Pearl S. Buck
MOJE RÓŻNE ŚWIATY
My several worlds
Przełożył Jan Rybicki
Data wydania oryginalnego 1956
Data wydania polskiego 1994
Od tłumacza
Anglicy tęsknią za Indiami, Francuzi za Algierią, Polacy za swoimi wschodnimi kresami... Granice państw skaczą po mapie jak rysy na kliszy starego filmu, a ludzie mogą tylko usiłować znaleźć się po tej ich stronie, która wydaje im się lepsza i bliższa. Mówi się, że ojczyzna jest tam, gdzie chleb, ale to oczywiście nieprawda. Ona jest raczej tam, gdzie spędzamy dzieciństwo i młodość.
Dla Pearl S. Buck, Amerykanki, córki misjonarza, tą pierwszą ojczyzną był najbardziej i zarazem najmniej znany kraj na świecie - przedkomunistyczne Chiny.
Nic dziwnego, że pisała najwięcej i najlepiej właśnie o Państwie Środka; dziwniejsze jest może to, że jej pisarstwo zostało tak szybko docenione przez ludzi Zachodu, dla których Chińczyk w tych czasach kojarzył się najczęściej z kupcem albo tajemniczym opryszkiem z szanghajskich doków. Natychmiast doceniono ją także w Polsce, natychmiast - po nagrodzie Nobla w 1938 roku - tłumaczono na wiele języków. Moja babcia czytywała jej książki jeszcze przed wojną.
Ale potem powieści Pearl Buck już w Polsce nie czytano, zapewne dlatego, że zwycięstwo komunizmu w Chinach uważała za największą tragedię, jak mogła się przydarzyć jej ukochanym, może nawet przesadnie idealizowanym Chińczykom.
Buck zawsze twierdziła, że jej książki pokazują Chińczyków, którzy są tacy jak my, „zamorskie diabły” - słabi i silni, mądrzy i głupi, prości i skomplikowani, okrutni i litościwi. Chciała, byśmy w Chińczyku zobaczyli człowieka, często człowieka przez nas, białych, skrzywdzonego. Pragnęła, żeby biali zrozumieli tych, których tak chętnie i łatwo obdarzają pogardliwym epitetem „Żółtek”.
Ziemia błogosławiona, Spowiedź Chinki, Pałac kobiet, Cesarzowa, Wygnanka, Walczący anioł i oczywiście niniejsza autobiografia Moje różne światy - wszystkie te książki mówią o człowieku. Ani żółtym, ani białym, ani czarnym, ale o człowieku wszystkich ras, narodowości, wyznań, wieku, płci...
Oczywiście, Pearl Buck czyta się łatwo i szybko i niecierpliwie czeka się na to wieczne „co będzie dalej?”, czytelnika fascynuje nie znane mu, autorce zaś tak dobrze, tło powieści. W końcu kiedyś nawet Conrada czytano jako autora książek podróżniczych. Buck myli się, sądząc, że przybliża nam swych chińskich bohaterów i ich losy. Nie musi. Ona opisuje los człowieczy, ten sam pod wszystkimi szerokościami geograficznymi, prosto, po hemingwayowsku snując swe powieści.
Proszę nie dać się nabrać na złudną prostotę tego pisarstwa, ale i nie czytać między wierszami. Proszę przeczytać, przeczytaną książkę odłożyć - i zrozumieć, ale nie Pearl Buck, nie Chińczyka, tylko po prostu człowieka.
Jan Rybicki
Wszystkie rzeczy na świecie są wielkie lub małe tylko w porównaniu z innymi, które je otaczają... Cóż z tego, że potrafimy obliczyć wielkość naszej planety? Przecież rozmiary wszechświata są najmniej ważną częścią naszej o nim wiedzy...
Czymże jest naród, jeśli nie rodziną, tyle że rozumianą w szerszej skali? Czyż chwała starożytnego Rzymu nie była rodową dumą tysiąca rodzin?
Z listu Horace'a Wałpole'a do Horace'a Manna,
26 września 1781
CZĘSC PIERWSZA
Green Hills
w stanie Pensylwania
czerwiec 1953 r.
Tego ranka wstałam wcześnie, jak to mam w zwyczaju, i jak co dzień podeszłam do otwartego okna, by popatrzeć na najpiękniejszy, jaki znam, krajobraz. Te wzgórki i pola widywałam już o świcie i o zmierzchu, w blasku słońca i świetle księżyca, w zieleni lata i śnieżnej bieli, a mimo to za każdym razem widzę je jakby na nowo. Dziś, na przykład, dzięki szczęśliwemu trafowi, który jest chyba główną siłą sprawczą w moim życiu, ujrzałam o świcie stuprocentowo chińską scenerię; gdyby nie świadomość, że mieszkam teraz na drugim końcu świata, mogłabym pomyśleć, że nigdy nie było tu inaczej. Nad wielkim stawem, okolonym płaczącymi wierzbami, unosiła się mgła, a przez jej delikatną chmurkę przeświecała szarosrebrna tafla wody. Chińscy artyści od wieków malowali przecież takie właśnie krajobrazy; a ja w tej chwili miałam przed oczami ten sam widok na mej własnej ziemi, na tym skrawku Ameryki tak amerykańskim, jak tylko można sobie wyobrazić, należącym teraz do mnie, ale przedtem będącym w posiadaniu całych pokoleń Amerykanów, z których pierwszym był Richard Penn, brat Williama, założyciela naszego stanu, Pensylwanii. Nie mogłam chyba wymarzyć sobie widoku lepiej odpowiadającego czekającej mnie dziś pracy: rozpoczęciu niniejszej książki.
Muszę jednak zaraz na wstępie ostrzec czytelnika, że książka ta nie będzie miała zakończenia, a co gorsza opowiadać będzie w bardzo różny sposób o różnych ludziach i krajach, zaś łączyć to w jedno będzie tylko czas - a wszystko przez to, że tak właśnie wyglądało całe moje życie, i tak wyglądać będzie zawsze, aż do śmierci. Z geograficznego punktu widzenia moje światy znajdują się na przeciwległych krańcach kuli ziemskiej i jedynym spoiwem pomiędzy nimi są lata mojego życia. To nie jedyna sprzeczność. Z natury jestem domatorką, ale wiek, w którym przyszło mi żyć, i zdolności, które uczyniły mnie pisarką, zmusiły mnie, by żyć intensywnie nie tylko domem i rodziną, ale również życiem innych ludzi. Niech jednak będzie mi wolno zacząć od tego, co osobiste, bo przecież od tego wszystko się zaczyna.
Książka ta nie jest typową autobiografią. W życiu prywatnym znalazłam spokój i szczęście. Było też kilka katastrof, ale potrafiłam się z nimi pogodzić. Nie ma chyba człowieka, który miałby mniej do zarzucenia losowi niż ja. Szczęśliwe dzieciństwo, zamążpójscie ani za wczesne, ani za późne, miłość, dom, dzieci i przyjaciele - i kariera, wielka, jak na kogoś o tak małych ambicjach i nikłej waleczności jak ja - oto cały sekret mojego życia.
Moim największym szczęściem było urodzić się w takiej właśnie epoce. Nigdy jeszcze - przynajmniej tak sądzić można z lektury dzieł historycznych - nie było epoki bardziej fascynującej, bardziej płodnej niż ta, w której dane było mi żyć. Kiedy indziej mogłabym wychować się w bezpiecznej, oddalonej od świata przystani przyjemnego miasteczka moich przodków, przyjmując za coś naturalnego zapewne, że mojej rodzinie żyje się wygodniej i dostatniej niż innym. A tymczasem za rodziców dostałam od losu parę energicznych idealistów, którzy już w młodości, z powodów nadal zupełnie dla mnie niezrozumiałych, postanowili porzucić całą resztę oburzonej i zdumionej tym postępkiem rodziny po to tylko, by tłuc się przez pół świata aż do Chin, tam zamieszkać i tam głosić swą wiarę. Dla nich samych decyzja ta była czymś naturalnym i nieuchronnym zarazem; poświęcili jej ponad pół wieku, choć dotąd w rodzinie nie było żadnych tradycji misjonarskich. Ani jedna, ani druga rodzina, z których się wywodzili, nie zdradzała przedtem żadnych oznak takich ciągot, a i potem gorliwości głoszenia wiary „dzikim” nie przejawiało żadne z ich dzieci. Mogę się tylko domyślać, że rodzice szli po prostu za duchem swego pokolenia, za duchem powstającego w chwale kraju, Ameryki, podnoszącej się z popiołów wojny, przepełnionej wiarą, że ma w sobie dość mocy, by „zbawić” cały świat. Nie zdawali sobie sprawy, że w rzeczywistości swoją działalnością wzniecają płomień rewolucji, która trwa po dziś dzień i której końca nadal nie potrafimy przewidzieć.
Młodzieńczy wybór rodziców sprawił, że zamiast na półkuli amerykańskiej wychowałam się na azjatyckiej, choć urodziłam się - ale był to tylko czysty przypadek - w ojczyźnie. Moja mama, która jadąc do Chin jako świeżo upieczona mężatka miała dopiero dwadzieścia trzy lata, bardzo szybko urodziła czworo dzieci. Bardzo szybko też troje zmarło na choroby tropikalne, których w owych czasach nikt nie umiał ani leczyć, ani im zapobiegać. Rozpacz mamy była tak wielka, że lekarze zalecili jej dwuletni pobyt w rodzinnych stronach Zachodniej Wirginii. Przyszłam na świat właśnie w ostatnich miesiącach tego długiego „urlopu”, stając się tym samym obywatelką Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej nie tylko mocą dwustuletniej tradycji rodowej, lecz również ze względu na miejsce urodzenia.
Gdybym mogła sama wybrać miejsce swych narodzin, wybrałabym to właśnie, w którym się urodziłam: wielki, biały dom dziadka z dwurzędową kolumnadą portyku, stojący w przepięknej, zasobnej, zielonej dolinie, z pasmem górskim Alleghenów w tle. Byłam przy tym dzieckiem chcianym i oczekiwanym z niecierpliwością, co, jak się zdaje, znacznie zwiększa skłonność do wesołości i optymizmu. Tak czy inaczej, początki miałam radosne, w radosnym otoczeniu; a gdy tylko pozwoliło na to zdrowie mamy, czyli po około trzech miesiącach, przewieziono mnie za morza i oceany, bym żyła i dorastała w Chinach. I tak moim prawdziwym, realnym światem stała się Azja, a moją ojczyzną świat jak ze snu, wspaniale cudowny, zamieszkany przez ludzi, w których całkowitą dobroć święcie wierzyłam, kraj prawdziwie miodem i mlekiem płynący.
Rodzice, od kiedy weszłam w wiek pytań, moje jedyne źródło informacji o tym bajkowym świecie, na pewno mówili prawdę, a przecież ich własne wspomnienia nie zawsze były tak przyjemne. Na latach ich dzieciństwa ciążył przecież cień wojny między Pomocą a Południem; czterej starsi bracia mego ojca walczyli w niej po stronie Południa i mocno przeżywali klęskę. Największym dla nich wszystkich ciosem był dokonany zupełnie arbitralnie podział ukochanej Wirginii, przez co ich rodowe siedziby znalazły się o kilka zaledwie mil za granicą nowego stanu. Mimo to ominęły ich na szczęście najcięższe lata powojennej odbudowy, bowiem w okresie, gdy dobiegła końca ich edukacja - ojciec studiował na uniwersytecie imienia Waszyngtona i Lee, mama w modnym wówczas seminarium Bellewood w stanie Kentucky - trudy wojny należały już do przeszłości. Zresztą w obu rodzinach cieszono się ze zniesienia niewolnictwa, mocno ciążącego na sumieniu tych ludzi, kierujących się Konstytucją USA i Kartą Praw Człowieka, nie mówiąc już o zasadach wiary chrześcijańskiej.
W Chinach jednak rodzice szybko pozbyli się wszelkich mniej przyjemnych wspomnień o ojczyźnie i podczas mego dzieciństwa raczyli mnie opowieściami o cichych, wiejskich uliczkach, wielkich domostwach oddzielonych od drogi skrywającymi je drzewami, o dobrym, pobożnym ludzie, co niedziela sławiącym swego Pana w starych, pięknych kościołach, o uczciwych mężczyznach i kobietach, o pilnie uczących się dzieciach posłusznych rodzicom. W świecie tym, nawet jeżeli ktoś przypadkiem zachorował, zaraz zostawał wyleczony przez lekarzy albo szedł do cudownie czystego szpitala; przy tym nikt nie chorował na cholerę, czerwonkę, tyfus czy dżumę. Po ulicach nie snuli się trędowaci, strachem przed swą chorobą wyłudzający jałmużnę od sklepikarzy i przechodniów. I żebraków też tam nie było. Nie moją jest więc winą, że otrzymany w dzieciństwie obraz kraju ojczystego był tak wyidealizowany.
Tak jak Ameryka była światem marzeń, tak światem rzeczywistym była dla mnie Azja. Ziemia była chińska, ale wokół Chin kłębiło się mnóstwo innych narodów i krajów, których obywateli często widywałam, a często i znałam osobiście. Bardzo wcześnie dowiedziałam się o istnieniu Indii, a to za sprawą naszego lekarza-Hindusa i jego dobrotliwej, krępej żony, choć nawet między sobą rozmawiali po angielsku, a w Chinach przebywali jako członkowie misji angielskiej. W dodatku musieli mieć jakąś domieszkę rasy białej, gdyż po stuleciach rządów białego człowieka w Indiach w żyłach nawet najrdzenniejszych mieszkańców tego kraju nie płynie już czysto hinduska krew. Od małego pałając niezaspokojoną żądzą opowieści - byłam pod tym względem istnym utrapieniem - wyciągałam od tych naszych przyjaciół ich wspomnienia z dzieciństwa, a wspomnienia te musiały z natury rzeczy dotyczyć Indii. Słuchając ich przenosiłam się wraz z nimi do tego gorącego kraju, gdzie, bywało, całym rzeszom ludzi nie pozostawało często nic innego, jak tylko usiąść na ziemi i czekać na deszcz - i często go nie doczekać. To za ich pośrednictwem dowiedziałam się o istnieniu ogromnych węży i kołyszących się w gałęziach drzew małp. I o innych niż mój Bogach. I słyszałam język inny od tych dwóch, które uważałam za swoje. Szybko też usłyszałam o dręczących Indie nieszczęściach, o marzeniach ich mieszkańców.
Wysoko zaś na wzgórzach, po drugiej stronie doliny, w której stał nasz niski, wzniesiony z cegieł dom, wraz ze swym mężem Anglikiem mieszkała pani Japonka. Od niej dowiedziałam się o istnieniu Japonii, zanim jeszcze zaczęłam tam jeździć, najpierw z rodzicami, potem sama, tak często, że Japonia stała się moją, już trzecią, ojczyzną. Wśród naszych znajomych byli też Azjaci z Filipin, Tajlandii, Indonezji, Birmy czy Korei. Toteż szybko wytworzył się w mej świadomości obraz świata, którego środkiem były Chiny, otoczone tymi wszystkimi innymi ludami, nieodmiennie przyjaznymi, ciekawymi, wartymi poznania.
Z kolei do zachodniego świata z baśni należeli nasi znajomi Anglicy, mieszkający za murem Koncesji Brytyjskiej w portowym mieście Czinkiang nad wielką rzeką Jangtse, podobnie jak parę rodzin francuskich i włoskich. Jednak spośród Włochów i Francuzów znałam przede wszystkim księży katolickich, którzy od czasu do czasu składali nam wizyty, i trzy czy cztery zakonnice prowadzące sierociniec dla tych spośród licznych dzieci porzucanych na ulicach miasta, którym udało się przeżyć. Indie i Jawę potrafiłabym sobie wyobrazić, Anglię już znacznie trudniej, zaś Francję czy Włochy w ogóle nie.
Wszystko stąd, że Chińczycy w głębi duszy - zwierzały mi się moje chińskie towarzyszki zabaw - traktowali ludzi Zachodu jak „cudzoziemców”, a zatem jako potencjalnych wrogów. Tak myślały moje koleżanki, tak myślałam i ja. To „cudzoziemcy” wyrządzali w Azji krzywdy, ale nie Amerykanie - jak zapewniały mnie moje małe, ale już wówczas taktowne koleżanki - bo Amerykanie są „dobrzy”. Amerykanie nie zabierali ziemi krajom Azji, a gdy nastawał głód, zawsze słali pomoc żywnościową. Zgadzałam się z tym podziałem i nie czułam żadnych związków z europejskimi narodami, a wręcz uważałam je wówczas za swych wrogów. Zamiast w policjantów i złodziei bawiliśmy się wtedy w niekończącą się wojnę Chińczyków i ich „dobrych”, azjatyckich sprzymierzeńców z imperialistami Zachodu. Rola jedynej Amerykanki w grupie - czyli mnie - polegała na dostarczaniu pomocy i żywności niezwyciężonym zastępom chińskim. To, w co pół wieku temu bawiły się dzieci w Azji, później przestało być zabawą. Jest tylko dziełem przypadku, że mała, jasnowłosa Amerykanka reprezentowała wśród nich swój kraj.
Pomiędzy tymi dwoma światami nie było jednak całkowitej pustki; tu właśnie znajdowały się dzieci mojej przyrodniej siostry-Chinki. Otóż pewnego wieczoru, na wiele lat przed moim przyjściem na świat, mamę wezwano do miasta w głębi Chin, nad Wielkim Kanałem, do umierającej Chinki. Mama nigdy nie zdradziła jej imienia, ale ja wiedziałam, że była nią pierwsza żona głowy pewnej starej i zamożnej rodziny chińskiej. Mego ojca łączyły z tym Chińczykiem wspólne zainteresowania naukowe; ojciec starał się zresztą nakłonić go do przyjęcia chrześcijaństwa. Przy tej okazji ojciec poprosił kiedyś mamę, by złożyła wizytę żonie jego przyjaciela. Obie zapałały do siebie wzajemną sympatią. Kiedy więc okazało się, że choroba Chinki jest nieuleczalna, wezwała mamę i powierzyła jej opiece swą małą córeczkę, obawiając się o los dziecka w domu, którym odtąd miały rządzić konkubiny. Dziewczynkę oddano mojej matce i moi rodzice uznali ją za swoje własne dziecko. Nazywała się Ts'ai Yiin, czyli Piękna Chmurka. Pamiętam ją jako śliczną, czułą, młodą kobietę o słodkiej buzi. Była już mężatką, gdy przyszłam na świat, i właśnie zaczynała rodzić, jedną po drugiej, mnóstwo córek, czego okropnie się wstydziła. W wychowaniu Pięknej Chmurki mama postępowała według zwyczajów chińskich. Po misyjnej szkole dla dziewcząt zaręczyła ją z przystojnym, porządnym młodzieńcem, synem wikarego mojego ojca. Był to związek i dobrany, i szczęśliwy. Mąż Pięknej Chmurki poszedł w ślady swego ojca, stając się w swoim czasie jednym z filarów Kościoła, głównie dzięki swej łagodności i dobroci. Pierwszą dziewczynkę przyjęli z radością, drugą, rok później, już z tylko z pokorą, trzecią z powagą, czwartą z przerażeniem. Przy szóstej sytuacja stała się krytyczna, szeptano przy tym wokół. Jak to się dzieje, że chrześcijanom rodzą się same dziewczynki? A że już po trzeciej dziewczynce w intencji nieszczęsnej rodziny zaczęto w naszej parafii odprawiać modły, nasuwało się następne pytanie: jak to się dzieje, że modły te pozostają bez echa? Zaczęły narastać wątpliwości co do zamorskiego Boga, aż mój ojciec, który najpierw starał się tego nie zauważać, po kilka razy dziennie pomrukiwał pod nosem: „Do licha, do licha”. Zawsze tak czynił, gdy był czymś bardzo zaaferowany. W naszej rodzinie traktowano życie na tyle wesoło, że trudno było nam nie dostrzegać absurdu całej sytuacji. Z drugiej jednak strony wiedzieliśmy, że sprawa jest poważna. Najbardziej dręczyła się tym oczywiście moja śliczna przyrodnia siostra, uważając, że to wszystko jej wina. Jej mąż nie okazywał nigdy takiej dobroci, jak wówczas, gdy perswadował jej te skrupuły. Był to świetny przykład chrześcijańskiego hartu ducha, jak kiedyś zauważył mój ojciec.
Kochałam i lubiłam moje siostrzenice jak własne siostry. Dwie najstarsze były mniej więcej w moim wieku i wspaniale bawiłyśmy się, gdy przyjeżdżali do nas z wizytą lub gdy my odwiedzaliśmy ich dom, odległy od naszego o parę kilometrów. Opowieść tę spisałam zresztą później dla mego amerykańskiego potomstwa w małej książeczce pod tytułem „Małe Chinki z naprzeciwka”. Ci, co ją czytali, pamiętają zapewne, że w końcu wszyscy doczekali się happy-endu, bo po sześciu dziewczynkach cierpliwość mej biednej siostry została wreszcie nagrodzona dorodnym chłopcem. Na tym zresztą zaprzestali płodzenia dalszych dzieci. Ani ona, ani jej mąż nie mieli odwagi na ósme dziecko, które znowu mogło okazać się dziewczynką. Z przyjemnością dowiedziałam się później od pewnego znajomego z Indii, że kiedyś, gdy Gandhi był chory, Jawaharlal Nehru czytał mu na głos moją książeczkę, która podobno bardzo rozśmieszyła Mahatmę - przecież dokładnie to samo mogło wydarzyć się w Indiach.
Był to w ogóle bardzo szczęśliwy świat dla dziecka, nawet białego - mimo trędowatych, żebraków i zdarzających się co jakiś czas klęsk głodu - rządziła nim zaś, baczność, dumna staruszka z Pekinu, cesarzowa wdowa lub, jak nazywał ją jej lud, Czcigodna Przodkini. Ja też wierzyłam, że jest moją Czcigodną Przodkinią. Gdy teraz wspominam te czasy, zdaję sobie sprawę, że cesarzowa wdowa była najważniejszą postacią mego dzieciństwa, a przy tym tak dobrze znaną, jakbym widziała ją na własne oczy. Wszyscy wiedzieli doskonale, jak wygląda, a każda mała Chinka, której przypadło w naszych zabawach grać rolę cesarzowej i zamiast z tronu rządzić innymi z naśladującej tron kępki trawy na jednym z mnóstwa wysokich, szpiczastych kurhanów wznoszących się na naszym wzgórzu, była z tego bardzo dumna.
Wówczas jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że cesarzowa wcale nie jest Chinką, lecz należy do dynastii mandżurskiej. Miała czarne włosy i oczy, i piękną, bladokremową skórę ludów Północy. Nie była wysoka, ale dzięki haftowanym, atłasowym pantoflom na pogrubianych, zgodnie z mandżurską modą, obcasach i wysokiej, czarnej, lśniącej fryzurze czyniła wrażenie osoby obdarzonej wręcz imponującym wzrostem. Gdy zaś zasiadała na Pawim Tronie na podwyższeniu wzniesionym o parę stopni nad mozaikową posadzką sali tronowej krytego żółtą dachówką pałacu cesarskiego w pekińskim Zakazanym Mieście, wszyscy twierdzili, że wygląda jak mężczyzna. Wielkość jej nie była zresztą wyłącznie fizyczna. Cesarzowa wdowa była dumna i nieustępliwa, a wzrok jej przyprawiał o drżenie najodważniejszych. Była też niebezpieczna i wiedzieliśmy o tym wszyscy. W naszych zabawach rolę małego cesarza powierzaliśmy zawsze najmniejszemu, najpotulniejszemu z chłopców, by cesarzowa mogła łatwo straszyć go i zamykać w więzieniu.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy dowiedziałam się, że cesarzowa wdowa wcale nie jest Chinką i że wielu Chińczyków uważa panującą dynastię mandżurską za obcą. O Mandżurach wiedziałam jedynie tyle, że istnieli. W każdym znaczniejszym mieście, również w naszym Czinkiang, jedna dzielnica była jakby ich rezerwatem. Dzielnicę tę, znajdującą się na uboczu, otaczał wysoki mur. Przy głównej bramie stali zawsze chińscy wartownicy, bez których pozwolenia nie było co nawet marzyć o wejściu do środka. Takie odosobnienie tłumaczono nie jako niewolę, lecz jako konieczne środki ostrożności w trosce o bezpieczeństwo wszystkich Man-dżurów, spokrewnionych z rodziną cesarską. W rzeczywistości było to jednak więzienie, tyle że luksusowe, bo w ten właśnie sposób Chińczycy zawsze zwyciężali swoich wrogów. W roku 1644 Mandżurowie napadli na Chiny i odnieśli szybki sukces militarny, gdyż Chińczycy nie stawiali oporu - zdaje się, że każdy kraj potrafiłby odnieść nad Chinami sukces militarny - i zachowywali względem najeźdźców pozorną bierność, pewną ciekawość, a nawet wyszukaną grzeczność. Prawdziwa walka rozpoczęła się dopiero potem. Chińczycy prowadzili ją jednak tak subtelnie, że zwycięzcom ani przez myśl nie przeszło, że stopniowo stają się zwyciężonymi. Chińska technika walki polegała na tym, że gdy tylko zwycięski najeźdźca na dobre rozlokował się w państwie, filozoficzni, lecz wielce praktyczni jego mieszkańcy przekonywali go, by wprowadził się do pałaców i pędził tam wesołe życie. Im więcej pili i jedli nowi panowie, tym bardziej cieszyli się Chińczycy, a gdy jeszcze dowiadywali się, że władcy zasmakowali w hazardzie, opium czy wielożeństwie, radość ich nie miała granic. W ogóle można by sądzić, że Chińczycy cieszyli się z faktu napaści i podboju ich kraju. Pod pretekstem dążenia do zapewnienia im jeszcze większych wygód przekonano Mandżurów, by przenieśli się do szczególnie przyjemnych części miast, gdzie w dodatku mogli lepiej chronić się przed buntowniczymi poddanymi. A że tak odseparowanych „zwycięzców” zachęcano przy tym do próżniactwa, uciążliwy trud rządzenia powierzono wkrótce Chińczykom. Skutki bezczynności i życia w luksusie nie dały na siebie długo czekać: Mandżurowie zniewieścieli, cała zaś administracja znalazła się w rękach chińskich. Wreszcie dynastia mandżurska upodobniła się do rasowych kotów salonowych. O to właśnie chodziło Chińczykom, którzy wiedzieli, że gdy degeneracja się dokona, ten czy inny rebełiant chiński za jednym zamachem zniszczy przegniły ustrój.-Rewolucja jest cząstką chińskiej tradycji; każda rządząca dynastia upadała albo z powodu obcej interwencji, albo wewnętrznej rewolty.
Jako dziecko, gdzieś do ośmiu lat, nie wiedziałam oczywiście, jak blisko było wtedy do końca Mandżurów. Były to beztroskie lata i dla mnie, i dla moich chińskich towarzyszek zabaw; we wspomnieniach wydają się teraz zupełną sielanką. Kochało mnie przecież tyle osób. Rodzice, choć bardzo zajęci, byli dla mnie dobrzy i zawsze gotowi mnie wysłuchać, a chińska służba z czułości pozwalała mi na wszystko, rozpuszczając mnie do granic niemożliwości, zawsze stając po mojej stronie przeciw jakiejkolwiek dyscyplinie. Za każdym razem, gdy mama nakazała mi za dobrze zasłużoną karę wykonanie jakiejś pracy domowej, wystarczyło tylko zrobić żałosną minkę, a już moja chińska amah w tajemnicy robiła to za mnie; jeżeli praca miała być wykonana na dworze, wykonywali ją ogrodnik lub drugi boy, zresztą nawet sam kucharz nie odmawiał swego udziału w tych niecnych praktykach. Prędzej czy później mama zawsze orientowała się, co się święci i usiłowała przekonać całą służbę, że taka „pomoc” wcale nie wychodzi mi na korzyść, że, przeciwnie, nie dają mi okazji ćwiczyć samodyscypliny. Służba zaś reagowała na te uwagi zaskoczeniem i szemraniem, że przecież jestem tylko dzieckiem, że nie można ode mnie od razu wszystkiego wymagać. W ich rozumieniu dyscyplina była jedynie wyrazem gniewu rodzicielskiego, przed którym należy dziecko chronić, bo przecież gniew nie jest niczym innym, jak tylko dość niebezpieczną przypadłością zdrowotną. Mama w końcu zrezygnowała z perswazji, a za to naznaczała mi kary takie, których w żaden sposób nie mogli wykonywać rozkochani we mnie Chińczycy, jak sprawdzanie pisowni angielskich słów w słowniku i wypisywanie ich znaczeń. Trzeba było widzieć, z jakim przejęciem służba chciała mnie wspomóc w inny sposób, pocieszając mnie w krwawym trudzie, jak tylko się dało, podsuwając mi słodycze i zabawki, po które któryś z Chińczyków natychmiast pędził na targ: glinianą lalkę w jaskrawej sukience z papieru, bambusowy gwizdek czy nabitego na patyk tygrysa z cukru!
Kiedyś - nie miałam wtedy nawet ośmiu lat - dostałam w skórę od taty za kłamstwo, kara ta wywołała straszliwe poruszenie nie tylko wśród służby, ale w całym sąsiedztwie. Poszło o to, że złamałam motykę ogrodnika, a potem wyparłam się tego. Ogrodnik, bardziej niż sama zainteresowana przerażony wizją tak strasznej kary, przysięgał na wszystkie świętości, że to on sam złamał swe narzędzie pracy. Tata jednak widział wszystko na własne oczy, więc kara została wymierzona szybko i solidnie, na progu zaś sali tortur stał zapłakany ogrodnik, a kieszeń wypychał mu wielki lizak. Te przysmaki były mi surowo zakazane, ponieważ roiło się w nich od zarazków chorób tropikalnych, co oczywiście nie przeszkadzało naszym Chińczykom karmić mnie nimi potajemnie, ja zaś pożerałam je bez żadnych obaw, bo przecież oni sami również je jedli. Jako najzdrowsze dziecko na świecie musiałam chyba wykształcić sobie odporność podobną do tej, której nabywali Chińczycy, bo choroby tak groźne dla przeciętnego białego dziecka w ogóle się mnie nie imały. Nie można też powiedzieć, że świadomie byłam nieposłuszna rodzicom, bo choć wierzyłam, że biali ludzie rzeczywiście z zadziwiającą łatwością umierają, a przynajmniej ciężko chorują na te wszystkie okropności, wcale wtedy nie uważałam się za białą. Wiedziałam co prawda, że nie jestem stuprocentową Chinką, ale wiedziałam też, że jestem nią na tyle, by bezkarnie objadać się słodyczami z targu.
Wyrastałam więc w dwóch całkowicie odrębnych światach: w małym, czyściutkim światku amerykańskiego prezbiterianizmu moich rodziców i w ogromnym, kochającym, wesołym, niezbyt czystym chińskim uniwersum. Gdy przebywałam w świecie chińskim, byłam Chinką, mówiłam po chińsku, zachowywałam się po chińsku i jadłam to, co Chińczycy, dzieląc ich myśli i uczucia, a wkraczając do świata amerykańskiego zamykałam za sobą drzwi.
Co prawda w tym chińskim świecie często rozmawialiśmy o Amerykanach. Na całe szczęście Chińczycy bardzo lubili moich rodziców, więc właściwie nie musiałam się za nich wstydzić, jeśli nie liczyć paru nieszczęsnych ich osobliwości, jak na przykład absurdalnie wielkich stóp i wysokiego wzrostu taty czy pobudliwości mamy. Tatę szanowano powszechnie za jego dobroć, ale innych białych traktowano już znacznie bardziej surowo, poddając ich charaktery szczegółowej, kpiarskiej analizie. O białych ludziach i ich tajemnicach wiedziałam bez wątpienia więcej niż ktokolwiek z tamtejszych Amerykanów. Wiedziałam na przykład, że pewien pan ma zawsze pod ręką butelkę whisky, ukrytą przed wzrokiem niepożądanych w szafce, że pewna pani nie sypia ze swym mężem, że pewien niezwykle dystyngowany starszy pan okrutnie cierpi na niestrawność, a inny znowu, młody jeszcze kawaler, kochałby się z każdą kobietą, która by na to pozwoliła, choćby i z żoną stróża. W świecie chińskim nie było żadnych sekretów domowych, nie dało się utrzymać żadnej tajemnicy - zresztą chińskie słowo „tajemnica” znaczy równocześnie „przestępstwo”. Był to świat prawdziwie ludzki, pełen humoru i równocześnie swoistej powagi. Bardzo często, gdy wszyscy otarli już łzy śmiechu, jakiś stary, dobrotliwy Chińczyk mówił: „Mimo wszystko ci chrześcijanie to dobrzy ludzie. Starają się jak mogą, a to już nie ich wina, że nie wiedzą pewnych rzeczy. Przecież nie są Chińczykami. Taki już ich los”.
Oczywiście, choć cesarzowa wdowa była w moim życiu postacią bardzo realną, nigdy nie zetknęłam się z nią osobiście. Mieszkała bardzo daleko, w Pekinie, ja zaś byłam amerykańskim dzieckiem mieszkającym w wielkim, starym mieście oddalonym o jakieś trzysta pięćdziesiąt kilometrów od ujścia Jangtse. Moim jedynym oknem na Zachód był Szanghaj. Przez to miasto, będące pstrokatą mieszaniną ludzi z całego świata, przewijały się ttumy cudzoziemców. Tam bogacili się bandyci, tam pod angielsko-francuską protekcją dożywali końca swych dni emerytowani „panowie wojny”, jak nazywano w Chinach niesfornych i wojujących zwykle na własną rękę dowódców wojskowych. Za tą bramą na Pacyfik leżały wielkie Chiny, bardzo odległe od zachodnich obyczajów, i tym właśnie krajem rządziła cesarzowa. Fascynowała mnie tym bardziej, że nie pochodziła z rodu królewskiego, tylko z ludu. Jej ojciec był drobnym urzędnikiem wojskowym, a rodzina żyła niemal w ubóstwie. Będąc dzieckiem ciężko pracowała, a jako najstarsza z rodzeństwa musiała też opiekować się młodszymi. Jako Mandżurka miała tę przewagę nad Chinkami - przewagę tę miałam zresztą i ja - że w dzieciństwie nie krępowano jej stóp, dzięki czemu rosła w duchu niezależności i władzy. W wieku szesnastu lat była już piękną kobietą. Mogła zresztą być nawet i brzydka - i tak zostałaby zabrana z domu na dwór cesarski na oględziny, jak wszystkie niemal dziewczęta mandżurskie. Te z nich, które uznano tam za nadające się na przyszłe konkubiny cesarskie, musiały opuścić dom rodzinny i do końca życia mieszkać w Zakazanym Mieście, niezależnie od tego, czy cesarz kiedykolwiek ich zapragnie, czy nie. Gdyby jej nie zauważono, zmarnowano by jej życie w sposób tragiczny. Zauważono ją jednak. Została konkubiną cesarza i dała mu syna. Potem, ponieważ w gwiazdach zapisano jej władzę, dążyła do niej samą tylko siłą charakteru, aż wreszcie stała się pierwszą osobą w największym królestwie świata, Państwie Środka, jak na Zachodzie nazywano Chiny. Chińczycy podziwiali cesarzową za tę romantyczną karierę i wybaczali jej wiele, nawet bezpośrednio dotykające ich krzywdy, które zresztą miały potem doprowadzić do całkowitego upadku imperium.
Nam nawet nie śniło się o takiej katastrofie. W moich wspomnieniach mój pierwszy świat jest ucieleśnieniem spokoju. Widzę w nich krąg zielonych wzgórz, a za nim purpurowy łańcuch gór. Między tymi zielonymi wzgórzami rozciągały się jeszcze zieleńsze doliny, których każdą piędź od czterech tysięcy lat wykorzystywano pod uprawy. Przed każdym z gospodarstw znajdował się staw pełen ryb, każda rodzina miała własną świnię, trochę kur, koguta i bawołu wodnego. Na ulicach miasta często spotykało się żebraków, ale o ile nie byli to uciekinierzy z dotkniętych klęską głodu obszarów Północy, ich profesjonalizm dorównywał zawodowej karności miejskich złodziei. Rządził nimi król żebraków, który na każdy sklep nakładał określone podatki, pobierane jeśli nie codziennie, to przynajmniej bardzo regularnie. Jeżeli któryś ze sklepikarzy odmawiał tej,jałmużny”, zaraz przed jego sklepem pojawiali się najbardziej odrażający trędowaci i kaleki, odstraszając klientów. Mimo to żywot żebraka był nędzny, nędzniejsze życie miał już tylko żołnierz zawodowy, bo żołnierze nie tylko nic nie wytwarzają, ale jeszcze niszczą. U nas na wsi, wśród wzgórz, żebraków nie widywano, ale żołnierzy owszem. Na jednym ze wzniesień niedaleko naszego domu stał otoczony ziemnymi obwarowaniami fort. Niczego tak się nie bałam, jak tego, że w drodze do chińskiej szkoły dla dziewczynek, do której chodziłam codziennie, mogę spotkać żołnierza. Gdy tylko widziałam jednego z tych próżniaków w żółtych mundurach, natychmiast wpadałam jak strzała z powrotem za wielką, skrzypiącą bramę naszego obejścia.
- A cóż ci się stało? - zdziwiła się któregoś popołudnia mama.
- Żołnierz! - wysapałam.
- No to co? - zapytała z przesadną obojętnością.
Nie potrafiłam jej tego wytłumaczyć. Należała przecież do tego małego, białego światka, więc na pewno by nie zrozumiała. Za to w moim drugim świecie nauczono mnie, że żołnierze to nie ludzie, a przynajmniej nie w cywilizowanym, szlachetnym znaczeniu tego słowa. Żołnierze żyli poza prawem ogniska domowego, więc lepiej, żeby małe dziewczynki trzymały się od nich z daleka.
- Co prawda - pouczała kiedyś mnie i swe wnuczki madame Szen - nie każdy żołnierz to diabeł, ale rzadko to się zdarza, bo to diabelski zawód.
Madame Szen była naszą sąsiadką, na swym gospodarstwie równą cesarzowej wdowie we wszystkich pałacach Pekinu. Jej wnuczki chodziły ze mną do szkoły, ponieważ rodzina Szen była oświecona, do tego stopnia nawet, że mówiło się o zaprzestaniu krępowania stóp najmłodszych córek tego rodu. Starszym dziewczynkom jeszcze je krępowano, a choć nie zazdrościłam im bólu, jaki towarzyszy skręcaniu wszystkich palców u nóg pod podeszwę stopy, aż pięta zaczyna stykać się z wykrzywionym śródstopiem, bywało, że martwiłam się czasem w dzieciństwie, czy przypadkiem nie zaprzepaszczę szans na dobre zamążpójście przez te moje wielkie, czyli nie krępowane, stopy. Starszym dziewczynkom z rodziny Szen ani w głowie było zaprzestać tej „kosmetyki”, choć moja mama zajmowała się i tym problemem w swojej pracy misjonarskiej. Kiedy później jedną z nich posłano do szkoły misyjnej, kazano jej pozbyć się bandaży, ale, jak wyznała mi raz w sekrecie, co noc krępowała je z powrotem. W tamtym świecie bardzo ważne było być kobietą i to w miarę możliwości kobietą piękną, a akurat małe stopy były atrybutem piękności, który zdobyć mogła każda, czy miała ładną, czy brzydką twarz.
Cesarzowa z Pekinu starannie unikała jakiegokolwiek mieszania się do obyczajów swych chińskich poddanych. Kiedy pewnego razu jedna z mandżurskich księżniczek powróciła z zagranicznej podróży w zachodnim stroju, cesarzowa poprosiła ją o wyjaśnienie, dlaczego jej jak dotąd obfita talia nagle stała się tak cienka. Księżniczka zwróciła się do swej córki, zgrabnej dziewczyny w paryskiej sukni.
- Córko, rozbierz się i pokaż jej cesarskiej mości gorset.
Młodsza księżniczka posłusznie spełniła żądanie matki, a stara cesarzowa otaksowała wzrokiem tę straszliwą konstrukcję ze stali i ciężkiego sukna.
- Z tych dwóch tortur - zauważyła - już chyba chińska jest lżejsza.
Być może właśnie dzięki temu, że Mandżurowie nie przeciwstawiali się chińskim obyczajom, ich dynastia przetrwała tak długo u władzy w tym kraju. Władza ta była zresztą ledwo zauważalna. W stolicy każdego okręgu rządził urzędnik uznawany za przedstawiciela wicekróla, wicekról zaś, bezpośredni reprezentant stolicy, rządził daną prowincją. Jednak głównym zadaniem tych urzędników było dopilnowanie, by każda rodzina mogła żyć tak jak chciała, a interweniowali tylko wtedy, gdy komuś działa się krzywda. W tych pierwszych latach w Chinach nigdy nie widziałam policjantów. Pierwszych w mym życiu zobaczyłam dopiero w Szanghaju: w Koncesji Brytyjskiej, a byli nimi smagli, sprowadzani z Indii Sikhowie, noszący na głowach misternie zwijane, lśniące turbany. W Koncesji Francuskiej policjantami byli elegancko umundurowani Annamańczycy. Zawsze dziwiłam się, dlaczego ci panowie stoją na środku ulicy i wymachując pałkami zakłócają ruch uliczny.
W naszej krainie wzgórz i dolin, a nawet w mieście, policjant był niepotrzebny. Każdy ród utrzymywał swych członków w żelaznej dyscyplinie, a w wypadku popełnienia jakiegoś przestępstwa zbierała się rodzinna rada straszych, na której naznaczano karę, czasem nawet karę śmierci. Młodzież uczono dobrego zachowania, by nie przynosiła wstydu rodzinie, a choć przez pierwsze siedem czy osiem lat życia mały Chińczyk traktowany był z niezwykłą łagodnością, później zaczynała się nauka postępowania zgodnie z zasadami, które tak jasno sformułował Konfucjusz.
Tak, tak, w pojęciu moich zachodnich rodziców dzieci chińskie rozpuszczano wprost straszliwie. Nikt nie przerywał dziecinnych napadów złości czy uporu. Niemowlę, gdy tylko zapłakało, zaraz brano na ręce, jeśli w ogóle nie było ono noszone przez większość dnia. Niemowlęta jadły, co chciały i kiedy chciały, a małe dzieci pędziły żywot wprost niebiański. Chińczycy uważali, że dziecko powinno wypłakać się i wyzłościć za młodu, gdyż wszelkie humory i gniewy, utrzymywane za lat dziecinnych na wodzy siłą czy postrachem, wchodzą w krew, zatruwają serce i na pewno sprawiać będą kłopoty w wieku dorosłym. Wiedza ta pochodziła sprzed tysięcy lat, a przecież takąż samą filozofię wychowania uważa się za szczyt nowoczesności w moim obecnym, zachodnim świecie.
Tak czy inaczej te okropnie rozpuszczone dzieci w wieku siedmiu czy ośmiu lat wydobywały się z kokonów dzieciństwa jako motyle zdumiewająco dorosłe, łagodne i zdyscyplinowane. Już wtedy potrafiły słuchać głosu rozsądku i żyć zgodnie z uznanymi zasadami. Ponieważ nie zetknęły się z dyscypliną za wcześnie, po osiągnięciu wieku szkolnego zaczynały rozwijać się w niezwykłym tempie. Starzy Chińczycy, dokładnie jak zwolennicy najnowocześniejszych szkół zachodniej filozofii nauczania, uważali, że na uczenie się każdego z praw życia musi przyjść właściwy czas, a zbyt prędkie rozpoczęcie nauki tylko męczy i dziecko, i nauczyciela. Przykładem takiego dążenia do wygody i dziecka, i dorosłych był sposób ubierania chińskich dzieci: w lecie chodziły nago, w zimie zaś w rozciętych spodniach, dzięki czemu wystarczyło im kucnąć, by załatwić naturalną potrzebę. Dzięki temu dziecko unikało ciągłych napomnień ze strony matki, ta zaś uciążliwego prania pieluch. Niemowlęta wystawiano po prostu na dwór w regularnych odstępach i cichym, melodyjnym pogwizdywaniem nakłaniano do spełnienia fizjologicznego obowiązku. W tym cudownie łagodnym świecie dziecko, kochane przez wielu pobłażających mu, nie wymagających dorosłych, mogło żyć własnym życiem. Zamiast zapracowanych rodziców zachodnich, dzieckiem świata mojego dzieciństwa zajmowali się dziadkowie, niezliczone ilości ciotek, wujów i kuzynów oraz tłumy służby, a wszyscy oni kochali je i rozpieszczali.
Jeżeli dziecko było płci męskiej, w wieku siedmiu lat pojawiała się w jego życiu jeszcze jedna ważna osoba: nauczyciel. W latach dzieciństwa i młodości zajmował on w tym chińskim świecie miejsce tuż po rodzicach. To właśnie on był odpowiedzialny za rozwój nie tylko umysłowy, lecz i moralny. Wykształcenie nie kończyło się bowiem na nauce czytania, pisania i rachunków, na historii, literaturze czy muzyce, ale obejmowało również naukę samodyscypliny i dobrego sprawowania, to zaś oznaczało ćwiczenie się w zachowaniu się względem innych w zależności od ich pozycji i pokrewieństwa. Takie wykształcenie dawało poczucie wewnętrznego ładu. Dziecko uczyło się w domu, jak odnosić się do dziadków i rodziców, do starszych i młodszych wujów i ciotek, starszych i młodszych kuzynów, rodzeństwa, służby, w szkole zaś, jak zachowywać się względem nauczyciela, kolegów, urzędników, sąsiadów i znajomych. Tak ukształtowany młody człowiek nigdy nie czuł się nieporadnie, nigdy nie miewał wątpliwości, jak zachować się w tej czy innej sytuacji, jak się odezwać. Najważniejsze reguły były proste, uzupełnione całymi wiekami praktyki, rozwój osobowości zaś dokonywał się spokojnie i godnie.
Podobne prawa kierowały też życiem rodziny. My, młodzi, wiedzieliśmy doskonale, jakie miejsca należy zająć po wejściu do pokoju. Na miejscach dla starszych wolno nam było zasiąść dopiero, gdy sami byliśmy starsi. Wiedzieliśmy, że co roku oczekują nas jakieś nowe przywileje, ale nie było też większej hańby, niż upomnieć się o nie zbyt wcześnie. To z kolei kształciło w nas cierpliwość. Wiedzieliśmy, że na wszystko przyjdzie czas.
O ileż łatwiej żyło mi się w świecie, w którym wiedziałam wszystko sama, bez napomnień, niż moim własnym dzieciom w moim dzisiejszym świecie! Heż kłopotów mają teraz moje amerykańskie dzieci z tym na przykład, jak zwracać się do tego czy innego dorosłego: po imieniu, a może per pan! Znam rodzinę, w której dzieci są z rodzicami na ty, i doskonale wiem, jaki zamęt sieje to w sercach tych dzieci. Z powodu zatarcia naturalnych więzi rodzinnych nie wiedzą już, do którego należą pokolenia. Wiedzą, że nie są dorosłymi, wiedzą, że dorośli nie są dziećmi, ale linie podziału nie przebiegają tak, jak powinny. Zaburzone zostaje ich poczucie bezpieczeństwa.
W świecie mego dzieciństwa uczono nas nie siadać, póki nie siedli starsi, nie jeść, póki nie zaczęli jeść oni, nie pić herbaty, póki starsi nie unieśli swych czarek. Jeżeli brakło krzeseł, staliśmy, a jeżeli odezwał się do nas ktoś starszy, choćby bardzo wesoło, zawsze odpowiadaliśmy mu zwracając się do niego pełnym tytułem. Czy czuliśmy się gnębieni? Na pewno nie. Takie słowo w ogóle nie przychodziło nam na myśl. Znaliśmy nasze miejsce i wiedzieliśmy również, że któregoś dnia my też będziemy „starszymi”.
No i szkoła! Szkołę po prostu uwielbialiśmy, zdając sobie sprawę, jak wielkim szczęściem, szczególnie dla dziewcząt, jest możliwość chodzenia do szkoły. Mało komu, a już na pewno nie dziewczynkom, było wtedy dane kiedykolwiek pójść do szkoły. Stara cesarzowa w ostatnich latach swego życia popierała zakładanie szkół żeńskich, ale, jak twierdziła, obawiała się podnieść podatki o tyle, by móc wprowadzić szkołę powszechną. Mimo to, gdy powiedziano jej o szkolnictwie zachodnim, wydała edykt zalecający kształcenie nie tylko chłopców, lecz również dziewcząt, co sprawiło, że pojawiło się wiele szkół prywatnych. Dzisiaj, kiedy widzę, z jaką niechęcią odnoszą się dzieci do przymusu nauki, zastanawiam się, czy szkoła obowiązkowa rzeczywiście może czegoś nauczyć. W świecie mego dzieciństwa była ona bezcennym darem losu. Kto mógł powiedzieć o sobie, że chodzi do szkoły, natychmiast stawał się członkiem elity, elity najlepszej, bo intelektualnej.
Nasza świadomość klasowa w chińskim świecie opierała się wyłącznie na wykształceniu, wykształcenie bowiem dawało nie tylko wiedzę, lecz również zasady moralne. Nauczyciele wpoili w nas wiarę, że osoba dobrze wykształcona automatycznie zyskuje również dobre wychowanie i moralność. Nieuczonym i niepiśmiennym można było wiele wybaczyć, ale zło czy głupota u osoby wykształconej to grzech niewybaczalny. To przecież właśnie ludzie wykształceni należeli od grona wybranych, w starym konfucjań-skim znaczeniu „człowieka szlachetnego”. Tego samego nauczał kiedyś Platon.
Ponieważ wykształcenie dotyczyło sfery nie tylko intelektualnej, lecz i moralnej, właśnie spośród ludzi wykształconych wybierano przyszłych rządzących krajem. Kto z nich chciał osiągnąć wysokie posady urzędnicze, musiał przejść przez wąskie wrota Egzaminu Cesarskiego. Ten doskonale dobrany materiał egzaminacyjny sprawdzał nie tylko sposób myślenia, wiedzę o historii, literaturze i poezji, lecz również sprawność pamięci kandydata. Najlepsi absolwenci znajdowali zatrudnienie w administracji rządowej, a ponieważ z natury do najwyższych godności dochodzili najlepsi z najlepszych, rządy nad krajem pozostawały w rękach ludzi szczególnie do tego predysponowanych. Ten stary, uporządkowany świat nigdy nie przyjąłby przypadkowych metod doboru naszych czasów. Zresztą angielski Egzamin Służby Publicznej nie jest niczym innym jak adaptacją systemu chińskiego. Takie jest więc i pierwotne źródło organizacji administracji amerykańskiej, wzorowanej na zasadach angielskich.
Bardzo się cieszę, że pierwsze lata życia przyszło spędzić mi w tak uporządkowanym świecie. Choć świat ten przestał już istnieć, pozostała we mnie pamięć, jakie znaczenie ma dla dziecka wzrastanie w świecie, w którym dorośli są spokojni i pewni siebie, dzieci zaś znają granice, których przekraczać im nie wolno, ale w ramach których mogą żyć w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa.
Praca misjonarska i nauczycielska moich rodziców zabierała im większość czasu. Ja też miałam swoją pracę, a była nią nauka tego, czego nie mogła mi dać szkoła chińska: historii i literatury amerykańskiej, angielskiej, europejskiej, starożytnej Grecji i Rzymu... Przyznam, że nie widziałam żadnego związku tego wszystkiego ze światem, w którym wówczas żyłam. Mimo to, ponieważ pozostawione samemu sobie dziecko pochłania wiedzę bardzo szybko, codziennie zostawało mi mnóstwo czasu na zabawę i marzenia.
A teraz? Jakże mi żal moich zagonionych dzieci, którym każdą godzinę dnia wypełnia szkoła, sport i wszelkiego rodzaju życie towarzyskie! Nigdy nie poznają one rozkoszy tych długich, wolnych dni, które zapełniać można było do woli samemu. Wtedy właśnie budzi się i dojrzewa wyobraźnia, aż zaczyna pulsować nią powietrze. Nic dziwnego, że byłam dzieckiem szczęśliwym i że równie szczęśliwi byli moi rodzice. Spotykaliśmy się w przelocie, wymienialiśmy uśmiechy i porozumiewaliśmy się w kwestiach drobnych codziennych spraw: jedzenia, ubrania, moich obowiązków. Mama powtarzała, żebym trzymała się prosto, tata, żebym przy stole naśladowała jego sposób trzymania sztućców. Zresztą sprawa trzymania sztućców stanowiła w mojej rodzinie przedmiot ciągłych dyskusji, ponieważ mama praktykowała sposób amerykański, czyli najpierw kroiła wszystko na talerzu, po czym odkładała nóż i jadła samym widelcem, tata zaś naśladował Anglików, którzy trzymając nóż w prawej dłoni, a widelec w lewej, nakładali na niego kawałki jedzenia. I jedno, i drugie dawało mi wskazówki, więc czasem słuchałam mamy, a czasem taty, najpierw nieco zdezorientowana, a potem, jak to dzieci, przyzwyczajając się do drobnych dziwactw rodziców. W efekcie o moim zachowaniu przy każdym posiłku decydował los, a ja i tak wolałam chińskie pałeczki.
Moje najwcześniejsze wspomnienia dotyczą jednak nie rodziców, lecz miejsc. Nasz duży, parterowy dom z bielonej cegły, z głębokim gankiem, pełen był ukochanych przeze mnie zakamarków. Na chłodnym, suchym klepisku miałam swoje kryjówki. Ogrodnik zrobił mi piec z wielkiej blaszanki Standard Oil, w której wyciął otwór z jednej strony. Trzy inne boki obrzucił błotem przemieszanym z wapnem, a do środka wstawił prymitywny, żelazny ruszt. Zapaliwszy pod nim ogień i dorzuciwszy trochę węgla drzewnego mogłam sama gotować, a gotowałam oczywiście ulubione, proste potrawy chińskie, których nauczyła mnie moja amah. Miałam parę lalek, ale bardziej niż nimi wolałam „bawić się” dziećmi służby czy sąsiadów. Te cudowne zabawy ciągnęły się całymi godzinami, a wszyscy dorośli byli na szczęście zbyt zajęci, żeby nas pilnować.
Pod dachem ganku hodowałam też bażanty. To tam przyglądałam się, jak z beżowych jajek wydobywają się na świat maleńkie kulki brązowego puchu. Tutaj też wypaliłam pierwszego „skręta”. Do grzechu tego, zupełnie nie znanego w moim świecie, namówił mnie mały rudzielec, syn goszczącego u nas misjonarza, który dopiero co przyjechał z Ameryki.
- W Ameryce wszyscy palimy - oznajmił ten łobuz. Cóż więc było robić? Podczas gdy nasi rodzice wiedli w salonie teologiczne dyskusje, my paliliśmy za zamkniętą kratą piwnicy. Dla mnie nie było to jednak nic nadzwyczajnego, bo w moim drugim świecie każde dziecko mogło pociągnąć dymu z wodnej fajki swego chińskiego dziadka. Potem oczywiście krztusiło się okropnie, co wywoływało zawsze szaloną wesołość dorosłych. Wiedziałam tylko, że nie wolno mi tknąć opium, choć rodzice mojej najlepszej przyjaciółki właśnie nim leczyli ból małych brzuszków, ale opium rzeczywiście było złe. Moim rodzicom z tak wielkim trudem udawało się czasem pomóc opiumistom rzucić ten nałóg, że bałam się tej słodkawo-mdłej substancji, po dziecinnemu wierząc, że gdybym spróbowała jej tylko raz, zaraz wychudłabym i zżółkła, tak jak ojciec jednej z moich koleżanek z sąsiedztwa, i już nigdy nie była sobą.
Opium było zresztą groźne nie tylko z tego powodu. Nasze miasto, leżące za polami, stawami, nad samą rzeką, zostało kiedyś, a konkretnie w czerwcu 1842 roku, zdobyte przez Brytyjczyków, gdy podczas pierwszej wojny opiumowej Chiny usiłowały bezskutecznie zakazać wwozu tego produkowanego w Indiach narkotyku na statkach z banderą angielską. Mandżurski generał Hai Ling, dowódca obrony miasta, nie mogąc znieść hańby kapitulacji, zamknął się w we własnym domu, podpalił go i tam zginął. Anglicy, rozwścieczeni perspektywą utraty tak wielkiego rynku zbytu, domagali się odwołania zakazu twierdząc, że to nie oni nauczyli Chińczyków palić opium, że opium hodowane jest również w Chinach, że zakaz to pomysł chciwych handlarzy chińskich, aby uzyskać monopol. Częściowo było to może i prawdą, ponieważ życie uczy, że prawda zawsze leży pośrodku, ale przecież wielu Chińczyków nie czerpało żadnych korzyści z handlu opium, a wręcz przeciwnie, z przerażeniem obserwowało narastanie tego nałogu w swym kraju. W dodatku najwięcej opium, i to głównie najgorszej jakości, przybywało z Indii na statkach z banderą nie tylko angielską, lecz również holenderską i amerykańską. Moi energiczni rodzice stawali w tej sprawie całkowicie po stronie Chińczyków, z całych sił pomagając, komu tylko się dało, rzucić nałóg.
Należałoby dodać w tym miejscu, że palenie opium wcale nie jest obyczajem rdzennie chińskim. Po raz pierwszy, jeszcze w średniowieczu, przywieźli je Arabowie. Traktowane było wtedy jako skuteczne lekarstwo na biegunki i choroby przewodu pokarmowego. Palić opium Chińczycy zaczęli dopiero w siedemnastym wieku pod wpływem Portugalczyków, wtedy też stało się to modną rozrywką władców i bogaczy. Dla wielu Chińczyków, nawet za moich czasów, był to zwyczaj cudzoziemski. Świadczy zresztą o tym chińska nazwa opium, jangjien, czyli „cudzoziemski dym”. Dopiero w takim świetle można zrozumieć postawę przeciętnego Chińczyka, dla którego Anglicy kojarzyli się przede wszystkim z handlem opium, hodowanym w Indiach na chiński rynek.
Wojny opiumowe zakończyły się klęską Chin, a każda z nich bardzo wiele kosztowała ten kraj. Chińczycy musieli oddać we władanie zwycięzców ważne porty, przyznać im prawa handlu, a ponadto płacić wysokie kontrybucje. To wszystko można zresztą wyczytać w każdej dobrej historii Chin, więc wspominam o tym tylko o tyle, o ile wpłynęło to na kształt mojego świata. Wojny te wycisnęły swoje piętno również na Czinkiang, moim rodzinnym mieście, leżącym na połączeniu Wielkiego Kanału z rzeką Jangtse. Jeden z pierwszych opisujących ten kraj podróżników zachodnich, J. Banow, tak je opisał w swych „Podróżach do Chin” z roku 1797: „Mnogość statków wojennych, barek towarowych, łodzi wiozących dostojników. Jedne suną z prądem, inne żeglują pod prąd. Jedne płyną napędzane wiosłami, a inne stoją na kotwicy. Na obu brzegach jak okiem sięgnąć osady i pojedyncze domy. To wszystko składa się na widok bardziej urozmaicony i wesoły niż cokolwiek, co dotąd było mi dane ujrzeć. Życiem tętni też otoczenie kanału. Przez dwa dni bez przerwy spotykaliśmy całe flotylle statków o najprzeróżniejszych wymiarach i kształtach”.
Za moich czasów Czinkiang było już portem traktatowym, czyli przyznanym z musu Europejczykom, całe zaś nabrzeże należało do Koncesji Brytyjskiej. Otaczał ją wysoki mur, przerwany tylko w dwóch miejscach przez dwie wielkie, żelazne bramy, zawsze na noc zamykane. Wewnątrz tego terenu, na wysokim, zadrzewionym wzgórzu, znajdowała się wielka rezydencja konsula brytyjskiego. Tutaj też mieszkań” Anglicy, Amerykanie i inni cudzoziemcy, z wyjątkiem kilku rodzin misjonarskich, które wolały żyć między Chińczykami, w tej liczbie byli moi rodzice. Ani jedno, ani drugie nie umiałoby nauczać takiego postępowania, jakiego sami by nie przestrzegali. Nie mogli znieść sprzeczności pomiędzy głoszoną przez siebie nauką miłości i braterstwa a bezpośrednimi skutkami wojen opiumowych. Nie byliby szczęśliwi wewnątrz tych wysokich murów, za żelaznymi wrotami, choć ulice były tam czyste, ocienione drzewami, a żebracy nie mieli tu wstępu. Co za szczęście, że takich właśnie miałam rodziców! Zamiast wieść nieciekawe, konwencjonalne życie białego w Azji, mogłam mieszkać między Chińczykami. Mówić nauczyłam się najpierw po chińsku, a pierwszymi moimi przyjaciółmi byli właśnie mali Chińczycy.
Czy przez to nie byłam narażona na oglądanie, wysłuchiwanie i mówienie rzeczy „nie dla dzieci”? Nawet jeżeli tak było, teraz już tego nie pamiętam. W latach głodu widywałam umierających z głodu biedaków, ale równocześnie wraz z rodzicami uczestniczyłam w niesieniu im pomocy. Dzięki temu szybko przekonałam się, że biedzie i cierpieniu zawsze można zaradzić, jeśli tylko się chce. Świadomość tego była mi zawsze wielce pomocna w ciężkich chwilach. Często widywałam trędowatych, ich odpadające od kości mięso, martwe dzieci na stokach wzgórz i tarmoszące ich ciała zdziczałe psy. Widywałam chuliganów i słyszałam mnóstwo soczystych przekleństw rzucanych w czasie kłótni, ale zła w tym wszystkim nie pamiętam. Widok zmarłych nauczył mnie nie bać się ich, a odganianie psów od zwłok było odruchem płynącym ze zwykłego miłosierdzia. Najlepiej jest, gdy człowiek wcześnie dowie się o istnieniu tej nieuniknionej otchłani, ponieważ wtedy smutek i śmierć zajmują właściwe miejsce w jego życiu i już się ich nie boi.
Ile radosnych chwil przeżyłam, ile dzieliłam ich z moimi chińskimi przyjaciółmi! Przyjęli mnie do swych domów, do swego życia. Było z nimi spokojnie i cudownie prosto. W domu grzała mnie miłość służby, poza nim przyjaźń chińskich sąsiadów. Co dzień cieszyłam się ich wesołą ciekawością, ich nie skrywaną nieznajomością naszych zachodnich obyczajów, wesołością, z jaką oglądali nasz dom, to, co jemy, jak się ubieramy. Jeżeli byliśmy inni, nigdy nie dali mi tego odczuć i nigdy nie zauważyłam u nich ani śladu antypatii do nas i naszego stylu życia.
W dużym stopniu zawdzięczam to moim rodzicom, dla których nie istniały żadne różnice rasowe. Obywali się przy tym bez wielkich słów o równości czy braterstwie. W tamtych czasach byliśmy chyba jedyną rodziną misjonarską, w której zapraszało się Chińczyków do stołu czy na noc do pokoju gościnnego. Jestem przeświadczona, że działo się tak dlatego, ponieważ moi rodzice, jako ludzie kulturalni, przyciągali do siebie podobnie wychowanych i ukształtowanych Chińczyków. Cham czy ignorant z Chin był im równie niemiły, co cham czy ignorant z Europy lub Ameryki. Już w dzieciństwie przyzwyczajono nas oceniać ludzi na podstawie charakteru i inteligencji, a nie przynależności do rasy czy religii. Zasady te były bardzo silne, a zarazem naturalne również dla Chińczyków.
Jak mam przywołać na nowo czar dziecięcych lat? Wstawałam wcześnie, tak życzył sobie ojciec. Sam budził się o piątej rano, mył się, ubierał, po czym spędzał godzinę na modlitwie w swoim gabinecie. Kiedy skończył, cała rodzina musiała siedzieć już przy śniadaniu. Gdy kogoś brakowało, nie zajmował swego miejsca na końcu owalnego stołu z drewna tekowego - mebel ten nigdy nie zniknie z mej pamięci - lecz stał, wysoki, nieporuszony, a błękitne oczy spoglądały przez długość pokoju na rozpościerający się za wysokimi oknami krajobraz. Gdy wreszcie któraś z dziewczynek wpadła do jadalni i sapiąc wdrapywała się na krzesło, siadał, a po nim cała reszta. Wtedy po chwili milczenia odmawiał modlitwę przed posiłkiem z takim namaszczeniem, jakby za każdym razem odmawiał ją po raz pierwszy. Uroczystym głosem prosił Boga o pobłogosławienie tych darów, byśmy spożywać je mogli na chwałę Pana.
Jedzenie nasze było proste, ale, jak wspominam, zawsze bardzo mi smakowało. Śniadanie zaczynało się od pomarańczy, tych cudownie słodkich pomarańczy z Fukien. Żadne inne pomarańcze nie dorównają tym z Fukien. Wiem, co mówię, gdyż widziałam nawet gaje pomarańczowe w Kalifornii, a w samych Chinach też było ich mnóstwo odmian. Były więc zimowe pomarańcze kantońskie o trudno odchodzącej skórce, dziesiątki gatunków mandarynek, wielkie, łatwo obierające się i najlepsze z nich mi cliii, pomarańcze miodowe, na które sezon rozpoczynał się około chińskiego Nowego Roku, czyli na przełomie stycznia i lutego. Dlatego też często przysyłano je nam w prezencie noworocznym. Ich skórka odchodziła prawie sama i prawie same dzieliły się na cząstki. Było w nich tyle soczystego soku, miąższ miał tak wspaniały aromat, że jedzenie tych owoców było jedną z moich największych przyjemności. Pamiętam, że na kredensie przez cały sezon na pomarańcze zawsze stała pełna ich taca. Jadło się, kiedy się chciało. Jeśli skórka nie dawała się łatwo oddzielić, wysysaliśmy po prostu sok.
Gdy kończyły się pomarańcze, były już niespliki, te jaskrawo-żółte kule delikatnego miąższu otaczające czarną pestkę, a trochę później morele, od razu w kilku gatunkach. Czasem też pojawiały się świeże, przywożone z Południa liczi, a nawet, przez bardzo krótki sezon, drzewne truskawki. Brzoskwinie jedliśmy już w pełni lata, najpierw te krwistoczerwone, wielkie, lekko cierpkie, potem żółte, potem płaskie, słodkie, i wreszcie najlepsze ze wszystkich - ogromne, białe. Mama konserwowała je na sposób amerykański. Słoiki kupowała w sklepach Montgomery Ward i Sears Roebuck. Oczywiście były też banany, ananasy, najprzeróżniejsze arbuzy - czerwone, białe, żółte - i małe, słodkie, złote, wonne melony. Latem jadło się mnóstwo melonów, ale unikaliśmy jak ognia krojonych na ulicy, ponieważ rojące się wokół nich muchy niosły w swych maleńkich łapkach śmiertelne niebezpieczeństwo: czerwonkę, cholerę, tyfus. Później długo nie mogłam przyzwyczaić się do widoku much w Ameryce; z jakiegoś powodu wyobrażałam sobie, że ich tu nie będzie. Należy też wspomnieć o wielu odmianach śliwek daktylowych. Te dojrzewały dopiero późną jesienią. Najlepsze, wielkie, złote, bezpestkowe, pochodziły z Północy, gdzie dojrzewały w ciepłym popiele. Lubiłam też nasze małe, szkarłatne, z pestkami, ale pełne słodkiego soku. Z Pekinu sprowadzano śliwki suszone, wielkie i płaskie jak naleśniki, oproszone cukrem pudrem.
Po owocach zawsze podawano specjalną, wymyśloną przez ojca owsiankę. Robiono ją z pełnego ziarna, rozgniatanego w domu przez służbę na kamiennych, chińskich żarnach. Dzisiaj tyle mówi się o tym, jak zdrowa jest żywność pełnoziarnista, a ja przecież dowiedziałam tego wszystkiego od Chińczyków. Tamtejsze chleby, pieczone z takiego właśnie ziarna, były pyszne. Równie pyszna była nasza owsianka. Mama lekko przypiekała porządnie wymyte ziarna, zanim jeszcze poszły na żarna. Dzięki temu owsianka po długim gotowaniu nadal miała oryginalny smak. Jedliśmy ją z cukrem i białą, bawolą śmietaną, gęściejszą od krowiej. Po tym bardzo pożywnym daniu na stole pojawiały się jajka, gorące bułeczki, gorące ciasteczka, ponieważ w mojej rodzinie, pochodzącej z południowych Stanów, pieczywo jadało się najczęściej na ciepło. Dorośli pili oczywiście kawę. Mama sprowadzała całe ziarna z Jawy, a mełła je w domu w małym, drewnianym młynku z żelazną korbką. Ja piłam wodę, przegotowaną, a następnie ostudzoną.
Śniadania były więc bardzo syte, bardzo amerykańskie, ponieważ moi rodzice uważali, że i oni, i ich dzieci powinny nabrać sił przed czekającą wszystkich wytężoną pracą. Dwa pozostałe posiłki nie były już tak obfite, nie sprawiały mi już takiej przyjemności. Zwykle jadałam wcześniej ze służbą, często więc nie starczało mi już apetytu na „oficjalny” posiłek - ku konsternacji mojej mamy, która nigdy chyba nie domyśliła się przyczyny mojej dziwnej powściągliwości przy stole „państwa”. Proste jedzenie służby było pyszne. Trzeba przyznać, że w Chinach nawet biedacy jadali świetne potrawy, choć może nie tak urozmaicone jak ludzie majętniejsi. Nawet ich śniadania wolałam od moich. W naszych stronach jadano bardzo gorący kleik ryżowy, a do tego parę drobnych dań z solonej ryby, solonej, suszonej rzepy i marynowanych ziaren gorczycy, a od czasu do czasu pokrojone na osiem części jajko na twardo. Najlepszym posiłkiem służby był obiad, więc jadłam go tak często, jak tylko mogłam. Był to ryż, tym razem ugotowany na sypko, niemal na sucho, miseczka takiej czy innej zupy, miseczka kapusty pekińskiej i puree ze świeżej białej fasoli, a także jeszcze jedna miseczka z mięsem lub drobiem. Deser nie był potrzebny, ponieważ owoce i słodycze „podjadało się” między posiłkami. Wieczorem, znacznie przed rodzinną kolacją, w tajemnicy zjadałam z moją amah resztki z obiadu albo zupę ugotowaną na przypalonym ryżu z dna wielkiego garnka.
Gdy wiele lat później przeniosłam się na północ Chin - było to jednak już w innym świecie - nie jadłam ryżu, lecz pszenne pieczywo z jarzynami, wśród których od czasu do czasu znaleźć można było kawałek jakiegoś mięsa. W tym innym świecie śniadanie składało się z lekkich jak piórko, poskręcanych faworków, ale solonych, nie słodkich, popijanych herbatą, po których jadło się jeszcze daktyle i śliwki, albo z cienkiej jak papier, szerokiej na ponad trzydzieści centymetrów kromki chleba owiniętej wokół posiekanego czosnku. Podczas drugiego posiłku dnia - na Północy poza porą żniw jada się tylko dwa razy dziennie - podawano makaron lub pieczony na węglach, obsypany sezamkiem chleb albo bułki faszerowane czosnkowanym, mielonym mięsem, albo pierożki, małe, zgrabne, napełniane kawałkami mięsa ze świeżym imbirem czy siekanym szpinakiem. Żyjąc, tak jak ja, przede wszystkim teraźniejszością, w najmniejszym stopniu nie odczuwam nostalgii myśląc o tym, co już było. Uczucie to jest mi jednak dość bliskie, gdy myślę o niezwykłej różnorodności chińskich potraw. Tam każda prowincja miała swoje specjalności: owoce, warzywa, potrawy, każde miasto - takie czy inne danie. Każda restauracja miała swój przysmak, każda rodzina rodzinne przepisy, a o jedzeniu i kuchni myślało się wyłącznie w kategoriach poetycznej rozkoszy.
Gdy siedziałam niedawno na moim tarasie w Pensylwanii ze znajomymi Chińczykami, wspominaliśmy co słynniejsze potrawy ze świata naszego dzieciństwa: zupę z ryb z rzeki Jangtse, którą tak wspaniale przyrządzano w Czangczou, rybę z Zachodniego Jeziora, rybę z wołowiną z Cz'angsza, aromatyzowaną kwiatem śliwy rybę z Czaoczou, gotowane na parze kraby z Suczou, rybę na słodko-kwaśno po pekińsku czy suszone krewetki z jeziora Tungting.
Byliśmy też zgodni, że do najlepszych win chińskich należy przede wszystkim Szaosing z Czekiang, a potem Maotai z Kueiczou i że wspaniały jest destylowany likier Fenczou z Szensi. Z herbat lubiliśmy najbardziej Lungczing z Czekiang, ale nie gardziliśmy też yunnańską Pu-erh, biorącą swą nazwę od góry, z której stoków ją zbierano, czerwoną Czimen, zieloną Linan z Anking albo jaśminową, „żelazną” Lohan z Fuczou czy chryzantemową Hangchou.
Owoców i warzyw było tyle, że mogliśmy wymienić tylko małą ich część. Mówiliśmy więc o pomarańczach z Hsinhui w prowincji Kuangtung, pumelo z Szatien w Kiangsi, taro z Lipu, czerwonych i białych daktylach z Teczou w prowincji Szantung, jabłkach z Czefu, gruszkach z Tangszan, arbuzach i winogronach z Sinkiang, melonach szanghajskich, pekińskich śliwkach, pomarańczach kumąuat z Fuczou, oliwkach z prowincji Kuangtung, kiełkach bambusowych i grzybach z Południowego Hunan, grzybach z Kalgan, orzechach liczi z Hopu i korzeniu lotosu z Nankinu.
Nie mogliśmy jednak nie wspomnieć o takich przysmakach jak na przykład wędzony kurczak z Teczou, młode gołąbki gotowane na parze po kantońsku, solona kaczka po nankińsku albo pieczona, po pekińsku, kurczak o trzech smakach po kantońsku, siekane mięso z Fuczou, marynaty syczuańskie, maranty z Zachodniego Jeziora, szynka kinghuańska, pekiński napój chłodzący z kwaśnych śliwek, olej grzybowy z Południowego Hunan, mączka ryżowa z Kuejlin, miazga i sos fasolowy Anking z prowincji Anhuej...
Tu skończę tę wyliczankę, ale tylko dlatego, że nie mogę przecież pisać wyłącznie o jedzeniu.
Największe święto było wtedy, gdy zapraszano nas na wesela i urodziny. Podawano wtedy dwadzieścia albo i więcej najprzeróżniejszych potraw, każda z nich zaś była efektem wielowiekowego doskonalenia przez całe pokolenia smakoszy. Smakoszami Chińczycy byli zawsze. Wygląd dania, jego skład i smak stanowiły od wieków niewyczerpany temat dysput i porównań. Chiński bogacz potrafił płacić kucharzowi prawdziwie książęcą pensję, ale z pełną pokorą wysłuchiwał krytycznych uwag przyjaciół, których raczył tą czy inną wspaniałością. Kuchnia jest w Chinach osobną dziedziną sztuki, sztuki w najbardziej fundamentalnej, pełnej postaci. Jakże więc tu obrażać się o słowa krytyki wypowiedziane przez znających się na rzeczy?
I jeszcze jedno: najlepsze są te potrawy, które są nie tylko lokalne, lecz i sezonowe. Otóż uważam, że pory roku są po to, by się ich trzymać. Nawet tu, w moim dzisiejszym świecie, nie pociąga - mnie kukurydza w styczniu ani truskawki w listopadzie. Takie sezonowe wypaczenia wydają mi się wręcz odrażające. Na kukurydzę mam ochotę w sierpniu, kiedy jest młoda i świeża, i wcale nie chcę, żeby sezon na nią trwał dłużej, niż trwa, bo przecież trzeba dać szansę również innym warzywom. W naszych czasach, w naszym wieku nie można obejść się bez lodówek i zamrażarek, mam je w domu i ja, ale nie mam do nich większego przekonania. Gdyby to ode mnie zależało, nigdy nie jadłabym nic pozasezonowego. Indyk? Na Święto Dziękczynienia i Boże Narodzenie, ale kiedy indziej ten ptak w ogóle dla mnie nie istnieje.
Podobnie w moim pierwszym świecie ciasteczka z mączki ryżowej jadłam tylko na Nowy Rok, a kiedy indziej nawet o nich nie myślałam. Na wiosnę opychałam się rozklejonym ryżem zawiniętym w zielone liście rzecznej trzciny, ugotowanym na parze, do którego dodawało się albo kacze jaja na twardo - kroiło się to wszystko na plasterki i soliło - albo, jeśli miałam ochotę na coś słodkiego, jadłam tenże ryż w liściach, ale posypany czerwonym cukrem. Teraz wiem, że cukier ten jest pełen witamin, ale wówczas był to po prostu smakołyk. Latem z kolei jadaliśmy kraby w gorącym winie, ale już jesienią ta sama potrawa mogła być trująca. Jedynym dziecięcym przysmakiem dostępnym przez okrągły rok były obtaczane w sezamku cukierki, kupowane u wędrownego sprzedawcy, który krążył po wąskich, ziemnych dróżkach naszych wzgórz i dolin. Niezależnie od tego, czy byłam zatopiona w lekturze, czy zajęta zabawą w wysokiej trawie przed bramą, gdy tylko słyszałam brzęk jego małego gongu z brązu, uderzanego drewnianym młoteczkiem, zaraz pędziłam do skarbonki po parę miedziaków, a potem na drogę, by przywołać go do siebie. Te sezamkowe cukierki, oproszone mąką, by się nie kleiły, leżały w jednym, wielkim kawałku na wieku jednego z koszy, które niósł podwieszone u bambusowego kija na ramieniu. Gdy już dogadaliśmy się, na ile tego przysmaku wystarczy mi pieniędzy - każda z nich warta była dziesiątą część pensa - wyciągał ostry nóż i odkrawał moją porcję. To było pyszne, a w dodatku całkiem zdrowe, gdyż do jego produkcji nie stosowano białego cukru trzcinowego.
Dzięki dzieleniu posiłków z biednymi jadałam głównie zdrowy, brązowy ryż, brązową mąkę, brązowy cukier. Niestety dziwaczne ludzkie upodobanie do bieli opanowało również Chińczyków. Gdy któryś z nich dorobił się bogactwa, co przytrafiało się tam akurat tak często, jak u innych ludów, natychmiast zaczynał używać białego, polerowanego ryżu, białej mąki, białego, importowanego cukru trzcinowego i dziwił się, czemu nie czuje się tak dobrze jak za dawnych, biednych dni. Zawsze litowano się nade mną z powodu moich niebieskich oczu i żółtych włosów, ale chwalono białą skórę. W chińskich rodzinach zawsze wielce martwiono się, jeżeli któraś z córek urodziła się z cerą brązową, a nie jasno-kremową. Chińczycy z północy są wyżsi i jaśniejsi niż ich rodacy z południa, więc największym powodzeniem cieszą się kobiety z prowincji północnych, choć i w Suczou też niemało jest pięknych dziewcząt. Zresztą chyba nie tylko teraz, skoro urodę ich wychwalają najstarsze chińskie księgi. To samo zamiłowanie do bieli znalazłam w moim obecnym świecie, w którym ciemniejszy Murzyn chętniej żeni się z jaśniejszą Murzynką, a panowie podobno wolą blondynki. Ktoś tłumaczył mi niedawno, że dzieje się tak dlatego, że wszyscy ludzie pragną jasności słońca, obawiają się zaś nocy i ciemności. Niech i tak będzie, choć nie jestem pewna, czy wchodzi tu w grę aż tak głęboka motywacja antropologiczna.
W ciągu długich, cudownych dni mojego wczesnego dzieciństwa zawsze miałam co robić i co oglądać. Za murem naszego gospodarstwa, którego bramy zamykano tylko na noc, toczyło się gorące, wciąż zmieniające się życie. Ojciec często podróżował, ale mama zawsze zostawała z dziećmi, a kiedy i ona musiała jechać, brała dzieci ze sobą. Oznaczało to oczywiście, że odwiedzało ją mnóstwo gości. Mama z całą powagą oprowadzała ich po naszym skromnym obejściu, w którym najdziwniejszym sprzętem była chyba maszyna do szycia. Dla oczu przyzwyczajonych do tradycyjnego wyposażenia chińskich domów było to zamorskim dziwadłem. Moje przyjaciółki prawie u nas mieszkały, ulubionym zaś miejscem zabaw było wzgórze przed domem, gdzie całkowicie skrywała nas wysoka trawa. Tutaj, w tym zielonym cieniu bawiliśmy się w dżunglę lub w dom. Dokazywaliśmy też na sianie w małej stajni, w której tata trzymał swego białego konia. Na nasłonecznionej, wychodzącej na południe werandzie spędzałam zimą wiele godzin na samotnej lekturze. To tu czytałam w kółko wszystkie dzieła Dickensa, podjadając przy tym pomarańcze i orzeszkT ziemne. Muszę tu dodać, że my, Amerykanie, strasznie marnujemy nasze orzeszki przez nadmierne przypiekanie. Orzeszki te wcale nie mają być brązowe, lecz jasnokremowe. Praży się je tylko tyle, by pozbyć się posmaku surowizny, a nie po to, żeby upodobniły się do ziaren kawy.
Od czasu do czasu dla odmiany i zabawy jeździliśmy na piknik między wzgórza albo na Złotą Wyspę, gdzie mieszkał olbrzym. Serce zamierało mi zawsze ze strachu, gdy patrzyłam w jego tłustą, pozbawioną wyrazu twarz. Tę ogromną, dwu i półmetrową postać w szarym habicie mniszym można było spotkać w wewnętrznej sali słynnego klasztoru buddyjskiego. Siedział, trzymając dłonie na kolanach, a wstawał, by podziwiać jego niezwykły wzrost, jeżeli mu się zapłaciło. Czasem zresztą, kiedy był w wyjątkowo złym humorze, wcale nie wstawał, tylko zabierał pieniądze. Jeżeli miewałam wtedy jakiekolwiek koszmary, zawdzięczałam je właśnie temu odrażająco wysokiemu mnichowi.
Złota Wyspa to jedno ze słynniejszych miejsc w historii Chin, odwiedził ją nawet Marco Polo. Teraz nie jest już wyspą. Rzeka zmieniła swój bieg, a zabytkowe świątynie i klasztory, kiedyś należące do posiadłości cesarskich, za moich czasów przechowywały jedynie nędzne resztki zielonożółtej porcelany cesarzy z dynastii Ming. Jednakże zarys pagody na tle błękitnego nieba nadal był pełen wdzięku i elegancji.
Na rzece znajdowała się też większa, choć nie tak znana, Srebrna Wyspa. Aby się na nią dostać, trzeba było wynająć łódź, a wyprawa zajmowała cały dzień. Wycieczka ta była bardzo fascynująca, ponieważ wędrowało się wąską ścieżką uczepioną skalistych urwisk. Po wyjściu na górę patrzyłam w dół, na żółte wiry w rzece, która rozlewała się tu szeroko jak morze, i odczuwałam bardzo szczególny, bo bardzo przyjemny strach.
Chiński rok księżycowy obfitował we wspaniałe święta, a na każde z nich przygotowywano inny przysmak, dawano w prezencie inne zabawki, robiono inne, wspaniałe rzeczy. Na Święto Lampionów służba kupowała nam papierowe króliczki na kółeczkach, podświetlone od środka świeczką, albo kwiaty lotosu, albo motyle, a nawet koniki, przedzielone na pół tak, żeby łeb nosić z przodu, z ogonem z tyłu. Przystrojona w ten sposób rzeczywiście przypominałam w ciemności konia, co niepomiernie mnie cieszyło. Na wiosnę puszczano najprzeróżniejszych kształtów latawce. Czasem robiliśmy je sami z pasemek trzciny, kleju ryżowego i cienkiej, czerwonej bibuły. Spędzaliśmy wtedy całe dnie na wzgórzach, przypatrując się latawcom, które puszczali nawet dorośli. Te były niezwykle wymyślne: potężny smok, dziesięciometrowa stonoga, ogromna pagoda, do której wypuszczenia potrzeba było z tuzin silnych mężczyzn.
Bawiliśmy się też ptakami w klatkach, które przy pewnej dozie cierpliwości można było wyuczyć mówić - czarnymi papugami, srokami w białych kamizelkach - albo słuchaliśmy tresowanych słowików. Słuchaliśmy też bajarzy-włóczęgów, na polnych drogach zwołujących słuchaczy biciem w małe gongi albo zatrzymujących się na noc w wioskach i tam występujących w czyjejś stodole. Chodziliśmy na występy wędrownych trup aktorskich przed świątyniami. Dzięki temu szybko poznawałam historię Chin i bohaterów z wszystkich epok.
Ukoronowaniem wszelkich świąt był oczywiście chiński Nowy Rok. Wtedy też dochodziło do największego zbliżenia obu światów mego dzieciństwa, ponieważ cała moja rodzina wymieniała wtedy podarunki z wszystkimi chińskimi przyjaciółmi i znajomymi, składała wizyty, przyjmowała gości, a wszystko w odświętnych strojach, w ukłonach, życząc według chińskiego obyczaju wszędzie „Szczęśliwego Nowego Roku i Wszelkiego Dostatku”. Były to nieliczne przyjemności chińskiego świata, które dzieliłam z rodzicami, na co dzień jednak traktowanymi mimo wszystko jako cudzoziemcy, gdy ja cudzoziemką nie byłam i we własnej opinii, i w odczuciu moich chińskich przyjaciół.
Na krawędzi świata chińskiego istniał dla mnie jednak zawsze ten drugi, biały świat i on też miał swoje święta, swoje przyjemności. Na przykład z wielką sumiennością dochowywałam święta Halloween. Tradycyjną dynię doskonale zastępowała mi chińska tykwa, a nasi poczciwi chińscy sąsiedzi, by nie sprawić mi zawodu, udawali strach, gdy straszydło to zaglądało im w okna w październikowe noce. Rodzinną radością były też Boże Narodzenie, czwarty lipca i Dziękczynienie. Rodzice z całą starannością przestrzegali tradycji, ucząc nas znaczenia każdego z tych świąt. Gdy zbliżały się urodziny królowej Wiktorii, każda biała rodzina, również amerykańska, otrzymywała zaproszenia do Klubu Brytyjskiego - małego, skromnego baraku wśród wzgórz z małym torem wyścigowym dla kucyków, który na to święto nabierał nagle wielkiej godności. Wiszący w hallu biało-czarny portret królowej, niskiej, tłustej kobiety z surowym wyrazem twarzy, przystrajano angielskimi barwami, my zaś siedząc w ławach, gapiliśmy się na niego i słuchali mów najpierw konsula brytyjskiego, potem innych - zwykle przemawiali oprócz tego konsulowie amerykański i francuski. Wreszcie wszyscy wstawali, by odśpiewać angielski hymn. Zawsze dziwiłam się niezmiernie, dlaczego śpiewa się go na melodię, Jezu, miłości Twej”. Potem podawano typowy angielski podwieczorek: bułeczki z masłem i dżemem, gorącą indyjską herbatę, słodkie ciasteczka, a dzieciom, których było zwykle pięcioro czy sześcioro, urządzano wyścigi z nagrodami. Pamiętam, że inne białe dzieci były zawsze blade, słabe i biegały tak bez przekonania, że wygrywać z nimi nie stanowiło dla mnie żadnego kłopotu. Silna i opalona, wygrywałam za każdym razem, aż moim rodzicom robiło się wstyd, że to ja zawsze zbieram wszystkie nagrody.
- I to w dodatku w urodziny królowej! - z wyrzutem szeptała mi mama do ucha. - Mogłabyś dać wygrać jakiemuś dziecku z Anglii.
Ale ja nie potrafiłam nie wygrać, nawet dla królowej.
Cały ten świat, spokojny i bezpieczny, był dla mnie czymś równie oczywistym jak słońce czy księżyc. Mimo to nawet ja, jeszcze zanim skończyłam osiem lat, zaczęłam zdawać sobie sprawę, że świat ten może kiedyś przestać istnieć. W Pekinie cesarzowa wdowa miała ciągłe kłopoty z następcą tronu, swym przybranym synem, młodym cesarzem Kuang Sii. Najwięcej współczucia okazywali jej rodzice jedynaków, szczególnie ci, których synowie byli młodzi, uparci, przystojni, inteligentni i buntowniczy. Często przysłuchiwałam się rodzinnym rozmowom o młodym cesarzu i zawsze myślałam wtedy o moim bracie, starszym ode mnie o jedenaście lat. Prawie go nie znałam, gdyż pojechał do college'u, gdy miałam trzy lata. I z nim bywały czasem kłopoty. Pamiętam doskonale, że mama czasami nie sypiała po nocach, zamartwiając się, gdy długo nie pisał, nie wiedząc, co też dzieje się z nim w dalekiej Ameryce.
Wszyscy zaciekawieni byli losami młodego cesarza, już od urodzenia bowiem były one bardzo dramatyczne. Gdy cesarzowa wdowa znalazła się w pekińskim pałacu cesarskim, szybko została ulubioną konkubiną cesarza Sień Fenga. W jego domu zachowywała się jednak tak skromnie, tak taktownie, że nawet małżonka cesarza, Pierwsza Cesarzowa, nie była zazdrosna o tę piękną, świetnie wychowaną dziewczynę. Ta zaś, gdy dała władcy syna, otrzymała tytuł Cesarzowej Zachodu, Pierwsza Cesarzowa zaś - Cesarzowej Wschodu. Przez całe dwadzieścia pięć lat obie cesarzowe były najlepszymi przyjaciółkami. Opowiadano w naszej okolicy, że te dwie damy, będące przecież żonami tego samego mężczyzny, nie pokłóciły się ani razu, choć jedna była całkowitym przeciwieństwem drugiej. Cesarzowa Wschodu była spokojna, wykształcona, znała się na sztuce, muzyce, literaturze, Cesarzowa Zachodu zaś, która po śmierci cesarza została regentką, była jakby urodzona do sprawowania władzy, aktywna i zainteresowana polityką.
Cesarz zmarł w dziwnych, tragicznych okolicznościach podczas incydentu z „Arrow”. Działo się to na wiele lat przed moim urodzeniem, a całą tę historię opowiedział mi ze szczegółami, niemal jak legendę, mój chiński nauczyciel-konfucjanista. Pan Kung, który miał tylko uczyć mnie czytać i pisać po chińsku, uwielbiał mówić, ja zaś słuchać jego melodyjnego, pekińskiego akcentu. Sprawa „Arrow” - większość ludzi na Zachodzie w ogóle o niej nie słyszała - była jednym z tych pozornie drobnych wypadków, które potem pociągają za sobą lawinę zdarzeń. Otóż w latach pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku grupa przedsiębiorczych Chińczyków zakupiła mały stateczek i ochrzciła go po angielsku „Arrow”, czyli „Strzała”, a zarejestrowała go pod banderą brytyjską w Hongkongu. Stateczku używali do swych przedsięwzięć na Morzu Południowo-Chińskim. Przedsięwzięcia te zresztą, rzekomo uczciwe, z daleka pachniały piractwem. Wicekról jednej z południowych prowincji, walczący z tą plagą, skonfiskował stateczek, kazał zerwać banderę, a załogę osadził w więzieniu.
Anglicy na zniewagę bandery brytyjskiej zareagowali bardzo gwałtownie, więc przerażony wicekról pomny klęsk, jakich Chiny doznały w poprzedniej wojnie opiumowej, skwapliwie odesłał zakutych w kajdany więźniów do brytyjskiego konsulatu. Niestety nie przyszło mu na myśl, by wyrazić skruchę z powodu incydentu z banderą. Zapewne uważał ją za nic nie znaczący kawałek materiału. Chińczycy nie mieli tradycji czczenia sztandarów, traktowali je jako zwykłe elementy dekoracyjne. Jednak konsul brytyjski wpadł we wściekłość, odesłał więźniów, a kompletnie zdezorientowany wicekról skrócił ich wszystkich o głowę za karę, że przysporzyli mu tyle kłopotu.
Wtedy Anglicy po raz kolejny wypowiedzieli wojnę Chinom, ujęli wicekróla i zesłali go do Indii, gdzie potem zmarł. Anglia namawiała do udziału w wojnie Francję, Rosję i Amerykę, ale z zaproszenia skorzystali tylko Francuzi. Za pretekst dla nich z kolei posłużyło zabójstwo francuskiego misjonarza w prowincji Kuangsi. Obce wojska pomaszerowały na Pekin. Cesarz, cesarzowa i ich maleńki syn schronili się w Zeholu, sto pięćdziesiąt kilometrów od stolicy. Tam właśnie nastąpiła nagła śmierć cesarza, a młoda Cesarzowa Zachodu została sama z następcą tronu.
Nie mogła jednak pozwolić sobie na opłakiwanie męża, w takich okolicznościach zawsze bowiem istniało niebezpieczeństwo utraty władzy. Zanim jeszcze bratu zmarłego cesarza, księciu Kungowi, udało się zawrzeć pokój z najeźdźcami - ci zdążyli jednak spalić doszczętnie leżący pod miastem piękny Pałac Letni - dzielna Cesarzowa Zachodu szybko powróciła do Pekinu, by upewnić się, że jej małemu synkowi nikt nie zechce odebrać dziedzictwa. Od tego czasu ani na chwilę nie wypuściła władzy z rąk.
Wiedziała, że musi być silna. Nikt lepiej od niej nie zdawał sobie sprawy, w jak niebezpiecznych czasach przyszło jej działać. Mocarstwa zachodnie coraz bardziej pragnęły uczynić z Chin jeszcze jedną zdobycz kolonialną, dynastia mandżurska zaś chyliła się ku upadkowi. Sień Feng nie był silnym władcą, a jego następca jeszcze leżał w kołysce. Potrzeba jej było więc siły i silnych sojuszników. Regencję dzielił wraz z obu cesarzowymi książę Kung, lecz był to człowiek zbyt zdolny i zbyt szybko, jak na gust młodej, ambitnej Cesarzowej Zachodu, próbował przejąć ster rządów. Musiał odejść. Teraz władzę dzieliła już tylko z niegroźną Cesarzową Wschodu. A gdy T'ung Czy skończył lat siedemnaście, ożeniła go z cudowną dziewczyną mandżurską imieniem Alute.
Związek między T'ung Czy a Alute był wtedy w Chinach tym, czym w świecie zachodnim ślub Elżbiety Angielskiej z księciem Filipem. Tak jak teraz w Anglii, wtedy w Chinach radował się cały naród, Cesarzowa Zachodu zaś, zwana odtąd Cesarzową Wdową, zaczynała już czynić plany przekazania władzy synowi. Pragnęła tylko doczekać wnuka, by ciągłość dynastii została zapewniona. Minęły trzy lata, dziecka wciąż nie było, zaś młody władca zapadł nagle na ospę i zmarł. Tron chiński znowu był pusty i znów nie było czasu na żałobę. W kraju i na samym dworze istniała silna partia dążąca do obalenia rządów mandżurskich i wprowadzenia na tron władcy rdzennie chińskiego. Jeszcze raz więc Cesarzowa Wdowa musiała działać szybko. Posłała po swego zaufanego generała Li Huang-czanga, który stacjonował wtedy w Tientsinie, sto kilometrów od stolicy, nakazując mu sprowadzić do Zakazanego Miasta cztery tysiące najlepszej jazdy i artylerii. Armia ta zjawiła się w Pekinie w trzydzieści sześć godzin później, dokładnie zgodnie z planem, zanim jeszcze rozeszła się wieść o śmierci cesarza. Żołnierze musieli przez całą drogę trzymać w ustach kawałki drewna, by zachować milczenie, koniom zaś podkowy owinięto szmatami.
Umocniwszy w ten sposób swą pozycję Cesarzowa Wdowa wymknęła się nocą potajemnie z pałacu do domu swej siostry i zabrała z łóżeczka swego najstarszego, trzyletniego siostrzeńca. O świcie ogłosiła go swym następcą. Na tronie Chin znów zasiadał Cesarz - cesarz Kuang Sii.
O tych wszystkich perypetiach wiedziałam jednak tylko z opowieści, gdyż działy się jeszcze przed moim urodzeniem. Z moich czasów natomiast pochodziły opowiadania o kłopotach, jakie swej przybranej matce zaczął sprawiać Kuang Sii, gdy już został cesarzem. Przypuszczam, że Cesarzowa Wdowa niczego więcej nie pragnęła, niż „przejść na emeryturę” i zająć się wreszcie wyłącznie przyjemnościami, gdyż lubiła rozrywki i miała szerokie zainteresowania. Lubiła malować, a gdyby dane jej było poświęcić się sztuce, na pewno zostałaby znaną artystką. Była też świetna w chińskiej kaligrafii, kochała kwiaty, potrafiła niemal hipnotyzować i czarować ptaki i zwierzęta, dzikie ptactwo zlatywało się na jej zew, a świerszcze siadały na dłoni i pozwalały gładzić się palcem. Głęboko kochała naturę, wiadomo było, że w swych licznych pałacach - a najbardziej lubiła świeżo odbudowany Pałac Letni - najbardziej cieszą ją widoki. W każdym razie wydaje mi się, że najchętniej pozostawiłaby sprawy kraju przybranemu synowi. Nie miała jednak względem niego żadnych złudzeń. Jak jego poprzednicy, był porywczy i słaby. Choć zapewniono mu najlepszych nauczycieli, nie potrafił nauczyć się myśleć i postępować jak mąż stanu, a co gorsza - i to martwiło cesarzową najbardziej - zdawał się być całkowicie oczarowany zachodnim stylem życia. Zaczęło się to jeszcze w dzieciństwie, oczywiście dość niewinnie. Opiekujący się małym cesarzem eunuchowie nie mogli poradzić sobie z małym, samotnym chłopcem, zabranym z domu od rodziny, więc przemierzali cały Pekin w poszukiwaniu zabawek. Ten jednak szybko znudził się latawcami, lalkami z gliny, papierowymi lampionami i gwizdkami, aż jeden z eunuchów przypomniał sobie o jedynym w mieście sklepie z zabawkami z zagranicy, prowadzonym przez pewnego Duńczyka, sprzedającego swe zachodnie towary dzieciom przedstawicieli innych państw. Tam więc udali się cesarscy eunuchowie i tam kupili dla małego cesarza wspaniałą, nakręcaną kolejkę. Dziecko było zachwycone, a biedni eunuchowie, którzy odgadli wreszcie, co najbardziej podoba się małemu władcy, biegali do sklepu Duńczyka po coraz to nowe zabawki, dzięki czemu jego właściciel dorobił się fortuny. W końcu i tego było mało. Duńczyk musiał sprowadzać dla małego cesarza coraz to wymyślniejsze zabawki ze wszystkich krajów Europy.
Nic dziwnego, że Zachód już od najmłodszych lat kojarzył się Kuang Sti z krainą, z której pochodziły rzeczy piękne i dziwne, zupełnie nieznane w jego własnym kraju. Potem, w miarę jak dorastał, czytał o maszynach, kolejach żelaznych, chciał oddać się nauce, a wreszcie zaczął marzyć o zreformowaniu swego państwa, by Chiny stały się tak nowoczesne, jak kraje Zachodu. W tych marzeniach nie był zresztą odosobniony, dwaj bowiem spośród jego nauczycieli również hołdowali tym samym ideom. W tajemnicy przed cesarzową wychowywali swego cesarskiego ucznia na władcę nowoczesnego państwa, nowych Chin, usiłując nakłonić go do pierwszego kroku, który miał mu zapewnić udzielne panowanie nad Państwem Środka: do zamordowania Cesarzowej Wdowy, jego przybranej matki.
Jak widać, był to gotowy materiał na tragedię szekspirowską. Młody cesarz rozdarty był między lojalnością względem tej wspaniałej kobiety, która na własnych rękach wniosła go do Pałacu Cesarskiego, a niezachwianą wiarą w konieczność zmian. Kochał i podziwiał cesarzową całą siłą tradycji, wymuszającej na nim posłuszeństwo wobec niej jako władczyni i jako przybranej matki. Jeszcze bardziej dręczyła jego sumienie zwykła, synowska czułość. Z drugiej strony widział to, czego ona dostrzec nie chciała: że Chiny dla własnego bezpieczeństwa muszą stać się nowoczesne. Wiecznie głodne mocarstwa zachodnie odbierały im port po porcie, wgryzały się w ujścia rzek, Chiny zaś nie miały ani okrętów wojennych, ani armii, by się temu przeciwstawić. Była to przecież epoka imperiów. Kraj, który nie potrafił obronić się sam, musiał prędzej czy później paść ofiarą tego czy innego imperium kolonialnego. Chiny nie miały ani armii lądowej, ani floty, bo nigdy ich nie potrzebowały. Jak dotąd przed każdym najeźdźcą najskuteczniej chroniła je potęga ich wspaniałej cywilizacji i kultury.
- Wykrawają sobie z nas kawałek po kawałku jak z arbuza - narzekała stara cesarzowa. Mimo to nie chciała zaufać młodemu cesarzowi. Jak okazało się później, nie były to wcale obawy nieuzasadnione. Gdy tylko został władcą, w przypływie reformatorskiej energii w ciągu pierwszych stu dni rządów rozesłał po całym kraju dziesiątki edyktów. Nakazywał założenie w świątyniach nowoczesnych szkół, wybudowanie kolei, wprowadzał nowe prawa i obyczaje, a wszystko zaraz, natychmiast.
Lud był kompletnie zdezorientowany, na dworze zaś nastąpiły głębokie podziały. Stara arystokracja oświadczyła Cesarzowej Wdowie, że oczekuje od niej przywrócenia porządku w państwie, rozpędzenia i zlikwidowania tych, co doradzali cesarzowi i pomagali wprowadzić w życie reformy. Cesarza należy powstrzymać za wszelką cenę.
Cesarzowa Wdowa, gdy już decydowała się na działanie, działała błyskawicznie. Choć wszystko to wydarzyło się, gdy byłam małym dzieckiem i w dodatku mieszkałam z dala od Pekinu, w zupełnie innej prowincji, doskonale pamiętam konsternację moich rodziców i ich postępowych przyjaciół-Chińczyków oraz zadowolenie tych z naszych chińskich przyjaciół, którzy sprzyjali konserwatystom, w tym mojego nauczyciela, pana Kunga, gdy pewnego ranka doszły nas słuchy o przeprowadzonym właśnie zamachu stanu. Mówiono, że młodego cesarza uwięziono na jakiejś wysepce, że Jiian Szy-k'ai, dowódca nowej, wyszkolonej na zachodnią modłę armii chińskiej przeszedł na stronę Cesarzowej Wdowy, że zginęło sześciu reformatorów, a tylko dwóm, K'angowi Ju-wei i Liangowi Cz'i-cz'ao, udało się zbiec. Tego dnia w całej okolicy panowała niezwykła cisza. Tak było zapewne w całym kraju. Co teraz będzie? W ciągu kilku najbliższych tygodni stało się jasne, że mocarstwa zachodnie nie zamierzają się angażować. Opinie były podzielone, ale większość przyznawała rację Cesarzowej Wdowie i konserwatystom, natomiast w interesie rządów zachodnich bynajmniej nie leżało sprzyjanie reformom, które mogły otworzyć oczy ludowi chińskiemu na to, co dzieje się z jego własnym krajem.
Pierwszy edykt, który otrzymaliśmy po przewrocie, nosił jeszcze podpis cesarza, ale wszyscy wiedzieli, że wyszedł spod pióra cesarzowej i że to ona przyłożyła na nim pieczęć cesarską. Edykt był dość umiarkowany, głosił jedynie, że reformy były wprowadzane zbyt gwałtownie.
„Naszym prawdziwym pragnieniem - brzmiał - było wprowadzenie oszczędności przez zniesienie niepotrzebnych urzędów; tymczasem doszły nas pogłoski, jakobyśmy zamierzali zmienić wszystkie obyczaje naszego cesarstwa, i zaczęto kierować do nas niezliczone propozycje reform. Nie mogliśmy pozwolić, by taki stan rzeczy dłużej się utrzymywał. O ile więc nie pospieszylibyśmy jasno oznajmić naszych życzeń wszem i wobec, mogłoby się zdarzyć, że drobni urzędnicy i ich jeszcze drobniejsi podwładni na własną modłę zinterpretują wydane edykty, co zakłóciłoby spokój naszego ludu. Byłoby to sprzeczne z naszymi pragnieniami i zniweczyło nasze starania wzmocnienia i wzbogacenia naszego cesarstwa”.
Po czym następowało odwołanie wszystkich po kolei edyktów, wydanych przez cesarza w ciągu ostatnich stu dni. Wiedzieliśmy teraz wszyscy, że Czcigodna Przodkini znów wzięła w ręce ster rządów.
Ostateczne rozdarcie między oboma światami mojego dzieciństwa dokonało się dokładnie w roku 1900 - miałam wtedy osiem lat. Dotychczas łączyłam je w sobie wiążąc jeden z drugim. Czasem, gdy rankiem spoglądałam z naszej werandy na zielone stoki wzgórz, na jeszcze zieleńsze doliny, na stawy, lśniące w słońcu jak diamenty, moja myśl biegła ponad ciemnymi dachami miasta i jasnymi wodami rzeki dalej, za morze. A za morzem była Ameryka, moja ojczyzna, o której nic nie wiedziałam, więc myśląc o niej puszczałam wodze fantazji. To wszystko było moje: te wzgórza, te doliny, to miasto, ta rzeka i tamta ziemia, ziemia moich przodków.
Zdawałam sobie oczywiście sprawę, że ściśle rzecz biorąc nie jestem tak całkiem Chinką. W duchu przyznawałam też rację ulicznikom, którzy przezywali mnie „małym, zamorskim diabłem” albo udawali, gdy mnie zauważali, że spodziewają się deszczu. Twierdzili, że diabły pokazują się ludziom tylko przed deszczem. Wiedziałam, że nie jestem żadnym diabłem, a to, że mnie tak przezywali, wcale mnie nie martwiło, gdyż czułam się pewnie w moim chińskim świecie. Gdyby te niegrzeczne dzieciaki znały mnie lepiej, na pewno nie nazywałyby mnie diabłem, więc w odpowiedzi nazywałam ich tylko „dziećmi żółwia”, co zawsze bardzo skutecznie zamykało im usta, bo znaczyło „bękarty”. Moi rodzice długo pozostawali w nieświadomości co do prawdziwego znaczenia mej riposty, a gdy już się tego dowiedzieli, ja z kolei byłam już na tyle duża, że wstydziłam się jej używać.
W roku 1900 na wiosnę, tę piękną wiosnę w dolinie rzeki Jangtse, poczułam, że mój świat zaczął nieoczekiwanie rozpruwać się na dwie części. Od pewnego czasu odwiedzano nas coraz rzadziej. Czasami całymi dniami bramy naszego obejścia nie przekroczył ani jeden Chińczyk. Towarzysze mych zabaw często milczeli, nie bawili się ze mną tak radośnie jak dawniej, a w końcu w ogóle przestali pojawiać się w naszym domku na wzgórzu. Nawet koleżanki w szkole nie biły się już o miejsce w mojej ławce. Jako dziecko rozpuszczone miłością i życzliwością otoczenia najpierw nie mogłam tego zrozumieć, a potem poczułam się straszliwie pokrzywdzona. Matka, widząc, co się ze mną dzieje, próbowała mi to wytłumaczyć. Mówiła, że oni, Chińczycy, nie mają nic przeciwko Amerykanom, bo przecież nasz naród nigdy nie wyrządził im żadnej krzywdy, nie zajął ani piędzi ich ziemi, ani jednego portu. Winę ponoszą inni biali; zapewniała mnie, że nasi przyjaciele doskonale o tym wiedzą, że wcale nas nie nienawidzą, że nadal kochają nas tak jak dawniej, a teraz jedynie boją się okazywać nam swe prawdziwe uczucia, by nie popaść w niełaskę u swych ziomków. W końcu zrozumiałam, że zaczęto odnosić się tak do wszystkich cudzoziemców bez wyjątku, w okrutny, bezwzględny sposób nie czyniąc między nimiieadnej różnicy, tak jak to czasem bywa między narodami, gdy pod płaszczykiem doraźnych konfliktów daje się upust starej nienawiści. Tylko że ja dotąd nie wiedziałam, co to nienawiść. Dotąd ani nikt mnie nienawidził, ani ja nikogo. Zupełnie nie rozumiałam, dlaczego nas, takich samych przecież jak dawniej, traktuje się na równi z jakimiś białymi z nie znanych nam krajów, złodziejami, łupieżcami, bo my byliśmy przecież inni. Wtedy to po raz pierwszy zetknęłam się z niezasłużoną niesprawiedliwością. Nie zrobiłam nic złego, ale nienawidzono mnie za to, że mam jasną skórę, niebieskie oczy, jasne włosy. Co więcej, wręcz obawiano się mnie i mojej rasy, a przez to sama znalazłam się w niebezpieczeństwie. Niebezpieczeństwo! Tego słowa dotychczas nie znałam. Niebezpieczne mogły być insekty czy węże, ale teraz niebezpieczeństwo groziło nam od ludzi: mnie, mojej rodzinie i wszystkim białym, również kobietom i dzieciom. Do naszej prowincji dotarły bowiem przerażające wieści z pomocy, z Pekinu, że Cesarzowa Wdowa, o której myślałam zawsze jako o swej Czcigodnej Przodkini, nie tylko Chińczyków, lecz i nas wszystkich, żyjących pod jej rządami, zwróciła się przeciwko nam. Mówiono, że ponieważ niezaspokojeni Anglicy i inni Europejczycy wciąż wyrywali Chinom coraz większe połacie wybrzeża i brzegów rzek, cesarzowa postanowiła pozbyć się wszystkich białych i na zawsze zabronić im wstępu do Chin. Mój ojciec stwierdził z powagą, że trudno się dziwić jej złości i chęci pozbycia się najeźdźców i złodziei. Czy my bylibyśmy zadowoleni, gdyby to nasz kraj, Stany Zjednoczone, został najechany przez obcych i po kawałku rozkradany, nękany wojnami z byle powodu, zmuszany do płacenia olbrzymich kontrybucji w pieniądzu, ziemi i prawach do linii kolejowych? W duchu przyznawał więc rację Cesarzowej Wdowie, tylko że to w niczym nie zmieniało naszego położenia. Musieliśmy teraz złączyć się z ludźmi naszej rasy i, choć sami niewinni, cierpieć za ich winy.
Dobrze pamiętam ten bezchmurny, słoneczny dzień, gdy dowiedzieliśmy się o pierwszej masakrze misjonarzy w prowincji Szantung, o tym, że mordowano i dorosłych, i dzieci. Właśnie wiadomość o zabijaniu dzieci pokryła twarz mojej matki śmiertelną bladością, a ojca skłoniła do decyzji odesłania nas wszystkich w bezpieczne miejsce. Do tej pory nie wierzył, że Cesarzowa Wdowa może być tak nierozważna, by zawierzyć Bokserom, temu klanowi potworów i oszustów, którzy głosili między innymi, że ich tajemna moc potrafi przeciwstawić się broni cudzoziemców, bo właśnie tej broni cesarzowa obawiała się najbardziej. Wiedziała doskonale, że armia chińska i jej uzbrojenie nie stanowią żadnej obrony przed potęgą ludów Zachodu, rozpaczliwie poszukując środków obrony i odwetu dała przekonać się szarlatanerii Bokserów. Wtedy zresztą histeria opanowała już cały kraj. Obce mocarstwa zdążyły przedtem wymóc na słabym, młodym cesarzu mnóstwo ustępstw. Lud z kolei bał się jeszcze bardziej stu dni reform młodego władcy, gdyby bowiem jego edykty weszły w życie, zniszczyłyby całą starożytną tradycję. Tymczasem Francja zajęła Annam i domagała się Kuangczou, Anglia sięgała po Weihaiwei, Niemcy po Tsingtao, Rosja po Talien. Nazywano te ziemie „dzierżawami”, ale w rzeczywistości były to po prostu kolonie.
Gdzie była armia i flota, na którą lud chiński płacił tak wielkie podatki? Teraz stało się jasne, że pieniądze te zostały rozkradzione, wyrzucone, zmarnowane, nie tylko przez samą Cesarzową Wdowę na takie szaleństwa jak marmurowa łódź na jeziorze przy Pałacu Letnim, ale również przez jej łapczywych urzędników. Gdy pojawiły się pierwsze podejrzenia co do jej winy, skwapliwie skorzystała z okazji zwrócenia gniewu poddanych na chciwych cudzoziemców i wbrew radom swych co zdolniejszych ministrów dała posłuch Bokserom. Młody cesarz zaś, uwięziony, pozbawiony stronników, nie miał już żadnej władzy.
W ten szalejący wir wpadł więc któregoś dnia nasz mały domek. Lato tego roku było gorące i bezwietrzne, widok z werandy wspaniały: zielona jak jadeit dolina, a w niej ocienione wierzbami domki z gliny... Po miedzach przechadzały się gęsi, dzieci bawiły się w szopach, a ich rodzice, w chłopskich strojach z niebieskiej bawełny, pracowali na roli. W oddali, za ciemnymi dachami miasta, rzeka toczyła ku morzu swe lśniące wody. Nie byłp żadnych oznak, że oto zmienił się mój świat. Pamiętam, choć miałam wtedy tylko osiem lat, że któregoś dnia długo stałam na werandzie, wpatrując się w ten widok, czując, że tu właśnie jest mój dom. Po prostu innego nie znałam. Był wciąż taki sam, a mimo to wiedziałam z niezwykłą dla dziecka pewnością, że taki sam nigdy już nie będzie.
Od tego czasu minęło już pół wieku, nad światem przetoczyły się dwie wojny światowe i okrutna awantura koreańska, a jednak nadal widzę siebie - wpatrzone w zmieniający się świat dziecko - na werandzie domku, na pewno dawno już zburzonego. To, co czułam wtedy mym dziecinnym sercem, ten smutek, te obawy, sprawdziły się przecież co do joty.
W końcu któregoś dnia tego pięknego lata opuściliśmy nasz dom i wsiedliśmy na jeden z parowców pływających na Jangtse aż po Szanghaj. Decyzja wyjazdu nie przyszła bezboleśnie, rodzice do końca nie chcieli porzucić swej pracy. Przekonały ich dopiero wiadomości o mordach dokonywanych na dzieciach, zresztą nawet wtedy nie było mowy o tym, by ojciec wyjechał wraz z nami. Miał nas tylko dowieźć do Szanghaju i pozostać tam aż do czasu znalezienia nam jakiegoś skromnego mieszkanka, a potem powrócić na swoją misję. Dom zostawiliśmy tak, jak stał, tylko mama zakopała w rogu podwórka część rodzinnych sreber, jeszcze z Zachodniej Wirginii, zgodnie z rodzinną tradycją, jeszcze z czasów amerykańskiej wojny domowej. Teraz rozumiem, że spokój, z jakim moi rodzice stawili czoło niebezpieczeństwu, pochodził stąd, że już jako dzieci zetknęli się z wojną.
Pożegnanie z domem było dla mnie zupełnie nierzeczywiste. Chodziłam od pokoju do pokoju powtarzając sobie w kółko, że być może widzę to wszystko po raz ostatni. Nie mogłam wziąć żadnych książek poza kilkoma najbardziej ukochanymi, ponieważ wyjeżdżaliśmy w pośpiechu. Sygnał ucieczki został ustalony już przedtem. Na konsulacie amerykańskim zamiast sztandaru narodowego miała pojawić się czerwona flaga. Wyjeżdżając porzucaliśmy jednak nie tylko dom. Musiałam pożegnać się po kolei z moimi ulubionymi kryjówkami, z wielkim, metrowej prawie grubości chińskim wiązem, na który tak uwielbiałam się wspinać i z którego, niewidoczna dla innych, mogłam spoglądać w dół, na drogę. Z ławką w ogrodzie, pod bambusami, gdzie zawsze chodziłam czytać, i z moją „kuchnią” na werandzie. Z moimi bażantami, królikiem i starym psiskiem imieniem Nabuchodonozor, na którego wołaliśmy Nab, cichym, wyparszywiałym, o wiecznie błagalnym spojrzeniu, tak przesadnie przymilnym, że kochać go mogłam tylko ja. Nie wiedziałam, czy ktokolwiek będzie go karmił po naszym wyjeździe, bo moja amah jechała z nami, a tylko ona, i to tylko ze względu na mnie, podkarmiała czasem tego psiego starca.
Mimo to do końca nie wierzyłam, że nigdy już tu nie wrócę. Przecież będzie tu tata, a nie wyobrażałam sobie, by on mógł kiedykolwiek nie żyć, przecież trzeba wykopać srebro, przecież pozostaną drzewa, wieczne wzgórza i dolina... Kiedyś, kiedy Chińczycy znajdą odwagę, by nas znów polubić, wrócimy tu na pewno! Pełna nadziei ruszyłam wraz z rodziną na nadbrzeżną aleję, na drewniany pomost, a potem wreszcie, po paru godzinach oczekiwania, na parowiec, który miał zawieźć nas do Szanghaju.
Zawsze lubiłam tę podróż, bo trafiała nam się bardzo rzadko, więc nawet teraz świetnie się bawiłam. Było coś cudownego w nieskazitelnej czystości statku, jego przyjemnej, małej jadalni, maleńkich kabinach i ubranej na biało chińskiej służbie. Kapitan był Szkotem - ojciec uznał, że przezorniej będzie popłynąć statkiem angielskim, a nie należącym do jednej z kompanii chińskich - i tylko na jego widok odczuwałam onieśmielenie. Wiedziałam, że brytyjscy kapitanowie z niechęcią traktowali misjonarzy, szczególnie takich jak mój ojciec: dumnych, upartych, surowych, nie ukrywających swych poglądów. Najbardziej cieszyło mnie przesuwanie się w tył zielonych brzegów i portów, w których zatrzymywaliśmy się w dzień lub w nocy. Kiedyś późno wieczorem leżąc na koi zasłyszałam melodię graną na dwu-strunnych, chińskich skrzypkach. Nie potrafiłabym jej powtórzyć, ale do dziś pamiętam ją jako najbardziej czarowny dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszałam. Czasem nadal odzywa się we mnie i wtedy usiłuję wyplątać go ze wspomnień tamtej nocy, tej magicznej ciemności. I choć odbija się echem we wszystkich komórkach mego mózgu, nie mogę.
Wiem, że dopłynęliśmy do Szanghaju, ale wspomnienia następnych kilku miesięcy, może nawet roku, jakoś zamazały się w mej pamięci. Widzę co prawda wyraźnie odrębne sceny, ale brak mi strumienia, który łączyłby je w jedno. Wspomnienia z tego okresu są dla mnie jakby przypadkowe i nie powiązane ani ze sobą, ani z życiem. W Szanghaju byliśmy uchodźcami. Było gorąco i duszno, szczególnie w porównaniu z naszym wzgórzem. Ja jednak byłam tak przyzwyczajona do podzwrotnikowych upałów, że wspominam je z przyjemnością. W domu kąpaliśmy się codziennie w blaszanej wannie, do której wodę przynosił w wiadrach chiński służący. Tu, w Szanghaju, po raz pierwszy zobaczyłam na własne oczy wodę lejącą się z kurków w ścianie - prawdziwe czary! Choć o wodzie, której nie trzeba wcale nosić wiadrami, opowiadali mi już przedtem Amerykanie i ci z naszych znajomych Chińczyków, którzy byli kiedyś w Ameryce. Wanna była z emaliowanej blachy, osadzona na szerokim podeście z desek, opasanym blachą z odpływem. Mama zatykała go korkiem, oblewała chłodną wodą cały ten drewniany podest i tam w gorące popołudnia bawiłam się z moją maleńką siostrzyczką. Były to drobne, dziecięce radości, ale odrywały mnie od większych zmartwień. Nasze małe, trzypokojowe mieszkanko znajdowało się gdzieś niedaleko Drogi Kipiącej Studni, w cichej, ślepej uliczce. Tam nauczyłam się skakać na skakance od dwóch świetnie wychowanych małych Angielek z sąsiedztwa, ale moją ulubioną sąsiadką była pewna portugalska dama, uosobienie dobroci, mieszkająca o dwie bramy dalej, która często zapraszała mnie do siebie na herbatę. Chodziłam tam zawsze z największą radością, w czystej, białej sukience, świeżo uczesana. Kiedyś biegłam do niej tak szybko, że pośliznęłam się w bramie i upadłam. Gdy zjawiłam się u niej z zakrwawionym łokciem, ale z suchymi oczyma, owinęła mnie ogromną ilością bandaży i nakarmiła mnóstwem przysmaków. Na pamiątkę pozostała mi na łokciu blizna, choć dawno już zapomniałam, jak nazywała się ta miła pani z Portugalii.
Dużą przyjemnością były spacery z mamą lub z amah po położonym nad rzeką Huangpu małym parku. Był tam ogródek skalny, który wydawał mi się wtedy zamkiem z bajki. Na samej górze, w niewielkiej grocie, stał mały, kamienny chłopczyk z kamiennym parasolem nad głową, na którą kapały stale krople wiecznego deszczu. W szczególnie uroczyste dni chodziłyśmy do wielkiego parku, w którym odbywały się wyścigi konne. Biali mieszali się tam z Chińczykami, połączeni wspólnym nałogiem hazardu. My, oczywiście, nie chciałyśmy mieć z tym nic wspólnego. Spacerowałyśmy wśród cudownych kwietników, oglądałyśmy małpy w klatkach i wracałyśmy do domu.
Nic więcej nie pamiętam z tego roku, który w Chinach dał początek największym wstrząsom naszych czasów, których końca po dziś dzień nie można przewidzieć.
W pamięci zakorzeniło mi się tylko jedno, ostatnie wspomnienie z okresu naszej „emigracji”. Któregoś dnia szłam z mamą zatłoczoną ulicą, jaką? dokąd? nie pamiętam. Tak czy inaczej w tłoku natknęłam się na stojącego bez ruchu plecami do mnie grubego Chińczyka w długiej szacie z niebieskiego jedwabiu i czarnym bezrękawniku. Tuż przed moją twarzą kołysał się jego warkocz, czarny, wyplatany z jedwabiu sznurek zakończony sporym chwoś-cikiem. Upał stał się zupełnie nie do wytrzymania, Chińczyk nie ruszał się z miejsca, więc zniecierpliwiona do szaleństwa zrobiłam coś niesłychanego: lekko pociągnęłam za chwościk, by delikatnie go popędzić. Ten jednak gwałtownie odwrócił się i spojrzał na mnie ze straszliwą wściekłością. Ja tam się nie przestraszyłam, ale mama owszem. Zbladła jak ściana i natychmiast zaczęła go przepraszać.
- To jedynaczka. - Doskonale pamiętam jej słowa. - Jest bardzo niegrzeczna, na pewno ją ukarzę. Bardzo proszę jej wybaczyć.
Chińczyk nie odpowiedział i wcale nie wyglądał na udobruchanego. Mama wyciągnęła mnie z tłumu, a dalej poszłyśmy już inną ulicą.
- Nigdy - do tej pory nie mówiła do mnie tak surowo - nigdy więcej tak nie rób! To może skończyć się bardzo źle.
Przestraszyłam się dopiero wyrazu jej twarzy, bo i on był dla mnie nowy. Mama bała się, bała się Chińczyków! Nigdy dotąd nie widziałam, żeby mama bała się kogokolwiek. Tak, rzeczywiście dobiegała końca jakaś era.
CZĘŚĆ
DRUGA
Canton
w stanie Ohio sierpień 1953 r.
Dziś wędrowaliśmy przez góry Pensylwanii. Po południu, wciąż jadąc na zachód, wjechaliśmy do Ohio i pod wieczór znaleźliśmy się w małym, spokojnym miasteczku, mieście rodzinnym Williama McKinleya. Ten amerykański prezydent spoczywa tu wraz z żoną w wielkim mauzoleum w parku. Idzie się tam po wielkich schodach, a na szczycie stoi pomnik zmarłego męża stanu.
Dziwnym zbiegiem okoliczności McKinley miał pewien wpływ na moje życie w tym moim drugim świecie, w którym znalazłam się po powstaniu Bokserów. W naszej prowincji Kiangsu nie zginął ani mój ojciec, ani w ogóle żaden biały, a stało się tak za sprawą mądrości i odwagi jednego człowieka: naszego wicekróla, który otrzymawszy edykt Cesarzowej Wdowy, po prostu nie zastosował się do niego. Oprócz miłosierdzia kierowała nim niewątpliwie dalekowzroczność, rozumiał to, czego nie mogła lub nie chciała zrozumieć nasza stara cesarzowa: że nikt, nawet ona, nie powstrzyma biegu dziejów. Nasz wicekról wiedział, że nie tylko biali prowadzą Chiny ku rewolucji, że ich czyny - a więcej było złych niż dobrych - przyśpieszyły tylko przebudzenie ludu chińskiego. Dlaczego, zaczęli myśleć Chińczycy, dlaczego nie potrafimy się oprzeć pewnym siebie łupieżcom z Zachodu tak różnym od dotychczasowych najeźdźców? Biali nie sięgali jak inni po tron, lecz po ziemię i rzeki, budowali linie kolejowe prowadzące na wybrzeże, by łatwiej wywozić swe łupy. Nie ulegali, tak jak inni, wspaniałej cywilizacji Chin. Twierdzili za to, że to ich cywilizacja jest potężniejsza, czego usiłowali dowieść karabinami i armatami, a broń ta była dla bezbronnych Chińczyków równie przerażająca jak bomba wodorowa dla tego bezbronnego miasteczka w Ohio, tego, w którym dziś zatrzymaliśmy się na noc.
Zresztą nawet to miasteczko ma bezpośredni związek z latami tej pierwszej rewolucji w Chinach. Przybyliśmy tutaj nie dla samej tylko przyjemności, mamy bowiem trzech synów. Dwaj starsi są już w wieku poborowym, trzeci nie jest wiele młodszy. Ohydna możliwość stała się faktem. Wychowana w dwóch światach: chrześcijańskim, w którym prawo powinny stanowić miłość i braterstwo, i tym drugim, jeszcze łagodniejszym, przepojonym chińską wiarą w świętość życia, nawet zwierzęcego, a co dopiero ludzkiego, staję teraz w obliczu tragicznej możliwości, że moi synowie będą musieli postąpić wbrew nauce i europejskiej, i azjatyckiej. Będą musieli wstąpić do naszych sił zbrojnych, iść na wojnę, być może przeciwko jednemu z ludów Azji, do których ja czuję miłość i wdzięczność. Teraz nie mogę już nic zrobić, by temu zapobiec, choć można było temu zapobiec wiele lat temu, w Azji, i wiele razy później. Teraz może już być za późno, bo to nie my wygraliśmy wojnę w Azji. A mogliśmy, gdybyśmy tylko lepiej rozumieli jej mieszkańców.
A McKinley, którego pomnik z brązu wznosi się nad tym małym miasteczkiem w Ohio? Cóż on ma wspólnego z tym dzieckiem, którym kiedyś byłam? Mało, a zarazem bardzo dużo. Gdy skończył się ów dziwny rok 1900, rok, w którym w oczach mojej matki ujrzałam strach przed Chińczykami, a strach ten oczywiście przeszedł i na mnie, przemieszany z miłością i przyjaźnią, przyjechaliśmy wreszcie do mej nieznanej ojczyzny, Stanów Zjednoczonych Ameryki Pomocnej. Pierwszym wstrząsem, jakiego tu doznałam, było morderstwo popełnione na prezydencie McKinleyu. Wtedy nie widziałam żadnej różnicy między cesarzem a prezydentem. W Chinach nasz młody cesarz zmarł nagle, jak twierdzono, zamordowany na polecenie Cesarzowej Wdowy, która sama stara i schorowana stała wówczas na progu śmierci. Wiedziała jednak, że nie wolno jej umrzeć, dopóki żyje niebezpieczny następca tronu. A tutaj, w moim własnym kraju, nagle też mordują prezydenta!
Nie pamiętam wszystkiego dokładnie, gdyż działo się wtedy niezmiernie dużo. Na moich oczach rozpadał się świat. Ale jednego wspomnienia jestem pewna: Byłam w domu dziadka w Zachodniej Wirginii, tym samym, w którym się urodziłam, stojącym w pięknej, spokojnej okolicy. Któregoś dnia - był wrzesień, gorący, bezwietrzny, pachnący - wraz z kuzynkami zbierałam winogrona, białe i purpurowe. Przepełniało mnie szczęście i spokój, cieszyłam się ojczyzną, w której nie było wojny, nienawiści, rewolucji. Nagle ktoś zawołał nas do domu. Pobiegłyśmy do salonu, w którym byli już moi rodzice, brat, wujkowie, ciotki i inni kuzyni. Wśród nich stał wyprostowany jak struna mój dziadek: czarny garnitur, biały, wykrochmalony kołnierzyk, czarny krawat, śnieżnobiałe włosy odgarnięte znad czoła. Ciemne oczy patrzyły z troską, twarz miał poważną. Gdy wszyscy już się zgromadzili, odezwał się uroczyście:
- Moje dzieci, zamordowano prezydenta. Prezydent Stanów Zjednoczonych nie żyje.
Jako jedyna wybuchnęłam płaczem, ku konsternacji wszystkich obecnych. Mama przytuliła mnie do siebie.
- To tutaj też musi być rewolucja? - zapytałam przez łzy.
- A cóż ta mała wygaduje? - zdziwił się dziadek.
Nikt nie odpowiedział, bo tylko moja mama rozumiała, o co chodzi. Ona zaś nic nie powiedziała, pozwoliła mi się wypłakać. Ja sama zorientowałam się dopiero znacznie później, czego się wtedy bałam.
Indiana
Czytałam, że Indiana jest najbardziej reprezentatywnym ze wszystkich stanów naszego kraju. Jest tam wszystko: i rolnictwo, i przemysł, emigranci od czwartego i od pierwszego pokolenia, prerie i góry, rzeki i jeziora. Jest w Indianie nawet malowniczy zakątek, którego łagodne, falujące wzgórza przyciągały tych najbardziej amerykańskich z naszych artystów.
Z tego stanu pochodzili też świetni amerykańscy pisarze, ci najmniej afektowani, najmniej eksperymentalni. Nie mogę powstrzymać się od uśmiechu, gdy słyszę słowo „eksperyment”! Nihil novi, wszystko już było. Czytałam w tym tygodniu recenzję jakiejś książki, w której krytyk ganił autora, że ten nie używa w niej „nowoczesnej techniki retrospekcji”. Nowoczesnej? Chińscy powieściopisarze używają retrospekcji od z górą pięciuset lat, a w Europie, której historia jest krótsza, pisarze francuscy stosowali tę technikę już wtedy, gdy dopiero powstawały Stany Zjednoczone. Mistrzem retrospekcji był Joseph Conrad. Kiedy zaczęłam ją stosować, nawet nie przyszło mi do głowy, że robię coś „nowoczesnego”, bo i nie robiłam. Retrospekcja jest bardzo przydatna w kreowaniu postaci bohaterów, choć nie fabuły.
Indiana jest według mnie stuprocentowo amerykańska. W przeszłości ludzie trochę tu poszaleli i wybudowali parę zadziwiająco potężnych, ozdobionych wieżyczkami budowli. Dziś właśnie widziałam jedną z nich: wymalowana na biało, przypominała gigantyczne ciastko z lukrem. Jego właściciel musi być z niej dumny, skoro tak ją eksponuje, i ma rację, bo to imponujący, zadziwiający antyk.
Zresztą domy w naszym kraju są dokładnym odzwierciedleniem naszej różnorodności. Nikt nie wie, jaki dom wybuduje dla siebie Amerykanin, gdy tylko będzie go na niego stać. Amerykanin nie przejmuje się historią czy otoczeniem. Wręcz przeciwnie, zachowuje się, jakby był Adamem we własnym, prywatnym Rajskim Ogrodzie. Przyznaję, że sama nie wiem, co sądzić o naszych najnowszych osiągnięciach budowlanych, tych wytworach naszego przemysłu. Nie przypuszczam, by stanowiły coś więcej niż towar, więc nikt też nie będzie mieszkał w nich dłużej, niż będzie tego wymagała chwilowa konieczność.
Domy w Indianie są przyzwoicie brzydkie, z drobnymi, ale znaczącymi wyjątkami, a różnorodne dokładnie tak jak w innych stanach. Ciągle nie mogę wyjść z podziwu, że Chińczykom udało się tak upodobnić się do siebie, tak kształtowała ich przez wieki i historia, i geografia, że ich stylowa architektura jest sublimatem wielu wieków życia rodzinnego. W mym chińskim świecie nietrudno było znaleźć rodzinę, która mieszkała w jednym miejscu przez tysiąc lat. Tak powoli też wyrastały ich domy, wprost z krajobrazu. Szerokie stepy Pomocy wydały na świat łagodnie nachylone dachy, poszarpany zaś krajobraz wulkanicznych gór Południa znalazł swe odzwierciedlenie w dachach stromo wznoszących się ku niebu. Mimo to tak na Północy, jak na Południu, rozkład pokojów ustalano z identycznym poszanowaniem niezależności i odrębności w ramach ścisłej wspólnoty rodowej. Każde pokolenie mieszkało osobno, w parterowych pokojach, ale z innymi łączyły je korytarze. Chińczycy zdawali sobie bowiem sprawę z potrzeby, by każda jednostka ludzka mogła być sama, a jednak w ścisłym związku z innymi, szczególnie z rodziną. Dzięki temu dzieci żyły sobie w bezpiecznej swobodzie, otoczone kilkoma pokoleniami kochających je dorosłych, ci dorośli zaś dzielili między siebie ciężar odpowiedzialności za całą rodzinę. Nikt nie drżał przed utratą pracy, bo w takiej sytuacji dalej mieszkało się z rodziną aż do znalezienia nowego zajęcia, i nikt nikomu nie czynił z tego powodu wymówek. Niepotrzebne były sierocińce, bo nie było sierot, wszystkie dzieci należały do całej rodziny. Starszych zaś kochano i szanowano. Nikt nie oddawał ich do domu starców, tak jak to czasem czyni się u nas. Podobno nie da się inaczej, bo w naszych ciasnych domkach jest miejsce tylko dla dwojga ludzi i ich dwojga dzieci.
Cieszę się, że kiedyś było mi dane zakosztować tej wdzięcznej radości życia, choć był to rok zabójstwa McKinleya, w wielkim, otoczonym ganeczkami domu, wraz z dziadkiem, wujami, ciotkami i kuzynami. Nie wiedziałam, że to tylko szczęśliwy traf. Uważałam wtedy, że w moim kraju wszyscy tak mieszkają. Miałam dziewięć lat, więc można mi wybaczyć moją niewiedzę. Nadal jednak uważam, że wszystkie pokolenia powinny mieszkać razem, gdyż potrzebują się wzajemnie.
W zeszłym miesiącu odwiedziła nas Yung, moja chińska przyjaciółka. Dużo rozmawiałyśmy, ale szczególnie utkwiły mi w pamięci dwa tematy. Pierwszy nie dotyczył zresztą życia rodzinnego, lecz... ryb. Zaczęła, jak zwykle cicho, spokojnie i z wielką powagą:
- Muszę ci coś powiedzieć.
- A co takiego? - zapytałam.
Rozmowa zaczęła się po angielsku, ale teraz przeszłyśmy na chiński, a dokładniej środkowochiński dialekt mandaryński naszego dzieciństwa. Yung rzekła:
- Droga Starsza Siostro, w Nowym Jorku wybrałam się do Muzeum Historii Naturalnej, żeby nauczyć się czegoś, co by mi się przydało.
- I nauczyłaś się? - zapytałam.
Smutek zagościł na jej twarzy. - Może i się nauczyłam, ale nie jest to przydatne, tylko smutne.
- Opowiedz.
Zawahała się przez chwilę. - Jeden pan powiedział mi tam coś bardzo dziwnego: że my, ludzie, pochodzimy od ryb. Czy mam mu wierzyć? Bardzo mnie zasmucił, że tylko od ryb!
Z westchnieniem pokręciła głową. - Jestem taka zawiedziona! Od ryb! Starsza Siostro, czy ja mam w to wierzyć?
- Nie - odrzekłam. - Nie wierz w to. To tylko domysły. Jest wiele opowieści o tym, skąd się wzięliśmy. Wierz w to, co najbliższe twemu sercu i umysłowi.
Rozchmurzyła się. - Naprawdę tak uważasz?
- Naprawdę - potwierdziłam z przekonaniem.
Yung odmalowała też w zadziwiająco prostych, pełnych współczucia słowach los pewnej starszej pani, amerykańskiej starszej pani lub starszego pana. Powiedziała, jak to ma w zwyczaju, nagle i prosto z mostu, choć wiem, że długo przedtem myślała. Tym razem mówiła po angielsku.
- Żal mi starszych ludzi w Ameryce.
- Dlaczego? - zapytałam.
W odpowiedzi opowiedziała mi o czymś, co wydarzyło się w domu, w którym wynajmuje mieszkanie wraz ze swym wspaniałym mężem. Łagodnym głosem ciągnęła, wciąż po angielsku, swoją opowieść.
- W naszym domu mieszka jedna przemiła staruszka, całkiem sama. Nie znaliśmy jej przedtem, ale któregoś dnia przyszła do mnie sąsiadka i mówi: „Chodź ze mną na dół, zobaczysz wnuczkę mojej znajomej. Znajoma tak się cieszy, a wiesz czemu? Bo dziś po raz pierwszy tej dziewczynce - ma teraz pięć lat - pozwolono odwiedzić babcię i zostać u niej na noc”.
Nie chciało mi się wierzyć. Jak to, ma już pięć lat i jeszcze nigdy nie spała u babci? Zeszłyśmy na dół i okazało się, że to wszystko prawda. Obie, dziewczynka i jej babcia, wprost nie posiadały się z radości. Starsza pani zaczęła opowiadać, jak to już od dłuższego czasu miała nadzieję, że dziecko ją odwiedzi, ale nigdy nie ośmieliła się tego zaproponować. Na szczęście dziecko wpadło wreszcie samo na ten pomysł, gdy starsza pani poszła z wizytą do syna. Babciu - zapytała dziewczynka - czy mogłabym dziś spać u ciebie?” Starsza pani bała się nawet zawołać: „Ależ oczywiście!” Zamiast tego powiedziała cicho: Będzie, jak zechce mama, kochanie”. Więc dziecko poszło z tym do matki, ta zaś odparła: „Poczekaj, aż tata wróci z pracy”. Więc starsza pani czekała, aż przyjdzie do domu jej syn, tłumiąc w sobie radość na wypadek, gdyby odmówił. Jakaż była szczęśliwa, gdy ojciec dziecka, jej własny syn, powiedział po powrocie: „Czemu nie?” Matka dziewczynki dodała zaraz: „Ale tylko ten jeden raz”. To wszystko opowiadała mi ta starsza pani, a ja aż się popłakałam, bo w Chinach babcia nigdy nie bałaby się młodych aż tak bardzo. To nie w porządku.
Zgodziłam się z moją chińską przyjaciółką, ale potem przypomniałam sobie coś zupełnie przeciwnego, coś, co opowiadał mi zaledwie parę tygodni temu pewien młody Amerykanin. Powiedział:
- Tak bym chciał, żeby moja mama była zawsze z nami, tak, jak pani opowiada, że jest w Chinach, ale ona chyba nie lubi małych dzieci, nawet własnych wnuków. Ona chce podróżować, słuchać muzyki, jeździć za granicę, mieć własne życie, jak to nazywa, więc moje dzieci nawet nie znają dobrze własnej babci.
Są więc dwie strony tego medalu, a widzę w obu opowieściach tylko ten morał, że amerykańską zasadą jest brak zasad, że jedyną zasadą jest u nas indywidualizm.
W moim przypadku dziadek, choć również niezbyt bliski, był kimś, przy kim mogłam czuć się spokojnie. Wyprostowany, nieco sztywny, choć zawsze łagodny miał swe miejsce w domu, w którym się urodziłam, a choć te kilka miesięcy roku, w którym zamordowano McKinleya, szybko minęło, a my wyjechaliśmy od dziadka, wiedziałam, że go mam, bo widziałam go na własne oczy, mieszkałam u niego, czułam w nim, jako ojcu matki, źródło własnego istnienia. Jego dzieci to moi wujowie i ciotki, ich dzieci zaś to kuzyni i kuzynki. Nie byłam więc samotna, stanowiłam cząstkę klanu. Gdy potem powróciliśmy z rodzicami do Chin, jechałam tam ze świadomością ich i mych własnych korzeni; nie byliśmy już małą, samotną grupką zagubioną w wielkich, wrogich teraz Chinach. Wrogich, gdyż Chińczycy nie kochali już białych, a wielu z nich zabili. Ja jednak wiedziałam już, że ja i moja rodzina jesteśmy Amerykanami, że mam swoją ojczyznę i wielki, biały, rodzinny dom, zamieszkany przez nas od wielu pokoleń, przez nas - wspólnotę. To dobrze, kiedy dziecko ma to poczucie. Dzięki temu może wędrować po całym świecie i nigdy nie jest samotne.
Sioux Falls w Południowej Dakocie
Jechaliśmy przez piękne wyżyny Illinois i Iowy, potem zabrnę-liśmy daleko w Minnesotę, aż dotarliśmy tutaj, do Sioux Falls, gdzie spędzimy naszą pierwszą noc w Południowej Dakocie.
Zawsze zastanawiam się, jakie marzenia, jakie doświadczenia, a może jedno i drugie, odzwierciedlają się w nazwach amerykańskich miast i wiosek. W Iowa przejeżdżaliśmy przez maleńką osadę o nazwie Polo, nazwaną tak na cześć Marco Polo. Ale co robi Marco Polo w amerykańskim stanie Iowa? Dla mnie nazwisko jest dobrze znane, gdyż naprzeciw Czinkiang, miasta, w którym mieszkałam w Chinach, po drugiej stronie rzeki, leży Jangczou, a gubernatorem Jangczou był przez parę lat Marco Polo. Miasto to słynie z pięknych kobiet, a jedną z nich była moja chińska niania, nadal była piękna, choć pamiętam ją starą i bezzębną. Cóż to za Amerykanin z Iowy, śniąc o podróżach na drugi kraniec świata, nazwał swe miasteczko Polo?
Potem jechaliśmy przez inne miasteczko, Woosung. I znów pytanie: skąd Woosung w samym sercu Iowy? Co za marzyciel, przykuty losem do domu niedoszły podróżnik, nazwał to tak odległe od jakiegokolwiek morza miasteczko na cześć portu położonego na płaskiej nizinie u ujścia Jangtse, tej bramy do Szanghaju, a więc i do Chin? Jeszcze nie przestałam o tym myśleć, a już wtoczyliśmy się do Minnesoty i ujrzeliśmy drogowskaz z napisem „Ceylon”, choć jedyny Cejlon, jaki znam, to cudowna wyspa leżąca u stóp Indii.
Podczas naszej wędrówki minęliśmy jeszcze małe, niczym nie wyróżniające się, ale za to skąpane w słońcu miasteczko w Dlinois. Nazywało się Galena i jest bez wątpienia krewniakiem, może przodkiem, naszego małego, pensylwańskiego New Galena. To właśnie do Galena w stanie Illinois Ulisses Grant, wtedy jeszcze bynajmniej nie prezydent, przyjechał z rodziną przed wojną domową i tu założył swoją garbarnię. Wybudował solidny, kwadratowy dom z czerwonej cegły, zwykły, wygodny, bez wdzięku, i tu właśnie przyjechano po niego, by objął dowództwo armii Północy. Obejmując wysokie stanowisko pozabierał ze sobą mnóstwo kumpli, podobno nie pobił go w tym żaden przywódca ani wcześniejszy, ani późniejszy. Przyznam jednak, że nie widzę nic złego w szukaniu oparcia wśród przyjaciół i znajomych.
Bardziej interesuje mnie co innego. Jak to się stało, że ktoś taki jak Ulisses Grant w ogóle osiągnął tak wysoką pozycję. Być może największą słabością demokracji jest, że rzadko pozwala osiągnąć wiele ludziom naprawdę wielkim, gdyż zwykli ludzie wybierają tych, których najlepiej rozumieją i właśnie dlatego podziwiają, a więc najczęściej ludzi równie zwykłych. Jeszcze nie zdążyłam zapisać do końca tych cynicznych rozważań, a już stanął przede mną szlachetny duch Abrahama Lincolna. On też pochodził z samego środka Illinois, a po raz pierwszy usłyszałam o nim od pana Kunga, który wielbił go za wyzwolenie kolorowych niewolników. Jednak gdy zapytałam o to rodziców, w końcu Południowców, ci odparli z godnością, że niewolnicy i tak mieli być uwolnieni, i nie dokonał tego żaden Abraham Lincoln.
Tak czy inaczej znów przypominam sobie, jak w wieku dziesięciu lat wróciłam z rodzicami do Chin.
Jest więc rok 1902, siedzę w małej, starej jadalni domku misyjnego na wzgórzach nad Jangtse i słucham poważnego głosu starego Chińczyka, mojego nauczyciela. Był konfucjanistą. Fakt ten zupełnie nie zrażał moich rodziców, choć pan Kung wraz z nauką czytania i pisania po chińsku wpajał mi etykę konfucjańską. Z nazwiska swego był bardzo dumny, gdyż nosił je także Konfucjusz, którego tak przekręcone przez Europejczyków miano w rzeczywistości brzmi K'ung Fu Tze, czyli po prostu Ojciec Kung. Ja jednak, dziecko chrześcijańskie, przypuszczałam, że Konfucjusz to nie kto inny, jak nasz Ojciec Niebieski, czyli Bóg Ojciec, godziłam się na istnienie wszystkich bóstw, przyzwyczajona do widoku świątyń mieszczących ich wiele. Wśród nich była moja ulubiona bogini miłosierdzia, Kuan Jin, zawsze tak piękna i pełna wdzięku, dama w każdym calu z wyglądu i z zachowania, czuła dla wszystkich stworzeń żeńskich. Oczywiście miała młodszą siostrę, Marię Pannę, ale tę spowijała jednak jakaś niezrozumiała dla mnie chmura - nieskalana, a jednak urodziła Syna. I jeszcze Święty Józef na obrazkach w szkółce niedzielnej zawsze stojący gdzieś z boku. Jakże było mi go zawsze żal. Uważałam, że został w jakiś sposób oszukany. Słyszałam kiedyś podobną dyskusję wśród chińskich chrześcijan, którzy nie przepadali za Marią, a współczuli Józefowi. Coś z tego musiało dotrzeć też do uszu ojca, gdyż nagle przestał tłumaczyć im, jak to Jezus narodził się z Dziewicy - to jedna z boskich tajemnic i lepiej jej nie zgłębiać. Za to Bogini Miłosierdzia była prawdziwie czysta. Jeśli o nią chodzi, nie było mowy o żadnym Bogu-Ojcu i Synu Bożym. Poza tym chińska historia i mitologia, które często stanowią jedno, pełne są pięknych dziewic zapłodnionych przez bogów i rodzących im synów. Tego też nauczył mnie pan Kung.
Ważniejsze były jednak inne jego nauki.
- Kto unosi głowę ponad głowy innych - mawiał pan Kung - prędzej czy później zostanie o nią skrócony.
To prawda. Tak w Chinach, jak i w innych demokratycznych państwach, gdy ktoś staje się zbyt sławny, zbyt potężny, gdy osiąga zbyt wielkie powodzenie, zaczynają działać jakieś tajemne siły i ziemia nagle usuwa mu się spod stóp. Chińczycy są dumni, wszyscy razem jako naród i każdy z osobna, więc nie lubią lepszych od siebie, nigdy nie lubili i w rzeczywistości nigdy nie wierzyli, że może istnieć ktoś lepszy od nich. Tłumaczy to w pewnym stopniu ich obecną wrogość do Ameryki, gdy pomyśli się o tym, jak zachowywali się w Chinach misjonarze, kupcy i dyplomaci, słowem, wszyscy biali, uważający się świadomie czy nieświadomie za istoty wyższe. I tak przez ponad wiek w sercach Chińczyków narastała zapiekła złość, której nie potrafili lub nie chcieli zrozumieć biali. To ona właśnie stała się głównym powodem klęski Cziang Kai-szeka i zwycięstwa komunistów. Cziang Kai-szek, gdyby był mądry, otwarcie głosiłby swe anty-zachodnie przekonania. Wystarczyłoby zapewne, by utrzymał się przy władzy. Jemu jednak wydawało się, że łatwiej wygra rękami Ameryki, a tego nie mógł mu wybaczyć jego własny naród. Na nasze nieszczęście rozumiał to Mao Tse-tung, skorzystał z tego, co odrzucił Cziang, i historia obróciła się teraz przeciwko nam. Amerykanie dziwią się, że ich wdzięk, wyrażony szerokim uśmiechem i wyciągniętą przyjaźnie dłonią, jakoś nie budzi zaufania Chińczyków. Co więc pozostaje? Na nowo zrozumieć historię. Amerykanin musi przekonać Azjatę, by ten nie mylił go z innymi białymi i dawnymi krzywdami, jakich akurat on, Amerykanin, raczej mu nie wyrządzał. Nie można też pozwolić, by amerykańscy chłopcy umierali za to, że kiedyś Anglia władała Indiami, że upokorzyła Chiny w wojnach opiumowych, za to, że jakiś Anglik pozwolił Japończykom opanować Mandżurię, która potem posłużyła im jako przyczółek w następnej wojnie. Nie wolno pozwolić, by Amerykanie musieli dzielić z Francją jej stare, a straszne zaszłości indochińskie. Już i tak wystarczająco trudno będzie przekonać Azję, że my nie jesteśmy tacy, jak w przeszłości byli inni biali.
Ale jesteśmy niewinni tylko w porównaniu z innymi narodami Zachodu, bo gdy po roku 1900 spadł na Chiny straszliwy odwet białych armii, gdy pałace Starej Cesarzowej zostały złupione, a niezmierzone bogactwa Pekinu wydzierali sobie i prości żołnierze, i ich oficerowie, wśród białych tych byli również Amerykanie. Nie czuliśmy wtedy powiewu wiatru historii, nie rozumieliśmy, i nadal nie rozumiemy, jak gorzkie zasiał nasiona. A gdy przeszła ta zawierucha, zwana w historii zachodniej buntem Bokserów, choć bunt ten skierowany był przecież nie przeciw prawowitej władzy, lecz tylko przeciwko białym, biali powrócili do pokonanych Chin nie wyciągnąwszy żadnych wniosków na przyszłość. Wracali z satysfakcją, pewni, że siłą militarną dali nauczkę Chińczykom, którzy już nigdy nie ośmielą się wystąpić przeciwko ich rządom. Mogliśmy teraz korzystać z pełnej swobody poruszania się po ziemi chińskiej, nasze statki handlowe i wojenne mogły bez ograniczeń pływać po chińskich wodach i zawijać do każdego portu. Nasi misjonarze mogli osiąść tam, gdzie tylko chcieli, otwierać szkoły, w których wszystko, czego nauczano, było Chinom obce, zakładać szpitale praktykujące inną niż rodzima medycynę. Co najdziwniejsze, misjonarze ci mogli nie tylko bez przeszkód nauczać religii całkowicie obcej Chińczykom, ale wręcz twierdzić, że jest to religia jedynie prawdziwa, że tych, którzy jej nie przyjmą, nieodwołalnie czeka wieczne potępienie. Ta bezczelność wstrząsa mną jeszcze do dziś.
Cierpiałam z tego powodu już wtedy, gdy byłam jeszcze małą uczennicą pana Kunga. Tłumaczył mi wszystko bardzo spokojnie i pamiętam, że kiedyś aż rozpłakałam się. Dopiero co wróciliśmy z Ameryki po rocznym pobycie u mojego dziadka, wiedziałam, że gdyby tylko pan Kung i dziadek mieli okazję spotkać się i podyskutować, potrafiliby zrozumieć się i porozumieć. Właśnie dlatego płakałam, bo jak mają się spotkać, skoro jeden mieszka w Chinach, a drugi w Ameryce. Gdyby nawet jakimś cudem do tego doszło, w jakim języku by ze sobą rozmawiali? Mimo to wiedziałam wtedy, i wiem to dziś, że gdyby tacy właśnie ludzie mogli spotkać się i znaleźć wspólny język - i nie chodzi tu wcale o to, czy byłby to angielski, czy chiński - można by zapobiec temu, co było później. Nie byłoby Pearl Harbor, nie spadłyby dwie bomby atomowe, amerykańscy jeńcy nie musieliby wracać ranni, umierający, z komunistycznych już Chin, bo Chińczycy nie ulegliby komunizmowi, gdyby mogli pokładać nadzieję w białych ludziach z Zachodu. Dopiero gdy to zawiodło, Chińczycy odwrócili się od nas i uczynili ten ostateczny, desperacki krok. Ale ostatnią deskę ratunku wyrwaliśmy im z rąk sami z niewiedzy. W naszych czasach jednak i niewiedza bywa zbrodnią.
Mgliście, po dziecinnemu, musiałam jednak rozumieć pana Kunga, jeżeli po jego słowach oparłam czoło o blat okrągłego stołu w jadalni naszego domu i zapłakałam. Słowa te, wygłoszone w pięknym pekińskim dialekcie mandaryńskim, brzmiały mniej więcej tak:
- Znów będziesz żyła tu sobie spokojnie, Młodsza Siostro, ale już niedługo. Burza wcale nie odeszła daleko, a gdy powróci, musisz być jak najdalej stąd. Musisz wyjechać wtedy do Ameryki, a nie wracaj, bo następnym razem zginiesz ty i twoi bliscy.
- To będzie jeszcze następny raz? - zapytałam z przerażeniem.
- Aż sprawiedliwości stanie się zadość - powiedział poważnie.
Na to nie miałam już odpowiedzi, gdyż wiedziałam, że jego rodzinny dom w Pekinie został zrównany z ziemią przez Niemców. Cesarz niemiecki takimi słowami wysłał swych żołnierzy na tę wojnę: „Niemcy! Walczcie tak, by po wieki wieków Chińczyk słyszący o nas drżał ze strachu i uciekał, gdzie go oczy poniosą”. A żołnierze posłuchali cesarza.
Oczywiście z biegiem dni po dziecinnemu zapomniałam o tych obawach. Wciąż pocieszałam się, że my, Amerykanie, jesteśmy inni i że nasi chińscy przyjaciele to zrozumieją. I rzeczywiście, długo wydawało się, że traktują nas inaczej niż innych białych. Teraz, z perspektywy lat, widzę, jak bardzo zmieniłam się po upadku powstania Bokserów. Moje światy nie były już ze sobą splecione, stały się całkowicie odrębne. Teraz byłam Amerykanką, nie Chinką, a choć Chiny były mi drogie jak ojczyzna, nie były już ojczyzną. Moją ojczyzną stał się kraj za morzem, kraj moich przodków, kraj Chinom obcy i obojętny.
Choć ciągle byłam jeszcze tylko dzieckiem, często rozmyślałam o tej obojętności, bo nie dałam się zwieść pozornemu spokojowi lat między buntem Bokserów a powstaniem ruchu kierowanego przez Sun Jat-sena, młodego chińskiego radykała rodem z Południa. Skąd ta obojętność Chińczyków, skoro moi rodzice prawdziwie poświęcili się dla nich, opuszczając wygodne życie w Ameryce, wszystkie cudowności czystej, zasobnej wsi amerykańskiej, by żyć wśród nich i nauczać? Byli przecież głęboko przywiązani do swych chińskich przyjaciół i w ogóle do wszystkich Chińczyków, tak jak w mniejszym czy większym stopniu wszyscy misjonarze. Rzadko spotykało się wśród nich leni czy egoistów, a w owych czasach znaczna część pochodziła z rodzin dość zamożnych. Intuicyjnie wyczuwałam jednak, że nie znaleźli się w Chinach z miłości do ludzi, choć z biegiem lat wszyscy coraz bardziej kochali ten dobry lud. Nie, misjonarze jechali do Chin po to, by zaspokoić własną potrzebę duchową. Potrzeba ta była szlachetna, w pełni bezinteresowna, bez wątpienia wypływająca z tej samej, boskiej potrzeby, przez którą Bóg tak umiłował świat, że dał Syna swego jednorodzonego, aby nas zbawił. A jednak nauczył mnie Thoreau, ten zaś wiedział to od Konfucjusza, że jeżeli ktoś przychodzi do ciebie, by cię uszczęśliwić, musisz ratować się przed tym człowiekiem. Dlatego też w rozterce słuchałam nauk mego ojca. Chciałam, by nie mówił nic, by samym tylko życiem świadczył o swej wierze i w ten sposób, bez słów, przyciągał ku niej innych ludzi. Tak, pragnęłam tego, choć wiedziałam, że ojciec nigdy nie wygłaszałby nauk, gdyby nie kierowało nim poczucie obowiązku, a nie było łagodniejszego odeń kaznodziei. Unikał roztaczania wizji ognia piekielnego, mówił tylko o cudownej miłości Bożej, większej i silniejszej niż ludzka. Ja jednak nie chciałam już słuchać kazań żadnego białego, wiedząc, czego biali dopuszczali się w Azji. Podobnie teraz, we własnym kraju, nie chcę wejść do kościoła i słuchać kazania wygłaszanego przez białego. Wiem, że gdyby w tej samej chwili wszedł tam Murzyn, zapewne nie znalazłoby się dla niego miejsce, z którego mógłby wysłuchać o miłości Boga do wszystkich ludzi, a więc i dla mnie nie ma miejsca w takim kościele. Dzieje się tak dlatego, że wychowałam się w Chinach, że tam wyrosłam, lecz nie wyrodziłam się, że należę i nie należę do innego jeszcze świata.
Mimo wszystko było to jednak dobre dzieciństwo, bo przecież niecodziennie rozmyślałam o tak poważnych sprawach. Poza tym wielu rzeczy wtedy nie wiedziałam. Wiedziałam za to, że nie żyli już ani młody cesarz, ani Stara Cesarzowa, ta jednak zdążyła przed śmiercią wyznaczyć swego następcę. Został nim znów mały chłopiec, P'u-i. Czasami widywaliśmy jego zdjęcie w gazetach. Był to tłusty bobas o wiecznie zdziwionej, drewnianej twarzy, wystającej ze sztywnych, atłasowych szat. Był też jakiś regent, ale nikt nie zwracał na niego większej uwagi. Życie zdawało toczyć się dalej; gdyby nie nieodwracalne zaszłości można by przypuszczać, że jestem tym samym dzieckiem co dawniej, ale były to tylko pozory. Po pierwsze byłam już na tyle duża, że mogłam sama czytać książki historyczne. Zauważyłam przy tym, że historycy chińscy i angielscy pisali zupełnie co innego nie tylko o tych samych wydarzeniach, ale również o sobie nawzajem, że jedni traktowali drugich jako ludzi gorszego gatunku, nic o sobie nie wiedząc.
Codziennie na nowo wikłałam się w ten konflikt, gdy rano zasiadałam do amerykańskich podręczników i uczyłam się tego, co zadawała mi mama, wierna wyznawczyni systemu CaWerta, a po południu dostawałam się w zupełnie odmienny świat pana Kunga i jego nauk. I tak umysł mój rozwijał się dwutorowo, dzięki czemu szybko zrozumiałam, że w sprawach ludzkich nigdy nie istnieje prawda absolutna. Prawda jest tylko taka, jak widzą ją ludzie, ta zaś może zmieniać się jak w kalejdoskopie. Świadomość tego prześladuje mnie po dziś dzień, choć może trudno tu mówić o prześladowaniu, po prostu nie potrafiłam odtąd opowiedzieć się jasno za jedną lub drugą stroną żadnego konfliktu. Absurdalne było dla mnie na przykład zostać komunistką czy kimkolwiek innym; zbyt wcześnie stanęłam jedną nogą w jednym świecie, drugą w drugim.
Mimo to uczyłam się bezboleśnie, a nawet z przyjemnością. Nie pamiętam jakiejś szczególnej niepewności, a już na pewno frustracji czy nudy. Żyłam szczęśliwie, choć moje dzieci uznałyby pewnie takie życie za okropnie powolne i nudne może dlatego, że nie mają tej samej co ja, miłości książek. To z kolei dlatego, że ich wyobraźni nie zafascynowały za młodu, tak jak mnie, emanujące ze stronic wizje rzeczywistości. Być może dał mi to wszystko pan Kung. Wciąż stoją mi przed oczyma te wspaniałe popołudnia, kiedy zjawiał się w naszym domku, codziennie oprócz niedziel oraz dni deszczowych, gdyż wtedy jego matka zabraniała mu wychodzić na dwór w obawie, że syn przemoczy nogi i rozchoruje się. On zaś, będąc kochającym synem, nie chciał jej niepokoić. Nie było w tym nic dziwnego, choć pan Kung miał już prawie pięćdziesiątkę, a jego matka siedemdziesiąt dwa lata. Była przecież jego matką i to na całe życie, siłą zaś wiążącą naród chiński była właśnie miłość i wzajemne poszanowanie między pokoleniami. Przykazanie „czcij ojca swego i matkę swoją” było w Azji dobrze znane i przestrzegane.
Tak więc codziennie, o ile nie padało, pan Kung pojawiał się punktualnie o drugiej po południu niosąc swe największe skarby - książki, zawinięte w miękki, stary, czarny jedwab. Witał mnie, ja kłaniałam mu się i również go pozdrawiałam. Wtedy wolno było mi usiąść, wtedy dopiero odwijał jedwab i z największą czcią wyciągał z niego książkę, która akurat była nam danego dnia potrzebna. Przez następne dwie godziny czytaliśmy, on tłumaczył i to nie tylko zamkniętą w książce przeszłość, lecz również jej odniesienie do teraźniejszości i przyszłości, nawet jeśli było mgliste i odległe.
Od niego to nauczyłam się we wczesnej młodości podstawowej zasady życia ludzkiego: że każde zdarzenie ma swą przyczynę, że nic, nawet najlżejszy podmuch wiatru, nie jest przypadkowy, nie powstał sam z siebie. Aby zrozumieć to, co dzieje się dzisiaj, trzeba znaleźć tego przyczynę, która, choć może odległa, na pewno istnieje. Zrozumienie więc teraźniejszości i przygotowanie na przyszłość wymaga przede wszystkim dobrej, jak najbardziej szczegółowej znajomości historii. Wiara w przeznaczenie, nauczał pan Kung, to nie przesąd, nie bezradne oczekiwanie na to, co się zdarzy. Przeznaczenie niezmienne jest tylko w tym sensie, że jeżeli jest przyczyna, musi być i skutek, ale nie ma takiej przyczyny, której nie można by uniknąć. Człowiek zaś może panować nad światem, o ile nie zrezygnuje z jego poznania. Pan Kung lubił też cytować Biblię chrześcijańską, zapewne dlatego, by zaznaczyć swą tolerancję, a najbardziej lubił fragment o tym, że kto sieje wiatr, zbiera burzę. Przypominał mi też często, że oset nie urodzi fig.
Lekcja kończyła się o czwartej. Pan Kung nakładał pokrywkę na swą filiżankę do herbaty i znów zawijał książki w jedwabny kwadrat. Wstawaliśmy, ja kłaniałam się, on pochylał głowę, przypominając o zadaniach na następny dzień i uprzedzając mnie o ewentualnych trudnościach. Żegnałam go przy bramie i stałam przy niej tak długo, aż znikły mi z oczu jego rozwiane szaty i czarny, jedwabisty warkocz, gdyż tak powinien odnosić się uczeń do nauczyciela.
Miało minąć jeszcze wiele lat, nim wymogi rewolucji, tlącej się wówczas pod powierzchnią codziennego życia, doprowadziły do ścięcia tych warkoczy jako ostatniego symbolu poddaństwa względem imperium Mandżurów, ale wtedy pana Kunga nie było już na świecie. Zabrał swój warkocz ze sobą do grobu, a gdy nadeszło nowe, musiałam tłumaczyć je sobie sama.
Tymczasem życie nasze toczyło się w dziwnej ciszy i spokoju. Teraz byłam już za duża, by bawić się w wysokiej trawie przed bramą. Wolny czas po lekcjach z panem Kungiem dzieliłam między nasz dom, znajomych z małej społeczności białych mieszkających w okolicy i chińskich przyjaciół. Nie zbiegałam już do gospodarstw w dolinie. Zaczynałam być „dużą dziewczynką”, więc zawsze, gdy wychodziłam za bramę, musiała towarzyszyć mi albo mama, albo moja chińska niania - ta była zresztą znacznie surowsza od mamy i za każdym razem z niezadowoleniem sznurowała wargi, gdy zatrzymałam się przy stoisku ze słodyczami lub u złotnika, jeżeli spodobał mi się jakiś pierścionek. Srebro chińskie było piękne, czyste, miękkie, a złotnicy potrafili wyczarowywać z niego delikatne wzorki w bransolecie czy ciężkim łańcuchu, skręcać cienkie jak włosy druciki w cudowne filigrany, zwiewne jak nić pajęcza, ozdobione kwiatami śliwy czy motylami w otoczce z piór zimorodków.
Właśnie w tych czasach, już po powstaniu Bokserów, po raz pierwszy zaczęłam szukać przyjaciół wśród ludzi mojej rasy. Pamiętam więc młodą, przemiłą Angielkę o słodkiej twarzy i piwnych oczach, której ojciec pracował w Angielskim Towarzystwie Biblijnym. Cóż z tego, skoro nie mogłam znaleźć z nią wspólnego języka, gdyż Agnes prowadząc samotnicze, puste życie, tak typowe dla większości tamtejszych białych rodzin, nie miała pojęcia o przebogatej kulturze Chin. Mieszkała w domu na wysokim, stromym wzgórzu, które było kiedyś wyspą, dopóki wiecznie niespokojna Jangtse nie uciekła spod miasta, by wgryźć się w przeciwległy brzeg. Lepiej pamiętam dom Agnes i jej stuprocentowo angielski ogród niż ją samą. Bo ten kawałek Anglii, wzniesiony nad wiecznym zamętem szczególnie nędznej i zatłoczonej osady chińskiej, nauczył mnie mimo wszystko miłości do kraju Agnes. Jej ojciec, o ciemnych oczach i brodzie, ubierał się tylko w tweed i był tak typowo angielski, jakby nigdy nie opuszczał ojczyzny, matka zaś, popędliwa Szkotka, zdawała się w ogóle nie zauważać, że wokół niej mieszkają jacyś Chińczycy. Choć wiedziałam, że to źle, lubiłam tę rodzinę, obu starszych synów, którzy do domu przyjeżdżali tylko na wakacje z angielskiej szkoły w Czefu, i dwie dziewczynki, moje przyjaciółki, oraz Małego Marka, jak go nazywano, który umarł właśnie mniej więcej w tym czasie, w swej kruchości zawsze przypominał mi Tomcia Paluszka, i wreszcie wrzaskliwe, atletyczne, angielskie bobo, bardzo późny dodatek do tej menażerii, który swym pojawieniem się mocno zawstydził całą rodzinę. Każde z nich lubiłam inaczej. Nie było nic przyjemniejszego, niż zasiąść z nimi do podwieczorku i w długie zimowe wieczory wsłuchiwać się w prawdziwie angielski angielski, bo domy znajomych Chińczyków były o tej porze wilgotne i zimne. Kochałam tych Anglików, mimo ich wad, najbardziej wtedy, gdy zbieraliśmy się w ich małej jadalni, zatłoczonej obrzydliwymi angielskimi meblami, które kupowali w szanghajskich sklepikach, i odbywaliśmy angielski rytuał tea. Towarzyszący herbacie podwieczorek był solidny, bez żadnych zbytecznych ozdobników, zupełnie jakbyśmy byli w porządnym, średniozamożnym domu Londynu czy Glasgow. Nie było żadnych głupich kanapeczek, ani śladu sałaty czy jakichś tam oliwek. Wielki, prostokątny stół, nakryty porządnym obrusem z białego płótna, dźwigał posrebrzane talerze gorących placuszków scones oraz miseczki z australijskim masłem i angielskim dżemem truskawkowym firmy Crosse & Blackwell. Nie zawracano sobie głowy bladą herbatką chińską, pito mocną, czarną, indyjską, prawdziwy produkt Imperium, w dodatku z cukrem i porządnym, angielskim mlekiem kondensowanym. Nim zabraliśmy się za scones, talerz kładziono na czarnej, wypolerowanej kracie kominka, w którym wesoło trzaskał ogień. Nad kominkiem wznosiła się obrzydliwa, sięgająca sufitu konstrukcja rzeźbionych półek, z których każda aż uginała się od kawałków porcelany i malowanego szkła, ale nie z Chin, lecz z najróżniejszych zakątków szczęśliwych Wysp Brytyjskich - „Pozdrowienia z Brighton” (złotymi literami na różowym tle) albo „Najlepsze życzenia z Dundee”. Cóż z tego? Było tam brzydko, ale za to ciepło, przytulnie, przyjaźnie... Kochałam tę, wesołą zresztą, brzydotę. Po scones, gdy zniknął ostatni, nikomu nie wolno było smarować go równocześnie masłem i dżemem, podawano świeży angielski przekładaniec lub ciasto z rodzynkami i jeszcze więcej herbaty. Nalewała ją rozparta wygodnie na krześle mama-Szkotka, a nalewając mówiła i mówiła. Była to taka sobie gadanina, ani mądra, ani dowcipna, ale mimo to zabawna i dobroduszna. Cały zaś ten stuprocentowo angielski podwieczorek przygotowywał w małej, angielskiej kuchni chudy, wiekowy Chińczyk. Ciągłe strofowania swej pani wetował sobie bezlitośnie oszukując ją przy zakupach. Zresztą nauczył się przy niej tak świetnie gotować, że gdy biali uciekli już z Chin - z jego punktu widzenia na zawsze - został głównym kucharzem u pewnego wielkiego generała, amatora kuchni europejskiej. Do stołu zaś podawał nam boy, który potem własnoręcznie podłożył ogień pod dom, w którym służył. Skąd jednak mieliśmy wiedzieć o tych skutkach, skoro nie dostrzegaliśmy przyczyn?
Rapid City w Południowej Dakocie
Gdyby stan ten znajdował się w każdej innej części świata, ludzie zjeżdżaliby tu ze wszystkich stron jak do jakiejś osobliwości. A że jest tam, gdzie jest, jadąc dziś przez niego spotkaliśmy tylko kilka samochodów, w dodatku wszystkie na rejestracjach amerykańskich. Dzień był przerażająco upalny, tak upalny, że wentylacja w naszym samochodzie zepsuła się natychmiast, wykazując typową dla rzeczy martwych złośliwość. To zjawisko nie jest dla mnie niczym nowym. W naszym domku w Chinach nie było żadnych urządzeń mechanicznych, polegaliśmy wyłącznie na pracy rąk i nóg ludzkich. Dzięki temu lampy olejne świeciły co wieczór jak trzeba i nie gasił ich żaden tajfun, żadna burza, jak to dzieje się w naszym zelektryfikowanym domu w Pensylwanii.
Zanim zetknęłam się z urządzeniami mechanicznymi, miałam o nich wygórowane mniemanie. Gdy po ostatecznym wyjeździe z Chin przekonałam się, że w Ameryce znacznie trudniej, a przede wszystkim drożej, zastąpić je pracą ludzką, życie na naszej farmie zorganizowałam w taki sposób, że opierało się wyłącznie na maszynach. Wystarczyło parę lat, bym przekonała się na własnej skórze, jak mało można na nich polegać. Zawsze może zabraknąć prądu, przez co skądinąd wspaniale działające urządzenie staje się nagle całkowicie bezużyteczne, albo prądu może być pod dostatkiem, a nieczuły sprzęt odmówi posłuszeństwa z powodu byle awarii. Przypadki takie, jeśli to rzeczywiście przypadek, spadają na człowieka prawie wyłącznie w soboty lub niedziele, gdy są goście albo gdy do domu zjechała na święta cała rodzina i trzeba piec indyka w elektrycznym piekarniku. Elektryczna zmywarka do naczyń zawsze psuje się w jednej i tej samej sytuacji: gdy wypełniona jest po brzegi brudnym srebrem, szkłem i porcelaną (a obok czeka na załadowanie druga porcja naczyń), przez co trzeba wszystko z niej wyjąć, umyć i wysuszyć ręcznie. To też zdarza się tylko w niedziele i w ważniejsze święta, gdy „fachowcy” są nieosiągalni - przezornie spędzają święta poza domem, a zmywarka stoi sobie bezużytecznie, czasem przez kilka dni, obrzydliwy pomnik własnej mocy i ludzkiej bezsilności.
Przez pierwsze kilka lat byłam jeszcze na tyle naiwna, że uważałam to za zwykły zbieg okoliczności. Teraz już wiem, że to diabelska sztuczka, o której nie śmiał powiedzieć nam żaden uczony. Jeżeli, jak czytałam, ciało ludzkie to zaledwie kilka pierwiastków chemicznych i kilka litrów wody, tajemnica naszych myśli i marzeń polega wyłącznie na odpowiedniej kombinacji tych składników. Podobnie jest przecież z bombą atomową. Składa się ona z materiałów ogólnie dostępnych, a cały sekret polega na ich właściwej kombinacji. W pewien więc sposób to przepis, recepta, determinuje powstanie życia. A jeśli tak, nietrudno dojść do wniosku, że szczególny zestaw składników, który sprawia, że powstaje z nich maszyna, tworzy w niej też duszę, posępną, zawziętą, metalową, która co jakiś czas buntuje się przeciw swemu stwórcy.
Musi tak być, bo czy istnieje jakieś inne wyjaśnienie faktu, że nasz dotąd całkowicie posłuszny samochód postanowił zaprzestać chłodzenia swego wnętrza akurat tego letniego popołudnia w Południowej Dakocie, gdy temperatura w cieniu - którego zresztą nie można było nigdzie znaleźć - osiągnęła podobno 37 stopni, a w Badlands, pięknym, rozpalonym niemal do czerwoności, było o ponad dziesięć stopni więcej? Całe przedpołudnie jechaliśmy wśród krajobrazu zadziwiającego bardziej niż księżycowy, lśniącego srebrzyście w bezlitosnym słońcu, ale wewnątrz, za zamkniętymi szybami, panował miły, wiosenny chłodek. Aż tu nagle, gdy zapragnęliśmy zwolnić trochę, by podziwiać te piękne, rzeźbione wiatrem wzgórza, ciemny umysł naszego samochodu postanowił wzniecić bunt. Chłodzenie wysiadło. Sapiąc z upału opuściliśmy szyby, i w tej samej chwili rzucił się na nas tak straszliwy podmuch, że wargi popękały nam niemal natychmiast, a gardła stały się suche jak pieprz. Nie poddaliśmy się. Postanowiliśmy, że jedziemy dalej. Na to samochód zepsuł się całkowicie i piękny, nowy, wielki wrak został haniebnie odholowany do warsztatu, gdy tymczasem wyprzedzały nas beztrosko setki małych, poobijanych aut, z wyglądu kwalifikujących się jedynie na złomowisko. Nasza kosztowna, skomplikowana maszyna niewątpliwie cieszyła się naszym nieszczęściem, nawet za cenę własnego poniżenia.
Wyznam, że czasem żal mi tamtych domów, w których człowieka obsługiwali ludzie, nie maszyny, choć wiem, jak straszna jest bieda, gdy praca ludzka jest tania. Przecież służba w naszym domu w Chinach cieszyła się życiem, z szacunkiem traktując siebie nawzajem, swą pracę i nas. Nie pracowaliby u kogoś, kogo by nie lubili i kto nie darzyłby ich szacunkiem. Nasze stosunki układały się świetnie, każdy porządny służący wolałby pozbawić się środków utrzymania, niż znosić brak poszanowania ze strony swego pracodawcy i członków jego rodziny. Jeżeli mimo to zostawał, zawsze w jakiś sposób sobie to wynagradzał.
Pamiętam więc pewnego misjonarza pośledniejszego gatunku, Amerykanina, który był tak arogancki i tak często okazywał zły humor, że żaden służący dłużej u niego nie zabawił. Jedynym wyjątkiem była pewna stara Chinka, znosząca usposobienie swego pana, zdawałoby się, z iście świętą cierpliwością. Cierpliwości tej dziwili się biali, ale nie Chińczycy. Ja dowiedziałam się wszystkiego tylko dlatego, że należałam w tym samym stopniu do obu światów. Tajemnicę zdradziła mi sama zainteresowana, wesoła staruszka o prawdziwie diabelskim poczuciu humoru. Jej pokoik z małym okienkiem wychodzącym na blaszany dach znajdował się na strychu domu misjonarza. W tamtej części pomocnych Chin studnie są płytkie, a wody w nich gorzkie, więc biali najczęściej wkopywali cysterny, w których gromadziła się deszczówka spływająca z takich właśnie blaszanych dachów. Tak było też i w domu tego misjonarza. Deszczówka spływała do cystern blaszanymi rynnami i dzięki temu staruszka mogła łatwo zaspokoić pragnienie zemsty. Jak? Co rano opróżniała zawartość swego naczynia nocnego na dach. To wystarczało jej, by na cały dzień wprawić się w dobry humor. Reszta służby piła czystą, choć gorzką wodę studzienną.
Oczywiście nie ma wielu takich staruszek. W naszym domu rodzice uczyli nas być równie uprzejmym dla służby, co dla gości i starszych, a każda ze stron potrafiła zachować godność. Nasi służący pracowali u nas przez wiele lat. Byli tak samo częścią nas, jak my ich. Ileż szczęśliwych godzin mego dzieciństwa im zawdzięczam. Jak samotnie czułabym się wieczorem, już po zamknięciu bramy, gdyby nie wolno mi było iść do służby na podwórze, bawić się z ich małymi dziećmi, słuchać ich fujarek czy dwustrunnych skrzypiec! Od czasu do czasu nasz kucharz, prawdziwy artysta, drobny, szczupły, taki żółty, czarnowłosy i czarnooki Fred Astaire, opowiadał jakąś opowieść z dawnych czasów. Znał ich wiele, gdyż umiał czytać. W jego pokoju znaleźć można było książki takie jak Trzy królestwa, Wszyscy ludzie są braćmi czy Sen o czerwonej komnacie.
A gdy gospodarstwo jest zmechanizowane? W Pensylwanii niedawno poszłam w odwiedziny do sąsiadki, młodej żony farmera. Było to wczesnym popołudniem, miałam akurat pół godziny wolnego czasu. Weszłam drzwiami kuchennymi - strasznie by się zdziwiła, gdybym użyła głównego wejścia - i ujrzałam w jej wielkiej kuchni te wszystkie ogromne machiny: pralkę, suszarkę, wyżymaczkę, dwie zamrażarki, lodówkę, elektryczną kuchenkę, zlewozmywak z rozdrabniaczem odpadków. Przy takiej mechanizacji wszystkie prace kuchenne zabierają bardzo mało czasu, więc wkrótce przeszłyśmy do czyściutkiego salonu, w którym nie było ani jednej książki, za to grał włączony telewizor, którego nikt nie oglądał. Wzięła na kolana swoje tłuste, czyściutkie, dobrze odkarmione niemowlę, pogawędziłyśmy przez chwilę o tym i owym, a potem musiałam już iść. Jakież rozczarowanie było w jej oczach, w jej głosie, gdy zapytała: - A nie możesz zostać? Myślałam, że pobędziesz u mnie choćby do wieczora... Tak strasznie mi się nudzi, po obiedzie nie mam nic do roboty.
Pomyślałam wtedy o chińskich gospodyniach, które biorą pranie nad strumień, plotkują i śmieją się razem, tłukąc rozłożoną na płaskim kamieniu bieliznę drewnianą kijanką; mógłby ktoś powiedzieć, że to ciężka i mozolna praca, ale cóż robiłyby przez całe popołudnie? Śmiejąc się i gadając bawiły się znacznie lepiej niż moja młoda sąsiadka przed telewizorem, też gadającym, ale głosami nieznajomych, wychodzących z ekranu, dwuwymiarowych twarzy.
To dwa różne, zupełnie odrębne światy, każdy ma swoje wady i zalety. Cóż, nie można mieć wszystkiego naraz.
Tymczasem tu, w Południowej Dakocie, zapadła już noc, a ja układam się do snu w pokoju wygodnego motelu. Wspaniałe niebo skrzy się jasnymi gwiazdami, złośliwy samochód jest już w warsztacie, gdzie jutro dokona się oczyszczenie i uzdrowienie jego organów wewnętrznych, i, mam nadzieję, powróci jego dusza. Przyznam, że z dużą przyjemnością odkręcam chromowany kurek w wyłożonej porcelaną łazience i napełniam wannę gorącą, leczącą wszelkie zmęczenie wodą, choć to nie ludzka ręka mi ją tu przyniosła.
Dayton w Wyoming
Za oknem rozgrywa się w tej chwili bardzo ładna scena. Jest lato, około południa. Słyszę tętent kopyt, wyglądam przez okno. Z wąwozu wyjeżdża polną drogą sznureczek koni. To wraca prowadzona przez kowboja-przewodnika grupa nastolatków, dziewcząt i chłopców, którzy zaraz po śniadaniu pojechali na przejażdżkę w góry Big Horn. Konie poczuły już dom, więc idą chętnie, ich jeźdźcy świetnie trzymają się w siodłach. Są młodzi, raczej poniżej piętnastu lat, ale powoli zaczynają wyglądać na dorosłych. Chłopcy czasem trochę zatroskani, bo coraz bliżej służba w wojsku. Dziewczynom będzie trudniej, większość z nich zostanie w domu. Zauważyłam, że mimo zachęcających plakatów, szlachetnych apeli i całej propagandy, mało kobiet decyduje się na służbę wojskową. Jest coś w ich naturze, co nie pozwala im pogodzić się z koniecznością walki, mimo tylu już wieków wojen.
Konie minęły moje okno, kurz opada, jeźdźcy zeskakują z siodeł i rozchodzą się do swych pokojów. Dzieje się to w górach, wśród skał, szałwii, sosen i złotego piasku pod gorącym słońcem Wyoming. Siedzę i piszę w zeszycie.
Zdaję sobie sprawę, że do tej pory unikałam pisania o czasie między rokiem 1901 a 1911, gdy dorastałam w Chinach po powstaniu Bokserów. Wracając teraz do nich pamięcią widzę, że żyło się wtedy dziwnie niepewnie, jakby w wiecznym wahaniu. Pod drobnymi radościami dnia codziennego tych lat kryła się tymczasowość. Chyba wszyscy wyczuwali, że to wszystko może skończyć się dosłownie w każdej chwili. Panujący w Chinach spokój był jak cieniutka tafla lodu nad kotłującymi się wodami potężnej rzeki. Na pozór żyło się jeszcze lepiej niż dawniej. Mama wykopała rodzinne srebra, wierni służący zgromadzili się wokół nas natychmiast po naszym powrocie, na ulicach bardzo rzadko przeklinano cudzoziemców, ojciec miał taką swobodę głoszenia swych nauk, że nawet on musiał odczuwać pewien niepokój wiedząc, jaką cenę trzeba było za to zapłacić.
Bo po rozgromieniu i rozproszeniu Bokserów, gdy najprostszy nawet wieśniak zrozumiał, że jego kraj poniósł klęskę, nowe traktaty gwarantowały białym możliwość bezpiecznego podróżowania, zamieszkania, nauczania i prowadzenia handlu na całym terytorium Chin. Ponadto Chiny musiały płacić słone odszkodowania wojenne za rozpaczliwe szaleństwo starej, nieżyjącej już cesarzowej, a choć mój kraj przeznaczył później przypadającą nań część na stypendia dla młodych Chińczyków na uniwersytetach amerykańskich, czasy te jeszcze nie nadeszły.
Chińczycy to naród mądry i praktyczny. Wiedzieli, że ponieśli jedną klęskę, więc nie chcieli narażać się na następną. Na następny bój trzeba poczekać, przez przynajmniej dziesięć lat leczyć rany, zastanowić się, zaplanować. A przez te dziesięć lat przeszłam z dzieciństwa w młodość. Lata te były wspaniałe pod jednym względem. Otóż dały mi taką swobodę, jaką ani przed, ani tym bardziej po wybuchu kolejnej rewolucji, w roku 1911, nie mogło cieszyć się żadne białe dziecko. Gdyby nie ta swoboda, to bezpieczeństwo, zagwarantowane traktatami, odszkodowaniami, karami, z którymi nie miałam nic wspólnego, choć z których, jako córka białych rodziców, na pewno nieświadomie korzystałam, nie mogłabym tak bez ograniczeń wędrować po ulicach miast i wiejskich dróżkach. Tylko psy śmiały szczekać na mnie, bo tylko te półdzikie, wygłodniałe wiejskie kundle ośmielały się przejawiać wpojoną im nienawiść do cudzoziemców. Nie tylko psy, dzieci też. Od czasu do czasu jakiś dzieciak, zapewne podsłuchawszy kiedyś pod drzwiami rozmowy starszych, wołał, gdy je mijałam „Yang kwei-tse (zamorski diabeł!)”. Zaraz potem jego przestraszona matka wymierzała mu policzek, przestraszona, gdyż wiedziała, jak straszna bywa zemsta białych.
Na widok tego strachu zawsze krajało mi się serce. Za każdym razem, gdy się z tym spotykałam, zatrzymywałam się na chwilę, by miło porozmawiać z taką matką, uspokoić ją, że nie musi się niczego obawiać. Jeśli miałam trochę więcej czasu, zostawałam na chwilę pobawić się z dzieckiem, a odchodziłam, dopiero gdy strach na ich twarzach ustępował miejsca przyjaźni. W takich rozmowach i zabawach ja też znajdowałam pocieszenie. Z satysfakcją przyjmowałam ich zachwyty, że tak świetnie władam chińskim, bo dzięki temu mogłam opowiadać im o swoim kraju, że moi rodacy nie są źli, że nie czują do Chińczyków nienawiści, mówić, jak bardzo chcę, byśmy żyli w przyjaźni, bo w głębi ducha jesteśmy tacy sami.
Tutaj muszę wyjawić pewną tajemnicę. Mam nadzieję, że moi leżący teraz w grobie rodzice wybaczą mi, że nigdy im się do tego nie przyznałam. Wiele razy miałam ochotę zaprosić moich nowych, chińskich przyjaciół do domu, by zobaczyli, jak żyjemy, że nie jesteśmy wcale tacy straszni, że moja siostra jest taka miła, ale nie zapraszałam, by oszczędzić im wysłuchiwania nauk. Doskonale rozumiałam, jak ciężkie brzemię dźwigał w duszy mój ojciec, z jaką gorliwością wypełniał swój obowiązek głoszenia miłości bożej i własne pragnienie niesienia innym zbawienia, jak sam mawiał, tych cennych dusz. Nie miałam mu tego za złe, ale również nie mogłam narażać mych przyjaciół na zetknięcie z jego nieumiarkowanym zapałem. Poza tym mogłabym stracić ich zaufanie, gdybym do tego dopuściła. Byli oczywiście uprzedzająco grzeczni, więc na pewno zgodziliby się go wysłuchać, ale czy nie mogliby pomyśleć, że posłużyłam się ich przyjaźnią, by zwabić ich do zamorskiego boga? Nie chciałam ryzykować, więc przez wiele lat miałam wielu przyjaciół-Chińczyków, ale starałam się nie pokazywać ich mym poczciwym rodzicom; nie tylko dlatego, że uważałam, iż tak będzie lepiej. Po prostu z egoizmu: nie mogłam sobie pozwolić na to, by we mnie zwątpili.
I bardzo mi się to opłaciło. Po dziś dzień cieszę się tym, co wtedy dzieliłam z moimi przyjaciółmi.
Mieszkaliśmy, tak jak dawniej, na wsi, lekcje z mamą odbywałam przed południem, ale potem nie miałam nic do roboty, a znajomych tego samego co ja koloru skóry mało. Nic więc dziwnego, że ścieżki moje wiodły do czerwonej bramy rodziny Lu, niecały kilometr od naszego domu. Na ich podwórkach spędzałam całe godziny, bawiąc się z małymi dziećmi, podsłuchując ploteczek młodych mężatek i wymieniając zwierzenia z koleżanką z klasy, moją śliczną rówieśnicą. Trafiłyśmy do tej samej klasy dlatego, że w roku 1905 zmarł pan Kung. Byłam już tak duża, że moi rodzice obawiali się zatrudnić do mnie obcego mężczyznę. Uznali, że lepiej będzie posłać mnie do misyjnej szkoły dla dziewcząt, w której lekcje odbywały się dwa czy trzy razy na tydzień. Ale tam nie nauczyłam się już tyle, co z panem Kungiem. Opłakiwałam go na pogrzebie, nosiłam na rękawie białą opaskę żałobną, skłoniłam się przed jego trumną wraz z jego uboższymi krewnymi. Zmarł we wrześniu na cholerę. Jeszcze tego samego dnia wstał rano jak zwykle, a wieczorem już nie żył. Mama nie chciała, żebym szła na pogrzeb, obawiając się zarażenia, a gdy nalegałam, kazała ojcu iść ze mną i dopilnować, bym niczego nie brała do ust, nawet miseczki herbaty, nie mówiąc już o stypie. Nic dziwnego, że postawiła takie warunki. Kiedyś, jeszcze przed moim urodzeniem, sama o mało nie umarła na cholerę i tego samego dnia straciła czteroletnią córeczkę. Ojciec zaś, gdy znalazł już doktora - nieszczęście to zdarzyło się w Szanghaju, więc byli tam biali lekarze - musiał wybierać, którą trzeba ratować, żonę czy córkę.
- Nie dam rady utrzymać przy życiu ich obu - orzekł lekarz.
Ojciec wybrał żonę, ale, jak mi się zdaje, matka nie wybaczyła mu tego do końca życia. Ona zrobiłaby inaczej. Uparłaby się, że trzeba ratować obie, i jakoś by to załatwiła, ale wtedy była nieprzytomna, więc ojciec był zdany na siebie. Chyba zawsze uważała, że zbyt łatwo pogodził się wtedy z wolą Boga.
A więc w najbliższej okolicy znajdowało się sześć czy siedem domów, w których byłam chętnie widzianym gościem i w których od drugiej strony pojęłam znaczenie zwycięstwa białych. Tam też nauczyłam się, że wygrana w każdej wojnie oznacza tylko jedno: następną i następną wojnę, aż któregoś dnia los się odwróci, zwycięzca stanie się pokonanym i koło potoczy się w drugą stronę, choć nadal pozostanie kołem.
Wracałam z tych długich, radosnych odwiedzin rozdarta na dwoje, bardziej niż może to znieść dziecko, którym wtedy byłam. Wiedziałam, że słuszność jest po obu stronach, i pragnęłam szczęścia obu, choć nie wiedziałam, jak mogłoby do tego dojść, bo takie są prawa historii. Spoglądałam wtedy na rodziców, zastanawiając się, czy zwierzyć się im z mych uczuć i obaw, a równocześnie nie chciałam zdradzić mych chińskich przyjaciół. Kto wie, co by w takiej sytuacji zrobili moi rodzice. Byli tacy zasadniczy, że mogliby nawet pójść z moimi relacjami do konsula albo po prostu zabronić mi dalszych odwiedzin.
Z drugiej strony wiedziałam przecież, że moi rodzice są dobrzy, że powinni usłyszeć słowa pana Lu, iż czeka nas jedna wojna za drugą.
W rezultacie nigdy im nie powiedziałam. Pocieszałam się, że powiedzieliby tylko: „Wszystko w ręku Boga”. Sama nie byłam do tego przekonana, wiedząc doskonale, że wiele mogą też dokonać ludzie, jeśli tylko potrafią i chcą.
Patrząc z perspektywy lat rozróżniam w moim życiu odrębne części, z których każda pasuje jak ulał do swych czasów. Jeżeli moje dzieciństwo różniło się w jakiś sposób od tego, które przeżywali moi równieśnicy - a różniło się bardzo - to tym, że ja miałam zawsze świadomość, iż jestem małym listkiem na wietrze, a wiatr niesie burzę. Mimo to spotykałam się ciągle z oznakami miłości i sympatii. Nie wiedziałam, co to brak szczęścia. Nikt mi niczego nie narzucał, miałam mnóstwo czasu dla siebie, całkowitą swobodę, łagodnych rodziców. Poza tym na szczęście mam od urodzenia naturę wesołą i dar - jeśli mam jakikolwiek dar - cieszenia się wszystkim, co mnie otacza, i ludźmi, i przyrodą. Byłam zdrowa, pełna humoru, nigdy nie nudziłam się, nie siedziałam bezczynnie, a przy tym byłam dzieckiem tak ciekawym, że zadręczałam innych mnóstwem pytali, czasem naprawdę zbyt osobistych. Rozgrzeszam się, że chodziło mi nie o plotki, lecz o usłyszenie jakiegoś nowego opowiadania. Opowieści mogłam słuchać zawsze i wszędzie, i od każdego, całymi godzinami, a zawsze znalazł się ktoś, kto chciał się wygadać, choćby przed dzieckiem. Oczywiście pochłaniałam mnóstwo zbytecznych informacji, tylko czy naprawdę zbytecznych? Na przykład żywo interesowałam się uprawą ziemi przez naszych sąsiadów, którzy musieli obsadzić dwa czy ileś hektarów, i odkryłam cud: wszystko robiono ręcznie, każdą trawkę ryżu wsadzano w poletko dłońmi gospodarza, gospodyni, ich córek, ich synów, żon ich synów i ich dzieci. Przyglądałam się następującym po sobie porom roku i wraz z rolnikami niepokoiłam się brakiem deszczu, wraz z nimi szłam w procesjach błagalnych, wraz z nimi cieszyłam się, gdy deszcz wreszcie spadł. Cała ta wiedza przydała mi się później, gdy już zaczęłam pisać.
Rosłam więc jakby z zewnątrz do wewnątrz, a może inaczej, wiodłam bogate życie zewnętrzne. Było jednak również inne życie, należące wciąż jeszcze bardziej do świata marzeń i ułudy niż do rzeczywistości. Tym razem nie potrafiłam już zapomnieć tych kilku miesięcy spędzonych w Ameryce, choć z biegiem czasu wspomnienia te bladły. Pamiętałam pewne oddzielne godziny, takie czy inne wydarzenia, a nie wszystko po kolei; żeby zatrzymać to w pamięci, czytałam prawie bez przerwy. Dużo czytałam już przedtem, ale teraz chodziło o coś innego - o odnalezienie własnego świata, świata Zachodu, do którego miałam kiedyś wrócić, do którego musiałam wrócić, gdy bramy Azji zamkną się na zawsze przede mną i moją rasą.
Ale nie znalazłam wielu książek amerykańskich. Literatura była jakby bardziej brytyjska niż amerykańska. Marka Twaina mama uważała za pisarza nieco ordynarnego, choć w domu był i Tomek Sawyer, i Huckleberry Finn, i choć czytałam obie te książki, były dla mnie zupełnie nierzeczywiste, bo nie widziałam nigdy kogoś takiego jak ci dwaj bohaterowie. Teraz, kilkadziesiąt lat później, rozumiem już, że Mark Twain jak nikt inny uchwycił w swych książkach jakąś prawdę o Ameryce; tak mi się przynajmniej wydaje. Sama zresztą mam syna, którego zwyczaje wydają się mi tak obce - czy, jak mówili Chińczycy, „zamorskie” - że chyba w ogóle bym go nie rozumiała, gdybym nie miała na półce Marka Twaina. Dlatego też mniej więcej raz na rok czytam sobie Tomka Sawyera po to tylko, by zrozumieć tego mojego amerykańskiego chłopca.
W czasach mojej młodości do części świata, w której mieszkałam, nie docierało więc wiele książek pisarzy amerykańskich, ale za to Kelly & Walsh, doskonała księgarnia angielska w Szanghaju, miała zawsze wielki wybór nowych powieści angielskich i starszych, używanych. Nawet do nas, na wsi, docierały ich katalogi, więc każdy otrzymany czy zarobiony grosz wydawałam na książki. Rodzice przejęli wraz z umeblowaniem komplety dzieł Dickensa, Thackeraya, George Eliot, Waltera Scotta, poza tym mieliśmy poetów angielskich i piękne wydanie Szekspira. To wszystko stanowiło ważną część mego dzieciństwa. Z amerykańskich czasopism mama prenumerowała The Delineator, tata The Century, dla dzieci zaś, by nie traciły kontaktu z młodzieżą w rodzinnych stronach, zamawiano zawsze St. Nicholas i The Youth's Companion. Nie wiem tylko, jak bardzo autentyczny był obraz młodzieży amerykańskiej przedstawiany w tych pisemkach, bo dały mi one przekonanie o niedoścignionej doskonałości Ameryki. Rosłam więc w pewnej nieświadomości, co prędzej czy później musiało skończyć się rozczarowaniem, niezbyt wielkim na szczęście, gdyż tu bardzo pomagał mi zawsze wrodzony zdrowy rozsądek.
Ten beztroski okres miał się już ku końcowi, wreszcie wysłano mnie „do siebie”, tak mówiono tu zawsze o kraju rodzinnym, i posłano do college'u. Wcześniej nastąpił jeszcze roczny okres przejściowy. Nawiasem mówiąc, choć wtedy tego tak nie odczuwałam, było coś tragicznego w tym określeniu „u siebie”, gdy używali go wciąż biali mieszkający tak daleko od ojczystych stron. „U siebie” zawsze oznaczało ojczyznę niezależnie od tego, gdzie mieszkali, w której części Azji, i czy byli tam z żonami i dziećmi. W Indiach można było spotkać Anglików, którzy zostali posłani tam przez rodziców w wieku osiemnastu lat, by się „dorobili”, a choć zdążyli w Indiach posiwieć i jako tako się zadomowić, zawsze miejscem „u siebie” była dla nich Anglia. Jeszcze smutniejsze było, że jeżeli Anglicy ci pożenili się z Hinduskami lub tylko żyli z nimi, ich małe, pół-hinduskie dzieci mówiły „u siebie” mając na myśli Anglię, choć na pewno nie byłyby tam „u siebie”. Ani tam zresztą, ani w Indiach. W Czinkiang też było trochę takich dzieci, a choć mama nie pozwalała mówić o nich inaczej jak o Anglikach i Amerykanach, tak jak o ich ojcach, wiedziałam, że i one wiedzą, iż nigdzie nie będą u siebie. Tak bardzo było mi ich żal, że miałam wyrzuty sumienia z powodu własnego szczęścia, jakim była moja amerykańska „pełnokrwistość” dana mi przez oboje rodziców.
Nie od razu wysłano mnie więc „do siebie” do college'u. Byłam jeszcze na to zbyt młoda. Ojciec mógł wziąć urlop dopiero w roku 1910. Był dopiero 1909. Musiałam ten rok gdzieś spędzić.
Mama również hołdowała przekonaniu, że jestem jeszcze na college za mało dojrzała, stanowiłam bowiem ciekawe połączenie niewinności z azjatyckim uświadomieniem, nabytym w codziennym życiu z narodem tak nieskrępowanym jak Chińczycy. Za to nie miałam wielu okazji przebywania w towarzystwie ludzi mojej rasy. Cóż z tego, że na dwa letnie miesiące jeździliśmy co roku w góry Lu, chroniąc się przed panującym w dolinach upałem, że spotykałam tam wiele dzieci misjonarzy i biznesmenów, skoro oczarowana krajobrazem więcej czasu spędzałam na wycieczkach i wspinaczkach niż przyjęciach i tenisie. Poza wakacjami dane mi było poznać tylko jedną rodzinę z Ameryki, w której były moje równieśnice. Przez kilka miesięcy, rok, może dwa - nie pamiętam, gdyż tymczasem nastąpiły wydarzenia tak wielkie, że zakłóciły moje poczucie czasu - przyjaźniłam się z trzema córkami takiej jak nasza misjonarskiej rodziny, zdrowymi, wesołymi dziewczętami, prosto z Ameryki. Niestety długo nie zagrzały miejsca w naszej nadrzecznej prowincji, gdyż jej malaryczny klimat szybko nadszarpnął zdrowie ich matki. Mimo to miałam przynajmniej jakie takie pojęcie o amerykańskich dziewczętach, o tym, jak wspaniałe jest ich życie. Gdy byłam z nimi, prawie się nie odzywałam, nie tyle z onieśmielenia, co z potrzeby wchłonięcia tego nowego dla mnie zjawiska. Patrzyłam na nie, jakbym patrzyła na całą Amerykę, pełną takich właśnie dziewcząt - skorych do śmiechu i przekomarzań, hałaśliwych, upartych. Kiedy wyjechały, poczułam się nagle bardziej samotna.
Wtedy właśnie mama, jak zwykle bystra i wrażliwa, uznała, że spędzę najbliższy rok na pensji. Dotychczas tylko raz miałam z czymś takim do czynienia, gdy na kilka miesięcy posłano mnie do małej szkoły z pensjonatem w Kuling. Zdaje się, że nie wywarła ona na mnie najmniejszego wrażenia, na pewno niczego się tam nie nauczyłam, bo gdy po trzech miesiącach wróciłam na święta do domu, już do szkoły nie wróciłam i dalej uczyłam się z mamą. Tym razem jednak miałam jechać aż do Szanghaju, na pensję panny Jewell, czyli do najmodniejszej i zapewne jedynej dobrej zachodniej szkoły dla dziewcząt i chłopców w tej części wybrzeża chińskiego. Dopiero w rok czy dwa lata później otwarto Szkołę Amerykańską, do której chodziły młodsze dzieci, głównie amerykańskie. Przygotowywano je tam zupełnie inaczej, zapewne znacznie lepiej, do życia w Ameryce niż w szkole panny Jewell.
Wspomnienia z tej szkoły mam dziwnie nierzeczywiste, nie pasujące do żadnej z epok, w których żyłam. Przede wszystkim Szanghaj, miasto zupełnie inne od miast chińskich, miasto stworzone przez cudzoziemców dla cudzoziemców. Kiedy wiele dziesiątek lat temu cesarze mandżurscy przyznali kłopotliwym najeźdźcom z Zachodu skrawek ziemi, na której pozwolono im się osiedlić, aby zaznaczyć swą pogardę, wyznaczyli im bagniste tereny nad rzeką Huangpu, niedaleko ujścia Jangtse. Tymczasem cudzoziemcy zamienili te malaryczne błota w tętniące życiem miasto. Wzdłuż pięknego bulwaru wydźwignęły się z ziemi potężne budowle. Otwarto parki, te same, które potem stały się jednym z powodów rewolucji, gdy na ich parkanach pojawiły się tabliczki z napisem „Chińczykom i psom wstęp wzbroniony”. Najelegantsze domy handlowe Londynu, docierając do Chin przez Indie, Singapur i Hongkong, robiły tu kokosowe interesy. Sklepy artystyczne, muzyczne i księgarnie dopełniały obrazu tej stuprocentowo zachodniej metropolii. I jeszcze wspaniałe hotele dla turystów i miejscowych biznesmenów, domy mieszkalne, ekskluzywne kluby, wielkie pałace bogaczy wszelkich narodowości...
Bardzo niewiele wiedziałam wtedy o tym wielkim, sławnym na cały świat mieście. Dla mnie Szanghaj był przede wszystkim portem nad Pacyfikiem, bramą wjazdową i wyjazdową Chin. Miałam też oczywiście mgliste wspomnienia tych paru miesięcy, które spędziliśmy tam chroniąc się przed Bokserami. Teraz jako młoda, nadwrażliwa i nadmiernie dociekliwa dziewczyna miałam spoglądać na Szanghaj przez okna ponurej pensji dla dziewcząt, a widziany z takiej perspektywy był już zupełnie innym miastem. Odkryłam wtedy, że jak większość wielkich metropolii Szanghaj to nie jedno, lecz wiele miast, że moja wiedza o nim zależeć będzie wyłącznie od moich osobistych przeżyć.
Pensja panny Jewell mieściła się w budynkach z surowej, niezniszczalnej szarej cegły. Nigdzie, może poza Londynem, nie widziałam podobnych budowli, które wyglądały, jakby miały stać całe wieki. Na parterze przy głównym wejściu znajdował się salonik i tam właśnie w dniu mego przyjęcia do szkoły oczekiwałyśmy razem z mamą na pannę Jewell. Rozglądając się po tym ponurym pokoju czułam się jakby żywcem przeniesiona na karty Nicholasa Nickelby. Okna częściowo wchodzące poniżej poziomu chodnika opatrzone były ciężkimi kratami dla ochrony przed złodziejami. Zapewne słusznie, ale w moim odczuciu nie przydawało to wcale przytulności całemu pomieszczeniu. Jedyną dekoracją wyblakłych ścian były oprawne w ramki z ciemnego dębu cytaty z Biblii. Meble były nijakie i jakby przypadkowo nagromadzone w jednym miejscu. W małym, angielskim kominku nakrytym wielkim, drewnianym okapem słabo dymił maleńki ogień, węgle dla oszczędności poukładano tak, by tliły się, a nie płonęły.
Siedziałyśmy tam więc, nie wiedząc, co myśleć. Upewniłam się w ponurych przewidywaniach, gdy zauważyłam, że twarz mojej matki, zwykle tak radosna, tym razem z minuty na minutę traciła całą swą wesołość. Mama jednak nie poddawała się tak łatwo, więc nie ruszyłyśmy się z miejsca. Wreszcie do pokoju weszła niska, przyciężkawa, siwa, czarnowłosa kobieta, panna Jewell we własnej osobie. Miała na sobie długą, sięgającą aż do podłogi, ciemną suknię, a poruszała się bezszelestnie. Później dowiedziałam się, że zawsze nosi obuwie na miękkiej podeszwie po to, by nie było słychać, że nadchodzi, a również dlatego, że cierpiała na odciski. Spojrzałam na tę kobietę o smutnej, choć dość ładnej twarzy i od razu wiedziałam, z kim mam do czynienia. Jak dotąd od razu instynktownie wyczuwałam, jaka jest każda nowo poznana osoba, ale tu trafiłam na coś zupełnie nowego. Powitała nas cichym głosem. Zauważyłam, że jej piękne dłonie są zimne, a ich uścisk miękki. Nie wyczuwałam w niej ani odrobiny ciepła. Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że była już wtedy w podeszłym wieku i wiecznie przemęczona. Szkołę swą prowadziła już od wielu lat, polegając wyłącznie na sobie, a mimo zewnętrznego chłodu gorliwie poświęcała się dobroczynności. W następnych miesiącach, które spędziłam w jej szkole, sama widziałam niejedną upadłą kobietę, która właśnie u panny Jewell znalazła schronienie, pomoc w znalezieniu pracy lub pieniędzy na powrót do domu. Jednak głęboko skryte w niej dobro ujawniało się powoli. Tego pierwszego dnia czułam tylko strach.
Być może nigdy do końca nie zrozumiałabym ani panny Jewell, ani paru kobiet, które zgromadziła wokół siebie, gdybym wiele lat później nie widziała w nowojorskich teatrach sztuk Eugene O'Neilla o starych ludziach umierających powolną, beznadziejną śmiercią. Z dumnej, lecz oschłej atmosfery Nowej Anglii panna Jewell przeniosła do Chin surową dobroć, żarliwe poddanie się Bogu i silną wolę. Nikogo takiego dotąd nie znałam, była inna niż moi radośni rodzice czy dobroduszni Chińczycy. Ucałowałam mamę na pożegnanie, przypominając szeptem, że obiecała zabrać mnie stąd, jeśli mi się tu nie spodoba, a gdy odeszła, podążyłam na górę za panną Jewell i niosącym moje rzeczy chińskim służącym po szerokich, ciemnych schodach.
Szkoła ta nie wywarła na mnie żadnego wpływu, może poza jednym: ukazała mi dziwny świat żyjących pod jednym dachem zupełnie obcych sobie ludzi. Mój pokoik na poddaszu dzieliłam z dwiema innymi dziewczętami, córkami misjonarzy. Ich życie było inne niż moje i choć wkrótce zaznajomiłyśmy się, nadal byłyśmy sobie obce. Działo się tak dlatego, że moi rodzice byli aż tak nieortodoksyjni, że uważali Chińczyków za równych nam pod każdym względem, a chińską kulturę, w tym również filozofię i religię, za godne zainteresowania i szacunku. Za to moje współ-mieszkanki przez całe życie nie wychyliły nosa poza teren misji, mówiły więc straszliwie łamaną chińszczyzną, dobrą na tyle, by jako tako porozumieć się ze służbą, i oczywiście nie miały wśród Chińczyków ani przyjaciół, ani nawet znajomych. W dodatku chyba traktowały mnie nieco z góry dlatego, że miałam chińskiego korepetytora i że regularnie korespondowałam z moimi ukochanymi przyjaciółmi-Chińczykami. Kiedyś o mało się z nimi nie pokłóciłam, a to z powodu buddyzmu, o którym nie miały najmniejszego pojęcia. Ja zaś, mimo młodego wieku, wiedziałam już na ten temat całkiem sporo, bo ojciec, który miał żyłkę naukowca, wiele lat studiował buddyzm i inne religie Azji. Napisał nawet monografię na temat podobieństw między buddyzmem a chrześcijaństwem. Moi rodzice nie mieli w zwyczaju wyłączać dzieci z poważnych rozmów o swych zainteresowaniach. Chcąc nie chcąc słuchaliśmy i, o ile było to możliwe, wtrącaliśmy czasem swoje trzy grosze. Wiedziałam więc mniej więcej, co mój ojciec sądzi o religii buddyjskiej, uważając, że podobieństwa między buddyzmem a chrześcijaństwem nie muszą być wcale przypadkowe. Nie jest wykluczone, że Jezus, w ciągu tych dwunastu lat swej młodości, o których milczy Nowy Testament, mógł odwiedzić himalajskie Królestwo Nepalu. Taka tradycja jest szeroko rozpowszechniona w pomocnych Indiach. Wspomina o niej nawet Wisznu Purana, starożytna święta księga hinduizmu. Dwa tysiące lat temu wszystkie religie łączyła braterska więź, a przywódcy religijni i ich uczniowie spotykali się i porozumiewali. Ojciec uważał, że Jezus musiał znać naukę i Konfucjusza, i Buddy, bo przecież niemal identyczne sformułowanie Przykazania Miłości przez Konfucjusza i Chrystusa nie może być przypadkowe. Krótko mówiąc, choć ojciec był w każdym calu chrześcijaninemkonserwatystą, wierzył, że Azja, której myśl filozoficzna i religijna już wiele wieków temu osiągnęła niezwykły poziom rozwoju, na pewno przyczyniła się do stałego postępu człowieka ku Bogu.
Takie idee okazały się jednak strasznie szokujące dla moich współmieszkanek, a choć przedstawiłam je zupełnie niewinnie podczas pogaduszek przed pójściem spad, natychmiast doniosły pannie Jewell, że wśród jej dziewcząt znalazła się jedna heretyczka. Ja z kolei byłam oburzona, że o Chińczykach wyrażają się jako o „poganach”. U nas w domu słowo to było surowo zakazane, nie śpiewało się u nas niektórych pieśni kościelnych, jeżeli zawierały to obraźliwe określenie. Panna Jewell, dowiedziawszy się o mym straszliwym kacerstwie, przeniosła mnie z poddasza do osobnego pokoiku, bym swym wpływem nie gorszyła innych. Nie miałam nic przeciwko temu, gdyż teraz mogłam czytać sobie do woli, gdy gdzie indziej gaszono już światło, a poza tym z małego ganeczku mogłam obserwować mieszkającą naprzeciwko liczną i sympatyczną rodzinę portugalską. Nigdy nie dowiedziałam się ich nazwiska, nigdy bowiem nie poznałam ich osobiście, ale wszystkich znałam po imieniu, bo mieli donośne, wesołe głosy, którymi przez cały dzień nawoływali się z piętra na piętro, a na górnym, odsłoniętym tarasie prowadzili beztroskie i zupełnie nieskrępowane życie rodzinne. W domu mieszkali stale mama, tata, Rosa, Marie, Sophie i mała Didi; w niedzielę, po sumie, przychodził do nich na cały dzień syn z żoną i dziećmi, a że ten dzień i dla mnie był wolny po obowiązkowym uczestnictwie w nabożeństwie, mogłam przyglądać się im i brać udział w ich wesołym życiu. Polubiłam ich na swój sposób - być może jedną z moich wad jest to, że zbyt łatwo mogę polubić jednych i z trudem przychodzi mi zażyłość z innymi - a oni za to rozjaśniali mój mroczny żywot w tych ciemnych murach.
Po raz pierwszy i ostatni w życiu nie pociągały mnie wtedy podręczniki. Przyzwyczajona do bystrego umysłu mamy i jej wspaniale oddziałujących na wyobraźnię wykładów nie mogłam wytrzymać na nudnych lekcjach. Nie nudziła mnie tylko nauczycielka angielskiego, drobna, niebieskooka kobietka. Wyczuwałam w niej wrażliwego ducha i nieco się go obawiałam, były w nim otchłanie, którym nie czułam się jeszcze na siłach stawić czoło.
Mieliśmy dobre nauczycielki, tego pannie Jewell odmówić nie można, ale na pewno sprawiałam im wiele trudności. Z niektórych przedmiotów moje wiadomości znacznie przekraczały poziom mojej klasy, ale wiecznie brakowało mi cierpliwości do ślęczenia nad gramatyką łacińską i twierdzeniami matematycznymi. Nic, czego się tam nauczyłam, nie miało jakiegokolwiek związku z oficjalnym programem nauki. Panna Jewell uznała w dodatku, że trzeba mnie sprowadzić na właściwą drogę pod względem religii, więc prowadzała mnie na spotkania modlitewne, a później również dobroczynne. Byłam przerażona i jednym, i drugim. Spotkania modlitewne były czymś, czego jeszcze nigdy nie widziałam. Nie wiem, do jakiej sekty należała panna Jewell, ale na modlitwy udawała się do tego czy innego prywatnego domu, gdzie zbierali się jej współwyznawcy. Była zawsze bardzo zajęta, więc zwykle przychodziłyśmy już po rozpoczęciu spotkania. Wchodziłyśmy do ciemnego hallu, wpuszczone zwykle przez znudzonego chińskiego boya, który prowadził nas do pokoju, gdzie odbywały się modły. Zawsze było tam strasznie ciemno, więc najpierw przez chwilę potykałyśmy się o klęczące postacie, nim znalazłyśmy miejsce dla siebie. Zostawałyśmy tak długo, jak mogła na to pozwolić sobie panna Jewell. Sztywna z odrazy słuchałam dobiegających z ciemności głosów, wzywających Ducha Świętego lub gorąco błagających o odpuszczenie nigdy nie wyznawanych win, towarzyszyły temu pomruki, jęki i westchnienia. Było to tak straszne, tak odrażające, że napisałam do mamy, że chcę wrócić do domu. Przecież byłam przyzwyczajona do religii, ale nie w tak straszliwie mrocznej formie, nie do tego uczucia kompletnego upodlenia, a równocześnie dziwacznej rozkoszy, której nie rozumiałam, a której sprzeciwiały się wszystkie moje zdrowe instynkty. W domu mego ojca religia była połączeniem prostej wiary z jej praktykowaniem, a w tym praktykowaniu istotną rolę odgrywała muzyka. Mama miała piękny, silny, świetnie ustawiony sopran; podśpiewywała i śpiewała przez większą część dnia, nie tylko co ładniejsze pieśni kościelne, ale nawet partie solowe słynnych oratoriów. Kazania ojca, choć przejawiające pewną skłonność do naukowej zwięzłości, nigdy nie zawierały opisów mąk piekielnych. Potępienie nie ochrzczonych dzieci, ten okrutny dogmat, z którego na szczęście otrząsnęło się już całe chrześcijaństwo, było w tamtych czasach częścią oficjalnego kanonu. Nie dla mojego ojca, heretyka; mama zaś, która przecież straciła czworo ślicznych, maleńkich dzieci, na samą myśl o tym dostawała białej gorączki. Sama słyszałam, jak niejeden raz pocieszała żony misjonarzy opłakujące swe zmarłe dzieci:
- Twoje dziecko jest w niebie - twierdziła. - W piekle nie ma ani jednego dziecka, ani jednego. Wszystkie stoją wokół tronu Boga Ojca, a gdy przychodzą do nieba, Pan Jezus bierze je na swe łono, by nie czuły się obco.
Na grobie trojga swych dzieci, tych, które pomarły przed moim urodzeniem, kazała wypisać ich imiona i tekst: „Przyjął je na swe łono jak owieczki”. Obraz, przez całe życie mamy wiszący nad jej łóżkiem, przedstawiał pasterza z owieczkami, trzymającego w ramionach małe jagniątka.
Nic więc dziwnego, że moi rodzice poważnie się zaniepokoili, gdy dowiedzieli się z moich listów o tych ciemnych pokojach i dziwacznych modłach. Natychmiast napisali do kierowniczki szkoły z żądaniem, bym uczestniczyła jedynie w niedzielnym nabożeństwie porannym Kościoła Wspólnotowego, gdzie pan Darwent, niski, krępy Anglik o łysej głowie, wyrastającej jakby bezpośrednio z tułowia, głosił zawsze takie same, szczere, zwięzłe, spokojne kazania. Tak pozbyłam się przynajmniej jednego ciężaru.
Ale panna Jewell nie poddawała się łatwo. Uznała, że jestem na tyle dorosła, że przydam się w jej kółku dobroczynnym. Za każdym razem, gdy była zbyt zajęta, nakazywała mi zastępowanie siebie w regularnych odwiedzinach Drzwi Nadziei, domu dla młodych chińskich niewolnic, którym los przeznaczył złe właścicielki. I rzeczywiście było to „czynienie dobra”, zresztą przy wydatnej pomocy władz miejskich, które zapewniały dziewczętom nawet pomoc prawną przy wyzwalaniu się z niewoli. Moim zadaniem było uczyć dziewczęta szycia, szydełkowania i haftu. Nigdy nie przepadałam za tymi typowo kobiecymi zajęciami, ale moja wszechstronnie wykształcona matka nauczyła mnie również i tego. Uważała, że każda kobieta powinna znać się na pracach domowych. - Nawet jeśli zawsze będziesz miała służbę - mawiała chętnie - musisz umieć ją choć nauczyć, jak ma pracować. A gdzie będziesz się uczyć prac domowych, jeśli nie w domu?
I jak zwykle miała rację. Nigdy nie żałowałam, że mnie czegoś nauczyła, choć oczywiście strasznie narzekałam, gdy zmuszała mnie do nauki nie tylko gotowania i pieczenia, ale też skomplikowanych wzorów szydełkowych i koronkarstwa. Mimo to, niestety, nie potrafiłam przekazać tej kobiecej wiedzy moim córkom. Tu mamie było łatwiej: w jej czasach, jeżeli chciałyśmy jeść potrawy amerykańskie, musiałyśmy zrobić je sobie same. Dziś w Ameryce młode kobiety mogą dokonać prawdziwych cudów korzystając z gotowych produktów mrożonych, które wystarczy tylko wsadzić do piekarnika. Nie wierzą, gdy im się mówi, jak wiele tracą. Co więcej, brak tej umiejętności widać już nawet u młodych gospodyń wiejskich. Miałam kiedyś młodziutką pokojówkę z Pensylwanii, która nie umiała ani szyć, ani gotować, i wcale nie uważała, że może jej to przeszkodzić w spełnianiu obowiązków żony i matki. Mówiła, że przecież może kupować wszystko gotowe, i śmiała się, gdy użalałam się nad jej losem.
Chińskie niewolnice w Drzwiach Nadziei uczyły się jednak chętnie. Te biedne dzieci zostały sprzedane przez swe rodziny w czasie głodu i wychowane do służby w domach bogaczy. Do nas trafiały oczywiście tylko te, które były źle traktowane. Zwykle taka niewolnica traktowana była co prawda nie jak córka, ale jednak lepiej niż pracownica najemna. W wieku osiemnastu lat uwalniano ją i wydawano za jakiegoś mężczyznę niskiego stanu. Do Drzwi Nadziei uciekały te, które spotkały się z okrucieństwem ze strony swych pań. Trafiały się przypadki biczowania czy przypiekania rozpalonymi fajkami lub papierosami, napastowania ze strony dorastających paniczów, lubieżnych starców albo ich służących. Ta forma niewolnictwa miała swe korzenie w odległej przeszłości i trudno kogokolwiek winić za takich stan rzeczy. Gdy nastawał głód, znajdujące się w rozpaczliwej sytuacji rodziny sprzedawały córki nie tylko po to, by mieć za co żyć, ale często i po to, by ratować ich życie. Przecież lepiej było oddać dziecko do bogatej, a może i przyjaznej rodziny, niż skazać je na niemal pewną śmierć głodową. Sprzedawano dziewczynki, nie chłopców, ponieważ, jeżeli rodzinie udało się przeżyć, ktoś musiał zapewnić jej ciągłość. Uważano, że dziewczynka i tak kiedyś opuści dom rodzinny, gdy będzie wychodzić za mąż. Literatura chińska obfituje w romantyczne historie o pięknej niewolnicy, która swym poświęceniem ratuje całą rodzinę. Zresztą nie tylko dziewczynki sprzedawano. Jeżeli w rodzinie nie było dziewcząt albo wszystkie zostały już sprzedane, oferowano bogatym najmłodszego chłopca. Znacznie łatwiej jednak było sprzedać dziewczynę, bo służący nie byli w takiej cenie.
Jak już mówiłam, był to system stary. Dobry czy zły, trudno powiedzieć. Zależało to, jak zawsze w świecie ludzi, od dobra i zła zainteresowanych. W każdej formie rządów, każdej religii, każdej tradycji liczy się przede wszystkim to, czy ludzie, którzy je wprowadzają w życie, są źli czy dobrzy.
W Drzwiach Nadziei poznałam straszliwe owoce zła. Poznałam też jeszcze jeden aspekt życia azjatyckiego, a może i życia w ogólności. Ponieważ mówiłam po chińsku jak rodowita Chinka, niewolnice mogły swobodnie rozmawiać ze mną i chętnie to robiły, chyba że znały tylko dialekt szanghajski. Większość z nich mówiła jednak językiem mandaryńskim, ponieważ pochodziły głównie z rodzin z Pomocy, które następnie w czasach głodu przewędrowały na Południe. Zdarzało się w tym samym czasie, że ludzie jeździli na Pomoc po to tylko, by kupować tam za bezcen dzieci, które potem odsprzedawali z ogromnym zyskiem w większych miastach.
Wiele razy nie mogłam zasnąć w mym pokoiku na pensji panny Jewell, rozmyślając o wszystkim, czego dowiedziałam się od tych dziewcząt, i płakałam na myśl o tym, że na świecie może być tyle zła. Taki żal czyni serce albo zatwardziałym, jakby w odruchu obronnym, albo przesadnie miękkim. W moim przypadku nastąpiło po trochu i jedno, i drugie. Bardzo wcześnie przekonałam się, że na świecie jest wielu ludzi, obojga płci, nieuleczalnie, świadomie okrutnych i złych. Ale zmuszona do tego wniosku natychmiast powzięłam niewzruszone postanowienie przeciwstawiania się złu i ratowania jego ofiar w każdej sytuacji. Wytrwałam w tym postanowieniu do dziś. Kierowałam się nim jak sumieniem. Kiedyś w Indiach podróżowałam pociągiem z Kalkuty do Bombaju. W sąsiednim przedziale jechał pewien angielski kapitan przepełniony zupełnie wyjątkową nienawiścią do Hindusów. Gdy pociąg zatrzymał się na jednej ze stacji, zaraz otoczył go, jak zwykle w Indiach, hałaśliwy tłum żebraków i przekupniów. W upale nie było to zbyt przyjemne, ale w końcu ludzie ci chcieli tylko zarobić parę anna na żywność. Kapitan jednak nawet o tym nie pomyślał. Z bykowcem w ręku wyskoczył na peron i zaczął z pasją okładać nim półnagich Hindusów.
Widok był straszny. Wątpię, czy odważyłabym się wtrącić, gdyby nie powzięte przed laty postanowienie. Z najwyższym wysiłkiem przemogłam strach i odrazę.
- Jak pan może? - zapytałam. - Przecież oni nic panu nie zrobili, chcą tylko dostać trochę pieniędzy. Prawo tego nie zabrania.
W pierwszej chwili osłupiał, potem wzruszył ramionami.
- Bydlaki!
Tu przyszedł mi z pomocą gniew. - Któregoś dnia - rzuciłam - za to, co pan robi, zapłacą inni biali, mężczyźni, kobiety, dzieci, tylko że całkiem niewinni.
Wzruszył ramionami i wrócił do pociągu. Nie jestem aż tak naiwna, by wierzyć, że dokonałam w nim jakiejkolwiek przemiany, bo ludzie całkiem dorośli zmieniają się rzadko, a ten nie był już młody. Nigdy jednak nie potrafiłam zapomnieć tych ciemnych, hinduskich twarzy, posępnych, zaciętych.
To samo spojrzenie widziałam w twarzach Chińczyków, gdy krzywdził ich biały. Cała tragedia polega na tym, że teraz zbieramy gorzkie owoce tamtych krzywd. Dziś rano przeczytałam w gazecie o brutalnym traktowaniu jeńców amerykańskich w obozach w Azji, traktowaniu, które wynika częściowo z nieuniknionej różnicy trybu życia między bogatymi a biednymi. Dzienna racja żywnościowa chińskiego robotnika to niemal głodowa dieta dla czerstwego, przyzwyczajonego do obfitych posiłków chłopca z Ameryki, całodzienne dźwiganie ogromnych ciężarów po najgorszych drogach to dla wielu Azjatów zwykła praca dla chleba. Azjata, jeśli zachoruje, nawet nie pomyśli o tym, by pójść do lekarza czy szpitala. Po prostu najczęściej nie ma ich tam, gdzie mieszka. Brutalność wynika więc częściowo z różnicy między trybem życia biednych i bogatych. Niestety, nie tylko. Dochodzi do tego okrucieństwo, świadome i nieświadome zarazem. Azjata karze Amerykanina za to, że jest biały, zdany na jego, Azjaty, łaskę i niełaskę, za to, że swego czasu biali byli dla Azjatów okrutni. Dobre uczynki garstki misjonarzy to za mało, by Azjaci zapomnieli o wielowiekowej historii ucisku. Od kiedy to zrozumiałam, prześladuje mnie myśl, że kiedyś być może mój własny syn będzie musiał stanąć do walki z Chińczykami, którzy znając swe dzieje wywrą zemstę na niewinnym Amerykaninie. To, co stało się z dziećmi tylu moich rodaków, może któregoś dnia spotkać i moje.
Billings w stanie Montana
To nowoczesne miasteczko Zachodu wyrosło jak wiele innych wzdłuż linii kolejowej i ciągnie się wzdłuż pojedynczego toru niczym paciorki różańca. Właśnie przebudził mnie ze snu w bardzo wygodnej, przydrożnej gospodzie stukot pociągu, który przetoczył się o niespełna piętnaście metrów od mojego łóżka. Kiedy wszystko już przestało się trząść, kiedy opadł kurz, zaczęłam rozmyślać o różnicy między odgłosami nocy tutaj a tymi, do których przywykłam w drugim z moich światów. Na naszej farmie w Pensylwanii odgłosy są domowe: skrzypienie belek w chłodne noce, pierwsze wiosenne szczebiotania ptaków, a potem, w lecie, rechot ropuch w stawie, a jeszcze później jesienne świerszcze, w księżycowe noce szczekają psy, a czasem za drogą odzywają się żałosne ryki grzejącej się krowy, która musi czekać aż do rana, nim rolnik wstanie i zaprowadzi ją do byka. Albo w głębokiej ciszy - i tego odgłosu nie lubię, bo zaraz zaczynam się bać - rozlegnie się czasem warkot samolotu lecącego, jak mi się zdaje, zawsze zbyt nisko. Za każdym razem zamęczam się, usiłując odgadnąć, z jaką misją leci ten pilot, dlaczego akurat nocą i co musi czuć lecąc tak wśród ciemności, prowadzony jedynie światłami własnego samolotu, sam między niebem a ziemią, i jak straszliwa jest jego samotność.
A tu, na amerykańskim Zachodzie, pędzi ze swym żałosnym wyciem pociąg. Nie mam pojęcia, dlaczego te pociągi przejeżdżają zawsze z tym smutnym gwizdem, do złudzenia przypominającym ludzki krzyk samotności i rozpaczy. Słyszałam już nieraz takie głosy, śpiewające smętną, monotonną pieśń w indiańskiej wiosce. Nie wiem, o czym była ta pieśń ani dlaczego śpiewają tak często te kilka powtarzanych w koło dźwięków, tak wysokich, tak cienkich, że w końcu porywają duszę i drą ją na strzępy. Ale najsilniej wrył mi się w pamięć inny okrzyk: wołanie Chinki, matki. Wołało tak wiele matek, gdy traciły dzieci, gdy, jak wierzyły, maleńkie dusze zaczynały już oddalać się od domu. Wychodziły wtedy z latarnią przed dom ściskając w dłoniach płaszczyk dziecka i cała ulica zaczynała wkrótce rozbrzmiewać ich żałosnym nawoływaniem: „Sza-lai, sza-lai!” Znaczy to: „Wracaj, dziecko, wracaj!”
Ileż to razy słyszałam ten krzyk, ileż razy na ten dźwięk łamało mi się serce! Leżąc w wygodnym łóżku, bezpieczna pod własnym dachem, aż zbyt dobrze potrafiłam wyobrazić sobie rozpacz tej rodziny, umarłe lub umierające dziecko, którego duszy nikt już nie mógł przywołać z powrotem do domu.
Własne odgłosy miały też ulice Szanghaju. Na pensji panny Jewell często zdarzało mi się nie móc zasnąć. Słyszałam wtedy skrzypienie jakiejś zapóźnionej rykszy i pośpieszny tupot bosych stóp, czasem dziewczęcy śmiech, czasem donośne głosy żegnających się na ulicy. Późną nocą budziły mnie nie kończące się szelesty miękkich, chińskich butów na bruku i wtedy zastanawiałam się, dokąd też idą, dlaczego wiecznie gdzieś spieszą.
Wiosną tego dziwnego roku, który spędziłam na pensji panny Jewell, towarzyszyłam jej w odwiedzaniu jeszcze innych zakładów dobroczynnych. W domu, którego nie pamiętam już ani nazwy, ani położenia, znajdował się przytułek dla upadłych białych kobiet, prostytutek, zbyt starych już lub zbyt schorowanych, by parać się swym zawodem, i innych, młodszych, często z małymi dziećmi. Tam dopiero ogarnął mnie prawdziwy strach. Tam właśnie po raz pierwszy w życiu zobaczyłam ludzi własnej rasy, żyjących w takim upodleniu, samotności i chorobie, że było im znacznie gorzej niż chińskim niewolnicom w Drzwiach Nadziei. Mogłam* współczuć tym młodym Chinkom, bo przecież znalazły się w tym położeniu nie z własnej woli, ale zupełnie nie mogłam zrozumieć tych białych kobiet ze wszystkich niemal krajów, gdyż były wśród nich Francuzki, Angielki, Niemki, Belgijki, Amerykanki. Jak doszło do tego, że stały się tym, kim są? Kiedy uczyniły pierwszy krok, jak można je z tego wyrwać? Moje przerażenie można chyba było wyczytać z mojej twarzy, bo wszystkie milkły, gdy się zbliżałam, a choć starałam się, jak mogłam, grając z nimi w różne gry, czytając i ucząc je szyć, nawiązać z nimi bliższy kontakt, nigdy mi się to nie udało. Nie mogło. Ja nie rozumiałam ich, a one mnie.
Gdy pojechałam do domu na ferie wiosenne, mama stwierdziła, że źle wyglądam, na co ja opowiedziałam jej o zakładach dobroczynnych panny Jewell i moim udziale w jej pracach. Zacisnęła wargi, a oczy jej pociemniały z gniewu. Natychmiast zrozumiałam, że na pensję już nie wrócę, że niczego już tam się nie nauczę. Przez ten krótki rok szkolny nagromadziłam mnóstwo zwykłej, ludzkiej wiedzy nie tylko o półświatku szanghajskim, lecz również o świecie kobiet z Nowej Anglii, o kierowniczce szkoły i moich nauczycielkach: o drobnej Szkotce od muzyki, zaręczonej z porządnym, młodym człowiekiem, której niewinny romans działał na mnie jakoś kojąco, o ciemnowłosej, pełnej pasji pani od geometrii, której nigdy nie mogłam zrozumieć, aż wreszcie udało mi się to w wiele lat po jej śmierci, i o jeszcze jednej nauczycielce, która - nie pamiętam, czego mnie uczyła, chyba łaciny - wyszła później za mąż i została matką cudownego pisarza amerykańskiego, Johna Espeya. Poza tym pamiętam jeszcze naszą opiekunkę klasy, wysoką, starszą już Angielkę, której sztuczna szczęka kiwała się w przód i w tył przy każdym słowie, ale którą wszystkie uwielbiałyśmy, bo gdy zostawała z nami sama, zmieniała się w taką jak my głupiutką pensjonarkę. Zawsze można było na nią liczyć, gdy którejś przyszła przy podwieczorku ochota na więcej kanapek.
Jeszcze mniej pamiętam moje koleżanki i kolegów; jeżeli kogoś z nich mogę odszukać we wspomnieniu, to z bardzo głupich powodów - na przykład tego syna misjonarzy, który wyjadał oczy karpiom, bo tą rybą zawsze karmiono nas w piątki na kolację. Zawsze byłam i nadal jestem pewna, że rybich oczu nie cierpiał tak samo jak wszyscy inni, ale nie mógł darować sobie przyjemności, jaką sprawiał mu nasz wstręt i wrzask, więc jadł. Mimo to wyrósł na porządnego Amerykanina, został, zdaje się, plastykiem i zrobił wielką karierę w reklamie.
Być może najlepiej pamiętam córkę pewnego wybitnego Amerykanina i Chinki; Amerykanin ten, gdy jego angielska ukochana rzuciła go dla innego, poświęcił się kształceniu Chińczyków na jednym z uniwersytetów. By lepiej poświęcić się tej pracy, poślubił pewną Chinkę, niezbyt piękną, lecz mądrą i prawą. Mieli mnóstwo chłopców, przystojnych jak ojciec, i jedną, jedyną dziewczynkę, niepiękną jak matka. Dziewczyna ta często opowiadała mi o sobie, o tym, co z nią będzie, że boi się, że żaden biały jej nie weźmie, bo nie jest ładna, a nie chce iść za Chińczyka. Nie wiem, czy w ogóle wyszła za mąż, nie wiem nawet, czy jeszcze żyje.
Cieszyłam się, że zostanę w domu, choć mogłam się czuć nieco samotna. Zresztą latem rodzice mieli zawieźć mnie do college'u w Ameryce. Czy jeszcze wrócę? Nie wiedziałam, więc najbliższych kilka miesięcy upłynęło mi w dziwnej, słodkiej melancholii, gdy co dzień zastanawiałam się, czy przypadkiem nie zbliża się moje ostateczne pożegnanie z Chinami.
Ale przecież nie przyznałam się jeszcze, jaki był tam mój ulubiony, nocny dźwięk. Czas wreszcie przywołać to wspomnienie. Otóż był to głos wielkiego dzwonu w pobliskiej świątyni buddyjskiej. Słyszałam go zawsze. Nie dzwonił często, ale o pewnej godzinie w ciemności rozchodził się ten pełny, melodyjny dźwięk. Gdy byłam mała, bałam się go trochę, tak był smutny, czułam się wtedy bardzo samotnie. Ale w latach dzieciństwa, w latach takiej swobody, jakiej ani przedtem, ani potem nie zaznało żadne białe dziecko, często odwiedzałam świątynię za dnia. Mogłam zobaczyć na własne oczy, jak bił w dzwon mały, stary, dobrotliwy mnich. Chwytał oburącz kawałek drewna, owinięty na końcu materiałem, brał zamach i spuszczał tę maczugę na wiszący na drewnianej ramie dzwon, rozlegał się wtedy ów czysty, głęboki ton.
Dobrze pamiętam ostatnią noc przed wyjazdem. Wszystkie walizki były już spakowane, tylko zamknąć. Nie mogłam spać. Gdy odjeżdżając sprzed domu o świcie usłyszałam dzwon, miałam dziwne przeczucie, że już nigdy tu nie wrócę. I tak się też stało.
Sauk Centre w Minnesocie
W mieście tym mieszkał kiedyś Sinclair Lewis, to właśnie ze względu na niego zboczyliśmy z drogi do domu. Sinclaira Lewisa spotkałam tylko raz w życiu. Było to na kolacji wydawanej w Nowym Jorku przez Penklub z okazji przyznania literackiej nagrody Nobla w roku 1938. Pojechałam jako gość honorowy, ale nigdy nie było tam gościa równie przestraszonego, a nawet przygnębionego, niż wtedy ja. Znałam ten nastrój dobrze jeszcze z dzieciństwa, z czasów, gdy uczył mnie pan Kung, który przecież nie mógł wiedzieć, że już wtedy zamierzałam opowiadać, czyli zostać powieściopisarką, choć nie miałam pojęcia, jak się do tego zabrać. Oczywiście każdy najbardziej pragnie robić to, co najbardziej lubi, ja zaś najbardziej lubiłam wysłuchiwać opowieści o ludziach. Jako dziecko musiałam być nieznośna z tą moją niezaspokojoną ciekawością, z tą nieodpartą chęcią poznania. Poza tym już w wieku siedmiu lat zaczęłam czytać Charlesa Dickensa, który miał na mnie przedziwny wpływ: podniecał moją dziecięcą wyobraźnię i czynił cuda z żywymi ludźmi. Pierwszą jego książką, którą przeczytałam jednym tchem, był Oliwer Twist. Potem przyszła kolej na resztę oprawnych granatowo tomów dzieł tego pisarza. Wzbudzało to niepokój mamy tym większy, że sama walczyła z instynktowną miłością do Dickensa. Walczyła, gdyż w jej czasach powieści tego pisarza uważano za ordynarne, przeznaczone dla „niższych sfer”. Ja nie miałam żadnych takich wątpliwości. Całymi popołudniami czytałam jeden tom po drugim, latem w konarach wielkiego wiązu, zimą w słonecznym kątku naszej werandy. Można powiedzieć, że przez dziesięć lat co roku czytałam całego Dickensa od początku do końca, śmiejąc się głośno, choć przecież tylko do siebie, nad Klubem Pickwicka i cicho opłakując śmierć małej Nell czy okrutne Ciężkie czasy. Na zawsze pozostała ze mną, niemal jak cząstka mnie samej, Sissy Jukes za to, że gdy Tomasz Gradgrind zapytał ją, czy śmiertelność siedmiu osób na tysiąc to dużo, odpowiedziała słusznie, choć głosem załamującym się z nieśmiałości, że dużo, bo tym siedmiu osobom i tak będzie wszystko jedno. Tomasz Gradgrind wyzwał ją od głupców, ale ja wiedziałam, że miała rację. Im lepiej poznaję świat i ludzi, tym bardziej przekonuję się, że mówiła prawdę i że to Tomaszowie Gradgrindowie tego świata są głupcami, a nie Sissy Jukes.
Nie miałam wielu książek dla dzieci, więc z braku innej lektury bardzo wcześnie musiałam zacząć czytać powieści dla dorosłych. Miało to ten skutek, że jeszcze przed ukończeniem dziesięciu lat postanowiłam zostać powieściopisarką, a jedyne wątpliwości w tym względzie odczuwałam pod wpływem pana Kunga. Jako uczony w konfucjanizmie wyznawał on stary, tradycyjnie chiński pogląd, że żaden szanujący się pisarz nie zajmuje się powieściami. Powieści, powtarzał mi zawsze, to nie literatura, to dobre dla próżniaków i analfabetów, a więc ludzi bez zrozumienia dla prawdziwie literackiego stylu i treści filozoficzno - moralnych dzieła. Do powieści zniechęcano mnie przez cały czas kształtowania się mojej osobowości. Również rodzice uważali je za czczą rozrywkę. Doszło do tego, że przez całe dzieciństwo musiałam bawić się z mamą w chowanego. Ona chowała czytane przeze mnie powieści, a ja szukałam ich tak długo, aż znalazłam. Nie pamiętam zresztą, żebym miała o to do niej żal. Wszystko odbywało się bez słowa z obu stron. Potem, gdy dorosłam, zupełnie o tym zapomniałam. Później wiele razy chciałam zapytać mamę, dlaczego chowała te książki w tak oczywistych miejscach. Nie zdążyłam, mama umarła zbyt młodo. Było wiele pytań, które chciałam jej zadać i nie zdążyłam.
To wszystko sprawiło, że pisanie powieści wydawało mi się w młodości czymś znacznie mniej wartościowym, niż jest w rzeczywistości. Po prostu powieści nie były dla mnie literaturą, w duchu wstydziłam się, że ciągle je czytam. Gdy Ziemia błogosławiona zaczęła już żyć własnym życiem, nikt nie był tym bardziej zdziwiony ode mnie. Było mi jakby głupio, że zaistniałam w świecie literatury właśnie powieścią. Pamiętam, że mój nowojorski wydawca wydał wspaniały obiad, na który zaprosił wiele znakomitości, i musiałam wygłosić mowę. Zdobyłam się tylko na zacytowanie czternastowiecznego powieściopisarza z Chin, Szy Nai-ana, którego wspaniałe dzieło - połączenie własnych utworów Nai-ana z tekstami innych autorów - właśnie przetłumaczyłam z chińskiego pod tytułem Opowieści mad brzegów rzek. Chiński pisarz był pełen pokory względem swych prawdziwie uczonych rodaków, ponieważ jego dzieło nie przestało być wielką, kompilacyjną powieścią; czując więc to, co on, zamiast mowy wygłosiłam własny wstęp do jego dzieła, które tłumaczy zdanie chińskich uczonych o powieściach i ich pisaniu. Zakończyłam słowami: „Skąd mam wiedzieć, co pomyślą ci, co przyjdą po mnie i przeczytają moją książkę? Nie wiem nawet, co pomyślałabym o niej ja sama w kolejnym wcieleniu. Nie wiem nawet, czy w ogóle bym ją przeczytała. Czy jest czym się martwić?”
Być może dlatego właśnie mam tak niskie mniemanie o własnych zdolnościach. Gdy pewnego jesiennego dnia roku 1938 usłyszałam, że dostałam nagrodę Nobla w dziedzinie literatury, nie uwierzyłam. Nie wierzyłam aż do chwili, gdy zatelefonowano do mnie ze Sztokholmu. Nawet wtedy nie wiedziałam, co o tym myśleć. Nie rozumiałam, dlaczego właśnie ja. Pamiętam, że wykrzyknęłam wtedy: - A czemu nie Dreiser? Byłam szczera, bo naprawdę wielce podziwiam go jako pisarza; jest on dla mnie znacznie więcej niż pisarzem, uchwycił bowiem po swojemu dogłębnie, filozoficznie, gigantycznie coś głęboko amerykańskiego. Jak do wieku dwudziestu lat czytałam Charlesa Dickensa, tak potem czytałam Theodore Dreisera, po Dreiserze zaś Sinclaira Lewisa; choć bardziej błyskotliwy jest Lewis, Dreiser będzie chyba bardziej ponadczasowy. Poza tym on był już stary, a ja jeszcze młoda, ja mogłam jeszcze czekać na wielkie nagrody.
Te wszystkie wahania co do własnej twórczości wzrosły w dwójnasób i trójnasób pod wpływem wypowiedzi innych pisarzy amerykańskich. Otóż uważali oni - a było ich niemało - że żadna pisarka, być może z wyjątkiem nestorki, Willi Cather, nie zasłużyła na nagrodę Nobla, a ja już najmniej, bo nie tylko byłam za młoda, lecz również trudno nawet uznać mnie za Amerykankę, skoro pisałam o Chińczykach, skoro większość życia spędziłam w tych dzikich krajach. Z moim wychowaniem i wykształceniem nie mogłam się z tym nie zgodzić, a z drugiej strony nie miałam pojęcia, jak odmówić przyjęcia nagrody i nie wydać się osobą jeszcze bardziej zarozumiałą. W prawdziwej rozpaczy - bo czułam się bardzo nieszczęśliwa, że inni pisarze nie pochwalają decyzji komitetu nagrody Nobla - musiałam zabrać się za przygotowania do podróży do Sztokholmu po tak niespodziewane wyróżnienie. Przed jego przyznaniem nie wiedziałam nawet, że w ogóle jestem brana pod uwagę.
Muszę tu dodać, że surowa ocena kolegów po piórze spadła na mnie z siłą, której oni na pewno się nie spodziewali. Moje pisarstwo dorastało w kompletnej samotności, i to daleko, w Azji, wśród Amerykanów nie rozumiejących mego pociągu do towarzystwa innych ludzi z kręgu innej niż moja własna kultury, więc stałam się przeczulona na krytykę ze strony Amerykanów właśnie, krytykę, na którą nie byłam jeszcze przygotowana. Wyznam, że nigdy całkowicie się z tego nie wyleczyłam, choć minęło już przecież tyle lat. Nadal z trudem przychodzi mi utrzymywać kontakty z innymi pisarzami amerykańskimi lub wypełniać względem nich moje obowiązki. Gdy tylko znajduję się wśród nich, natychmiast budzą się we mnie te bolesne wspomnienia jesieni roku 1938, gdy mój kraj był nadal dla mnie czymś nowym, gdy byłam jeszcze pełna nadziei i dobrych chęci, gdy byłam, jak teraz widzę, przepełniona przesadnym uwielbieniem dla tych, których uważałam za lepszych od siebie na wspaniałym polu literatury amerykańskiej. Tu muszę z całą serdecznością wspomnieć Sinclaira Lewisa, również laureata literackiej nagrody Nobla. Jak już wspomniałam, poznałam go na wydawanej przez Penklub kolacji, jedynej, na jakiej byłam w życiu. Siedzieliśmy wtedy obok siebie. Mówiłam bardzo mało, onieśmielona obecnością tak wielkiego pisarza, z szacunkiem słuchając jego słów. Był już wtedy bardzo posępny i zniechęcony do życia. Czułam w jego słowach jakąś dziwnie desperacką szczerość, a że mówił przez większość czasu odwracając ode mnie swą twarz, musiałam z najwyższą uwagą wsłuchiwać się w jego słowa. Nagle poproszono mnie o zabranie głosu. Wstałam i ani na chwilę nie zapomniawszy krytycznych uwag osób, z których wiele siedziało teraz przy tym stole, powiedziałam, nie pamiętam jakimi słowami, że dawno temu nauczono mnie nie uważać uprawianego przeze mnie gawędziarstwa za prawdziwą literaturę, że to tylko opowiastki mające bawić, ułatwić zabicie czasu, i parę podobnych zdań. Pan Kung byłby zadowolony. Ale nie Sinclair Lewis. Gdy usiadłam, zwrócił się do mnie poruszony, zagniewany nawet.
- Nie wolno pani tak się umniejszać - pamiętam każde jego słowo, bo były jak balsam na rany mojej duszy. - Ani siebie, ani swego zawodu. Być powieściopisarzem to wielka rzecz, to wielkie, szlachetne powołanie.
A potem, jakby czytając w mych myślach, zaczął mówić o tym, że pisarz nie może zwracać uwagi na to, co o nim twierdzą inni. Przepowiedział mi, że wkrótce obrzydnie mi Ziemia błogosławiona, bo wszyscy będą zachowywać się tak, jakby była to moja jedyna książka. Niech idą do diabła! Ileż razy on sam żałował, że w ogóle napisał Ulicę główną. Miał już dość tego ciągłego nazywania jej,jego książką”.
- Musi pani napisać jeszcze wiele powieści - krzyknął niemal, pełen rozsadzającej go, a mnie inspirującej energii. - Niech tam sobie mówią co chcą, bo tylko to potrafią. I niech ich szlag trafi!
Cóż to była za ulga, gdy to powiedział. Odtąd czułam do niego wielką sympatię! Gdy wiele lat później dowiedziałam się o jego śmierci we Włoszech - był wtedy tak samotny, że w szachy musiał grywać z własną pokojówką, która, jak ze smutkiem opowiadał, była zbyt głupia, by zrozumieć, jak porusza się skoczek - żałowałam, że nic nie wiedziałam o jego samotności, że mogłam przecież wywdzięczyć się za okazane mi wtedy serce. Ale wydawało mi się, że człowiek tak sławny, tak wzięty, będzie do końca otoczony grupą starych, wypróbowanych przyjaciół. Nie wiem, jak to się stało, że było inaczej. Słyszałam co prawda o jego wadach i kłopotach, ale takiemu geniuszowi można przecież wiele wybaczyć, a na pewno powinni wybaczać przyjaciele.
Dlatego właśnie odbywam teraz tę pielgrzymkę do Sauk Centre i spaceruję dziś po tym miasteczku, usiłując patrzeć na nie jego oczyma. Weszłam do małego sklepu spożywczego i zapytałam właściciela, młodego jeszcze człowieka, czy wie coś o Sinclairze Lewisie.
O, tak - odpowiedział - wszyscy tu coś wiedzą. Po tym, jak napisał Ulicę Główną, nie miał tu zbyt wielu entuzjastów, ale w końcu nawet to mu zapomnieli i już nie mają do niego żalu.
- A jest tu gdzieś jego pomnik? - zapytałam.
- E, nie - odpowiedział wesoło sklepikarz, ważąc mięso na hamburgery młodej kobiecie z tłustym niemowlęciem na ręku. - Tutaj to na pewno żadnego pomnika mu nie wystawią.
- Czy mógłby mi pan wskazać dom, w którym mieszkał? - poprosiłam.
Dość bezceremonialnie pokazał mi, którędy iść, nie przestając pakować mięsa; kobieta zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów.
- Ale w środku nie zwiedza się - ostrzegł. - Teraz mieszka tam kto inny.
Podziękowałam, poszłam za jego wskazówkami i odnalazłam ten dom: zwykły, wygodny dom mieszczański, z wieżyczkami, werandą i ładnie utrzymanym trawnikiem. Jak to się stało, że taki dom wydał kogoś tak porywczego, szczerego, niecierpliwego? Jakim zbiegiem okoliczności zgromadził w sobie odpowiednią kombinację tych elementów? Wiedziałam jedno: Lewis rozsadzał sobą ten dom, to miasto i jego system wartości, kochając je tak, że aż znienawidził, gdy nie chciało być takie, jak on chciał - a wiedział, że mogło takie być.
Tak samo właśnie kochał cały swój kraj i chyba potrafię go zrozumieć.
Forest Haunt w stanie Yermont
Tu w Zielonych Górach stanu Vermont kończy się nasza podróż. Pamięć wędruje teraz po tym rozległym kraju i jak zawsze cieszy mnie jego ogrom i różnorodność. Z naszą cywilizacją może stać się tak wiele przy tych wszystkich ścierających się wewnątrz niej tendencjach, że gdy tylko dręczy mnie ten czy inny stający nade mną cień - znajomość historii sprawia, że strach taki może od czasu do czasu odczuwać każdy - wsiadam w samochód i zgromadziwszy w nim jak najwięcej członków rodziny jadę w Amerykę, daleko i bez pośpiechu, by pogadać z napotkanymi przygodnie ludźmi. I zawsze wracam do domu z lżejszym sercem, bo już sam ogrom naszego kraju może pokrzyżować plany każdego, kto chciałby zostać amerykańskim Hitlerem czy Stalinem. Przed takimi ludźmi jeszcze lepiej broni nas różnorodność naszego narodu, naszych umysłów, z których każdy, w swych indywidualnych ramach, pracuje z tak niezwykłą żywotnością i niezależnością. A jesteśmy tak różnorodni zapewne dlatego, że różni byli nasi przodkowie i obyczaje, jakie ze sobą przywieźli do nowego kraju. Jeszcze nie żyjemy razem tak długo jak Chińczycy, by z odmiennych ras wytworzył się jeden produkt, jeden kolor, by wieki współżycia do końca ujednoliciły nasze zwyczaje.
Niemcy, jakże lepiej od nas wykształceni - mówię tu o przeciętnym obywatelu - ulegli Hitlerowi, gdyż ich kraj jest na tyle mały, że mógł rządzić nim pojedynczy człowiek i jego klika. Z kolei Rosja, choć tak wielka, została opanowana przez to, co określa się mianem komunizmu. Tam jednak lud był ciemny i ubogi, inteligencja zaś prześladowana i więziona. Zawsze, gdy zbuntują się razem chłopi i intelektualiści, musi dojść do rewolucji, ale jak uczy historia, rewolucja prowadzi albo do chaosu, albo do dyktatury.
Doskonale pamiętam tę dawną Rosję, choć byłam bardzo młoda, gdy przemierzałam jej pustkowia. Opuściliśmy nasz chiński dom na wzgórzu - wtedy właśnie po raz ostatni słyszałam w nocy świątynny dzwon - i wyruszyliśmy do Ameryki. Gdybyśmy byli zwykłą rodziną, pojechalibyśmy do Szanghaju, a tam wsiedli na statek, który przewiózłby nas przez Pacyfik. Jednak mama cierpiała zawsze na szczególnie silną i nieuleczalną formę morskiej choroby, doszło do tego jej słabe serce, lekarz więc zabronił jej narażania się na miesięczną, tak ogromnie męczącą podróż. Ponadto mama chciała koniecznie pokazać mi Europę. Bardzo kochała Szwajcarię, Francję, Włochy, Anglię... Chciała też jeszcze raz zobaczyć Holandię, ojczyznę swych przodków. Mam wrażenie, że oprócz tego wszystkiego mama chciała wwieźć mnie do mojego kraju na cztery lata college'u przez kontynent europejski, który był kolebką mojej ojczyzny. Tak czy inaczej kupiła całą walizkę książek o Europie i już pierwszego dnia podróży zaczęłyśmy czytać je w naszych maleńkich kabinach parowca kompanii Jardine-Matheson, płynącego w górę Jangtse do Hankou. Tam mieliśmy przesiąść się na pociąg do Pekinu i dalej, do mandżurskiego Harbinu.
Europejskie malarstwo i muzyka były nam już dość dobrze znane, bo od wczesnego dzieciństwa mama dostarczała nam coraz to nowych reprodukcji słynnych obrazów i odpowiednich dla naszego wieku biografii wielkich malarzy i kompozytorów. Na zamówionym w Szanghaju małym pianinie angielskiej firmy Moutrie uczyłyśmy się grać Bacha i Mendelssohna, Handla i Beethovena. Pod czujnym okiem mamy ćwiczyłyśmy pilnie, choć może niezbyt chętnie.
Teraz przygotowania na spotkanie z Europą były już znacznie poważniejsze. Mama była nauczycielem tyleż natchnionym co nierównym. Swym entuzjazmem potrafiła rozjaśnić każdy przedmiot, który ją interesował, ale inne przeskakiwała „po łebkach” w sposób otwarty i bezwstydny. Udało się jej jednak przekazać mi swą wiedzę nie tylko o muzyce i malarstwie, lecz również o historii, więc jeszcze zanim dotarliśmy do Europy, poznałam już całkiem dobrze różnice pomiędzy jej narodami, ich cechy i osiągnięcia. Do tego jeszcze doszły wspomnienia mamy o najpiękniejszych zakątkach Europy. Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie ujrzę je na własne oczy. Z niewiadomych powodów mama gardziła ziemią niemiecką, ale za to ojciec, mówiący biegle po niemiecku, rekompensował mi te braki, wyniósłszy ze studiów teologicznych inny niż matki sposób widzenia. Poza tym jego rodzina pochodziła z Niemiec. W roku 1760 trzej bracia, synowie znanego niemieckiego uczonego, postanowili opuścić dom rodzinny i towarzystwo ludzi takich jak oni, by szukać swobód religijnych i naukowych w Ameryce. Uczony ojciec nie bronił, wymógł jedynie, by każdy nauczył się przed wyjazdem jakiegoś zawodu, słusznie rozumując, że wykształcenie uniwersyteckie na nic im się nie przyda w tym dzikim kraju. W parę lat po ich przybyciu do nowej ojczyzny rozpoczęła się wojna o niepodległość. Jeden z braci zdobył sławę jako doradca Jerzego Waszyngtona. Później pod Fort Washington w Pensylwanii dostał się do niewoli angielskiej. W domu w Wirginii, gdzie się później osiedlili, kultywowano rodzinne tradycje. Jeszcze w czasach młodości mego ojca mówiono tam nie tylko po angielsku, ale i po niemiecku.
Wracając pamięcią do naszej podróży zauważam, że moje wspomnienia z Chin blakną od dnia, w którym opuściliśmy nasze gospodarstwo - zapewne dlatego, że myślałam wtedy o Europie i Ameryce. Zadziwiająco mało pamiętam z długiej podróży koleją na północ i z samego Pekinu, miasta, które później tak świetnie poznałam i tak bardzo pokochałam. Przecież musiałam na pewno wielce interesować się Zakazanym Miastem, bo wspomnienia o Starej Cesarzowej, dominującej postaci mego dzieciństwa, były dla mnie jeszcze bardzo żywe. Rodzina cesarska, choć słaba już i pozbawiona realnej władzy, nadal mieszkała w swych posiadłościach, więc słynny Pałac Letni, z jego wspaniale prezentującą się na tle wzgórz pagodą, można było oglądać tylko z zewnątrz. To wszystko jest jednak bardzo zamazane. Moje prawdziwe wspomnienia z Pekinu pochodzą ze znacznie późniejszych lat, z innego świata. Wtedy do Zakazanego Miasta mógł już wejść każdy turysta. Drzwi pięknych, lecz opustoszałych komnat kiwały się smętnie na zawiasach, a ogrody Pałacu Letniego stały się ulubionym miejscem majówek.
Harbin, pierwsze miejsce postoju w Mandżurii po wyjeździe z Pekinu, nie był zbyt interesujący, ale miał wesołą atmosferę miasta na skrzyżowaniu dróg handlowych. Pamiętam stamtąd tylko dziwne, nie spotykane dotąd obrazki: choćby Mongoła-wielbłądnika, dziarsko kroczącego na czele małej karawany wychudłych zwierząt. Zapamiętałam go dlatego, że idąc dziergał na dwóch bambusowych patykach długie pasma surowej wełny, którą wyciągał prosto z liniejącego grzbietu najbliższego wielbłąda. To, co tworzył, przypominało długi, szeroki szal; nie wiem tylko, czy nałożyłby go ktoś, kto nie spał i nie jadał z wielbłądami, bo smród tego wierzchowca jest niezwykle trwały i nie znika nawet po najporządniejszym praniu. W czasie pierwszej wojny światowej grupka patriotycznych Amerykanek z Kuling dziergała trykoty dla żołnierzy w Europie właśnie z wielbłądziej wełny - najłatwiejszej tam do dostania i najtańszej - a choć czesano ją i przędzono starannie, choć pięknie zwijano ją w motki, nadal czuć ją było wielbłądem i to tak silnie, że mama w końcu zatkała nos i wrzuciła całą przędzę do silnego roztworu karbolu na parę dni. Potem wełnę wyjęto i wysuszono, a wielbłądzi zapaszek pozostał, nic sobie nie robiąc z karbolu.
Za to wspomnienia z Rosji są wyraziste, a tłem dla nich jest nie kończący się szereg dni kolejowej podróży po równinie porośniętej lasami - sosnowymi, brzozowymi - męczącej, nudnej, monotonnej, przerywanej tylko raz czy dwa razy dziennie na stacjach, gdzie zatrzymywaliśmy się uzupełnić zapasy wody i żywności. Wtedy wysiadaliśmy z pociągu i widzieliśmy dziwnych, dzikich z wyglądu ludzi, krańcowo odmiennych tak od Chińczyków, jak i Europejczyków, których później poznałam. Biedę, a nawet głód widywałam już w Chinach, potem miałam spotkać się z nią w Ameryce, w slumsach i miasteczkach Południa, ale ani przedtem, ani potem nie widziałam czegoś, co dorównywałoby ubóstwu przedrewolucyjnej Rosji. Potem miałam też poznać niesłychane bogactwo rosyjskich arystokratów i popów, ale z początku sądziłam, że wszyscy Rosjanie to zdziczali, wygłodniali wieśniacy, okryci kożuchami i skorupą wieloletniego brudu. Na twarzach tych nieszczęśników malowała się bezmyślna tępota i bezmierna wprost rozpacz, jakby nie pamiętali, nie wyobrażali sobie, że los ich może kogokolwiek obchodzić, więc potrafili myśleć tylko o misce nędznej strawy. Mimo to nieszczęśnicy ci zachowali jeszcze jakieś ludzkie uczucia - przy powitaniach ściskali się wylewnie całując w oba policzki, rozmawiając chrapliwie i śmiejąc się głośno jak dzieci.
Pamiętam, że tata poważniał na ten widok i mówił do mamy:
- Carie, oni tego dłużej nie zniosą. W ciągu najbliższych dziesięciu lat będzie tu rewolucja, zapamiętaj moje słowa! Ludzie nie mogą tak żyć i kiedyś wreszcie się zbuntują.
Dopiero w Moskwie ujrzeliśmy inne oblicze Rosji. I tu było wielu biednych, ale byli też ludzie bogaci, dobrze odżywieni, w pięknych futrach, jedwabiach, angielskich tweedach, jeżdżący własnymi powozami lub wynajętymi dorożkami, rozmawiający po francusku równie swobodnie jak po rosyjsku. Wielu z nich zresztą przez większą część roku rzeczywiście mieszkało we Francji lub we Włoszech - chętniej jednak we Francji. Moskwa wydała mi się bardzo interesująca, znacznie bardziej niż Sankt Petersburg, w największy zaś podziw i przygnębienie zarazem wprawiły mnie jej potężne cerkwie, te prawdziwe pałace udzielnych książąt - popów. Światła, złoto, srebro, olbrzymie, przepaściste sklepienia, złocone figurki świętych i wysadzane klejnotami ikony, dusząca woń kadzidła i tysiące płonących świec stanowiły przerażający kontrast dla nie kończącego się strumienia biedaków, przychodzących tu zanosić swe smutne, błagalne modły. Najsmutniejszy zaś z wszystkiego był kult relikwii: drobnych kawałków ciał zmarłych świętych, ich palców, kosmyków włosów, płatków wysuszonej skóry, które ci prostaczkowie z najwyższą czcią przyciskali do ust. Te beznadziejne, próżne modły przyprawiały mnie o płacz. Nic dziwnego, że miał nadejść dzień, w którym lud miał zwrócić się w straszliwym gniewie nawet przeciw własnym kapłanom. „Głodne owce szukają pasterza, lecz on ich nie nakarmi”.
Wędrowałam za rodzicami i przewodnikiem po niskich, mrocznych komnatach najstarszych części Kremla i po dziś dzień czuję na sobie niewysłowiony ciężar ludzkiej historii, gdy przewodnik opisywał tortury zadawane więźniom i straszne sceny z sal sądowych za czasów despotycznych carów. Mówił też, że obecna rodzina carska jest znacznie łagodniejsza od poprzednich, że car i caryca zajmują się głównie własnymi dziećmi, a szczególnie następcą tronu, chorym na hemofilię. I to właśnie tę łagodną rodzinę zamordował w mniej więcej dziesięć lat później gniewny lud, zapomniawszy o ich łagodności, pamiętając tylko, że byli władcami, którzy uczynili za mało, by swym poddanym zapewnić znośny żywot.
Już wtedy, choć byłam tak młoda, miałam straszliwe przeczucie świata, w którym gniew krzywdzonego ludu spadnie na głowy wielu niewinnych. Pamiętam, że również wtedy - jak wiele razy przedtem i potem - mimo najgorszych obaw starałam się żywić nadzieję, że kary tej, dla siebie niezasłużonej, uniknie mój naród; że gdy ludy Azji powstaną przeciwko uciskającym je białym, nie zwrócą się przeciw Amerykanom. Wiedziałam, że dzień ten może nadejść, i rzeczywiście nadszedł. Niestety, w ziemi koreańskiej leżą teraz polegli synowie Ameryki.
W wiele lat później, już po rewolucji, po zalaniu Rosji przez komunizm, zastanawiałam się, jak też teraz powodzi się tamtejszym ludziom. Podczas drugiej wojny Rosja była przyjacielem, sprzymierzeńcem, a nie potencjalnym wrogiem Stanów Zjednoczonych, i wciąż jeszcze istniało między nami pragnienie wzajemnego zrozumienia. Ale nie chcę jechać do Rosji drugi raz, by rozeznać się w sytuacji. Nie znam języka, a nie znając go czułabym się ograniczona, więc i zniecierpliwiona. Ponadto już wtedy do komunizmu podchodziłam z wielką nieufnością i obawą, bo zdążyłam napatrzeć się na to, jakie owoce wydał w Chinach. Wiedziałam też jednak, że szarzy obywatele oceniają rząd nie według ideologii, którą się kieruje, tylko według tego, co dla nich robi. A że pamiętałam tę straszliwą biedę w Rosji sprzed trzydziestu lat, wydawało mi się całkiem możliwe, iż władza sowiecka mogła poprawić los przeciętnego człowieka, przecież gorszy już być nie mógł. Dlatego też znalazłam w Nowym Jorku Rosjankę, która wyrastała pod nowymi rządami, ale urodziła się jeszcze za starego reżimu, i zaprzyjaźniłam się z nią. Nasze długie dyskusje wydały mi się tak interesujące, że spisałam je słowo w słowo, choć w nieco uporządkowanej i poprawionej formie, oraz wydałam je w małej książeczce Rozmowy o Rosji.
Masza, córka rosyjskiego chłopa, opowiadała o swym dzieciństwie w nowej, tak zupełnie mi obcej Rosji. Ja sama na pewno nie wytrzymałabym tego braku swobody, ale mimo to zdawałam sobie sprawę, że Maszy żyło się lepiej, czyli łatwiej, niż jej rodzicom. Choć uważałam nowe rządy w Rosji za tyranię, musiałam przyznać, że ludzie coś z tego mieli, przynajmniej jeśli chodzi o żywność i szkolnictwo. Rodzice Maszy byli analfabetami, a ona i całe jej rodzeństwo chodzili już za darmo do państwowego liceum. Nietrudno było więc zrozumieć jej entuzjazm dla swojego kraju, gdy pisałyśmy tę naszą wspólną książkę.
Mimo to różnice zdań zdarzały się często. Na przykład, gdy doszło do dyskusji o wolności słowa, tak ważnej dla każdego Amerykanina, Masza nie mogła zrozumieć, dlaczego uważam wolność słowa za niezbywalny warunek nie tylko demokracji, lecz i zwykłego szczęścia.
- Bo wy, Amerykanie, zawsze chcecie gadać i gadać! - wołała. - Czemu wy tak zawsze musicie gadać?
Miałyśmy też zupełnie inne pojęcie prawdy i fałszu, inne podejście do prawa do swobody poglądów. Na przykład: rok wcześniej ukazały się dwie książki o Rosji, obie napisane przez dwóch różnych Amerykanów. Jedna z nich krytykowała, druga chwaliła ustrój sowiecki. Maszy nie mieściło się to w głowie.
- Przecież jeśli jedna z nich mówi prawdę, to druga kłamie - powtarzała z irytacją. - A wobec tego trzeba wydać tylko tę prawdziwą, a wstrzymać kłamliwą.
- Ależ, Maszo - tłumaczyłam - ocena tego należy już do każdego Amerykanina z osobna.
- A jeżeli jedni uznają, że prawdziwa jest pierwsza, a inni, że druga? - pytała.
- Mają prawo do własnego zdania - powiedziałam.
- Prawo? To nie prawo, to anarchia - odparła.
Dyskusjom takim nie było końca. Choć wydawało się, że żyjemy w dwóch odmiennych światach, zostałyśmy po dziś dzień przyjaciółkami, akceptując nasze różnice.
Nie tak dawno zapytałam Maszę, co obecnie myśli o Rosji. Od czasu napisania naszej książki - wiele lat temu - mieszkała cały czas w Stanach Zjednoczonych jako ich obywatelka, żona pewnego znanego Amerykanina. Pod wieloma względami zmieniła się bardzo w porównaniu z tą dziewczyną, tak bardzo młodą, tak bardzo rosyjską, która kiedyś zamieszkała w Nowym Jorku. Tęskniła za krajem tak, że w końcu mąż pozwolił jej odwiedzić rodzinę i rodzinne strony. - Wsadzając ją do pociągu nie wiedziałem - zwierzył mi się kiedyś - czy jeszcze ją kiedykolwiek zobaczę.
W pociągu czekał ją szok: jadący z nią w tym samym przedziale oficerowie sowieccy traktowali ją jak Amerykankę, a nie rodaczkę.
- I co, Maszo, odwiedziłaś rodziców? - zapytałam ją.
Bo jej rodzice byli w naszej wspólnej książce jednymi z głównych bohaterów. Przypominali znane mi z Chin rodziny chłopskie, polubiłam ich, choć oczywiście nigdy ich nie spotkałam. Mama Maszy aż do rewolucji była typową, zahukaną rosyjską gospodynią wiejską. Potem nagle zrozumiała, co dała jej rewolucja - równouprawnienie. Gdy pewnego razu mąż wzniósł pięść, by poprzeć ciosem jakieś polecenie, nie skuliła się, nie zasłoniła.
- Teraz jużeś ode mnie nie lepszy, nie boję się ciebie - rzuciła mu twarz.
- Po rewolucji tata zrobił się lepszy dla mamy - opowiadała Masza. - Przestał ją bić. Jak był wściekły, groził, ale bał się dotknąć.
- Tak, odwiedziłam rodziców - odpowiedziała teraz. - Czują się dobrze, są szczęśliwi. Ucieszyli się, że przyjechałam. Są już starzy, na emeryturze, ale dobrze im się żyje. - Zaśmiała się, a wokół jej szarych oczu pojawiły się wesołe zmarszczki. - Wiesz, jakimi słowami powitał mnie tata? Oglądał naszą książkę, ktoś mu ją nawet przeczytał. Powiedział z wyrzutem: „Masza, książka była ładna, ale czemuś opowiedziała tym Amerykanom, że biłem mamę? Wcale jej tak znowu mocno nie biłem!”
Śmiałyśmy się obie. Po chwili Masza spoważniała.
- Ale w innych sprawach już nie jest tak wesoło. Mąż jednej mojej bliskiej znajomej został zesłany na Syberię za krytykę władzy. Dostał dziewięć lat. Gdy minęły i nadal nie wracał, przyjaciółka pojechała go szukać. W końcu znalazła go w jednym z łagrów, wynędzniałego, schorowanego, nadal pędzonego do pracy. Na jej protesty komisarz zaśmiał się i powiedział: „A, rzeczywiście, miałem go już puścić, zapomniałem”. I puścił go. Wydawało się, że teraz będą mogli wrócić do domu, do dzieci. Ale nie przejechali nawet przez najbliższą rogatkę. Oświadczono im, że nie dostaną pozwolenia na wyjazd z Syberii. Tak tam teraz jest. Nie mogę uwierzyć, że tak samo było wtedy, gdy jeszcze mieszkałam w Rosji. Słyszałam też o jeszcze innym znajomym, który musi się ukrywać, bo powiedział coś o Stalinie i ktoś o tym doniósł. - Westchnęła. - Może rewolucja tylko z początku wydaje się taka dobra. Ale teraz żyję tu sobie spokojnie. W Ameryce nie muszę myśleć o polityce, tylko o tym, by być dobrą żoną dla Johna, dobrą matką dla dzieci i tak dalej... John zbudował mi małą szklarnię, mam tam nawet róże. Żyje mi się dobrze, to fakt.
A więc nawet Masza nie potrafiła opowiedzieć mi o współczesnej Rosji. Zachowałam tylko wspomnienia z mojego tam pobytu w innych czasach, a wszystko, co stało się później, było i jest jedynie spełnieniem się najczarniejszych przeczuć młodej dziewczyny.
Potem pojechaliśmy do Polski, do wielkiej i pięknej Warszawy, tak ciężko doświadczonej później przez historię, a potem do Berlina. Nie czułam drżenia fundamentów, choć już za parę lat tu właśnie miało znaleźć się oko cyklonu pierwszej wojny światowej. Paryż tego lata był piękny jak sen. Jeżeli ktokolwiek z Francuzów domyślał się, co rozpęta się nad tym miastem za tyle lat, że na ich zliczenie starczy palców jednej ręki, nie dawał tego po sobie poznać.
Cała Europa była jednym wielkim placem zabaw, Anglia zaś jej przedmurzem. Obserwowane w dzieciństwie zachowania Anglików w Chinach napełniły mnie pewnym niepokojem, ale w Londynie i na angielskiej prowincji było zupełnie inaczej. Żyło się tam na trwałych fundamentach.
Jako bardzo małe dziecko widywałam na nabrzeżach Jangtse tragarzy rozładowujących angielskie statki: wory cukru z Jawy, bele bawełny z Indii, pudła puszkowanego masła z Australii. Drobne figurki Chińczyków drżały z wysiłku pod tym ciężarem, każdy z nich miał przy sobie kij, na którym karbowano ilość przeniesionego towaru, karby te zaś sprawdzał wygodnie rozparty w fotelu Anglik, siedzący przy stoliku pod parasolem na ulicy biegnącej wzdłuż bulwaru Koncesji Brytyjskiej. Musiałam być bez wątpienia dzieckiem zbyt wrażliwym, bo już wtedy byłam bardzo poruszona smutnym widokiem uniżoności brązowych ludzi i chłodnej obojętności białego człowieka. A byłam poruszona, bo wiedziałam, że dźwigają za dużo, że białego to nie obchodzi, że tragarze to biedacy, że ich rodziny gnieżdżą się być może na jednej z chińskich łódek na rzece, wiedziałam też, gdzie mieszka ten biały. On, jego żona i jedynak Tony mieli piękny ceglany dom pokryty białym tynkiem, otoczony chłodnymi werandami, stojący w ogrodzie pełnym kwiatów i rzucających przyjemny cień drzew. Kontrast ten rzeczywiście był bardzo niepokojący, a niepokój prześladował mnie przez całe życie.
Myślałam o tym również w Anglii, tak małej, tak pięknej, tak bezpiecznej. Zastanawiałam się, czy przeciętny obywatel angielski wie - oczywiście nie wiedział, ba, nawet sobie nie wyobrażał - że bezpieczeństwo tego najpiękniejszego pod słońcem kraju zależy właśnie od tego, co zaszło gdzieś na drugim krańcu świata między brunatnym tragarzem a jego białym nadzorcą. Niepokój ten, w formie zwiniętego jeszcze, twardego pąka w sercu, przywiozłam potem ze sobą do Ameryki.
Jednak zanim jeszcze opuściliśmy Europę, zatrzymaliśmy się w Szwajcarii, tak ukochanej przez moją matkę. Sądzę, że nie tylko za piękno przyrody, lecz przede wszystkim za to, że w kraju tym trzy różne ludy potrafią żyć w zgodzie z sobą i ze światem. To tu znalazła ukojenie po śmierci dwóch córek i syna, których w młodym wieku bezlitośnie zabrały jej choroby tropikalne. Dzieci umarły jedno po drugim, tak szybko, że długo nie mogła dojść do siebie.
Teraz przez kilka długich miesięcy mieszkaliśmy w małym, przytulnym pensjonacie pod Neuchatel, gdzie mama posłała mnie do francuskiej szkoły, bym poprawiła sobie akcent. Ale niestety szkoły tej w ogóle nie pamiętam. Widzę za to nasz pensjonat, który na pewno pamiętał lepsze, bardziej wytworne czasy, madame La Rue, drobną, szczupłą wdowę noszącą się wyłącznie na czarno, siedzącą przy dość skąpo zastawionym stole i rozlewającą do talerzy wodnistą zupę z taką godnością, jakby była to co najmniej cenna woda z Vichy, gdy tymczasem monsieur, najstarszy syn, usadowiony po jej prawej ręce, badawczo lustrował każdą porcję swymi bystrymi, ciemnymi oczyma. Kiedyś popadłam u nich w niełaskę. Któregoś dnia w ogrodzie schyliłam się po jeżynę i zjadłam ją. Zbrodnię tę dostrzegł przez okno salonu monsieur i natychmiast powiadomił o niej madame, ta zaś wyszła z domu i niezwykle uprzejmie pouczyła mnie, że gościom nie zezwala się u niej na zbieranie owoców. Przeprosiłam ją, czerwona jak burak, bo przecież nie chciałam nikogo okradać, lecz tylko nacieszyć się jedzeniem jagody prosto z krzaka.
Pamiętam, że oprócz nas w pensjonacie mieszkała z dwiema córkami pewna rosyjska księżna. Cała trójka straszliwie wyrzekała: na skromne menu, na całkowity brak zainteresowania ze strony madame i monsieur. Madame rzeczywiście odwracała nieustannie swą piękną kiedyś, a dziś zniszczoną twarz w kierunku syna, kompletnie ignorując Rosjanki. Miałam wtedy długie, grube blond włosy. Któregoś dnia mama wysłała mnie do fryzjera razem z tą rosyjską damą, która chciała „dać umyć córkom włosy”, jak to określiła. U fryzjera czujnie pilnowała wszelkich zabiegów i gadała niemal bez przerwy. Gdy rozpleciono mi włosy i zaczęto wyczesywać je jak włosy jej córek, dziwiła się, że są takie „czyste”.
- Nigdy jeszcze - zawołała żywo, jak to miała w zwyczaju - nigdy jeszcze nie widziałam, żeby w tak długich i grubych włosach nie było insektów!
Cała aż rozpromieniła się z podziwu i niedowierzania, ja zaś bałam się powiedzieć, że myśmy nigdy nie mieli insektów, żeby jej nie urazić, jeżeli cokolwiek mogło urazić tę wesołą naturę.
Nie pamiętam, bym wtedy zrobiła jakieś postępy we francuskim. Pamiętam za to, że w okolicy Neuchatel sprzedawano wielkie, czarne czereśnie i że któregoś dnia kupiłyśmy z siostrą całą ich torbę. Dopiero po zjedzeniu połowy zauważyłyśmy w miąższu maleńkie, białe robaczki. Nie mogłyśmy się powstrzymać przed zbadaniem pozostałych czereśni. Robaki były w każdej, musiałyśmy więc pogodzić się z najczarniejszymi przypuszczeniami.
Takie i podobne scenki rozgrywały się nad błękitnym Jeziorem Genewskim, nad wodami Lucerny, a przede wszystkim na białym tle potężnych Alp.
Na statku płynącym do Ameryki spędziłam wiele godzin na rozmyślaniach, więcej być może niż kiedykolwiek przedtem. Miałam głowę pełną wszystkiego, co widziałam w Rosji i w Europie, rozmów, które odbyłam z najróżniejszymi ludźmi podczas tej podróży. Jako młoda dziewczyna byłam nieśmiała i nie nawykłam do towarzystwa ludzi w moim wieku i mojej rasy. Za to łatwo wciągały mnie przeżycia innych, wyobraźnia pozwalała mi domyślać się ich uczuć i myśli, wyobraźnia popychała mnie do rozmów. Szybko nauczyłam się, że ludzie chętnie dzielą się swymi sądami i kłopotami, i to właśnie wszędzie najbardziej mnie interesowało. Kontynent europejski opuszczałam z dość jasnym obrazem, najbardziej chyba Anglii i Anglików, których poznawszy nie mogłam nie pokochać, choć w Chinach zawsze stawałam przeciwko nim po stronie Chińczyków.
Zrozumiałam bowiem, że te sympatyczne narody, a szczególnie ci cudowni Anglicy, nie mieli pojęcia o tym, co na ich zgubę wyprawiają w Azji ich przedstawiciele. Narody te żyły sobie, każdy w swym ślicznym państwie, zapatrzone we własną cywilizację, nieświadome tego, że wkrótce powstanie przeciw nim Azja. Pewnego wieczoru, jeszcze na statku, rozmawiałam o tym z tatą. Powiedział wtedy coś, czego nigdy nie zapomniałam.
- Rewolucja - rzekł - zacznie się najpierw w Rosji, bo tam lud uciskany jest nie przez obcych, lecz przez swych własnych rządzących. To Rosjanom żyje się dziś najgorzej i w największym upodleniu, i dlatego to tam zacznie się rewolucja światowa. Tak przecież mówi Pismo Święte i tak się stanie. A gdy już wybuchnie w Rosji, rozprzestrzeni się na inne kraje Azji, ponieważ zaś ciemiężyli tamtejsze ludy biali, wszyscy biali za to zapłacą cierpieniem.
Pamiętam strach, który mnie wtedy ogarnął. Zaraz potem zrobiło mi się okropnie żal tych miłych, sympatycznych ludzi w Anglii i całej Europie. Zapytałam ojca:
- Czy nie możemy im o tym powiedzieć? Czy nie możemy ich ostrzec?
- Mają swoich proroków - odparł i pokręcił głową.
Wiedziałam, że chodzi mu o opowieść biblijną, tę, w której człowiek cierpiący w piekle za swe grzechy chciał ostrzec swych bliskich, żyjących jeszcze na ziemi, by uniknęli jego losu. Surowy Bóg-sędzia odpowiedział, że posłał przecież ludziom proroków, ale ich nie usłuchano.
Z ojcem rozmawiałam rzadko. Niełatwo było porozumieć się z nim; do tego trzeba było wejść w jego świat rozmyślań i religii, gdyż sam nie opuszczał go nigdy. Tamtego wieczoru jednak rozumieliśmy się dobrze. A że jechałam do kraju rodzinnego, tak nieznanego, a równocześnie tak wytęsknionego, musiałam zadać mu nękające mnie od dawna pytanie, z góry obawiając się jego odpowiedzi.
- Ale Amerykanom nic nie będzie? Przecież my tak naprawdę wcale nie mamy kolonii, przynajmniej nie takich jak Indie, ani koncesji, tak jak w Chinach, przecież pieniądze z chińskich kontrybucji za bunt Bokserów przeznaczamy na kształcenie młodych Chińczyków na naszych uniwersytetach, przecież zrobiliśmy dla nich tyle dobrego: szpitale, szkoły, żywność w czasie głodu...
Wysłuchał tego wszystkiego w milczeniu, cierpliwie, po czym odezwał się: - Ale nie wolno nam zapominać, że misjonarze znaleźli się w Chinach bez zaproszenia, że kierowaliśmy się wyłącznie własnym poczuciem obowiązku. Chińczycy nie są nam nic winni. Pracowaliśmy w pocie czoła, ale to też było jedynie naszym obowiązkiem, więc i za to nie są nam nic winni. A choć nasz kraj nie żądał koncesji, ani słowem nie sprzeciwiliśmy się, gdy wymuszali je inni, i my też ciągnęliśmy korzyści z niesprawiedliwych traktatów. Więc i my nie unikniemy kary, gdy nadejdzie dzień zapłaty.
Odpowiedź ojca zmroziła mnie, czułam, że ma rację. Dziś, gdy przeminęło już tyle światów, my, Amerykanie, choć nie jesteśmy sprawcami krzywd wyrządzanych w Azji przez innych białych, zgrzeszyliśmy naszym milczeniem i teraz musimy za to płacić.
Green Hills w stanie Pensylwania
Do Ameryki zjechałam we wrześniu roku 1910, z umysłem trzeźwym i zbyt rozwiniętym jak na mój wiek. Cały czas, jaki pozostawał do rozpoczęcia roku szkolnego, spędziliśmy w Anglii, więc po przyjeździe musieliśmy pojechać prosto do miasta, w którym znajdował się mój nowy college. Z początku miałam nadzieję, że szkołą tą będzie Wellesley i do niej właśnie zdawałam egzaminy. Jednak moim krewnym z Południa, wciąż jeszcze nawiedzanym pamięcią wojny secesyjnej, udało się listownie wyperswadować rodzicom, że trzeba było znaleźć kompromis między college'em,jankeskim” a szkołami przygotowawczymi z Południa, przeciwko którym z kolei buntowałam sieja. Wreszcie zdecydowano się na żeński college Randolph-Macon. Mamie spodobało się w nim to, że wykładano tam dokładnie to samo, co w szkołach męskich. Trzydzieści lat małżeństwa z ojcem uczyniły z mamy zażartą feministkę, i nic dziwnego, bo ojciec, przestrzegający nauk Pisma Świętego w każdym aspekcie swego życia, uparcie trzymał się tych paru nieostrożnych słów, które całe wieki temu „wypsnęły się” Świętemu Pawłowi, że jak Chrystus jest głową Kościoła, tak mąż jest głową swej żony. Matka miała naturę gorącą i nieustraszoną, ojciec zaś był uosobieniem spokoju. Zawsze zwyciężał spokój. Głową rodziny był u nas ojciec i choć matka często uderzała w tę głowę, on nigdy nie ustąpił ani na krok. Na jej bardzo wymowne, a często i gniewne argumenty w dyskusjach o prawach kobiet - jak wtedy na przykład, gdy mama usiłowała przekonać ojca, by i ona mogła pobierać pieniądze ze wspólnego, rodzinnego konta, zawsze zresztą bardzo szczupłego - miał zwykle tylko jedną, spokojną odpowiedź: - Och, Carie, nie mów tak!
W wyniku tych porażek, choć nigdy nie uznała się za pokonaną, mama powzięła postanowienie, by dać swym córkom jak największą przewagę nad ich przyszłymi mężami. Dlatego też zachwycił ją pomysł wykształcenia mnie dokładnie tak, jakbym była chłopcem.
I tak trafiłam do Lynchburga w stanie Wirginia. Mój college składał się z kilku budynków z czerwonej cegły. W budynkach tych darmo byłoby szukać piękna i wygód. Gdy od czasu do czasu odwiedzam moją dawną szkołę, przekonuję się, że dopiero teraz jest to ładne miejsce. Za moich czasów było jednak bardzo jeszcze nagie i wcale nie było łatwo żyć bez widoku piękna, gdy snułam się szerokimi hallami szkoły po jedynej stosowanej tam wykładzinie - brązowawym, grubym jak skóra linoleum. Na szczęście była to jedyna wada tej szkoły. Uczono nas rozsądnie, a po programie rzeczywiście trudno było zorientować się, że to szkoła dla dziewcząt, nie dla chłopców. Nie psuto nas nauką prowadzenia domu, szycia, i gotowania ani innymi tego typu zastępczymi przedmiotami. Czy miałyśmy na to ochotę, czy nie, musiałyśmy uczyć się nauk przyrodniczych, szczególny zaś nacisk kładziono na matematykę i łacinę, które też doskonale wykładano. Co roku samorząd szkolny składał petycję o wprowadzenie kursu gospodarstwa domowego, bo w owych czasach żadna dziewczyna nie wyobrażała sobie życia bez zamążpójścia, i co roku ciało pedagogiczne konsekwentnie odmawiało tej prośbie w słusznym przekonaniu, że wykształcona kobieta będzie umiała przeczytać książkę kucharską czy skorzystać z wykroju. Kształcić trzeba umysł, a on już potem nauczy ręce. Byłam dumna z mej szkoły, gdy niedawno dowiedziałam się, że choć jej uczennice wciąż proszą o naukę prowadzenia gospodarstwa domowego, władze szkoły nadal się temu opierają.
Wstyd przyznać, ale z czasów szkolnych nie pamiętam prawie nic. Wiem, że to wyłącznie moja wina, bo życie moje określała wtedy moja sytuacja rodzinna. Rodzice wrócili do Chin natychmiast po oddaniu mnie do szkoły, więc przez następne cztery lata byłam bez domu, a moje życie przez ten czas ograniczało się budynków szkoły. Co prawda mój starszy brat był już żonaty i mieszkał nawet w tym samym mieście, ale jego dom nie był szczęśliwy i starałam się nie przebywać tam zbyt często. Największym poświęceniem był dla mnie ostatni rok college'u, gdy brat chciał podjąć nową pracę w innym mieście i nie chcąc zostawiać dzieci samych poprosił mnie, bym z internatu szkoły przeniosła się do niego. Kochałam go, rozumieliśmy się jak najlepsi przyjaciele i uwielbiałam jego dzieci, więc się zgodziłam. Ale był to ciężki rok, a dla mnie wręcz tragiczny, bo wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, na jakie niebezpieczeństwa narażony jest związek dwojga ludzi za bardzo różniących się wykształceniem i pochodzeniem. Szkoda, że nie uchroniło mnie to od popełnienia później tego samego błędu.
Za wcześnie opowiadać tu o małżeństwie. Gdy teraz wspominam te cztery lata college'u, są dla mnie kolejnym doświadczeniem, rozdartym miedzy moje dwa różne światy. Wychowałam się w Azji, części świata, którą w najmniejszym stopniu nie interesowała się żadna z moich koleżanek i o której żadna z nich nie miała zielonego pojęcia. Wytworzyło to wokół mnie atmosferę dziwności, by nie rzec dziwactwa. Szybko zorientowałam się, że tak właśnie widzą mnie koleżanki. Zrozumiałam, że jeżeli tego nie zmienię, czekają mnie cztery lata samotności i rozpaczy, bo nie ma istot okrutniej szych niż młode Amerykanki, jeśli nie liczyć młodych Amerykanów. Wyrastałam w kulturze skoncentrowanej przede wszystkim na więziach międzyludzkich. Potrzebowałam teraz kilku tygodni rozmyślań, by odnaleźć się w tej nowej kulturze szalejącego indywidualizmu. Na razie zresztą nie mogłam narzekać na brak zainteresowania ze strony innych, wręcz przeciwnie: dziewczyny ciągle przychodziły gapić się na mnie. Wkrótce zrozumiałam przyjazną obojętność jedynej Chinki w naszej szkole, dziewczyny w najstarszej klasie, która zachowywała dystans względem wszystkich koleżanek. Lubiły ją na swój sposób, ona doceniała ich dobre intencje, ale nic poza tym. Mnie to oczywiście nie odpowiadało. Ja chciałam przynależeć do własnego narodu, a po to musiałam na nowo rozdzielić moje dwa światy. Muszę nauczyć się rozmawiać o tym, o czym rozmawiają inne młode Amerykanki: o chłopcach, potańcówkach, organizacjach młodzieżowych i tak dalej. Muszę wyglądać tak jak one, a przede wszystkim muszę ukryć, że jestem i zawsze będę inna.
Postanowiłam więc jak najbardziej udzielać się w życiu college'u, zdobyć jak najwięcej - skromnych zresztą - nagród, a przede wszystkim cieszyć się tym wszystkim. Na początek musiałam „sprawić” sobie amerykańskie stroje i dlatego pożegnałam się z pięknymi płóciennymi i jedwabnymi sukienkami z Chin, w które wyposażyła mnie mama. Szył je dla mnie ze wzruszającą skrupulatnością nasz chiński krawiec, któremu zdawało się, że potrafi dokładnie kopiować modele pokazane mu przez moją mamę w Delineator. Wkrótce jednak zorientowałam się, że stroje moje i moich koleżanek różnią się całkowicie, że cudowne hafty i jedwabne malowidła naszego Chińczyka nie odwrócą uwagi od niezbyt dokładnie dopasowanych rękawów i nieodpowiedniej długości sukien. Kupiłam więc parę sukienek amerykańskich i zaczęłam czesać się do tyłu, a nie jak dotąd w gruby warkocz, zwinięty i przewiązany wstążką, a zamiast butów od naszego chińskiego szewca też zaczęłam nosić obuwie amerykańskie. Słowem, na zewnątrz stałam się stuprocentową Amerykanką: nauczyłam się wymaganego przez koleżanki slangu, ich typowych wykrzykników i pod koniec pierwszego roku w college'u w niczym już nie różniłam się od innych dziewcząt mojego wieku i klasy. I tak stałam się częścią mojego świata.
W szkole było mi dość dobrze, choć przeżywałam też chwile rozpaczliwej samotności, tęsknoty za domem i rodziną. Jeszcze gorsze były święta i wakacje, bo czułam się zobowiązana jechać do brata, do jego zmartwień, które znośnymi czyniły tylko jego słodkie dzieci. Długie wakacje letnie stanowiły dla mnie pustkę, którą starałam się wypełnić czymkolwiek. W efekcie jeździłam do dalszej rodziny, do różnych wujków, ciotek, kuzynów i kuzynek. Byli dla mnie mili, lecz równocześnie żyli daleko od problemów, którymi dotąd żyłam ja, i choć zakochałam się w krajobrazie, we wspaniałym paśmie Alleghenów, wyrastających za domem dziadka jak dekoracja teatralna, nie potrafiłam znaleźć wspólnego języka z moimi amerykańskimi krewnymi. Byli całkowicie pochłonięci własnym życiem - co zresztą zrozumiałe - starałam się również w nim uczestniczyć, jednak wydawało mi się to wciąż bardzo dziwne i mało interesujące: te wszystkie obowiązki, te odwiedziny, te podwieczorki, te drobne zajęcia domowe... Rozmowy zawsze obracały się wokół tematów z najbliższej okolicy. Byłam przyzwyczajona do innego życia i myślenia, trudno więc było mi teraz ograniczyć się do jednego małego miasteczka. Mimo to w końcu polubiłam i to, tak jak można bawić się przez chwilę lekturą rodzinnej powieści czy sztuką w teatrze. Wtedy właśnie nauczyłam się z bliska obserwować rozgrywające się na tej rodzinnej scenie osobiste dramaty. Mój dziadek, prawdziwa głowa rodziny, nie żył. Jego miejsce zajął starszy z wujów, dobry, miły człowiek, czarnowłosy i czarnooki jak cała rodzina mamy. Być może to właśnie przyciągało mnie najbardziej do moich ciotek i wujków, ich niezwykłe fizyczne podobieństwo do niej. Równocześnie byli od niej tak różni, czasami wyczuwałam nigdy nie wypowiadaną głośno dezaprobatę, że porzuciła rodzinę i wyjechała w dalekie kraje. W rodzinie nie było tradycji misyjnych, i chyba nigdy nie pogodzono się z takim wyborem drogi życiowej. Sama zresztą nie rozumiałam, dlaczego mama była inna. Wielkie uzdolnienia dawały jej przecież wszechstronne możliwości, a ona zapewne czując jakiś wewnętrzny niedosyt zdecydowała nagle i nieodwołalnie porzucić przyjemny, wygodny dom i jechać za mym ojcem na koniec świata, choćby dla zbawienia własnej duszy. Będąc u rodziny chodziłam do prezbiteriańskiego kościoła z białą dzwonnicą, gdzie pastorem był starszy brat ojca. W ogóle robiłam wszystko, by niczym się nie wyróżniać, z góry wiedząc, że zawsze będę inna. Za to zdążyłam tymczasem stracić głowę dla mojego nowego kraju. Higiena, dzięki której można było pić wodę nie przegotowaną, brak zagrożenia czerwonką czy cholerą, dzięki czemu odkryłam przyjemność jedzenia jabłek prosto z drzewa i to bez obierania, obfitość wody do kąpieli i nie zamieszkanych przestrzeni, ciągnące się całymi kilometrami pola, trawniki, rozległy krajobraz, jesienne barwy lasów - podbiły moje serce.
tylko jednego nie rozumiałam i nie rozumiem do tej pory, braku zainteresowania Amerykanów innymi krajami i narodami. Doskonale pamiętam moje zdziwienie, że koleżanki w szkole nie wypytują mnie o Chiny, o to, co się tam jada, jak się żyje, czy tak jak u nas. O ile pamiętam, nikt nie zadał mi ani jednego pytania o to wielkie zbiorowisko ludzkie na drugim krańcu świata. Na pewno pytań takich nie zadawała rodzina. Pamiętam, że gdy ojciec przyjechał do kraju, po spędzonym w Chinach półwieczu, w ostatnie już odwiedziny do swych krewnych, wracał za Pacyfik mocno dotknięty, gdyż nikogo z rodziny w ogóle nie obchodził los ludu, któremu on poświęcił całe życie. Wiele dziesiątków lat później, gdy na dobre sprowadziłam się do Ameryki, spotkałam się z takim samym brakiem zainteresowania czy obojętnością. Również i dziś, po dwudziestu latach przeżytych w tej najmilszej z możliwych okolicy, muszę donieść, że przeciętny Amerykanin nadal nie interesuje się w najmniejszym stopniu życiem w Azji. Jak dotąd żaden rolnik nie zapytał mnie o uprawę roli w Chinach, żaden lekarz nie był ciekawy interesującej i cennej chińskiej wiedzy medycznej, żadna gospodyni domowa nie pytała o to, jak swoje domy prowadzą Chinki, ani też nikt ze znanych mi młodych Amerykanów nie chciał dowiedzieć się czegokolwiek o swych rówieśnikach z Chin. Co prawda, gdy zapraszają mnie na pogadanki do szkół, nauczyciele każą dzieciom zadawać właściwe pytania, ale te natychmiast zapominają odpowiedzi. Kiedyś w Nowym Jorku na jednym z odczytów z serii wykładów odbywających się o jedenastej przed południem, a więc przeznaczonych głównie dla kulturalnych pań, które mają mnóstwo wolnego czasu, starałam się dokonać dokładnej analizy chińskiej myśli współczesnej i skończywszy czekałam na pytania. Padło jedno, a zadała je dostojna dama siedząca w pierwszym rzędzie. Chciała dowiedzieć się czy chop suey, które można dostać w nowojorskich chińskich restauracjach, to autentyczne chińskie danie. Odpowiedziałam, że nie. Muszę przyznać, że zwykle po wykładach dostaję jednak więcej pytań, ale dotyczą one głównie polityki, a nie zwykłych, ludzkich spraw.
Być może ów brak ciekawości życia innych ludów nie miałby większego znaczenia, gdyby nie to, że Stany Zjednoczone znalazły się teraz na zakręcie historii. Zdążyliśmy już i tak ponieść katastrofalne konsekwencje nieznajomości innych narodów, szczególnie narodów Azji, raz po raz tracąc okazję wywarcia wpływu na ich losy. Obawiam się, że kolejnych okazji już nie będzie. Może jednak nie jest jeszcze za późno. Wątpię jednak, czy tę silnie zakorzenioną obojętność naszego narodu uda się przełamać w ciągu najbliższego dziesięciolecia lub nawet w następnym pokoleniu. Ludzie nigdzie nie zmieniają się łatwo.
Dawno temu, gdy byłam w college'u, rozmyślałam o tej właściwości moich koleżanek; to samo zresztą obserwowałam u ich rodziców, gdy jeździłam do którejś z nich do domu. Byłam wtedy jednak bardzo młoda i nie zawracałam sobie głowy ani tym niebezpieczeństwem, ani jego potencjalnymi skutkami, i cieszyłam się życiem jak każda młoda Amerykanka.
W drugim roku college'u czułam się już znacznie pewniej. Wreszcie zaczęło interesować mnie to samo co inne koleżanki - poza sportem, bo nigdy nie potrafiłam zmusić się do pełnego zaangażowania w jakiekolwiek zawody. Duch rywalizacji albo był mi zupełnie obcy od urodzenia, albo zgasiło go we mnie chińskie dzieciństwo. Zupełnie mnie nie obchodziło, kto wygra ten czy inny mecz, dlatego też bynajmniej nie błyszczałam w sportach. Poza tym przedmioty, które mnie mniej interesowały - łacinę, fizykę, matematykę - uważałam za stratę czasu. Wolałam wtedy siedzieć w czytelni nad książkami, które zawsze chciałam przeczytać, a dotąd nie miałam okazji. Czytałam więc chciwie mnóstwo rzeczy, przez okrągły rok. Na pewno odbijało się to w sposób negatywny na moich ocenach, ale i tu dawał o sobie znać mój brak ambicji, by osiągać lepsze wyniki niż inni. Jeśli już mi się to udawało, był to czysty przypadek. Kiedy wiele lat później odwiedzałam moją starą szkołę, okazało się, że krąży tam wśród najmłodszych uczennic legenda, jakobym dostała kiedyś dwóję na semestr z angielskiego. Nie była to prawda, ale gdy zrozumiałam, jak wielką jest to dla nich pociechą, nie miałam wprost serca ich rozczarować. Czy to w ogóle ma znaczenie, jakie kto miał oceny?
W trzecim roku college'u byłam już na tyle Amerykanką, że wybrano mnie przewodniczącą klasy. Wtedy choćby z tego powodu musiałam w pełni identyfikować się z koleżankami. Był to najprzyjemniejszy rok szkoły, bo spotykały mnie również inne zaszczyty. Nie pamiętam wszystkich, ale miały one swój udział w moim zadowoleniu. Byłam wówczas zbyt naiwna, zbyt młoda lub zbyt mało spostrzegawcza, by zrozumieć, że zaszczyty wcale nie przysparzają człowiekowi popularności. Zrozumiałam to dopiero w ostatniej klasie, gdy potrzebowałam trochę więcej pieniędzy i uczestniczyłam w konkursach na najlepsze opowiadanie oraz na najlepszy wiersz. Wygrałam oba, cieszyłam się z nagrody, z zaszczytu nie robiłam sobie zbyt wiele, bo i opowiadania, i wiersze zawsze pisałam okropne. Z tym większym zdziwieniem i przykrością wyczułam w gratulacjach koleżanek pewną wrogość, pretensję jakby, że dwie główne nagrody zebrała jedna i ta sama osoba. Teraz przyznaję im rację, ale cóż mogłam powiedzieć wtedy?
Z tego ostatniego roku nie mam zbyt wielu przyjemnych czy budujących wspomnień. Mieszkałam wtedy nie w internacie, lecz u brata, obciążona tajemnicą, którą mi powierzył - zdecydował się na rozwód. Poprosił, bym to ja napisała o tym rodzicom. Ich odpowiedź była tak pełna przerażenia, że brat postanowił wstrzymać się z ostateczną decyzją przez kilka lat. Obie nasze rodziny były pod każdym względem wielce konserwatywne, ani w jednej, ani w drugiej nigdy dotąd rozwodów nie było. Dla rodziców było wręcz nie do pomyślenia, że ich własny syn mógłby popełnić tak ciężki grzech. Mama pisząc do mnie płakała - poznawałam to po zaschniętych na kartkach listu łzach - i sobie przypisywała cała winę za to, że wysłała brata do Ameryki w wieku zaledwie piętnastu lat.
Po otrzymaniu tego listu odbyliśmy z bratem wielogodzinną rozmowę w cztery oczy i w końcu uznaliśmy, że jeszcze trochę poczeka, właśnie po to, by oszczędzić rodziców. Dotrzymał słowa; rozwód wziął w wiele lat później, dopiero po ich śmierci. Do tego czasu mieszkał osobno, całkiem sam, odwiedzany tylko przez swe coraz większe dzieci. Ta osobista tragedia w najbliższej rodzinie jeszcze pogłębiła moją samotność, bo pozbawiła mnie możliwości normalnego życia w domu brata, za to dowiedziałam się więcej o ludzkiej naturze i małżeństwie.
Wreszcie dotarłam do końca college'u i zajęłam miejsce w długiej kolejce odbierających dyplom absolwentek. Odbierałam go znów w poczuciu osamotnienia, wiedząc, że w kaplicy pełnej rodzin koleżanek nie znajdę moich rodziców, do takiej samotności zdążyłam się już zresztą przyzwyczaić. Dokonując obrachunku tych lat aż się zdziwiłam, jak mało wyniosłam ze szkoły, oczywiście z własnej winy. College był w moim życiu czymś zupełnie przypadkowym, tak odległym od głównego nurtu życia, że nie miał na nie żadnego wpływu. Moje próby, choć na swój sposób udane, by być taką jak inne młode Amerykanki, były niestety tylko próbami. Po uroczystości rozdania świadectw znów stanęłam twarzą w twarz z moimi dwoma światami i problemem, który z nich wybrać. Czy mam zostać na zawsze Amerykanką, czy też wracać do Chin, do domu?
Z wyborem tym borykałam się przez cały czas żegnania się z koleżankami i pakowania rzeczy. Jednego byłam pewna, chciałam zostać tu, w Ameryce. Z dwóch znanych mi krajów serce wybrało właśnie ten, bo zaczynałam już rozumieć, że poza murami college'u rozciąga się wielki, a mnie wciąż nie znany kraj, mój własny, moja ojczyzna. Teraz musiałam zacząć zarabiać na życie, ale nie martwiło mnie to, byłam pewna siebie. Od razu otrzymałam kilka ofert pracy nauczycielskiej, między innymi zaproponowano mi bym pozostała w moim college'u jako asystentka profesora psychologii, którą obrałam za swój główny przedmiot. Jeszcze w ostatnim roku pobytu w szkole pomagałam mu poprawiać prace i sprawdziany młodszych koleżanek. Sumienie kazało mi powrócić do rodziców, choć nie chciałam być misjonarzem. Wiedziałam, że nie potrafię nauczać, że nie chcę namawiać kogokolwiek, by przeszedł na inne wyznanie - dość już napatrzyłam się na ten niebezpieczny proceder. Poza tym nie miałam dość wiary, by przekonywać innych, że moja religia jest ze wszystkich najlepsza. Znałam zbyt wielu dobrych ludzi nie będących chrześcijanami. Ojciec mawiał, że nic tak nie uczy pokory jak fakt, iż nasi najlepsi pozyskani chrześcijanie byli dobrymi ludźmi jeszcze przed nawróceniem, że byli przedtem również najlepszymi buddystami, mahometanami, taoistami i czym tam jeszcze.
Pewnego dnia nadszedł list od ojca. Moja ukochana mama zachorowała na sprue, tropikalną chorobę, wówczas nieuleczalną, powoli niszczącą coraz więcej czerwonych ciałek krwi, aż w końcu chory umierał na anemię. To przeważyło szalę. Napisałam do Prezbiteriańskiej Rady Misji Zagranicznych, tej samej, która wysłała do Chin moich rodziców, zgłaszając się jako nauczycielka. Spakowałam się i czekałam już tylko na pierwszy statek. Nie myślałam o moim powrocie do Chin jako czymś ostatecznym. Planowałam zostać tam, aż mama wyzdrowieje, a gdyby nie miała wyzdrowieć, wtedy... ale tej możliwości jeszcze nie potrafiłam stawić czoła.
Niemal równocześnie z potwierdzeniem rezerwacji miejsca na statku otrzymałam zawiadomienie z Rady, że z powodu groźby wybuchu wojny w Europie wstrzymuje się wszelkie wyjazdy, dopóki nie wyjaśni się sprawa ewentualnego udziału Ameryki w tym konflikcie. Był to zresztą przykład na to, jak daleko od problemów żyło się w college'u. Uczyłyśmy się historii Europy, ale to wcale nas nie przygotowało na próbę zawładnięcia tym kontynentem przez ludy germańskie. Co prawda kiedyś wspominał o czymś takim nasz nauczyciel historii, ale żadna z nas nie przeczuwała, że wkrótce stanie się to częścią naszej biografii. Dla mnie było to szczególnie złowieszcze. Widziałam w tym początek długiej, morderczej walki między Wschodem i Zachodem, punkt zapalny długotrwałej wojny. Pocieszałam się, a przynajmniej starałam się pocieszać, że przecież zabójstwo jakiegoś tam mało ciekawego arcyksięcia w jakiejś europejskiej mieścinie nie może być powodem wybuchu wojny ogólnoświatowej; nie wiedziałam jednak, jakie potężne, choć dotąd ukryte napięcia wyzwolił ten sam w sobie mało znaczący incydent. Był jak iskra rzucona na proch ludzkiej złości, a lonty zapłonęły naraz we wszystkich częściach świata.
Pozostało mi jedynie wysłać telegram do rodziców, rozpakować bagaż i czekać. Przyjęłam najłatwiejszą z proponowanych mi posad, czyli właśnie ową asystenturę w college'u, wyraźnie zaznaczając, że w każdej chwili mogę z niej zrezygnować i wrócić do chorej matki. Zaczęłam nauczać psychologii najnowszy rocznik dziewcząt z całego kraju. Teraz już nie musiałam starać się być jedną z nich. Jako młoda nauczycielka musiałam być nawet przesadnie odległa i niedostępna.
W listopadzie stan mamy jeszcze się pogorszył. Przestraszyłam się o nią tak, że choć wojna stawała się coraz groźniejsza, udało mi się w końcu przekonać Radę, by puszczono mnie do domu. Koleżanka z klasy, moja bliska przyjaciółka, zaoferowała, że zastąpi mnie w szkole, a ja wyruszyłam przez wielkie połacie lądów i oceanów w drogę powrotną do kraju, który poznałam lepiej niż jakikolwiek inny, a który tak bardzo zmienił się przez te cztery zaledwie lata mojej nieobecności. Znowu zaczęłam myśleć po chińsku. Przez te cztery lata nie powiedziałam ani słowa w tym języku, bo nasza jedyna Chinka pochodziła z Szanghaju. Ona nie znała dialektu mandaryńskiego, a ja - szanghajskiego. Moim pierwszym językiem był chiński, ale przez wszystkie lata college'u mówiłam tylko po angielsku, czyli językiem drugim, a nawet zaczęłam zaciągać śpiewnie jak mieszkańcy Wirginii. Pamiętam, że gdy płynęłam do Chin, pewien młody Amerykanin wciąż poprawiał moją wymowę słowa China: upierał się, że w moim wykonaniu brzmi to nie „Czajna”, lecz „Czana”.
Był to młodzieniec bardzo skrupulatny. Jechał na Filipiny do pracy w Standard Oil, a na statku dopełniał mojej amerykańskiej edukacji. Poznałam już wielu młodych Amerykanów na stopie czysto koleżeńskiej, ale ten był inny. W którymś momencie podróży powzięliśmy mocne postanowienie, najpierw każde z osobna, potem wspólnie, że naszej przyjaźni nie będziemy kontynuować po przybyciu do Szanghaju, i tak się też stało. Nie pamiętam nawet, skąd wzięła się tak stanowcza decyzja, bo nie zaszło między nami nic poważnego. Myślę, że udział w niej miała jego praca i moje postanowienie niewiązania się z nikim, nim nie wyjaśni się sprawa zdrowia mamy. Przyjaźnie okrętowe są kruche, czar wielkiego Pacyfiku umknął gdzieś, gdy tylko jego błękitne wody zabłociła żółta Jangtse.
Tak czy inaczej natychmiast wróciłam do rzeczywistości, gdy dostrzegłam na nabrzeżu wysoką, chudą postać ojca i drobną figurkę siostry. Mamy z nimi nie było. To wystarczyło, by wstrząsnąć mną do głębi. Ani ojciec, ani siostra nie umieli ukryć prawdy: mama zbyt źle się czuła, by przyjechać do Szanghaju, ale być może wyjdzie na stację w Czinkiang powitać nas.
Czytam dziś wiele ostrzeżeń przed zbytnią więzią między rodzicami i dziećmi. Jestem pewna, że to przesadna ostrożność. Więź ta musi być silna. Serce dziecka musi być mocno związane z sercem rodziców, bo jeśli dziecko nie nauczy się głęboko kochać rodziców, nigdy nie pokocha nikogo innego, a nie wiedzieć, co to miłość, znaczy utracić sens życia. Ja kochałam oboje rodziców, ale bardzo różnie w różnych czasach. W dzieciństwie całą miłość przelewałam na matkę, dla ojca miałam wtedy mało uczucia. Do tego stopnia, że kiedyś, gdy miałam jedenaście lat, oświadczyłam, że go nienawidzę. Mama skarciła mnie, ale nic więcej. Tata zaś, choć słyszał, co mówiłam, też nic nie powiedział. W każdym razie nie wpędzano mnie z tego powodu w wyrzuty sumienia, więc nadal nienawidziłam go sobie, dopóki nie zmądrzałam na tyle, by go cenić. To jednak nastąpiło, gdy byłam już dorosła. Gdy miał siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat, po prostu go uwielbiałam, uważałam, że jest kochający i wspaniały, czarujący i zabawny. On wiedział o tym i tak pogłębiała się przyjaźń między nami. Nie było ani jego winą, ani moją, że musieliśmy tak długo czekać, by się wzajemnie zrozumieć. Przedtem on nie umiał zaakceptować mojego świata, ja zaś nie potrafiłam znaleźć się w jego świecie. Musieliśmy oboje do tego dorosnąć. Cieszę się, że tego dożył.
Zupełnie inna - wrośnięta w każdą cząstkę mojej osoby - była moja miłość do mamy. Czułam każdy jej ból, wiedziałam, kiedy cierpi, a zranić było ją bardzo łatwo. Pod koniec życia niesłusznie podejrzewała, że wszyscy chcą ją skrzywdzić, a choć wiedziałam, że to nieprawda i starałam się ją o tym przekonać, nie potrafiłam wybaczyć tym, którzy rzeczywiście ją ranili, nawet jeśli czynili to nieświadomie. Chciałam, żeby była szczęśliwa, tym bardziej że zrozumiałam, choć mama nigdy nie przyznała się do tego, iż z wiekiem coraz bardziej tęskniła za ojczyzną, którą opuściła tak wcześnie, za wcześnie. Teraz już wrócić nie mogła. Nie opuściłaby przecież ojca ani nie wytrzymałaby, z jej sercem, wyniszczona chorobą, długiej podróży przez ocean.
Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo jest wycieńczona, nim nie ujrzałam jej na stacji w Czinkiang. Zamiast silnej, wyprostowanej postaci z moich wspomnień, z koroną siwych włosów wokół głowy, czarnymi oczyma, mocno zaciśniętymi wargami, zobaczyłam małą kobiecinkę, ubraną jak zwykle z gustem, lecz wychudłą i drobną, tak drobną, że mogłam teraz unieść ją do góry, gdy podbiegłam i chwyciłam ją w ramiona.
- Mamo, jak ty zmalałaś! - zawołałam.
- Córko, jak ty urosłaś! - odparła ze śmiechem.
Serce aż drżało mi na widok tej kruchej postaci. Z trudem powstrzymywałam łzy. Dostrzegła to, gdyż pociągnęła mnie zaraz ku sporej grupce oczekujących na mój przyjazd osób. Byli tam starzy, chińscy przyjaciele, moja Angielka Agnes z rodziną, kilka amerykańskich par misjonarskich, służba, sąsiedzi. Cóż to było za wzruszające powitanie! Wszyscy usiłowali uściskać mnie równocześnie, chwytali za ręce, mówili coś, wręczali kwiaty, drobne prezenty, paczuszki chińskich sezamków i biszkoptów! Był późny listopad, ale popołudnie było ciepłe i słoneczne, więc mogliśmy wszyscy zostać na stacji na tyle długo, bym mogła nagadać się ze wszystkimi, a wokół nas gromadził się zwykły tłumek kolejowy, gapiąc się i komentując cały ten zgiełk. Byłam znów u siebie. Choć nasz stary dom został zburzony, a na miejscu dawnego obejścia powstała szkoła męska z nowoczesnym, piętrowym internatem, rodzice zaś przenieśli się na inne wzgórze do nowo wybudowanego domku misyjnego, pagórki i doliny były wciąż te same. Gdy szliśmy tak dobrze mi znanymi, polnymi drogami, pracujący w polu chłopi odwracali wzrok od roli, odkładali motyki i szli porozmawiać ze mną, a ich żony i dzieci wybiegały ku mnie z glinianych chatek.
- Co, wróciłaś? - wołali. - To dobrze, to dobrze.
Kiedy znaleźliśmy się wreszcie w nowym domu, choć go jeszcze nie znałam, zaraz zauważyłam, że mama przygotowała mi najprzyjemniejszy pokoik na piętrze, z widokiem na odległą rzekę i całą zieloną dolinę. Pokój ten robił wrażenie nieco pustawego bez żadnych niepotrzebnych sprzętów czy dywanów, ale na biurku i toaletce stały wazony z późnymi różami, u okien zwieszały się zrobione przez mamę białe zasłony. Było tu moje stare łóżko, moje książki z dzieciństwa stały na wpuszczonym w ścianę regaliku. Byłam u siebie.
Tego wieczoru siedziałyśmy z mamą pogrążone w długiej rozmowie. Zmusiłam ją, by opowiedziała mi wszystko o sobie. Z ociąganiem pozwoliła mi obejrzeć swe biedne usta, obolałe, zaczerwienione. Opowiedziała mi, że ta straszna choroba, uważana wtedy za rodzaj grzybicy, niszczy błony śluzowe ust, gardła i jelit. Boli ją już przy dłuższym mówieniu. Można jeść tylko najłagodniejsze potrawy. Dotąd ukrywała to przede mną! Objęłam ją i płakałam, a ona pocieszała mnie mówiąc, że teraz, gdy już wróciłam, będzie z całych sił walczyć z chorobą. Otarłam łzy i po-przysiągłam jej w tym dopomóc. Cieszyłam się, że postanowiłam wrócić do domu. Wiedziałam, że opuszczając Amerykę uczyniłam właściwy wybór, a wybrałam wtedy nie tyle Chiny, co życie mojej matki.
I znów w moim życiu nastąpił podział. Oprócz codziennych obowiązków związanych z nauczaniem w szkole dla chłopców oraz nadzorowaniem pracy siedemnastu czy dwudziestu Chinek przygotowywanych do różnego typu pracy w innych szkołach musiałam jeszcze opiekować się mamą. Przejęłam obowiązki pani domu. Zastępowałam ją też w pracy z kobietami, za którą była odpowiedzialna. Nie potrafiłam tylko, i nie chciałam, prowadzić spotkań religijnych, mama zresztą też mało się w tym udzielała. Była zbyt wrażliwa, by innym zachwalać bezpośrednio zalety nawet własnej religii, nawet religii, w którą tak żarliwie wierzyła. Jeżeli już organizowała takie spotkania, były to najczęściej przyjacielskie pogawędki kobiet o ich kłopotach i trudnościach, możliwościach i potrzebach. Do zastąpienia jej w tej pracy byłam zbyt młoda, ale mogłam przynajmniej wysłuchiwać i przekazywać najpierw mamie sprawy innych, a potem, na następnym spotkaniu, rady mamy. Niezwykłe było to zaufanie chińskich kobiet do mamy, że tak otwierały swe serca. Byłam tym bardziej wzruszona, że akceptowały też moje zastępstwo.
Oprócz tego wszystkiego przypuszczałam gwałtowne a zdecydowane ataki na chorobę mamy, do spółki z lekarzami starając się znaleźć sposób leczenia. Wówczas zresztą uważano, że sprue leczyć można wyłącznie odpowiednią dietą, więc eksperymentowaliśmy z każdym znanym ludzkości rodzajem pożywienia. Niektórzy z ludzi dotkniętych ta chorobą twierdzili, że pomagały im banany, więc moja biedna mama musiała jeść je całymi miesiącami, choć nigdy za nimi nie przepadała. Potem dowiedzieliśmy się, że dobrze robią świeże truskawki, więc zaczęliśmy je uprawiać w ogródku. Najbardziej jednak chwalono mleko, świeże, surowe mleko, więc moją główną troską stało się zdobycie świeżego, surowego mleka krowiego. Nie mam pojęcia, czy chińscy mleczarze to najbardziej podstępny gatunek Chińczyków, czy też to wszyscy mleczarze na świecie wyraźnie odbiegają od innych ludzi pod względem uczciwości. Tak czy inaczej w tamtych czasach w Chinach znalezienie uczciwego mleczarza było prawie niemożliwe. Chińczycy zresztą pijali mleko niechętnie. Napój ten cieszył się u nich złą sławą, po części dlatego, że według buddystów picie mleka było równoznaczne z odbieraniem cielęciu życia, po części dlatego, że ci, co piją mleko, podobno zaczynają śmierdzieć jak krowy. Mimo to mleko powoli zyskiwało sobie zwolenników jako zachodnia recepta na zdrowie, a co nowocześniejsi z Chińczyków skwapliwie kupowali ten puszkowany rarytas w amerykańskich sklepach w Szanghaju. Zawsze natomiast ceniono tu mleko ludzkie. Uważano je za wielce pożądane i dla dzieci, i dla starców, było jednak bardzo drogie i niewłaściwe dla osób w innym wieku. Znalazło się więc wielu zaradnych Chińczyków, którzy inwestowali w jedną czy dwie krowy i sprzedawali ich surowe mleko cudzoziemcom. Czasem krowami tymi okazywały się zwykłe bawoły. Mleko ich, choć dobre, było bardzo tłuste, a więc nieodpowiednie dla mojej mamy. Poza tym było go bardzo mało. Konieczne w chińskich warunkach gotowanie mleka niszczyło też znaczną część jego wartości. Jakby tego było mało, dieta oparta na gotowanym mleku źle wpływa na układ trawienny. Stanęłam więc przed zadaniem pozyskania czystego, nie rozcieńczonego wodą, surowego mleka krowiego, a że sama wówczas w ogóle nie znałam się na krowach, wymyśliłam, że zmusimy mleczarza, by przyprowadzał krowę na nasze wzgórze i tam doił ją pod moim bezpośrednim nadzorem, po uprzednim wyszorowaniu rąk gorącą wodą z mydłem i zanurzeniu ich w środku dezynfekującym. Po kilku dniach takich prób mleko nadal było dziwnie niebieskie i cienkie. Dopiero nasz wierny kucharz zwrócił mi uwagę na brudne rękawy mleczarza, zawsze nisko zwisające nad wiadrem. Przyjrzawszy się bliżej odkryłam przy jego prawym nadgarstku cienką, gumową rurkę, z której lał się do wiadra cienki strumyczek wody. Pochyliłam się, odwinęłam długi rękaw i ujrzałam gumowy termofor, zakupiony zapewne od służącego jakiegoś cudzoziemca, napełniony wodą. Zaniemówiłam, przez chwilę mogłam tylko patrzyć na niego z wyrzutem.
Mleczarz również się zawstydził, choć nie na długo, niestety.
- Ale woda jest przegotowana, Mała Siostro. Naprawdę, przecież wiem, że cudzoziemcy zawsze gotują wodę. Poza tym mleko jest takie gęste, że bałem się, czy nie zaszkodzi twojej czcigodnej matce.
Wtedy zrezygnowaliśmy na dobre z surowego mleka. Metodą prób i błędów wypracowaliśmy wreszcie dietę opartą na kleiku ryżowym, soku ze świeżych owoców, jajkach na miękko i wątróbce. Nie doprowadziła ona do ustąpienia choroby, ale przynajmniej przedłużyła mamie życie. Teraz oczywiście medycyna tropikalna wie już, że sprue jest chorobą wywołaną niedoborem pokarmowym, że banany, świeże truskawki, surowe mleko i wątróbka pomagały co prawda jako źródła witamin, ale trzeba było znacznie więcej. O tym jednak lekarze dowiedzieli się za późno dla mojej mamy.
Oprócz toczonej w domu wojny miałam też drugie życie. Bez reszty wciągnęło mnie nauczanie. Nie uczyłam dzieci, ale starsze klasy szkoły średniej, ludzi znacznie bardziej dojrzałych niż ich zachodni rówieśnicy. Wielu z nich miało już żony, niektórzy nawet dzieci. Mogłam ich więc traktować jak dorosłych, choć nie byli wiele starsi ode mnie. Moim zadaniem było nauczyć ich angielskiego, więc w tym właśnie języku starałam się organizować dyskusje na interesujące ich tematy. Nauczyli mnie znacznie więcej niż ja ich, gdyż przez czas mojego pobytu w college'u w Chinach wciąż działy się wielkie sprawy. Gdy wyjeżdżałam, panował zamęt. Na tronie wciąż zasiadał mały P'u-i, ale po śmierci dzielnej Cesarzowej Wdowy nie było już prawdziwego władcy, a dynastia mandżurska chyliła się ku upadkowi. Jak zwykle w takich czasach Chińczycy z filozoficznym spokojem oczekiwali nowej, a lokalni przywódcy zbierali wokół siebie wojska. Był to mechanizm typowo chiński i z gruntu demokratyczny. Stało się już tradycją, że nowy władca, chcąc utrzymać się na tronie, zrobi wszystko, by zadowolić swych poddanych. Utrzymać się w Chinach na tronie, szczególnie w pierwszym pokoleniu, nie było łatwo, bo Chińczycy przyzwyczaili się krytykować rządzących i rzadko byli względem nich całkowicie bezkrytyczni. Za to w drugim pokoleniu kraj uspokajał się, a nowa dynastia mogła spokojnie utrwalać pełnię władzy.
Tym razem mechanizm ten został zaburzony. Wśród lokalnych władców wrzało jak zwykle, gdy gasła rządząca dynastia, ale tym razem nie było już tronu, o który mogliby współzawodniczyć. Kiedy ja spokojnie studiowałam sobie w college'u, w Chinach zaczęła się prawdziwa rewolucja podsycana przez wielu, przede wszystkim jednak przez niezłomnego Sun Jat-sena. To nazwisko było mi oczywiście znane od dawna, ale zawsze otaczała je atmosfera pewnego niedowierzania, gdyż nikt właściwie nie wiedział, co sądzić o tym człowieku. Pochodził z biednej, chłopskiej rodziny z południa Chin, trafił do szkółki misyjnej, a potem wyjechał ze starszym bratem, kupcem, do Honolulu. Tam również kształcił się u chrześcijan; miał też okazję zorientować się, jak działa w praktyce ustrój amerykański. Wrócił jako misjonarz, ale misjonarz szczególny: szybko doszedł do wniosku, że musi zmodernizować swój kraj i to nie przez wykształcenie, pisarstwo i tłumaczenie książek, jak to czynili na wygnaniu dwaj wielcy uczeni, Liang Czi'i-cz'ao i K'ang Ju-wei, ale przez obalenie monarchii i ustanowienie republiki, takiej jak ta, którą Stanom Zjednoczonym gwarantuje ich konstytucja. Ta idea opanowała go bez reszty. Porzucił swą praktykę medyczną i ruszył w Chiny jak pielgrzym, by w każdej części świata odnajdować żyjących tam Chińczyków i zbierać fundusze na swą rewolucję. Miał też nadzieję pozyskać dla swych nowych Chin przychylność rządów innych państw.
Był to przykład szaleńczych mrzonek, które mogą zrealizować się tylko wtedy, gdy znajdzie się wielu ludzi gotowych na wszystko, na każdą zmianę, byle tylko polepszyć swój byt. Rządy zachodnie, jak można się było spodziewać, szybko „spławiły” Sun Jat-sena, ale emigracja chińska udzieliła mu takiego poparcia, na jakie tylko było ją stać. Choć dla chleba opuścili rodzinne strony, nie zatracili uczuć patriotycznych. Chcieli, by ich kraj był silny, wielki i wolny od kolonizatorów. Zgadzali się z Sun Jat-senem, że Chiny można uratować tylko przez jakieś generalne przekształcenia.
O tym wybitnym człowieku opowiadano już wiele, więc nie chcę tu tego powtarzać. Gdy byłam na drugim roku college'u, jego marzenie niespodziewanie się spełniło. On podróżował po Stanach Zjednoczonych zbierając fundusze, a pozostawieni przez niego chińscy rewolucjoniści zniecierpliwili się bezczynnym czekaniem, wzniecili powstanie w prowincji Kiangsi, przepędzili tamtejszych przedstawicieli dynastii i ogłosili Sun Jat-sena pierwszym prezydentem Republiki Chin. On sam dowiedział się tego z gazety przeczytanej w pociągu w jednym z naszych zachodnich stanów. Jakie to musiało być fascynujące, gdy trzęsąc się na ławce w obskurnym wagonie trzeciej klasy, samotny, nikomu nie znany, zobaczył nagle wielki nagłówek z własnym nazwiskiem. Tymczasem gniew ludu chińskiego spadł na Mandżurów; dotychczas pogardliwie chronieni, teraz mordowani byli w każdym zakątku kraju. W jednym z listów mama pisała do mnie w roku 1911: „Dziś rano wyjrzałam przez okno i zobaczyłam kryjące się za grobami na zboczu mandżurskie kobiety i dzieci. Muszę tam iść, zobaczyć, czy nie da się czegoś dla nich zrobić”. To charakterystyczne, że gdy konsul amerykański stanowczo zalecał wszystkim Amerykanom, by przeczekali obecne niepokoje w Szanghaju, moi rodzice pozostali u siebie. Charakterystyczne jest również, że Chińczycy nie mieli im za złe pomocy udzielanej Mandżurom. Był to po prostu dobry uczynek, zgodny z etyką tak chrześcijańską, jak i chińską, więc nie czynili rodzicom żadnych wymówek, gdy ci ratowali ich niedoszłe ofiary. Nie chodzi tylko o to, że paradoks jest silnie zakorzeniony w chińskiej naturze. Dla Chińczyka religia i jej praktykowanie to sprawa czysto osobistego wyboru. Gdy byłam w college'u, wszystkie te sprawy były dla mnie bardzo odległe i nie rozmawiałam o nich z koleżankami, bo trzeba by im za dużo tłumaczyć. Musiałabym zacząć od Portugalczyków, przemierzających oceany w swych żaglowcach w poszukiwaniu skarbów Wschodu, o powstaniu ich posiadłości Goa w Indiach i Makau w Chinach. Potem trzeba by prawić o zajęciu Filipin przez Hiszpanów, o wypędzeniu ich przez Amerykanów, o tym, że choć Fihpińczycy spodziewali się, że zamierzamy przyznać im niepodległość, pozostaliśmy tam na ponad pół wieku dając im i dobro, i zło. Musiałbym jeszcze przypomnieć im, że Kolumb bynajmniej nie planował odkrycia Ameryki, że jego celem były niezmierzone bogactwa Indii; musiałabym uświadomić im, że my, Amerykanie, nie uwolnilibyśmy się tak łatwo spod władania Anglii, gdyby równocześnie, w roku 1776, Kompania Wschodnioindyjska nie penetrowała przebogatego półwyspu Indyjskiego, znacznie dla Anglii ciekawszego niż jakieś trzynaście skrawków dzikiego kontynentu. „Wy, Amerykanie, wiele nam zawdzięczacie” - powtarzają mi dziś chętnie znajomi Hindusi. „Gdyby Anglia nie przekonała się, o ile byliśmy od was bogatsi w roku 1776, nadal należelibyście do Imperium”. Pewnie mają rację, gdyż wskazują na to pewne fakty z historii. Dalej musiałabym opowiadać koleżankom o haniebnym postępowaniu mocarstw zachodnich i wyzysku, jakiego dopuszczały się względem wielkich, nastawionych pokojowo krajów Azji, które z zasady nigdy nie chciały przyswoić sobie prochu i nowoczesnej broni; i o wojnach opiumowych, powstaniu Bokserów, niesprawiedliwych traktatach, o prawie ekstraterytorial-ności, na podstawie którego biali stąpający po chińskiej ziemi nie podlegali prawu chińskiemu. Biały, choćby kogoś zamordował lub zgwacił - zdarzały się takie przypadki - był praktycznie bezkarny, bo korzystał z dyplomatycznego niemal immunitetu. Musiałabym opowiadać o tym, jak butnie poczynali sobie w Azji biali - czegoś takiego nie było chyba od okrutnych czasów Cesarstwa Rzymskiego.
Zresztą czy potrafiłabym wytłumaczyć rozwój tych wszystkich wypadków? Przecież tak łatwo można było przewidzieć, jak to się skończy, już od przybycia pierwszych chciwych kupców, pierwszych księży-bigotów? Nic w życiu moich koleżanek nie przygotowało ich do przyjęcia takiej wiedzy. O Chinach wiedziały tylko tyle, że jakiś misjonarz prosił w kościele o datki na misje, żeby nauczać Chińczyków, karmić ich, kupować im biblie, więc o wielkiej, pięknej krainie, mogącej poszczycić się najstarszą cywilizacją świata, kulturą dawniejszą niż najdawniejsze europejskie, myślały jako o kraju żebraków i dzikusów. Toteż nie mówiłam nic. Sama czytałam listy od mamy, sama rozmyślałam nad zachodzącymi w Chinach zmianami, które opisywała tak żywo, i odkładałam problem na bok, by stawić mu czoło, dopiero gdy tam wrócę.
Teraz jednak o walce Sun Jat-sena czytałam codziennie w gazecie, codziennie dyskutowałam o niej z moimi chińskimi przyjaciółmi. Czy uda mu się założyć republikę, czy nie? A jeśli nie, to co będzie? Czy znowu nastanie monarchia, nowy cesarz? Jeśli tak, to kto?
Tymczasem, mimo zamętu w polityce, ludzie żyli sobie w Chinach jakby nigdy nic, spokojnie, bez pośpiechu. Największą zewnętrzną zmianą było pozbycie się przez mężczyzn i chłopców warkocza, tego symbolu poddaństwa mandżurskiego. Włosy noszono teraz obcięte na modłę zachodnią. Nie wszyscy jednak warkocze obcięli - nadal nosiło je wielu wieśniaków. Nie wiedzieli dlaczego, ale że miał warkocz i ojciec, i dziadek, więc warkocz nosi się i już. W końcu jednak rewolucja dotarła i do tych ludzi. Chińska młodzież, w tym również moi uczniowie, wystawiali posterunki przy bramach, przez które rolnicy wnosili swe produkty na targ do miasta. Gdy dostrzegali kogoś z warkoczem, natychmiast sadzali go na przygotowanym stołku, wygłaszali cały wykład o niestosowności noszenia warkocza i wreszcie obcinali go, choć ofiara gorzko płakała przy tej operacji. W ciągu paru lat warkocze zostały w ten sposób niemal doszczętnie wytępione, choć gdy parę lat później, już po ślubie, mieszkałam na północy Chin, od czasu do czasu spotykałam starych wieśniaków z najbardziej zapadłych stron, którzy pod filcowymi czapeczkami nosili skromne, małe warkoczyki. Czasem zresztą można było spotkać i wieśniaczkę, dla której nowością było, że Cesarzowa Wdowa nie żyje, choć ta już od dwudziestu lat spoczywała w swym skrzącym się od kosztowności grobie. Niewiedza ta dziwiła mnie wówczas do czasu, gdy przeczytałam w jednym z ostatnich numerów New York Timesa wyniki testu z historii Stanów Zjednoczonych, przedstawionego tysiącom studentów pierwszego roku z całego kraju. Wśród innych rewelacji znajdowały się też i takie: trzydzieści procent nie wiedziało, że Woodrow Wilson był prezydentem Stanów Zjednoczonych w czasie pierwszej wojny światowej; tylko sześć procent potrafiło wymienić nazwy pierwszych trzynastu kolonii, które dały początek naszemu krajowi, przy czym wielu zaliczyło do tej kategorii stany takie jak Teksas czy Oregon; jedna trzecia nie potrafiła odpowiedzieć na pytanie, kto był prezydentem USA podczas wojny secesyjnej. Ludzi nie obchodzi wiele poza codziennością, i jest to jeden z głównych problemów, jakie napotyka ustrój demokratyczny, którego powodzenie zależy przecież od odpowiedzialnego i dobrze poinformowanego społeczeństwa. Było jednak wielu konserwatywnych, wykształconych Chińczyków, którzy pragnęli powrotu monarchii, którzy całym sercem sprzeciwiali się Sun Jat-senowi, rewolucji i wszystkim tym awanturom wywoływanym przez młodych. Ludzie o takich poglądach byli też wśród przyjaciół mych rodziców, poznawałam więc argumenty obu stron: młodych rano, w szkole, wieczorem zaś starszego pokolenia. Pytania zadawane mi w klasie nie należały wcale do łatwych. Swą niepewną, choć z dnia na dzień poprawiającą się angielszczyzną najchętniej zadawali mi to jedno: - Dlaczego twój kraj nie chce przyznać niepodległości Filipinom?
Z początku nie wiedziałam, co powiedzieć, ale później z kłopotu wybawiły mnie rosnące ambicje Japończyków. Odpowiadałam pytaniem: - Ale jeśli Amerykanie opuszczą Filipiny, wejdą tam Japończycy. Wolicie Japończyków?
Musieli przyznać mi rację. W tamtym czasie Stany Zjednoczone były najbardziej lubianym mocarstwem zachodnim. Mimo niechęci wywołanej naszym uczestnictwem w ekstraterytorialności i niesprawiedliwych traktatach handlowych Chińczycy nie obawiali się nas jako potęgi kolonialnej, za to bardzo bali się nowej, silnej Japonii. Znałam Japończyków, którzy starali się mnie przekonać, że jedynym sposobem zapewnienia ich krajowi wolności jest uczynienie go tak silnym, by żadne zachodnie mocarstwo nie zdołało go skolonizować.
- Musi pani pamiętać, moja droga młoda damo - powiedział mi kiedyś pan Yamamoto, bogaty kupiec, który miał swój dom i w naszym mieście, i w Japonii; podobnie jak wielu jemu podobnych, stopniowo zapełniał chińskie sklepy mnóstwem tanich, lecz zadziwiająco porządnych towarów, skutecznie konkurując ze znacznie droższymi wyrobami angielskimi i amerykańskimi. - Musi pani pamiętać - powtórzył kiwając długim palcem - że każdy kraj azjatycki został albo zajęty przez takie czy inne zachodnie mocarstwo, tak jak Indie, albo ograbiony i osłabiony przez wygórowne żądania, niesprawiedliwe traktaty i straszliwe kontrybucje, tak jak Chiny. Wolna jest już tylko Japonia, a i ona znalazła się w wielkim niebezpieczeństwie. My nigdy nie pogodzimy się z kolonizacją własnego kraju. Musimy stworzyć imperium, jak stworzyła sobie Anglia. A od czegóż mamy zacząć, jeśli nie od Chin? My Chiny rozwiniemy, a nie ograbimy, nie leży to w naszym interesie.
Cóż mogłam na to powiedzieć? Wydaje mi się teraz, że w ogóle pierwsze lata po powrocie głównie milczałam. Słuchałam, ale nie znajdowałam odpowiedzi. Nawet mój ojciec, poirytowany, że Chiny nie mają silnej władzy centralnej, że lokalni wielmoże i rewolucjoniści mogą bezkarnie siać zamęt i zniszczenie, wykrzykiwał czasem, że „dobrze by było, gdyby Japonia wreszcie zabrała się za Chiny i raz na zawsze zrobiła z nimi porządek”.
Na to jednak reagowałam, bo według mnie wcale nie byłoby to takie dobre. Nie ma chyba narodów bardziej odmiennych niż Chińczycy i Japończycy. Wśród całej białej rasy nie ma tak bardzo różniących się ludów. Historię obu tych nacji kształtowała geografia. Trudno znaleźć narody o bardziej odmiennych dziejach. Chińczycy są już bliżsi nam, Amerykanom, bo podobnie jak my są narodem lądowym. Japończycy to wyspiarze. Wiedziałam, że Japończycy - choć lubię ich i podziwiam nawet dziś - wprowadziliby w Chinach tyranię. Nigdy nie udałoby się im zrozumieć Chińczyków, ze strachu i niepewności wprowadziliby rządy silnej ręki, czego z kolei nie znieśliby Chińczycy.
Wiele lat później, pewnego słonecznego, grudniowego, niedzielnego popołudnia w Pensylwanii, usłyszałam, że japońskie bomby właśnie spadły na Pearl Harbor. Natychmiast przypomniałam sobie wypowiedziane kiedyś słowa pana Yamamoto. Historia znów połączyła w jedno wszystkie wypadki od pojawienia się u wybrzeży Azji pierwszych portugalskich piratów po japońskie statki powietrzne, usiłujące zniszczyć, co się da, najsilniejszemu na świecie mocarstwu Zachodu. Historia zawsze idzie krok po kroku od przyczyn do skutków.
Choć w tamtych czasach byłam jeszcze bardzo młoda, pełna sprzecznych, młodzieńczych zainteresowań i pragnień, z całych sił starałam się zrozumieć, co dzieje się w moich światach. Pod wieloma względami byłam strasznie samotna. Lata spędzone w college'u przerwały bliską przyjaźń z chińskimi rówieśnicami. Teraz wszystkie były już zamężne, zajęte sprawami domowymi, przy mnie zaś czuły się nieswojo, może dlatego właśnie, że ja jedna spośród nich chodziłam do college'u. Zadawały mi tysiące pytań, bo Chińczycy w odróżnieniu od Amerykanów są bardzo ciekawi życia innych narodów. Chcą o nich wiedzieć wszystko i w najdrobniejszych szczegółach. Wszystkie kwestie starałam się wyjaśnić jak najdokładniej. Nasze spotkania kończyły się zawsze jednym ważnym pytaniem, które zadawały mi nieco niespokojnie, gdyż było bardzo osobiste: - A kiedy wychodzisz za mąż? - Potem następowało już tylko jedno, również pełne troski: - To twoi rodzice nie szukają dla ciebie męża?
Wszystkie one wyszły za mąż właśnie tak, jak wymagał stary i uznany chiński zwyczaj. Nie były to jeszcze czasy rewolucyjnej fali odrzucenia przez młodzież tradycyjnego sposobu zawierania małżeństw. Młody Chińczyk lub Chinka byliby zdumieni i zażenowani, gdyby im samym kazano szukać sobie partnera. Małżeństwo było sprawą całej rodziny. Rodzice głęboko zastanawiali się nad usposobieniem własnego dziecka, by znaleźć kogoś, z kim najlepiej uzupełniałoby się przez resztę życia. Ten ktoś musiał również pasować do całej rodziny, jako że starym chińskim zwyczajem żyło wspólnie kilka pokoleń - wprowadzenie w ten krąg osoby różniącej się urodzeniem i wychowaniem mogłoby przynieść tylko nieszczęście. Zwykle taki sposób kojarzenia małżeństw zdawał egzamin, były one przeważnie szczęśliwe, na pewno szczęśliwsze niż małżeństwa zachodnie. Nic dziwnego, związek małżeński był dla Chińczyków w gruncie rzeczy kwestią bardzo praktyczną. Miłość zwykle przychodziła po ślubie, czasem bywała romantyczna, namiętna, ale nie była warunkiem koniecznym. Małżeństwa takie miały zapewne większą szansę przetrwania.
Tak czy inaczej moje chińskie przyjaciółki były w małżeństwie szczęśliwe, zajęte dziećmi, i martwiły się moim „staropanieństwem”, choć byłam przecież całkiem młoda. Z kolei wśród własnej rasy nie miałam zbyt wielu kandydatek na przyjaciółki od serca, być może poza moją Agnes, ale tę zdążyłam niestety dawno przerosnąć. Oprócz niej najbardziej zbliżona do mnie wiekiem była trzydziestopięcioletnia Amerykanka, żona misjonarza, matka trojga dzieci - słowem, zupełnie inne pokolenie. Do tego zabraniano mi kontaktów z nielicznymi młodymi białymi z Koncesji Brytyjskiej w naszym mieście, choć było wśród nich również kilku Amerykanów ze Standard Oil lub jednego z przedsiębiorstw tytoniowych. Z początku nawet zupełnie nie zastanawiając się nad tym przyjmowałam ich zaproszenia, aż jedna ze starszych misjonarek zwróciła mi kiedyś uwagę:
- Nie możesz dłużej żyć w dwóch światach - rzekła surowo. - Jeśli chcesz zadawać się z biznesmenami, musisz opuścić krąg misjonarzy.
- Ale ja nie jestem misjonarzem - tłumaczyłam - tylko nauczycielką.
- Uczysz w szkole misyjnej - przypomniała - i twoi rodzice są misjonarzami.
- Moi rodzice nie mają nic przeciwko temu.
- Ale my mamy - odparła.
Od tego czasu, właśnie ze względu na rodziców, odrzucałam wszystkie zaproszenia i dzieliłam swój czas wyłącznie między dom i pracę. Zabrałam się za lekturę chińskich książek, a że w zdrowiu mamy następowała pewna poprawa, miałam trochę czasu na piesze lub konne wędrówki po okolicy. Jednak moje chińskie przyjaciółki nie przestawały martwić się o mnie. Wiedziałam, że nawet rozmawiały z moimi rodzicami, by zajęli się wreszcie znalezieniem mi męża. Doprowadziło to zresztą do dziwnej dyskusji między ojcem, który z czasem mentalnością zaczął przypominać bardziej Chińczyka niż Amerykanina, a mamą, która pozostała Amerykanką do szpiku kości. Wydawało mi się nawet, że ojciec byłby bardzo zadowolony, gdybym została żoną pewnego młodego Chińczyka, ale stanowczo sprzeciwiała się temu matka. Słuchałam ich argumentów i nie opowiadałam się ani po jednej, ani po drugiej stronie. I tak wiedziałam, że rodzina przystojnego, wspaniale zapowiadającego się Chińczyka, którego ojciec miał na myśli, nigdy w życiu nie zgodziłaby się na jego małżeństwo z Amerykanką, nawet z córką mojego taty. Wreszcie zdecydowałam się. Ponieważ mama czuła się teraz lepiej, postanowiłam przenieść się do innej części Chin i sama zostać kowalem swego losu.
Zawsze wiedziałam, że kiedyś i tak zostanę pisarką, ale było jeszcze na to za wcześnie. Wciąż czułam w sobie pustkę. Teraz już wiem, że pustka młodości to stan całkowicie normalny. Nikt nie powinien zabierać się do napisania powieści przed ukończeniem trzydziestu lat i musi spełniać dodatkowo specjalny warunek, mieć jedną, wielką, beznadziejną pasję: życie. Pisarz, który wyrusza na poszukiwanie tematu na powieść jak rybak na ryby, nigdy nie napisze dobrej książki. Życie trzeba przeżywać bezmyślnie, nieświadomie, z całych sił i bez celu; trzeba żyć dla samego życia i wtedy dopiero może ono stać się dobrym materiałem na powieść.
Dlatego też w inne części Chin chciałam jechać nie po to, by szukać materiału powieściowego, lecz by zaznać więcej życia. Dotychczas znajdowałam się w zbyt wąskim kręgu. Chciałam oderwać się, podobnie jak chcą czy chcieć powinni wszyscy młodzi od dzieciństwa. Chciałam przestać być jedynie dzieckiem moich rodziców, chciałam zacząć znaczyć coś sama wśród obcych. Mimo to nawet przez myśl nie przeszło mi wracać do Ameryki, częściowo dlatego, że nie chciałam oddalać się tak bardzo od mamy, która czuła się lepiej, ale bynajmniej wyleczona nie była. Znów poczułam się cząstką mego chińskiego świata, świata, który teraz zmieniał się z dnia na dzień. Zdawałam sobie sprawę, że przeznaczeniem Chin będzie kształtować dzieje całego świata. Pod względem roli kulturotwórczej rywalizować z nimi mogły jedynie Indie, tak zresztą od nich odmienne. Teraz chciałam więc mieszkać tylko w Chinach, gdzieś, gdzie nie krępowałyby mnie ograniczenia dogmatycznej religii. Szukając wszędzie wskazówek i porad pomyślałam o kobiecie, która pobudziła moją wyobraźnię, gdy tylko o niej usłyszałam. Mieszkała sama w dalekim, starożytnym mieście w prowincji Yiinan, jak mi mówiono, jednej z najpiękniejszych prowincji tego pięknego kraju. Któregoś dnia zasiadłam więc za chińskim biureczkiem w mym pokoju i napisałam do Cornelii Morgan, zapytując, czy nie zechciałaby przyjąć mnie na współpracowniczkę. W ten czy inny sposób parę tygodni później jej uprzejma, przyjacielska odpowiedź wpadła w ręce mamy i wtedy poznałam nowe, nie znane mi dotąd oblicze własnej matki. Rozpłakała się. Mówiła, że jeśli wyjadę, to ona nie ma czego szukać na tym świecie. Co powiedzieliby znajomi Chińczycy, gdybym tak bezlitośnie opuściła rodziców?
- A ty przecież też opuściłaś dom rodziców, choć twój ojciec nie zgadzał się na to. Przecież dziadek nawet sprzeciwiał się waszemu małżeństwu - odpowiedziałam.
- Wiem - odparła. - I postąpiłam źle. Żałuję, że go nie usłuchałam.
Było to dla mnie straszliwe wyznanie, nie potrafiłam wykrztusić ani słowa. Nie przyrzekłam zostać, nie upierałam się też przy wyjeździe. Po prostu milczałam. W parę dni później stan mamy znów się pogorszył. Lekarz orzekł, że trzeba wywieźć ją w góry Lu, do Kuling. Ponieważ ojciec nie wyobrażał sobie, że mógłby przerwać swoją pracę, to ja musiałam poprosić o urlop w szkole. Wsiadłyśmy z mamą na mały angielski parowiec i popłynęłyśmy w górę rzeki aż do Kiukiang, skąd miałyśmy ruszyć w góry już lektykami. Mój los został, przynajmniej na razie, przypieczętowany.
W tym miejscu należy wyjaśnić, jak wielkie znaczenie miało Kuling dla białych z centralnych prowincji Chin. Były i inne miejscowości wypoczynkowe, ale dla nas żadna z nich nie mogła równać się z Kuling. Było to coś więcej niż zwykłe letnisko, było to miejsce, które ratowało życie. Szczególnie za czasów mojego dzieciństwa, gdy jeszcze nie wiedziano, skąd biorą się groźne dla białych choroby tropikalne. Pamiętam na przykład, jak straszliwe spustoszenie siała wśród białych malaria. Chińczycy również na nią chorowali, chudli i żółkli, ale przeżywali znacznie częściej. Gdy tylko rozeszły się pogłoski, że chorobę tę roznoszą komary, ojciec pozabijał wszystkie okna naszego domu gazą - wokół szeptano, że zwariował. Nasz dom był pierwszym, do którego zakupiono moskitiery, gdy tylko można je było dostać w Montgomery Ward. Wiedzieliśmy też, że cholera grożąca nam jesienią jest sprawką much i mama zawsze pilnowała, byśmy nie jedli surowych owoców i w ogóle niczego, co mogło pochodzić z chińskich targów. Gdy szalała epidemia - za mojego dzieciństwa było to co roku - nawet sztućców i talerzy używaliśmy dopiero po zanurzeniu ich we wrzątku i wytarciu wygotowanymi ścierkami. Mimo to nikt z nas nie zaznał nigdy spokoju między połową sierpnia a początkiem października. Dzieci pod groźbą śmierci miały zakazane wkładanie do ust palców, jeżeli przedtem nie zostały potraktowane wrzątkiem, wodą z mydłem i środkiem odkażającym.
Straszliwe żniwo śmierci wśród dzieci zmusiło białych do znalezienia miejsca, gdzie całe rodziny mogłyby spędzać najgorsze miesiące tropikalnego lata. Mój ojciec należał do tej małej grupki, która wyruszyła w tym celu w góry Lu, góry o klimacie tak zdrowym, że kapłani z licznych stojących tam od wieków świątyń byli uważani za nieśmiertelnych. Doskonale pamiętam ten dzień, choć byłam wtedy bardzo mała, w którym ojciec powrócił z wyprawy z wieściami, że wysoko, dwa tysiące metrów nad poziomem morza, powietrze jest tak chłodne, jakby był to początek zimy, a nie środek lata, że w góry prowadzi nierówna, kamienna droga, wykuta dawno temu w skale przez kapłanów i pielgrzymów, a w okolicznych wioskach można wynająć tragarzy z lekkimi, górskimi lektykami z bambusa.
- Powietrze jest tam zupełnie jak w Alleghenach - mówił - a strumienie czyste jak łza.
To w zupełności wystarczyło, by przekonać mamę. Pamiętam jej wielką radość na myśl, że ma teraz dokąd uciec przed żarem letnich miesięcy i przed duszną porą deszczową, gdy woda zalewa pola ryżowe, na których mnożą się nieprzeliczone chmary komarów. Jako jedni z pierwszych kupiliśmy działkę, w rzeczywistości nie było to kupno, lecz długoterminowa dzierżawa. Cudzoziemcy nie mieli prawa nabywać ziemi w Chinach. Mam w pamięci nasz pierwszy, mały domek z kamienia, tylko z kamienia budowało się domy w tej krainie niskich i rzadkich drzew. Kamienne były tam świątynie i kamienna pagoda na jednym z pobliskich szczytów.
Jako dziecko traktowałam już Kuling jako coś naturalnego; co roku chętnie rezygnowałam z przyjęcia urodzinowego, by tam jechać. Mama niechętnie zostawiała ojca samego, bo pod jej nieobecność oprócz pracy musiał jeszcze doglądać gospodarstwa. W tej walce zawsze jednak zwyciężała troska o dobro dzieci. Gdy nadchodził czerwiec, gdy sadzonki ryżu przenoszono z suchych rozsadników na zalane wodą pola, wiedziałam już, że przyszedł moment wyjazdu do Kuling. Tę porę roku uwielbiałam również w domu, gdyż doliny i jeziora były wtedy piękne, zielone, skąpane w słońcu, tajemnicze w świetle księżyca, rechoczący chór żab słychać było nawet w moim pokoju.
Uprawa ryżu od rozsadników, zieleńszych niż jakakolwiek zieleń na świecie, po ostatnie ścięte złote snopy oczarowywała mnie zawsze ciągłą przemianą, szczególnie wtedy, gdy rzeka zalewała wyschnięte pola, a całe rodziny chłopskie podwijały niebieskie, bawełniane spodnie i brodziły w wodzie, równo i starannie rozmieszczając sadzonki na polu. Podczas naszej letniej nieobecności ryż rósł szybko, a gdy wracaliśmy pod koniec września, pola znów były suche, zboże zaś żółte i wysokie. Nadchodziła pora żniw. Rodziny chłopskie znów wylęgały na pola. Sierpami żęto ryżowe łodygi, wiązano je w snopy, układano w sterty i niesiono na klepiska przed domami. Tutaj rozkładano, a bambusowe cepy wznosiły się i opadały wytłukując ziarno. Kobiety zmiatały ziarno z klepiska i wrzucały do koszy, mężczyźni trzęsąc tymi koszami odsiewali plewy. Dopiero tak oczyszczone ziarna zsypywano do mat ze słomy ryżowej, związanych u góry na kształt worka. W każdym poruszeniu odzianych na niebiesko żniwiarzy była czysta poezja, jeszcze dziś mam pod powiekami tamte obrazy i dziwny rytuał.
Rytuał ten widziałam w całości tylko w jednym miejscu na świecie: na Jawie. Tamtejsza żyzna gleba i najwspanialszy klimat do uprawy ryżu pozwala równocześnie sadzić ryż na jednym poletku, a zbierać na drugim; ziemia pracowała bez wytchnienia, więc gdy jedni rolnicy kładli w wodę sadzonki, inni dźwigali już wielkie snopy do domu. Jawa do dziś kojarzy mi się właśnie z przystojnymi, o ciemnej karnacji mężczyznami, niosącymi snopy ryżu ciężkie od ziarna, a ucięte tak równo jak płaty żółtego jedwabiu.
Czas między sadzeniem ryżu a żniwami spędzaliśmy więc w naszym kamiennym domku w górach. Do nas, pionierów, dołączyły z biegiem lat inne białe rodziny, misjonarskie i kupieckie, i tak na szczytach gór wyrosło śliczne, małe miasteczko. Wkrótce powstał tam kościół, a na jednym końcu osady przemyślni kupcy chińscy założyli sklepy. Rolnicy z okolicznych dolin przynosili całe kosze jaj, owoców, drobiu i jarzyn, więc jedzenia było pod dostatkiem. Nie opodal naszego domku spod górskiego szczytu biło czyste źródło, piliśmy tę wodę bez przegotowania - prawdziwy to luksus dla białych w Chinach.
Z biegiem czasu coraz więcej białych chciało korzystać z możliwości wyrwania się na chwilę i spędzenia tutaj paru tygodni. Misjonarze organizowali więc spotkania i konferencje, biznesmeni i ich żony grywali w brydża, wydawali przyjęcia, wszyscy razem spotykali się na piknikach i wycieczkach. Co roku odbywał się też turniej tenisowy i koncert muzyki sakralnej, podczas którego mama śpiewała jedną z partii w Mesjaszu czy jakimś innym oratorium, a co tydzień urządzano wieczór amatorski. Poza tymi zorganizowanymi zabawami składano sobie wizyty, odbywano proszone podwieczorki i kolacje. Spotykali się tu ludzie, którzy nie mieli okazji widzieć się przez resztę roku, tu mogli dzielić się opowieściami o swych przygodach, wieściami, porównywać, komu najbardziej urosły dzieci. Kuling było dla każdego czymś innym, ale dla mojej mamy była to oaza, w której czystym powietrzu jej dzieciom nic nie groziło, gdzie mogła uspokoić też własną duszę. Dla mnie Kuling było niespotykanym pięknem, pięknem czystych strumieni, dzikich paproci i lilii, miejscem, w którym mogłam bezpiecznie wędrować i odkrywać wszystko sama. Gdy byłam mała, zawsze moim zadaniem w Kuling było wspiąć się rano na górę za naszym domkiem i przynieść stamtąd świeże paprocie i kwiaty - nigdzie indziej nie widziałam ich tyle rosnących dziko. Jeden rodzaj paproci, orlicę, mama układała w naszym małym kominku, a innymi, delikatniejszymi odmianami napełniała wazoniki w całym domu, zawsze bardzo cieszyła się z lilii, tych wysmukłych, białych, z czerwonych w czarne kropki lilii tygrysich, i jeszcze innych, białych w kropki czerwone. Wszędzie dookoła rosły żółto-pomarańczowe liliowce. Trzymały się zaledwie przez jeden dzieli, więc zrywałam je tylko dla amah, która z nie rozkwitłych jeszcze pąków gotowała wspaniałą potrawę na obiad. Szczególnie cenioną zdobyczą były dziewięciornik i babimór. Mama uwielbiała też długie, liściaste zwoje dzikiego powoju z gwiazdeczkami setek maleńkich białych kwiatków. Wił się u nas wokół kominka. Prosty domek stawał się prawdziwym kwietnikiem. Za nic w świecie nie dałabym sobie odebrać tej porannej wycieczki i powrotu z niej, gdy obładowana skarbami wracałam do uradowanej matki. Było tylko jedno niebezpieczeństwo: krótkie i cienkie, trawiastozielone węże, wspinające się na drzewa i zwisające z nich jak nadłamane gałązki. Ich ukąszenie mogło być śmiertelne, więc wędrując po ścieżkach lub wspinając się na szare skały zawsze bystro wypatrywałam tych niemiłych stworzeń.
W pięknych górach Lu czaiło się większe zagrożenie, błyskawicznie powstające powodzie. Woda tocząca się z bijących ze szczytów źródeł wydrążyła przez wieki głębokie wąwozy, a że lasy zostały tam dawno wyniszczone, po ulewie na szczytach w ciągu kilku minut płynęły w dół ogromne masy wody, choć nad głową świeciło jasne słońce. Co roku w tych nagłych powodziach ginęli ludzie. Zdarzało się, że uczestnicy pikniku, spożywający posiłek nad spokojnym strumyczkiem, spostrzegali nagle nad sobą spiętrzoną na parę metrów ścianę wody. Nim zdołali zareagować, woda porywała ich i niosła, czasem aż na wysokie wodospady. Pamiętam tragedię pewnej naszej sąsiadki Amerykanki, wdowy. W szóste urodziny swego dziecka wzięła do koszyka kolację i poszła z jedynakiem nad strumyk, by tam urządzić małe przyjęcie. W trakcie posiłku usłyszała nagle huk - toczyła się na nią ogromna masa wody. Przerażona chwyciła coś, co, jak się jej wydawało, było ubrankiem dziecka, i zaczęła wdrapywać się na ścianę wąwozu. Po chwili zauważyła, że trzyma w ręce własną spódnicę. Dziecka już nie było. Nawet najpiękniejszy dzień w Kuling nosił w sobie piętno tego śmiertelnego niebezpieczeństwa.
Tak było w czasach mojego dzieciństwa, teraz Kuling się zmieniło; wiedziałam o tym od rodziców. Obecnie chcieli kupić tam ziemię również bogaci Chińczycy, co stało się powodem gorących sporów wśród białych: wpuszczać Chińczyków czy nie wpuszczać? Na początku istnienia tego letniska Chińczykom nawet przez myśl by to nie przeszło; teraz byli tacy, którym bardzo uśmiechały się działki na terenie przyznanej białym koncesji, a nie w chińskiej części miasteczka, za przełęczą. Po przybyciu przekonałam się, że miejscowość znacznie się rozrosła i nie miała już tego uroku co dawniej, choć droga tam stała się teraz chyba jeszcze piękniejsza. Poprzedniego dnia wysiadły śmy w rzecznym porcie i rykszą udałyśmy się do zajazdu, gdzie spędziłyśmy noc we własnej pościeli rozłożonej na chińskich matach na dwóch drewnianych ławach. Następnego dnia obudzili nas skoro świt tragarze i jak zwykle poganiali, mówiąc, że im się spieszy. Mimo to zdążyłyśmy zjeść obfite śniadanie: ryż i jajka przygotowane przez kucharza z zajazdu. I nareszcie wsiadłyśmy do lektyk, teraz znacznie wygodniejszych, zrobionych z drewna i trzcinopalmy, a nie jak przedtem z bambusa. Ruszyłyśmy w dolinę aż do podnóża gór, gdzie przy drugim zajeździe oczekiwali już inni tragarze, górale. Ci z dolin nie radzili sobie w górach. Teraz zaczynała się najbardziej czarowna część drogi. Już obok drugiego zajazdu płynął wartki potok, a otaczające go domki, zbudowane z kamienia, ładniejsze były od tych z szarej cegły, najczęściej spotykanych w dolinach. Przesiadłyśmy się do nowych lektyk. Każdą z nich dźwigało na sznurach zwieszających się z niesionych na ramionach drągów czterech ludzi. Lekkim, rytmicznym krokiem wstąpili na pierwsze stopnie schodów. Wspinaliśmy się coraz wyżej i wkrótce gęste zarośla bambusowe ustąpiły miejsca sosnom oraz karłowatym kasztanowcom i dębom. Droga wiła się skrajem skalistego urwiska, pod nami rozpościerały się widoki na górskie wąwozy, bystre rzeki, wysokie wodospady. Szlak prowadził coraz wyżej ścieżką czasem tak krętą, że gdy przedni tragarze wchodzili w nowy zakręt, tylni szli jeszcze w innym kierunku i lektyki zawisały przez moment nad przepaścią. Wystarczyłby tylko jeden nieostrożny krok, by lektyka runęła trzysta metrów w dół, na skały i w spienione wody, ale żadnemu z tragarzy nigdy nie przydarzał się taki krok. Nigdy nie słyszałam o żadnym wypadku podczas tej karkołomnej wędrówki, choć tragarze szli niezwykle szybko, wciąż w tym samym rytmie. Gdy byłyśmy już bardzo wysoko, powiało zimnym, górskim powietrzem - dokładnie tak samo, jak pamiętałam z dzieciństwa. Dotąd temperatura powietrza spadała stopniowo, teraz zmiana była nagła, a tragarze powitali ją głośnym, przeciągłym okrzykiem i jeszcze przyśpieszyli kroku. Lektyki zakołysały się na obie strony. Jako dziecko w tym miejscu nigdy nie mogłam powstrzymać radości i teraz, choć już dorosła, poczułam się nagle lekko i wesoło. W dolinach powietrze było parne, gorące, wdychane i wydychane przez miliony ludzkich płuc, tutaj, na szczytach, było świeże, zimne, czyste, oddychało się nim jak zbawczym tlenem.
Dotarłyśmy więc z mamą do tego samego starego domku, teraz widzianego dorosłymi oczyma, jeszcze mniejszego niż dawniej, ale za to większe były drzewa, a wokół tarasu zielenił się gąszcz paproci. Dwoje służących, którzy przyjechali z nami, szybko uprzątnęło dom, po czym mama poszła się położyć, a ja czytałam jej i usługiwałam. Gdy spała, studiowałam chińskie księgi i codziennie chodziłam na długie, samotne spacery. Na razie większość domów była nie zamieszkana, gdyż pora gorąca nie zaczęła się jeszcze. Z zaciekawieniem spacerowałam po osadzie, przyglądając się zmianom, jakie zaszły tu od mojego ostatniego pobytu. Powstało więc sanatorium dla chorych na gruźlicę, wielki, biały budynek. Teren po drugiej stronie góry kupili i zabudowali rosyjscy kupcy, nadając mu nazwę „Doliny Rosyjskiej”. Już za obrębem osady bogaci Chińczycy wybudowali dla siebie ogromne domy z kamienia. Wytyczono i nazwano ulice, ponad nimi wznosiły się wysokie teraz drzewa, panowała atmosfera zbytku i wielkiego świata.
Rozmawiałam z mamą o tych zmianach. Zgodziła się ze mną, a co jeszcze bardziej znamienne, wyznała, że nie odważy się już pić nie przegotowanej wody ze źródła, gdyż powyżej stoją teraz domy. Potem dodała:
- I trzeba pozwolić przyjeżdżać tu Chińczykom, jestem o tym przekonana. Być może my, biali, nigdy nie powinniśmy byli budować sobie czegoś tylko dla siebie, ale robiliśmy to dla naszych dzieci. Tyle ich przecież straciliśmy.
Wiedziałam, że mówiąc o tych dzieciach zawsze wspomina czwórkę, którą sama pochowała na małych, ogrodzonych murem cmentarzach, troje w Szanghaju, jedno w Czinkiang - to, które umarło, gdy miałam sześć lat. Moją starszą siostrę, Edith, która zmarła na cholerę w wieku czterech lat, mama zawsze uważała za swe najpiękniejsze i najzdolniejsze dziecko. W pokoju mamy wisiał jej portret: ładne, zdrowe dziecko, o ciemnych włosach nad wysokim czołem, opadających grubymi lokami na ramiona.
- Kiedyś - mówiła mama - Chińczycy i tak nam wszystko odbiorą.
Tak się też stało, ale dopiero po jej śmierci.
Mama leczyła się w Kuling przez dwa lata i przez ten czas dokonała gruntownej przeróbki domu. W miejsce starego powstał znacznie większy, choć nadal skromny. Mama chciała, żeby był jak największy, by miejsca w nim starczyło i dla mnie, i dla siostry, gdy wyjdziemy za mąż i będziemy mieć dzieci. Ale po śmierci mamy, po śmierci taty, gdy Chiny rzeczywiście zaczęły się zmieniać, gdy zaczęto białym odbierać ich własność lub gdy sami pozbywali się jej, aby ulżyć własnemu sumieniu, razem z siostrą sprzedałyśmy nasz dom w Kuling porządnej, chińskiej rodzinie. Wtedy zresztą panował tam już niepodzielnie generalissimus Cziang Kai-szek, jego żona i ich liczni krewni, a ci nowi władcy jeszcze mniej chętnie niż biali wpuszczali chińską biedotę. Ale to już nie była nasza sprawa.
Przez ten rok spędzony samotnie z matką w Kuling zrozumiałam, że koniec jest nieunikniony, nie martwiłam się tym jednak. Nigdy bardziej niż wtedy nie pragnęłam pozbyć się piętna, które ciążyło mi w życiu, jarzma grzechu popełnionego przez moją rasę względem innej. Lżej jest być ofiarą niż katem, gdyż wyrzuty sumienia potrafią kąsać jak zajadłe psy. Właśnie dlatego zdążyłam już zapomnieć o nienawiści, jaką do cudzoziemców żywiła Cesarzowa Wdowa i jej poplecznicy, a ciesząc się na nowo sympatią mych chińskich przyjaciół, ich prostą grzecznością i życzliwością, szczerze chciałam, by zniknęła między nami wszelka nierówność, by wszyscy mogli żyć obok siebie, by mieli w życiu równe szansę. Oczywiście na świecie zawsze będą i biedni, i bogaci, podobnie jak wśród ludzi będą czyści i brudni, wykształceni i niewykształceni, ale te różnice są płynne i naturalne, a wynikają z osobistych cech ludzkich. Chciałabym, żeby zniknęło coś innego: deklarowana, oficjalna segregacja miedzy białymi panami a pałającymi żądzą buntu Chińczykami. Racja w tej akurat sprawie leżała po ich stronie, my przecież nadal byliśmy na ziemi chińskiej jedynie gośćmi, nie władcami, nawet nie obywatelami.
Powrotem do Kuling znów odgrodziłam się na jakiś czas od życia. Na świecie szalała pierwsza wojna światowa, ale jedyne o niej wieści dochodziły za pośrednictwem docierającej do nas co tydzień z Szanghaju angielskiej gazety, która nie pisała wiele o wojskach amerykańskich. Dopiero wiele lat później, gdy znów pojechałam do Europy, uświadomiłam sobie, jak wielu walczyło wtedy Amerykanów i jak wielu z nich padło na obcej ziemi. Zrozumiałam to wędrując po wielkim mauzoleum wystawionym ku czci poległych i zaginionych żołnierzy amerykańskich. Tam, na wysokiej, długiej ścianie, widnieją wypisane drobnym drukiem nieprzeliczone nazwiska tych, co zginęli. Gdy wędrowałam po cmentarzach we Francji i w innych krajach i widziałam białe krzyże stojące tak gęsto, jak tylko blisko siebie mogą leżeć ludzkie ciała, oszołomił mnie ogrom poświęcenia moich rodaków i roniłam spóźnione łzy nad młodymi ludźmi, którzy zdążyli już obrócić się w proch.
Lato zastało nas więc w Kuling. Zjechali do swych domków starzy znajomi, pojawiło się wielu nowych. Moja siostra też przyjechała z pensji w Szanghaju i w ogóle życie potoczyło się jak dawniej, jak za czasów mego dzieciństwa, tylko że nie byłam już dzieckiem. Mamą opiekował się teraz angielski lekarz. Zaczął od kolejnej zmiany diety i biedna mama z podziwu godnym hartem ducha znosiła obrzydliwe papki z gotowanej wątróbki i szpinaku. Stan jej zdrowia poprawiał się jednak bardzo powoli, więc choć przyjechał na krótko ojciec, choć potem siostra musiała wracać na pensję, my zostałyśmy dalej, a tymczasem liście już stały się szkarłatne od pierwszych przymrozków, już popękały i uroniły swe drobne, słodkie orzeszki chinąuapin. Potem, ponieważ poza sezonem zostawało tu mało białych, poproszono nas, byśmy przeniosły się niżej, gdzie lekarzowi byłoby wygodniej odwiedzać mamę, a i nam łatwiej o żywność i opał. Zamieszkałyśmy więc w domu, a raczej w białoróżowej chatce znajomego Szweda i tak zaczęła się najbardziej samotna zima mego życia. Jedynym rówieśnikiem w okolicy był młody człowiek leczący w sanatorium gruźlicę, ale mnie, świeżo upieczonej dorosłej, wydawał się małym chłopcem. Przyjaźń nasza była więc krótka, a zakończyła się, gdy rodzice chłopca, misjonarze, zaniepokoili się jego narastającym zainteresowaniem młodą kobietą, czyli mną. Zresztą umysł mój zaprzątały wtedy zupełnie inne sprawy. Zastanawiałam się, co mam robić dalej. Trudność polegała na tym, że miałam wiele zainteresowań. Później wszystkie razem doprowadziły mnie do pisarstwa, ale wtedy było na to jeszcze za wcześnie. Chciałam naraz zbyt wiele.
Tymczasem nadeszła zima. Mama czuła się lepiej. W szkole domagano się mojego powrotu, więc gdy lekarz uspokoił mnie, gdy mama mnie zachęcała do wyjazdu, pozostawiłam ją pod opieką kilkorga dobrych znajomych i służby i pewnego zimnego dnia w lutym zeszłam z gór.
Było mi trochę dziwnie powrócić samej na misję i samodzielnie zająć się prowadzeniem domu, dziwnie, ale i ciekawie, bo byłam teraz prawdziwą panią domu. Uczyłam, wracałam do domu, potem ja z kolei uczyłam się literatury chińskiej z własnym nauczycielem, zarządzałam domem, wydawałam dyspozycje co do naszych prostych posiłków, a nawet od czasu do czasu zapraszałam gości. Mimo wielkiej miłości, jaką czułam do matki, cieszyłam się tą niezależnością, ale doskonale wiedziałam, że tak nie będzie zawsze, nie tu i nie teraz. Moje przeznaczenie było inne. Nie wiedziałam jeszcze jakie. Czekając, aż to wreszcie zrozumiem, wyszukiwałam sobie przeróżne zajęcia.
A było czym się zajmować. W 1914 roku, roku ukończenia przeze mnie college'u, wydarzyło się wiele znacznie ważniejszych od tego spraw. Amerykańskie college'e i uniwersytety kończyło w tym samym czasie wielu młodych Chińczyków. To oni mieli w swych dziełach wyjaśnić problemy nadchodzących nowych czasów. Sun Jat-sen i jego zwolennicy ani na chwilę nie mogli zaprzestać walki politycznej, gdyż prezydentem nowej republiki chińskiej został Jiian Szy-k'ai, wojskowy. Był to kompromis między starą gwardią, która nie zgadzała się na Sun Jat-sena, a niecierpliwymi radykałami nie uznającymi cesarskiej władzy P'u-i. Swą porażkę Sun Jat-sen przyjął z typowo chińskim, filozoficznym spokojem. Teraz jednak powoli stawało się jasne, że ambicja Jiian Szy-k'aia popycha go do przywrócenia monarchii i ogłoszenia się Pierwszym Cesarzem nowej dynastii. Inną sprawą było, czy zgodzi się na to lud. Rewolucyjne poglądy głoszone uparcie nie tylko przez Sun Jat-sena, lecz również Lianga Czi-czao, Kianga Ju-wei i innych, owładnęły Chińczykami znacznie bardziej, niż można było spodziewać się po narodzie, którego osiemdziesiąt procent było analfabetami. Ale Chińczycy to lud rozmowny, ciekawy, bystry; pogłoski i plotki rozchodzą się wśród nich lotem błyskawicy. Wiadomo było, że społeczeństwo nie zniesie powrotu monarchii, a już na pewno objęcia tronu przez starego Jiiana, na którym wciąż jeszcze ciążyło odium z dawnych czasów - to on przecież zdradził młodego cesarza na korzyść starej cesarzowej, to on był moralnie odpowiedzialny za śmierć młodego władcy i lud mu tego nigdy nie zapomniał.
Był to wspaniały moment, by zamieszkać w Chinach, mnie zaś w dodatku przypadło przeżywać go we właściwym wieku. Byłam młoda, ciekawa wszystkiego, co działo się wokół, czytałam i po angielsku, i po chińsku. Miałam krąg przyjaciół znacznie szerszy niż zwykłe kółko chrześcijańskich misjonarzy. Wiele wydarzeń ekscytowało mnie i wzruszało. Choć wielkie rzeczy działy się z dala od naszego miasteczka, naszej wsi, wiedzieliśmy o wszystkim. Rosły też szeregi nawróconych na chrześcijaństwo. Ojciec dziwił się nawet, że na ten krok decydowało się tylu kupców i rolników. Martwiło go jednak, że nie było wśród nich uczonych starej daty, a prawie zupełnie młodzieży uczącej się w szkołach i college'ach, a tych ojciec cenił szczególnie i szczególnie pragnął przyciągnąć ich do swojej wiary. Co tu kryć, gdy chrzcił ludzi wykształconych, młodych lub starych, cieszył się z tego bardziej niż z całego tuzina zwykłych śmiertelników. Jestem zresztą pewna - choć ojciec nie chciał przyznać mi racji - że tak znaczna grupa Chińczyków przejawiała zainteresowanie chrześcijaństwem właśnie dlatego, że religia ta dawała szansę stworzenia nowego, egalitarnego społeczeństwa.
W rewolucji znaczny udział miary też szkoły misyjne. Nie wiem, czy misjonarze byliby tak zadowoleni z poglądu, że przyczyniają się do doprowadzenia Chin do chaosu, ale tak właśnie było. Nie chodzi wcale o to, że zabraniali krępowania stóp dziewczynkom, że nie uczyli chińskiej klasyki i literatury, ale zachodnich przedmiotów ścisłych, ani nawet nie o to, że głosili rewolucyjną, wstrząsającą posadami świata naukę Chrystusa. Najdziwniejsze, że żaden z nich nie zdawał sobie sprawy, jak rewolucyjne jest to, czego naucza. Misjonarze wychowali się przecież w atmosferze Zachodu, gdzie wierni nie traktują nauk Jezusa dosłownie i praktykują je tylko o tyle, o ile wymaga tego od nich społeczeństwo. Za to Chińczycy swą narodową praktyczność stosowali również w religii.
Była jednak siła jeszcze bardziej rewolucyjna: absolwenci szkół misyjnych, których nie dopuszczono do udziału w starych Egzaminach Cesarskich. Po zlikwidowaniu tej instytucji w roku 1905 nadal nie uważano tych ludzi za godnych piastowania wyższych stanowisk. Istniały więc dwie zwalczające się grupy uczonych. Ci, którzy zdobyli chińskie tytuły naukowe poprzez studia nad klasyką, i ci „nowi”, wykształceni na modłę zachodnią, nie spełniający tradycyjnych wymogów. Jedni pogardzali drugimi. Młodzi chcieli stworzyć kraj, w którym władza znajdzie się w ich rękach, a nie tych „starych pierników”. Nic dziwnego, że wielu spośród nich poszło za Sun Jat-senem.
Ale najbardziej martwiło mnie coś innego. Obserwowałam świat młodymi oczyma, przesadnie idealizując go, i widziałam, że najświatlejsi z Chińczyków wcale nie garną się do chrześcijaństwa. Martwiłam się tym ze względu na moich rodziców, obawiałam się bowiem, że dobro, jakie niewątpliwie czynili w Chinach, będąc wzorem cnót chrześcijańskich, zostanie zniweczone przez jego uboczne, złe skutki i że kiedyś runie wzniesiona przez nich budowla. Nie spodziewałam się, że nastąpi to tak szybko, ale jedno wiedziałam: zmiany w Chinach pójdą drogą, którą wyznaczą ludzie o wysokim poziomie intelektualnym. Chińczycy przez wieki przyzwyczaili się szanować wykształcenie, nie było więc obawy, że długo zniosą rządy głupców. Zbyt głęboko zakorzenił się tu w umysłach i duszach konfucjanizm ze swym kodeksem postępowania. Główną przegraną misji i całego chrześcijaństwa w Chinach był fakt, że religii tej nie przyjął żaden mędrzec tego kraju, dosłownie nikt. Liang Czi'i-cz'ao, duchowy przywódca ówczesnej młodzieży, otwarcie stwierdzał, że religia, a szczególnie chrześcijaństwo, tradycyjnie mieszające się do polityki, jak to działo się w wielu krajach Zachodu, zawsze stanowić będzie broń w ręku państwa.
Ale nigdzie żadne zmiany nie zachodzą natychmiast. W Chinach również nie nastąpiły od razu. Pierwsi wykształceni na Zachodzie Chińczycy zaczęli powracać do kraju w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku, przywożąc wieści o innych niż chiński stylach życia. Kupcy i zwykli robotnicy jeździli szukać zarobku na Hawaje i do Ameryki i również wracali z własną wizją życia na Zachodzie. Najtragiczniejsze, a zarazem najśmieszniejsze jest to, że tak zwani „kulisi”, czyli grupy pracowników najemnych, jedyny chiński „wkład” w pierwszą wojnę światową, wracali do domu z francuskimi żonami lub kochankami. Te zaś zostawały w Chinach dłużej lub krócej, w zależności od tego, co zastały po przyjeździe do kraju męża czy kochanka. Oczywiście kulisi zapewniali swe Francuzki, że w Chinach żyje się wygodnie i nowocześnie. Koleje? Pewnie, że w Chinach są koleje. Francuzkom chodziło o to, czy w razie czego uda im się szybko wrócić do siebie. Koleje chińskie zresztą rzeczywiście bywały świetne. Jedna z linii łącząca Szanghaj z Pekinem przebiegała przez nasze miasto. Otwarto ją, gdy miałam dwanaście lat, i doskonale pamiętam, jak wielkie poruszenie towarzyszyło temu wydarzeniu. Przez wzgórze pod fortem miał przebiegać tunel i wszyscy zastanawiali się, jak też zniosą hałas i stukot pociągu pochowani tam zmarli. Były to jednak czasy, gdy stara cesarzowa silnie odczuwała swą przegraną, więc aby dowieść, jak bardzo stara się być nowoczesna, zgodziła się wreszcie na koleje. Tunel został przekopany, pociągi ruszyły.
Mimo to przewidujące Francuzeczki, a większość z nich była bardzo przewidująca, po zawarciu małżeństwa nie pozbywały się obywatelstwa francuskiego i każda miała odłożone pieniądze na powrót w ojczyste strony. Wyjeżdżając zostawiały mężów i odtąd wielu niewykształconych Chińczyków, zwykłych pracowników fizycznych, mogło poszczycić się małżeństwem czy przynajmniej związkiem z białymi kobietami, a ich opowieści jeszcze bardziej podkopały autorytet białej rasy.
W owych czasach największą sympatią moją, moich młodych chińskich znajomych oraz uczniów cieszyli się K'ang Ju-wei i Liang Czi'i-cz'ao, dawni wychowawcy młodego cesarza, którzy w 1898 roku zostali wygnani z kraju. W następnych latach na pierwsze miejsce stopniowo wysuwał się Liang Czi'i-cz'ao. Myślę, że nie stało się tak dlatego, że był lepszy, gdyż niełatwo byłoby znaleźć umysł równie wszechstronny, a równocześnie głęboki i oryginalny, co K'ang Ju-wei. Przenikliwość K'anga sprawiła, że dobro widział i po jednej, i po drugiej stronie. Szybko zrozumiał, że Wschód i Zachód, o ile potrafią porozumieć się pokojowo, mogłyby wspaniale uzupełniać się dla wspólnej sprawy. Fascynowała go historia i nauka Zachodu, ale bez fałszywego przekonania o niższości Chin. Potem jednak, gdy przebywał na wygnaniu w Japonii, nie miał już tak wielkiego wpływu. Dlatego zapewne, że nie zgadzał się z ideologią radykałów. Był przekonany, że w Chinach za wcześnie jeszcze na ustrój republikański. I miał rację. Oczywiście nie przysporzyło mu to zwolenników, tak jak to dzieje się zawsze w przypadku ludzi, którzy w niewłaściwej chwili głoszą słuszne teorie. Dlatego więc idolem młodych, wykształconych Chińczyków stał się przede wszystkim Liang Czi'i-cz'ao.
Pierwsze pisma Lianga pochodzą z roku 1902. W swej autobiografii Hu Szy opisuje, jak wielki wpływ miały na niego i jemu podobnych eseje Lianga, publikowane wówczas w Japonii w Ming Pao, czyli „Gazecie Ludu”. Wreszcie Liang Czi'i-cz'ao przedstawił swą doktrynę, całkowicie odmienną od starych, chińskich przekonań, według których człowiek cywilizowany walczy jedynie w sposób bierny. Młodym Chińczykom, spragnionym działania i zmian, wykładał teorię doboru naturalnego Darwina, według której walka jest prawem natury. Uświadamiał im, że właśnie walce zawdzięczają swą dominację ludy Zachodu. A więc i Chińczycy powinni stać się narodem, który musi nauczyć się walczyć, nowym narodem.
Pojęcie nowego narodu działało wszędzie jak iskra na proch. Sun Jat-sen wierzył, że wystarczy obalić dynastię mandżurską, by dokonać odnowy narodu chińskiego. Ale Mandżurowie, podobnie jak ostatnio Kuomintang, upadli zbyt łatwo, zbyt szybko, zanim ktokolwiek zdążył wymyślić, co zrobić, by naród rzeczywiście stał się „nowy”. Nie było mi zbyt wesoło, gdy parę lat temu znajomy Chińczyk opowiedział mi w Hongkongu, że komuniści zaniepokoili się łatwością, z jaką pokonali armię Cziang Kai-szeka.
- Byliśmy przygotowani na pięć lat walki - miał powiedzieć przywódca komunistów - i tyleż lat potrzeba nam było, by nauczyć się rządzić, a zwycięstwo przyszło tak szybko, że nie jesteśmy do tego przygotowani. I na pewno zdarzy nam się wiele błędów.
Tak samo było i wcześniej, po rewolucji roku 1911, gdy ten kolos na glinianych nogach, dynastia mandżurska, padł pod ciosami powstańców, mimo zgromadzenia w podpekińskich wioskach i stolicach wszystkich prowincji trzech milionów najwierniejszego wojska. Tylko co począć z ogromnym krajem i setkami milionów ludzi, którzy nagle zostają bez władzy? Sensownego planu nie miał nikt i zapewne dlatego Sun Jat-senowi udało się przeforsować własną koncepcję rządów republikańskich. Lud uznał, że przynajmniej ta forma rządów oszczędzi wszystkim przejściowego okresu wojen domowych, kłopotów i wydatków związanych z powoływaniem na tron nowej dynastii. Szary człowiek, chłop czy kupiec, cieszył się na myśl, że nie będzie już płacił podatków na kosztowne pałace i ogrody dostojników. W Chinach istniała i przedtem myśl demokratyczna, a tkwiła ona właśnie w narodzie. Dotąd cierpliwie znosił on cesarzy i ich wszelkie wybryki, w zamian za bezpieczeństwo wynikające z silnej władzy. Gdy jednak okazało się, że istnieją kraje, gdzie cesarzy nie ma, pójście w ich ślady było czymś zupełnie naturalnym. Kiedy Jiian Szy-k'ai zamarzył sobie wskrzesić ustrój cesarski, Chińczycy nie zgodzili się na to, a byli tak co do tego przekonani, że sam pomysłodawca musiał stwierdzić ze zdziwieniem, że lud nie tylko nie chce jego, lecz również nikogo innego na cesarza, że pragnie tej czy innej formy nowoczesnego samorządu.
Chińczycy zawsze rządzili się sami. Władzy nie ufali nigdy, ba, wręcz nią pogardzali. Nie mieli najmniejszych złudzeń co do urzędniczej bezinteresowności ani wątpliwości, że wszyscy urzędnicy są przekupni. Stare chińskie przysłowie głosi, że najlepszy rząd to taki, co rządzi najmniej. A według słów ludowej piosenki:
Gdy słońce wstaje, idę do pracy,
Kiedy zachodzi, do domu czas.
Studnie wykopię, będę miał co pić,
Pole zaoram, będę miał co jeść,
A co do tego cesarzowi?
I naród rządził się dobrze. Tradycyjny, oparty na rodzinie system chiński, w którym każdy mężczyzna, kobieta czy dziecko byli integralną cząstką klanu, a każdy klan odpowiadał za należące do niego jednostki, stanowił zdrową podstawę dla nowoczesnego ustroju demokratycznego. Amerykanom trudno zrozumieć, że klan rodzinny może być świetnym oparciem demokracji, ale tak właśnie jest. W Chinach - zanim rodzina nie znalazła się pod destrukcyjnym wpływem komunizmu - niepotrzebne były wydatki na instytucje publiczne, które są tak wielkim ciężarem dla naszego państwa. Nie było więc sierocińców, gdyż nie było sierot, ponieważ za opiekę nad dzieckiem, które straciło rodziców, odpowiadała cała rodzina. Nie było domów dla umysłowo chorych, bo i nimi opiekowały się rodziny; umysłowo chorych też zresztą było mało, bo rodzina dawała wszystkim poczucie osobistego bezpieczeństwa bez poniżenia, a tym samym usuwała jedną z głównych przyczyn szaleństwa w naszych czasach - zagubienie jednostki. Niepotrzebne były też zasiłki, bo znów rodzina pomagała tym spośród swych członków, którzy znaleźli się bez pracy. Pomoc z zewnątrz była konieczna jedynie podczas głodu czy klęsk żywiołowych, a i wtedy rodzina trzymała się razem. Interesy klasy średniej były prowadzone solidnie, ponieważ od wielu pokoleń za podstawę miały rodzinną tradycję. Oczywiście istniał problem nepotyzmu, gdyż każdy chciał pomóc krewnym w zdobyciu pracy. Nie widzę jednak wielkiej różnicy między chińskim nepotyzmem rodzinnym a amerykańskim nepotyzmem politycznym; zresztą odmiana rodzinna jest mniej szkodliwa społecznie, gdyż cała rodzina moralnie odpowiada za swych członków, hańba któregokolwiek z nich to hańba całego klanu.
Gdyby Sun Jat-sen i jego zwolennicy, a więc również późniejszy, kuomintangowski rząd Cziang Kai-szeka, potrafili zrozumieć, jak cenny jest taki ustrój rodzinny i wykorzystać jego zdrowe, demokratyczne podstawy, komunizm nie miałby czego szukać w Chinach. Widać to choćby po tym, że głównym celem ataku komunistów, gdy zaczęli wprowadzać w życie swą ideologię, stała się właśnie rodzina. Rządy ich przetrwają w Chinach długo, o ile udało im się rozbić wspólnotę rodową, czyli zniszczyć odwieczną gwarancję stałości Chin.
Oczywiście nie od razu okazało się, że pierwsza rewolucja poniosła klęskę. Sun Jat-sen nadal walczył o jedność państwa, choć w całym kraju zaczynały się stare kłopoty z miejscowymi „panami wojny”, potęgowane jeszcze przez narastający na Zachodzie militaryzm. Bardzo mało Amerykanów - tak teraz, jak i wtedy - zaprzątało sobie głowy chińskimi sprawami, a jeszcze mniej rozumiało, że to wydarzenia na Zachodzie do spółki z odwiecznym mechanizmem historycznym przyczyniały się do tego, że w Chinach pojawiali się samozwańczy dowódcy, zwani teraz „generałami”, którzy przechwytywali władzę w swoich prowincjach. W tamtych czasach bardzo długo żyłam pod panowaniem takich właśnie „panów wojny” i żyło się na ogół dość spokojnie, choć dobrze było znać ich temperament. Zwykle byli to ludzie niewykształceni. Każdy z nich, gdy trochę sobie powalczył, najczęściej uspokajał się na jakiś czas, brał kilka nowych nałożnic, czasem wpadał w nałóg zażywania opium i przez chwilę nie było z nim problemów. Wodzowie ci bardzo rzadko niepokoili białych, ponieważ nie chcieli drażnić zachodnich mocarstw. Mieli za to inną wadę, która niezwykle drażniła młodych radykałów - potrzebowali ogromnych ilości pieniędzy na swe „wojska”, złożone głównie z nicponi i malkontentów. Żeby je uzyskać, sprzedawali po kawałku swe ziemie Japończykom, którzy podczas pierwszej wojny światowej zrobili na tym doskonały interes. Japonia, przystąpiwszy do wojny po stronie Aliantów, liczyła na przejęcie niemieckich posiadłości w Chinach i uzyskanie w ten sposób bazy do przyszłych agresji. Dzierżawiła i skupowała od chciwych wodzów kopalnie, porty i koncesje, stając się z dnia na dzień coraz bardziej realnym zagrożeniem.
Wykształceni Chińczycy pogardzali tymi wodzami, ale prosty lud często świetnie się przy nich bawił, o ile tylko zostawiali go w spokoju i bronili przed bandytami. Zresztą „wodzowie” byli to najczęściej osobnicy silni, uparci, rubaszni, o sporym poczuciu humoru, nieustraszeni, a często rzeczywiście bardzo śmieszni. Jeden z nich, rządzący niedaleko od nas, znany był z tego, że nie wiedział: ilu ma żołnierzy, ile ma pieniędzy i ile ma żon. Inny z kolei przegrał kiedyś dwie bitwy z tym samym przeciwnikiem, po czym oświadczył, że jeśli za trzecim razem również zostanie pobity, wróci do siebie tylko w trumnie. Wszyscy z niecierpliwością oczekiwaliśmy na tę wielką bitwę, a gdy i ta zakończyła się klęską naszego bohatera, przygotowano bardzo wystawny pogrzeb. Pogrzeb był bardzo wesoły, ponieważ od zwykłego pogrzebu różnił się jednym tylko, za to ważnym elementem: w wielkiej trumnie niesiono nie zwłoki, lecz jak najbardziej żywe, choć starawe, ciało „wodza”, wystrojone w najlepsze szaty. „Poległy na polu chwały” uśmiechał się szelmowsko do zdumionych widzów, paląc ogromne, zagraniczne cygaro. Lud szalał z radości i natychmiast wybaczył wodzowi wszelkie jego grzeszki, co jest zresztą charakterystyczne dla Chińczyków, którzy uwielbiają się śmiać. Przecież i mój ojciec nie raz i nie dwa uratował własne życie rezolutnym żartem.
Tymczasem młodzi Chińczycy, między innymi wielu mężów moich przyjaciółek, starali się stworzyć nowe Chiny. Niestety, zamiast spojrzeć na świat realistycznie, czyli ocenić, na jakich istniejących już w swym narodzie podstawach budować „nowe”, usiłowali bezkrytycznie wprowadzać idee zachodnie. Na przykład uwierzyli w konieczność militaryzmu twierdząc, że Zachód silny jest przede wszystkim armią i uzbrojeniem. Niektórzy więc z młodych reformatorów stanęli po stronie „wodzów”, by zreorganizować ich wielkie, lecz nieregularne wojska. Inni znów uważali, że Zachód góruje nad Chinami systemem prawnym, że słabość Chin wynika z oparcia rządów na jednostkach i ich wzajemnych stosunkach, a nie na prawie, i dlatego starali się wprowadzić rządy legalistyczne, takie jak w Ameryce czy Francji. Nic z tego nie wyszło: Sun Jat-sen upierał się, że najwyższą władzą państwa ma być parlament, podczas gdy staroświecki Jtian Szy-k'ai zamierzał utrzymać ją w swych rękach, przynajmniej na czas własnej prezydentury. W prowincjach powstały co prawda rady niższego szczebla, ale wkrótce zostały rozpędzone przez nabierających coraz większego znaczenia lokalnych wodzów.
Dziwne były to czasy. Czasem, gdy czytałam najświeższe doniesienia w gazetach, wydawało mi się, że jestem żonglerem usiłującym utrzymać w powietrzu tuzin piłeczek. Z jednej strony kształcona na Zachodzie młodzież, żarliwie propagująca parlamentaryzm, legalizm, teorie mechanistyczne, zwalczająca starą filozofię idealistyczną, z drugiej nieokrzesani, działający z całkowicie egoistycznych pobudek „generałowie”, budujący swe prywatne imperia, z trzeciej Japonia, wgryzająca się podstępnie w ziemię chińską, przygotowująca grunt pod własne imperium, z czwartej Sun Jat-sen, walczący dzielnie, choć coraz rozpaczliwiej, o własne ideały, bez wojska i funduszy, z piątej stary Jiian Szy-k'ai, zdecydowany restaurować monarchię. Sytuacja nieco się wyjaśniła, gdy Jiian zrozumiał wreszcie, że lud go nie chce, że musi złożyć rezygnację i przyznać się do błędu. Nie żył długo po tej hańbie. Gdy umarł w roku 1916, wszyscy odetchnęli z ulgą.
Mnie jednak najbardziej interesował inny aspekt rewolucji, aspekt literacki. Gdy cały kraj usiłował wypracować sobie formę rządów najlepiej dostosowaną do nowych czasów, głębokim przemianom ulegało też pisanie i czytanie książek. Zanim jednak opiszę tę literacką rewolucję, muszę wyjaśnić, jeśli to w ogóle możliwe, jakie miejsce w życiu Chin zajmują książki i to od czasów Konfucjusza, czyli już od pół tysiąca lat przed naszą erą. Jeżeli w Chinach istniała jakakolwiek arystokracja, jej probierzem było nie urodzenie, nie majątek nawet, lecz wykształcenie. Egzaminy cesarskie mógł składać każdy, choćby i syn chłopski. Często zresztą ci najniżej urodzeni zdawali je najlepiej, gdyż jeżeli w wiosce zdarzył się ktoś nieprzeciętnie uzdolniony, wszystkie mieszkające tam rodziny składały się na jego wykształcenie, w nadziei, że po pomyślnie zdanym Egzaminie nie tylko przyniesie im wielki zaszczyt, ale również zwróci z naddatkiem wszelkie poniesione przedtem koszty. Młody uczony automatycznie dostawał się do elity intelektualnej kraju i nigdy odtąd nie trudził się już żadną pracą fizyczną. Był uczonym, więc prowadził życie uczonego czy to w dostatku, czy w ubóstwie. Nawet jeśli nie zyskał wielkiej sławy, nie tracił swej pozycji, a utrzymywać się mógł choćby z prowadzenia szkoły w rodzinnej wsi. Ale niezależnie od tego, czy zostawał doradcą cesarza, czy tylko wiejskim nauczycielem, w niczym nie umniejszało to szacunku, jakim się cieszył. Dzięki takiej postawie nauka była dla młodych Chińczyków czystą przyjemnością, bo zamiast bierności na lekcjach lub dziecinnych, sportowych pasji, moi uczniowie wykazywali zadziwiającą pilność i ochotę do nauki, wiedząc, że w chińskim społeczeństwie kluczem do powodzenia są sukcesy w nauce, że człowiekowi wykształconemu żyje się lepiej.
Dopóki władza znajdowała się w rękach Mandżurów, a szczególnie dopóki istniała instytucja Egzaminów Cesarskich, liczyli się tylko starzy klasycy, którzy nie uznawali tytułów nadawanych przez zachodnie uniwersytety. Potem jednak, gdy upadły i Egzaminy, i tron, uczeni starej daty zostali nagle zawieszeni w próżni.
Zniknęli ich protektorzy, zniknęły stanowiska, a rewolucja polityczna wyniosła ludzi kształconych na Zachodzie. Charakterystyczne, że ci młodzi intelektualiści, zamiast zająć się praktycznymi problemami kraju, a więc polityką i gospodarką, z wielkim zapałem rozpętali kolejną rewolucję - literacką. A przecież osiemdziesiąt pięć procent Chińczyków stanowili analfabeci, biegle czytało najwyżej pięć procent, a w tej liczbie byli wszyscy uczeni starego i młodego pokolenia - na ten margines społeczeństwa trwonili energię młodzi intelektualiści. Na pierwszy ogień poszedł język pisany, język starych uczonych, klasyczny wen jen, jedyny spośród dialektów chińskich, którego używano w literaturze. Powieści, czyli tak zwanego „dzikiego pisania”, za literaturę nie uważano. Owszem, czytano je, ale wyłącznie dla rozrywki. Żaden z prawdziwych uczonych starej daty za żadne skarby świata nie dałby przyłapać się z czymś takim w ręce, choć oczywiście wszyscy czytali powieści na osobności. Jednak wyłączne używanie tej klasycznej chińszczyzny w literaturze stanowiło barierę dla zwykłych Chińczyków w zdobywaniu informacji. Gdyby w Ameryce pisano po łacinie, nie po angielsku, byłoby podobnie. Biegłość w wen jen zdobywało się po wielu latach nauki, więc młodzi intelektualiści, którzy lata te spędzili studiując nauki ścisłe i inne przedmioty, stali się zdeklarowanymi wrogami klasycznej chińszczyzny. Twierdzili, że językiem pisanym powinien stać się język ludu, język mówiony. Chodziło zresztą o coś więcej niż o sam język, o pozbycie się starych „sztuczek” literackich, takich jak aluzja, alegoria czy przypowieść. Od dziś, oznajmili młodzi intelektualiści, piszemy prosto, jasno i językiem potocznym. Na czele tego ruchu stał Ts'ai Jiian-p'ei, sławny rektor pekińskiego uniwersytetu Peita, uniwersytetu, który zatrudnił jako wykładowców największych uczonych ze stronnictwa młodych. Największym z nich był, jak sądzę, Cz'en Tu-siu, błyskotliwy, śmiały radykał, stracony później przez komunistów. Wydawane przez niego czasopismo Czing Nien, czyli „Młodzież”, stało się natchnieniem tysięcy niespokojnych duchów, a gdy w roku 1916 gazeta ta opowiedziafcusię za reformą literatury, płomień nowych prądów umysłowych ogarnął całe Chiny. Oczywiście starzy mędrcy, a nawet przyzwyczajeni do tradycji zwykli ludzie, byli przerażeni tą, w ich mniemaniu, zagładą literackiej przeszłości narodu. Tymczasem trwały dysputy w powstających jak grzyby po deszczu małych czasopismach, na łamach gazet i przy stolikach herbarciarni. Gdy Hu Szy zaszokował wszystkich artykułem w „Młodzieży”, swymi błyskotliwie przedstawionymi argumentami za użyciem pat hua, czyli języka potocznego, a przeciw wen jen, poczuliśmy, że w nowych Chinach rodzi się nowa siła.
Cz'en Tu-siu i Hu Szy opierali swą argumentację nie tylko na literaturze Zachodu, pod której wpływem niewątpliwie pozostawali, lecz również na zachodniej myśli rewolucyjnej. Starsi Chińczycy oburzali się na „cudzoziemskie” wybryki obu młodych przywódców i ich zwolenników, ale jest faktem, że Cz'en Tu-siu i Hu Szy znaleźli w historii Chin świadectwa o okresowym pojawianiu się takich samych tendencji, które co jakiś czas powodowały zmiany w życiu kraju. Duch rewolucyjny był, jak uważali, przejawem ludzkiej determinacji, odnawiającej się w kolejnych pokoleniach, w każdej części świata, by pozbyć się balastu przeszłości, by na nowo, bez obciążeń, stawić czoło problemom, jakie niesie ze sobą życie.
Najbardziej mnie w tym wszystkim interesował fakt, że owi intelektualiści po raz pierwszy w historii Chin podnieśli powieść do rangi literatury, że dla nich nie była to pogardzana zabawka motłochu, rozpowszechniana przez wędrownych bajarzy i trupy aktorskie, a jeśli nawet popełnił ją ktoś wykształcony, czynił to zawsze anonimowo lub pod pseudonimem, ponieważ powieści pisano zawsze wyłącznie w języku potocznym, mówionym. Hu Szy opublikował wkrótce porywający esej o powieści chińskiej. Tematem tym nigdy dotąd nie zajmował się żaden chiński uczony. Ja sama, która pod wpływem pana Kunga nigdy nie śmiałam przyznać, jak wielką przyjemność znajdowałam w lekturze opowiadań i powieści, teraz dopiero odczułam, że pan Kung umarł naprawdę. Wszyscy moi rówieśnicy zaczęli czytać prozę i w dodatku szczycili się tym, co więcej, zaczęli również pisać i to nie staroświecko, aluzyjnie, lecz prosto, swobodnie i z uczuciem.
Dla wykształconych Chińczyków było to wyzwoleniem. Możliwość wypowiadania myśli i uczuć bez konieczności ubierania ich w sztywny, przestarzały styl uwolniła nagle energię powstrzymywaną przez całe wieki. Życie umysłowe kraju zaczęło rozwijać się z impetem całkowicie nieproporcjonalnym do ilości bezpośrednio zaangażowanych w nie ludzi. Przecież w dalszym ciągu udział w tym miało zaledwie pięć procent ludności. Ich wpływ jednak był tak wielki, że docierał nawet do niepiśmiennej i niewykształconej większości. Była to wspaniała rewolucja, na tyle młoda, że jeszcze nieskalana. Młodzi Chińczycy zapomnieli na razie o wzajemnych animozjach i chciwie chłonęli wszystko, co mógł im zaoferować świat: nowe idee, formy, nowe kierunki intelektualne. Ich entuzjazm był zaraźliwy; ja sama czułam, że odradza się we mnie wiara w Chiny. Jeśli tak dalej pójdzie, myślałam sobie, wkrótce wyprzedzimy wszystkie inne narody; w porównaniu z bystrymi, jasnymi, dociekliwymi umysłami moich młodych chińskich przyjaciół, mężczyzn i kobiet, amerykańskie koleżanki z college'u robiły wrażenie stworzeń bardzo dziecinnych.
W tamtym okresie szczególnie pasjonowałam się dziełem życia niezwykłego człowieka nazwiskiem Lin Sii. Nie znał ani słowa po angielsku, ale gdy kiedyś wpadła mu przypadkiem w ręce jakaś zachodnia powieść, z ciekawości poprosił znajomego, by mu ją przeczytał i przetłumaczył. Powieść ta całkowicie zauroczyła Lin Sii. Szkoda, że nie wiem dokładnie, co to było. Wydaje mi się, że mogła to być jedna z powieści sir Waltera Scotta. Tak czy inaczej po jej skończeniu zażądał, by mu ją przeczytać jeszcze raz, i słuchając improwizowanego tłumaczenia spisał je własnym, przepięknym stylem po chińsku. W ten sam sposób tłumaczył potem inne powieści Scotta, powieści Dickensa, Conan Doyle'a, Wiktora Hugo, Roberta Louisa Stevensona, Tołstoja, Cervantesa i wielu innych, łącznie dziewięćdziesiąt trzy książki angielskie, dziewiętnaście amerykańskich, dwadzieścia pięć francuskich i sześć rosyjskich. Najbardziej lubił powieści Ridera Haggarda. Z początku tłumaczył dla własnej przyjemności, ale wkrótce przekonał się, że zamorska literatura podoba się innym chińskim czytelnikom i na tym niewinnym piractwie zbił spory majątek. Jak można było się spodziewać, jego śladem poszło wielu innych pisarzy chińskich, wiecznie biednych, zwłaszcza młodych. Nie zawsze niestety pamiętali o autorze oryginału. W ten sposób literatura Zachodu dotarła do zwykłych chińskich czytelników, gdyż nie trzeba było już wstydzić się czytania prozy, przynajmniej prozy zagranicznej.
Wiele lat później, gdy sama zaczęłam pisać, spotkał mnie ten sam zaszczyt lub przykrość, zależy jak na to spojrzeć, i moje książki wielokrotnie wykorzystywane były w podobny, beztroski, piracki sposób. Pamiętam, że samej tylko Ziemi błogosławionej widziałam siedem różnych tłumaczeń. Niektóre z nich były skrócone, na dwóch zaś w ogóle nie było mojego nazwiska, a jako autor figurował tłumacz. Młodzi pisarze często „zapożyczali” takie czy inne wydarzenie lub postać z tej książki i pisali o nich osobne opowieści, a następnie sprzedawali jako swe własne dzieła. Ten sam los spotkał inne spośród moich książek, ja zaś byłam zupełnie bezsilna, bo w Chinach nie istniało pojęcie prawa autorskiego. Wątpię, by cokolwiek zmieniło się w tym względzie za komunistów, skoro nawet w Rosji tłumaczono swobodnie moje książki nie pytając o moją zgodę, nie mówiąc już o płaceniu honorariów autorskich. Z sympatii można oczywiście przymykać oko na taki proceder, zwłaszcza gdy nie ma się na to żadnego wpływu, ale przecież nie sposób zgodzić się na to, by tłumacz podszywał się pod autora.
Od takiego fascynującego życia zostałam nagle oderwana, choć dokładniej należałoby stwierdzić, że oderwałam się sama przez małżeństwo z pewnym młodym Amerykaninem. Nie można nazwać go misjonarzem, gdyż wcale a wcale nie był pobożny. Przynajmniej w moim przekonaniu, choć zatrudniała go Rada Misji Prezbiteriańskich na stanowisku doradcy do spraw rolnictwa. Po prostu nadszedł czas na małżeństwo, tak jak to dzieje się w życiu każdego mężczyzny, każdej kobiety. Wybraliśmy siebie, nie zdając sobie nawet sprawy, jak bardzo ograniczony mieliśmy wybór. Szczególnie ja, która dorastałam z dala od własnego kraju, z dala od rodaków. Nie interesują mnie już osobiste szczegóły tego związku, który przetrwał z trudem całe siedemnaście lat, ale pamiętam doskonale świat, w który rzuciło mnie to małżeństwo, świat tak odmienny od tego, w którym żyłam dotychczas, jak gdyby dzieliły je całe wieki, świat chińskiego chłopa.
CZEŚĆ
TRZECIA
Forest Haunt w stanie Vermont
Dziś widzę przez okno leśną polanę, a spoza otaczających ją sosen i klonów wyłaniają się zaokrąglone szczyty zielonych gór. Nasza chatka to efekt pewnego planu, a plan to wynik mojego buntu. Moje dzieci dorastały nie znając pracy rąk. Prawda, na naszej farmie prowadziły traktory, zakładały krowom dojarki, siedziały na kombajnie i twierdziły, że pracują na roli. Bo i jest to praca na roli, ale w amerykańskim rozumieniu, a to zawsze pozostawiało mi uczucie pewnego niedosytu. Chłopcy nie mieli bezpośredniej styczności z ziemią, co według mnie jest najważniejsze, nie dotykali gołymi rękami kamieni, gruntu i drewna, by dać życiu trwałą podstawę. Ja sama mieszkałam w wielu różnych miejscach, ale nigdy nie zatraciłam ciągłości i stabilności, gdyż wszędzie, gdzie rzucił mnie los, urządzałam sobie ogrody, sadziłam i zbierałam w zgodzie z niezmiennym rytmem przyrody.
A te domy, które się teraz buduje! Stare, solidne domy na naszej pensylwańskiej wsi mogłyby stać jeszcze wiele lat, ale widziałam na własne oczy, jak padają tratowane przez buldożery, a na ich miejscu, na pooranej, krwawiącej ziemi, maszyny wzniosły pudełka z blachy, jedno obok drugiego. Nazwano je „domami” i natychmiast wtłoczono w nie dwadzieścia tysięcy rodzin. Zobaczywszy to wiedziałam już, że moje dzieci muszą nauczyć się, jak powstaje prawdziwy dom.
Pewnej wiosny pojechaliśmy do Vermont, by podpatrywać zbiory syropu klonowego, i tam właśnie mój bunt zaczął nabierać realnych kształtów. Działki na lesistych zboczach gór były tanie jak barszcz - nieco ponad pięć dolarów za hektar. Kupiliśmy więc kawał ziemi, położony wysoko, z dala od szosy, i następnego lata na polanie, gdzie już sto lat temu stało jakieś gospodarstwo, moi synowie zaczęli wznosić dom pod kierunkiem znającego się na tej robocie tubylca. Odtąd co lato chłopcy jeździli w góry do pracy. Powoli zaczęły pojawiać się najpierw fundamenty, potem ściany z zaprawnego cementem kamienia, dwa wielkie kominki, okna i drzwi, równo ułożona podłoga z kamiennych płyt. Ostatnie roboty wykonał świetny rzemieślnik, Niemiec, którego zamiłowanie do perfekcji doprowadzało do szewskiej pasji moich młodych Amerykanów, ale mnie radowało, bo niechlujna robota była dla mnie zawsze oznaką niechlujstwa duszy i umysłu.
Powoli, powoli uczyli się coraz więcej, aż wreszcie dom był gotowy i teraz oto znajdujemy się w naszej górskiej sadybie. Wodę trzeba nosić ze strumyka, lampy mamy tylko naftowe, nigdy nie pozwolę założyć telefonu, posiłki gotuję w kominku i uważam, że to najlepszy sposób na świecie. W pobliżu pojawiają się co jakiś czas wiewiórki, sarny, czasem niedźwiedzie, i musimy mieć się na baczności przed psotnym jeżozwierzem, który umie pogryźć wszystko, a najbardziej smakują mu opony samochodowe. Dom kosztował nas jedną trzecią tego, ile trzeba by zapłacić za te nowomodne, blaszane pudełka w Pensylwanii, a przy tym chłopcy potrafią teraz postawić własny dom, zaś dziewczęta prowadzić gospodarstwo w każdych warunkach, nie tracąc nic ze zdobyczy cywilizacji. Ja zaś mam to wielkie okno, jodły, góry i przede wszystkim święty spokój.
Prawie równie dobrze jak ludzi pamiętam krajobrazy, a choć spoglądam w tej chwili na zielone lasy stanu Vermont, tak samo dokładnie pamiętam miasteczko na północy Chin, w którym znalazłam się po ślubie. Wyjść za mąż postanowiłam pod wpływem typowo ludzkiego zbiegu okoliczności, który wyjaśnić można chyba tylko mądrymi słowami Koheleta, że, jest czas małżeństwa”. Gdy czas ten nadchodzi w życiu normalnego, zdrowego człowieka, małżeństwa nie da się uniknąć, niezależnie od tego czy wyboru partnera dokonuje sam zainteresowany, czy rodzina, a partnerem tym zostaje osoba, która najlepiej się do tego nadaje w danym środowisku. Rodzice nie pochwalali mojego wyboru, a choć zachowywali na ten temat zadziwiające milczenie - zadziwiające, gdyż oboje przywykli szczerze wygłaszać swe sądy - wyczuwałam ich dezaprobatę. Tym razem, inaczej niż zwykle, w milczeniu tym byli jednomyślni. Nie zdarzało się to często. Ponieważ byłam wtedy bliżej z mamą niż z ojcem, wzięłam ją kiedyś na stronę i zapytałam wprost, dlaczego są przeciwni temu związkowi. Odpowiedziała, że według nich ów młody człowiek, niewątpliwie porządny i uczciwy, nie będzie niestety pasował do naszej dość intelektualnej rodziny, gdyż brak mu jakichkolwiek zainteresowań intelektualnych. Gdy zwróciłam jej uwagę, że skończył przecież w Stanach szkołę wyższą, mama odparła, że była to szkoła rolnicza, w naszej rodzinie bynajmniej za wyższą nie uważana.
- Zachowujecie się z tatą jak chińscy rodzice - powiedziałam. - Według was mój mąż musi przede wszystkim pasować do całej rodziny.
- Nieprawda - stwierdziła - chodzi nam wyłącznie o twoje dobro. Znamy cię lepiej, niż ci się wydaje. Jak można być szczęśliwą z kimś, kto nie rozumie, o czym mówisz?
Ale ja byłam uparta jak każdy członek mojej rodzinki, więc nie słuchałam. W parę miesięcy później w ogrodzie naszej misji odbyła się bardzo skromna uroczystość, a niedługo potem miałam już swój pierwszy dom - mały, czteropokojowy z szarej cegły, kryty czarną dachówką - w otoczonym murami miasteczku Nansuczou w prowincji Anhuej, daleko od moich rodzinnych stron, od Kiangsu.
Było tu zupełnie inaczej. Nie mieszkałam dotąd nigdy na północy Chin, więc krajobraz był dla mnie całkiem obcy. Z mojego okna zamiast zielonych dolin i prześlicznych błękitnych wzgórków nad szeroką Jangtse widziałam teraz wysoką skarpę, na której stał mur miejski zbudowany na planie kwadratu, z ceglaną basztą na każdym rogu, otoczony fosą. Wielkie, drewniane, okute żelazem bramy zamykano na noc przed bandytami i maruderami. Za murami, za fosą, rozciągał się płaski, pustynny krajobraz, urozmaicony tylko czymś, co wyglądało jak sterty błota, a było w rzeczywistości wioskami, których domy budowano z tutejszej bladej, piaskowej gliny. W zimie nie było tu ani skrawka zieleni. Tej samej barwy była i ziemia, i domy, i nawet ludzie, bo nieustające wiatry obsypywały ich włosy i skórę piaszczystym kurzem. Kobiety w tej okolicy chyba w ogóle się nie myły. Miało to zresztą głębszy sens: czystą, uczesaną, ufryzowaną kobietę, ubraną w coś innego niż nieśmiertelna piaskowa lub sprana niebieska bawełna, zaraz podejrzewano, że się źle prowadzi. Porządne kobiety szczyciły się swym zaniedbaniem, widocznym dowodem, że nie interesują ich mężczyźni. Zaniedbanie było tu więc oznaką cnoty. Bogate niczym nie różniły się od biednych, bo nawet wielkie damy kryły jedwabne stroje pod bezbarwnym płaszczem z bawełny i nie wyglądały lepiej niż zwykłe wieśniaczki. Długo musiałam przyzwyczajać się do tej pozornej brzydoty mojego nowego otoczenia. Pamiętam, jak bardzo upadałam na duchu na widok monotonii krajobrazu, jak narzekałam, że nawet nie warto iść na przechadzkę, bo można iść i iść, a wszystko nadal będzie wyglądało tak samo.
Miałam jednak zawsze tę zaletę lub wadę, sama już nie wiem, że łatwo interesuję się i zajmuję tym, co mnie otacza, i wkrótce miałam już wiele zajęć oraz powodów do radości. Odkryłam w sobie żyłkę do prowadzenia domu i ogrodnictwa. Z ogromną przyjemnością ustawiałam w czterech pokojach skromne meble, wieszałam w oknach firanki z żółtego, chińskiego jedwabiu, malowałam obrazy, by później zawieszać je na ścianach, projektowałam regały, hodowałam kwiaty. Cieszyłam się, że mieszkam w małym, chińskim domku krytym czarną dachówką, a nie w cudzoziemskim domu misyjnym. Domek był parterowy, więc ogród zdawał się wchodzić do środka. W tutejszym suchym klimacie nie dało się hodować wielu południowych kwiatów z ogrodu mamy, ale jesienią miałam wspaniałe chryzantemy, a w maju i czerwcu szantungskie róże.
Wiosną cała okolica nagle piękniała. Nagie dotąd wierzby rosnące wokół wiosek pokrywały się miękkimi liśćmi, na polach zieleniły się łany pszenicy, a drzewa owocowe obsypywały się różowo-białymi kwiatami. A najpiękniejsze były nie znane mi dotąd fatamorgany. Gdy tylko ziemia była jeszcze chłodna, a powietrze ciepłe, suche i przejrzyste, jak okiem sięgnąć rozpościerały się miraże jezior, gór i drzew. Otaczała mnie iście bajkowa atmosfera, żyłam jakby w półśnie. Do dziś pamiętam też nierealnie niemal czarowny blask tamtejszego księżyca, oświetlającego mury miasteczka i nieruchome wody fosy. W tym miasteczku na północy Chin po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, jak piękne i tajemnicze są nocą chińskie uliczki. Szerokie, nie brukowane, wiecznie pokryte kurzem, ciągnęły się między niskimi, parterowymi domeczkami z cegły i gliny, mieszczącymi warsztaty, blacharnie, kuźnie, piekarnie i sklepy, gdzie sprzedawano wrzątek, suszoną żywność i słodycze. Całe tamtejsze życie ograniczało się do tego dawno już wytyczonego skrawka ziemi na krańcu świata. Spacerowałam pogrążającymi się w mroku zaułkami, zaglądając przez otwarte drzwi do domów, gdzie rodziny gromadziły się już na kolację wokół stołów oświetlonych tylko grubymi świecami lub lampkami olejowymi, i jak nigdy dotąd czułam bliską więź z chińskim ludem.
Żyłam tam dość samotnie. Potwierdziły się obawy moich rodziców. Życie wewnętrzne miałam jedynie dla siebie. W całym miasteczku mieszkało jeszcze tylko dwoje białych misjonarzy, znacznie ode mnie starszych, przy tym słabego zdrowia, więc i niezbyt towarzyskich. Często wyjeżdżali, a wtedy byliśmy jedynymi białymi w mieście. Pisząc te słowa przypomniałam sobie, że bardzo krótko mieszkał w Nansuczou amerykański lekarz ze swoją młodą żoną. Biedactwo czuło przed Chińczykami atawistyczny lęk i ani na krok nie ruszało się z domu. Mieszkali tuż obok nas. yle ona ani razu nie odwiedziła ani nas, ani kogokolwiek innego. Wkrótce uświadomiliśmy sobie, że ta kobieta w Chinach nigdy nie zazna spokoju. I rzeczywiście, po jakimś czasie wrócili na dobre do Stanów.
Nie mogąc liczyć na żonę, lekarz musiał mnie prosić o pomoc w co cięższych przypadkach. Kiedyś dobrze po północy usłyszałam stukanie do drzwi. Gdy je otworzyłam, zobaczyłam jego wysoką, szczupłą postać. W jednej ręce trzymał zapaloną latarnię, w drugiej swą lekarską torbę.
- Wezwano mnie do młodej kobiety, do bardzo trudnego porodu - powiedział. - Będę musiał ją operować i potrzebuję kogoś, kto by podawał narkozę, ale przede wszystkim muszę tam mieć kogoś, kto im wytłumaczy, o co chodzi.
Sam nie mówił zbyt dobrze po chińsku, a sytuacja mogłaby stać się bardzo niebezpieczna, gdyby nie potrafił porozumieć się z rodziną pacjentki. Nałożyłam płaszcz i ruszyliśmy cichymi uliczkami przenikliwie chłodną nocą, kierując się ku osiedlu małych domków. Było tam mnóstwo ludzi, ale chyba nikt nie spał. W świetle kopcących lampek olejowych spoglądały na nas z półmroku liczne twarze. Było cicho jak makiem zasiał. Wiedziałam, że to zły znak, że nikt tu nie ufa zamorskiemu doktorowi. Idąc za lekarzem doszłam na sam koniec zaułka, gdzie czekał na nas młody mężczyzna, jego stara matka i liczni krewni.
Mężczyzna był przerażony. Jak mi wkrótce wytłumaczył, dla kogoś w jego sytuacji majątkowej żona przedstawiała całkiem znaczną wartość, a z tą ożenił się dopiero rok temu. Gdyby teraz umarła, poszukiwanie nowej, ślub i wszystkie związane z tym zabiegi musiałyby zacząć się od nowa. W dodatku jego rodzice byli już bardzo starzy i ze wszystkich sił pragnęli mieć pewność, że doczekają wnuka. Dałam wyraz memu współczuciu i poprosiłam, by zaprowadzono lekarza do pacjentki. Stłoczyliśmy się wszyscy w małym, dusznym pokoiku, gdzie na wielkim, drewnianym łożu konała młoda kobieta. U jej wezgłowia stała roztrzęsiona akuszerka. Twierdziła, że kobiety nie da się uratować, a dziecko i tak już nie żyje. Gdy spytałam ją, skąd to wie, pogrzebała przez chwilę w leżącej na podłodze słomie i pokazała nam rączkę dziecka, którą wyrwała próbując odebrać poród.
- Widzisz, że dziecko nie żyje - powiedziałam młodemu mężczyźnie.
Skinął głową.
- A więc można już tylko ratować twoją żonę - ciągnęłam.
- Tak, tylko ją - zgodził się.
- I rozumiesz, że umrze na pewno, jeśli ten obcy lekarz się nią nie zajmie?
- Tak, rozumiem - odpowiedział.
Ale to nie wystarczało. Zapytałam o to samo wszystkich krewnych kobiety zgromadzonych wokół, przyglądających się nam czujnie, w milczeniu. Wszyscy skinęli głowami. W końcu zapytałam teściową młodej kobiety, czy i ona rozumie, że jeśli jest już za późno, by ratować jej synową, nie należy winić za to zamorskiego lekarza. Przyznała mi rację. Dopiero teraz, przy tylu świadkach, można było zaczynać. Lekarz zniecierpliwiony tą zwłoką wręczył mi torbę i kazał odkazić narzędzia, a sam zajął się pacjentką.
Odkazić? Nie miałam najmniejszego pojęcia, jak to się robi. Wiedziałam jednak, że nie mogę w takiej chwili wypytywać go o to wszystko, więc wyszłam na podwórze, znalazłam parę cegieł i rozpaliłam pod nimi ognisko ze słomy i węgla drzewnego. Na tym palenisku umieściłam blaszankę z wodą i usiadłam czekając, aż się zagotuje. Wokół mnie, w ciemności i chłodzie, stała pełna obaw rodzina. Nie było sensu tłumaczyć im całej nauki o zarazkach, więc powiedziałam tylko, że musimy umyć narzędzia we wrzątku. To trafiło im do przekonania. Woda zagotowała się szybko, wrzuciłam do niej wszystkie narzędzia, po czym zaniosłam je wraz z puszką do dusznej sypialni. Lekarz skończył już wstępne badanie i zaczynał się niecierpliwić. Nieprzytomna kobieta leżała twarzą do ściany. Lekarz zaczął wydawać instrukcje.
- Proszę odlać trochę wody do miednicy - rzucił do mnie niczym do pielęgniarki w szpitalu. Starałam się jak najdokładniej wypełnić wszystkie polecenia.
Niecierpliwie rozejrzał się po pokoiku.
- Czy nie można by pozbyć się ich stąd? - zapytał.
- Na pewno nie wszystkich - odparłam. - Musimy mieć świadków.
Dzięki łagodnej perswazji udało się nam jednak wyprosić wszystkich poza mężem i teściową chorej.
- A teraz - zwrócił się do mnie lekarz - proszę podejść do łóżka, przytknąć jej lekko tę watę do nosa i zakrapiać chloroformem z tej butelki.
- Skąd mam wiedzieć, kiedy przestać? - zapytałam, pragnąc za wszelką cenę zachować spokój.
- Proszę zwracać uwagę, jak oddycha - polecił. - Ale proszę mnie już o nic nie pytać, bo i tak będę miał pełne ręce roboty. Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego.
Od tej pory pracował w milczeniu, a mąż i teściowa pacjentki zaglądali nam przez ramię. Ja starałam się skoncentrować wyłącznie na oddechu chorej. Czyżby trochę osłabł? Tak, słabł zdecydowanie. Nie miałam nawet wolnej ręki, by spróbować wyczuć puls. W pewnej chwili oddech ustał.
- Nie żyje - szepnęłam.
Lekarz sięgnął po strzykawkę i wbił igłę w ramię kobiety. Niechętnie jakby, ale znowu zaczęła oddychać.
Wreszcie skończyły się te męki. Lekarz wydobył z ciała matki martwego noworodka.
- Chłopiec! - zawyła teściowa.
- Nie martwcie się - powiedziałam. - Wyliże się z tego. Będzie jeszcze rodzić.
Była to obietnica dość gołosłowna, ale rzeczywiście spełniła się już rok później. Młoda kobieta przeżyła jakoś tę straszną noc, chyba głównie dzięki niezwykłej wytrzymałości Chinek. Pozostaliśmy przy niej, aż przebudziła się z narkozy. Pozwoliliśmy wtedy, by mąż nakarmił ją z miseczki wrzątkiem osłodzonym czerwonym cukrem, a rano zjadła już kleik ryżowy z surowym jajkiem. To wystarczyło. Chińczycy wierzą, że jeżeli ktoś może jeść, to znak, że nie umrze.
Naprawdę jednak wcale nie byłam taka samotna. Tutejsi Chińczycy byli przemili, choć zupełnie inni niż ci, których dotąd znałam. Na szczęście mówili jeszcze dialektem mandaryńskim. Wystarczyło, że dokonałam nieznacznych zmian w wymowie i akcencie, by znów wszystko rozumieć i być rozumianą. Wkrótce miałam mnóstwo przyjaciół. Jak wszyscy Chińczycy, i ci byli bardzo przyjaźni, niezmiernie ciekawi naszych obyczajów, a że mój domek stał dla każdego otworem, ciągle mnie ktoś odwiedzał. Nie mogłam wprost nadążyć z chodzeniem na wszystkie przyjęcia urodzinowe, weselne, rodzinne. Bardzo to lubiłam i wkrótce stałam się cząstką życia wszystkich moich sąsiadów, podobnie jak oni stali się cząstką mnie. Bawiłam się z ich dziećmi, rozmawiałam z młodymi kobietami, moimi równieśnicami, one zaś zwierzały się mi ze swych kłopotów z teściowymi i innymi krewnymi; jak zwykle silnie odczuwałam prądy niosące życie ludzkie.
Ponieważ pan mojego domu był specjalistą od rolnictwa, było zrozumiałe, że towarzyszyłam mu w jego wyprawach na wieś. Muszę przyznać, że wielokrotnie zastanawiałam się, czegóż takiego mógł nauczyć młody Amerykanin starych chińskich chłopów, którzy z dziada pradziada uprawiali ten sam kawał ziemi i dzięki umiejętnemu stosowaniu nawozów i systemów sztucznego nawadniania uzyskiwali doskonałe zbiory bez użycia nowoczesnego sprzętu. Niecałe dwa hektary wystarczały, by wygodnie żyła sobie cała rodzina. Nie sądzę, by podobną wydajność można osiągnąć w którymkolwiek z krajów Zachodu. Wolałam jednak nie zdradzać się z tymi wątpliwościami, bo wiele zdążyłam nauczyć się o ludziach. Wiedziałam, że mądra kobieta nie okazuje sceptycyzmu względem swego pana i władcy. W tym postanowieniu chodziłam od obejścia do obejścia z dobrą miną. Gdy mąż rozmawiał z chłopami, ja bawiłam się świetnie w towarzystwie kobiet i dzieci, które opuszczałam tylko wtedy, gdy mężczyźni nie mogli się sami porozumieć i musiałam służyć im za tłumaczkę. Z biegiem czasu stawało się coraz bardziej oczywiste, że bardzo trudno będzie znaleźć jakiekolwiek metody pomocy tutejszym rolnikom, którzy doskonale radzili sobie i z suszą, i z silnymi, suchymi wiatrami, i z długimi, mroźnymi zimami. Jestem pewna, że każdego Amerykanina mocno niepokoił fakt, że może się tu więcej sam nauczyć.
Mnie to nie dotyczyło. Będąc tylko żoną mogłam cieszyć się życiem i brakiem jakichkolwiek szczególnych obowiązków. Nie czułam z tego powodu najmniejszych wyrzutów sumienia. Niczego lub prawie niczego nikt ode mnie nie wymagał, więc mogłam z czystym sumieniem zajmować się domem i ogrodem. Założyłam sobie małą pasiekę i próbowałam coraz to nowych przepisów na dżemy i konfitury z bardzo tu obfitych daktyli i ciemnoczerwonego głogu. Zachodziłam do sąsiadek, one do mnie i na nowo radowałam się wspaniałym, głębokim sensem ludzkiej przyjaźni. Kilkakrotnie zabierałam się do pisania, ale w końcu zawsze odkładałam to na później, czekając, aż mój umysł i dusza naprawdę do tego dojrzeją.
Co najdziwniejsze wielkie przemiany polityczno-intelektualne zachodzące wówczas w Chinach całkowicie omijały nasze miasteczko. Żyliśmy spokojnie, jakby wokół wcale nie dokonywała się rewolucja. Moi nowi znajomi nie umieli ani pisać, ani czytać i zupełnie im tego nie brakowało. Mieli za to inną wiedzę, wiedzę życia, i dzięki temu właśnie tak świetnie się ich słuchało. Naród o tak pradawnej historii gromadzi tę wiedzę z pokolenia na pokolenie, a że w Chinach cała rodzina, starzy i młodzi, żyje pod jednym dachem, wszyscy doskonale się rozumieją. Szczególnie podobał mi się ich humor i brak zahamowań. Życie było dla nich komedią, i słusznie, bo przecież nigdy nie wiadomo, co przyniesie los. Kiedyś okazało się na przykład, że poprzedniej nocy włamano się do domu dyrektora chińskiej szkoły i okradziono szkolną kasę.
- A pan nie wstał z łóżka? - zapytał nasz starszy misjonarz.
Na tłustej, dobrodusznej twarzy dyrektora pojawiło się zdumienie.
- Kto, ja? Przecież jestem człowiekiem wykształconym, więc jak można wymagać ode mnie zwykłej odwagi? Powiedziałem żonie, żeby wstała. Zanim jednak nałożyła wierzchnią szatę, złodziei już nie było.
I nikt nie miał do niego pretensji, ponieważ nie ceniono tutaj tej „zwykłej” fizycznej odwagi, a już na pewno nie spodziewano się jej po uczonych. Chińskie przysłowie mówi, że,jest trzydzieści sześć sposobów ratowania własnej skóry, ale najlepiej uciec”. Chińska rewolucja miała właśnie postępować na przekór takiej filozofii. Miała zmienić pozycję społeczną żołnierza, od czasów Konfucjusza tradycyjnie pogardzanego, na wzór zachodni obdarować go zaszczytem i sławą, która tak łatwo przekształca naszych wojskowych w bohaterów. Po której stronie leży słuszność? Mogę powiedzieć tylko jedno: w dawnej Azji, gdzie zawód żołnierza bynajmniej zaszczytny nie był, gdzie wojna nie przynosiła sławy, powstała kultura oparta na wykształceniu i wiedzy. To nie tam rozpoczynały się straszliwe, wstrząsające całym światem wojny.
Gdy powracam myślą do owych lat przeżytych w małym miasteczku na północy Chin, widzę tamtejszych ludzi nie w masie, lecz każdego z osobna. Jedną z najwspanialszych kobiet, jakie kiedykolwiek było mi dane poznać, pozostanie na zawsze Madame Czang, głowa wielkiego rodu, wysoka, ubrana zawsze w długą spódnicę i sięgający kolan płaszcz. Była naszą najbliższą sąsiadką. Wyglądała jak postać ze starego portretu rodzinnego: włosy czesała do tyłu, odsłaniając okrągłą, dobrotliwą twarz. Była chrześcijanką, a przynajmniej z całego serca należała do Kościoła, ale nawet tutejszy stary misjonarz nie przypisywał sobie tej zasługi. Zanim została chrześcijanką, była jedną z czołowych buddystek, i bud-dyzmu nie wyrzekła się nigdy. Została zaś chrześcijanką, jak mi się kiedyś zwierzyła, by zrobić przyjemność cudzoziemcom, którzy przybyli do jej miasta dodać im ducha, kiedy przekonała się, że czynią dobro. Madame Czang była wdową. Jak wiele silnych kobiet była przedtem żoną słabego, leniwego człowieka. Umarł, gdy była jeszcze młoda. Buddyjscy kapłani powiedzieli jej w świątyni, że nie poszedł do nieba, że trafił do czyśćca. Jej obowiązkiem - mówili - jest wykupić go stamtąd dobrymi uczynkami i darami na rzecz świątyni. Madame Czang więc poświęciła się na wiele lat wspomaganiu biedaków. Kapłani zapewniali ją, że uwalnia tym swego męża z czyśćca kawałek po kawałku, aż wreszcie pozostała tam tylko jego lewa stopa. Wtedy właśnie przyszło jej na pomoc chrześcijaństwo, które przekonało ją, że dawała się oszukiwać kapłanom. Co ciekawe, historyjkę o oszustwie łudząco podobnym do tego, które w Chinach praktykują na naiwnych zakały buddyjskiego kapłaństwa, opowiedział mi jako żart pewien katolicki ksiądz z Irlandii.
Madame Czang miała miękkie serce. Wspomagała każde przedsięwzięcie dobroczynne w miasteczku. Zawsze gdy zaczynano coś nowego, wszyscy pytali o zdanie Madame Czang. Odpowiedź twierdząca gwarantowała powszechne poparcie. Nie istniały żadne bariery między nią a innymi ludźmi. Gdy było mi ciężko na duszy, bardzo pomagało mi złożenie głowy na jej szerokim, miękkim ramieniu. Siedziałam tak przez chwilę, a ona nigdy nie zapytała, o co chodzi. Dzięki swej mądrości pewnie wiedziała wszystko.
Zupełnie inna była moja druga sąsiadka, Madame Wu. Ta szczupła, piękna kobieta, piękna, choć więcej niż w średnim wieku, żelazną ręką rządziła całym domem. Mówiono, że z czystej zazdrości o ulubionego syna doprowadziła do samobójstwa swą najstarszą synową. Rozwścieczona matka, która umyślnie wybrała dla syna oblubienicę niezbyt urodziwą, by nie stracić na niego wpływu, tak obrzydziła życie synowej, że biedactwo powiesiło się kiedyś na belce pod sufitem, gdy męża nie było w domu. Od tego czasu młody człowiek odzywał się do matki tylko w najkoniecz-niejszych sytuacjach. Madame Wu, jeżeli nawet to zauważała, nie dawała tego po sobie poznać. Dumna jak dawniej, wkrótce znalazła synowi nową żonę. W stosunku do mnie była jednak bardzo przyjazna i wiele się od niej dowiedziałam o starych, uświęconych tradycją zwyczajach szanowanych rodzin chińskich. Miała wspaniałe stroje: ręcznie tkane jedwabie i wiele rodzajów futer z Północy, w tym nawet rosyjskie sobole, własność jednej z babek. Wiele mnie nauczyła, nie tylko miejscowego savoir-vivre'u, ale i poezji chińskiej. Choć i ona była analfabetką, ojciec widząc jej wielkie uzdolnienia nauczył ją wielu wierszy na pamięć.
W mieście mieliśmy wielu żebraków, w większości żebraków zawodowych. Byt zapewniali im przede wszystkim buddyści, którzy dla zbawienia własnej duszy zobowiązani są rozdawać jałmużnę. Złościł mnie szczególnie wysoki odsetek młodych próżniaków. Któregoś dnia weszłam w boczną uliczkę idąc do przyjaciółki, a tam natarł na mnie wyjątkowo bezczelny i zdrowo wyglądający siedemnastolatek. Zatrzymałam się i zmierzyłam go wzrokiem.
- Czemu jesteś żebrakiem? - zapytałam.
Zdumiał się, zwiesił głowę i wymamrotał, że musi coś jeść.
- A dlaczego nie pracujesz? - pytałam dalej.
- A któż mi da pracę? - odparł.
- Ja - powiedziałam stanowczo. - Chodź ze mną, dam ci motykę, wypielisz mi grządki.
Tak też zrobiłam, cały czas świetnie bawiąc się jego wyraźnym brakiem entuzjazmu i niechęcią, z jaką brał do ręki swoje narzędzie pracy.
- De mam pracować, zanim mi pani zapłaci? - zapytał.
- Popracujesz do południa, to dam ci pieniędzy na dwie miski makaronu - oznajmiłam. - Popracujesz do wieczora, to dostaniesz zapłatę za pełny dzień. A jeśli wrócisz jutro, to wieczorem znowu dostaniesz tyle samo.
Zostawiłam go, a w południe przyszłam zobaczyć, ile zrobił. Nie było tego wiele, ale dałam mu na makaron i kazałam wrócić po obiedzie.
Nie wrócił już. Natknęłam się na niego dopiero po pół roku, w przeciwległej części miasteczka, do której rzadko zachodziłam. Zrazu wyciągnął ku mnie rękę, ale gdy mnie poznał, jego brązowa twarz aż poszarzała z przerażenia. Bez słowa rzucił się do ucieczki i od tego czasu już nigdy go nie spotkałam.
Pewnej Wigilii usłyszałam przy tylnych drzwiach mojego domu dziecięcy głos. Otworzywszy zobaczyłam tam może ośmioletniego chłopczyka. Był drobny, wychudzony, miał na sobie jedynie bawełnianą koszulę. Był niezwykle ładny. Spoglądał na mnie wielkimi, czarnymi oczyma.
- Co ty tu robisz? - zapytałam.
- Powiedzieli mi, że dziś macie święto, to pomyślałem, dacie co łaska - odpowiedział smutnie.
- A gdzie twoi rodzice?
- Nie mam rodziców.
- Ale musisz przecież mieć jakąś rodzinę - zaprotestowałam.
- Nie mam nikogo - odrzekł tonem pełnym skargi. - Z mamą i tatą uciekaliśmy przed głodem na Południe, ale zachorowali i zostałem sam.
Rzeczywiście tego roku na Północy panował głód, a chłopak wyglądał uczciwie. Zresztą i tak miałam miękkie serce, więc wzięłam go do środka, wykąpałam, ubrałam ciepło, nakarmiłam. Potem wstawiłam łóżko do małego gabinetu i kazałam mu się położyć. W naszym życiu nie było żadnych tajemnic, więc oczywiście i tym razem nasze dwie służące natychmiast rozpowiedziały wszędzie o przyjęciu sieroty. Już następnego dnia rano zjawiła się u mnie Madame Czang. Wysłuchała mojej opowieści, po czym poszła obejrzeć chłopca. Patrzył na nią jak niewiniątko, odpowiadał na pytania, a stara Chinka przyglądała mu się w zamyśleniu. Po chwili odesłała go do kuchni, zastanowiła się i rzekła:
- Nie dowierzam temu dzieciakowi. Wydaje mi się, że ktoś wykorzystuje Boże Narodzenie i twoje dobre serce. Co zamierzasz z nim zrobić?
- Jeszcze o tym nie myślałam - wyznałam. - Pewnie każę mu zostać, poślę do szkoły i tak dalej.
Pokręciła głową.
- Jeśli już chcesz, żeby został, to nie tutaj - poradziła. - Niech mieszka u rolnika z misji.
Poza miasteczkiem znajdowało się małe gospodarstwo, na którym pan domu - mojego domu - prowadził doświadczenia z selekcją ziarna, zatrudniając przy nich jednego rolnika. Zbyt szanowałam Madame Czang, by nie pójść za jej radą. Zaprowadziłyśmy tam naszego sierotę, udzielając wskazówek co do opieki nad nim i polecając, by codziennie wysyłano go do wiejskiej szkoły oraz przyuczano do pracy na farmie. Niestety po trzech miesiącach, choć pobyt na farmie wyraźnie mu służył, nasz śliczny sierota uciekł i wszelki ślad po nim zaginął. Gospodarz przyjął to z filozoficznym spokojem.
- Ten mały nie nadawał się do pracy - zauważył. - Do jedzenia, spania i zabawy bardzo, ale wystarczyło kazać mu wziąć miotłę i pozamiatać, to już go nie było.
Gospodarz był dobrym człowiekiem, a jego żona przyjęła sierotę jak matka własne dziecko i rozpaczała nad jego ucieczką, a tymczasem sierotka powrócił zapewne do szajki żebraków i złodziei, z której został do mnie „oddelegowany”.
W tamtych latach wiele podróżowałam po okolicy lektyką, gdyż tylko ten środek lokomocji był wówczas dostępny dla kobiet. Jeździłam oczywiście z panem domu, któremu chyba nudziła się nauka chińskiego i z przyjemnością uciekał od książek. Tak czy inaczej podróżowaliśmy sobie, on rowerem, ja lektyką, zamkniętą ze wszystkich stron zasłoną z ciężkiej, niebieskiej bawełny. Zasłonę tę odchylałam na polnych drogach, lecz gdy zbliżaliśmy się do wsi i miasteczek, skrywałam się za nią przed ciekawością tłumów, które bywało nie widziały jeszcze białych. Wystarczało jednak, by minęła nas choćby jedna osoba, pieszo lub na osiołku, by znacznie przed nami dotarła do wioski lub miasta wieść o zbliżaniu się takiego dziwowiska. Ileż razy dojeżdżaliśmy do bram miasta w otoczeniu tłumu ludzi tak płonących ciekawością, że nie dało się ich nawet powstrzymać przed podnoszeniem zasłony w mojej lektyce i zaglądaniem do środka. Z początku naśladując chińskie damy zawiązywałam kotarę. Potem uznawszy, że lepiej będzie zaspokoić tę ciekawość, sama odchylałam zasłonę, by mogli napatrzeć się do woli. Gapie odprowadzali nas aż do zajazdu, skąd przegonić ich mógł tylko rozzłoszczony gospodarz.
- No i co się tak gapicie?! - wrzeszczał. - Co to, ludziście nie widzieli? A co to, oczu nie mają, rąk czy nóg? Przecież na całym świecie wszyscy są tacy sami!
Z wielkim animuszem wypychał intruzów z gospody, ale oczywiście sam umierał z ciekawości, zresztą po chwili tłum pojawiał się znowu. Gdy szłam do swojego pokoju i zamykałam za sobą drewniane drzwi, schylali się do ziemi i spozierali na mnie do góry nogami przez kilkunastocentymetrową szparę przy podłodze. Zasłanianie okien papierem również nie na wiele się zdawało, poślinionymi palcami wydłubywali dziury w miękkim papierze ryżowym i przyciskali do nich oczy. Bałam się tylko raz: nie dojechały nasze bagaże, więc mój towarzysz musiał po nie wrócić. Zostawił mnie samą. Gdy tylko ludzie z tłumu zorientowali się, że odjechał, natychmiast zaczęli dobijać się do zamkniętych drzwi. Zrobiło mi się nieprzyjemnie, ponieważ widziałam wśród tłumu wielu niezbyt sympatycznie wyglądających młodzieniaszków. Zastawiłam drzwi ciężkim, drewnianym fotelem i usiadłam na nim z podkurczonymi nogami, by mnie nie widzieli, i tak przesiedziałam aż do przybycia bagażu.
Dzięki tym podróżom zdobywałam jednak kolejnych przyjaciół. Z upływem czasu, gdy lepiej poznałam obcą mi z początku okolicę, odwiedzałam rodziny, które dotąd nie gościły u siebie żadnego białego - stare, dumne rody, od setek lat mieszkające w tych samych zapadłych, otoczonych murami miasteczkach, w tych samych domach. Siadywałam z kobietami, starymi i młodymi, przysłuchiwałam się ich rozmowom i tak poznawałam ich życie. Szczególnie utkwił mi w pamięci dom rodziny Li w ślicznym, starym mieście, zupełnie nie tkniętym przez czas. Zaprzyjaźniłam się tam z żoną najmłodszego syna, moją rówieśnicą.
Dziewczyna była niezmiernie ciekawa mnie i mojego życia, a mimo to nigdy nie odzywała się do mnie w towarzystwie swej teściowej i starszych szwagierek. Zawsze jednak zauważałam jej słodką, dobrą twarz i zawsze uśmiechałam się do niej. Pewnego dnia odwiedziła mnie w mym pokoju i uprosiła, bym poszła z nią do tej części wielkiej posiadłości, gdzie mieszkała. Prowadziła mnie bocznymi alejkami i ukrytymi przejściami. Nie chciała, by ktokolwiek dowiedział się, że chciała mnie mieć tylko dla siebie. Wreszcie znalazłyśmy się na małym dziedzińcu i weszłyśmy do pokoi zajmowanych przez nią i męża. Nie było tu nikogo. Wzięła mnie za rękę, zaprowadziła do swej sypialni i zamknęła drzwi na zasuwę. Była to typowa, staroświecka sypialnia chińska, jaką widywałam już wiele razy. Jedną część pokoju zajmowało wielkie łoże z ciężkim, wyszywanym baldachimem z czerwonego jedwabiu. Pod ścianami stały krzesła, stoły i często tu spotykane skrzynie obite świńską skórą, lakierowaną na czerwono, z wielkimi, mosiężnymi zamkami.
- Usiądźmy na łóżku i porozmawiajmy - poprosiła.
Weszła na podnóżek, bo łoże było wysokie, i przygładziła pokryty czerwonym jedwabiem materac. Usiadłam obok niej. Natychmiast obiema rękami chwyciła moją prawą dłoń i zaczęła wypytywać.
- Powiedz - mówiła z przejęciem. - Czy to prawda, że twój mąż odzywa się do ciebie przy innych?
- Tak, oczywiście.
- I nie wstydzicie się tego? - nalegała.
- U nas to nie jest nic wstydliwego - zapewniłam.
- Och - westchnęła z zazdrością. - Ja śmiem odezwać się do mojego tylko tu i to w nocy. Jeżeli jestem z resztą rodziny, a on wchodzi, muszę zaraz wyjść z pokoju, bo inaczej byłby straszny wstyd. Jak myślisz, od kiedy jestem mężatką?
- Od niedawna - uśmiechnęłam się. - Wyglądasz tak młodo.
- Od dwóch lat - powiedziała podnosząc w górę dwa smukłe paluszki. - Mieszkam tu od dwóch lat, a jeszcze ani razu nie rozmawiałam z moim teściem. Kłaniam mu się zawsze, kiedy go spotykam, i zaraz muszę sobie iść. On wcale nie zwraca na mnie uwagi.
- A ja nie znam ani teścia, ani teściowej - zwierzyłam się. - Mieszkają za morzem, w Ameryce.
Nie posiadała się ze zdumienia.
- To kto was wyswatał?
Długo rozmawiałyśmy wtedy o różnicach między naszymi narodami. Młoda Chinka wykazywała żywą inteligencję. Widać było, że wiele rozmyśla i to bez czyjejkolwiek pomocy, choć mąż chyba bardzo ją lubił i od czasu do czasu odpowiadał nawet na zadawane pytania. Widać było, że dziewczyna świata poza nim nie widzi, smuciło ją tylko, że tak rzadko są razem, bo gdy on wraca wieczorem do domu, czuje się w obowiązku spędzić kilka godzin z rodzicami, przez co chodzi spać bardzo późno, a wtedy ona boi się wciągać go w zbyt długie rozmowy. Poza mężem nie ma do kogo się odezwać, jeśli nie liczyć ograniczonych służebnic i niewolnic, gdyż nie wolno jej rozpoczynać rozmowy ze starszymi kobietami. Tak surowe zwyczaje rodzinne dochowywane były oczywiście tylko w najstarszych, najbogatszych i najbardziej konserwatywnych rodach, wśród ludzi biedniejszych, a szczególnie nowoczesnych, panowała pod tym względem znacznie większa swoboda. Zresztą miała jej już wkrótce zaznać i moja młoda przyjaciółka. Po śmierci teściowej, gdy głową rodziny zostanie najstarsza szwagierka, pozycja jej znacznie się poprawi, a kiedyś ona sama osiągnie najwyższą godność i władzę nad własnymi syno-wymi. Oczywiście czekać na to nie było łatwo, więc z zachwytem wsłuchiwała się w moje opowieści o życiu kobiet w Ameryce.
Im dłużej mieszkałam w Nansuczou, tym większy budził się we mnie podziw nie dla tamtejszych bogaczy, lecz dla chłopskich rodzin mieszkających w wioskach za murami. To oni musieli bezustannie borykać się z losem najmniej zarabiając, a najciężej pracując. To oni byli najprawdziwsi, najbliżsi ziemi, rodzeniu się i umieraniu, radości i smutkowi. Odwiedziny u rodzin wiejskich stały się dla mnie poszukiwaniem prawdziwego życia i rzeczywiście znalazłam tam całą niemal prawdę o człowieku. Oczywiście nie wszyscy byli dobrzy czy uczciwi, przeciwnie, trudna rzeczywistość czyniła ich czasem okrutnymi. Wiejska kobieta potrafiła udusić własną ledwie urodzoną dziewczynkę na rozpaczliwą myśl o jeszcze jednej gębie do wykarmienia. Czyniła to z płaczem, płakała zaś nie tylko nad tym, co robi, ale również nad tym, że zrobić to musi. „Lepiej dziecko zabić, niżby potem miało głodować razem z nami” - myślała.
Kiedyś z kilkoma przyjaciółkami, z których wcale nie wszystkie należały do wiejskiej biedoty, zaczęłyśmy rozmawiać na ten temat. Było ich jedenaście i wszystkie, poza dwiema, przyznały, że u nich w domu zabito co najmniej jedno niemowlę-dziewczynkę. Jeszcze wtedy, opowiadając o tym, płakały. Większość stwierdziła, że nie zrobiły tego same, że nie potrafiłyby tego zrobić, polecenie wydał mąż lub teściowa, gdyż w rodzinie i tak było za dużo dziewcząt. Tłumaczono to sobie w ten sposób, że dziewczyna, gdy dorośnie, staje się członkiem innej rodziny, a bieda nie pozwalała wychowywać zbytniej ilości dzieci, które nie tylko nic potem rodzinie nie przynosiły, ale jeszcze umniejszały jej majątek przy wydawaniu za mąż. Te dziewczynki, które oszczędzono, szczerze kochano. Zabić można było albo tuż po urodzeniu, albo w ogóle. Wystarczyłoby kilka godzin, choćby jedno spojrzenie na buzię noworodka, by najtwardsza kobieta nie była w stanie pozbyć się dziecka. Polecenie wydawano więc jeszcze przed porodem, by akuszerka, gdy tylko zobaczy, że dziecko jest dziewczynką, mogła przyłożyć kciuk do maleńkiego gardła.
Wiele razy byłam świadkiem, że dumni młodzi Chińczycy zaprzeczają, by takie rzeczy zdarzały się w ich kraju. Gdy to słyszę, wolę nie mówić nic, bo rzeczy te zdarzały się, sama widziałam i słyszałam. Ci młodzi, nowocześni Chińczycy nie mają pojęcia, dlaczego tak się działo, a jeżeli nie rozumieją życia własnego narodu i tego, co w tym życiu tragiczne, niech mówią, co chcą. Podobnie słyszałam, że przeczą, jakoby jeszcze ostatnio krępowano Chinkom stopy. Być może, jeżeli ktoś nie wystawiał nosa poza cudzoziemskie miasta, jakimi były wtedy Szanghaj czy Tientsin, rzeczywiście nigdy nie oglądał krępowanych stóp. Ja jednak, mieszkając o parę zaledwie godzin drogi od Pekinu i to przy linii kolejowej, widywałam dziewczynki ze skrępowanymi stopami, nie tylko gdy byłam dzieckiem, ale znacznie później. W ogóle większość znanych mi Chinek, tak w mieście, jak i na wsi, miała skrępowane stopy. Madame Czang, na przykład, choć jej stopy miały piętnaście centymetrów, a nie przepisowe siedem i pół, i tak dość się przez nie wycierpiała. Chodząc poruszała się jak na kołkach. Madame Wu idąc do mnie w odwiedziny zawsze musiała wspierać się na dwóch niewolnicach. Jej stopy miały już wymagane tradycją siedem i pół centymetra, a obute były w maleńkie cudowne pantofelki z jedwabiu. Za to wnuczkom obu pań już tego oszczędzono, ponieważ wszystkie chodziły do szkoły. Madame Czang wprowadzała po prostu w życie własne przekonania. Powiedziała kiedyś: „Cieszę się za każdą dziewczynę, która nie ma krępowanych stóp, bo ja, gdy byłam dziewczynką, co noc płakałam z bólu, nim całkiem mi nie zdrętwiały. Za to dziewczyna bez krępowanych stóp koniecznie musi iść do szkoły, gdyż inaczej nie znajdzie męża. Dziewczyna z małymi stopami znajdzie sobie staroświeckiego mężczyznę, ale taka z dużymi musi się kształcić, bo tylko wtedy połakomi się na nią ktoś nowoczesny. Musi mieć albo jedno, albo drugie - albo małe stopy, albo wykształcenie”.
To prawda, że w niektórych częściach Chin w ogóle nie było tego zwyczaju. Pamiętam, że kiedyś podróżowałam po południowej prowincji Fukien. Zauważyłam tam, że wieśniaczki chodzą wszędzie bez żadnych ograniczeń, właśnie dlatego, że nie krępowano im stóp. Były to piękne, silne kobiety, a mądry zwyczaj tych okolic nakazywał bogatym ludziom szukać takich żon dla swych synów, by w ten sposób dawać rodowi zastrzyk świeżej krwi. Takie synowe nie pędziły jednak życia bezczynnie, musiały pracować za całą rodzinę niemal jak służące. Kiedyś odwiedziłam przyjaciółkę mieszkającą w Amoj i choć rodzina jej była świetnie wykształcona, do stołu usługiwała nam przystojna, wiejska dziewczyna, z bosymi stopami obutymi w bawełniane sandały. Uśmiechnęła się, gdy teściowa przedstawiła ją jako swą synową. Krzątała się, świetnie dając sobie ze wszystkim radę, i choć włączała się do rozmowy, ani na chwilę nie siadła do stołu.
Skrępowane stopy rzadko spotykało się też u kobiet wiejskich w środkowych Chinach, gdzie spędziłam dzieciństwo. Postępowano tak tylko z dziewczętami w wielkich miastach. Potem mało która z moich chińskich rówieśnic krępowała stopy swym małym córeczkom. Wiele legend dotyczy korzeni tego obyczaju, ale w moich czasach była to tylko sprawa tradycji i elegancji - dokładnie to samo, o czym chętnie przypominają młodzi Chińczycy, co nasze ściskanie talii kobiet gorsetami czy obecnie przesadne uwydatnianie biustu przez zachodnie dziewczęta. Czego to kobiety nie robią, by być pięknymi!
Mówiąc o okrucieństwie należy może wspomnieć przy tej okazji o dręczeniu zwierząt, co tak zawsze szokuje cudzoziemców odwiedzających Chiny. Istnieje rzeczywiście wielka różnica między traktowaniem zwierząt w Chinach i na Zachodzie. Chińczycy nie pieszczą, nie głaszczą swych zwierząt, nie troszczą się tak o ich dobro. Przeciwnie, Chińczycy przyjeżdżający do Stanów Zjednoczonych patrzą zwykle z obrzydzeniem na czułość, z jaką są tam traktowane zwierzęta, bo według nich czułość powinna być okazywana jedynie istotom ludzkim. Uważam, że dobroć należy się tak ludziom, jak zwierzętom. Często dziwiło mnie, że moi chińscy przyjaciele, ludzie zazwyczaj litościwi i łagodni względem innych, mogli być tak obojętni na cierpienia zwierząt. Później dopiero odkryłam, że jest to wpływ buddyzmu, wszechobecnego w umysłowości chińskiej. Bo choć większość Chińczyków nie była religijna, wiara w reinkarnację ludzkiej duszy zakorzeniona była głęboko. Według tego dogmatu zły człowiek po śmierci staje się zwierzęciem w następnym wcieleniu, czyli każde zwierzę było kiedyś złym człowiekiem. Choć przeciętny Chińczyk nie przyznałby się, że wierzy w reinkarnację, pogląd ten rozpowszechniony jest tak bardzo, że pogardę dla zwierząt czują wszyscy.
Ludzi Zachodu szokuje również u Chińczyków inny przejaw rzekomego okrucieństwa: gdy ktoś znajdzie się w niebezpieczeństwie, na przykład wpadnie do wody i zaczyna się topić, żaden albo prawie żaden Chińczyk nie wyciągnie do niego pomocnej dłoni. Okrutne? Tak, ale wieki buddyzmu wpoiły ludziom przekonanie, że śmierć przychodzi wtedy, gdy chce tego przeznaczenie. Osoba, która ratuje takiego nieszczęśnika, a więc wyzywa los, musi potem czuć się za niego odpowiedzialna. Każdy człowiek, choćby najlitościwszy, zawaha się, gdy uratowanie kogoś od śmierci pociągnie za sobą obowiązek opieki nad uratowanym, a może i całą jego rodziną, bo przecież ratując go, dał nowe życie temu, komu pisana była śmierć.
Czas płynął i do naszego miasteczka na Północy wreszcie dotarły echa wydarzeń w kraju. Poza murami miast rządzili już niepodzielnie samowolni dowódcy wojskowi, „panowie wojny”, jak ich tu nazywano, w naszej okolicy zaczęło dochodzić do bitew między nimi. Żaden z tych wodzów nie mówił przy tym o wojnie, lecz „o walce z bandami.” Każdy siebie uważał za prawowitego władcę, a swego przeciwnika za „bandyckiego wodza.” Przynajmniej raz albo i dwa razy do roku nad naszym miastem przelatywały kule. Nie trwało to długo, ale nie było też przyjemne, nasz mały szpital zaś napełniał się rannymi obu stron. Po jakimś czasie nauczyliśmy się, że gdy kule zaczynają gwizdać nad dachami, trzeba szybko podbiec pod wewnętrzną ścianę pokoju i stać tam, dopóki bitwa się nie oddali, a przede wszystkim nie zbliżać się do okien. Walka kończyła się najczęściej o zachodzie słońca, a jeżeli szczęśliwie nadarzyła się ulewa, żołnierze obu stron skwapliwie zawierali rozejm i wracali do rozbitych pod murami obozów, by nie przemoczyć mundurów. Ojcowie miasta nigdy nie wpuszczali żadnej z walczących stron w obręb murów. Przed nadchodzącą bitwą zamykano wszystkie bramy, a rannych wnoszono przez małą furtkę.
Te wojenki były bardziej zabawne niż niebezpieczne, o ile tylko nie znajdowało się w zasięgu strzału. Dowódcy nie lubili się przemęczać, bardzo chętnie chwytali się wszelkich pretekstów, byle tylko doprowadzić do zawieszenia broni. Nad otwartą walkę przedkładali oszustwa i zdrady, często uroczyste przyjęcie, na którym miano podpisać rozejm, zmieniało się w całkowicie nie zapowiedzianą masakrę jednej ze stron, dzięki czemu niebezpieczeństwo wojny na chwilę zostawało oddalone. W końcu tak przyzwyczaiłam się do tych potyczek, że uważałam je za nieodłączną część mojej ezgystencji. Przy zachowaniu odrobiny ostrożności nie było się czego bać.
W moim życiu zaszła jeszcze jedna zmiana, była to budowa nowego domu. Ten mały, czteropokojowy potrzebny był rozwijającej się szkole męskiej, więc misja zakupiła działkę pod miastem, a my mieliśmy zaplanować sobie i postawić skromny domek. Chciałam, by był to również chiński, parterowy domek, na to jednak nie zgodziły się władze misji. Nie, dom miał być w zachodnim stylu, piętrowy, a choć przejmował mnie wstręt na myśl o tym gwałcie na płaskim krajobrazie północnych Chin, nie było wyboru. Zaplanowałam w końcu półtorapiętrowy budynek, bardzo prosty, ale jednak ze schodami, na których tak zależało misjonarzom. Gdy wszystko zostało już ukończone, moje przyjaciółki z miasta i sąsiadki ze wsi przyszły obejrzeć cudzoziemski dom. Właśnie schody najbardziej je zafascynowały i równocześnie przeraziły. Z wchodzeniem na górę poradziły sobie jeszcze całkiem nieźle, ale gdy spojrzały w dół, nie mogły zdobyć się na to, by zejść.
- Ja to zrobię tak - oświadczyła wtedy Madame Czang i nie namyślając się usiadła na górnym stopniu. Po czym z całą powagą zsunęła się po schodach na siedzeniu, świetnie chroniona przez gruby strój zimowy. Za jej przykładem poszły w sposób jak najbardziej naturalny wszystkie panie. Wydaje mi się, że właśnie ta niezwykła wprost naturalność i brak jakiegokolwiek zażenowania jest jedną z najwspanialszych cech Chińczyków. Moim gościom ani przez myśl nie przeszło przejmować się tym, co ktoś może sobie pomyśleć. Cechy tej zaczyna brakować Chińczykom kształconym na Zachodzie, wtedy pojawia się żałosny, bo fałszywy wstyd za własny naród. Jakże było mi ich żal, bo przecież powinni być dumni z tego, że wieki cywilizacji nauczyły ich takiej właśnie wspaniałej naturalności i pewności siebie! Na Zachodzie może im dorównać jedynie angielska rodzina królewska, a ostatnio być może również sir Winston Churchill.
Mimo sporadycznych potyczek między wojskowymi życie w naszym miasteczku upływało spokojnie, a ja mogłam zajmować się drobnymi sprawami. Życie w Chinach, gdy w pełni się w nim uczestniczy, jest bardzo wesołe, gdyż każdy niemal Chińczyk ma wrodzone poczucie humoru. Najmniejsza kłótnia, każde święto czy urodziny były źródłem wielkiej wesołości, a narodziny dzieci, pogrzeby czy śluby dostarczały tematów do równie zabawnych rozmów na całe dnie. Rubasznego humoru wieśniaków i wesołości kupców i ich rodzin nie mogły zamącić nawet nieszczęścia, które przecież od czasu do czasu spotykają każdego. Jakże tu zapomnieć kłopoty starego pana Hsu, najbogatszego człowieka w miasteczku, którego żywot umilały i zatruwały cztery okropnie hałaśliwe żony! Gdy wybierał się w podróż koleją do Pengpu, nie mógł postąpić tak, jak chciał, czyli zabrać ze sobą tylko najmłodszą, a więc i najbardziej ulubioną konkubinę, ładniutką kobietę przed trzydziestką, jedyną, której figura pozwalała na noszenie długich, obcisłych i bardzo modnych sukni z szanghajskich sklepów. Za każdym razem postanawiał wziąć ze sobą tylko ją, ale nigdy mu się to nie udało. W Chinach nic nie da się utrzymać w tajemnicy, więc pozostałe żony zawsze narzekały tak długo, że w końcu i tak musiał zabierać wszystkie. Z oszczędności rozsadzał je jednak w różnych klasach pociągu: trzecią, a zarazem najmłodszą konkubinę wiózł ze sobą w drugiej klasie, drugą w trzeciej, a żonę i pierwszą konkubinę - w pierwszej. Nie na wiele się to zdawało. Trzy kobiety z klas o niższym standardzie co chwila go nachodziły, żądając tych samych przysmaków, którymi raczył swą ulubienicę. Tarapaty biednego pana Hsii, okraszone jeszcze miejscowymi żartami, były jedną z ulubionych rozrywek całego miasta.
Wśród młodych kobiet często zdarzały się samobójstwa. Nigdy nie zapomnę tego, które wydarzyło się w sąsiednim domu. Nieszczęśnicą tą była moja przyjaciółka i rówieśniczka, wiedziałam więc, że nie była szczęśliwa z mężem i jego rodziną. Wrażliwa, inteligentna dziewczyna bardzo pragnęła się uczyć, toteż większość czasu razem spędzałyśmy nad książkami. Obawiałam się zresztą, że może kiedyś targnąć się na własne życie, bo powoli przekonywała się, że nie ma dokąd uciec i powoli traciła wszelką nadzieję. Pewnego pięknego przedpołudnia zawołano mnie do jej pokoju. Gdy tam dotarłam, rodzina właśnie odcięła ją od sznura. Chwyciłam jej dłoń, była jeszcze miękka i ciepła. Leżała na kamiennej posadzce, bezwładna, śliczna jak dawniej. Nie mogłam uwierzyć, że nie żyje. Błagałam, by pozwolono mi spróbować ją odratować, ale teściowa nie zgodziła się na takie zamorskie fanaberie. Wezwani kapłani buddyjscy zdążyli już się pojawić i rozpocząć żałobne śpiewy. Jedyną reakcją na moje nalegania były teraz wrogie spojrzenia. Madame Czang, która zjawiła się tymczasem, szybko mnie wyprowadziła.
Moim głównym „miejskim” zajęciem - jeśli tak można powiedzieć - było prowadzenie szkoły dla dziewcząt. Na główną nauczycielkę zaprosiłam jedną z moich przyjaciółek z dzieciństwa z Czinkiang. Była zdolna, młoda i pełna entuzjazmu, więc miałam nadzieję, że będzie to dobry nabytek. Niestety, jak to często bywa w Chinach, choć lubiła naszą szkołę, tutejszą przyjacielską społeczność, a przede wszystkim swe pilne uczennice, nie potrafiła przystosować się do pożywienia Północy. W sprawach jedzenia Chińczycy są niezwykle konserwatywni, zapewne dlatego, że przywiązują do tej sfery życia wielką wagę. Moja koleżanka nie mogła przestawić się z ryżu na pszenny chleb i proso. Traciła na wadze i żywotności nie dlatego, że źle trawiła inne pożywienie. Jedzenie chleba zamiast ryżu po prostu nie mieściło się jej w głowie. W końcu musiałam przyznać się do przegranej.
Przez te wszystkie lata żyłam głęboko wtopiona w społeczność, której odwiecznego spokoju nie mąciła nawet wojna światowa, szalejąca właśnie wtedy w Europie. Co prawda pani Liu, wysoka, szczupła kobieta o bardzo żółtej twarzy, wiele wycierpiała z powodu swego męża, „nicponia”, jak go szczerze nazywała, który podczas wojny pojechał do pracy do Francji. Od przyjaciółki, której mąż podążył ta samą drogą, dowiedziała się, że „nicpoń” żyje tam z Francuzką. Pani Liu rozdarta była między dumą i smutkiem.
- I pomyśleć - płakała mi na ramieniu - że mój stary nicpoń znalazł sobie jakąś cudzoziemkę! I to jaką! Każdy widzi, że ja już na nic się nie zdam. Przecież nawet ucieszyłam się, gdy w zeszłym roku wrócił z Szanghaju i powiedział, że zaciągnął się do wojska! A teraz ma jakąś cudzoziemkę! Co będzie, jeśli zechce przywieźć ją tutaj? Czym byśmy ją karmili? Co jadają Francuzki?
Zauważyłam zresztą, że „nicpoń” było w naszych stronach, gdzie kobiety bardzo szczyciły się swą cnotą, bardzo powszechnym określeniem męża. Niemal każde wypowiadane przez nie zdanie zaczynało się od „mój jao-jie”. Trzeba przyznać, że mężczyźni byli tam na ogół gorsi od kobiet, zapewne dlatego, że w chińskich domach chłopców bardzo rozpieszczano, podczas gdy dziewczynki szybko uczyły się radzić sobie same i wychowywane były dość surowo. Tak czy inaczej kobiety ze wszystkich stron Chin mają zwykle silniejszy charakter, który to fakt był źródłem wielu popularnych żartów, akurat dla Amerykanów i Amerykanek bardzo łatwo zrozumiałych. Chinki są dowcipne, sprytne i dzielne. Mimo wielu dotyczących ich ograniczeń żyły w dużej swobodzie. Nie ma chyba na świecie istot bardziej realistycznie, a co za tym idzie mniej sentymentalnie nastawionych do życia. Są zdolne do całkowitego oddania tym, których kochają, ich nienawiść zaś, nie zawsze skrywana, jest dzika i nieustępliwa. Wydaje mi się, że komuniści nigdy nie zajęliby Chin, gdyby w swej chytrości nie dali Chinkom tak szerokiego równouprawnienia. Przypominam sobie czytaną w rękopisie opowieść dwóch młodych lotników amerykańskich, którzy zostali zmuszeni do lądowania na terytorium komunistycznych Chin, a potem wypuszczeni. W ciągu wielu tygodni, które spędzili w komunistycznej wiosce, z zainteresowaniem i żalem obserwowali, jak gorąco nowy ustrój popierały kobiety. Działo się tak dlatego tylko, twierdzili, że komuniści wprowadzili udogodnienia w wychowywaniu dzieci i, choć tylko bardzo nieznacznie, poprawili zaopatrzenie w leki i żywność. To wystarczyło, by trafić do serca tym, którym przedtem nie pomagał nikt. „Ileż moglibyśmy w ten sam sposób zdziałać my, Amerykanie - stwierdzili potem lotnicy - gdybyśmy tylko o tym wiedzieli!”
Spokojny pobyt w miasteczku na Północy został nagle przerwany przez decyzję pana domu, który starał się o posadę na uniwersytecie w Nankinie. Widziałam, jak beznadziejnie szamotał się, bezskutecznie próbując stosować metody zachodniego rolnictwa na gruncie od wieków uprawianym tak samo i z taką samą skutecznością. Uznał wreszcie, że lepiej będzie uczyć rolnictwa studentów uniwersytetu, a ci niech potem martwią się o praktyczne zastosowanie swej wiedzy.
Ze smutkiem opuszczałam miłe memu sercu miasteczko, gdzie znalazłam tylu przyjaciół, a jednocześnie z radością powracałam do nowoczesnych Chin. W Nansuczou straciłam niemal wszelki kontakt z rewolucją literacką. Wiedziałam tyle tylko, że wciąż trwa. Co prawda Nankin nie należał do jej najsilniejszych ognisk. Skąd mogłam wtedy wiedzieć, że za niecałe dziesięć lat to właśnie miasto stanie się stolicą rewolucyjnego rządu Cziang Kai-szeka. Gdy się tam przenosiłam, Nankin był starym, konserwatywnym miastem, w dodatku tradycyjnie związanym ze starym pokoleniem uczonych przeciwnych „wulgacie”, wprowadzanej przez kształconych na Zachodzie młodych intektualistów, temu językowi „rykszarzy i kulisów”, jak nazywał ją Lin Szu. Poza tym Nankin był jednak również historycznym ośrodkiem życia chińskiego, przez wiele lat stolicą wspaniałej dynastii Ming. Teraz działały tu też dwie akademie chrześcijańskie, jedna dla mężczyzn, druga dla kobiet, oraz chiński Uniwersytet Państwowy.
W moim miasteczku na Pomocy odbyło się mnóstwo pożegnalnych przyjęć, na których rozdałam i otrzymałam mnóstwo prezentów, polało się sporo łez, złożono wiele obietnic wzajemnych odwiedzin. I wreszcie zamknęłam nowy dom z cegły, w którym, jak mi się kiedyś wydawało, miałam spędzić resztę życia, i wyruszyłam koleją na południe.
Island Beach w stanie New Jersey
Nasz nadmorski domek w New Jersey to właściwie nigdy nie remontowana chata, dawna stanica Straży Przybrzeżnej. Przyjechałam tu dziś o świcie, nie mając ze sobą nic oprócz odrobiny jedzenia. Przez cały rok w schowku wisi tu kilka starych sukien, parę kostiumów kąpielowych i kilka par sandałów. W zależności od pory roku nakładam strój kąpielowy lub sukienkę i schodzę nad samo morze. Po drugiej stronie wąskiego jęzora piasku jest spora zatoka, gdzie moje amerykańskie dzieci, gdy były małe, mogły bawić się bezpiecznie przez całe lato, punktem centralnym była tam wtedy stara łódka uwiązana do prymitywnego pomostu. Setki razy dziennie spadały z niego do wody i z powrotem wdrapywały się na chropowate deski, łowiły kraby i ryby i wiosłowały tak daleko, jak tylko pozwalała długa cumka. Potem nagle wyrosły z zatoczki, więc przenieśliśmy się do domku nad otwartym morzem, a zatoka służyła odtąd tylko do niezmiernie poważnie traktowanych połowów krabów, a później do prób z pierwszą motorówką.
Nad morze podążam zawsze z radością i trwogą, bo boję się wody i wiem nawet dlaczego. Zbyt często i zbyt młodo przepływałam przez Ocean Spokojny, nigdy nie dałam oszukać się tej pozornej ciszy ani w świetle słońca, ani księżyca. W tajemniczej głębinie zawsze kryje się przerażające szaleństwo. Mimo to wciąż powracam nad morze, choć nigdy nie na długo, a w pewnych porach roku nie zbliżyłabym się do wody za żadne skarby świata.
Plaża jest dziś pusta, jeśli nie liczyć kilku rybaków, ale ci nawet nie odwracają głowy, gdy mija się ich łódki. Czuję się tu jak na bezludnej wyspie: biały piasek, błękitne niebo i jeszcze bardziej błękitne morze. Dzieci poszły żeglować, w domu cisza i spokój. Siedzę przy oknie wychodzącym na morze. Nic nie zakłóca napływu wspomnień.
...W Nankinie byłam przedtem tylko raz - w dzieciństwie odwiedziłam tam kiedyś koleżankę ze szkoły. Moje wspomnienia z tego czasu były mgliste, w dodatku nałożyły się na nie późniejsze zdarzenia, więc po przyjeździe poznawałam miasto zupełnie od nowa. Leży kilkanaście kilometrów od Jangtse, wielkie, otoczone jednym z najładniejszych w całych Chinach murem z trwałej jak kamień wielkiej cegły. Mur jest u góry tak szeroki, że mogłoby jechać nim naraz kilka samochodów obok siebie. Ma czterdzieści kilometrów obwodu. Mur ten miałam później poznać bardzo dobrze i to z wielu powodów. Między innymi dlatego, że podczas klęsk głodu regularnie nawiedzających północne Chiny uchodźcy z dotkniętych nimi terenów masowo napływali do Nankinu i z braku miejsca musieli stawiać swe chatki właśnie na szczycie muru, gdzie zimowe wiatry były najbardziej dokuczliwe. Z chińskimi znajomymi niezwykle rzadko zdarzały się mi nieporozumienia, ale wtedy pokłóciłam się nie na żarty z pewną młodą absolwentką uniwersytetu w Chicago, specjalistką od opieki społecznej.
Podczas mojej pierwszej zimy w Nankinie klęska głodu na Północy była szczególnie dotkliwa, więc starałam się, jak mogłam, dostarczać żywność i ubrania tysiącom nieszczęśników koczujących na murze. Udałam się między innymi do pani Yang - tak ją będę nazywać, ale nie jest to jej prawdziwe nazwisko. Była młoda i bardzo ładna. Jej jedwabne suknie, choć chińskie, skrojone były do szczupłej figury, włosy zawsze obcinała krótko. Dom miała zbudowany na modłę zachodnią, z cegły. Umeblowany był w stylu jakby półcudzoziemskim. Właśnie w jej małym, perfekcyjnie urządzonym saloniku z kwiecistym dywanem, z zasłonami na oknach i dostojnymi, nowoczesnymi pejzażami w złoconych ramach na ścianach, opowiadałam o cierpieniach uchodźców. Nie wierzyła. Nie dała również namówić się, gdy zaproponowałam, by poszła przekonać się na własne oczy. Mieszkała przy najnowocześniejszej ulicy Nankinu, nie wyściubiając poza nią nosa.
- Owszem, widywałam takie rzeczy w slumsach Chicago - oznajmiła z wyższością - ale u nas tego nie ma.
I nie zrobiła nic, by poznać prawdę. Zapamiętałam ją jako typowy przykład wykształconej na Zachodzie Chinki, która przestała być Chinką. Stworzyła sobie wygodny światek, którego wszystkie mieszkanki były dokładnie takie jak ona, mieszkały w ślicznych domkach z cegły, ich mężowie pracowali na uniwersytecie, a dzieci chodziły do ekskluzywnego przedszkola. Innego świata znać nie chciała. Być może ze strachu, bo w tych wielkich Chinach było czego się bać.
Ale mur miejski był nie tylko schronieniem dla uchodźców. Na wiosnę, gdy koczownicy wracali do ojczystych stron, mur stawał się przyjemnym deptakiem spacerowym. Spoglądałam stamtąd na krajobraz i zamykające horyzont góry. Wyróżniała się spośród nich Tzuczingszan, Purpurowa Góra, która gdy na dobre zadomowiłam się w Nankinie, stała się ulubionym celem wycieczek. Na jej zboczach skrywały się stare świątynie, w których rozkosznym cieniu tak świetnie wypoczywałam. W pobliżu znajdowały się też groby cesarzy z dynastii Ming, do których podążało się między szpalerem kamiennych posągów ludzi i zwierząt trzymających straż przy zmarłych. O Mingach opowiadano wiele legend. Podobno nikt nie wiedział, w którym miejscu rzeczywiście chowano cesarzy, bo podczas cesarskiego pogrzebu z dziewięciu bram miasta wychodziło równocześnie dziewięć identycznych procesji. Mówiono też o niezmierzonych bogactwach, ukrytych w cesarskich grobowcach, ale w to już nie wierzyłam. Zbyt wiele grobów obrabowano w ciągu tych wszystkich stuleci. Za moich czasów zawierały na pewno tylko ludzki proch, spokój którego dawno już został zakłócony.
Nawet teraz, gdy dzieli mnie od niej czas i przestrzeń, nie mogę nie wspomnieć o Purpurowej Górze, gdyż spędziłam tam wiele najszczęśliwszych godzin mego życia.
Pewnego czerwcowego dnia wspięłam się samotnie na jej szczyt, podeszłam do przepaści i spojrzałam w dół. Na pomocnym zboczu rozpostarło się ogromne pole tojadu, całe w soczyste błękitnych kwiatach. Odtąd jeździłam tam co rok, po to tylko, by cieszyć się pięknem, którego nie zapomnę do końca życia.
Południowe stoki pokrywał gąszcz bambusów, sosen i wszelkich innych drzew, a między nimi wiły się dróżki wybrukowane kamiennymi płytami przez dawnych kapłanów na użytek pielgrzymów. Rozkoszowałam się niewysłowionym spokojem świątyń, i choć bogów nie czciłam ani tu, ani gdziekolwiek indziej, lubiłam wysiadywać w ich cichej obecności. A może przyciągało mnie echo daremnych modłów, unoszące się wciąż w powietrzu z zapachem kadzideł spalających się bez ustanku przed posągami bóstw, odwieczny świadek rozpaczliwej, ludzkiej nadziei.
Trudno znaleźć krajobraz piękniejszy niż ten, który roztaczał się wokół Nankinu, radowałam się nim po widokach płaskich równin północy. Należę do osób, które w mieście czują się jakby osaczone i z całych sił pragną się z niego wyrwać, ale w Nankinie było czym się zachwycać. Na przykład miejsce, gdzie stała kiedyś Porcelanowa Pagoda, jeden z cudów starożytnych Chin, było przeurocze. Wciąż jeszcze można było znaleźć ułamki różnokolorowych, lśniących płytek, z których była zbudowana. Była to podobno najpiękniejsza pagoda Chin. Na początku piętnastego wieku wzniósł ją Jung Lo, trzeci cesarz dynastii Ming, w darze dziękczynnym dla swej cesarzowej. Ukończono tylko dziewięć pięter z zaplanowanych trzynastu, a mimo to budowa trwała aż dziewiętnaście lat. Pagoda miała prawie dziewięćdziesiąt metrów wysokości, trzydzieści metrów średnicy u podstawy i delikatnie zwężała się ku górze. Nocą jaskrawo barwione płytki rozświetlało sto czterdzieści lamp, w słońcu widok musiał być jeszcze wspanialszy. Oczywiście tak zadziwiająca budowla stała się źródłem wielu legend i przesądów. Przypisywano jej najprzeróżniejsze magiczne właściwości. Płonące wewnątrz lampy miały na przykład oświetlać trzydzieści trzy sfery niebieskie i chronić przed nieszczęściem. Pagodę zniszczyli w roku 1856 rewolucjoniści tajpingowscy w obawie, że jej tajemne moce mogą obrócić się przeciwko nim, i dlatego za moich czasów widać było jedynie fundamenty oraz kawałki potłuczonych płytek lśniących wśród wybujałej trawy.
Niedaleko stała mała, ale piękna Świątynia Trzech Sióstr. Znajdował się tu słynny wielki dzwon z brązu. Jak powiedział mi jeden z tamtejszych kapłanów, dzwon zawdzięczał swe wspaniałe, głębokie brzmienie poświęceniu trzech młodych dziewcząt, córek ludwisarza. Rzemieślnik mimo największych wysiłków nie potrafił nadać swemu dziełu czystego tonu. Martwiła się cała rodzina, bo zamówienie na dzwon pochodziło od samego Cesarza. Którejś nocy trzem jego córkom ukazała się we śnie bogini, która oświadczyła, że dzwon uzyska wreszcie upragnione brzmienie, jeśli przy następnym jego odlewaniu wszystkie trzy rzucą się do roztopionego metalu. Nie mówiąc nic ojcu postanowiły złożyć tę ofiarę. Tak też uczyniły. Jakież było zdumienie ludwisarza, gdy po kolejnym odlaniu dzwon przemówił najczystszym głosem! Legendę tę opowiadano mi zresztą o dzwonach w wielu innych świątyniach tak często, że jestem przekonana, że w dalekiej przeszłości rzeczywiście musiały znaleźć się tak oddane ojcu córki, nawet jeśli nie zdarzyło się to w Świątyni Trzech Sióstr w Nankinie.
Pamiętam też Jezioro Kwiatu Lotosu za murami miasta, nad którym dane mi było spędzić wiele cudownych popołudni i wieczorów. W lecie, gdy upalny dzień zbliżał się do końca, szłam tam z paroma przyjaciółkami, wynajmowałam małą łódkę, w której siedziałyśmy tak długo, jak tylko miałyśmy ochotę, a wioślarz prowadził nas wodnymi alejami w gąszczu lotosu. Wielkie różowe kwiaty leżały otwarte tuż pod powierzchnią wody a o zachodzie zaczynały zamykać się powoli, w powietrzu zaś unosił się ich słodki zapach. Gdy zapadał półmrok, wioślarz sięgał pod olbrzymie, ciężkie liście i rwał dla nas ukradkiem strąki lotosu, ukradkiem, bo za prawo do zbierania ziaren wielkiego przysmaku stołów trzeba było słono płacić. W świetle księżyca rozrywałyśmy mięsiste strąki i wyłuskiwałyśmy ukryte w nich ziarna, wielkie jak migdały. Gdy byłyśmy bardziej głodne, żona wioślarza gotowała nam makaron, jadłyśmy wsłuchując się w płynący po wodzie przy wtórze skrzypiec śpiew ślicznej kurtyzany, „kwietnej damy”.
Pamiętam też Wieżę Bębnów, piękną starożytną budowlę. Niedaleko niej stał dom, który przydzielono nam na mieszkanie. Był to właściwie kwadratowy budynek, pomalowany na czerwono, z którego dopiero wystawała przysadzista, wielowarstwowa wieżyczka. Na środku fasady znajdowała się wielka brama, przez którą biegła główna, prowadząca do rzeki ulica. Zimą chronili się w niej żebracy, a w lecie gromadzili się tu sprzedawcy melonów szukając cienia dla swego towaru.
Tak, stary Nankin był pięknym miastem. Mam stamtąd wiele wspomnień, zbyt wiele, bym mogła wszystkimi się podzielić. Cieszyłam się, że nasze okna wychodzą na Purpurową Górę. Gabinet urządziłam sobie na poddaszu, skąd ponad murem posiadłości miałam widok na pobliskie ogrody warzywne, kilka gospodarstw i spory staw rybny. Za nimi, po lewej stronie, wznosiły się zaokrąglone dachy uniwersytetu, jeszcze dalej pagoda, mur obronny i wreszcie góra. W całym mieście mnóstwo było drzew i ogrodów, przed wiekami bowiem zadbano, by ten obronny gród w razie długiego nawet oblężenia był samowystarczalny pod względem żywności.
Ja też miałam swój własny mur. Opasywał on dom z szarej cegły otoczony dużym trawnikiem, bambusowym zagajnikiem i grządkami warzywnymi. Z zapałem przystąpiłam do zakładania ogródka kwiatowego, przede wszystkim ciesząc się na róże, bo suchy klimat północy nie pozwalał mi doczekać się własnych cudownych chińskich róż herbacianych. Ogrodnik poprzednich mieszkańców błagał, byśmy pozwolili mu zostać. Zgodziłam się na to chętnie. Oprowadził mnie po ogrodzie i zaznajomił z różnymi kłopotami. Gdy doszliśmy do kępy bambusów, spojrzał na mnie z powagą i westchnął.
- Te bambusy są bardzo dziwne, Uczona Matko - powiedział.
- Naprawdę? - zaciekawiłam się. - A czemuż to?
- Nigdy nie mają kiełków - odparł ze smutkiem. - Co wiosnę szukam na nich kiełków i nigdy jeszcze nie znalazłem.
- To rzeczywiście dziwne - zgodziłam się. - Mieszkam w Chinach od dziecka i nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby bambusy nie miały na wiosnę kiełków. Gdy nadejdzie wiosna, wstaniemy wcześnie rano i spróbujemy coś znaleźć. Bardzo lubię jeść kiełki bambusa.
Popatrzył na mnie spod oka, pokiwał głową i odtąd nie było już żadnych kłopotów z kiełkami. Co wiosnę pojawiały się gęsto i punktualnie, więc nasz kucharz mógł z nich przyrządzać wyśmienite potrawy. Ogrodnik służył nam wiernie przez następne lata aż do czasu, gdy wszyscy biali uciekli z miasta przed armią rewolucjonistów. Zniknął wtedy i nigdy go już nie widziałam, zniknęły wraz z nim również niektóre z naszych kosztowności, chyba więc opłaciło mu wstrzymać się na jakiś czas od jedzenia kiełków bambusa. Lubiłam go, bo bawił mnie ten bezczelny szelma, jego żona zaś, starsza od niego, drobna zahukana kobiecina, była moją serdeczną przyjaciółką. Ani ona, ani ja nie potrafiłyśmy w żaden sposób zapobiec przegrywaniu przez niego wszystkich pieniędzy, często musiałam wypłacać jej pensję męża w tajemnicy, by ich dzieci nie umarły z głodu. Mieszkali w chatce za naszym murem, ponieważ ogrodnik nie chciał, by tratowała grządki jego liczna dzieciarnia, a była liczna, ku jego i żony wielkiemu utrapieniu: co rok prorok. Jak kiedyś stwierdziła ta biedna, wymęczona matka: „Jakie szczęście, że kobiety muszą czekać aż dziewięć miesięcy, nim urodzą, bo gdyby dało się rodzić co dzień, to ponieważ znam tego mojego nicponia, wiem, że codziennie przybywałoby mi dziecko”.
Co lato więc pojawiał się chorowity dzieciak, którego trzeba było jakoś utrzymać przy życiu. Mleka matki nigdy nie wystarczało, więc codziennie przygotowywałam butelki z odżywką. Co roku też czyniłam ogrodnikowi wyrzuty i zalecałam mu wstrzemięźliwość. On zgadzał się ze wszystkim, co mówiłam, po czym pojawiało się kolejne dziecię. W końcu dezaprobatę wyrażałam już tylko wzrokiem, bo słowa na nic się nie zdawały. Któregoś dnia przyszedł, mówiąc, że ma do mnie prośbę.
- Błagam cię, Uczona Matko - zaczął żałośnie. - Znajdź mi jakąś pracę na drugim końcu miasta, żebym nie mógł wracać na noc do domu.
Aż za dobrze wiedziałam, co to oznacza.
- A co tym razem? - zapytałam tylko. - Chłopiec czy dziewczynka?
- I jedno, i drugie - szepnął.
- Bliźnięta! - jęknęłam.
Bez słowa skinął umęczoną głową.
Był tu inny świat. Znajomy, a zarazem nowy. Do rodziców miałam teraz niedaleko, zaledwie dwie godziny jazdy koleją, wiec odwiedzałam ich przy każdej sposobności. Mama gasła w oczach, choć pochodziła z długowiecznej rodziny, choć wcale nie była jeszcze stara, martwiłam się o nią coraz bardziej.
Tego pierwszego roku w Nankinie przyszło również na świat moje dziecko. Odtąd byłam już bardziej przywiązana do domu. Narodziny córeczki były dla mnie prawdziwym cudem, nie miałam pojęcia, jak straszna czeka nas obie przyszłość. Na szczęście dane mi było żyć w błogiej nieświadomości przez prawie cztery pierwsze lata jej życia. Tego samego roku zmarła moja matka, cieszę się, że nie dożyła tego, co mnie czekało. Niech więc opowiem o tym roku narodzin i śmierci.
Był to 1921 rok. Znów wpadłam w wir chińskich wydarzeń. Militaryści japońscy wielce skorzystali na wojnie światowej, już w roku 1915 Japonia przystąpiła do podboju Chin. Podczas gdy mocarstwa zachodnie zaprzątnięte były własną wojną, Japonia postawiła Chinom bezczelne żądania, żądania, których spełnienie zmieniłoby Chiny w japońską kolonię. Dopiero waszyngtońska konferencja w roku 1922, w której uczestniczyło dziewięć państw, zmusiła Japonię do zwrotu prowincji Szantung i przywrócenia Chinom przynajmniej częściowej niepodległości. Wkrótce jednak okazało się, że jeżeli Chiny nie potrafią szybko się zorganizować i zjednoczyć, zostaną niebawem połknięte przez wiecznie głodną Japonię. Martwiło to co odpowiedzialniej szych Chińczyków, a tymczasem coraz liczniejsi lekkomyślni „panowie wojny” pożyczali coraz więcej pieniędzy od sprytnych Japończyków, oddając w zastaw coraz znaczniejsze połacie ziem chińskich.
Zaczęłam w tym czasie wykładać literaturę angielską na uniwersytecie nankińskim, ale studenci nie mogli skupić się na nauce. Nie pozwalała im na to wściekłość, którą obdarzali po połowie japońskich najeźdźców i własnych, tępych i obojętnych „panów wojny”. Ten, który rządził Nankinem, był nieco lepszy od tych, których znałam z północy, ale jego mniejsza szkodliwość wynikała nie tyle z patriotyzmu co z zamiłowania do opium. Życie tam wiodło się dziwne, jakby podwójne. Przypomina to trochę naszą sytuację w Stanach Zjednoczonych. Prezydent i jego administracja twierdzą, że w każdej chwili grozi nam zagłada, i choć zdajemy sobie sprawę z niebezpieczeństwa, żyjemy i snujemy plany na przyszłość, jakby nie wisiał nad naszymi głowami ten miecz Damoklesa. Wiemy, zdajemy sobie sprawę, nie pogrążamy się w apatii, ale rzeczywistość naszych czasów jest tak straszliwa, że aż nierzeczywista. Nie możemy żyć w ciągłej świadomości zagrożenia atomowego, bo wtedy w ogóle nie dałoby się żyć.
Podobnie było wtedy w Nankinie, gdy wszyscy, a przede wszystkim młodzi chińscy intelektualiści, przeczuwali zbliżający się kataklizm, mimo to jednak każdy żył swym codziennym życiem. Zmieniały się pory roku, kwitł mój ogródek, targi zapełniały się przysmakami i kwiatami, ściągając tłumy kupujących, pracowaliśmy dobrze, z poświęceniem, jeździliśmy w góry na jedno czy dwudniowe wycieczki. Miasto żyło zdawać by się mogło szczęśliwie, lud cieszył się dostatkiem, miejscowy „pan wojny” nie dawał się zbytnio we znaki, a mimo to wiedzieliśmy, że to wszystko może skończyć się w jednej chwili, że może rzeczywiście się skończyć, bo nikt nie wiedział, co robić, by odwrócić zbliżającą się nieubłaganą przyszłość.
Otaczali mnie tutaj ludzie zupełnie inni niż ci, z którymi przyjaźniłam się w miasteczku na północy. Nasi sąsiedzi, młode małżeństwa, tak chińskie, jak amerykańskie, byli w swych poglądach ultranowocześni. Studenci pochodzili ze wszystkich stron Chin. Byli wśród nich również Koreańczycy, i u nich właśnie znalazłam źródło głębokiej nienawiści do Japonii. Były to dzieci rodzin koreańskich, które nie mogąc znieść japońskiego panowania w swej ziemi, opuściły rodzinne strony i postanowiły wychowywać swe dzieci w Chinach, Mandżurii, a nawet Rosji. Młodzi Koreańczycy od rodziców uczyli się buntu. Już wtedy zaczęłam rozumieć przyczyny, które doprowadziły, bo musiały doprowadzić, do obecnej sytuacji w Korei.
Następne dziesięciolecie wyznaczają dla mnie trzy daty. W październiku roku 1921 zmarła po długiej chorobie moja matka. Wydawało się już, że przezwycięży sprue, ale nieprawda. Choroba zniszczyła zapewne błony śluzowe jelit tak, że niezależnie od diety nie potrafiła przyswoić sobie wystarczającej ilości pożywienia, by utrzymać się przy życiu. Chciałam przewieźć ją do Stanów, ale była przekonana, że z powodu swej skłonności do choroby morskiej nie przetrzyma podróży przez ocean. Nie to jedno zatrzymywało ją w Chinach. Czuła, że już za późno, by uczyć się innego życia niż to, którym żyła dotąd. Nie mogła zacząć od nowa, nawet we własnym kraju, więc zaczęła powoli umierać, a choć trwało to wiele miesięcy, koniec był nieunikniony. Widać było też, że nie chce umrzeć, ale na to nie było już rady. Byłam z nią teraz niemal bez przerwy, ale i przed samą sobą nie potrafiłam ukryć, że jest zgubiona. Usiłowałam przywyczaić się do życia w świecie, w którym nigdy już nie ujrzę jej twarzy. Nauczyłam się co prawda żyć własnym życiem, ale nawet ono miało swe korzenie w silnym związku między nami. Związek ten nie zawsze bywał łatwy, właśnie dlatego, że tak ją kochałam, że rozpoznawałam w sobie niektóre z jej cech. Były nawet takie chwile, gdy zdając sobie sprawę z nieuchronności rozstania chciałam już, by to wszystko się skończyło, bym mogła zostawić to za sobą, w przeszłości. Takie już jest okrucieństwo młodości. Nie ma człowieka, który choćby raz się nim nie splamił. Teraz, gdy patrzę na moje własne dzieci, wydaje mi się, że nie mogę ich kochać zbyt mocno ani sama być zbyt mocno kochana, jeśli chcę, by cieszyły się wolnością za mojego życia i nie czekały na nią, aż umrę. Ale żeby dorosnąć, muszą być kochane...
Więc gdy owego szarego, październikowego popołudnia pielęgniarka opiekująca się mamą oznajmiła nam - ojcu, siostrze i mnie - że chora umiera, tylko ja nie potrafiłam stanąć nad jej łóżkiem. Gdyby była przytomna, chciałabym zamienić z nią ostatnie spojrzenie, usłyszeć jej ostatnie słowa. Ale mama była w śpiączce, nieświadoma mojej obecności czy nieobecności. Pozwoliłam więc, by ojciec i siostra poszli do niej sami. Zostałam przed drzwiami i spoglądałam przez łzy na krajobraz za oknem. Gdy myślę o jej śmierci, zawsze widzę ten krajobraz: chwiejące się pod oknem krzewy bambusa, za nimi dolina, małe wiejskie domki i brunatne pola, przez które powoli przesuwają się ostatni zbieracze pokłosia, kobiety i dzieci w chłopskim, niebieskim odzieniu, wszystko na tle odległych gór. Były to najdłuższe minuty w moim życiu, minuty, w których czułam niemal, jak moje ciało odrywa się od ciała matki. Chciałam iść do niej, ale nie mogłam. Wreszcie ojciec otworzył drzwi i powiedział dziwnie spokojnym głosem, że już jej nie ma, po czym zmęczonym krokiem przeszedł przez korytarz ku schodom i zamknął się w gabinecie. Po chwili przyszła moja siostra. Nic więcej nie pamiętam.
Następnego dnia misjonarz z sąsiedztwa namówił mnie, bym poszła ją zobaczyć, zanim zamkną trumnę.
- Wygląda tak pięknie - mówił ciepło. - Nie będziesz mogła sobie wybaczyć, że po raz ostatni nie popatrzyłaś na matkę.
Poszłam niechętnie, rzuciłam jedno spojrzenie na niemal mi nie znaną woskową figurę i uciekłam. Nadal po tylu latach żałuję, że pozostała mi w pamięci ta woskowa lalka - ktoś zupełnie obcy.
Pogrzeb odbył się nazajutrz. Dzień był szary, jesienny. Mżyło. Niewielki kondukt zszedł ze wzgórza i ruszył przez dolinę ku małemu, ogrodzonemu murem cmentarzowi białych. Smutne są takie cmentarze w dalekich krajach! Gdy przychodziłyśmy z mamą na grób mojego brata, pochowanego tu wiele lat temu, chodziłyśmy tymi samymi alejkami, napisy na nagrobkach znałam na pamięć. Najstarsze z grobów pochodziły sprzed ponad stu lat, a pod ich zielonym mchem spoczywały prochy trzech białych marynarzy nieznanej narodowości. Zapamiętałam wiersz z ich wspólnej mogiły:
Kimkolwiek jesteś, przechodniu cny,
Też kiedyś byłem taki jak ty.
Tam, gdzie ja jestem, ty też być musisz
Bądź gotów, wkrótce i ty wyruszysz.
Mama jednak widziała tam tylko groby dzieci, mniejszych i większych, i kobiet, które zmarły przy porodzie. Pamiętam, że nigdy nie chciała spojrzeć na wysoką iglicę grobu znanego angielskiego misjonarza, który leżał w ładnym miejscu w otoczeniu swych kolejnych żon i licznego potomstwa.
- Stary rozpustnik! - mówiła pogardliwie.
Teraz zaś nieśliśmy tu ją samą. Mogłam cieszyć się tylko z tego, że grób wykopano w pustym rogu cmentarza, gdzie słońce świeciło z góry na dzikie fiołki, chwytające się szczerb w wysokim, ceglanym murze.
Gdzie indziej opisałam już ten dzień. Nie chcę przeżywać go jeszcze raz, choć po latach pamiętam go tak dobrze, jakbym dopiero wczoraj weszła do pustego domu.
Gdy wróciłam do Nankinu, czułam taką potrzebę utrzymania mamy przy życiu, że zaczęłam o niej pisać. Mówiłam sobie, że robię to dla własnych dzieci, by przekazać im jej wizerunek. Nie wiedziałam, że wizerunek ten, sporządzony dokładnie na podstawie wspomnień, stanie się moją pierwszą książką. Zresztą nawet gdy spisałam moje wspomnienia o matce, nie myślałam o nich jako o książce. Pisałam je z myślą o dzieciach, a po ukończeniu pracy zamknęłam rękopis w zaplombowanej skrzynce i wrzuciłam do szafy, by czekał tam, aż dzieci dorosną na tyle, by móc go przeczytać. Skąd mogłam wiedzieć, że dzięki takim zabezpieczeniom rękopis przetrwa rewolucję, która rozpętała się kilka lat później, że będzie niemal jedyną rzeczą, którą uda się mi uratować. Potem pojechał ze mną do Ameryki i znów musiał czekać, gdyż wtedy wiedziałam już, że moje starsze dziecko nigdy go nie przeczyta. Historię mojej córki opowiedziałam w małej książeczce O dziecku, które nigdy nie urosło. Gdy po wielu latach rodzina znalazła się w potrzebie, pomyślałam o matce, o tym, że na pewno i ona chciałaby nam dopomóc, więc przypomniałam sobie o zamkniętym w skrzynce rękopisie. Postanowiłam poświęcić go dla sprawy i wkrótce ukazał się w formie książkowej pod tytułem Wygnanka, jako moja siódma książka, choć napisana jako pierwsza.
Kiedy ukończyłam wizerunek matki, stwierdziłam, że nadal chcę pisać. Pamiętam to bardzo dokładnie. W następne lato po śmierci mamy, bawiąc z siostrą i dzieckiem w Kuling, pewnego sierpniowego popołudnia rzekłam nagle:
- Dzisiaj zacznę pisać. Nareszcie jestem gotowa.
Choć była to godzina świętej w krajach podzwrotnikowych sjesty, którą zawsze przeznaczałam na lekturę, zasiadłam, tak jak stałam, w niebieskim szlafroku z chińskiego jedwabiu - nie wiem, dlaczego zapamiętałam taki mało ważny szczegół, ale tak już zawsze ze mną jest - i napisałam mały esej, dość lekki, ale wyrażający w pewnej mierze moje ówczesne doświadczenia. Wystukałam go na maszynie najlepiej, jak umiałam, czyli okropnie, bo nigdy nie udało mi się opanować tego przyrządu, po czym wysłałam do Atlantic Monthly. Zapewne czyni tak każdy początkujący literat Uczyniwszy to poczułam przypływ szalonego entuzjazmu. Oto wreszcie zaczęłam robić to, do czego tak długo przygotowy-wałam się gromadząc doświadczenia życiowe. Gdy artykuł został przyjęty i wydrukowany, otrzymałam zamówienie na następny, tym razem z Forum.
Ponieważ żaden z tych esejów nie ukazał się w żadnej z moich książek, przytaczam je tutaj, nie tylko jako część autobiografii, lecz również jako obraz ówczesnych Chin. Był rok 1922, miałam trzydzieści lat. Rzeczywiście, czas był najwyższy.
Oto więc pierwszy esej, dokładnie w tej formie, w jakiej ukazał się w Atlantic:
W CHINACH TEŻ
Niepokojący jest obraz dzisiejszej amerykańskiej i angielskiej młodzieży przedstawiany przez gazety i periodyki, nawet jeśli siedzi się wygodnie w fotelu na drugim krańcu świata. Tym bardziej, jeśli ktoś żył sobie dotąd grzecznie wśród ultrakonserwatywnych rodziców i dziadków w zapadłym zakątku Dalekiego Wschodu, gdzie gwałtem jest już ukradkowe spojrzenie posłane przez mężczyznę służącej, którą to służącą natychmiast odsyła się za okratowaną bramę gospodarstwa!
Dyskusje o przytulanych tańcach, o prywatkach i „magnetycznych” kolanach nastolatek, o zagrożeniu ze strony kina, o rozwodach - jakże odległe są od cichego kąta mojej obszernej, chłodnej werandy! Przez cienistą zasłonę bambusów i chylących się do ziemi mimoz wyglądam na spokojną uliczkę małego miasteczka w głębi Chin. Zza wysokich murów z cegły ledwo wystają zaokrąglone dachy domów statecznych, dostojnych sąsiadów. Tutejsze nastolatki są prawie niewidoczne, czasem tylko, gdy szczelnie zasłonięta lektyka zatrzyma się za parawanem, który chroni tu wejście do każdej z wielkich, rzeźbionych bram, można dostrzec kątem oka szczupłą sylwetkę owiniętą w brzoskwiniowy, zdobny brokatem jedwab, w maleńkich, haftowanych bucikach. Błysną jeszcze przez chwilę kruczoczarne włosy obsypane drobnymi perełkami i już dziewczęca postać przemyka się skromnie przez bramę. Delikatne dłonie o długich paznokciach, lakierowanych na ciemnoróżowo, gładka jak jedwab, umalowana twarz i ciemne, spuszczone w dół oczy, to wszystko widoczne jest tylko przez mgnienie oka, po czym znów opada zasłona lektyki, a tragarze znikają za zakrętem ulicy.
Czasem zamiast oczekiwanej „nastolatki” z bramy wyłoni się tęga, majętna wdowa, w fioletowym jedwabiu, o zębach trwale już zabarwionych przez opium, z długą, bambusową fają zamiast laski. Wspiera się ciężko na dwóch młodych niewolnicach, które z trudem sadowią ją w lektyce. Jeśli napotkasz jej oczy, zaraz popatrzą gdzieś za ciebie, w dal. Dać poznać, że zauważa się zamorskie diabły, jeszcze czego! Znów rubinowy błysk i szczelne zaciągnięcie kotary, i znów tragarze oddalają się ulicą, tym razem mniej żwawo, jako że dźwigają iście królewski ciężar.
Na tej wąskiej, brukowanej kocimi łbami uliczce nigdy nie widuje się barbarzyństwa, o którym rozpisują się obecnie czasopisma. Przecież przez cały dzień przechodzą tędy ludzie. Wczesnym rankiem spieszą do miasta odziani na niebiesko chłopi, a czasem ich krzepkie, bosonogie żony, dźwigając na obu końcach nosideł wielkie, okrągłe kosze świeżych, mokrych jeszcze od rosy warzyw lub wielkie bele suszonej trawy na opał, ze stukotem kopyt przeciągają karawany małych, zgrabnych osiołków tak obładowanych walcowatymi worami z mąką lub ryżem, że aż uginają się pod nadmiernym ciężarem. Niektóre mają rozcięte nozdrza, by mogły szybciej oddychać przy tym straszliwym wysiłku.
Z głośnym piskiem toczą się taczki. Im głośniej, tym lepiej. Każdy właściciel wielce dba o pisk swego pojazdu - to przynosi szczęście. Silnie zbudowani mężczyźni o rozrośniętych mięśniach, obnażeni do pasa, brązowi, teraz już mokrzy są od potu w szybko narastającym, przedpołudniowym upale. Z ramion zwisa im pas niebieskiej bawełny. Czasem ładunkiem taczki jest wiejska baba przybyła do miasta na zakupy lub w odwiedziny do krewnych. Siedzi z jednej strony koła, a z drugiej wiezie pościel, parę kogutów, wiązkę czosnku, kosz ciastek, ogromny ceratowy parasol i kilkoro dzieci. Czasem powietrze przeszywa rozdzierający kwik. To jadą taczki z przysadzistym wieprzem przywiązanym po obu stronach koła, wierzgającym i wydzierającym się w poczuciu wielkiej krzywdy i hańby. Krótko mówiąc, taczkami wozić można wszystko, od chudego, wędrownego misjonarza z pościelą, żywnością i rozprawami, które starczą mu na sześć tygodni, po podwójny kosz skrzeczącego drobiu, na przykład gęsi, wysuwających przez luźno splecione trzciny swe długie szyje i z wielkim zainteresowaniem rozglądających się po okolicy.
Przechodzą moją ulicą uśmiechnięci, bezzębni starcy o pomarszczonych, brązowych twarzach, z siwymi, często dosztukowanymi czarnym sznurkiem warkoczykami. Spędzają całe dnie wypytując się jeden drugiego: kto, kiedy, co jadł ostatnio. To dziwaczny obyczaj, rezultat częstych tu klęsk głodu.
Wszędzie zaś widać tłuste, brązowe dzieci, tarzające się w kurzu i błocie, najczęściej gołe, lśniące w ciepłym słońcu, myszkujące po rynsztokach. Wszystkie powinny umrzeć, jeśli weźmie się pod uwagę, ile i jak okropnego brudu zlizują bez przerwy z czarnych paluchów i jeszcze czarniejszych buzi, nie mówiąc już o długich ogórkach i olbrzymich rzepach, które połykają wraz z łupinami. Mimo to żyją i mają się całkiem nieźle, choć czasem, gdy wołam na któreś jego imieniem Mała Dwójka, dziecko odpowiada z szerokim uśmiechem, że nazywa się Mała Trójka, a Mała Dwójka zmarła zeszłego lata, bo zjadła za dużo arbuzów. Ale gdy znika jedno, zaraz pojawia się dwoje następnych.
W tym brudzie tarzają się wspólnie i dziewczynki, i chłopcy, ale zdumiewająco szybko chłopcy zakładają długie szaty, dziewczynki zaś misternie wyszywane suknie. Mogłoby się wydawać, że zapomnieli już o dawnych, wspólnych zabawach. W każdym razie jedna płeć w najwyższym stopniu, a równocześnie bardzo grzecznie, ignoruje drugą. Dziewczynki zdają się zgadzać na odosobnienie, w którym pozostają aż do czasu, gdy zajedzie po nie wielka czerwona lektyka weselna, która poniesie ich pod rządy teściowej. Chłopcy zaś idą do szkoły lub terminu, w zależności od zasobności i pozycji społecznej rodziny.
Wszystko odbywa się spokojnie, w świetnym porządku! A jednak niepokoi mnie lekki, ale wyczuwalny prąd zmian. Wczoraj, na przykład, odwiedziła mnie mała Sii Pao-jing. Znam ją od czasu, kiedy była całkiem maleńką kluseczką, tłuściutką, prawie bez noska. Wtedy jej odświętny strój składał się ze śmiesznie małych spodenek z czerwonej bawełny, wdzianka w tym samym kolorze, bucików w kształcie bajkowych tygrysów i czapki przypominającej wyszywany pączek, mały mysi warkoczyk wystawał spod podtrzymującej go wiśniowej przędzy. Jej rodzice pochodzący ze starej, dobrej rodziny nie są zwolennikami nadmiaru książkowej nauki dla dziewcząt i już rozglądają się za mężem i teściową dla córki. Starsza, zamężna już córka, której pięć lat pobytu w Szanghaju zaszczepiło bardziej postępowe poglądy, namówiła ich jednak, by posłali Pao-jing na pensję w najbliższym dużym mieście. Zeszłej jesieni, gdy wyjeżdżała, była pokornym, grzeczniutkim stworzonkiem o słodkiej twarzyczce, mocno przestraszonym swym wyjazdem. Znosiła to jednak z cierpliwością, z jaką wszystkie małe Chinki znoszą krępowanie stóp. Nigdy nie słyszałam, by odezwała się nieproszona, a w mojej obecności była szczególnie onieśmielona i pełna szacunku, co zawsze bardzo mi się podoba u młodzieży.
Wczoraj za tó pojawiła się w delikatnym niebieskim jedwabiu, skrojonym tak, że jeszcze nie widziałam nic bardziej modnego; stopy obute miała w małe, podzelowane trzewiki z czarnej skóry, bez wątpienia zagraniczne. Widać było, że jest z nich strasznie dumna, gdy tymczasem z tymi stalowymi okuciami na piętach pasowałyby raczej do stóp chłopca z Ameryki i to wcale nie najlepiej ułożonego. W połączeniu z cudowną, zdobioną brokatem spódnicą sprawiały bardzo dziwne wrażenie.
Wymieniłyśmy grzeczności i zaczęłyśmy pić herbatę, ale jej uwaga tak wyraźnie koncentrowała się na własnych nogach, że musiałam w końcu nawiązać do tego niezwykłego obuwia.
- To krzyk mody - stwierdziła z wielką satysfakcją. - Wie pani, oczywiście, że w wielkich miastach, takich jak Pekin czy Szanghaj, dziewczęta, jeśli chcą nadążać za modą, nie mogą krępować sobie stóp. Na pensji żadna już tego nie robi, więc kiedy przyjechałam do domu, przez trzy dni ryczałam i nic nie jadłam, aż zgodzili się nie krępować mi stóp i mogłam wreszcie założyć te śliczne buty z Ameryki. I tak ciągle mam za małe stopy, ale dopycham watą.
Rzeczywiście, tu zaszła wielka zmiana! Opadłam zdumiona na fotel. Siedziała przede mną, szczupła, elegancka, pewna siebie, swej wartości i bynajmniej nie pełna szacunku. Teraz ja czułam się nieco onieśmielona. Podczas dalszej rozmowy zauważyłam jeszcze inną rzecz. Dziewczyna okazywała politowanie dla czcigodnej matki z powodu jej nieznajomości światowych manier, jak to obecnie określa młode pokolenie, zniecierpliwienie na czcigodnego ojca, że nie chce palić papierosów zamiast tej głupiej i staromodnej fajki wodnej. Pojawiła się aluzja do udziału w zebraniu sufrażystek w mieście, w którym była na pensji. Mój Boże, a jeszcze rok temu Pao-jing była nieśmiałym stworzonkiem z wiecznie opuszczonymi oczkami, nie odzywającym się nigdy, chyba że w odpowiedzi na pytanie i to słabiutkim głosikiem! A teraz rozprawia o szkole, papierosach, i Bóg wie o czym jeszcze!
- A cóż ty wiesz o sufrażystkach? - zapytałam, szczerze ubawiona.
- O, bardzo dużo, proszę pani - zapaliła się. - Wiem, że tylko u nas kobiety nie mają żadnych praw. O, w innych krajach, jak słyszałam, robią wszystko, na co tylko mają ochotę! Mogą chodzić sobie, gdzie chcą, grać w różne gry i nigdy nie krępują sobie stóp. Mówią nawet, że chodzą na spacery razem z mężczyznami - tu ujawnił się delikatny rumieniec - ale w to już nie wierzę. W tym roku, proszę pani, po raz pierwszy uczyli nas panowie, tylko że starzy. Popatrzyłam na nich, gdy nikt nie widział, i rzeczywiście byli bardzo starzy. Niektóre z dziewcząt w szkole są naprawdę bardzo niegrzeczne. Mówią, że nie wyjdą za mąż, jeśli najpierw nie poznają swojego narzeczonego, ale to przecież straszny wstyd!
I cnotliwie pokręciła głową. Potem spojrzała na mnie spod rzęs i zapytała wstydliwie:
- W pani czcigodnym kraju dziewczęta nie spacerują i nie rozmawiają z młodymi mężczyznami?
Odchrząknęłam i zawahałam się przez chwilę. Pomyślałam o czasopiśmie, które dopiero co czytałam.
- No cóż, kochanie - odpowiedziałam wreszcie. - Zmieniają się czasy i kraje, a ja nie byłam tam od wielu lat.
- Bardzo mnie to ciekawi - zadumała się. - Oczywiście nie chcę wydać się zbyt śmiała, ale moi rodzice zupełnie nie rozumieją, że może być choć trochę inaczej niż za ich czasów. Jestem pewna, że jeżeli się czegoś nie robiło, to wcale nie znaczy, że to coś złego.
Z jaką oburzoną i urażoną minką ten młody okaz nowoczesnej chińskiej kobiecości wypowiadał owe herezje przeciwko całej chińskiej tradycji! O, wieczna, niezmienna młodości całego świata!
Gdy poszła, zasiadłam w moim starym fotelu i znów spoglądałam na cichą brukowaną uliczkę. Myślałam o tej dziewczynie i pokoleniu, które reprezentuje. Dobrze znałam jej mamę i babkę - dobrze urodzone, kulturalne panie, uznawane w swoim czasie za świetnie wykształcone. Wspaniale szyły, haftowały i świetnie przyrządzały słodycze.
- Co robię przez cały dzień? - jedna z nich relacjonowała mi w taki oto sposób swój rozkład dnia. - Wstaję późno. Służąca przynosi mi do umycia perfumowaną wodę w miseczce z laki. Jem małe śniadanko, głównie słodycze. Czesanie, ubieranie, artystyczny makijaż i lakierowanie paznokci zabierają czas aż do posiłku w południe. Po południu wyszywam, w tej chwili na przykład pracuję nad portretem Li P'o, tego sławnego poety. Piję przy tym herbatę, poplotkuję czasem z przyjaciółkami i już czas na kolację. Potem jadę zwykle do kogoś w odwiedziny albo sama przyjmuję gości, trochę gramy, na pieniądze, a potem czas iść spać.
Jej wnuczka za to wstaje na pensji skoro świt i od razu zabiera się do ciężkiej pracy: biologia, chemia, fizyka, historia, literatura, języki obce, matematyka, a po południu roboty ręczne, muzyka i gimnastyka. Młoda Chinka nie ma już delikatnego wdzięku i cudownej grzeczności swojej babki. Stąpa mocno po ziemi i cedzi słowa. Ma oczy babki, ale patrzy rozmówcy prosto w twarz.
Jestem tym wszystkim bardzo przejęta, na życie w Chinach spoglądałam jak dotąd z cichej werandy w prowincjonalnym miasteczku. Nasi nieliczni goście z zewnątrz mówią nam, że naprawdę jesteśmy tu bardzo zacofani. Z miast portowych przychodzą czasem niejasne wieści o koedukacji, o tym, że kobiety i mężczyźni chodzą razem do restauracji, o kinie, nawet o zagranicznych tańcach. Tak, wiem, widywałam już przecież ludzi stamtąd, gdy przejeżdżali przez naszą potwornie brzydką stację kolejową, którą dopiero co zostało uszczęśliwione nasze miasteczko. Moim skromnym zdaniem kobiety ubierają się wprost skandalicznie: te szerokie, krótkie spodnie, bluzki z krótkimi rękawami, obcisłe płaszcze... Zdaję sobie jednak sprawę, że jestem staroświecka. Muszę przyznać, że naprawdę wolę moich starych, chińskich przyjaciół, ich uprzejme słowa i dobre wychowanie. Mierzi mnie gwałtowność młodych, ich nieodłączne papierosy, to zblazowanie i pewność siebie malujące się na twarzach, na których przyzwyczaiłam się widywać nieśmiałość i skromność. Czy jednak moja niechęć nie wypływa czasem z tego, że nie odczuwam w nich szacunku dla siebie, starej pedantki, że kwestionują, a nawet wręcz odrzucają moje opinie ugruntowane przez tyle lat? Czy przypadkiem nie jest to typowy dla wieku średniego upór? A jeżeli te żółtodzioby to początki nowego życia, rodzącego się ze zmęczonej gleby starej, zbyt starej na nasze czasy, cywilizacji? Nie jest przecież pępkiem świata ta uliczka i jej zamknięte ze wszystkich stron cieniste podwórka, rzeźbione w smoki parawany przed bramami.
A jeśli ci młodzi wpuszczą do tych podwórek słońce, zerwą parawany, nawet pohańbią te cudowne smoki nowoczesną farbą i gipsem, jeśli dokonają tego w imię ducha epoki powszechnej oświaty i rozumnego myślenia, w imię walki o lepsze życie, lepsze warunki życia w tym sennym, niehigienicznym, niewykształconym, starym mieście i takiej samej wsi, to do diabła z moją tępą, zacofaną duszą, ze staroświeckim szacunkiem i dobrymi manierami! Bo świat idzie naprzód!
A oto drugi artykuł, ten z Forum:
PIĘKNO W CHINACH
Zadziwiające piękno amerykańskich lasów jesienią może w pełni docenić jedynie taki Amerykanin, który urodził się i wychował w innym kraju. Nie wiem, jak to się stało, ale nikt mnie nie przygotował na tak wspaniały widok. Całe moje dotychczasowe życie spędziłam w spokojnym, pięknym na swój sposób krajobrazie Chin, wśród tych delikatnych, chwiejących się na wietrze bambusów i zaokrąglonych dachów świątyń, odbijających się w zarośniętych lotosem stawach. Pejzaż ten był też na swój sposób kolorowy, głównie w odcieniach zieleni i błękitów, jak film prześwietlony podzwrotnikowym słońcem w dzień, a w nocy przenikliwym blaskiem gwiazd. Ale gdy kończyło się lato, gdy przekwitły i opadły płatki chryzantem, kolory gasły aż do następnej wiosny. Drzewa cicho zrzucały liście, przechodząc w spokojne, stonowane brązy, a potem niemal z dnia na dzień przebierały się w dostojny, zimowy strój. Ziemia również zaczynała nosić monotonne barwy, których nie rozweselały rzadkie plamki budynków gospodarstw wzniesionych z suszonej na słońcu cegły. Nawet ludzie kryli się w ogromnych, watowanych szatach, czarnych lub ciemnogranatowych. Więc gdy po długiej podróży na wschód ukazał mi się słodki krajobraz Anglii, jego wczesnojesienne odcienie fioletu, różu i brązu wprawiły mnie niemal w trans. Czyż żywopłoty mogą być jeszcze piękniejsze? Był w tym jakiś rozmarzony spokój, który leczył wszelkie troski i pozwalał zadowolić się cichymi już, porządnie uprzątniętymi polami i starymi jak świat domostwami z szarego kamienia, z których kominów snuł się niepostrzeżenie w stojące nieruchomo powietrze dym. Ziemia angielska udawała się na spoczynek.
W takim to nastroju przepłynęłam Atlantyk i natychmiast wpadłam w wir Nowego Jorku. Któż lepiej uświadomi sobie straszliwe, mrówcze kłębowisko tego miasta, jeśli nie ten, kto przywykł do niespiesznego przesuwania się chińskich tramwajów, ryksz i taczek! W porównaniu z przechodzeniem przez nowojorską ulicę nawet spotkanie z bandytami w Chinach wydaje się dziecinną igraszką. Huk napowietrznej kolei miejskiej zagłuszał nawet myśli, a z wnętrza ziemi dobiegało nieustanne dudnienie metra. Fascynująca była ta ziemia, pochłaniająca setki ludzi naraz, po to tylko, by po chwili wypluć ich w w zupełnie innym, odległym miejscu. Ani razu nie odważyłam się wstąpić w te otchłanie. Wisząc na pasku w trolejbusie nieraz wzdychałam do taczek, do gęsi pływających leniwie po stawie, do polnych kwiatów, które zrywałam dla tarzających się w błocie i brudzie brązowych, gołych dzieciaków.
Nowy Jork przebudził mnie z odrętwienia, ale nie przygotował mnie na wstrząs, jakiego doznałam na widok amerykańskich lasów.
Już w tydzień później spacerowałam wśród lasów Wirginii. Jak tu wysłowić to niezwykłe podekscytowanie, jakie wtedy czułam! Nie wiedziałam, że widok ten będzie tak pogańsko wspaniały! Oczywiście mówiono mi przedtem: „No wiesz, jesienią liście zmieniają kolor”, ale to było zbyt mało, by wyobraźnia mogła dorównać rzeczywistości. Spodziewałam się raczej żółci, brązów, może jeszcze bladego różu i czerwieni, a tymczasem stanęłam twarzą w twarz z istną eksplozją soczystych, mocnych, żywych ponad wszelką miarę kolorów. Nigdy nie zapomnę wysokiego pnia, który stał owinięty jakby w szkarłatny płomień - samotny, ognisty strażnik na tle ciemnych skał.
I ta klonowa aleja, godna złotych ścieżek Nowej Jerozolimy! Gdziekolwiek iść, nad głową wszędzie splatały się konary tryskające ochrą i czerwienią, karmazynem i sieną oraz najczystszymi z czystych żółciami. Stąpałam po chodniku o barwach, jakich cesarz chiński mimo swych bogactw nie znalazłby na żadnym ze swych drogocennych dywanów. W oczy biły kolorami nawet takie roślinki, które w lecie kryją się skromniutko w gęstwinie lasu.
Co tu gadać, nie ma na świecie nic wspanialszego. Ciekawa jestem tylko, czy Amerykanie są tego świadomi. Teraz zresztą już chyba nic mnie nie zdziwi, ani zorza polarna - o tym muszę się jeszcze przekonać - ani Wezuwiusz, ani nawet dzień, w którym zabrzmi trąba Archanioła. Nie wierzę, by piękno mogło objawić się człowiekowi z większą mocą niż to oszałamiające wrażenie, jakie sprawiła na mnie, przeniesionej z innego, pastelowego świata, ta pierwsza przechadzka złotą amerykańską jesienią.
Wtedy też znów zaczęłam rozmyślać o pięknie. Już od dawna czerpałam wielką przyjemność z wyszukiwania w świecie maleńkich drobin piękna, z obserwacji, jak różne ludy wyrażają się w nieświadomym pięknie. Nie chodzi mi wcale o wielkie wspaniałości, wokół których tłoczą się turyści, bo tam zazwyczaj nie spotyka się prawdziwych gospodarzy.
Francji nie znalazłam więc w Luwrze, lecz w staruszce w niebieskiej sukience i białej chuście, piorącej bieliznę w strumyku. Pomyślałam wtedy: „Ileż cierpliwości, wytrwałości, wierności w tej postaci!” Nagle podniosła głowę i oczarowała mnie zupełnie niczym nie zmąconą wesołością, tryskającą z roześmianych, przekornych oczu, wiecznie młodych, choć patrzących z tak pomarszczonej, starej twarzy.
To nie widok majestatycznych białych Alp na tle błękitu nieba ukazuje nam, jaki jest Szwajcar. Znalazłam go gdzie indziej - na jego nieurodzajnej ziemi, gdzie, pracowity i powolny troskliwie opatrywał swą jedyną gruszę i liczył grona latorośli, chowanej tak, by rosła jak najmniej w liście. Wszystko było tam małe, uporządkowane i na swój sposób śliczne. Wątpię, by gospodarz choć dwa razy w roku podnosił wzrok na Jungfrau, panujący od wieków nad doliną, w której mieściła się ta maleńka posiadłość.
To dziwne, że rozmyślając o różnych krajach świata w końcu i tak powracam do mojej przybranej ojczyzny: do Chin.
Ileż to razy słyszałam od osób po raz pierwszy wysiadających tu po krótkiej podróży koleją z Szanghaju: „Prawda, że Chiny nie są tak piękne, jak Japonia?” Uśmiecham się, znam bowiem piękno Chin.
Japonia rzeczywiście jest cudowna i to nie tylko dzięki ślicznej porcelanie, błyszczącym, wdzięcznym kimonom, czarującym, rozgadanym dzieciom. Piękno tego kraju nie leży też w maleńkich, tarasowych poletkach wspinających się aż pod same szczyty gór, w czystych, delikatnych domkach i całym tym bajkowym krajobrazie. Piękno Japonii znajduje się tam, gdzie nie sięga wzrok pierwszego lepszego przechodnia. Pięknem tym jest to, co każe najnędzniejszemu kulisowi po całodziennej, morderczej pracy, odrzucić tragarski kij i po skromnym posiłku złożonym najczęściej z ryby i ryżu znaleźć jeszcze tyle siły, by uprawiać ogródek wielkości chustki do nosa. Zatraca się w tej pracy, zachwyca się nią całym sobą ciesząc się tworzeniem piękna dla siebie i rodziny, która w podziwie gromadzi się wokół niego. Ogrody mają tam wszyscy. Jeżeli los odmówił biedakowi choćby piędzi ziemi, kupuje ją za grosze i powoli, kosztem wielogodzinnej, przyjemnej, choć męczącej pracy, buduje na niej miniaturowy park, z ogródkiem skalnym, miniaturową altanką, stawkiem, mchem naśladującym trawnik, źdźbłami trawy zamiast kwiatów i mikroskopijnymi paprotkami.
To piękno właśnie każe Japończykowi umieszczać w pokoju gościa codziennie inną subtelną ozdobę. Wybiera więc z cennego schowka czarno-białą akwarelkę, ukazującą z czarującą wstrzemięźliwością uczepionego trzciny ptaka. Następnego dnia pojawi się bladoniebieski wazon z jedną jedyną gałązką kwitnącej śnieżnobiało gruszy, ale ułożoną tak, że staje się żywą zachętą do rozmyślań. Kiedy indziej znowu będzie to fragment starego gobelinu, na którego wyblakłej powierzchni maszerują maleńkie ludziki z lampionami w dłoniach.
Wiele mówi się ostatnio o Japonii i Japończykach. Są tacy, którzy odmawiają im najprostszych nawet ludzkich uczuć. Słucham tych bajd i słucham, ale nikt jeszcze nie wytłumaczył mi, jak w takim razie w tym samym człowieku może łączyć się kompletne zezwierzęcenie i spokojne umiłowanie wszelkiego piękna, wspólne wszystkim niemal Japończykom, i bogatym, i biednym. Tam, gdzie tak wiele poświęca się dla piękna, że pieniądze nie mają tu żadnego znaczenia, musi tkwić choćby odrobina prawdy... jeśli to prawda, że każde piękno jest prawdą...
Tymczasem w Chinach trudno doszukać się tej cukierkowej urody, która tak rzuca się w oczy w Japonii, trudno mi więc winić tych z moich przyjaciół, którzy zaledwie wysiedli z pociągu kolei szanghajskiej, a już mówią o brzydocie. Warunki ekonomiczne sprawiły, że biedni przyzwyczaili się myśleć zawsze i przede wszystkim o napełnieniu żołądka. Trzeba bowiem przyznać, że w życiu przeciętnego Chińczyka dla piękna jest strasznie mało miejsca.
Pewnego dnia zaproponowałam mojemu ogrodnikowi: - A może dać ci trochę nasion, żebyś zasadził je sobie przed domem?
Spojrzał na mnie nieufnie i z całych sił dziobnął ziemię motyką. - Kwiaty nie są dla biednych - rzekł krótko. - To zabawka bogaczy.
- Tak, ale przecież nasiona dam ci za darmo - nalegałam. - I to parę rodzajów. A jeśli ziemia jest uboga, to możesz sobie wziąć trochę kompostu. I dam ci wolne, żebyś mógł się tym zająć.
Pokręcił głową. Był bardzo staroświecki. Nikt z jego przodków nie sadził kwiatów dla przyjemności, więc dlaczego miałby to robić on? Zresztą na co mogą przydać się jakieś tam kwiaty?
Pochylił się, by odrzucić na bok kamień.
- Lepiej posadzę tam kapustę - mruknął.
Chińska biedota niewątpliwie ocenia wszystko, co ma, głównie pod względem wartości materialnej. W pewnym małym miasteczku w głębi Chin, gdzie mieszkałam przez jakiś czas, zapytałam żonę jednego z tamtejszych rolników, co robią z nadwyżką plonów lub pieniędzy, gdy zdarzy im się dobry rok.
Uśmiechnęła się na samo wspomnienie. - Więcej jemy! - oznajmiła rozradowana.
Z powodu braku solidnego systemu bankowego Chińczycy lokują swe „fundusze rezerwowe” w najbezpieczniejszym miejscu, jakie istnieje w tym kraju pełnym bandytów, zamieniają je na dodatkowe kilogramy własnego ciała. Tego przecież nikt im nie ukradnie! Chyba rzeczywiście wychodzi im to na dobre.
Brzydota chińskiego miasta jest uderzająca - brak kanalizacji, unoszące się wszędzie dymy, odrażająco brudne ulice, równie odrażający żebracy-pasożyci, z jękiem ukazujący wszystkim swe kalectwo, wyleniałe psiska włóczące się po wszystkich kątach. Jeśli zajrzy się do któregoś z domów czy sklepików, przygnębi ich czysto praktyczna funkcja. Nagie stoły, stołki robiono chyba tylko po to, by nie można na nich usiedzieć, pudła, łóżka, nędzne sprzęty kuchenne, wszystko stłoczone na nieprawdopodobnie małej powierzchni. Wydaje się, że nie da się tam nawet odpocząć, nie mówiąc już o kontemplacji piękna.
Kiedyś stanęłam na górskim szczycie w prowincji Kiangsi i spojrzałam na ciągnący się po horyzont przecudny chiński krajobraz. Słońce odbijało się w licznych strumieniach, a wielka, kręta Jangtse toczyła majestatycznie swe wody prawdziwym żółtym gościńcem do morza, kępy drzew przytulały się do małych, krytych strzechą wiosek, soczystozielone pola ryżowe wyglądały jak kawałki łamigłówki - wydawać by się mogło, że to czyste piękno i spokój.
Ja jednak znałam swój kraj. Wiedziałam, że jeśli zejść w dół, by się zanurzyć w tę piękną dolinę, okaże się, że w strumieniach leżą śmieci, że przy brzegu wielkiej rzeki tłoczą się małe, obskurne, kryte matami łódki, bo tylko na takie domy stać miliony niedożywionych nędzarzy. Równie zatłoczone są te ukryte wśród drzew wioski, gdzie wśród rojów much unoszących się nad gnijącymi wszędzie odpadkami warczą na przybysza wszędobylskie żółtawe kundle. Domy są małe, pozbawione okien, wewnątrz zaś mroczne jak jaskinie. Dzieci brudne, zaniedbane, wiecznie zasmarkane! Nigdzie ani jednego kwiatka, ani śladu drobiazgu choćby, który urozmaicałby człowiekowi monotonię życia. Nawet skrawki ziemi przed chatkami ubite są na klepisko, twarde, aż lśniące w słońcu. Z biedy? Częściowo tak, ale często też z lenistwa i ciemnoty.
Gdzie więc szukać w Chinach piękna? Na pewno nie znajdzie się go tak od razu. Ale ja czekam cierpliwie, bo wiem, że jest.
W tym to starym kraju powściągliwych ludzi, przez wieki pogrążonych w nieróbstwie, zupełnie nie przejmujących się tym, co pomyślą sobie o ich ojczyźnie inne narody, znalazłam ukryte w maleńkich szczegółach piękno niezwykłe.
Prawdziwe Chiny nie są na pokaz. Nawet to, co zwiedza się w Pekinie, tej Mekce wszystkich turystów podróżujących po Dalekim Wschodzie, też nie jest „na pokaz”. Zakazane Miasto, Świątynia Nieba, Świątynia Lamy i wiele innych zabytków wyrosły powoli, stopniowo, wprost z życia tego ludu, dla niego, a nie dla oczu turystów i ich dolarów. Zresztą przez wiele dziesięcioleci większości z tych zabytków nie można było oglądać, i to za żadne pieniądze.
Oczywiście Chińczycy w ogóle nie znają się na reklamie. Wystarczy wejść do któregokolwiek z tych wspaniałych sklepów z jedwabiem w Hangczou. W ciemnym, cichym wnętrzu, na piętrzących się półkach, leżą starannie złożone zawiniątka z symetrycznie umiejscowioną ceną. Nie ma tam żadnych kolumn, na których można by układać wspaniałe satyny, by ich połyskiem nęcić kupujących. Gdy sprzedawca wysłucha życzeń gościa, niedbale zrzuca z półek kilka paczuszek i zrywa z nich papier. Nagle przed oczyma kupującego rozbłyskuje feeria barw królewskiego materiału. Zdobne brokatem satyny i atłasy, jedwabie o czarodziejskim połysku i delikatności odcieni zaczynają piętrzyć się w nieładzie przed oczyma klienta, jakby z ciemnych kokonów wyleciał nagle cały rój wielobarwnych motyli. Po dokonaniu wyboru cały ten przepych znika znów w ciemnych zakamarkach.
Takie właśnie są Chiny.
Ich piękno to piękno rzeczy starych, piękno starych starannie wypieszczonych budowli, efekt podniosłej myśli i artystycznej pasji wielu pokoleń arystokracji, podobnie jak ona, powoli i godnie popadających w ruinę.
Wysoko nad ulicami miasta wznosi się groźnie wysoki, szary mur. Za nim znajduje się śliczny dziedziniec wyłożony wielkimi płytami, wytartymi ludzkimi nogami przez sto stuleci. Pod poskręcaną sosną, nad stawem ze złotymi rybkami, na rzeźbionym kamiennym tronie zasiada siwowłosy dziadek w szacie z kremowego jedwabiu. Jest pełen godności i spokoju jak stary Budda. W kościstych dłoniach trzyma długą, zdobioną srebrem faję z polerowanego drewna. Na widok wchodzącego przyjaciela powstanie i z głębokimi ukłonami poprowadzi do wielkiej gościnnej sieni. Tam siedząc na wysokim krześle z drewna tekowego gość popijał będzie wyśmienitą herbatę i podziwiał stare malowidła na jedwabiu, i medytował nad przecinającymi wysoki sufit, rzeźbionymi ręcznie belkami. Piękno, piękno pełne godności.
Przypominam sobie mroczną sień jakiejś świątyni wychodzącą na maleńki, lecz słoneczny dziedziniec, na którym wzniesiono i obsadzono piwoniami taras z bladoszarej cegły. Każdej wiosny na łodygach pojawiają się olbrzymie, różowe pąki. Gdy przychodzę tam w maju, słońce obsypuje już światłem głęboką czerwień i róż kwiatów, otaczających klomb złoto-białych piwonii. Taras umieszczono rozmyślnie tak, by gość zawsze spoglądał nań z ciemnego wnętrza. O czym tu mówić, o czym myśleć tu, w takim otoczeniu, jeśli nie o pięknie, jeśli nie o najczystszym pięknie!
Wszędzie są tu stare obrazy, stare gobeliny, sprzęty gliniane, porcelanowe, mosiężne, zazdrośnie strzeżone przez te same rodziny od czasów, kiedy jeszcze nikomu nie śniło się o Ameryce. Kto wie, może pochodzą z tych samych czasów, co skarby faraonów?
Niestety, obecnie w Chinach biedota i niezorientowana młodzież zaczyna uczyć się, ile pieniędzy można dostać za przedmioty, których w rzeczywistości nie powinno się sprzedawać za żadne pieniądze, przedmioty te bowiem nie powinny należeć do żadnej konkretnej osoby, lecz być pieczołowicie przechowywane przez cały naród. Na to jednak jest jeszcze za wcześnie.
Jedną ze zbrodni popełnionych na Chinach przez inne państwa, i to wcale nie najmniejszą, jest rabowanie dóbr kultury przez zbieraczy osobliwości, globtroterów czy specjalne firmy. Okradano naród nieświadomy wartości historycznej przedmiotów i nie rozumiejący, że ich sprzedawać nie wolno.
W dodatku wielu młodych, nowoczesnych Chińczyków zapadło teraz na przejściową co prawda, ale przykrą chorobę. Trudno zresztą dziwić się, że odrzucając przeszłość swego kraju odrzucają też jego wspaniałą sztukę, że wolą obwieszać ściany tanimi, zachodnimi kiczami. Ci z nas zaś, którzy widzą, jak ginie to, co wyróżniało od innych ten umiłowany przez nas kraj, zadają sobie niezmiernie trudne pytanie: kto ma chronić piękno starożytnych Chin? Choć bałwochwalstwo poczyniło w tym kraju tyle szkód, czy musimy odrzucając je niszczyć również wspaniałą architekturę świątynną? Uspokajam się jednak jak mogę wiarą, że przecież musi się znaleźć w tak wielkim narodzie choćby garstka ludzi rozkocha-nych w pięknie, którzy pozwolą jej doczekać spokojniejszych czasów.
Kiedyś odwiedziłam pracownię znanego nowoczesnego malarza chińskiego. Mina rzedła mi coraz bardziej, gdy przechodziłam wzdłuż całych rzędów kopii plakatów gibsonowskich dziewcząt, kiczowatych słońc zachodzących nad równie kiczowatym oceanem, dziesiątek olejnych bohomazów, maleńką akwarelkę zaś znalazłam schowaną w kącie. Nie było na niej nic specjalnego: wieczorna wiejska uliczka, otulona niebieską mgiełką po nagłym letnim deszczu, oświetlona poprzecznymi, srebrnymi promieniami. Z okien domów sączył się przytłumiony blask świec, a na mokre, lśniące kamienie rzucał chwiejny cień samotny człowieczek pod papierowym parasolem.
Odwróciłam się do malarza, mówiąc:
- To jest najlepsze.
Rozpromienił się.
- Tak pani uważa? Ja też. To uliczka mojej wioski, wiele razy taką ją widziałem. Ale - dodał z żalem - ten obrazek malowałem dla przyjemności. Nikt go nie kupi.
Jeśli piękno Chin ma jakąś „skazę”, to jest ona wynikiem pewnego hermetyzmu sztuki, braku powszechności. Nie dociera ono do całego narodu, którego jest własnością; zbyt zazdrośnie strzegą go poszczególne rodziny czy wspólnoty religijne. Wielu ludzi nigdy, z własną krzywdą, nie poznało wartości piękna. Pozwolono, by biedne, nieoświecone masy rodziły się i umierały w całkowitej izolacji od tego, co przede wszystkim jest pięknem. Możliwość poszukiwania piękna zbytnio ograniczono do warstw posiadających. Dlatego też dla chińskiej biedoty stało się ono jedną z wielu dla niej niedostępnych igraszek bogaczy.
Przeciętny Chińczyk potrzebuje po prostu oka wyczulonego na piękno, które otacza go wszędzie, a które wystarczy tylko dostrzec. Gdy raz zrozumie znaczenie piękna, gdy pojmie, że nie znajdzie go w obrzydliwym oleodruku, za który musi płacić straszliwą cenę czterdziestu dolarów; że nie ogranicza się ono nawet do bezcennych kolekcji ludzi zamożnych, gdy zrozumie, że piękno czeka tuż za progiem, że tylko trzeba uwolnić je spod brudu i bałaganu, w Chinach zapanuje nowy duch.
Tak czy inaczej wiem dobrze, że nie samym chlebem człowiek żyje, a tak właśnie usiłowały żyć tu tysiące ludzi, zmuszonych do tego niewysłowienie trudnymi warunkami materialnymi. Dostrzec piękno w czystym powietrzu, w cudownej naturze, zaznać radości, jaką daje słońce przeglądające się w czystej wodzie i wdzięk kwiatów - takiego właśnie piękna, dostępnego dla wszystkich, nam potrzeba.
Kiedyś zwierzyłam się z tych przemyśleń mojemu staremu chińskiemu nauczycielowi, on zaś odpowiedział mi przysłowiem, które brzmi mniej więcej tak: „Gdy pełny spichrz i głód nasycony, wtedy można rozmyślać o sprawach ducha”.
Może to i prawda. Wiem też jednak, że mój ogrodnik zjadł wczoraj suty podwieczorek, nim zabrał się do pracy nad trawnikiem. Siedziałam właśnie rozmyślając pod kępą bambusa. Zdziwiona niecodzienną barwą światła, podniosłam wzrok i zachwyciłam się na nowo pięknem zachodzącego słońca.
- Patrz, patrz! - zawołałam.
- Gdzie, gdzie? - krzyknął chwytając za motykę.
- Tam, ten piękny kolor!
- A, tam! - rzucił z obrzydzeniem i znów zajął się zielskiem. - Jak pani zaczęła tak krzyczeć, to myślałem, że jakaś glista czy co!
Prawdę mówiąc nie wierzę w teorię, że umiłowanie piękna pojawia się tylko u najedzonych, wielu bowiem żarłoków pozostaje wyłącznie żarłokami. Poza tym, gdyby przysłowie to sprawdzało się w zupełności, jak wytłumaczyć postępowanie starej, głuchawej pani Wang, najbiedniejszej z biednych wdów, która za całodzienną zapłatę za szycie może kupić sobie najwyżej miskę ryżu, a mimo to zawsze jakoś potrafi przez całe lato mieć na stole, w utłuczonej butelce, codziennie świeży kwiatek, i która płakała z radości, gdy wmusiłam w nią mały, zielony wazonik?
Albo ten maleńki sklepik z tytoniem, którego stary, bezzębny, lecz wesoły właściciel ciągle krząta się wokół tej czy innej roślinki w doniczce? Albo mój sąsiad, rolnik, który pozwala, by wokół jego domu rósł cały gąszcz malw? Albo mali, rozwydrzeni ulicznicy, którzy czasem przyciskają umorusane buzie do mojej bramy i proszą o bukiecik?
Nie, myślę, że umiłowanie piękna wystarczy tylko obudzić, a pojawi się w sercu każdego dziecka. Czasem, gdy zabije je życie, nie obudzi się nigdy. Ale czasem żyje i krzepnie w cichej, zamyślonej duszy ludzi, którzy wiedzą, że nie wystarczy mieszkać w pałacach ani nawet jadać z królami. Ludzie tacy wiedzą, że dopóty nie zaznają spokoju, dopóki nie odnajdą piękna, a w nim kryje się - Bóg.
Nie miałam żadnych złudzeń co do znaczenia tych dwóch eseików - nie miały żadnego - ale i tak ich przyjęcie do druku bardzo mnie uszczęśliwiło. Na serio zabrałam się za pisanie tego, co miało stać się moja pierwszą, większą powieścią. Nikomu o niej nie mówiłam. Nie była to skrytość, bo gdybym miała komu, na pewno bym powiedziała. Nie miałam takich przyjaciół. Owszem, miałam i nadal mam przyjaciół, ale zdążyłam się nauczyć, że trzeba być z nimi tam, gdzie czują się dobrze. Nie miałam zaś ani przyjaciół, ani rodziny, z którymi mogłabym porozmawiać o moim pisarstwie. Zresztą nie odczuwałam tego jako jakiegoś braku czy czegoś dziwnego. Już wcześniej zdążyłam nauczyć się mieszkać w wielu mieszkaniach naraz. Tymczasem cieszyłam się też zupełnie innym życiem, przede wszystkim domem i ogrodem. Choć mogę mieszkać wszędzie, i biednie, i bogato, muszę mieć dla siebie tło, a jeśli go nie mam, tworzę je sobie sama. Dlatego też poskromiłam zbyt obszerny i dość niezgrabny dom z szarej cegły, w którym mieszkałam, i tanim kosztem, postępując tak, jak uczyła mnie kiedyś mama, starałam się wytworzyć wokół siebie jak najwięcej piękna. Ogród dawał mnóstwo kwiatów, a ładnie zaprojektowane meble z tanich surowców można było pokryć pięknymi a niedrogimi materiałami chińskimi. Co prawda znudziła mi się już wiklina i trzcinopalma, ale Chińczycy wyplatali wtedy cienki sznurek z trawy, który w połączeniu z bambusem dawał bardzo wygodne i solidne krzesła. Tanio można było kupić również stare, chińskie stoliki z czarnego drewna, a w sklepach z porcelaną - piękne, delikatne czarki i wazony. Któregoś dnia znalazłam w sklepie z materiałami mnóstwo przecenionego, nieco wyblakłego jedwabiu, po zabarwieniu go na różne kolory zrobiłam zasłony do całego domu. Maty na podłodze też wyglądały całkiem nieźle, a reszty dokonywały słońce i kwiaty. Bawiłam się przy tym doskonale. Często myślałam sobie, że gdybym nie chciała pisać książek, z przyjemnością zajęłabym się budową domów i ich wystrojem. Lubię też gotować. Moje dzieci dobrze wiedzą, że gdybym pisarstwa nie ceniła najwyżej, czułabym się świetnie jako kucharka w wielkiej rodzinie, a choćby i w sierocińcu - i gotowałabym bardzo smacznie. Ileż innych rztciy robiłabym chętnie - na przykład mogłabym być rzeźbiarką - gdybym nie pisała. Całe szczęście zresztą, że nią nie zostałam. Za to napisałam o rzeźbiarce książkę pod tytułem To dumne serce, czym, jak to pisarze, spełniłam własne marzenie.
Życie w miasteczku na północy było bardzo proste w porównaniu z tym, które wiodłam teraz. Uczyłam nie tylko na uniwersytecie chrześcijańskim, ale też na miejscowym, dzięki czemu spotykałam dwie zupełnie odmienne grupy studentów. Młodzież na uniwersytecie chrześcijańskim albo otrzymywała stypendia, albo pochodziła z bogatych rodzin, które stać było na płacenie wysokiego czesnego. Mówili nieźle po angielsku, w większości pochodzili z miast portowych, więc nieco więcej mieli kontaktu ze światem, przekonania zaś, tak jak ich rodziny, konserwatywne. Studenci bezpłatnego uniwersytetu państwowego byli w większości biedni i słabi w angielskim, w większej części niedożywieni i ubrani w niebieskie mundurki, „sunjatsenowskie”, jak je później nazwano. W zimie marzli do szpiku kości, a ja wraz z nimi, bo budynki tego uniwersytetu nie były ogrzewane, a zepsutych okien nigdy nie naprawiano, podczas gdy na uniwersytecie chrześcijańskim panował wzorowy porządek, działało centralne ogrzewanie i w ogóle uczyło się ze wszystkimi wygodami. Mimo to dużo bardziej lubiłam pracę na uniwersytecie państwowym, bo tam studenci naprawdę garnęli się do nauki, niecierpliwie oczekiwali na rozpoczęcie każdych zajęć i przedłużali je, jak tylko mogli. Ich angielszczyzna była właściwie niezrozumiała, gdyby nie moja znajomość chińskiego, w ogóle nie mogłabym porozumiewać się z nimi. Angielskiego uczyli się jednak, więc jakoś to szło. Była to młodzież obojga płci, myśląca, żywa, nastawiona krytycznie. Nauczyłam się od niej więcej niż od ugrzecznionych i zgodnych paniczyków na uniwersytecie chrześcijańskim. Wracałam do domu przemarznięta, ale rozgrzana duchowo i pobudzona intelektualnie, bo między mną a tymi pełnymi zapału, nędznie odzianymi studentami nie było żadnych barier. Chcieliśmy rozmawiać o wszystkim i rozmawialiśmy. Do dziś dostaję listy od tych, którym udało się uciec przed komunizmem, choć większość poginęła w wojnach i rewolucjach, które starły nasz świat z powierzchni ziemi.
W tamtych czasach żył jeszcze Sun Jat-sen. Usilnie pracując nad zachowaniem jedności państwa, ale wciąż musiał wycofywać się coraz bardziej na południe. W Nankinie żyło się pod rządami miejscowego „pana wojny”, Sun Czuan-fanga, popędliwego i pod pewnymi względami mniej groźnego niż inni jemu podobni „militaryści”, którzy rozdrapywali między siebie cały kraj, ale mimo wszystko kierującego się tymi samymi zasadami. Naprawdę uciążliwe stawało się to tylko wtedy, gdy toczył wojnę z którymś ze swych sąsiadów. To, co w historii Chin określa się jako „rozdrobnienie”, było i dla Chińczyków, i dla mnie czymś zupełnie naturalnym. Chiny, jak już pisałam, zawsze przechodziły taki kryzys przy każdej zmianie dynastii, więc ich mieszkańcy nauczyli się już, że najlepiej cierpliwie przeczekać cały zamęt. Chińczycy, choć niezbyt religijni, wierzą jednak w jakieś bliżej nieokreślone Niebo, bez którego woli nic nie może się stać. W takim razie ten, kto w końcu pozostanie u władzy, musi być najlepszy, bo tego chce Niebo. Życie rodzinne, odwieczny rdzeń i punkt odniesienia, toczyło się dalej i żaden „pan wojny” nie miał tu nic do powiedzenia.
Ja zaś nigdy nie interesowałam się polityką, lecz myślą ludzką, i dlatego nadal zajmowałam się rewolucją literacką. Mniej więcej około roku 1920 język mówiony stał się uznanym językiem pisanym nowych czasów. Powstało pytanie, czy w języku potocznym mogą powstawać dzieła prawdziwie literackie. Starzy uczeni wciąż upierali się, że język ten nigdy nie dorówna w wyrażaniu ulotnych znaczeń klasycznemu wen-li. Teraz młodzi, wykształceni na Zachodzie, musieli dowieść, że jest to możliwe. Na czele nowej szkoły znów stanął Hu Szy, rozpoczynając monumentalne dzieło Zarys historii filozofii chińskiej. Praca ta nie została niestety ukończona, ale już jej pierwszy tom ukazał, że dotychczasowa mowa potoczna może stać się cudownie przejrzystym i pełnym wdzięku językiem pisanym, żywym, wszechstronnym, zdolnym wyrażać najgłębsze myśli i znaczenia. Gdy przekonano się o tym, w druku zaczęło ukazywać się mnóstwo eksperymentalnych utworów młodych pisarzy chińskich. Muszę przyznać, że większość z tych prac nie była najwyższych lotów. I nic w tym dziwnego, młodzi Chińczycy, sami siebie nazywający nowoczesnymi, rozdzierani bliżej niesprecyzowanymi uczuciami, ambicjami, buntami, w rzeczywistości nie mieli wiele do powiedzenia: zbyt szybko odcięli się od korzeni swej tradycji, zbyt powierzchownie i zbyt krótko uczyli się kultury Zachodu. Nic dziwnego, że dzieła ich były wtórne, a że młodzi twórcy odcinali się od dawnych figur retorycznych, wtórne względem pisarzy zachodnich, obcych tym rzekomo nowoczesnym, a w rzeczywistości tylko zeuropeizowanym Chińczykom. Otwierałam jedną po drugiej wielce wychwalaną powieść chińską i, coraz bardziej rozdrażniona, niemal za każdym razem odkrywałam w niej plagiat czegoś, co zostało napisane na Zachodzie! Jaka byłam zawiedziona, gdy udawszy się do nowego i nowoczesnego teatru na entuzjastycznie zapowiadaną sztukę młodego chińskiego dramatopisarza, przekonywałam się, że to dzieło Eugene O'Neilla, w którym zamieniono tylko imiona bohaterów na chińskie!
Dzieł naprawdę oryginalnych ukazywało się bardzo mało, wkrótce więc nowi pisarze zaczęli krytykować siebie nawzajem i książki zachodnie. Również w tym przypadku nie była to twórczość najwyższego lotu. Zdaje się, że w nastroje większości młodych Chińczyków najlepiej trafiały Goethego Cierpienia młodego Wertera, więc by lepiej zrozumieć to pokolenie, przebijałam się przez setki chińskich „Cierpień”. Stawało się to doprawdy śmieszne, ale nie miałam odwagi się śmiać, bo ci młodzi pisarze i pisarki traktowali to bardzo serio. Nastała wręcz moda na małpowanie zachodnich poetów. Pewien przystojny, dość wybitny, a na pewno wielce uwielbiany młody poeta bardzo dumny był ze swego przydomka „chiński Shelley”. Wysiadywał w moim salonie i potrafił godzinami rozprawiać, podkreślając każde zdanie wykwintnymi a opisowymi gestami pięknych dłoni; gdy o nim myślę, widzę przede wszystkim te dłonie. Pochodził z pomocy, był wysoki, o klasycznej urodzie, miał wielkie dłonie, o doskonałym kształcie, kobieco gładkie i nie znające pracy - nasi młodzi uczeni chińscy w tym jednym dotrzymywali starych zwyczajów i unikali wszelkiej pracy fizycznej. Chiński Shelley umarł młodo, a szkoda, bo była w nim jakaś oryginalna moc, gdyby udało mu się wyrosnąć z shelleyowskich fascynacji, miał szansę zostać sobą. Niestety tak pragnął skrzydeł, że został jednym z pierwszych adeptów sztuki pilotażu i zginął w wypadku samolotowym.
Wreszcie jednak opary tego mdławego romantyzmu zaczęły opadać, a co większe umysły powracać do własnego gniazda. Czou Szou-żen lub, jak sam się nazywał, „Lu Sun”, był zapewne jednym z pierwszych, którzy zrozumieli, że choć wolno mu posiłkować się literaturą Zachodu, wtórności względem niej uniknie tylko wtedy, gdy przystosuje się do potrzeb własnego narodu. Zaczął więc pisać najpierw opowiadania, potem powieści, o zwykłych, szarych ludziach. Moim ulubionym pisarzem był Kuo Mo-ju, mimo jego destrukcyjnego nieraz cynizmu. Myśląc o tym błyskotliwym umyśle, szczerym aż do przesady i rozmiłowanym w prawdzie, zastanawiam się teraz, jak też radzi sobie w życiu w dzisiejszych, komunistycznych Chinach. Czy zmuszono go do milczenia, czy może tak jak inni uległ pokusie głoszenia pokrętnych i na pewno wymuszonych pochwał nowych Mędrców? Trudno mi uwierzyć, by mogły zmienić się Ting Ling i Ping Sin, te nieustraszone pisarki, z których byłam kiedyś tak dumna. Ale skąd mam wiedzieć? Teraz jest to inny, a dla mnie całkowicie nieznany świat. Nie ma też po co wymieniać tu wszystkich ludzi, którzy obudzili z letargu umysły chińskich rodaków, a teraz albo nie żyją, albo żyją, lecz umarli dla nas. Wtedy byli dla mnie najwierniejszym z luster świata, w którym żyliśmy. Właśnie dzięki nim i ich książkom zrozumiałam to, co inaczej byłoby dla mnie niezrozumiałe.
Rzecz znamienna: ich książki były krótkie, tak jakby nie mieli czasu na dłuższe pisanie. Każdy nowy przypływ uczuć, każde nowe spostrzeżenie natychmiast przelewano na papier. Zanim dokończono jedną książkę, już rodziła się druga. Jak grzyby po deszczu powstawały wydawnictwa. Księgarnie w moim mieście pękały w szwach od tanich, małych tomików w cienkiej oprawie. Kupowałam cały koszyk takich książek za dolara i czytałam je potem całymi dniami. Było to tak wspaniałe, że odtąd złoszczę się na widok drogich książek. Nic nie sprawia mi większej przyjemności niż to, że moje własne książki można kupić już za pięćdziesiąt, a czasem i za dwadzieścia pięć centów. By naród był wykształcony, a niechby tylko kulturalny, każdego musi być stać na kupowanie książek.
Pewien interesujący aspekt rewolucji literackiej wywarł trwały wpływ na współczesną umysłowość chińską. Otóż, by odciąć się całkowicie od tradycji konfucjańskiej, młodzi pisarze zaczęli pisać w sposób całkowicie nieskrępowany, odrzucając przykazania moralne z przeszłości. Wydaje mi się, że bunt przeciw Konfucjuszowi, będący zarazem pierwszym krokiem ku komunizmowi, miał swe źródła w ich niezłomnym postanowieniu, by odrzucić wszelkie przejawy moralności właśnie dlatego, że poprzednie pokolenia prześcigały się w obłudzie. Pisali więc o naj intymniej szych stanach i nastrojach swych umysłów, z lubością opisując samych siebie i czyniąc wyznania co do swych uczuć i czynów, bo nic innego nie mogło skuteczniej zaszokować rodziców i starszych krewnych. Było to jakby samooczyszczenię: tak długo uczono ich i tresowano według moralizatorskich przykazów przeszłości, że teraz, zdawać by się mogło, najchętniej zdarliby z siebie ubranie i nago biegali po ulicach. Można porównywać ten gwałtowny sprzeciw wobec religii z odrzuceniem jej przez komunizm. Konfucjusz, choć filozof, a nie kapłan, kształtował chińskie społeczeństwo i historię swego kraju za pomocą religijno-moralnego systemu etycznego. Obawiam się, że trzeba jeszcze wiele czasu, by Chińczycy na nowo przekonali się, jak wiele zawdzięczają Konfucjuszowi. Z drugiej jednak strony błędem byłoby sądzić, że bunt młodych skierowany był przeciwko etyce czy moralności, wręcz przeciwnie. W ciągu wieków konfucjanizm stał się w Chinach niemalże całkowicie powierzchowny, moralność zaś jedynie pozorna. Młodzież buntując się przeciw takim zasadom starszych pokoleń, wylała dziecko - konfucjanizm - wraz z kąpielą; podobnie gwałtowna anty religijność rewolucji rosyjskiej wywołana została przez zepsucie i obłudę cerkwi prawosławnej. Dusza człowiecza rodzi się bowiem na nowo w każdym dziecku, i każda istota ludzka - o ile nie zostanie zbyt wcześnie zdeprawowana - dochodzi kiedyś do wieku, w którym widzi wyraźnie różnicę między prawdą i kłamstwem, a na obłudę reaguje gniewem; nie potrafi wybaczyć tym, którzy powinni głosić prawdę, a kłamią. Wydaje mi się, że to ten gniew właśnie jest pierwszą przyczyną wszystkich rewolucji.
Nie można też pominąć ogromnego znaczenia prasy w chińskiej rewolucji literackiej. W dzieciństwie docierały do nas jedynie drukowane w Szanghaju angielskie gazety. Ojciec czytywał The Chineese Imperiał Gazette - o ile udało mu się ją zdobyć - ale przeważały w niej wiadomości dworskie. Poza tym czytał gazetki ścienne, naklejane na murach przy bramach miejskich. Teraz jednak w każdym większym mieście powstawały jedna za drugą gazety wzorowane na zachodnich, łatwe w czytaniu, posługujące się językiem potocznym. W efekcie ludzie umiejący czytać zapoznawali się z drukowanymi tekstami i wykładali je mniej wykształconym. Często można było spotkać następujący widok: w zatłoczonej herbaciarni jeden człowiek czyta innym gazetę na głos. To właśnie dopiero rewolucja literacka sprawiła, że czytanie przestało być luksusem i hobby niepotrzebnym ludziom praktycznym. Obecnie, gdy gazety pisano językiem potocznym, można było nie tylko czytać je, lecz i rozumieć. Teraz chciał uczyć się czytać każdy Chińczyk i każda Chinka. Wzruszający był widok starych kobiet, które na równi z młodymi starały się poznać choćby kilka liter, by móc czuć się osobami piśmiennymi. Swoją drogą gazety były niezbyt rzetelne i całkowicie nieobiektywne. Niektóre z nich wydawali sami pisarze, oni zakładali też wiele nowych wydawnictw, co wcale nie umniejszało ich wartości. Młodzi twórcy bez przerwy organizowali się w kluby i związki; moim zdaniem trwonili mnóstwo energii na kłótnie w dziennikach i czasopismach. Mimo to czuło się, że jest coś ważego, co ich łączy mimo wszelkich różnic - i bałam się tego. Coraz wyraźniej zbliżała się prawdziwa rewolucja, a ja nadal nie wiedziałam, jaką przyjmie formę. Wzburzenie młodych Chińczyków musiało w końcu doprowadzić do rozlewu krwi. Starsi patrzyli w osłupieniu na swych synów i córki, nad którymi stracili już wszelkie panowanie. Jeżeli ojciec nie mógł zacytować Konfucjusza, by syn natychmiast nie wybuchał pogardą, to gdzie jeszcze można szukać oparcia?
Tymczasem propagowana publicznie pogarda młodych nie dotyczyła tylko ich własnej tradycji. Początkowe ślepe romantyczne zapatrzenie w Zachód i jego kulturę zniknęło wraz z końcem pierwszej wojny światowej. Zastąpiło je powszechne rozczarowanie. Młodzi Chińczycy zapytywali w dyskusjach i artykułach wstępnych, jakąż to wartość przedstawia sobą kultura Zachodu, skoro tamte ludy potrafią niszczyć się nawzajem w morderczych wojnach, pod względem okrucieństwa w niczym nie ustępujących walkom toczonym przez dzikusów? Twierdzili, że nie w Europie należy poszukiwać nowych ideałów. A jeśli nie w Europie, to gdzie?
Jakby w odpowiedzi, pod koniec pierwszej wojny światowej wybuchła rewolucja w Rosji, podsycana prymitywną a niebezpieczną ideologią. Młodzi Chińczycy obserwowali, jak bardzo do nich podobni rosyjscy intelektualiści sprzymierzyli się z chłopstwem i wspólnymi siłami obalili stare rządy w nadziei na stworzenie nowego życia i nowej kultury. Położono kres „feudalizmowi” - ulubionemu „czarnemu charakterowi” młodych chińskich pisarzy i myślicieli - a wraz z nim również „imperializmowi kapitalistycznemu”. Wkrótce do reszty zbrzydły mi te słowa, które teraz, tak jak kiedyś „zamorskie diabły”, wykrzykiwały dzieci na ulicach, gdy przechodził biały. „Ta Tao Ti Kuo Czu I” - „Precz z imperializmem!” Dzieci myślały, że to zwykłe przekleństwo, młodzież zaś wpadała w istny amok zawartej w nim nienawiści. Nie sądzę, by wielu z nich wiedziało, co to znaczy. Zapewne wydawało im się, że obecnie wszyscy biedacy w Rosji stali się bogaci, bogaci zaś muszą ciężko pracować na ulicach miast i na polach.
Znajdowali potwierdzenie tego w tłumach żałosnych uciekinierów, którzy od zdobycia władzy przez bolszewików przybywali do Chin i osiedlali się w miastach portowych. Znałam ich już z Nansuczou. Zdarzało się, że usłyszawszy stukanie do drzwi otwierałam je, a na progu stała smutna grupka mężczyzn, kobiet, a często i dzieci - arystokratycznych wygnańców z Rosji. Byli przerażeni, zagubieni, ale nawet żebrząc okazywali dumę i niezadowolenie z tego, co się im daje.
- Nie ma pani lepszych butów? - pytali, z niezadowoleniem oglądając otrzymane rzeczy. Przyzwyczajeni przez całe życie do służby i opieki, teraz gdy stracili swe domy i wygody, zdawali się żyć jak w złym śnie.
Młodzi Chińczycy z satysfakcją przypatrywali się upadkowi białych bogaczy, za to ich starsi rodacy okazywali Rosjanom wiele serca, być może przeczuwając, że ten sam los może spotkać i ich samych. Pamiętam, że kiedyś, gdy odwiedzałam pewną bogatą, bardzo starą i znaną rodzinę na północy, pewnego dnia nestorka rodu zaprowadziła mnie za wielką, rzeźbioną bramę posiadłości i wskazując na głęboki rów powiedziała:
- Dwa razy musiałam się tu chować przed zbuntowanym chłopstwem, raz z rodzicami, a raz, gdy moje dzieci były małe.
Palec wskazujący z długim, zakrzywionym paznokciem nawet nie drżał.
- Tam też - ciągnęła - będą chowały się dzieci moich dzieci, bo biedni nigdy nie pogodzą się z bogatymi.
Tymczasem „biali” uchodźcy spływali powoli do chińskich miast. Żyli w ubóstwie, zapadali na wiele chorób, umierali, ich piękne córki musiały uczyć młodych, nowoczesnych Chińczyków tanga i fokstrota w tanich knajpach Szanghaju i Tiensinu, ich bracia zostawali szoferami i „gorylami” miejscowych „panów wojny” i bogatych kupców chińskich, chroniąc ich samych przed śmiercią, a ich dzieci przed porwaniem dla okupu w drodze do drogich, ekskluzywnych szkół. Tymczasem chińscy rewolucjoniści głosili, że „czerwoni” Rosjanie to jedyni ludzie na całym świecie, którzy mieli odwagę odebrać ziemię wielkim posiadaczom i zesputym władcom, obalić religijne zabobony, a na miejscu Boga umieścić Naukę. Ówczesne młode, nowoczesne umysły Chin wychwalały Rosję pod niebiosa, aż zaczynało to denerwować zwykłą Amerykankę, której komunizm - i jego rezultaty - niezbyt odpowiadały.
Trzeba jednak przyznać, że owo ogromne zainteresowanie rewolucją rosyjską było w pewien sposób uzasadnione, choć ci z nas, którzy dobrze znają historię, aż zbyt dobrze pamiętali o odwiecznym naporze Rosji na Chiny. Niestety młodzi Chińczycy byli historii równie niechętni, co ich amerykańscy rówieśnicy; brali pod uwagę tylko to, co działo się za ich życia, czego nauczyli się sami. Jak lemingi dążyli ku samozniszczeniu.
Tym samym dotarłam do drugiej ważnej daty lat dwudziestych. i tym razem chodzi o czyjąś śmierć: w roku 1925 Sun Jat-sen zmarł w Pekinie na raka wątroby. Udał się tam w nadziei, że wreszcie uda mu się zjednoczyć kraj. Liczył na pomoc sławnego generała Feng Jił-sianga, potężnej, humorystycznej niemal postaci. Wódz ten pobił wtedy - przynajmniej na jakiś czas - innych samowolnych „panów wojny” z pomocy i ni stąd, ni zowąd opowiedział się za ustrojem republikańskim, zapraszając do siebie przywódcę republikanów. Niestety zanim spotkanie to mogło przynieść owoce, Sun Jat-sen zmarł.
O człowieku tym opowiadano już tyle, że nie ma chyba potrzeby powtarzać tego na kartach niniejszej książki. Sun Jat-sen był dla mnie w pewnym sensie postacią znaczeniem odpowiadającą znaczeniu Starej Cesarzowej, choć różnice między nimi były oczywiste. Był typowym wytworem szkolnictwa chrześcijańskiego, choć człowiekiem na pewno nieprzeciętnym, przynajmniej jeśli chodzi o energię, poświęcenie i idealizm. Nikt jednak nie jest samotną wyspą odciętą od otoczenia. Sun Jat-sen sam niczego by nie dokonał w ciągu swego krótkiego życia. Był raczej szczytem rewolucyjnej fali, fali, która powstaje zawsze w wyniku głębokich prądów zdarzeń, z owego choćby prądu, który nieświadomie wspomagali chrześcijańscy misjonarze. Ludzie ci kierowali się jedną myślą, realizowali jeden cel, a gdy po całym wieku ich pracy w Chinach chrześcijaństwo nadal nie przyjęło się w tej bezkresnej krainie, z uporem starali się zrozumieć przyczynę swego niepowodzenia. Uznali w końcu, że wszystkiemu winna jest nie siła innych wierzeń, lecz wewnętrzna spójność chińskiej kultury, i na podstawy tej kultury postanowili przypuścić decydujący atak - tak jak później komuniści. Misjonarze zakładali szkoły, gdzie mówili chińskim dzieciom, że wyznawana przez nie religia to zabobon, że odtąd mają słuchać nie swych rodziców i dziadków, lecz chrześcijańskiego, jedynie prawdziwego Boga. A że popierali te nauki praktycznymi korzyściami płynącymi z zachodniego stylu życia - szpitale, nowoczesna medycyna, pomoc głodującym, niekrępowanie stóp dziewczynkom, wolny wybór partnera w małżeństwie - ich wpływ był ogromny.
Sun Jat-sen, jak inni misjonarze, był równocześnie chrześcijaninem i realistą: modlił się i czasem modlitwy jego bywały wysłuchane. Jeśli nie, sam zakasywał rękawy i brał się do pracy. Mimo to bardzo wiele zawdzięczał zamorskiej religii; nie tylko wykształcenie, lecz również przekonanie o słuszności nowoczesnych reform, które muszą poprawić byt jego rodakom. Zaczynał nie jako buntownik, lecz chrześcijanin pragnący pomagać bliźnim. Wszędzie wokół siebie widział nędzę i niesprawiedliwość. Zapragnął zmienić to, co innym wydawało się niemożliwe do zmiany. Zdobył wiedzę medyczną, został lekarzem i osiągał w tym zawodzie znaczne sukcesy. Po pewnym czasie ogarnęło go jednak zniecierpliwienie zbyt wolnym tempem zmian. Przez całe życie swą nieprzerwaną pracą mógł pomóc najwyżej kilku ludziom spośród całych milionów. Chiny zmienić mógł według niego tylko dobry, nowoczesny system rządzenia. Porzucił więc swą dobrze prosperującą praktykę i poświęcił życie jednemu celowi: obaleniu władzy Mandżurów i zbudowaniu przez naród nowego systemu rządów, dzięki którym Chiny staną się krajem silnym.
Teraz postać ta budzi litość, smutek i niechętny podziw. Był człowiekiem kochanym przez wszystkich, którzy go znali, pełnym dobroci, człowiekiem o kryształowej wręcz uczciwości. Miał więc cechy nieczęsto spotykane w naszych zepsutych czasach. O Sun Jat-senie nigdy nie krążyły żadne uszczypliwe plotki, nikt też nie podejrzewał go o potajemne gromadzenie prywatnej fortuny. Chińczycy na całym świecie powierzali mu pieniądze i nikt ani przez chwilę nie wątpił w jego uczciwość. Gromadził wokół siebie ludzi, szczególnie młodych intelektualistów, którzy nie mogli znaleźć pracy w administracji państwowej, ponieważ jako pierwsi absolwenci szkół misyjnych nie byli uczeni tradycyjnych przedmiotów: literatury, filozofii i historii. Nic więc dziwnego, że ściągali do Sun Jat-sena, dążącego do obalenia tej właśnie administracji i powołania do życia republiki, wzorowanej na ustroju amerykańskim. Zwycięstwo Sun Jat-sena byłoby ich zwycięstwem.
Sun Jat-sen przyjmował wszystkich z otwartymi rękami. Miał niezaprzeczalny dar wymowy. Był urodzonym mówcą, gdyż wierzył, że to, co mówi, jest prawdą, że to, o czym marzy, jest możliwe. W całych Chinach zakładał dla młodych intelektualistów koła rewolucyjne, których pozostał zwierzchnikiem przez wszystkie lata walki, zawodów i porażek, przez całe swoje życie, które zakończyło się zbyt szybko. Jego historia to opowieść o pełnym poświęcenia, tragicznym, samotnym człowieku, człowieku - trzeba to powiedzieć - który przegrał. Rzadko się zdarza, by przywódca rewolucji potrafił być zarazem dobrym organizatorem, czyli tym, który zrealizuje własne marzenia.
Gdy piszę te słowa, na moje pensylwańskie wzgórza pada z cichym szelestem deszcz. Jeziorko jest teraz szare. Na jego brzegu pod żółknącymi wierzbami stoi, jak zwykle na jednej nodze, z opuszczoną głową, samotna czapla. Minęło już tyle lat, a nadal pamiętam tak dokładnie, jakby to było wczoraj, dzień śmierci Sun Jat-sena. Nie był tak wielki jak Gandhi. Czasem wydawało mi się, że jego naród już o nim nie pamięta. A jednak gdy umarł, naród przypomniał sobie o nim, o wszystkim, co dla niego wymarzył, a czego nie mógł zrealizować. Naród płakał po nim. Kto teraz zajmie jego miejsce? Nie było nikogo takiego. Był Leninem chińskiej rewolucji. Ludzie opowiadali o tym, ile wycierpiał, jak biedo wał, by im było dobrze, i czytali w gazetach o jego ostatnich chwilach. Tuż przed śmiercią wyrzekł, wyjęczał raczej, te tragiczne słowa: „Myślałem, że przyjadę tu, by doprowadzić do zgody narodowej. Tymczasem zapadłem na jakąś głupią chorobę i teraz nie ma już dla mnie ratunku... Osobiście nie zależy mi na życiu, ale głęboko smucę się, że nie dokończę tego, o co walczyłem przez tyle lat... Starałem się być Bożym posłannikiem, który pomoże mojemu narodowi odzyskać wolność i wywalczyć równość. Wy, żywi, wprowadźcie to w życie...”
W Chinach ostatnie słowa dobrego człowieka otacza się wielką czcią. Rzeźbi się je w drewnie, zapisuje w kronikach. Ale wtedy Sun Jat-senowi przerwał cudzoziemski lekarz, prosząc, by odpoczął. Chory zasnął na chwilę. Gdy zbudził się pod wieczór, stopy i dłonie miał zimne. Mimo to żył jeszcze całą noc, resztkami świadomości chwytając się swego marzenia. Słyszano, że szepcze do siebie: „Pokój - walka - ocalić kraj”. Zmarł nad ranem, na rękach swej młodej żony.
Czytaliśmy te słowa raz po raz, płakaliśmy - i zapominaliśmy, że nie udało mu się zrealizować wszystkiego, czego pragnął. Jedno osiągnął na pewno: dał samego siebie, a jego postać stała się symbolem nadziei. Gdy spoglądam teraz przez okno na amerykański krajobraz, nie mogę nie zastanawiać się nad tą postacią. Nie da się zaprzeczyć dobroci i uczciwości tego człowieka, ale wiemy dobrze, że te cechy, choć ważne, to nie wszystko. Bo Sun Jat-sen nie znał nawet własnego kraju. Mimo całego poświęcenia dla swego narodu był w gruncie rzeczy człowiekiem niewykształconym. Nie rozumiał historii, więc nie potrafił też właściwie sądzić teraźniejszości. Gdy przyjaźń Chinom zaoferowała tylko Rosja sowiecka, oznajmił natychmiast, że naród chiński musi od tej pory iść za przykładem Rosjan.
Po pierwszej wojnie światowej kraje zachodnie straciły w Chinach poważanie. Częściowo dlatego, że dla Chińczyków wojna takich rozmiarów była dobitnym świadectwem rozkładu moralnego, poza tym ludzie boleśnie odczuli jej skutki. Cesarska Japonia, która opowiedziała się po stronie tak zwanych państw demokratycznych, przejęła niemieckie posiadłości w Chinach i sięgała coraz głębiej w chińskie terytorium. Naród chiński był tak tym oburzony, że jego delegat nie ośmielił się złożyć podpisu pod traktatem wersalskim. Gdy około roku 1920 rosyjscy komuniści utwierdzili swe panowanie, wykonali mądre i dalekowzroczne posunięcie: zaproponowali zrzeczenie się w Chinach prawa ekstra-terytorialności i ogłosili, że od tej chwili traktować będą Chiny jako równoprawnego partnera. Rosyjski poseł, Adolf Joffe, przybył z tymi wieściami do Pekinu. Jego wizyta została całkowicie zignorowana przez zagraniczny korpus dyplomatyczny, ale Chińczycy, tak intelektualiści, jak i ludzie prości, wydawali na jego cześć przyjęcia. Tymczasem żadne z mocarstw Zachodu nie przychyliło się do próśb Sun Jat-sena o pomoc. W roku 1921 przestał prosić; zamiast tego spotkał się z Joffem w Szanghaju i oficjalnie przyjął pomoc oferowaną przez sowiecką Rosję. Oświadczył, że rząd chiński nie będzie komunistyczny, gdyż według niego rosyjska forma komunizmu nie przyjmie się w Chinach, ale Partia Narodowa, czyli Kuomintang, przyjmie sowiecką pomoc, a nawet zgodzi się na działanie chińskiej partii komunistycznej i współpracę z nią - partia taka powstała już wśród intelektualistów i chińskich studentów we Francji. Z pomocą doradców rosyjskich Partia Narodowa przekształciła się całkowicie na modłę komunistyczną, z taką samą dyscypliną, tymi samymi metodami propagandy i równie bezwzględnymi komisarzami politycznymi. Nie mówiono już o demokracji i republice; otwarcie dążono do ustanowienia w Chinach systemu jednopartyjnego i konieczności wprowadzenia długoterminowego programu wychowawczego, tzw. „kształcenia ludu”.
Pamiętam, jak bardzo niepokoiłam się czytając o tym w chińskich gazetach. Angielskie nie pisały na ten temat prawie wcale, a w sprowadzanych ze Stanów czasopismach amerykańskich nigdy nie było o tym nawet wzmianki. Nie wiem, czego tak się bałam - może po prostu coraz większego cienia rzucanego na Chiny przez Rosję. Nigdy nie zapomniałam naszej podróży przed rewolucją, gdy widać było, co może tam się stać; ani przepowiedni mego ojca, że to w Rosji objawi się „Antychryst”. Nie wiedziałam, co to znaczy, ale brzmiało strasznie. Teraz przyjaźń miała połączyć Chiny z Rosją, a nie z moją ojczyzną, Ameryką! Jak bardzo pragnęłam wtedy uświadomić moim rodakom, co się dzieje, ale cóż mogłam im powiedzieć? I kto by chciał mnie wysłuchać?
Warto wiedzieć, że dokładnie w tym samym czasie na stanowisku asystenta biblioteki uniwersytetu Cz'en Tu-siu w Pekinie pracował pewien młodzieniec nazwiskiem Mao Tse-tung. Z kolei członkiem pierwszego koła chińskich komunistów wśród paryskich studentów był niejaki Czou En-lai, a syn bogatego ziemianina, oficer armii jednego z samowolnych generałów, Czu Te, studiował w Niemczech nowoczesną sztukę wojenną i tam został komunistą. Ja zaś i mój dom mieliśmy jeszcze przed sobą po śmierci Sun Jat-sena dwa lata osobliwego spokoju.
Nie wiem, dlaczego wówczas nie zajęłam się bez reszty pisarstwem. Być może bieg wydarzeń pozbawił mnie tak ważnej dla pisarza bezstronności. Nie chodziło tu tylko o wydarzenia polityczne, lecz również o to, co działo się w moim domu. Po narodzinach dziecka musiałam udać się do Stanów na leczenie, którego nie mogłam odbyć w Chinach. Spędziłam parę tygodni w szpitalu, potem był jeszcze wypoczynek w sielankowej ciszy na prostej farmie w stanie Nowy Jork. Po śmierci matki okazało się konieczne, by mój ojciec, teraz już siedemdziesięcioletni, zamieszkał z nami. Chodziło oczywiście o coś znacznie więcej niż samo mieszkanie, bo ojciec nie wyobrażał sobie, że mógłby kiedykolwiek odejść na emeryturę. Smutno było likwidować nasz stary dom, żegnać się z wszystkimi wspomnieniami, z wszystkimi meblami. W dodatku umieszczenie ojca w moim domu wymagało wiele delikatności, ponieważ do głowy nie przychodziło mu, że mógłby być traktowany inaczej niż jako głowa rodziny. Sprawy bynajmniej nie ułatwiał fakt, że nie cierpiał swego zięcia, czego zresztą nie omieszkał mi powiedzieć w rozmowie w cztery oczy. W rozmowie tej co chwila powtarzał się zwrot: „A nie mówiłem?” Dotrwać do końca pozwoliła mi tylko moja miłość do ojca i poczucie humoru, no i moje wychowanie w chińskim duchu poczucia obowiązku i szacunku względem rodziców. Ze starszymi rodu nie wolno się kłócić, nie wolno też ani mową, ani uczynkiem zasmucać swych rodziców. Pamiętam, że cierpliwość straciłam tylko jeden, jedyny raz. Pewnego upalnego, letniego wieczoru już po zachodzie słońca postanowiłam otworzyć okna, by dom ochłodził się miło pierwszymi podmuchami nadchodzącego, lecz wciąż jeszcze odległego tajfunu, zanim trzeba będzie wszystko szczelnie pozamykać przed zawieruchą. Gdy tylko otwarłam jedno okno, mój ojciec jak gdyby nigdy nic podszedł do niego i zamknął je z powrotem. Odwróciłam się i powiedziałam kilka słów tonem wymówki. Odparł nieśmiało, że zrobiło mu się zimno na kanapie, a potem dodał te same słowa, które kierował do mamy, gdy ponosił ją jej bujny temperament: „Och, nie mów tak!” Zanim zdążył wymówić „nie”, opadły mnie wyrzuty sumienia, podbiegłam do niego, uściskałam prosząc o wybaczenie i obiecując, że nie będę już przy nim otwierała okien. Była to drobnostka, ale po dziś dzień wyrzucam sobie, że w ogóle doszło do czegoś takiego. Żyjemy wszyscy tak okropnie krótko, jeszcze krócej możemy cieszyć się rodzicami, więc nie wolno marnować ani sekundy z tego, co nam dane.
A w moim domu problemy narastały. Nie dość, że coraz bardziej obawiałam się o dziecko, musiałam też pomóc jego ojcu odnaleźć się w nowym miejscu. Nie było łatwo uczyć Chińczyków rolnictwa, bo nie chodziło przecież o to, by uczyć ich rolnictwa amerykańskiego z amerykańskich podręczników. Tylko czego? Wiedziałam jedno: nie należy uczyć tego, czego się nie umie, więc zaproponowałam któregoś dnia, gdy szczególnie martwiłam się tym wszystkim, że może najlepiej byłoby najpierw dowiedzieć się czegoś o chińskim rolnictwie i życiu na wsi. Badań takich nikt dotąd nie prowadził, a mimo to wydział rolniczy uniwersytetu chrześcijańskiego pękał w szwach od żądnych wiedzy studentów. Wychowana na wsi chińskiej, wśród chińskich wieśniaków, wiedziałam, jak wiele trzeba się uczyć i jak obce takie życie było młodym intelektualistom chińskim. Na uniwersytety bowiem szli synowie nie chłopów, lecz w najlepszym razie ziemian, a w przeważającej części bogatych kupców, nauczycieli akademickich i uczonych. Nie tylko nic nie wiedzieli o swych rodakach mieszkających na wsi, ale nie umieli z nimi rozmawiać, nie wiedzieli nawet, jak się do nich zwracać. Wszystko gotowało się we mnie ze złości, gdy młody, zarozumiały intelektualista zwracał się do pełnego godności, starego chłopa chińskim odpowiednikiem „Ej, ty tam!” Młodzi chińscy intelektualiści i radykałowie żywili do człowieka żyjącego z pracy własnych rąk znacznie większą pogardę niż ich konserwatywni ojcowie. Ze wszystkich sił starałam się przekonać ich, że ludzie żyjący z pracy na roli zasługują na szacunek, choć nie umieją pisać i czytać, nie są ciemni i ograniczeni, gdyż wiedzą o życiu i swoistą filozofią przewyższają nie tylko nowoczesną inteligencję, lecz również uczonych starej szkoły.
Ze wszystkich sił zaangażowałam się w nabierający stopniowo kształtu program. Studentom chińskim rozdawano ankiety na temat życia na wsi, z którymi udawali się pomiędzy lud. Po zebraniu odpowiedzi cały materiał opracowano w formie małej książeczki o rolnictwie w Chinach. Książka ta, wydana przez Uniwersytet w Chicago, zwróciła uwagę kalifornijskiego Institute of Pacific Relations i stała się początkiem szerszych i ważniejszych badań nad chińskim rolnictwem.
Tymczasem wiele jeszcze miało się wydarzyć. Wiodąc spokojne życie w uroczym Nankinie czułam, że ten spokój nie potrwa długo. Zza oceanu - za pośrednictwem ludzi, książek i czasopism - dochodziły mnie słuchy, że kataklizm wojenny wstrząsnął i odmienił również świat Zachodu. Dawne, ustabilizowane życie w Ameryce, które znałam jedynie z krótkiego okresu szkolnego, należało już podobno do przeszłości. Amerykanie zamknęli się w sobie, uciekając od reszty świata, który stał się dla nich nagle obcy i niebezpieczny. Za wszelką cenę usiłowali powrócić do tego, co uważali za normalność. Spokoju nie miał im nawet dać izolacjonizm, choć wycofali się nawet niemal całkowicie z Ligi Narodów, współpracując z nią tylko na płaszczyźnie technicznej i humanitarnej. Mój brat, na przykład, spędzał połowę każdego roku w Genewie jako doradca w sprawach międzynarodowej ochrony zdrowia; przedtem położył znaczne zasługi w tej dziedzinie w USA. Od niego wiedziałam o tym, co działo się w Lidze, również po załamaniu się jej działalności, gdy wycofały się z niej Stany Zjednoczone. Zgadzał się z Woodrow Wilsonem, że wycofanie to było katastrofą, a w najlepszym razie tylko opóźnieniem powstania tego, co powstać i tak kiedyś musi: wspólnoty współpracujących ze sobą państw. Pasjonowało mnie to wszystko. Tak mało wiedziałam o ojczyźnie, że fascynowały mnie choćby najdrobniejsze informacje na jej temat. Bezlitośnie prześladowałam więc tych nielicznych z mieszkających w Nankinie Amerykanów, o których wiedziałam, że rozumieją całą złożoność życia w kraju. Na co dzień myślałam jednak tylko o Chinach, starając się wiedzieć o wszystkim, co się dzieje, a przez to coraz lepiej wyczuwałam narastanie owego napięcia, niosącego nas w nową fazę długotrwałej rewolucji. Dziwię się teraz, że mimo nawarstwiającego się we mnie przerażenia dalej żyłam z dnia na dzień, tak jakby życie to nigdy nie miało się skończyć. Obsadzałam więc klomby liliami, ostróżkami, lwimi paszczami, a jesienią puszyłam się swymi chryzantemami. Latem znów powodem do dumy były krzewy gardenii. Wczesnym rankiem budziła mnie czasem woń jej białych kwiatów, otwierających się po nocy jak perły na tle ciemnozielonych liści. Jakże często wyglądałam wtedy przez otwarte okno, by widzieć inne kobiety, dzielące się ze mną zachwytem i mym skarbem! Moje chińskie sąsiadki, nieco zawstydzone, nie mogły oprzeć się pokusie wślizgnięcia się przez bramę i podebrania kilku kwiatków do wpięcia we włosy, zanim zejdę na dół. Zapach gardenii sprawiał im chyba niewysłowioną rozkosz, ale choć wiedziały, że nie miałabym nic przeciwko temu, zrywały kwiaty tylko z wewnętrznych gałęzi krzewów, by z zewnątrz nie było widać ubytku. Rwały w milczeniu, każda wsuwała po trzy czy cztery kwiatki w swe natłuszczone, czarne włosy, a potem równie bezszelestnie wysuwały się na zewnątrz. Powtarzało się to z roku na rok. Oczywiście miały świadomość, że ja wiem, ale były przekonane, że za nic nie przyznałabym się do tego, więc pozory były zachowywane przez obie strony.
Musiałam jednak zdawać sobie sprawę, że to piękne, spokojne życie nie potrwa długo. Nie mogłam już znaleźć sobie miejsca. Przestałam nawet jeździć do Kuling. Wolałam skazywać się na straszliwy upał lata, bo chciałam żyć wśród ludzi, wiedzieć, co się dzieje, być razem z przyjaciółmi, uczyć... Trwały co prawda wakacje, ale popołudniami wykładałam literaturę angielską grupce młodych artystów i biznesmenów. Dowiadywałam się wówczas, co myślą ludzie ich pokroju. Oni również podzielali moje obawy. Siedzieliśmy na dworze, by cieszyć się pierwszymi tchnieniami wieczornych wiatrów, i mimo woli ściszaliśmy głosy. Ogród miał dwa poziomy, ale my, chcąc widzieć, co dzieje się za jego murem, siedzieliśmy na wyższym z tarasów. Nigdy nie zapomnę ogromnych gwiazd świecących tak łagodnie, tak złoto w tamte ciepłe, ciemne, letnie noce. Siedzieliśmy w kręgu niby w jakimś niebiańskim teatrze i oczekiwaliśmy na księżyc, a gdy wreszcie ukazywał się nad stojącą za murem pagodą, wszyscy milkli i rozkoszowali się tym dostojnym widowiskiem.
Powracają do mnie teraz setki drobnych wspomnień, wspomnień nawet ze mną nie związanych, gdyż w tych dniach żyłam tylko smutkiem - i nie chcę tu o tym mówić. Pamiętam jednak kwitnące całymi setkami róże, a kwitły tak świetnie, ponieważ ogrodnik codziennie dostarczał im świeżego, najlepszego nawozu na świecie - ludzkich fekaliów. Jakże żal mi tej wspaniałej substancji, którą tak strasznie marnujemy w naszych wielkich miastach! Kilka lat temu zwiedzałam wystawę na nowojorskiej Grand Central Station. Widziałam tam między innymi makietę podziemi tego miasta. Z przerażeniem stwierdziłam, że z tych cennych ścieków odzyskuje się wodę, którą potem wypuszcza się do rzeki, a pozostałe osady, doskonałe źródło glebowych substancji odżywczych, wywozi się barkami w morze i tam zatapia. Takie marnotrawstwo poruszyło mnie do żywego.
Pamiętam również, że któregoś lata, gdy żyłam w oczekiwaniu w Nankinie, zza muru zaczął przenikać obrzydliwy fetor. Z początku podejrzewałam, że to efekt zbyt obfitego nawożenia. Kiedy jednak odór utrzymywał się przez kilka następnych dni i nocy, zagadnęłam o to sąsiadkę i dowiedziałam się, że w trzcinie nad stawem leży rozkładający się już trup mężczyzny. Nieszczęśnik był kochankiem kobiety, której mąż wyjechał. Zdradzony małżonek zabił po powrocie i ją, i jego. Żonę pochował, ale gacha wyrzucił w trzciny. Nikt nie śmiał zabrać ciała, nawet rodzina ofiary, choć wiedziała, gdzie leży. W tamtych czasach, gdy jeszcze wszyscy musieli stosować się do starodawnych praw rodziny, taka zbrodnia nie mogła ujść bezkarnie. W końcu pochówkiem zajęły się psy, gdyż po paru dniach fetor zniknął. Taka była ówczesna surowa sprawiedliwość. Podobne przykłady działały na młodych ludzi znacznie bardziej odstraszająco niż obecnie nagłówki gazet i telewizyjne reportaże z sal sądowych.
Jesienią powrócili z wakacji inni biali, zaczął się nowy rok akademicki i pojawił się tłum studentów, pełen młodzieńczej żarliwości. W tamtych czasach młodzież, a przynajmniej młodzież studencka, nie była radosna - być może czuli już na swych barkach ciężar przyszłości - ta ich żarliwość była zbyt gwałtowna, przejawiająca się przede wszystkim w dyskusji. Radości szukać trzeba było gdzie indziej: na polach i ulicach. Tam ją znajdowałam. Wielką przyjemność sprawiały mi wyprawy za miasto. Spędzałam wtedy całe godziny i całe dnie wśród wieśniaków. Ci nie bali się przyszłości, gdyż za wiele przeżyli w przeszłości. Najbardziej zaś lubiłam ulice miasta wieczorem: stare, kręte uliczki Nankinu, wzdłuż których ciągnął się sznur otwartych wciąż jeszcze sklepików. W nich, w migotliwym blasku świec lub lampek olejnych, toczyło się odwiecznie trwałe życie rodzinne. W lecie, po wieczornym posiłku, wystawiali na ulicę bambusowe kanapy i fotele i tam plotkowali, pili herbatę, po czym wreszcie zasypiali. Każdy z tych małych sklepików miał inny towar. Wielkich sklepów czy domów towarowych oczywiście nie było. Tu każda rodzina handlowała czymś innym, a towary zagraniczne sprzedawali zwykle Japończycy. Rosnąca potęga Japonii widoczna była choćby w ilości i rozmaitości japońskich artykułów przemysłowych, które można było wówczas kupić w całych prawie Chinach.
Chińczycy są narodem spokojnym, więc mimo niesławnych żądań i rosnącej agresji ze strony Japonii niechętnie dawali posłuch antyjapońskim nawoływaniom studentów i młodych intelektualistów. Gdyby rządzący wówczas Japonią wojskowi i przemysłowcy byli mądrzejsi lub po prostu lepiej zorientowani, zrozumieliby, że samym tylko handlem i cierpliwością doprowadziliby, że kraj ich znalazłby się w niezwykle uprzywilejowanej sytuacji w nowych i nowoczesnych Chinach. Zdecydowali się jednak na przestarzałą już metodę podboju i tym samym stracili wszystko, co zyskali lub zyskać mogli. Ten to błąd był w drugiej wojnie światowej przyczyną klęski Japonii, która teraz może wybierać tylko mniejsze zło. Tym smutniej pomyśleć, że wszystkiego tego można było uniknąć, gdyby Anglia i Stany Zjednoczone położyły wspólnie kres pierwszym podbojom japońskim w Azji. Zresztą nawet i te podboje wywołane zostały jeszcze wcześniejszymi, gdy Anglia nie potrafiła zauważyć nadchodzącego końca swego imperium kolonialnego.
Tymczasem moje życie osobiste toczyło się jak zwykle na kilku różnych poziomach. W domu czułam się tylko gospodynią domową, niczym więcej. Dla ojca byłam jedynie córką, zupełnie tak jak w czasach, gdy byłam jeszcze mała, dla mych własnych dzieci zaś tylko matką. Starałam się znaleźć sobie miejsce w społeczności białych jako sąsiadka i przyjaciółka. Równocześnie jednak coraz mocniej dawały o sobie znać lata przeżyte z dala od ludzi mojej rasy. Mieli inne dzieciństwo niż ja. Wtedy głęboko im tego zazdrościłam, gdyż pod skorupą codziennego życia czułam coraz większe rozdarcie. Moje światy rozdzielały się. Nadchodził czas, w którym miałam dokonać ostatecznego wyboru. Cała moja rzeczywistość, owe ciepłe i pełne czułości stosunki z ludźmi, stanowiące cały sens życia, łączyły mnie z chińskimi przyjaciółmi, sąsiadami, a w nieco inny sposób również ze studentami. Gdy już nie mogłam wytrzymać, po pociechę i przyjaźń szłam do Chińczyków. Nie należało do dobrego tonu spowiadać się ze wszystkiego, ale Chińczycy łatwo rozumieją w lot to co nieodwołalne i nieodwracalne i wiedzą, że trzeba to znosić. U nich lub u mnie, jeśli to oni mnie odwiedzali, wystarczyła ich obecność, by leczyły się rany duszy dzięki ich ludzkiej, spokojnej dobroci.
Dużą pociechą było również to, że i oni przychodzili do mnie po psychiczne wsparcie. Kiedyś, gdy martwiłam się o coś, pewną ulgę sprawiło mi, że o pociechę zwróciła się do mnie po śmierci synka jedna z moich ukochanych sąsiadek, kobieta ani wykształcona, ani bywała za granicą, lecz dobra i rozsądna. Mieszkałyśmy obok siebie przez wiele lat. Znałyśmy się już z północy, gdyż jej mąż uczył tam w szkole męskiej, a potem został zaproszony na uniwersytet w Nankinie. Przez wiele lat para ta nie mogła mieć dzieci, aż wreszcie ku ich ogromnej radości urodził im się syn. Chłopczyk był prześliczny, więc razem z przyjaciółką przeżywałam jej radość patrząc na jego rozwój, zdrowie i inteligencję. Któregoś dnia przybiegł do mnie posłaniec z wieścią, że dziecko nie żyje. Nie uwierzyłam. Jeszcze tego samego ranka widziałam je w kąpieli. Natychmiast pobiegłam do sąsiadki. Gdy tylko otwarłam drzwi jej małego domku z szarej cegły, wiedziałam, że to prawda. Na trzcinowej kanapie siedzieli obok siebie rodzice, a na ich kolanach leżał chłopczyk w swym czerwonym ubranku z bawełny i opasce na włosach, wiotki już i bez życia.
Czy mogłam nie płakać razem z nimi? Ze smutkiem wysłuchałam ich opowieści. Poprzedniego tygodnia miał lekką biegunkę, więc matka wzięła go do szpitala misyjnego, gdzie zaaplikowano mu serię zastrzyków. Zdrowiał szybko. Po południowym karmieniu moja przyjaciółka poszła z nim na ostatni zastrzyk. Pojawił się obcy lekarz, nie ten, który przedtem leczył dziecko.
- Zaraz zauważyłam - szlochała - że strzykawka była pełna, a przedtem nabierali do niej tylko troszeczkę. Powiedziałam doktorowi, że to za dużo, a on skrzyczał mnie, że wie, co robi, że jestem głupią babą. Co miałam robić? Pozwoliłam, żeby wbił igłę w nóżkę. Biedactwo zaraz zesztywniało, a w pięć minut potem już nie żyło!
- Jaki to był lekarz, amerykański? - spytałam.
- Nie, Chińczyk - szlochała dalej.
Razem opłakiwaliśmy ich dziecko, ale oto miałam kolejny dowód na istnienie pogłębiającej się przepaści między moimi światami, bo choć serce krajało mi się z żalu, byłam zadowolona, że lekarz był Chińczykiem, a nie Amerykaninem. Tym bardziej że oboje przenieśli się na parę dni do mnie, by uspokoić się, zanim spróbują na nowo żyć w swym nagle opustoszałym domu. Za to względem chińskiego lekarza, który potrafił nazwać matkę głupią babą, a potem pełen butnej wiary we własną wyższość zabił jej dziecko, czułam tylko gniew. Był to typowy przykład pogardy żywionej przez ludzi jego klasy dla innych rodaków. Piszę te słowa, by o nich pamiętano, ponieważ taka właśnie postawa była przyczyną „straconej szansy całego pokolenia”, jak później określił to w przypływie szczerości Lin Jutang.
Szczególnie dobrze pamiętam jeszcze jedną chińską przyjaciółkę - spośród tych, które kochałam i kocham nadal, choć nie mam teraz z nimi żadnego kontaktu. Boję się pisać, bo przecież list ze Stanów mógłby wystawić je na śmiertelne niebezpieczeństwo. W drugą stronę listy również nie dochodzą. Nie wiem więc, jak rosną ich dzieci, nie wiem, które z nich mają już własne rodziny, nie mam pojęcia, czy doczekały się już wnuków. Otóż pewnego zimowego ranka - było to w latach owego niespokojnego spokoju po śmierci Sun Jat-sena - usłyszałam stukanie do drzwi. Przed drzwiami stała nieznana, obdarta, pokryta kurzem kobieta. Natychmiast poznałam jednak, że pochodzi z pomocy, bo tylko tamtejsze wieśniaczki mogły mieć częściowo skrępowane stopy, workowate spodnie, staroświeckie, pikowane kapoty za kolana i rozczochrane włosy koloru rdzy.
- Mądra Matko - odezwała się. - Nie pamiętasz mnie?
- Nie - odparłam. - Ale proszę wejść.
Weszła więc i nieśmiało usiadła na samym brzeżku krzesła. Gdy mieszkałam na północy, przez jakiś czas pracował u mnie jako ogrodnik pewien młody nicpoń. Mało znał się na tym fachu, a pracował jeszcze mniej, więc wkrótce rozstałam się z nim. Teraz okazało się, że był jej mężem, ale gdy nadszedł głód, uciekł i zostawił ją samą. Wiedziałam, że tego roku rzeczywiście panował na północy głód i jak zwykle w takich okolicznościach oczekiwaliśmy za parę miesięcy napływu uchodźców, ale ta kobieta jednak zjawiła się znacznie wcześniej. Była w zaawansowanej ciąży.
- Nie macie dzieci? - zapytałam.
- Tylko to jedno - odparła i poklepała się po brzuchu. - Miałam razem pięć, ale wszystkie pomarły na dziesięciodniowy szał.
Tak określano w Chinach objawy tężca, choroby, na którą umierało tam wiele niemowląt w pierwszych dwóch tygodniach życia. Wywoływało ją zakażenie podczas porodu, a przecież tak łatwo można było tego uniknąć. Z wielkim wysiłkiem uczyłam zawsze młode Chinki, by wszystko, czego używa się podczas porodu - nożyce, szmatki, watę - wygotowywać przed użyciem. Natomiast na północy nie używano nożyc; pępowinę przecinano tam kawałkiem wydrążonej trzciny lub liścia. Z jakiegoś powodu w ogóle nie używano tam do tych celów metalu, a trzcina była albo czysta, albo nie, w zależności od tego, do czego służyła przedtem.
- Przyszłam do pani - mówiła teraz kobieta ze wzruszającą i, trzeba przyznać, denerwującą naiwnością - bo nie mam nikogo na świecie.
Nie powiem, by ta naiwność szczególnie przypadła mi do gustu i by jej zaufanie schlebiało mi choćby w najmniejszym stopniu. Jak w mojej i tak już dość skomplikowanej sytuacji domowej mam jeszcze zmieścić tu ciężarną chłopkę? Z drugiej strony trudno było ją wyganiać, gdyż mieszkająca za murem samotna kobieta padłaby natychmiast ofiarą jakiegoś miejscowego próżniaka czy marudera, od których aż roiło się w naszych czasach niepokojów, wojen domowych. Dawne poczucie bezpieczeństwa, jakie towarzyszyło mi przez całe dzieciństwo, zniknęło bez śladu. Teraz nawet moje własne dzieci nie mogły swobodnie wędrować po wiejskich drogach.
Musiała odgadnąć, co dzieje się w mojej duszy, gdyż powiedziała z pokorą:
- Za twoim ogrodem, Mądra Matko, stoi mały domek. Widziałam go wchodząc przez bramę. Mogłabym w nim zamieszkać aż do urodzenia dziecka. Nie będę nikomu przeszkadzała. Gdybym tylko mogła dostać co dzień garść ryżu... Potem, jak tylko będę mogła, znajdę sobie jakąś pracę.
Domek, o którym mówiła, był po prostu kurnikiem, nie nadającym się do zamieszkania. W domu natomiast miałam jeden pokój, dotąd służący jako schowek, ale całkiem przyzwoity, i tam mogłabym ją przyjąć. - Najlepiej byłoby, gdyby dziecko przyszło na świat w szpitalu - stwierdziłam. - Tam miałabyś dobrą opiekę.
Pani Lu - nie ma powodu, by nie podawać jej prawdziwego nazwiska, ponieważ w Chinach jest tylu Lu, co Smithów w Ameryce i Kowalskich w Polsce, jak wkrótce miałam się przekonać, była osobą niesłychanie upartą. Nie, ona chce mieszkać w kurniku, gdzie będzie mogła być sama, i za żadne skarby nie da się umieścić w cudzoziemskim szpitalu. Upierała się, że rodziła już przecież tyle razy, że umie sobie poradzić, że chce być sama, gdy zacznie się poród. W końcu uległam, ale tylko dlatego, że ona nie uległa. Kazałam odczyścić i wybielić kurnik, odskrobać z kurzu i pajęczyn oba okienka i na nowo ułożyć podłogę ze świeżej, czystej cegły. Wstawiłam tam łóżko, stół i parę krzeseł, zawiesiłam na oknach zasłony, by mężczyźni nie zaglądali do niej nocą, i dałam jeszcze solidną kłódkę. Pani Lu dokupiła sobie za otrzymane ode mnie pieniądze mały, gliniany piecyk, który nie tylko ogrzewał jej pokoik, ale również nadawał się do gotowania, dzbanek na herbatę, dwie czarki, parę pałeczek i trochę żywności. Od tego czasu stała się cząstką całego gospodarstwa, choć aż do urodzenia dziecka nie dawała niemal żadnego znaku życia. Ja zaś, zaniepokojona jej odmową pójścia do szpitala i nawet przyjęcia pomocy naszej kochanej amah, przygotowałam jej mały, wyjałowiony komplet porodowy: bandaże, nożyce i butelkę jodyny.
Pewnego mroźnego, grudniowego poranka amah przyniosła wreszcie upragnioną wiadomość. Pani Lu wyszła na chwilę z domku i oznajmiła jej, że dziecko urodziło się poprzedniej nocy. Kazałam zanieść jej coś pożywnego: najpierw gorącą wodę gęsto zasypaną czerwonym cukrem, a po godzinie rosół z makaronem. Pamiętałam, że tak właśnie postępowano na północy. Czerwony cukier miał podobno wzmacniać krew, a rosół z makaronem zwiększać laktację. Po tym wszystkim dopiero odwiedziłam matkę i dziecko. Przedstawiali sobą śliczny widok. Pokoik był czysty i uporządkowany, gdyż pani Lu zdążyła już uprzątnąć po porodzie. Leżała w łóżku, a jej płaską, okrągłą twarz opromieniał radosny uśmiech, obok niej zaś w czystych kocykach spoczywał mały, ale bardzo tłusty chłopczyk. Matka owinęła go po chińsku w pieluszki. Wszystko wydawało się być w porządku. Wręczyłam jej prezent urodzinowy: dwie srebrne dolarówki zawinięte w czerwony papier. Dziękowała mi tak bardzo, że poczułam się zażenowana i jak najszybciej stamtąd uciekłam.
Następnego dnia, gdy jadłam śniadanie, pojawiła się amah mówiąc, że niemowlę umiera. Nie wierzyłam własnym uszom.
- To pępowiny nie ucięła nożyczkami? - spytałam.
- Nożyczkami, Mądra Matko - zapewniła amah. - Ale mały ma poparzony brzuszek.
Cóż mogło się stać? Natychmiast pobiegłam do małego domku, gdzie stwierdziłam, że dziecko jest rzeczywiście poważnie chore. Pani Lu rozwinęła powijaki. Na maleńkim brzuszku dziecka ujrzałam wokół pępka ślady poparzeń jodyną.
- Przecież mówiłam, żebyś nie polewała dziecka jodyną! - zawołałam.
- Mówiłaś, mówiłaś, Mądra Matko - jęczała pani Lu - ale pomyślałam sobie, że jeśli to takie świetne lekarstwo, to może dobrze mu zrobi.
Powiedziałam, że zaraz zabieram małego do szpitala, ale pani Lu nie chciała o tym słyszeć; ani o tym, ani o wizycie cudzoziemskiego lekarza, choćby najkrótszej. Pozwoliła mi jednak zabrać dziecko do mnie do domu, gdzie starałam się, jak mogłam, by utrzymać je przy życiu. Po paru dniach spędzonych w moim pokoju przyszło mu na pomoc jego chłopskie pochodzenie, postanowił nie umierać i mogłam zwrócić go matce. Nie minął miesiąc od urodzin, gdy przed bramą pojawił się jego ojciec, mąż-uciekinier, i w ten sposób rodzina połączyła się na nowo. Znalazłam mu pracę na farmach uniwersyteckich, więc pani Lu mogła wynająć mały, dwupokojowy domek tuż za murem mojego gospodarstwa.
Dziecko, nim dożyło pierwszego roku życia, jeszcze raz znalazło się o krok od śmierci. Pod koniec lata zapłakana pani Lu przyszła z nim kiedyś do mnie, oznajmiając, że chłopczyk musi umrzeć z powodu jakiegoś grzechu popełnionego w poprzednim wcieleniu. Odwróciła go na brzuch, by pokazać jego gołą pupkę, na której widniały popękane wrzody i żywe mięso.
- Jak to się stało, że znowu jest poparzony? - zapytałam zdumiona.
- Nie poparzony, Mądra Matko - odparła pani Lu. - Pomyślałam sobie, że jak jest już taki duży, to nie będę używać pieluch, które mi dałaś, że lepiej będzie trzymać go w piasku, tak jak to się robi u nas na północy: nawet jeśli się pomoczy, nie trzeba nic prać. Piasku tu nie ma, to wzięłam popiół z pieca. Popiół? No tak: z połączenia moczu z popiołem powstał ług. Znowu musiałam zabrać matce Klopsika, gdyż tak brzmiało jego mleczne imię. Wystarczyło parę tygodni, by całkiem przyszedł do siebie.
Może nie byłoby to wszystko takie ważne, gdyby nie ostatnie z trzech wydarzeń, które znaczyły dla mnie dekadę między rokiem dwudziestym a trzydziestym - które zmieniły mój świat: dzień 27 marca 1927 roku.
Gdy tak toczyło się życie domowe, przez cały czas byłam świadoma wydarzeń na zewnątrz. Czasami trudno było zrozumieć, co się dzieje, gdyż jedynym źródłem informacji były chińskie gazety, które drukowały krótkie, pozbawione komentarzy wiadomości, z których dopiero trzeba było domyślać się prawdy, i to w połączeniu z plotkami krążącymi wśród studentów. Gruby rubaszny chłop-generał Feng Ju-siang, z którym takie nadzieje wiązał Sun Jat-sen, stracił Pekin na rzecz despotycznego władcy Mandżurii, Czang Tso-lina. Mimo to wszyscy wiedzieliśmy, że reżim Czanga nie przetrwa długo, więc tolerowano go tylko z ciekawości, do czego doprowadzi nowa rewolucja kuomintangowska, która właśnie rozpoczynała się w Kantonie. Pojawiły się plotki, a następnie potwierdzone informacje, że w Partii Narodowej zaszły wielkie zmiany, że dopuszczono do niej komunistów, że zatrudnia rosyjskich doradców i że jest to już zupełnie inna organizacja, rządząca się wojskową wręcz dyscypliną w duchu krucjaty. Mówiono, że gdy nadejdzie czas, armia ta ruszy na pomoc przeciwko wszystkim „panom wojny”, pokona ich i zjednoczy Chiny pod jedną władzą. Niepokoiło nas to, ale nie przestraszało, tym bardziej że wydawało się dość wątpliwe, a na pewno uważali tak biali, by ci tak zwani „Kantończycy” potrafili zwyciężyć twardych i zuchwałych przywódców wojskowych, którzy panosząc się na pozostałym terytorium kraju stosowali starą chińską zasadę: walczyć każdy z każdym, aż na placu boju pozostanie najsilniejszy, który da początek nowej dynastii. Jednak studenci i intelektualiści gorąco wierzyli w nową rewolucję i popierali ją ze wszystkich sił. Milcząca zaś większość tak w mieście, jak i na wsi czekała - nie tyle zobojętniała, co po prostu bierna - aż dokona się tradycyjny obrzęd wyłaniania nowej władzy.
W tej sytuacji znacznie wzrosło, choć pośmiertnie, znaczenie Sun Jat-sena jako przywódcy. Po zbliżeniu z Rosją sowiecką w roku 1921 wysłał on do Moskwy na dalsze szkolenie wojsko-wo-rewolucyjne młodego, uzdolnionego żołnierza nazwiskiem Cziang Kai-szek. Człowiek ten powrócił później do Chin i założył nową szkołę wojskową w Whampoa. Tu właśnie szkolili się oficerowie przyszłej armii. Sun Jat-sen przekonał się wreszcie, że zjednoczenia Chin dokonać można tylko siłą. Nagle okazało się, że Sun Jat-sen więcej dokonał po śmierci niż za życia, kiedy nie ustrzegł się wielu błędów zrażając do siebie czasem nawet własnych zwolenników. Teraz za to, gdy już nie żył, mógł zostać wykreowany na symbol walki o zjednoczenie i niepodległość, czego nie omieszkał wykorzystać Kuomintang. Ostatnie słowa Sun Jat-sena, jego słynny testament i jego portrety powielano w każdym zakątku Chin. Sam widok jego twarzy na nowo napełniał studentów patriotyzmem i zapałem rewolucyjnym. Na przykład już w dwa miesiące po jego śmierci w Szanghaju zdarzył się incydent, który wart był dla nowego przywódcy, Cziang Kai-szeka, więcej niż dwanaście wygranych bitew razem wziętych. W fabryce znajdującej się w rękach japońskich wybuchł strajk. Policja Settlementu Międzynarodowego zatrzymała kilku strajkujących. W parę dni później odbyła się masowa demonstracja studentów z wielu uczelni w obronie aresztowanych. Demonstranci nie usłuchali ostrzeżeń policji i jej wezwań do rozejścia się. W końcu policja użyła broni. Zginęli ludzie. Natychmiast w całym kraju rozległy się głosy protestu. Doszło do licznych demonstracji. W jednym po drugim mieście od południa po północ rozpoczął się bojkot Japończyków i Anglików. Całkowity bojkot spotkał Hong-Kong. Tylu oburzonych Chińczyków wszystkich klas opuściło tę angielską kolonię, że życie tam zostało dosłownie sparaliżowane aż do czasu, gdy nastroje antycudzoziemskie osłabły. Chińskie gazety potrafili czytać tylko nieliczni biali, a ci, którzy posiedli tę umiejętność, byli przerażeni. Konsulaty poszczególnych krajów wzywały swych obywateli do powrotu z głębi Chin pod opiekę przybrzeżnych kolonii.
Moja sympatia była całkowicie po stronie Chińczyków, bo choć policja znajdująca się pod władzą białych miała prawo działać tak, jak działała, nie należy zapominać, że wszystko to odbywało się na ziemi chińskiej, gdzie tradycyjne podejście do prawa jest zupełnie inne niż na Zachodzie. W Chinach prawo dotyczy wyłącznie przestępców, których ma karać za ich zbrodnie. Osoba nie będąca przestępcą znajduje się poza zasięgiem prawa. Dlatego też to właśnie policja strzelając, nawet po ostrzeżeniu, do niewinnych ludzi, a tym bardziej do młodych studentów i intelektualistów, a więc ludzi tradycyjnie uznawanych za obywateli wyższej kategorii, dopuściła się zbrodni morderstwa - twierdzili Chińczycy. Młodzież wyrażała tylko swe uczucia patriotyczne. Incydent był niestety typowym przykładem różnicy światopoglądów obu mych światów. Różnic tych było wiele, a w dodatku ich ilość i jakość ciągle wzrastała, przyczyniło się to bezpośrednio do wybuchu drugiej wojny światowej i jej kontynuacji w Korei.
Incydent z 30 maja był doskonałą okazją dla rewolucjonistów z Kuomintang. Militarystyczny rząd w Pekinie został wszędzie ogłoszony „łańcuchowym psem imperializmu”, a rewolucjoniści z południa korzystając z gniewu ludu planowali swą ofensywę już na następny rok, czyli znacznie wcześniej, niż się jej dotąd spodziewano. I rzeczywiście doszło do niej w 1926 roku. Prowadził ją Cziang Kai-szek i jego rosyjscy doradcy, tak polityczni, jak i militarni. Nikt nie stawiał oporu. „Panowie wojny” poszczególnych prowincji udawali z początku walkę, lecz wkrótce rozpoczęli negocjacje i w efekcie „popierali” rewolucję. Drugiego lata po śmierci Sun Jat-sena wojska rewolucyjne dotarły do serca Chin zajmując trzy kluczowe miasta przemysłowe nad Jangtse: Hankou, Hanjang i Wuczang. Było to zwycięstwo nie tylko militarne. Natychmiast po zajęciu tego regionu kierowani przez Rosjan komunistyczni aktywiści zaczęli organizować chłopów przeciw posiadaczom ziemskim, a robotników wielkich miast przeciw pracodawcom. Używam tu słowa „komunistyczni”, lecz nie sądzę, by to ideami komunizmu kierowali się ówcześni chińscy rewolucjoniści. Ich zmarły przywódca powiedział, że Związek Sowiecki jest im przyjacielem, a ponieważ rosyjskiej rewolucji udało się obalić pradawną tyranię i ustanowić nowe rządy - równie tyrańskie, choć tego nie wiedziano wówczas ani w Chinach, ani gdzie indziej - oni, rewolucjoniści chińscy, powinni słuchać Rosjan. Chińczykami kierowały nie tyle względy polityczne - te były zaledwie wtórne - czy nawet klasowe, lecz silne postanowienie pozbycia się cudzoziemców, toczących Chiny jak pijawki, panujących nad handlem i religią. Chodziło o powołanie rządu, który zreformowałby i zmodernizował kraj.
Tu muszę podzielić się pewną refleksją. Ostatnio różni Amerykanie wielokrotnie mówili mi z głębokim smutkiem, że nie rozumieją nienawiści Chińczyków do nas, „którzy przecież tyle dla nich zrobiliśmy”. Tak naprawdę nie zrobiliśmy nic. Chińczycy nie prosili nas o misjonarzy i wcale nie chcieli z nami handlować. Były tylko indywidualne gesty dobrej woli, ale z obu stron. Amerykanie dostarczali pomoc żywnościową w czasach głodu i w czasie wojen, ale jestem pewna, że Chińczycy zrobiliby dokładnie to samo, gdyby znaleźli się na naszym miejscu. Pojedynczy Amerykanie, najczęściej misjonarze, wiedli w Chinach życie niemal święte, ale i oni zjawili się tam z własnej woli, co znów nie znaczy, że ich nie doceniano. Indywidualni Chińczycy ryzykowali, a często i tracili życie dla tychże misjonarzy w czasie buntów i wojen.
Chińską postawę względem misjonarzy najlepiej ukazać można na przykładzie drobnego zdarzenia, którego byłam kiedyś świadkiem w kościele mego ojca w jednym z miast w głębi Chin. Wygłaszał kazanie. Zapał trochę go poniósł, mówił już dość długo i wierni zaczynali się niecierpliwić. Jeden po drugim wstawali i wychodzili. Nie ma żadnego prawa w obyczajowości chińskiej, które zakazywałoby opuszczania podobnych zgromadzeń. Chińczyk wychodzi z teatru lub oddala się od ulicznego mówcy, gdy ma na to ochotę, a kazanie jest dla niego czymś całkowicie obcym. Mimo to ojca zbiło to z tropu tak bardzo, że aż siedząca w pierwszym rzędzie dobrotliwa staruszka odwróciła się i odezwała do zgromadzonych w te słowa: „Nie obrażajcie tego szlachetnego cudzoziemca! Przecież on pielgrzymuje po naszym kraju, by mieć zasługi w niebie. Dopomóżmy mu w zbawieniu jego duszy!” Ojciec zdumiał się niepomiernie stwierdzeniem tak odwracającym sytuację, ale doskonale zdając sobie sprawę, że płynie ono ze szczerego serca, przeprosił swą publiczność i natychmiast zakończył kazanie.
Chińczycy zdziwiliby się niepomiernie, gdyby ktoś usiłował przekonać ich, że misjonarze przybywali do nich nie dla siebie, lecz dla nich. Będąc jednak narodem niezwykle tolerancyjnym i szanującym indywidualność, nie mieli nic przeciwko misjonarzom - chyba że ze względów osobistych. Trzeba też pamiętać, że choć Amerykanie nie brali udziału w wojnach przeciw Chinom i w wymuszaniu niesprawiedliwych traktatów - poza karną ekspedycją w Pekinie i patrolowaniem wewnętrznych wód chińskich przez amerykańskie okręty wojenne - to gdy jakiekolwiek inne mocarstwo, najczęściej Anglia, wymuszała na Chinach nowy układ, natychmiast domagaliśmy się, by korzyści z niego płynące objęły również nas. Słynna amerykańska „polityka otwartych drzwi” była korzystna dla Chin, ale niewątpliwie i dla nas. Krótko mówiąc obłudą byłoby twierdzić, że postępowaliśmy tak z innych pobudek niż własny interes, choć może czyniliśmy to w sposób bardziej oświecony niż inne państwa Zachodu. Chińczyków przyzwyczajonych do wszelkiej formy obłudy i egoizmu nie da się oszukać w tym względzie, więc trudno domagać się od nich wdzięczności. Nie zmienia to faktu, że zawsze - o ile i dopóki nie stali się komunistami - czuliśmy do nich wielką sympatię. I to nie jest jednak żadną zashigą, bo Chińczyków nie da się nie lubić, gdy się ich rozumie. Prawie wszyscy ich lubią, bo prawie wszystkich Chińczyków da się lubić.
Niemal zapomniałam wspomnieć o interludium w tych chińskich wydarzeniach, jakim był dla mnie roczny pobyt w Stanach. Zapomniałam dlatego chyba, że nie miało to żadnego znaczenia w moim życiu. Pobyt ten był jednak konieczny ze względu na dziecko. W roku 1925, w roku, w którym umarł Sun Jat-sen, pojechałam więc do Ameryki i chodziłam od jednego lekarza do drugiego, a gdy zrozumiałam, że nic nie da się zrobić, uznałam, że muszę zająć się czymś, co oderwałoby mnie od ciągłego myślenia o tym nieszczęściu. Ojciec dziecka również otrzymał roczny urlop i zdecydował się spędzić go na Uniwersytecie Cornell. Pojechaliśmy więc we trójkę. Wyszukaliśmy mały, bardzo tani domek, a ja postanowiłam kontynuować studia, by uzyskać magisterium.
Nie był to zresztą całkowicie pusty rok. Po pierwsze poznałam, co to znaczy bieda w społeczeństwie takim jak amerykańskie. W Chinach potrafiłam utrzymać się z nauczania, ale teraz nie uczyłam. Oznaczało to, że - jeśli chcę studiować - muszę nauczyć się prowadzić dom za jedną tylko pensję, to zaś wymagało mocnego zaciśnięcia pasa, gdyż z trudem starczało nam pieniędzy na bardzo skromne wydatki. Na przykład jajka kupowałam dziennie tylko dwa, jedno dla dziecka, drugie dla pana domu, raz na tydzień mały kawałek mięsa. Zamiast kupować w sklepie jarzyny i owoce, zamawiałam na zimę „u chłopa” całą przyczepę ziemniaków, cebuli, marchwi i jabłek, poza tym kupowałam już tylko litr mleka i bochenek chleba dziennie. Jedynym innym wydatkiem była drobna suma wypłacana dobrotliwej kobiecinie z sąsiedztwa za zostawanie z dzieckiem dwa lub trzy razy tygodniowo, gdy musiałam być na zajęciach. Na szczęście profesor, u którego studiowałam angielski esej i powieść, był na tyle mądry, że nie wymagał ode mnie uczęszczania na wszystkie wykłady. Pozwolił mi uczyć się samodzielnie, a na to miałam czas wieczorem. Gdy dziecko było w łóżku, a jego ojciec w drugim pokoju wśród swych książek, nadchodziła godzina mojej wolności. Szłam wtedy parę kilometrów przez las, ścieżką wiodącą brzegiem jaru wypełnionego spienionym strumieniem, do biblioteki uniwersyteckiej. Ileż tam oczekiwało mnie przyjemności! Pozostawiona sama sobie w gąszczu regałów mogłam do woli czytać, rozmyślać i pisać. Niechętnie stamtąd odchodziłam, zwykle bardzo późno, i wracałam do domu przy świetle księżyca lub latarni. O tej porze nigdy nie spotykałam nikogo i szłam samotnie, a wilgotne opary z głębokiego, zimnego jaru zraszały mi włosy i twarz.
Na życie jednak nie wystarczało mimo wszystkich oszczędności, więc po Bożym Narodzeniu uznałam, że muszę znaleźć jakieś źródło zarobkowania. Nie miałam nawet płaszcza zimowego, a poza tym trzeba było przed powrotem do Chin w lecie kupić kilka niezbędnych rzeczy. Zastanawiając się, co tu zrobić, przypomniałam sobie o opowiadaniu, które napisałam podczas rejsu z Chin - zdecydowaliśmy się na północną trasę do Vancouver, ponieważ była najkrótsza. Gdy moje dziecko zasypiało, nie wychodziłam na pokład, lecz umiejscowiałam się przy stoliku w jadalni z zeszytem i piórem. Tam właśnie napisałam swoje pierwsze opowiadanie. Zdążyłam ukończyć je jeszcze przed dopłynięciem do Ameryki. Opowiadanie było według mnie zbyt sentymentalne i w ogóle niezbyt dobre, więc nigdzie go nie wysłałam. Teraz jednak, gdy widmo nędzy zajrzało mi w oczy, wyciągnęłam je z szuflady, nieco skróciłam i przepisałam. Ponieważ była to opowieść o chińskiej rodzinie, do której powraca jeden z synów z żoną-Amerykanką, posłałam ją do Asia Magazine i czekałam. Miałam szczęście. Nie musiałam czekać długo. Bardzo szybko przyszedł list od redaktora naczelnego, Louisa Froelicka, który opowiadanie przyjął i obiecywał za nie sto dolarów. Była to dla mnie suma ogromna, więc zgodziłam się natychmiast. Zastanawiałam się tylko, czy zużyć jej część na płaszcz, czy opłacić kolejny semestr i rachunki za mieszkanie. W końcu postanowiłam poczekać jeszcze trochę na płaszcz i zaczęłam drugie opowiadanie, dalszy ciąg pierwszego.
Tymczasem zrobiło się bardzo zimno. Krajobraz wokół Ithaki był mi zupełnie obcy, bezbarwny, a chłód czułam nie tylko w ciele, lecz i w duszy. Wzgórza nie dawały tu schronienia, lecz rozłożyste i pofalowane skrywały głębokie jary wypełnione stawami lub strumieniami. Najbardziej przygnębiały mnie właśnie te stawy, bo wydawały się mi bez dna. Po okolicy krążyły straszliwe opowieści o parach kochanków, którzy wypłynąwszy na przejażdżkę łódką potonęli, a ich ciał nigdy nie znaleziono. Jeszcze straszniejsze rzeczy przekazywały o tych stronach indiańskie legendy. Nigdy nie czułam się tam dobrze. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że smutek ten wypływał częściowo z mojej sytuacji osobistej.
Mimo to mam z Ithaki przynajmniej jedno wspaniałe wspomnienie. Był to rok całkowitego zaćmienia słońca. Częściowe zaćmienia i słońca, i księżyca widywałam już przedtem w Chinach. Były to wydarzenia niezapomniane, ponieważ Chińczycy bali się wtedy okropnie, że jakiś niebiański smok pożera źródło życiodajnego światła. Wylęgali wtedy na ulice, tłukąc w gongi i patelnie, by smoka wypłoszyć. Zaćmienie, które widziałam w Ithace, było wspaniałe, piękne. Na szczęście dzień był tak pogodny, jak bywają tylko mroźne zimowe dni. Ze szczytu wzgórza, które wybrałam na punkt obserwacyjny, widziałam ciągnący się aż po horyzont, okryty śniegiem krajobraz i czułam w sobie nie znaną mi dotąd nadzieję. Uwielbiam teatr i zawsze mocno przeżywam ostatnie chwile przed podniesieniem kurtyny, ale teraz gdy sceną dramatu był wszechświat, czułam się jeszcze bardziej uroczyście. Wkrótce na ziemię zaczął spływać cień, zrazu lekki, lecz narastający zmierzch. Potężne fale przeplatanej światłem ciemności zdawały się przeszywać ziemię dreszczem. Wreszcie słońce zniknęło, a na czarnym niebie zapłonęły gwiazdy. Stojąc wtedy na wzgórzu czułam samotność ostatniej istoty ludzkiej na ziemi pogrążonej w wiecznej ciemności, gdy słońce spali się kiedyś na popiół. I to wspaniałe uczucie ufności, gdy powoli światło powróciło i znów nastał jasny dzień! Nigdy nie zapomniałam tej chwili i jej znaczenia.
Nawał pracy - studia, prowadzenie domu, opieka nad dzieckiem - sprawił, że pisanie drugiego opowiadania nie szło mi już tak łatwo jak pierwszego. Zaczynałam tracić nadzieję, że w ogóle kiedykolwiek je skończę. Postanowiłam poszukać innego sposobu uzyskania pieniędzy. Przypomniałam sobie wówczas, że uniwersytet organizuje konkursy na różne prace. Bez najmniejszych skrupułów zapytałam się, w którym z nich można dostać najwyższą nagrodę. Chodziło o konkurs, o ile dobrze pamiętam, na najlepszy esej z dziedziny stosunków międzynarodowych. Mój profesor uprzedził mnie, że najczęstszymi laureatami tego dorocznego konkursu są absolwenci wydziału historycznego, i gorąco odradzał mi uczestnictwo.
Nie przyznałam się wówczas, że i tak zamierzam spróbować. Dwieście dolarów, bo tyle wynosiła nagroda, pozwoliłoby mi przetrwać do lata, nawet biorąc pod uwagę kupno płaszcza. Znalazłam czas na pisanie eseju w ciągu kilkutygodniowej przerwy międzysemestralnej, a za temat wybrałam sobie wpływ Zachodu na życie i kulturę w Chinach. Skromny w zamierzeniu esej rozrósł się do rozmiarów niewielkiej książki. Rękopisy oddawano oznaczone godłem, nie nazwiskiem, by nie było wątpliwości co do bezstronności jury. Minęły dwa tygodnie i zaczęłam już obawiać się, że mi się nie udało. Potem ktoś powiedział, że podobno nagrodę dostał jakiś Chińczyk, bo zwycięski esej jest taki, że napisać go mógł tylko rodowity Chińczyk. Znów obudziła się we mnie nadzieja, choć bardzo nieśmiała, bo w Cornell studiowało wielu wybitnych Chińczyków. Jednak za kilka kolejnych dni otrzymałam list z zawiadomieniem o zwycięstwie. Sprawił mi on wielką radość, tym bardziej że na najbliższych zajęciach mogłam pokazać go profesorowi-niedowiarkowi!
No cóż, nieczęsto się zdarza, by czyjaś potrzeba została tak szybko zaspokojona, w dodatku w chwili, gdy tak bardzo brakowało mi nadziei i radości. Wygrana dodała mi ducha, w dobrym nastroju dokończyłam opowiadanie i posłałam je do Asia Magazine, gdzie znowu zostało przyjęte. Teraz byłam bogata. Natychmiast kupiłam sobie zimowy płaszcz, miękki, ciemnozielony. Zabrała mi go dopiero rewolucja - o czym za chwilę. Przede wszystkim jednak odzyskałam wiarę w siebie, którą już prawie całkiem utraciłam w moim smutnym życiu. Tego lata wracałam do Chin nie tylko z zakupionymi dobrami materialnymi, ale również z pierwszą adoptowaną córeczką, maleńką, trzymiesięczną kruszynką, której sierociniec pozbył się tym chętniej, że od urodzenia nie przybył jej ani grama. Powiedziano mi tam, że niczego nie chce jeść. Ja na to: „To mi ją dajcie”. Dali i gdy tylko poczuła, że ma mamę, natychmiast zaczęła jeść i przybywać na wadze. Jak łatwo dawać szczęście i jak dobrze patrzeć na nie!
Tego roku w Ithace próbowałam zająć się jeszcze jedną sprawą. Zauważyłam, że azjatyccy studenci w Cornell czują się całkowicie samotni. Przyjaciół wśród Amerykanów znajdowali tylko najprzystojniejsi i najwybitniejsi. Inni żyli zamknięci we własnym światku, a ich jedynym zajęciem była nauka. Byli zresztą zbyt biedni, by pozwalać sobie na jakiekolwiek przyjemności. Uznałam, że to niedobrze, bo w ten sposób nie mogą poznać życia w Ameryce. Amerykanie z kolei również tracili świetną okazję dowiedzenia się czegoś o Chinach. Już wtedy zaczynałam pojmować, że jeżeli Wschód i Zachód nie porozumieją się, i to szybko, kiedyś może dojść między nimi do straszliwej wojny. Dlatego też poświęciłam wiele czasu na przekonywanie kobiet z Ithaki - za pośrednictwem ich klubów i organizacji - by otwarły swe domy dla chińskich studentów, by młodzi ludzie, którzy przyjechali z tak daleka, mogli podczas swego pobytu w Stanach poznać choćby jedno amerykańskie miasto i jego obywateli. Bez rezultatu. Wszystkie panie były bardzo miłe, ale bez reszty pochłonięte własnymi sprawami, a niektóre, co gorsza, zgoła niechętne mieszaniu się Chińczyków z ich amerykańskimi dziećmi. Skąd mogły wiedzieć, że drogi tych młodych ludzi i tak się skrzyżują, jeśli nie podczas pokoju, to na wojnie?
Nadeszło lato. Znów wsiedliśmy na statek i odpłynęliśmy do Chin. Tam ciągle jeszcze był masz dom.
Green Hills w stanie Pensylwania
Długie, babie lato, podczas którego pisałam dotąd tę książkę, skończyło się z dnia na dzień. U nas nie ma tajfunów, takich jakie mieliśmy w Chinach, ale są za to huragany, zawieje i potężne wiatry północno-wschodnie. Podobne, a jednak inne. Nie ma nic straszniejszego od tajfunu, być może z wyjątkiem zachodniego cyklonu, ale tego jeszcze nie oglądałam. W tej chwili wieje właśnie wiatr północno-wschodni, wiatr-piruet, który zaczął się gdzieś daleko na morzu. Tańczył coraz szerzej, coraz bliżej nas, aż wreszcie, za wcześnie jak na klimat naszych stron, zobaczyłam dziś rano grubą kołdrę puszystego śniegu rozpostartą na całej okolicy. Na dziedzińcu pod moim oknem mały, włoski posążek chłopca trzymającego muszlę dzielnie dźwiga teraz na ramionach całą stertę śniegu. Obok niego stoi krzak głogu, pozbawiony już martwych liści, ale jasnoczerwone jagody wydają się teraz na tle śniegu jeszcze czer-wieńsze. Przede mną codzienne zajęcia zimowe. Śniadanie przygotowane w pośpiechu, by jak najszybciej znaleźć narty. Wyciąganie łopat do odgarniania śniegu. Na farmie przyczepiają już pług śnieżny do traktora. Po śniadaniu przechodzę przez dziedziniec do mojego gabinetu. Za szklanymi drzwiami błyszczą jak klejnoty kwiaty w cieplarni, błyszczą w białym mroku, bo na dachu szklarni leży śnieg. W tym cudownym półcieniu płoną goździki i róże, mrugają jak świece lwie paszcze, a brązowoczerwone chryzantemy są jak rozżarzone węgle. Praca w szklarni to moja ulubiona rozrywka. Zawsze, gdy akcja pisanej przeze mnie książki utknie w martwym punkcie, a jej bohaterowie przestaną mówić, wtedy godzina spędzona wśród roślin często przetopi najbardziej oporny surowiec na coś, co znów zaczyna żyć własnym życiem.
Moje własne życie, rozrzucone po szerokim świecie, miało zawsze jeden punkt wspólny - ogrody. Głóg to przecież wspomnienie po czerwonych owocach indyjskiego bambusa, który gęstymi zaroślami otaczał mój taras w Nankinie. One też wyglądały cudownie pod jasnym śniegiem tamtych dawnych lat. Chińscy artyści od wieków z upodobaniem malują czerwone jagody na śniegu. Być może, niezależnie od rządów, pod którymi teraz żyją, ta właśnie miłość i wszystko, co się z nią wiąże, jest czymś trwałym.
Bardzo łatwo mi dziś powracać do tamtych dni. Zima po moim powrocie do Chin owego brzemiennego w wydarzenia przełomu lat 1926-1927 nie była ani ostrzejsza, ani łagodniejsza od tych, do których przywykłam w dolinie Jangtse. Nie brakło śniegu, by podkreślić piękno zielonych bambusów, bezlistnych gałęzi wiązów i kolczastej pomarańczy, której żywopłot zasłaniał od wewnątrz mur posiadłości. A jednak była to bardzo niespokojna zima. Wojska rewolucyjne umacniały swe pozycje w Trzech Miastach; już na wiosnę spodziewano się ich dalszego marszu. Gazety pisały o tym bardzo powściągliwie, a nie chciałam opierać się na powtarzanych wszędzie plotkach. Biali byli pełni albo nadziei, albo nieufności, zależnie od uczuć, jakie żywili względem Chińczyków, misjonarze zaś ostrożni, lecz gotowi zgodzić się na wszystko, jeżeli będą mogli bez przeszkód prowadzić swą pracę. Moja siostra, teraz również zamężna, mieszkała w dalekim Hunan, a od komunistów odgradzała ją już tylko rzeka. Nikt dokładnie nie wiedział, kim właściwie są ci komuniści. W ich szeregach walczyło wielu bandytów i rozbójników, ale takich ludzi zawsze przyciągały wszystkie armie. Teraz o komunistach opowiadano to samo, co dawniej o rzezimieszkach. Jak jest naprawdę? Tego nie wiedział nikt.
Wiosna roku 1927 nadchodziła niechętnie. Drzewa la-mei zakwitły dopiero po chińskim Nowym Roku. Nigdy jeszcze nie były wonniejsze ani piękniejsze, uwielbiałam te jakby rodem z bajki jasne, woskowożółte kielichy kwitnące na nagich, poskręcanych gałęziach. Żadne inne kwiaty nie pachną tak jak one, a mimo to spotkałam je tylko w Chinach. Ledwie przekwitły, otrzymałam wiadomość od siostry, że muszą schronić się w Nankinie. Po paru dniach rzeczywiście zjawili się u nas cało i zdrowo, bo nic takiego nie stało się w Hunan, krążyły tylko niepokojące wieści o antycudzoziemskim nastawieniu rewolucjonistów, którzy znów rozpoczęli swój marsz kierując się w dół rzeki.
Cieszyłam się, że jesteśmy wszyscy razem, ojciec, siostra, ja i nasze rodziny. Razem trwaliśmy w tym dziwnym wyczekiwaniu. Trzy Miasta leżały przecież daleko, więc mieliśmy jeszcze czas, by zorientować się, co się dzieje, i zdecydować, co robić. Ojciec, jak zawsze niewzruszony, nie dopuszczał do siebie myśli, że nowi rewolucjoniści rzeczywiście mogą mieć coś przeciwko cudzoziemcom, bo był już wtedy bardziej Chińczykiem niż Amerykaninem i w ogóle przestał wierzyć, że Chińczycy mogliby komukolwiek uczynić krzywdę. Ale ja pamiętałam, choć z Chińczykami łączyło mnie tyle przyjaźni, pamiętałam pełne nienawiści spojrzenie tego człowieka w Szanghaju, gdy jako niecierpliwe dziecko pociągnęłam go za warkocz. Takich wrażeń, choćby nie wiem jak ulotnych, nie zapominam nigdy. Poza tym dobrze wiedziałam, że Chińczycy mają aż nadto powodów, by nienawidzić białych. Obawiałam się, że jeśli nienawiść ta wybuchnie teraz z całą siłą, nikt z nas nie ujdzie stąd żywy. Wszystko to działo się pod powierzchnią codziennych obowiązków, sympatycznych rozmów z uczniami, przyjaciółmi i sąsiadami. Nie padło ani jedno słowo, które mogłoby obudzić we mnie strach. Nawet na ulicach nie czuło się wrogości.
Nadszedł chiński Nowy Rok. Dom był pełen gości. Serwowałam herbatę, tysiące rodzajów ciast i słodyczy, dzieci wymieniały się między sobą podarunkami, zupełnie tak samo jak w poprzednie lata. Trudno było uwierzyć, że nasz wygodny dom może lada dzień znaleźć się w niebezpieczeństwie. Pamiętam, że służba była jeszcze bardziej uczynna i wyrozumiała niż zwykle, a moje chińskie przyjaciółki jeszcze czulsze dla naszych dzieci. Święta minęły, a potem dni i tygodnie ciągnęły się powoli. Aż do 27 marca 1927 roku.
Wszystkie wydarzenia tego dnia widzę jak na ekranie w kinie, jakbym w ogóle nie brała w nich udziału. Jest wczesny poranek. Na wiosennie zielonym trawniku przed domem z szarej cegły stoi mała grupka białych, niepewnych, osamotnionych: trzech mężczyzn, dwie kobiety, troje małych dzieci. Nad murem posiadłości hula zimny, wilgotny wiatr. Niebo jest ciemne od chmur. Ludzie drżą, choć otuleni w płaszcze, i spoglądają jedno na drugie.
- Gdzie się schowamy? - pytają szeptem.
Jedna z tych kobiet to ja, moje jest dwoje z tych dzieci. Druga kobieta to moja siostra. Dwaj młodsi mężczyźni to nasi mężowie, a ten wysoki, dystyngowany, starszy pan to nasz ojciec. Mój najstraszliwszy sen spełnił się. Grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo, ponieważ jesteśmy białymi w chińskim mieście. Choć żyliśmy tu całe życie w przyjaźni, teraz nie jest to warte funta kłaków. Cierpimy dziś za zupełnie nam obcych i nieznanych najeźdźców, imperialistów, białych ludzi z Anglii i Europy, którzy prowadzili tu wojny, plądrowali, żądali coraz to nowych kolonii, coraz to nowych ustępstw, ludzi, którzy wymogli siłą zgodę na prawo ekstraterytorialności. Zawsze bałam się tych białych, bo to przez nich znienawidzono nas w całej Azji! Teraz historia obraca cały swój majestat przeciwko nam: przeciwko mojemu dobremu, staremu ojcu, który wszystkim Chińczykom, z którymi się zetknął, czynił tylko dobro; przeciwko naszym małym dzieciom, które nie znają przecież innego kraju niż ten właśnie, w którym teraz znalazły się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
- Gdzie się schowamy? - pytamy i nie znajdujemy odpowiedzi.
Nasz dom już nas nie ochroni. Pokoje stoją, jak je zostawiliśmy kilka minut temu. Wielki piec wciąż roztacza wokół pokrzepiające ciepło, śniadanie niemal nietknięte nadal czeka na stole. Nalewałam właśnie kawę, gdy przybiegł sąsiad, nasz sumienny krawiec, z wieścią, że rewolucjoniści, którzy w nocy zdobyli miasto, rozpoczęli teraz rzeź białych. Stał przy stole, przy którym zasiedliśmy chwilę przedtem szczęśliwi, że bitwa dobiegła końca, załamywał ręce, a po policzkach ciekły mu łzy.
- Nie ma ani chwili do stracenia. Pan Williams leży już martwy na ulicy, za bramą!
Doktor Williams? Prorektor uniwersytetu chrześcijańskiego?
Ojciec zjadł śniadanie wcześniej, ponieważ chciał zdążyć na zajęcia w seminarium, ale wyszedł dopiero przed chwilą, więc boy pędzi teraz, by go zatrzymać. Wiemy z siostrą aż za dobrze, jak szybko potrafi zabijać zaczajona śmierć, więc w pośpiechu wstajemy, biegniemy po płaszczyki i czapeczki dzieci, bierzemy własne płaszcze, wybiegamy przed dom, który nagle przestał być schronieniem, i stoimy na chłodnym, wilgotnym wietrze.
Gdzie się schowamy?
Wokół nas gromadzi się służba, niespokojna też o własny los. Wiedzą, że jeśli znajdą ich przy nas, również mogą zginąć. Nikt nie wie, jak bardzo rozjuszeni są rewolucjoniści. Słyszeliśmy o nich niejedno.
- Nie ma co chować was w naszych pokojach - mówi amah. - I tak was tam znajdą. - Pada na kolana, obejmuje moje dziecko i głośno szlocha.
Dokąd iść? Nie ma dokąd. Z dalekich ulic dobiegają jakieś wycia; spoglądamy po sobie i mocniej ściskamy dziecięce rączki. Ojciec rusza wargami. Modli się. Lecz my nadal nie mamy dokąd pójść.
Nagle słychać skrzyp tylnej furtki. Wszyscy odwracamy głowy. To pani Lu, mieszkająca w jednej z glinianych chatek tłoczących się przy ślepej przeczniczce od głównej ulicy, ciągnącej się od frontu domu. Biegnie ku nam na swych źle skrępowanych stopach, powiewając luźnymi spodniami. Rdzawobrązowe włosy jak zwykle ma w nieładzie, opadają jej na policzki, a na dobrej twarzy maluje się troska, niepokój i miłość.
- Mądra Matko - sapie. - Weź całą rodzinę i chodźcie schować się u mnie! Tam nikt was nie znajdzie! Kto by chciał skrzywdzić kogoś takiego jak ja? Mój nicpoń znowu ode mnie uciekł, jestem z synem sama. Chodźcie, chodźcie, nie ma czasu!
Ciągnie mnie za płaszcz, chwyta na ręce wszystkie naraz dzieci, a my idziemy za nią ślepo, podbiegamy, nie zamykamy nawet furtki. W pobliżu nie ma żadnych domów. Mieszkaliśmy na peryferiach miasta. Biegniemy przez trawiastą łąkę. Mijamy stare groby i starannie uprawiane ogródki. Wreszcie po drugiej stronie muru docieramy do skupiska domków z gliny. W jednym z nich mieszka pani Lu. Czekają już na nas jej sąsiedzi i znajomi - dobrzy, ubodzy ludzie. Pospiesznie prowadzą nas do domku, w którym miejsca jest tylko na zbite z desek łóżko, mały kwadratowy stół i dwie ławy. Nie ma nawet okna, tylko dziura pod strzechą. Jest prawie całkiem ciemno. Wciskamy się wszyscy do środka. Pani Lu zamyka drzwi.
- Zaraz wracam - szepcze. - Jakby które dziecko zapłakało, nie bójcie się. Tu jest tyle dzieci, że te dzikusy nie zorientują się, że to nie nasze płacze.
Wychodzi. Zostajemy sami. Zapada dziwna cisza. Dzieci nie płaczą. Nie mówimy nic. Staramy pojąć, co się dzieje. To wszystko zdarzyło się zbyt szybko. Potem ojciec wygląda na zewnątrz przez dziurę w poszyciu. Widać jakieś światło, jakąś łunę na niebie.
- Palą seminarium - mówi.
To tam codziennie uczył i tłumaczył Nowy Testament z greckiego na chiński.
Nikt nie odpowiada. Znów zapada cisza.
To widzę, to pamiętam. Choć nigdy czegoś takiego nie przeżywałam, choć zdarzyło się to tak nagle, wszystko wydaje mi się jakby znajome. Siedząc z siostrą na krawędzi łóżka - każda trzyma na kolanach swoje dziecko - zdaję sobie sprawę, że od dawna spodziewałam się właśnie tego. Wiatr został posiany, burza nadeszła. To czysty zbieg okoliczności, że urodziłam się w czasach burz, że muszę zbierać to, czego nie posiałam. Czystym zbiegiem okoliczności jest przecież też kolor mojej skóry. Przed tym zbiegiem okoliczności, przed tym przeznaczeniem, nie uda mi się jednak uciec. Tak rozmyślałam siedząc w milczeniu i tak na pewno rozmyślało każde z nas: mój stary ojciec, dobiegający kresu swych dni, moja młodsza siostra i jej synek oraz ja sama z moim chorym dzieckiem i małą córeczką, którą adoptowałam i przywiozłam tu z Ameryki, i ci dwaj Amerykanie, nasi mężowie. Nikt z nas nie mógł teraz ujść przed karą historii za poprzednie wieki, za to, co wydarzyło się przed naszym urodzeniem i bez naszego udziału. Nie sądzę, by którekolwiek z nas uczyniło coś złego jakiemukolwiek Chińczykowi, wręcz przeciwnie, walczyliśmy dla nich o sprawiedliwość, stawaliśmy - nie raz i nie dwa - po ich stronie przeciwko własnej rasie, boleśnie odczuwając wszelkie niegodziwości wyrządzane im kiedyś i teraz. Dziś jednak nie ma to już żadnego znaczenia, nie ma znaczenia ani dobroć, ani okrucieństwo. Teraz musieliśmy ukrywać się przed śmiercią, bo byliśmy biali.
Pamiętam, że nasze położenie rozważałam wtedy z dwóch różnych punktów widzenia. W skali ogólnoświatowej i wielowiekowej historii nie mogłam nie sympatyzować z Chińczykami, którzy od białych zaznali tylko zła, nigdy zaś dobra. Będąc na miejscu młodych Chińczyków również chciałabym pozbyć się białych raz na zawsze, więc nie mogę ich za to winić. Z drugiej strony cały czas myślałam o tym, co się teraz działo i o dzieciach. Byłam pewna, że ojciec przyjmie los ze spokojem. Nie obawiałam się o niego. Przeżył już swoje. Obaj młodsi mężczyźni muszą dać sobie sami radę w ostatnich chwilach. Obie z siostrą również byłyśmy na tyle silne, by znieść wszystko z godnością nie okazując strachu. Ale te małe dzieci? - moje zupełnie bezbronne dziecko miało wtedy siedem lat, adoptowana córeczka trzy, w tym samym wieku był synek mojej siostry - nie mogłyśmy pozwolić, by zostały same; my, matki, musiałyśmy mieć pewność, że nie będą żyły, nim same zginiemy.
W mieście zebrał się już żądny krwi motłoch. Dobiegały do nas odgłosy wystrzałów i wycie tłumów. Dzieje się tak w każdym mieście, w każdym kraju, gdy nagle załamie się panujący porządek. Wszędzie istnieją złodzieje, rabusie, podpalacze, ludzie bojący się zabijać w czasie pokoju, ale w których budzi się nagle żądza krwi, gdy pokój ten zostanie zaburzony. Słyszeliśmy teraz wrzaski, głośny śmiech, nawoływania...
Wreszcie dobiegł nas odgłos wyłamywanych drzwi frontowych naszego domu, a zaraz potem okrzyk chciwej radości, gdy tłum wpadł do hallu.
Widziałam wszystko tak dokładnie, jakbym tam była. Widziałam pokoje, które urządziłam, które tak kochałam, przytulne i śliczne, z żółtymi zasłonami w oknach, bladoniebieskimi, chińskimi dywanikami na podłodze, chińskimi meblami, kilkoma wygodnymi fotelami, z kwiatami na stołach. Przez całe tygodnie opiekowałam się białymi liliami, aż rozkwitły w pełni, napełniając cały dom swym zapachem. Na piętrze były sypialnie i pokój dziecinny, a na strychu mój ulubiony pokoik do pracy. Pamiętałam, że leży w nim na biurku dokończony rękopis mojej pierwszej powieści. W kominku w salonie płonęły węgle.
Teraz to wszystko przepadło. Tłum pędził przez pokoje porywając wszystko, co napotkał na swej drodze, kłócąc się o ubiory, pościel, dywany i wszystko, co kiedyś było moje. Ja zaś, jak na ironię, siedziałam tymczasem na zbitym z desek łóżku w maleńkiej chatce w najgorszych rzeczach, nie miałam nawet mojego ukochanego płaszcza z Ameryki, ponieważ tego dnia akurat skończyłam powieść i postanowiłam zrobić na strychu gruntowne porządki.
Mijały godziny. Nikt nie pojawił się w pobliżu naszej kryjówki, a my nie wydawaliśmy z siebie głosu. Nawet dzieci były cicho. Nie płakały, nie szeptały przytulone do nas. Dziwnie było tak nagle zostać samemu, gdyż od wielu dni ciągle ktoś u nas był. Gdy wojska rewolucyjne podeszły pod miasto i okazało się, że bitwa jest nieunikniona, nasz „pan wojny” oznajmił, że nie odda miasta bez walki, zamknął bramy i rozmieścił na murach żołnierzy. Przewidywałam taki obrót sprawy, więc zdążyłam przygotować się na oblężenie. Jak wielokrotnie wcześniej w tych niespokojnych czasach, zgromadziłam zapasy konserw, suszonej żywności chińskiej, owoców i kasz. Przy domu mieliśmy kurnik, więc dzieci miałyby jajka, a poza tym dokupiłam jeszcze kilka skrzyń amerykańskiego mleka skondensowanego i australijskiego masła w puszkach.
Bitwa rozpoczęła się trzy dni temu i od pierwszych salw snu zaznały tylko dzieci; dorośli wiedzieli bowiem, że ta bitwa jest inna od poprzednich. Wojska komunistów były zorganizowane i ślepo posłuszne swym wodzom. Mówiono, że z komunistami szedł nawet sam Cziang Kai-szek. Nie były to już zwykłe walki między Chińczykami, do których zdążyliśmy się przyzwyczaić. Teraz pojawił się nowy, bardzo niebezpieczny czynnik: komuniści ze swą nienawiścią, nienawiścią do cudzoziemców i poczuciem dawnych krzywd, nienawiścią jak nigdy dotąd zorganizowaną.
Zgromadziło się u mnie mnóstwo Chińczyków. Nie wiem, czy podobnie było w innych domach, ale w moim było ich pełno: wszyscy nasi chińscy znajomi z rodzinami i przyjaciółmi. W takich czasach moje drzwi stały otworem dla każdego. Przynosili ze sobą tyle jedzenia, ile mieli, i przez te trzy dni dzieliliśmy się wspólnymi zapasami. Wielkie piwnice, nieodzowne w krajach podzwrotnikowych, pełne były zupełnie nie znanych nam ludzi prosto z ulicy. Wpuszczaliśmy wszystkich, gdyż cieszyliśmy się, że czują się u nas bezpiecznie; do tej pory rzeczywiście najbezpieczniej było w takich sytuacjach w pobliżu cudzoziemców, ponieważ Niesprawiedliwe Traktaty chroniły również chińskich przyjaciół białego człowieka. Traktaty te zawsze napełniały mnie wstrętem i gdyby to tylko było możliwe, nigdy bym z nich nie korzystała, ale byłam bezsilna. Były złem, które teraz właśnie wydawało gorzkie owoce nienawiści, gromadzącej się przez całe pokolenia. Do tej pory, choć wbrew sobie, ale byłam przed nią chroniona i przynajmniej mogłam chronić innych. Zaledwie wczoraj wieczorem mówiłam ze śmiechem do siostry, że w piwnicy schowało się u nas tyle ludzi, że podłogi aż unoszą się do góry. Wszyscy starali się robić jak najmniej hałasu, ale tłumione głosy napełniały cały dom aż po dach głuchym pomrukiem. Posyłałam im na dół herbatę i chleb, by nie byli głodni.
Kładąc się spać marzyłyśmy o jutrze, ponieważ wszędzie mówiono, że bitwa powinna zakończyć się przed świtem. Rano, mówiłyśmy sobie, nastanie pokój i nowa władza. Było już jasne, że dawny władca Nankinu zostanie pokonany. Po stronie jego przeciwników była młodość, ideały i patriotyzm. Wiedziałam przecież, że moi studenci i większość znajomych sprzyja rewolucjonistom, a broniący się przed nimi miejscowy „pan wojny” miał tylko najemników, którzy opuszczą go, gdy tylko zrozumieją, że porażka jest nieunikniona. Byłyśmy jednak przyzwyczajone do bitew i częstych zmian władzy; mogłyśmy tylko mieć nadzieję, że nowa będzie lepsza od starej, a każda niemal władza była lepsza od chciwych „panów wojny” i ich jarzma, znoszonego jak dotąd cierpliwie przez lud.
Tej nocy wyczerpana wreszcie zasnęłam. Obudziła mnie nie zwykła w ciągu ostatnich dni kanonada, lecz właśnie cisza, cisza tak głęboka, że w pierwszej chwili nie wiedziałam, co się dzieje. Dopiero świtało. W pokoju widać było tylko znane zarysy mebli i szary prostokąt okna. Chwilę trwało, zanim zorientowałam się, że działa, starodawne działa twierdzy, przestały strzelać. W pokoju wisiało namacalne niemal milczenie. Milczenie? Tak, nie słyszałam żadnych odgłosów ludzkich. Nie płakało żadne dziecko, a z piwnicy nie dochodził już jednostajny pomruk.
Wstałam, ubrałam się i zeszłam na dół. Pokoje, wieczorem pełne znajomych i znajomych naszych znajomych, były teraz puste. Ani jednego zawiniątka z pościelą, ani jednego ubrania. Otwarłam drzwi do piwnicy. Pusta. Wszędzie idealny porządek, czysto. Tylko po kuchni kręcił się kucharz. Oczy miał czerwone, policzki blade.
- Co się stało - zapytałam.
- Wszyscy sobie poszli - powiedział. - W nocy wszyscy sobie poszli.
- Dlaczego?
- Boją się - odparł.
Nawet wtedy nie dotarło do mnie, że boją się być z nami. Nie mieściło mi się w głowie, że odtąd biali nikogo już nie ochronią w Chinach, nawet samych siebie.
W zatłoczonej chatce siedzieliśmy wiele godzin, a na zewnątrz robiło się coraz głośniej. Jeden po drugim płonęły domy cudzoziemców. Nie mówiliśmy nic. Wreszcie otwarły się drzwi i do środka wślizgnęła się pani Lu niosąc imbryk i kilka czarek.
- Wasz dom nie pali się - szepnęła nalewając mi herbatę. - Te dzikusy kradną, ale nie palą.
- To nie ma znaczenia - odpowiedziałam również szeptem.
- Kucharz, amah i ogrodnik udają, że też kradną, ale naprawdę biorą dla was, co się da. I ja też, i moi sąsiedzi. Pani wie, że bierzemy nie dla siebie? - Pogładziła mnie po policzku. - Pani pomogła mi, gdy nie miałam domu. Dwa razy ocaliła pani życie mojego synka.
Być może zabrzmi to dziwnie, ale w tej chwili doznałam poczucia spokoju, które pamiętam do dziś. Oto istota, która czyniła dobro i tylko dobro. Ratowała nasze życie, swoje wystawiając na szwank. Jak dobrze było mieć ją przy sobie!
Czy zdawała sobie sprawę z tego ryzyka?
- Wiesz, że jeśli nas tu znajdą, ciebie też zabiją? - szepnęłam.
- A niech spróbują - odpowiedziała równie cicho, choć z wielką mocą. - Niech tylko spróbują mnie tknąć, dzikusy! Nie wiedzą, kto dobry, a kto zły!
Uściskała moje dziecko.
- Mój skarbeńku - szepnęła czule i poszła.
Dzień ciągnął się powoli, a szaleństwo na zewnątrz nie gasło ani na chwilę. Potem jeszcze raz otworzyły się drzwi. Tym razem przyszedł mąż mojej przyjaciółki, tej, której dziecko zmarło przy zastrzyku. Donosił, że wielu Chińczyków stara się ocalić białych. Są teraz u dowódcy komunistów. Uproszą, by nas oszczędzono.
- Odwagi - mówił. - Robimy wszystko, żeby was ocalić. - Pamiętam, że zawahał się w tym miejscu, po czym dodał: - Niełatwo było was znaleźć, bo pani Lu nie dowierza nikomu. Jeszcze chwilę temu nie chciała mi powiedzieć, gdzie jesteście. Nie wiadomo już, kto przyjaciel, a kto wróg. Wszystko przez tych komunistów!
Odszedł. Znów mijały godziny. I znów otwarte drzwi, a w nich chińska twarz. Tym razem była to nie znana mi staruszka, sąsiadka pani Lu. Przyniosła nam gorącej zupy z makaronem. Wypełnione nią czarki postawiła na stole.
- Jedzcie! - mówiła głośnym szeptem. - Jedzcie, dobre zamorskie diabły, i nie martwcie się. Nie znajdą was. Nikt stąd was nie wyda. My tu wszyscy jesteśmy porządni ludzie. Nawet dzieci nic nikomu nie powiedzą. A jakby jakieś wasze dziecko chciało sobie popłakać, to niech płacze. Jak usłyszę, dam parę klapsów wnukowi i każę mu płakać na dworze, to nikt nie będzie wiedział, że jeszcze jakieś płacze. Wszystkie dzieci płaczą tak samo...
Odeszła, kiwając głową i uśmiechając się uspokajająco. Nakarmiliśmy dzieci i czekaliśmy dalej.
Szaleństwo narastało. Nie mieliśmy żadnych złudzeń, że hałas wzmaga się. Nadchodząca noc i zapadające ciemności zwiększały jeszcze niebezpieczeństwo. Zastanawiałam się, co też dzieje się z innymi białymi z Nankinu. Wielu z nich, podobnie jak my, miało chińskich przyjaciół, ale jeżeli nie znaleźli kryjówki, mogli już dawno zginąć. Być może po raz pierwszy w życiu uświadomiłam sobie w pełni, kim jestem: białą kobietą. Nawet największa sympatia dla mojego przybranego kraju nie zmieni mojego urodzenia i pochodzenia. Myślę, że w pewien sposób wtedy właśnie, w tej ciemnej chatynce, zmienił się mój świat. Nie mogłam uciec przed sobą, przed kolorem mojej skóry, przed przynależnością do jakiegoś narodu.
Teraz już nikt, nawet pani Lu, nie otwierał drzwi. Wiedziałam, że to nie z braku lojalności, lecz ze strachu o nas. Żołnierze musieli być blisko, więc nie chciała robić niczego, co by w jakikolwiek sposób mogło zdradzić naszą obecność. Słyszeliśmy całkiem wyraźnie grubiańskie głosy, chrapliwe skandowanie komunistycznych pieśni i bezustanne trzeszczenie palących się domów, huk walących się ścian.
Jakoś po południu, jeszcze przed zmrokiem, drzwi otwarły się po raz kolejny. Znów był to młody Chińczyk, mąż mojej przyjaciółki, ten który był u nas rano. Teraz wszedł, padł na kolana i oddał staroświecki pokłon - kowtow.
- Jesteśmy bezsilni - powiedział, a po policzkach ciekły mu łzy. - Nic nie możemy zrobić. Powiedzieli nam, że przed nocą wszyscy zginiecie. Przebaczcie nam, przebaczcie, bo wielce was skrzywdziliśmy, bo zgrzeszyliśmy przeciw wam.
Wielokrotnie bił czołem o ziemię, my zaś prosiliśmy go, żeby wstał, bo zrobił wszystko, co mógł, i to narażając samego siebie. Nie on jeden zresztą, wstawiali się za nami wszyscy: profesorowie i studenci uniwersytetu, sąsiedzi, przyjaciele.
- Dziękujemy - mówiliśmy odpowiadając pokłonem na każdy jego pokłon. Odszedł i teraz zostaliśmy już naprawdę sami. Każde z nas przygotowywało się na swój sposób na to, co nas czekało. Nikt nie potrafił wykrztusić ani słowa. Siedziałyśmy z siostrą trzymając się za ręce, potem uświadomiłam sobie, że ma męża. Zwróciłam się ku ojcu. Siedział na ławie, twarz miał spokojną, niewzruszoną. Nigdy dotąd nie podziwiałam go i nie kochałam bardziej niż w tej chwili. Dzieci były na szczęście małe i nieświadome tego, co je czeka. Wiedziałam, że tego jednego potrafię dopilnować - by odeszły przede mną.
Na tym dziwnym, bezgłośnym oczekiwaniu minęło całe popołudnie, a tumult na dworze nie cichł. W chatce zrobiło się ciemno. Po raz ostatni widzieliśmy tarcze naszych zegarków około piątej. Wtedy zdjęłam mój mały, złoty zegarek i wsunęłam go pod poduszkę pani Lu - niech przynajmniej w jej ręce się dostanie. Głośne odgłosy kroków słychać było teraz tuż za drzwiami. W każdej chwili spodziewaliśmy się, że zaraz otworzą się z trzaskiem i nastąpi koniec. Nagle usłyszeliśmy straszliwy huk, który przetoczył się nad dachem. Co to? Tak grzmieć, zagłuszając ludzkie krzyki, mogą tylko działa, ale Chińczycy nie mieli tak potężnej artylerii. Huk powtarzał się raz po raz.
To okręty wojenne na rzece! W jednej chwili wszyscy pomyśleli o tym samym. Oczywiście, to może być tylko to. Nikt z nas nie przewidział takiej ewentualności. Do rzeki było co prawda kilkanaście kilometrów, ale pociski dalekosiężnych dział lądowały całkiem blisko naszej kryjówki.
Huk trwał tylko przez kilka minut, które nam wydały się niemal wiecznością. A potem, gdy zamilkł, nastała zupełna cisza. Umilkły krzyki, nie było słychać kroków. Zapadłe nagle milczenie przerywał tylko odgłos spadających, przepalonych krokwi, walących się ścian.
Co teraz? - zastanawialiśmy się. Jakże pragnęliśmy, by zjawiła się pani Lu! Ale nikt nie przychodził. Siedzieliśmy więc sami przez dwie czy więcej godzin w milczeniu. W ciemności szybko traci się rachubę czasu. Co mogła oznaczać ta cisza?
Wreszcie drzwi otwarły się i w świetle kołyszącej się na nocnym wietrze pochodni zobaczyliśmy naszego chińskiego przyjaciela. Otaczali go żołnierze komuniści - poznaliśmy po mundurach. Stanął na progu. Nie skłonił się, okazywana przedtem grzeczność gdzieś zniknęła.
- Macie wszyscy przejść do budynków uniwersytetu - rzucił ostro. - Tam mają zebrać się wszyscy biali.
W świetle pochodni ujrzałam drżenie jego warg i znacząco uniesione brwi. Zrozumiałam. Tą oschłością chronił sam siebie. - Przebaczcie - zdawał się mówić.
Wstałam natychmiast, wzięłam dzieci za ręce i pierwsza wyszłam z chatki. W panującym na zewnątrz mroku dostrzegłam wśród gapiów panią Lu. Płakała. Światło pochodni odbijało się w jej mokrych policzkach. Inni stali niewzruszeni, my zaś nie zwracaliśmy się do nikogo, by nie wydać przyjaciół na pastwę zemsty. Wyprowadzono nas spośród chatek. Szliśmy wąskimi ścieżkami między ogródkami warzywnymi stratowanymi przez tłum, potem wśród porośniętych trawą grobów do drogi wiodącej do uniwersytetu. W ciemności moje bezradne dziecko zaczęło się niecierpliwić i popchnęło młodego żołnierza idącego przed nami. Odwrócił do nas straszliwie wykrzywioną nienawiścią twarz i uniósł w górę kolbę karabinu.
- Nie, proszę - zawołałam, dokładnie tak jak kiedyś moja matka. - To tylko dziecko. Bardzo przepraszam.
Poszliśmy dalej i wreszcie dotarliśmy na teren uniwersytetu. Poprowadzono nas między żołnierzami do głównego budynku, gdzie czekali już inni biali. Przechodząc jednak tym szpalerem przyjrzałam się w świetle pochodni tym rewolucjonistom. Wszyscy by U młodzi; młode były wszystkie twarze, ale żadna z nich nie była mi znajoma. Były to twarze ludzi dzikich, twarze pijane o przekrwionych rozbieganych oczach; może pijane winem, może zwycięstwem i nienawiścią. Spoglądali na nas wrogo i uśmiechali się ze straszliwą drwiną, bo oto oglądali przecież upadek i poniżenie białych, którzy tak długo byli ich ciemięzcami. Tak, wiedziałam, co czują, a mimo to nadal nie czułam nienawiści. Wróciłam do mych poprzednich przemyśleń. Wiatr został posiany i oto nadeszły dawno oczekiwane, nieodwracalne, nieuniknione burze. To, że znalazłam się na ich drodze, było jedynie dziełem przypadku. Wyszliśmy po schodach na górę i w wielkiej sali znaleźliśmy się wśród innych białych, mężczyzn, kobiet i dzieci, zdrowych i chorych, i rannych od kul, poturbowanych przez tłum czy żołnierzy. Po pierwszych powitaniach wysłuchaliśmy opowieści o tym, kto zginął i jak. Ci, którzy przeżyli, zawdzięczali to bohaterskim Chińczykom, którzy bez względu na grożące konsekwencje pracowali nad naszym ocaleniem. Mimo wszystko spotkanie to było cudowne i radosne. Nigdy dotąd nie czułam bliższego związku z moim narodem, ale też nigdy dotąd nie kochałam i nie szanowałam Chińczyków tak jak w tamtej chwili. Byłam pewna, że te dwie wielkie nacje muszą kiedyś porozumieć się i nawiązać trwałą przyjaźń. Tak ten straszliwy dzień zakończył się radosnym uniesieniem. Położyliśmy dzieci na płaszczach i kołdrach przyniesionych nam przez Chińczyków, po czym wreszcie zasnęliśmy sami.
Cóż więcej? Pozostaliśmy tam przez noc i cały następny dzień, nie wiedząc wciąż, czy zostaniemy wypuszczeni, czy zatrzymani w niewiadomym celu, ale w naszej niewoli przynajmniej nie doskwierała nam samotność. Przez cały czas dołączali do nas jedni po drugich inni biali. Wiedzieliśmy teraz, kto ocalał, a kto zginął; wśród ofiar znalazł się łagodny, stary ksiądz katolicki, Włoch, który wykładał tak jak ja na uniwersytecie chińskim. Często gawędziłam z nim, gdy oboje czekaliśmy, aż zbiorą się nasi studenci. Samotności i odcięcia od świata nie czuliśmy przede wszystkim dlatego, że co chwila nasi chińscy przyjaciele narażali się na brutalność strażników, by podrzucić nam żywność, ubrania, szczoteczki do zębów, pieniądze, grzebienie, wszystko, co tylko mogło nam się przydać. Przychodzili z płaczem, tak zrozpaczeni, że to my musieliśmy ich pocieszać, dziękować bez końca i zapewniać, że nie czujemy do nich żalu za to, co się stało. I była to prawda, bo przyjaźń, którą nam okazywali, znacznie podnosiła nas na duchu.
Nadal jednak nie wiedzieliśmy, co z nami będzie. Przebąkiwano, że dowódcy cudzoziemskiej flotylli prowadzili rozmowy na temat naszego uwolnienia. Wreszcie późnym popołudniem następnego dnia kazano nam zebrać się i opuścić budynek. Mieliśmy udać się na nabrzeże, a stamtąd na okręty. Przy bramie okazało się, że dla ludzi starszych i kobiet z małymi dziećmi przygotowano kilka rozklekotanych wozów, więc wraz z innymi matkami zostałam powieziona przez jakże mi znane ulice. Teraz jednak było tu zupełnie obco: po obu stronach stał milczący tłum gapiów. Czy zobaczę jeszcze kiedyś to miasto? Nie wiedziałam. Z drugiej strony zupełnie nie wyobrażałam sobie, bym mogła tu nie powrócić.
Konie wlokły się noga za nogą. W końcu dotarliśmy nad rzekę, a tam amerykańscy marynarze zabrali nas na swe kanonierki. Prawie natychmiast dowiedzieliśmy się, że tego dnia po raz drugi cudem uniknęliśmy śmierci, tym razem z rąk rodaków.
A było to tak: na pokładzie krążownika, z którego amerykański dowódca flotylli dowodził akcją naszego uwolnienia, znajdował się też konsul amerykański, John Davis, mój przyjaciel z lat dziecinnych, syn misjonarza, przyjaciela ojca. Dowódcy wojsk komunistycznych w mieście otrzymali ultimatum, że do szóstej wieczór, o ile pamiętam, nasza grupa ma zjawić się nad rzeką. W przeciwnym razie miasto miało zostać zbombardowane naprawdę, a nie tak, jak dzień wcześniej, gdy celowano w wolną przestrzeń między murami, dzięki czemu zginęło tylko parę osób. Oznaczony czas minął, nas wciąż nie było, więc dowódca amerykański zabierał się już do wydania rozkazu otwarcia ognia. John Davis, wiedząc, że Chińczycy nie przestrzegają żadnych zasad punktualności, ubłagał go, by poczekał jeszcze piętnaście minut, a gdy po upływie tego czasu nadal nie było nas widać, wyprosił jeszcze chwilę zwłoki. Droga z miasta wciąż była pusta, więc Davis po raz trzeci opóźnił decyzję dowódcy o kilka minut i wtedy wreszcie nad rzeką pojawił się pierwszy wóz naszej nędznej karawany. Gdyby ogień został otwarty, prawdopodobnie zginęlibyśmy wszyscy. Na szczęście dotarliśmy cało i zdrowo na statki.
Cudzoziemskie kanonierki widywałam na rzece przez całe życie i całe życie pragnęłam, by z niej zniknęły. Uważałam, że nie mają prawa panoszyć się tak po wewnętrznych wodach Chin, a teraz właśnie taki statek uratował mnie i moich bliskich unosząc w bezpieczne strony. Cieszyłam się z ocalenia, ale wolałabym nie zawdzięczać życia czemuś, co nadal uważałam za złe. Nie był to jednak czas na takie skrupuły, więc przyjęłam pomoc moich rodaków, w tym przypadku młodych i dość ordynarnych marynarzy z niszczyciela. Gorąco pragnęłam usłyszeć od nich dobre słowo, ale nadaremnie. Zapewne byli zmęczeni, zmęczeni i poirytowani, że nie mieliśmy na tyle rozumu, by wynieść się z Nankinu parę miesięcy temu, gdy konsul ostrzegał nas przed niebezpieczeństwem grożącym ze strony rewolucyjnej armii chińskiej. W dodatku zapewne nie rozumieli też, po co my w ogóle mieszkamy w Chinach i sprawiamy im tyle kłopotu. Tak czy inaczej obchodzili się z nami szorstko, niektórzy wręcz pogardliwie. Poczułam się samotna i odtrącona, ale dla dobra dzieci nie mogłam nie skorzystać z tego niechętnie udzielanego ratunku. Na statku zgromadzono nas wokół prostego stołu z desek, na którym w dwóch stertach leżały widelce, łyżki i miski, a jeden z marynarzy nalewał wszystkim coś w rodzaju gulaszu. Jedli wszyscy oprócz mnie. Nie mogłam wziąć do ust ani kęsa. Nie tylko z wyczerpania: utraciłam radość ducha, która przepełniała mnie jeszcze tak niedawno. Moi przyjaciele, Chińczycy, byli daleko, a tu byli tylko ci obcy, młodzi mężczyźni, którzy nie uśmiechali się nawet wtedy, gdy patrzyli na dzieci.
Tej nocy przeżyliśmy jeszcze jedną katastrofę. W kabinie przeznaczonej dla sześciu marynarzy spało tym razem czternaście kobiet i całe ich potomstwo. Najlepsze koje dostały się oczywiście tym, które trafiły tu prosto ze szpitala misyjnego z nowo narodzonymi dziećmi. Reszta spała pokotem na podłodze. Jedną z koi dostałam dla moich dzieci, więc położyłam je do łóżka w tych samych ubraniach, które nosiły przez cały dzień - nic innego teraz nie miały - i usiadłam przy nich, by odpocząć przez chwilę. Nagle wydało mi się, że moje bezradne dziecko zaczyna gorączkować. Pożyczyłam od kogoś termometr i wsunęłam córeczce do ust, by zmierzyć temperaturę. Była tak okropnie niespokojna, że przegryzła szkło, więc musiałam w pośpiechu wyjmować z jej buzi kawałki, by żadnego nie połknęła. W tej samej chwili zauważyłam, że inne twarze nagle pozieleniały, a potem zwymiotowało najpierw moje młodsze dziecko, a potem wszystkie inne. W ciągu kilku minut torsje wstrząsały już wszystkimi poza mną. Pojawił się lekarz misyjny, również straszliwie chory. Dowiedziałyśmy się od niego, że chorują wszyscy. Okazało się, że gulasz zrobiono ze starych konserw, które wywołały tak silne zatrucie żołądkowe.
Cóż to była za noc! Jako jedyna zdrowa biegałam tam i z powrotem z różnymi naczyniami, opróżniając je, myjąc i znów przytrzymując komuś do napełnienia. Ubikacja była tylko jedna, ale na szczęście wyposażona w spłuczkę, więc jakoś to szło. W pewnej chwili, gdy weszłam z kolejną porcją pełnych garnków i garnuszków, zastałam tam znajomą sąsiadkę z Nankinu, która gorączkowo przeszukiwała zawartość muszli. Poprzedniego dnia połknęła swą złotą obrączkę, gdy chciał jej ją zabrać jeden z żołnierzy, a teraz usiłowała ją odzyskać. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że determinacja została nagrodzona.
Gdy najgorsze minęło, gdy okazało się, że nikt nie umrze, gdy wreszcie zasnęły moje dzieci, zbliżał się już świt, a niszczyciel pędził rzeką w stronę Szanghaju. Znów usiadłam na krawędzi koi i zapragnęłam znaleźć coś do czytania, byle tylko uciec na chwilę od tej straszliwej nory i nie myśleć o nieznanym jutrze. Skąd wziąć tu książkę? Jakiś szósty zmysł kazał mi sięgnąć pod koję a tam, w otwartej, płóciennej torbie, wyczułam kształty książki. Wyciągnęłam ją i w świetle solidnej lampy naftowej odczytałam tytuł. Był to Moby Dick, którego jeszcze nie czytałam. Nigdy nie należy wątpić w dobroć bogów! Podczas gdy inni odsypiali chorobę i cierpienie, ja, zdrowa i uspokojona już, czytałam sobie przez resztę nocy.
Schodząc na ląd w Szanghaju czułam dziwne, lecz przyjemne uczucie lekkości. Trzeba przyznać, że utrata wszystkiego, co się posiada, ma swoje dobre strony, gdy już nic na to nie można poradzić. Kochałam mój dom w Nankinie, te małe skarby, którymi go urządziłam, i założony przez siebie ogródek. Kochałam całe tamtejsze życie, przyjaciół i studentów. No cóż, było, minęło. Teraz nie miałam nic poza tymi starymi ubraniami na grzbiecie. Powinnam odczuwać smutek z tego powodu, a przecież ku mojemu wielkiemu zdziwieniu uświadomiłam sobie, że nie smucę się ani trochę. Wręcz przeciwnie, miałam poczucie wielkiej przygody, choćby dlatego tylko, że żyję, że jestem wolna, nawet od wszelkiej własności. Nie miałam żadnych zobowiązań, żadnych zadań. Byłam teraz tylko uciekinierką, a więc kimś zupełnie innym od tej wiecznie zajętej, młodej kobiety, którą byłam dotąd. Nie martwiła mnie nawet utrata rękopisu powieści. Jeśli straciłam wszystko, to rękopis też, trudno.
Oczywiście nikogo nie namawiam do dobrowolnego popadania w podobny nastrój, ponieważ taka reakcja oznaczała przede wszystkim, że korzenie mojego życia zostały podcięte. Już nigdy nie dane mi było zapuścić ich równie głęboko. Kto kiedykolwiek stracił nagle całe swoje dotychczasowe otoczenie, zrozumie, co mam na myśli, więc nawet nie warto tłumaczyć. Po prostu: żaden dom, żadne przedmioty nie będą już dla mnie nigdy tak cenne jak przedtem. Teraz wiem, że wszystko co materialne może zostać zniszczone. Za to zaczęłam odtąd jeszcze wyżej cenić sobie ludzi i ludzkie uczucia. Myślałam teraz o tych wszystkich jakże różnych osobach, z którymi miałam do czynienia w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin, od chwili gdy przybiegł z ostrzeżeniem nasz krawiec, a moja ukochana pani Lu pospieszyła nam na ratunek, po spotkanie najbardziej oschłego młodego marynarza. Oschłości tej nie udało się przełamać aż do końca. Nikt nie czuł się odpowiedzialny za zatrucie, nikt nawet nie litował się nad dziećmi.
Niszczyciel dobił wreszcie do brzegu. Patrzyłam na zebrane na szanghajskim bulwarze tłumy gapiów, ale nie czułam ani wstydu, ani troski. Wielu Chińczyków nie kryło satysfakcji na widok brudnych i wymęczonych białych uciekinierów, ale byli też i tacy, mili i dobrzy, którzy chcieli zaraz nakarmić nas i dać schronienie. Zdążyłam już nauczyć się, że tłum, gdziekolwiek się gromadzi, zawsze zawiera te dwa przeciwne elementy. Wszystkim nam znaleziono mieszkania, ale tak mało mnie to obchodziło, że nie pamiętam teraz, jak długo tam zostaliśmy; wiem tylko, że krótko. Wykąpaliśmy się, przebrali w świeże ubrania pochodzące z naprędce zorganizowanej zbiórki, a zaraz potem doszłam do wniosku, że Szanghaj działa mi na nerwy jeszcze bardziej niż zwykle i że muszę stąd wyjechać.
Chciałam pojechać gdzieś w góry, gdzieś, gdzie nie byłoby wielu ludzi, najlepiej nikogo znajomego, gdzie mogłabym w spokoju przemyśleć wszystko, co się stało, by do końca pojąć, jak to jest, gdy ma się podcięte korzenie i czy korzenie są w ogóle potrzebne? Jeśli nie, to po co je znów gdzieś zapuszczać? Na te pytania musiałam znaleźć odpowiedź, więc powiedziałam rodzinie:
- Jedźmy stąd. Jedźmy do Japonii, w te góry nad Nagasaki, nad morzem. Możemy wynająć sobie jakiś mały domek.
Poza tym, że prowadzący misję zgodził się wypłacić nam zaliczki na koszt przyszłych pensji, nie pamiętam żadnych innych szczegółów. W każdym razie udało się nam znaleźć miejsce na małym i okropnie zatłoczonym japońskim statku, przebyliśmy morze i wylądowaliśmy w Nagasaki na japońskiej wyspie Kiusiu. W tamtych czasach Nagasaki było czystym, czarującym miastem, dobrze mi znanym, bo często zatrzymywaliśmy się tutaj w podróżach przez Pacyfik. Tutaj też, na wiele lat przed moim urodzeniem, zachorowała moja najstarsza siostra, gdy rodzice wieźli ją do Chin z wakacji. Zmarła na statku w wieku sześciu miesięcy.
Dobrze było iść cichymi, czystymi uliczkami, zamieszkać w małej gospodzie w pokojach pełnych spokoju, brać japońskie kąpiele, jeść pyszne japońskie potrawy, a potem spać, spać i spać! Doskonale pamiętam, jak rozkoszowałam się każdą chwilą tego odpoczynku. Po przebudzeniu szliśmy na spacer między przyjaznych, grzecznych ludzi i patrzyliśmy, jak nad górami, które zdawały się spychać domy miasta do morza, gromadzą się wieczorne mgły. Właśnie w tych górach kryło się małe miasteczko, w którym miałam nadzieję znaleźć dom, przynajmniej na chwilę, byśmy mogli zastanowić się, co dalej robić.
Żyło się tu tak łatwo, tak bezpiecznie, tak spokojnie! Japoński taksówkarz wywiózł nas krętymi drogami w góry, gdzie zatrzymaliśmy się w kolejnej gospodzie do czasu wynajęcia domu. Gospodę tę pamiętam dlatego, że łaźnie napełniano tam cudownie czystą wodą z ciepłych źródeł, leczniczych, uspokajających. Źródła te tryskały tu niemal wszędzie, niemal wszędzie unosiły się spośród skał małe obłoczki pary. Japońscy drwale i turyści gotowali sobie w nich jajka, podgrzewali ryż i warzywa. Idąc z dziećmi na piknik robiłam to samo.
Siostra z rodziną pojechała dalej, do Kobe, ponieważ spodziewała się drugiego dziecka i wolała być bliżej lekarza, ojciec zaś, ożywiony nagłą bezczynnością, postanowił ni stąd, ni zowąd jechać sam do Korei. W Unzen zostało nas więc tylko czworo. Jak zwykle szybko znudziłam się mieszkaniem w hotelu i po paru dniach przeprowadziliśmy się do małego, japońskiego domku po drugiej stronie doliny, na zboczach innej góry. Domek, jak wszystkie wokół drewniany, stał w głębokim sosnowym borze. Za wielkim pokojem, którego całą frontową ścianę można było wsunąć w dwie boczne, były trzy klitki-sypialnie oraz maleńka izdebka z wielką, owalną, drewnianą wanną. Za całą kuchnię służył mi stół z nie heblowanych desek na wąskiej, tylnej werandzie. Stał na nim piec na węgiel drzewny, będący tak naprawdę zaledwie wielkim, glinianym garnkiem osadzonym na palenisku. Tam gotowałam.
Była w tym prostym domu uzdrowicielska moc. Powietrze przesycał zapach sosen, a leśna cisza niosła czysty spokój. Nie chciałam mieć służby ani w ogóle nikogo obcego, bo zresztą nie było tu żadnej pracy. Trzeba było jedynie ugotować, zamieść podłogę bambusową miotłą, a potem przeprać w strumieniu nasze nieliczne ubrania. Noce były długie i bezgłośne, a rano budził mnie cichy szelest i naszeptywania rybaczek. Umywszy się i ubrawszy wychodziłam z sypialni, a tam, na progu wychodzącego wprost między drzewa „salonu” siedziało zawsze pięć czy sześć miłych staruszek w znoszonych, ale nieskazitelnie czystych kimonach. Nie śmiały mnie budzić, ale teraz wyciągały do mnie kosze pełne świeżych ryb i raków, bym wybrała sobie coś na ten dzień. Starałam się zawsze kupić trochę od każdej, by żadnej nie skrzywdzić. Nie miały nic przeciwko temu, przychodziły i odchodziły razem, zostawiając mi w dłoni powiązany trawiastym sznurkiem pęk raków lub rzucające się ryby. Do tego jedliśmy zawsze gotowany na sypko albo na kleik ryż i jakieś jarzyny. Wszyscy czuliśmy się świetnie.
Czasem z chleba, który piekłam raz na tydzień, robiliśmy kanapki i wyruszaliśmy w góry lub na spacer w doliny. Wtedy często stawaliśmy się częścią całych procesji turystów, wycieczkowiczów i wspinaczy, gdyż Japończycy uwielbiają góry i nigdy nie mają dość wycieczek. Musiało mi się żyć tam bardzo szczęśliwie i bardzo leniwie, gdyż z naszego wielomiesięcznego pobytu w górach Japonii nie mam żadnych innych wspomnień. Może poza jednym: gdy brałam codzienną kąpiel w naszej drewnianej wannie, wzrok padł mi przypadkiem na drewnianą ścianę, na dobrze już znaną dziurę po sęku, a w niej ujrzałam zamiast zwykłej zieleni rosnącego tuż za domem lasu czarne wpatrzone we mnie oko. Na chwilę osłupiałam, a potem szybkim ruchem wetknęłam palec w dziurę w ścianie. Oko zniknęło. Przez moment zastanawiałam się, czy była to kobieta, czy mężczyzna, ale nie doszłam do żadnych wniosków. Jednak gdy dokończyłam kąpieli, ubrałam się i wyszłam na zewnątrz, okazało się, że oko należało do młodej kobiety, która przyniosła sześć jajek na sprzedaż. Usłyszała plusk wody w wannie i chciała sprawdzić, czy jestem w domu.
Z przyjemnością sama wykonywałam wszystkie prace domowe, a przynajmniej tak mi się wydawało. Któregoś ranka bowiem, jeszcze nim wstałam, usłyszałam z tylnej werandy znajomy kobiecy głos. Narzuciłam więc na siebie kimono i pobiegłam do kuchni. Zastałam tam jedną z naszych wiernych służących z Nankinu. Ta dobra, nie cofająca się przed niczym dusza uznała, że jej obowiązkiem jest odnaleźć mnie, ponieważ na pewno jej potrzebuję. Pojechała najpierw do Szanghaju. Tam u naszych znajomych dopytała się, gdzie jesteśmy. Potem za własne pieniądze kupiła najtańszy bilet i odnalazła nas - nie znając ani słowa po japońsku - w tej głuszy. Nie miałam pojęcia, jak to się jej udało, ale widząc ją na tej werandzie z rozpromienioną, okrągłą twarzą, w niebieskim, bawełnianym stroju, z zawiniętym w kwiecistą chustę tobołkiem, zrozumiałam nagle, że rzeczywiście jest mi potrzebna i ucieszyłam się, że do nas trafiła. Padłyśmy sobie w objęcia, a już po chwili to ona rządziła wszystkim.
Zbyt zawiłe są jej losy, by je tu opowiadać. Nie wiem też, czy da sieje zrozumieć nie widząc jej i nie słysząc całego opowiadania z jej ust. W wiele lat później stała się materiałem mojej powieści Matka. Poznałam ją, gdy pracowała jako amah w rodzinie pewnego misjonarza. Kiedyś dzieliliśmy z nimi letni domek w Peitaiho, nadmorskiej miejscowości wypoczynkowej w północnych Chinach. Zdaje się, że dotąd nie wspominałam o tym pobycie, zapewne dlatego, że spycham go w podświadomość: tam właśnie dowiedziałam się, że moje dziecko nigdy nie urośnie. Li Sau-tse - muszę ujawnić jej nazwisko z powodu tego, co zaszło potem - zapragnęła pracować u mnie, podobno dlatego, twierdziła, że, po chińsku mówię tak dobrze jak ona. Oczywiście odmówiłam przyjęcia jej na służbę, nie byłaby w porządku względem jej ówczesnej pani. Poza tym nie potrzebowałam amah, gdyż miałam już moją i byłam z niej bardzo zadowolona. Tymczasem lato dobiegło końca i wszyscy rozjechali się do domów.
Parę miesięcy później Li Sau-tse pojawiła się niespodziewanie w Nankinie, wciąż zdecydowana u mnie pracować. Powiedziała, że rzuciła służbę u swych poprzednich państwa i że już do nich nie wróci, a gdy tłumaczyłam jej, że potrzeba mi tylko boya - ten, który dotąd służył u mnie, musiał wrócić, by opiekować się rodzicami - oświadczyła, że może być boyem. Nie miałam wyboru, została u mnie jako boy. Z biegiem dni okazało się szybko, że spodziewa się dziecka. Ponieważ wszyscy wiedzieli, że od dawna jest wdową, nasz chiński światek bardzo się zdziwił i przejął. Wkrótce uznałam, że muszę z nią o tym porozmawiać. Rozpłakała się i stwierdziła, że wędrując polną drogą natknęła się na żołnierza, który ją zniewolił, itd. Nie brzmiało to ani nie wyglądało zbyt przekonywająco, bo Li była silna, wysoka i jak najbardziej zdolna bronić własnej czci - gdyby chciała - ale że takie rzeczy naprawdę się zdarzały, przyjęłam to tłumaczenie. Na to Li natychmiast rozpogodziła się i zapewniła mnie, że nie ma czym się martwić, że umie zająć się dzieckiem i będzie je wychowywać poza moim domem. Odparłam, że wcale się przy tym nie upieram. Na tym skończyła się rozmowa. Kilka tygodni później, gdy w domu zjawili się ważni goście - była to jakby komisja kontrolna z Ameryki - Li nie pojawiła się, by podawać do śniadania. Reszta służby nie chciała puścić pary z ust. Wreszcie amah przekonała mnie, bym na własne oczy zobaczyła, co się stało. Tak też zrobiłam. Weszłam do maleńkiego pokoiku Li i stanęłam dosłownie w kałuży krwi. Kobieta usunęła ciążę, ale że dokonała tego o wiele za późno, końska dawka chińskiego leku wywołała straszliwy krwotok. Natychmiast zawieźliśmy ją do szpitala, gdzie przeleżała wiele tygodni z powodu zakażenia krwi. Gdy doszła do zdrowia, chodziła już za mną krok w krok. Oświadczyła, że życie jej należy teraz do mnie, a chociaż czasem wolałabym, by należało do kogo innego, gdyż była uparta i miała niewyparzoną buzię, mogłam być pewna jej oddania. Gdy kryliśmy się w małej chatce, gdy rewolucja ogarnęła Nankin, ona z narażeniem własnego życia ratowała dla nas, co mogła; ona właśnie, ta kochana, głupiutka kobiecina, zbierała garnki, rondle, parasole i poduszki, zostawiając rabusiom moją piękną, starą porcelanę i srebra, przywiezione przez moich przodków z Holandii.
Teraz tak samo oddana dotarła za nami aż do Japonii i natychmiast uparła się przejąć wszystkie prace domowe. Zmuszona w ten sposób do bezczynności, będąc równocześnie jedynym spośród domowników, z którym mogła sobie porozmawiać, skazana byłam na wysłuchiwanie jej nie kończących się monologów, głównie na temat Japończyków, którzy w jej opinii są znacznie lepsi niż Chińczycy.
- W Chinach nic tylko gadają, jacy to źli są ci Japończycy - mówiła - a teraz widzę, że to nieprawda, że to dobrzy ludzie, znacznie lepsi od Chińczyków. Mądra Matko, gdy w Chinach zderzą się dwaj rykszarze, to co robią? Wrzeszczą na siebie, przeklinają, źle mówią o swych matkach. A w Japonii? Zatrzymują się, kłaniają, nie złoszczą się, jeden i drugi chce wziąć całą winę na siebie i w końcu każdy jedzie w swoją stronę. Czy nie są lepsi niż Chińczycy?
Zawsze zgadzałam się z nią, gdyż była to jedyna szansa, że na chwilę zamilknie.
Z chwilą pojawienia się tej dobrej duszy coś zmieniło się w atmosferze naszego małego domku. Była jedną z tych kobiet - jest też wielu takich mężczyzn - którzy wszystko, co robią, przemieniają w walkę. Więc gdy Li Sau-tse sprzątała pokój, nie tylko robiła w nim porządek, lecz również walczyła z każdym meblem, atakując go i zmuszając, by był czysty; z podłogą toczyła otwartą wojnę. Pajęczyna pod belkowaniem sufitu znikała pod naporem straszliwych przekleństw, gróźb i pomruków. Nim minął tydzień od przyjazdu Li, trzy razy była u nas policja. Li oczywiście nie popełniła żadnego przestępstwa, ale w swej gorliwości w doprowadzaniu mojego mieszkania do właściwego poziomu spaliła przed domem stos sosnowych igieł i dym podniósł się taki, że policjanci musieli sprawdzić, czy to nie pożar lasu. Drugą wizytę zawdzięczałam temu, że Li nie miała paszportu. W swej naiwności nie wiedziała o takim obowiązku, a przy wjeździe do Japonii jakoś zagadała celników. Za trzecim razem z kolei wrzucała nieczystości do strumienia, na co poskarżyli się mieszkający poniżej nas chłopi.
Wkrótce moja siostra urodziła dziecko. Jej powiększona rodzina potrzebowała teraz mieszkania, więc postanowiłam ustąpić im miejsca i zabrać moją rodzinę w podróż. Nie miało to być zwykłe, turystyczne zwiedzanie. Po pierwsze nie stać nas było na ten luksus, a po drugie chciałam poznać, jak podróżują Japończycy. Tego na pewno nie zobaczyłabym w wagonach pierwszej klasy. Pewnego pięknego ranka wyruszyłam więc z dziećmi w tę podróż, która sprawiła mi wiele przyjemności. Wsiadłyśmy do pociągu, dosłownie byle jakiego. W pociągach właśnie z miłymi, grzecznymi, interesującymi i zaciekawionymi japońskimi towarzyszami podróży spędziłyśmy złotą jesień. Gdy zachciało nam się jeść, kupowałyśmy sobie na stacjach małe, drewniane pudełka zawierające ładnie opakowane porcje: zimny ryż, jakieś marynaty i kawałek ryby, a do tego parę nowych pałeczek bambusowych. Oprócz tego dzieci dostawały po butelce gorącego, pasteryzowanego mleka, a na deser śliwki, gruszki i małe, czerwone jabłuszka. Z pociągu wysiadałyśmy byle gdzie, gdy tylko zaczynało się ściemniać. Znajdowałyśmy gospodę, zawsze czystą i zachęcającą, w której spędzałyśmy noc. Po gorącej kąpieli spało się tam tak, jak nie spałam od dzieciństwa.
Czasami budziłam się w środku nocy, ale i to było jak sen: leżeć pod miękką kołdrą na matach tatami i spoglądać na przyćmiony, księżycowy blask ogrodu. Zawsze był tam jakiś ogród, więc na noc odsuwałyśmy drzwi z papieru rozpiętego na drewnianej ramie, by pokój napełnił się łagodnym, lekko wilgotnym powietrzem. Patrzyło się przez chwilę na majaczące we mgle konary drzew i zlewające się z ciemnością zarysy skał, słuchało cichego szmeru małego wodospadu i znów zapadało w najspokojniejszy, jaki znam, sen. Rano budził nas delikatny szmer pokojówki niosącej tace ze śniadaniem: ryż, ryba, rzodkiewki w occie. Przez wszystkie tygodnie podróży nie spotkała nas ani jedna niemiła przygoda, ani jedna przykrość. Na zawsze zapamiętałam cudowne piękno Japonii, przede wszystkim zwyczajne, codzienne piękno małych gospod i wiosek, na zawsze też zapamiętałam dobroć ludzi. Ich żelazna samodyscyplina pękała tylko po alkoholu. Wtedy ku mojemu zdziwieniu, w odróżnieniu od Chińczyków, którzy w tym stanie robią się spokojni i weseli, Japończycy stawali się szaleni i drapieżni. Nauczyłam się nie wychodzić na dwór w sobotnie wieczory, bo wtedy mogło być niebezpiecznie nawet na wiejskich drogach, gdy chłopi, zwykle świetnie ułożeni, wracali do domu z targu ze śpiewem na ustach i chęcią do bójki w sercu, po wydaniu części zarobku na mocną, japońską gorzałkę.
Green Hills
W czasie gdy pisałam o miesiącach spędzonych kiedyś w górach nad Nagasaki, przez pokoje mojej starej, pensylwańskiej farmy przesuwała się drobna figurka w delikatnie szarych lub lekko fioletowych kimonach i szerokich, wyszywanych, bladoniebieskich lub złotych obi. To moja cicha przyjaciółka z Japonii, która odwiedziła nasz kraj po dwudziestosiedmioletniej przerwie. Wtedy, dawno temu, przyjechała tu jako świetna studentka uniwersytetu tokijskiego, stypendystka Wellesley, ale po studiach w Ameryce powróciła do siebie, do Japonii. Wyszła za mąż i wiodła życie typowej japońskiej żony i matki, cały czas borykając się z biedą i równocześnie starając się utrzymać w sobie to drugie życie, duchowe, pobudzone przez lata spędzone w Ameryce. Przetrwała wojnę, straciła dom w Tokio, zbombardowany podczas jednego z nalotów, ale cała rodzina ocalała. Teraz była jedną z najbardziej bystrych obserwatorek okupacji amerykańskiej. Widziała oczywiście jej złe strony, ale jednocześnie wyznała nam swym łagodnym głosem i cudownie precyzyjną angielszczyzną, że Amerykanie przywieźli do jej kraju coś wspaniałego i niezapomnianego, jakieś ciepło i otwartość, których bardzo dotąd brakowało zmęczonym Japończykom.
W długie zimowe wieczory słuchaliśmy przy kominku jej opowieści o powojennej Japonii, mając na potwierdzenie tych słów ją samą, szczupłą i śliczną, i jej twarz, piękną a smutną, w której rysach widać straszliwą, tragiczną, jakże japońską cierpliwość.
To zupełny przypadek, że moja przyjaciółka odwiedziła mnie właśnie w czasie, gdy w opowieści tej dotarłam do Japonii. Przypadek to zresztą bardzo szczęśliwy, bo dzięki tej Japonce widzę równocześnie starą i nową Japonię, małą, wąską wyspę, a zarazem kraj, który szeroko otwiera się na świat. Ona sama nie wierzy w przyszłość swej ojczyzny, leżącej między Wschodem a Zachodem i ciążącej ku obu biegunom naraz. Nie spodziewa się nawet odpowiedzi na pytanie, czy Japonia może przetrwać, bo Japonia będąc częścią Azji wraz z ludami Chin, Indii, Indonezji i Filipin została od nich odcięta najpierw przez rodzimych militarystów, teraz zaś przez „przymierze” ze Stanami Zjednoczonymi, którego mimo najgorszych obaw Japończycy nie śmią odrzucić.
- Któregoś z tych wieczorów zaryzykowałam takie stwierdzenie: - Tragicznym błędem japońskich militarystów było prowadzenie podbojów w Azji! Przecież wasz kraj miał, przynajmniej w Chinach, pozycję znacznie bardziej uprzywilejowaną niż jakiekolwiek inne państwo. Gdy jechałam gdzieś w głąb Chin, w każdym mieście i miasteczku zawsze pełno było japońskich towarów, od tanich, po kilka pensów, po takie, które sprzedawano za wiele tysięcy dolarów. Chińczycy chcieli sprzedawać Japonii dowolną ilość swoich surowców, których tak bardzo brakowało Japonii. Nie tylko Chin to zresztą dotyczy, lecz całej Azji. Była to wielka szansa dla Japonii, która mogła przetwarzać to wszystko tanio a dobrze.
- Teraz to wiemy - westchnęła przyjaciółka z Japonii - ale wtedy całkowicie otumanili nas militaryści. Dziś boimy się, by znów nie zostać oszukani. Ludzie nie wiedzą już, w co wierzyć i komu wierzyć.
W takiej rozterce są wszyscy. Nigdy nie da się poznać całej prawdy, nikomu nie da się bezgranicznie ufać. Już wtedy, w czasie mojej podróży po Japonii, czuło się tam taką nieufność - tym bardziej że akurat w tym przypadku łatwo było domyślić się, co przyniesie przyszłość. Bez przerwy powiększano armię, rodziny musiały oddawać wojsku swych synów, a Japończyków zachęcano do osiedlania się w Chinach, przede wszystkim w Mandżurii. Powtarzała się stara, niebezpieczna kombinacja: sojusz przemysłowców z militarystami przy rosnącej nieufności społeczeństwa, które odcięte od kontaktów z innymi narodami, nie mogło poznać prawdy.
Nie mogłam jednak zostać dłużej w Japonii, by śledzić jej dalsze losy. Pojawiła się nadzieja, że będzie można bezpiecznie powrócić do Chin. Kuomintang, czyli Partia Narodowa kierowana przez generała Cziang Kai-szeka, organizowała rząd w naszym Nankinie. Mówiono, że opanowanie sytuacji jest sprawą kilku zaledwie miesięcy. Wiedzieliśmy, że jeszcze w roku 1927 Cziang Kai-szek zerwał z komunistami. Już wtedy, gdy my ukrywaliśmy się w chatce pani Lu, prowadził w Szanghaju negocjacje z chińskimi i zachodnimi bankierami i innymi wpływowymi osobistościami. Zniecierpliwony coraz większym panoszeniem się rosyjskich doradców pragnął pozbyć się ich i rozprawić z komunizmem chińskim. W tym celu ogłosił się przyjacielem Zachodu i zachęcał cudzoziemców do powrotu do Nankinu, przyszłej stolicy. Choć były to dobre wieści, z żalem opuszczałam Japonię, kraj, w którym znalazłam schronienie, spokój i przyjaźń. Muszę postawić w tym miejscu skromny - bo nie stać mnie na inny - pomnik narodowi japońskiemu. Muszę powiedzieć, że mieszkając wśród nich, tak jak mieszkałam, bez pretensji, bez dostatku, poznałam ich jako najmilszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałam, najmilszych na ich własny, niepowtarzalny sposób. Inne narody lepiej wyrażają to, co mają na myśli, są miłe w sposób bardziej demonstracyjny, ale Japończycy są delikatni w rozumieniu smutku, powściągliwi w głębokim współczuciu, pociechy udzielają taktownie... Japończycy nie obawiają się długiego milczenia, nie zapełniają go pośpieszną a niepotrzebną gadaniną. W Japonii wystarczy być. Takie samo milczenie panowało często na naszej farmie podczas odwiedzin mojej przyjaciółki z Japonii. Potrafiła siedzieć zupełnie swobodnie bez słowa nie dlatego, że nie miała nic do powiedzenia, ale by dowiedzieć się, co my chcielibyśmy powiedzieć jej. Potem w odpowiedzi wtrącała własne, głębokie, spokojne uwagi. Często tym samym cichym głosem wygłaszała nowe, oryginalne myśli zarażając nas swym spokojem.
Do końca życia pozostanę wdzięczna za to, że dane mi było poznać piękno Japonii, za te zalesione góry, tak stromo wznoszące się nad najpiękniejszym, jakie znam, wybrzeżem. Z miłością wspominam poskręcane wiatrem sosny, skały i obmywające je fale przyboju. Ludzie budują tam domy tak, by stały się częścią krajobrazu: zarys dachów odpowiada kształtem płaszczyznom skał, brzegu i zboczy; wewnątrz domów znajdowałam tę samą, jakże cenną dyscyplinę piękna i umiaru. Nie znam innego kraju, gdzie piękno było tak powściągliwe, że wlane w jedną, czystą formę przybiera kształt ekstazy. A najbardziej ze wszystkiego podziwiam siłę charakteru Japończyków, którzy zamieszkują tak niebezpieczne przecież wyspy, na których nigdy nie można być pewnym, czy w następnej chwili nie zniszczy im domu potężne trzęsienie ziemi, nie spadnie na nich tajfun, czy wielka fala przypływu nie zmyje nadbrzeżnych wiosek. Żyją w ciągłym zagrożeniu śmiercią, są jej świadomi - i spokojni.
Nigdy nie przyszło mi wtedy na myśl, że naród japoński może stać się kiedykolwiek moim wrogiem, a ja jego. Wojna, która potem nadeszła, była straszna, lecz nie traciłam nadziei. Wojnę toczył z nami, dopuszczał się zbrodni i okrucieństw nie naród japoński, lecz ci, którzy go oszukali. Pamiętam dokładnie dzień po nalocie na Pearl Harbor. Siedziałam w mym nowojorskim gabinecie. Zaanonsowano mi wielkiego japońskiego artystę, Jazuo Kunijosziego. Gdy wszedł, natychmiast wstałam, by go powitać.
- Proszę usiąść - powiedziałam.
Usiadł naprzeciw mnie. Nie mógł wykrztusić ani słowa, z oczu ciekły mu łzy. Nie ocierał ich, nie poruszył się, siedział tylko wpatrując się we mnie, a łzy nadal toczyły się po policzkach i kapały na płaszcz.
- Nasze kraje... - szepnął wreszcie i znów utknął.
- Wiem - powiedziałam. - Ale nie wolno nam zapomnieć, że nasze narody nigdy nie będą wrogami, cokolwiek by się wydarzyło.
Nie trzeba było więcej słów. Po chwili otarł łzy, uścisnęliśmy sobie dłonie, Jazuo odszedł. Pozostaliśmy przyjaciółmi, rozumiejącymi siebie nawzajem, niezależnie od tego, jakie wiadomości przynosiły kolejne dni.
W kilka miesięcy później - a może i lat, gdyż zawsze miałam kłopoty z rachubą czasu - poznałam jeszcze jedną taką osobę, całkiem prostą Amerykankę. Byłam w Los Angeles, gdzie działałam na rzecz funduszu wojennego. Amerykanie japońskiego pochodzenia zostali już internowani w obozach i zaczęto coś przebąkiwać o konfiskacie ich majątków. Któregoś dnia zadzwoniono do mnie nagle z Amerykańskiego Związku Swobód Obywatelskich, bym wstawiła się za tymi ludźmi przed stanową komisją senacką obradującą wówczas w Los Angeles. Włożyłam kapelusz i poszłam do ratusza. Przyjęto mnie niemal natychmiast. Powiedziałam, że byłoby wielką niesprawiedliwością konfiskować majątki osób, którym nie udowodniono żadnej winy. Od kiedy to, pytałam, amerykańskie prawo dopuszcza stosowanie takich środków? Mieszkam w Pensylwanii, gdzie żyje wielu Amerykanów pochodzenia niemieckiego, w miasteczku oddalonym niecałe dziesięć kilometrów od mojego domu odkryto nawet tajną komórkę faszystowską, a niedawno mojej sąsiadce podpalono stodołę, ponieważ publicznie wypowiadała się przeciwko Hitlerowi. Jeszcze nim pożar ugaszono, zadzwonił u niej telefon. Nieznany głos powiedział: „Wiesz już, co się dzieje, gdy ktoś szczeka na FuhreraT Mimo to nikomu nawet przez myśl nie przeszło konfiskować własność ludzi pochodzenia niemieckiego. Dyskryminacja nawet między wrogami jest niesprawiedliwością.
Gdy skończyłam, o głos poprosiła bardzo przeciętnie wyglądająca Amerykanka w średnim wieku. Również chciała przemówić za Amerykanami japońskiego pochodzenia. Powiedziała po prostu, że nie zgadza się, by Amerykanie zabierali komuś dom i ziemię tylko dlatego, że urodził się w rodzinie japońskiej. Dodała, że niektóre jej sąsiadki starały się ją przekonać, by nie wstawiała się za Japończykami, kiedy jej własny syn walczy z nimi na Pacyfiku.
- Ale - ciągnęła - odpowiedziałam im na to, że mój Sam walczy z innymi Japończykami, a państwa Omura znam od lat. Zawsze byli dobrymi ludźmi, uczynnymi sąsiadami, i nie chcę, żeby zabrano im to, co mają. Będą tego potrzebować, gdy wrócą, a poza tym to przecież jest ich własność.
Po tych słowach tu i ówdzie na sali rozległy się pojedyncze oklaski, które z kolei ośmieliły parę innych osób. Czy którekolwiek z nas przekonało ten siedzący za stołem rząd zaciętych, starych ludzi? Trudno powiedzieć, ale Amerykanie japońskiego pochodzenia nie zostali obrabowani. Później ich synowie dowiedli swej lojalności walcząc i ginąc za Amerykę w dalekich Włoszech, podczas gdy ich rodziny znosiły swój pobyt w obozach internowania z godnością i pogodą ducha, zakładając na pustyni ogródki i tworząc dzieła sztuki z bylicy, korzeni i kamieni.
Kiedyś postawiłam Japończykom jeszcze jeden, prywatny pomnik. Wyrzeźbiłam go z dnia, który spędziłam w Kobe i który zapowiadał się samotnie i smutno, bo czułam się wtedy samotna i smutna. Ten dzień dał mi jedno z najcenniejszych doświadczeń mojego życia. Zrobiłam z niego małą książkę dla dzieci zatytułowaną Słoneczny dzień, bo taki właśnie był.
No cóż, wracając następnej zimy do Chin wiozłam w sobie mnóstwo pięknych, czułych wspomnień. Do Nankinu nadal nie można było wrócić, więc musieliśmy znaleźć jakiś kąt w Szanghaju, tego roku jeszcze bardziej odrażającym niż zwykle, pękającym w szwach od wszelkiego rodzaju uchodźców, tym okropniejszym, że równocześnie w angielskiej i francuskiej Koncesji pędzili wystawny żywot bogacze i chińscy „panowie wojny”. Wozili się ogromnymi limuzynami kierowanymi przez smutnych emigrantów rosyjskich, a wchodzili do ekskluzywnych sklepów w towarzystwie młodych, umundurowanych „goryli”, również Rosjan. Rosjanie ci byli, jak już pisałam, synami arystokratów i inteligentów wypędzonych z Rosji sowieckiej, ich siostry zarabiały tymczasem na życie jako hostessy w nowo powstałych klubach nocnych. Czasem te młode Rosjanki zostawały nałożnicami chińskich generałów i żyły w ich domach, pełnych innych kobiet i ich dzieci. Wśród tych „panów wojny”, którzy za odpowiednio wysoką cenę sprzedali pokój rewolucjonistom i wiedli wygodny żywot w Szanghaju, zapanowała wręcz moda na piękne, rosyjskie kochanki. Wkrótce za ich przykładem poszli zamożni kupcy i bankierzy.
Odrażające było też w Szanghaju rozprzężenie panujące wśród dekadenckich intelektualistów chińskich. Było ich tu wielu, młodych, pozbawionych własnych korzeni, wykształconych za granicą Chińczyków, zainteresowanych wyłącznie sztuką: artyści z paryskiej Dzielnicy Łacińskiej, absolwenci Cambridge i Oxfordu, nie praktykujący chirurdzy po uniwersytecie Johns Hopkins, doktorzy Uniwersytetu Columbia nie znoszący „życia w kraju”, absolwenci Harvardu i Yale o miękkich dłoniach, trawiący czas na pisaniu wierszy i dysputach w klubach literackich, wydający małe, dekadenckie pisemka po angielsku, udający przed samymi sobą, że nie ma innych, zwykłych Chińczyków. W grupkach takich znaleźć można też amerykańskie awanturnice, które brały sobie chińskich kochanków, czym z kolei kochankowie ci chwalili się na lewo i prawo. Amerykanie nie mogli już mieć żadnych sekretów, bo wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkim. Nie brakowało też amerykańskich pań domu, żon majętnych biznesmenów z Ameryki, które zapraszając te zdegenerowane grupki do siebie, uważały, że nawiązują w ten sposób kontakt z „nowymi Chinami”, a tymczasem przyjmowały tylko wewnętrznych emigrantów, którzy o własnym kraju nie wiedzieli nic.
Życie w ówczesnym Szanghaju nie było ani dobre, ani zdrowe. Chińska część miasta była brudna i przeludniona, dzielnice obcokrajowców zaś służyły za kryjówkę kryminalistom ze wszystkich stron świata, którzy tu chowali się za fasadą przepychu i bogactwa. Ulicami przewalał się tłum biedaków i śpieszących się przechodniów. Gdybym miała zamknąć w jednym obrazku szanghajskie życie, narysowałabym nędznego rykszarza wiozącego pięciu czy sześciu robotników fabrycznych wracających z pracy do domu, popędzanego przez angielskiego policjanta lub Sikha w turbanie z Koncesji Brytyjskiej, rykszarz uskakiwałby równocześnie przed limuzyną pełną odzianych w jedwabie elegantów dowolnej narodowości, najczęściej jednak Chińczyków. Nie należę do osób, które uważają, że słuszność jest zawsze po stronie biednych, bo wiem, że bywają często głupi i nieokrzesani, że bogacze nie mogą nie mieć racji tylko dlatego, że są bogaczami - ale tak właśnie zapamiętałam Szanghaj.
Niedawno jedna z moich przyjaciółek przysłała mi kopię listu, który 26 grudnia 1927 roku napisałam do niej z Szanghaju do White Plains w stanie Nowy Jork. Zamieszczam go tutaj, ponieważ w liście tym, pisanym dwadzieścia sześć lat temu, wypowiedziałam pewną przepowiednię. Nie przypisuję tu sobie żadnych profetycznych zdolności. Moja przewaga nad innymi ludźmi mojej rasy polegała na życiu życiem Chin i Chińczyków, a nie zamkniętych kręgów cudzoziemskich. Ci nieliczni z białych, którzy żyli tak jak ja, na pewno wiedzieli to samo. Oto ten list:
Aleja Joffre'a 1056
Szanghaj
26.12.1927
Droga...
Wczoraj wpadły mi w oko Twoje listy. Święta właśnie skończyły się, dzieci dalej zajmują się nowymi zabawkami, więc mam wreszcie trochę wolnego czasu, by napisać do Ciebie - wyłącznie w egoistycznej nadziei, że mi odpiszesz.
Listy Twoje odzwierciedlają tak cudownie spokojne życie Twojego amerykańskiego domu. Czytając je czuję się jak biedna dziewczynka przyklejająca nos do szyby sklepu pełnego wspaniałych a nieosiągalnych zabawek. W pewien sposób jednak, podobnie jak tej małej dziewczynce, jest mi to wynagradzane. Obecnie żyje się w Chinach jakby oglądając melodramat, w którym czarnym charakterem są komuniści, a uciśnioną dziewicą rząd nankiriski. Napięcie narasta i wszyscy zaczynają rozglądać się w panice za wybawicielem. Wybawiciela nie widać. Być może nawet jeszcze się nie narodził. Tymczasem czarny charakter rośnie w siłę i nikt nie wie już, jak skończy się to wszystko...
Trudno też u nas, w Chinach, mówić o przyszłości. Żyjemy tu oczekiwaniem, z dnia na dzień. Gdyby działo się to w jakimkolwiek innym kraju, można by stwierdzić, że taki chaos nie może dłużej trwać, ale w Chinach wszystko może trwać tak długo, jak długo ludzie mają co jeść. W tym roku akurat wspaniałe zbiory i fatalny transport sprawiły, że ryż niezwykle potaniał w środkowych Chinach, dzięki czemu ten stan niepewności znoszą wszyscy z filozoficznym spokojem.
Czytałaś zapewne, że Kuomintang postanowił pozbyć się Sowietów. Do Rosji odesłano już konsula i wszystkich Czerwonych, jakich dało się znaleźć. Wielu z nich, w Hankou i Kantonie, potraktowano bardzo brutalnie. Nie cierpię bolszewizmu, ale nie cierpię też brutalności, a brutalność, jaką w tej sprawie okazali Chińczycy, zaszokowała wszystkich.
Obecne życie w Chinach stało się nie do zniesienia przede wszystkim dlatego, że narasta rozczarowanie i beznadzieja. Najlepsi wśród Chińczyków smucą się oczywistym już fiaskiem Kuomintangu, który stosuje stare metody „panów wojny” - ogromne, bezprawnie wymierzane podatki, które są następnie w straszliwy sposób trwonione. Wszystko po staremu! Podobno Cziang Kai-szek już teraz mógłby wycofać się z polityki i żyć opływając w bogactwa. Plotka ta, nawet jeśli nieprawdziwa, daje wyraz ogólnemu rozgoryczeniu.
Jest coraz trudniej. Przywódcy Kuomintangu to w większości niedoszli absolwenci wyższych uczelni. Wielki to cios dla tych, którzy właśnie w nowoczesnym wykształceniu widzieli szansę dla Chin. Jedyna nadzieja w tym, że obecne rozgoryczenie i rozczarowanie stanie się początkiem spokojnej oceny sytuacji, zrozumienia, że Chiny upadły tak nisko przez słabość moralną swych klas wyższych i bezradność chłopstwa. Trzeba wierzyć, że zwycięży pokora i rozsądek. Wielu ludzi rzeczywiście zaczyna dostrzegać tę prawdę. Tu jednak, w Szanghaju, nadal przeraża mnie bezmyślna rozrzutność chińskich bogaczy. Wydaje mi się czasami, że przeniosłam się w czasy Ludwika XVI tuż przed wybuchem Rewolucji Francuskiej. Ulice pełne są głodnych, zamkniętych w sobie, przemarzniętych biedaków, a tuż koło nich przesuwają się limuzyny bogaczy, wydających bajońskie sumy na przyjemności, jedzenie i ubrania, zupełnie nie licząc się z położeniem rodaków. Taki stan nie może trwać wiecznie. Osobiście uważam, że jeśli nic się nie zmieni, nastąpi tu prawdziwa rewolucja, przy której, to co przeżyliśmy dotychczas, wydawać się będzie niewinną igraszką. Wtedy nędzarze naprawdę powstaną przeciwko tym, którzy posiadają cokolwiek, choćby niewiele. Nikt nie wie, kiedy to będzie. Groźbę tę chwilowo oddaliły dobre plony, ale gniew ludu wzbiera...
Szanghaj pełen jest również pozbawionych środków do życia emigrantów rosyjskich. Ci nieszczęśnicy wciąż jeszcze napływają z północy, z rozpaczy imając się wszystkiego, byle przeżyć. Nocny stróż w jednym z sąsiednich, chińskich domów był kiedyś profesorem literatury na jednym z rosyjskich uniwersytetów - bardzo kulturalny pan. Tutaj widzi się tyle nieszczęścia, że czasami trudno wytrzymać...
Twoja jak zawsze PEARL
Moim własnym kawałkiem Szanghaju było małe mieszkanko na trzecim piętrze dość wygodnego domu, w którym oprócz nas mieszkały jeszcze dwie inne rodziny amerykańskie. Podczas tych miesięcy spędzonych w Szanghaju nie wydarzyło się nic wartego opowiadania, poza jednym przyjemnym dniem po Bożym Narodzeniu. Mniej więcej wtedy właśnie napisałam pewne opowiadanie, które mojemu agentowi udało się sprzedać w Stanach. Tak, miałam już agenta, ponieważ w innym przypadku na odmowy musiałam czekać miesiącami: miesiąc zabierało napisanie opowiadania i wystukanie go na maszynie, drugi przesłanie go do Nowego Jorku, bo mieszkali tam chyba wszyscy naczelni redaktorzy i wydawcy, dwa lub trzy na ich decyzję, jeszcze jeden na dotarcie do mnie odmowy. W sumie czekanie na wiadomość od nich przeciągało się w wieczność.
Któregoś dnia przechodząc przed wystawą księgarni Kełly'ego i Walsha zauważyłam małą, podniszczoną broszurkę pod tytułem Poradnik pisarza. Wydano ją co prawda w Londynie, lecz mimo to skorowidz zawierał nazwiska dwóch agencji, które miały filie również w Nowym Jorku. Napisałam do obu. Z pierwszej otrzymałam po dwóch miesiącach odpowiedź, że nie przyjmie ode mnie materiału ponieważ „Chiny nikogo nie interesują”. Drugi agent, David Lloyd, poprosił o próbki. Posłałam mu więc dwa opowiadania, które ukazały się w Asia Magazine, sugerując, że mogłaby powstać z nich książka. Zresztą propozycję przerobienia pierwszego z tych opowiadań na powieść otrzymałam jeszcze wcześniej od wydawnictwa Brentano, ale doszłam do wniosku, że jedno opowiadanie nie wystarczy, wydawnictwo zaś nie było zainteresowane łączeniem obu. Pan Lloyd długo nie odpisywał, więc po jakimś czasie niemal zapomniałam o opowiadaniach. Zdaje się, że udało mi się sprzedać jeszcze jedno małe opowiadanko, nawet nie pamiętam już komu.
To szanghajskie Boże Narodzenie było najsmutniejszym i najbardziej ponurym w moim życiu. Jeszcze bardziej pogorszyło moje samopoczucie. Nie otrzymałam ani jednego znaczącego prezentu. Nie należę co prawda do osób, które przywiązują do prezentów większą wagę, ale tego roku naprawdę pragnęłam dostać choćby jeden prawdziwy prezent.
Dlatego właśnie w dzień po tym mrocznym Bożym Narodzeniu zdecydowałam się na coś, co w moim ówczesnym położeniu graniczyło z przestępstwem: postanowiłam wydać całe moje skromne oszczędności w sposób jak najbardziej egoistyczny. Ruszyłam więc w miasto, w szary, grudniowy dzień, i sama nakupiłam sobie prezentów gwiazdkowych.
Naprawdę bardzo chciałabym móc powiedzieć, że było mi wstyd, ale nawet dziś, gdy o tym myślę, czuję wyłącznie satysfakcję, gdyż kupno tych kilku bibelotów, na które starczyło mi pieniędzy, wpłynęło tak kojąco na mą skołataną duszę, że znów nabrałam wiary w siebie. Nic więcej nie pamiętam z tej zimy spędzonej w Szanghaju, choć w naszym zatłoczonym domu wydarzyło się tak wiele.
Zaraz, zaraz - pamiętam przecież jeszcze Li Sau-tse i jej romans, który w dziwny, charakterystycznie chiński sposób łączył się z romansem pomiędzy Cziang Kai-szekiem a Sung Mei-ling, wówczas młodą szanghajską debiutantką.
Straszliwa Li Sau-tse wróciła oczywiście z nami, zajęła całą piwnicę kamienicy, w której mieszkały przecież aż trzy rodziny, i gotowała nam posiłki. Stwierdziła, że na początek wystarczą jej trzy amah, choć w przyszłości przydałby się jeszcze boy, ale tego to ona wybierze już sama. Nam taki układ również odpowiadał, a gadaniem o boyu nikt się nie przejmował. Jednak pewnego ranka z piwnicy Li Sau-tse rozległ się straszliwy hałas i głośne męskie narzekania. Skąd tu mężczyzna, przecież mieliśmy same służące? Posłałam jedną z amah po Sau-tse. Po chwili zjawiła się, zaczerwieniona, bez tchu. Tymczasem męski głos ani na chwilę nie przerywał swych głośnych skarg.
- Li Sau-tse - zawołałam - co się dzieje?
Zaczęła mi wyjaśniać. Poprzedniej zimy zakochała się w boyu jednej z moich sąsiadek. Były pewne obietnice. Miłość została skonsumowana. Potem boy zniknął.
- Wszystko przez tych komunistów - stwierdziła. - Gdy przyszli, a wyście uciekli, mój chłop zupełnie oszalał. Wie pani, wszystko się wtedy poprzewracało. Ani prawa, ani obyczajów. Odbiła mi go jakaś inna i zniknął jak kamień w wodę. To ja pojechałam do was, do Japonii. Ale wczoraj, idę sobie przez targ, szłam po jarzyny dla pani, i patrzę: idzie ta, starsza ode mnie i brzydsza, a z nią mój chłop. To na jej oczach chwyciłam go, zaciągnęłam tutaj i zamknęłam u siebie w pokoju. A teraz się pobierzemy.
- Przyprowadź go tutaj - powiedziałam. - Porozmawiam z nim i dowiem się, czy on rzeczywiście chce się z tobą ożenić. On nie może przecież cały czas tak hałasować.
Nie wyglądała na zbyt zadowoloną, ale poszła i po chwili pojawiła się znów z wysokim, przystojnym młodzieńcem.
- No więc jak? - zapytałam z taką surowością, na jaką tylko było mnie stać.
Zaczął opowiadać całkiem chętnie.
- To wszystko przez tę rewolucję - powiedział. - Dwie kobiety chcą, żebym się żenił. Co prawda, i jedna, i druga to wdowa, ale w dzisiejszych czasach takie w ogóle nie mają wstydu.
- A ty którą chcesz za żonę? - zapytałam.
- Może być i jedna, i druga - wyznał szczerze. - Chciałbym mieć żonę, a za dziewicę trzeba dać mnóstwo pieniędzy. Wdowę można mieć za darmo, więc niech będzie wdowa.
- Ale która? - nalegałam.
- Li Sau-tse nie jest gorsza od tej drugiej - wyznał - nie chcę tylko, żeby mnie zamykała.
Li Sau-tse, której kazałam iść do kuchni, wsunęła teraz głowę przez drzwi i wrzasnęła:
- Jak cię nie zamknę, ty cholero, to wrócisz do tamtej!
Mężczyzna uśmiechnął się miło.
- To może się pobierzmy - zaproponował.
Nie tak zazwyczaj zawierano w Chinach małżeństwa, ale wtedy, szczególnie w rejonach nadmorskich, o małżeństwie zaczynali decydować sami zainteresowani. Łatwo też było o rozwód - wystarczało ogłoszenie w prasie. To, co teraz działo się w moim własnym domu, uświadomiło mi nagle, że dawne Chiny należą już do przeszłości. No i pobrali się, wydaliśmy im nawet ucztę weselną. Wszystko było dobrze przez kilka dni. Li Sau-tse rządziła boyem, obecnie również jej mężem, tak jak resztą domowników, a ponieważ serce miała najlepsze na świecie, pozwalałam na to. Niestety pod wpływem agresywnej miłości Li Sau-tse mąż zatęsknił do wdzięków jej rywalki i którejś nocy oznajmił, że zamierza odejść. Natychmiast znów go uwięziła i rankiem obudziły nas jego krzyki i walenie w zamknięte drzwi.
Ponownie wezwałam małżonkę-tyrankę.
- Nie można przecież trzymać dorosłego mężczyzny pod kluczem! - zaprotestowałam.
Patrzyła groźnie. Złożyła ręce na swym obfitym biuście. - A wie pani, o co mu chodzi? - spytała. - On chce mieć i mnie, i ją!
- Wielu Chińczyków żeni się więcej niż z jedną - wtrąciłam.
- O nie! - rzekła. - Od rewolucji już nie. Zresztą to prosty chłop, a nie jakiś Cziang Kai-szek.
Gdy w naszym domu trwał ten kuchenny romans, znacznie ważniejszy odbywał się niemal publicznie. Cziang Kai-szek starał się wciąż o Sung Mei-ling. Tajemnicą poliszynela było, że stara pani Sung, zagorzała metodystka, nie zgadza się na ten związek, ponieważ Cziang Kai-szek miał już podobno trzy żony. Również sama zainteresowana, wykształcona w Ameryce, nie miała ochoty brać udziału w tak staroświeckiej rywalizacji. Jeżeli ma być żoną, to bez rywalek. Ten sam warunek postawiła zresztą w swoim czasie jej starsza siostra Sun Jat-senowi. Plotki głosiły, że Mei-ling żądała w dodatku, by jej trzy poprzedniczki zostały nie tylko odsunięte, lecz wręcz rozwiedzione. Opinia publiczna stawała tu po stronie pań Cziang, które względem męża zachowywały się zawsze lojalnie i bez zarzutu. Prowadzono rozmowy mające doprowadzić do kompromisu, ale rozmawiała na ten temat nie tylko rodzina Sung, lecz cały naród. Właśnie ten kompromis tak bardzo zdenerwował Li Sau-tse. Taki Cziang Kai-szek mógł robić to, co chciał, ale nie jej „prosty chłop”. W rezultacie, na moje nalegania, uwolniła pana młodego. Ten zaś natychmiast umknął gdzie pieprz rośnie. Li Sau-tse płakała po nim przez kilka dni, a gdy straciła już wszelką nadzieję, niespodziewanie powrócił nie mówiąc ani słowa i odtąd był już przykładnym małżonkiem.
Wszystko skończyło się więc happy-endem, w dodatku tak nieoczekiwanym. Ostatnim razem, gdy widziałam Li Sau-tse, była już dumną matką, nie własnego dziecka jednak, bo po tamtym przerwaniu ciąży ku swej wielkiej rozpaczy nie mogła mieć dzieci. W potrzebie przyszły jej z pomocą zwyczaje dawnych Chin. Wybrała mężowi miłą, a brzydką nałożnicę, ta zaś obowiązkowa dziewczyna powiła ślicznego chłopczyka, którego natychmiast przywłaszczyła sobie Li Sau-tse. Była w nim rozkochana, ubierała go w najpiękniejsze rzeczy i po matczynemu przechwalała się jego urodą i inteligencją. Twierdziła, że już gdy miał sześć miesięcy, reagował na określony gwizd, po którym zaraz robił siusiu. Popisywała się tym zawsze i przed każdym.
Tymczasem Cziang Kai-szek musiał jednak poświęcić swe starsze żony, tak przynajmniej opowiadano. Odbył się huczny ślub, bardzo modny i bardzo chrześcijański, a Sung Mei-ling została Pierwszą Damą kraju. Tworzyli ładną parę: on zawsze wyprostowany, wojskowej postury, ona dumna i piękna. Po tym ślubie zapytałam kiedyś pewnego dostojnego Chińczyka:
- No i co też sądzi naród o tym małżeństwie?
Popatrzył na mnie ze zdumieniem: - A jakież to może mieć znaczenie? Przecież małżeństwo to sprawa osobista.
Typowo męskie podejście do sprawy!
Przez cały ten czas w Chinach działy się sprawy ważniejsze niż romans w najwyższych nawet sferach. Cziang Kai-szek umacniał swą władzę w Nankinie. Nadeszła chwila próby. Już wkrótce miał się przekonać, kto przejdzie na jego prawe skrzydło. Trzy Miasta w górze rzeki wahały się przez jakiś czas, a potem opowiedziały się za Cziang Kai-szekiem. Wstąpiła w nas nadzieja, bo Partię Komunistyczną nie tylko wykluczono z Kuomintangu, lecz również zdelegalizowano. Odesłano też wszystkich ekspertów sowieckich. Wreszcie Armia Narodowa wkroczyła triumfalnie do Pekinu, wypędzając stamtąd Czang Tso-lina, ostatniego z wielkich „panów wojny”. Kuomintang głosił ostateczne zwycięstwo.
Biali cieszyli się, przynajmniej ci, którzy Cziang Kai-szeka uznawali za najlepszego z możliwych przywódców - na pewno to on właśnie najmniej im przeszkadzał. W ramach poparcia wyrzekli się pomniejszych przywilejów: koncesje w Hankou i mniejszych portach zostały zwrócone Chińczykom. Te ważniejsze zostały jednak w rękach Europejczyków, którzy zachowali też prawo ekstraterytorialności. Był to tylko chwilowy kompromis, z czego obie strony świetnie zdawały sobie sprawę.
Komuniści nie dawali jednak za wygraną. Przeciwko Cziangowi zbuntowała się w Kiangsi część Czwartej Armii pod dowództwem Czu Te. Powstała w ten sposób Armia Czerwona była o tyle groźna, że stanowiła ośrodek, do którego ściągać mogli wszyscy malkontenci. Jeszcze groźniejsze było jednak to, że o ile większość intelektualistów porzuciła Czerwonych i przeszła na stronę Cziang Kai-szeka rozdającego państwowe posady, chłopi nadal nie mieli nikogo, kto by zajął się ich problemami. Ci z nich, którzy zaciągnęli się do komunistów, najczęściej u nich zostawali, bo Cziang Kai-szek chłopom niczego nie obiecywał. Ten podział między intelektualistami a chłopstwem stanowił pierwsze zagrożenie dla nowej władzy. W Chinach nigdy nie utrzymał się żaden rząd nie cieszący się równoczesnym poparciem inteligencji i chłopów.
Nie od razu to zrozumiałam. Konsulat amerykański wyraził zgodę na nasz powrót do Nankinu, więc musiałam myśleć o urządzeniu się tam na nowo. Wiedziałam już, że nasz dom, który tymczasem przechodził z rąk do rąk i został wreszcie opróżniony, szczęśliwie ocalał od pożaru. Ponieważ jednak w czasie ostatniej epidemii cholery zorganizowano tam lazaret, dom i całe jego otoczeniu musiały być najpierw gruntownie oczyszczone i zdezynfekowane. Znów pomogli mi chińscy przyjaciele, ci sami, których dziecko zmarło kiedyś po zastrzyku. Nie wymieniałam dotąd z nazwiska, gdyż mogłoby to narazić ich na niebezpieczeństwo teraz, w tych dziwnych czasach rządów komunistów, choć dzielą nas tysiące kilometrów, wielki ocean i wiele, wiele lat. Teraz też nazywać ich będę, powiedzmy, Czao, ale ich prawdziwe nazwisko brzmiało inaczej. W każdym razie zaproponowali, byśmy zamieszkali w ich małym domku, zanim nie przeprowadzimy się do siebie.
Wróciliśmy więc jako pierwsza rodzina amerykańska, choć mój niezniszczalny, stary ojciec już od kilku miesięcy mieszkał sobie spokojnie w Nankinie u pewnych Chińczyków. Dziwnie czułam się, wjeżdżając do miasta, którego bramy zatrzasnęły się przedtem za nami, wydawałoby się, ostatecznie, gdy uciekaliśmy zeń bezdomni i wszystkiego pozbawieni! Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło: wóz, którym jechaliśmy, był tak samo brudny i rozklekotany jak wówczas, koń równie smutny po rewolucji jak przed nią, ulice tak samo pełne ludzi, błota i odpadków. Ten sam był wielki mur miejski, monumentalne bramy, pagody, świątynie i piętrzący się nad tym wszystkim szczyt Purpurowej Góry.
Napisałam, że nic się nie zmieniło, ale wóz nie wtoczył się jeszcze w obręb murów, a już wyczułam zmianę - w ludziach. W mieście pełno było ludzi nowych, nieznanych. Gapili się na nas z zaciekawieniem i wrogością. Zauważyłam też znajome twarze: sprzedawcę orzeszków, który zawsze stał na rogu przy Wieży Bębnów, stróża przy ogrodach rodu Li, niektórych rykszarzy, przechodniów... Ale ani oni nie uśmiechali się do mnie, ani ja do nich. Było jeszcze zbyt wcześnie, by mieć pewność, że wolno poznawać starych znajomych.
Dowlekliśmy się wreszcie z naszym skromnym bagażem do państwa Czao, do ich skromnego domku w dolince przy uniwersytecie. Czekali już na nas z niedawno urodzoną dziewczynką i starymi rodzicami, ale nie na zewnątrz - zapewne nie śmieli witać nas publicznie - lecz w maleńkim saloniku. Byli jednak jak zawsze mili i przyjaźni. Pani Czao poprowadziła nas do dwóch przygotowanych dla nas pokojów.
Mieszkaliśmy tam przez miesiąc i nigdy nie zapomnę codziennej, niezmiennej uprzejmości całej tej chińskiej rodziny. Jeżeli było im niewygodnie albo wręcz niebezpiecznie gościć nas u siebie, nigdy nie dali mi tego poznać. Nigdy nie poskarżyli się też na moje dzieci. Dopiero moja własna amah musiała powiedzieć mi kiedyś, że moja starsza córka nawrzucała raz błota do dzbana z sosem sojowym. Pani Czao, jak każda staroświecka gospodyni chińska, sama robiła sos sojowy. Fermentował przez cały rok na podwórku pod okapem dachu w wielkim dzbanie z drewnianą pokrywą.
- Proszę nie okazać, że pani wie o tym - powiedziała amah - bo sama prosiła, żebym pani nic nie mówiła. Ale ja mówię, bo przy najbliższej okazji trzeba będzie czymś jej się odwdzięczyć.
Okazja taka trafiła się już w kilka dni później, gdy za szkłem szafki na porcelanę w salonie naszej gospodyni odkryłam piękny półmisek z mojego kompletu. Stał tam na honorowym miejscu, a gdy zobaczyłam go u niej po raz pierwszy, omal nie wykrzyknęłam: - O, a gdzie pani znalazła mój półmisek?
Pamiętając jednak o przestrodze udzielonej przez amah nie powiedziałam nic. Z biegiem dni znajdowałam coraz więcej przedmiotów, które kiedyś stały w moim domu: a to komplet do herbaty, a to maszynę do szycia, a to patefon i płyty...
- Skąd to się tu wzięło? - zapytałam kiedyś amah, gdy byłyśmy same w jednym z naszych pokoi.
- Uczciwie kupione od szabrowników - wyjaśniła.
- Czy to nie dziwne, że nie zapytała nawet, czy nie chciałabym tego z powrotem? - zapytałam. Wydawało mi się dotąd, że wiem już, czego spodziewać się po mych chińskich przyjaciołach, ale to było coś nowego. Amah była zaskoczona.
- Przecież pani je straciła - przypomniała. - One już nie są pani. A w dodatku to pani przyjaciółka. Czemu nie miałyby teraz należeć do niej?
Nie potrafiłam wytłumaczyć jej, dlaczego nie mogę się zgodzić z tym rozumowaniem. Nie potrafiłam też przejść nad tym do porządku dziennego. Byłam chyba bardziej amerykańska, niż mi się zdawało.
- Pal licho wszystko inne, ale ten półmisek musi mi oddać - uparłam się. - Półmisek ma wrócić do mnie.
- Proszę pamiętać o sosie sojowym - radziła jednak amah. - Cierpliwości. Któregoś dnia może uda się pani odzyskać go nie tracąc przyjaźni.
To mnie przekonało. Nie ma nic gorszego niż utrata czyjejś przyjaźni, więc nic już nie powiedziałam i udawałam nawet, że w ogóle niczego nie zauważyłam. Tymczasem wszystkie wolne chwile spędzałam w moim własnym domu, nadzorując remont, a jeżeli coś odbywało się nie tak, jak chciałam, sama klękałam na podłodze, by szorować, trzeć piaskiem i dezynfekować każdy skrawek podłogi, każdą szparę w parkiecie. Trzeba było pobielić wszystkie ściany, a wszystkie elementy drewniane i kamienne wyszorować lizolem. Cały dom śmierdział obrzydliwie, ale przynajmniej był wreszcie czysty i gotowy do zamieszkania. Zaczęłam gromadzić meble i nowe zasłony.
Część sprzętów, uratowana przez naszą wierną służbę i przechowana po domach ich znajomych, została nam teraz zwrócona, a było tego tyle, że mieszkanie powoli zaczynało wyglądać tak jak dawniej. Muszę tu wspomnieć, że znalazł się również rękopis Wygnanki, który schowałam w jednej z szaf ściennych. Zapomnieli do niej zajrzeć złodzieje, ale nie moi studenci, którzy przyszli ratować książki. Uratowali ich wiele, dzięki czemu stoją teraz na półkach bibliotecznych w moim amerykańskim domu, podarte, zabrudzone, lecz jakże dla mnie cenne. Zachowało się nawet dziesięć tomów mojego ulubionego Dickensa. Wśród tych książek znalazło się też pudełko z rękopisem. Nie brakowało ani strony.
Zdaje się, że na dzień przed opuszczeniem gościnnego domu państwa Czao zatrzymałam wzrok na moim półmisku. Od rozmowy z amah w ogóle już o nim nie myślałam. Choć zrobiłam to zupełnie bezwiednie, nie uszło to uwagi pani Czao. Odezwała się swym słodkim, spokojnym głosem:
- Wie pani, kupiłam ten pani półmisek, bo myślałam, że będzie można podawać na nim rybę, ale jest za płaski i cały sos wycieka na stół.
- Była pani dla nas tak dobra - odrzekłam siląc się na obojętność. - Bardzo chciałabym kupić pani taki duży półmisek na ryby w którymś ze sklepów z porcelaną w Południowym Mieście.
- Ależ proszę nie robić sobie kłopotu. - Uśmiechnęła się - Przecież jesteśmy przyjaciółkami.
Miała rację: nasza przyjaźń jeszcze się pogłębiła. Spędzony w jej domu miesiąc był czystą przyjemnością, a cała jej rodzina w najmniejszy sposób nie dawała do zrozumienia, że ma nas już dość, choć niewątpliwie nasza ciągła obecność u nich musiała być czasami mocno kłopotliwa. Wątpię, żeby podobną uprzejmość można było spotkać w jakimkolwiek innym kraju, bo chyba żaden inny naród nie jest równie świetnie wyszkolony w trudnej sztuce stosunków międzyludzkich.
Wreszcie jednak mogliśmy przeprowadzić się do siebie. Zostały po nas prezenty, a wśród nich okazały półmisek na ryby, po który wysłałam do Południowego Miasta moją amah. W dzień po przeprowadzce przyszła do nas amah pani Czao niosąc mój stary półmisek.
- Pani prosiła podziękować za półmisek - oznajmiła, gdy stanęła przede mną. - I kazała powiedzieć, że chce pani podarować to - po czym wyciągnęła przed siebie obie ręce i wręczyła mi zawinięty w czerwony papier talerz. Ujęłam go oburącz jak najcenniejszy prezent, jak coś, czego nigdy przedtem nie widziałam.
- Widzi pani - mówiła potem moja amah. - Jeśli wszystko jest honorowo, to nawet się opłaci.
- Dziękuję, że mnie tego nauczyłaś - powiedziałam.
Przez następne lata nadal przyjaźniłam się z panią Czao. Romawiałam z nią wiele razy o najintymniej szych sprawach jej i mojej rodziny, ale żadna z nas ani razu nie wspomniała o półmisku, niegdyś moim, później jej, a teraz znów moim. Było to drobne przecież wydarzenie, ale dla mnie niezapomniane. Spędzona w Chinach młodość nauczyła mnie, że najważniejszą umiejętnością w życiu jest właściwe utrzymywanie wszelkich stosunków z ludźmi. Teraz otrzymałam doskonałe potwierdzenie tej mądrej zasady i naukę, jak to robić. Trzeba rozumieć się i szanować wzajemnie, trzeba wierzyć cierpliwie, że każdy człowiek ma swoje racje, że wszystko, co mówi się i czyni, ma swój powód. Powód ten trzeba poznać, zanim dokona się osądu i podejmie działanie. Tę ważną naukę przynoszą jednak najczęściej zdarzenia zwykłe, codzienne. Tak było i w przypadku półmisków, którymi wymieniłam się z moją chińską przyjaciółką. Po wielu latach nie pamiętałam licznych kłopotów z zagospodarowaniem splądrowanego domu, lecz tylko ową lekcję przyjaźni. Tego nie odbierze mi nikt.
Jestem niestrudzoną domatorką. Prace domowe to moje ulubione zajęcie, moje hobby i moja wada. Gdybym urodziła się mężczyzną, książki swoje mogłabym pisać w spokoju, którego strzegłaby żona, sekretarka i inni domownicy. Będąc kobietą czasu na pisanie mam tylko tyle, ile go wygospodaruję w natłoku zajęć domowych. Całe miesiące trwało, nim urządziłam na nowo mój nankiński dom. Daleko mi do perfekcjonizmu, nie cierpię podłóg, po których nie wolno chodzić, książek, które zawsze muszą być odkładane na półki, czy nietykalnych stołów i krzeseł. Umiłowanie uporządkowanego piękna to jedna z głównych zasad życia, nie traktowana wyłącznie jako obowiązek całej rodziny, lecz również jako część mojego własnego ja. Nie potrafię mieszkać byle jak. Nawet jeśli mam tylko jeden pokój, czuję wewnętrzną potrzebę, by tworzyć wokół siebie porządek, by tworzyć wokół siebie dom. Nie mogę spokojnie pisać, jeśli przedtem nie otoczyłam się ze wszystkich stron takim właśnie domem. Takie usposobienie to przekleństwo i zarazem błogosławieństwo. Tak już jest. Zanim więc zaczęłam rozglądać się wokół, by zorientować się w sprawach publicznych, musiałam na nowo odtworzyć dom i ustalić, jak będzie funkcjonował. Ojciec wrócił do swych dawnych pokoi, dzieci bawiły się u siebie, kuchnia zaczęła działać jak dawniej. Przyjęliśmy też całą dawną służbę - poza niepoprawnym ogrodnikiem, który przystał do komunistów. Wydawać by się mogło, że życie moje toczyło się jak niegdyś, ale w rzeczywistości nic już nie mogło być takie samo. Mieszkaliśmy teraz w innym świecie. Świat wojowniczych „panów wojny” i tchnącego historią miasta już nie istniał. Gdy wreszcie otrząsnęłam się z prac domowych, spostrzegłam, że rządzi tu kto inny, a rządów takich nie było jeszcze w Chinach. Rządziła bowiem Partia Narodowa i jej przywódca, Cziang Kai-szek, elegancki, wyprostowany, rzadko pokazujący się publicznie, a mimo to dobrze znany, szanowany. To o nim rozprawiali wszyscy na ulicach czy w domach moich znajomych. Kiedyś na przykład miał odbyć się pochód ku czci goszczącego w Nankinie jakiegoś księcia z Europy. Poczyniono ogromne przygotowania. Zniszczono nawet całe setki przypominających gniazda os chatynek, w których u stóp murów miejskich tłoczyli się żebracy. Starych sklepów i slumsów nie można było zburzyć, więc wzniesiono wysokie na dziesięć metrów parawany, by zakryć co okropniejsze rudery przed wzrokiem dostojnego gościa. Jakże wstydzili się wówczas młodzi Chińczycy swego kraju i narodu, które tak kochali, jak żałosny, jak wzruszający był to wstyd! Właśnie w dniu, w którym miał odbyć się pochód, zabrakło mi jedwabiu na zasłonę w jadalni, więc wyszłam z domu wcześnie, póki na ulicach było jeszcze pusto. Lud już zaczynał gromadzić się w oczekiwaniu wielkiego widowiska. W powrotnej drodze utknęłam w tłumie. Obok mnie stał sprzedawca bułek. Kosz swój trzymał na ramieniu, a bułki chroniła od much i kurzu brudna, szara szmata. Jak zwykle nie zamykały mu się usta. To jeden z przyjemniejszych zwyczajów Chin: na ulicy każdy rozmawia z każdym.
- Ten stary Cziang Kai-szek bije wszystkich tych bandyckich „panów wojny”. A jak tylko wyjedzie ten zamorski książę, zaraz pójdzie bić się na północ.
- Czy tam też wygra? - zapytałam.
- Zależy od pogody - rzekł z wielkim przekonaniem stary sprzedawca. Z jego pomarszczonej twarzy sterczały siwe kłaki, a oczy miał częściowo zasłonięte bielmem.
- Od pogody? - powtórzyłam.
- A pewnie - odparł. - Cziang to rzeczny bóg, który odrodził się w ludzkim ciele. Skąd wiem? Urodził się nad rzeką, w Fukien. Zanim przyszedł na świat, rzeka wylewała co rok, a od tego czasu ani razu. I dlatego przegrywa bitwy tylko wtedy, gdy świeci słońce. Jeśli pada, zawsze zwycięża. Trzeba poczekać i przekonać się, co ześle niebo.
A więc Cziang Kai-szek przechodził już do legendy! Legend tych pojawiało się co dzień coraz więcej, nie tylko o nim, lecz również o jego młodej żonie. Mieszkańcy Nankinu, jak zresztą wszyscy Chińczycy, byli ciekawscy i wesołego usposobienia. Doskonale zdawali sobie sprawę z kłopotów, jakie chińskiemu wojskowemu, który nigdy nie był na Zachodzie i w sumie bardzo staroświeckiemu, musiała sprawiać młoda, piękna i pełna temperamentu dziewczyna, w dodatku wychowująca się od dziewiątego roku życia w Ameryce, a więc uznawana przez swych rodaków za cudzoziemkę. Nie bez racji: po chińsku mówiła słabo i nie miała pojęcia o historii Chin. Była kobietą Zachodu w zwyczajach, w sposobie ubierania się, w stylu bycia. Najbardziej jednak nie podobała się Chińczykom jej pewność siebie i brak pokory, więc opinia publiczna brała zwykle stronę męża. Pikantnych szczegółów dostarczała jak zwykle służba, a całe miasto doskonale bawiło się małżeńskimi perypetiami silnego, staroświeckiego mężczyzny, ożenionego z równie silną, a nowoczesną kobietą. Przy lada okazji zakładano się, kto wygra. Czy pani Cziang zostanie wpuszczona na obrady rady ministrów? Stawiano niemal jednego do jeden, z lekką tylko przewagą dla Cziang Kai-szeka. Podobno straże otrzymały rozkaz, by nie wpuszczać Pierwszej Damy, ale czy ośmielą się jej sprzeciwić, gdy staną z nią twarzą w twarz? Zbyt jest sprytna, żeby zjawić się tam razem z mężem. Na pewno przyjdzie później, a czy wtedy strażnicy, nie mogąc liczyć na poparcie męża tej dumnej kobiety, odważą się wykonać jego rozkaz? Czyj gniew jest straszniejszy, tygrysa czy tygrysicy? Wszystko to było bardzo zabawne. Jak skończył się ten pojedynek? Wygrali ci, którzy postawili na Cziang Kai-szeka, i od tego czasu zawsze jemu dawano większe szansę. Trafiały się mu i porażki, jak ta w wiele lat później, gdy żona zapragnęła odwiedzić Stany Zjednoczone. Jeden z naocznych świadków opowiadał mi potem, że pewnego dnia wielki mąż stanu wyszedł ze swych apartamentów z niezbyt tęgą miną.
- Już dłużej tego nie wytrzymam - powiedział podobno. - Co dzień to samo: do Ameryki i do Ameryki!
Mój przyjaciel zrobił współczującą minę, lecz nic nie powiedział. Nie należy wtrącać się do tygrysich sprzeczek.
Mąż stanu wyznał, że rano przyszedł jej do głowy nowy argument. Twierdziła, że prezydent Stanów Zjednoczonych pozwala swojej żonie jeździć, gdzie tylko zechce, że właśnie teraz pani Roosevelt pojechała sobie do Anglii i świetnie się tam bawi. Tymczasem ona, choć w niczym nie ustępuje pani Rooseveltowej, nie może nigdzie wyjeżdżać! Wielki człowiek wreszcie skapitulował, choć nie bez narzekań. Mój przyjaciel skończył opowieść z wielką satysfakcją. Cziang Kai-szeka zdumiewały wieści o królewskiej niemal podróży jego małżonki, szczególnie wtedy, gdy została zaproszona do wygłoszenia mowy w Kongresie, bo spodziewał się raczej, że żona poświęci się w Ameryce wyłącznie rozrywkom i zakupom. Być może nawet królowa jest kobietą tylko w alkowie, którą dzieli z królem, kto wie?
Któregoś dnia moje obawy względem nowego rządu osiągnęły zenit. Od pewnego czasu mówiło się, że nasza stolica ma stać się zupełnie innym, nowym miastem. Ludzie byli dumni, że to właśnie Nankin został wybrany na stolicę nowych Chin, mimo niezadowolenia korpusu dyplomatycznego wygodnie usadowionego w dawnej siedzibie cesarzy, Pekinie. Uważaliśmy, że korzystne jest takie wyraźne odcięcie się od przeszłości; tym bardziej że właśnie Nankin był stolicą ostatniej prawdziwie chińskiej dynastii Ming, o czym świadczyły starożytne pomniki kamienne za miastem. Późniejsi przedstawiciele tego rodu przenieśli się co prawda do Pekinu, ale stwarzali w ten sposób precedens dla Cziang Kai-szeka, gdyby po ostatecznym pokonaniu „panów wojny”, wciąż jeszcze siejących zamęt w różnych częściach kraju, zechciał mimo wszystko przenieść się do Pekinu. Tymczasem ogłoszono, że Nankin ma zostać nowoczesnym miastem o szerokich ulicach, zelektryfikowanym, z telefonami, samochodami i wielkimi domami towarowymi. Postanowiono wybudować nowe budynki, kina i urzędy, a nawet nowoczesną kanalizację i wodociągi. Słuchaliśmy w zadziwieniu, bo nasze miasto było stare jak najstarsze dzielnice Jerozolimy. Jego brukowane ulice były tak wąskie i kręte, że mijając lektykę czy rykszę trzeba było dosłownie przyklejać się do ścian domów. Po obu stronach ciągnęły się rynsztoki, do których mieszkańcy wylewali wszystkie nieczystości. W powietrzu unosił się zazwyczaj lekki smrodek moczu, szczególnie w porze deszczowej, bo o ile kobiety i dziewczęta używały przywoitych, drewnianych wiader w zaciszu własnych sypialni, mężczyźni beztrosko stawali przed drzwiami domów i opierali się o ścianę, a i niemowlęta regularnie wystawiano nad rynsztoki. A sklepy? Sterty jarzyn, owoców, ryb i mięsa gromadzono przy samej ulicy, każdy zaś skrawek wolnego miejsca zajmowały stoliki wróżbitów i stragany z używanymi książkami. Nikt nie wiedział, co stanie się z tymi niezbywalnymi elementami codziennego życia.
Najpierw pojawiły się plotki, ale plotki nie były niczym niezwykłym w chińskich miastach, miastach bez gazet i dziennikarzy. Nie miałam pojęcia, jak można zmienić nasze stare miasto w nowoczesną metropolię. Któregoś dnia zrozumiałam. Przyszedł do mnie krawiec, ten sam, który pierwszy powiadomił nas o wejściu komunistów do miasta, ten sam, który - myślę, że wolno mi o tym powiedzieć - został później tragicznym bohaterem mojego opowiadania „Falbanki”, z wieścią, że „oni” burzą ludziom domy jakąś straszną maszyną. „Oni” - tak nazywano już wówczas nowy rząd.
- Jak to burzą? - zapytałam z niedowierzaniem.
- Po prostu burzą - odparł.
Włożyłam kurtkę i poszłam zobaczyć to na własne oczy. Mieszkaliśmy niedaleko głównej drogi prowadzącej do starego miasta, więc już po chwili znalazłam się na miejscu. Tam ujrzałam potworną machinę, jakiej nigdy dotąd nie widziałam, o jakiej nawet przedtem nie słyszałam. Siedział w niej młody Chińczyk, nie robotnik, lecz wyraźnie ktoś wykształcony na Zachodzie. Prowadził swój pojazd to jedną, to drugą stroną uliczki. A co robił? Burzył domy, owe stare, parterowe domki z ręcznie robionej cegły wiązanej wapienną zaprawą, które przez setki lat dawały schronienie ludziom. Padały jeden po drugim. Gdyby działo się to w moim dawnym świecie, powstrzymałabym tego człowieka i wypytała, co robi i dlaczego. Teraz był to już inny świat, więc nawet nie pytałam. Teraz byłam cudzoziemką, wiedziałam o tym i nie śmiałam się wtrącać. Stałam wśród Chińczyków przypatrujących się dziełu zniszczenia w przerażonym milczeniu. Młody mężczyzna nie odzywał się ani słowem, nawet gdy jakaś staruszka mieszkająca w jednym z domków od urodzenia wybuchnęła głośnym, dzikim płaczem. Zapytałam szeptem jej syna, czy zapłacono im za zburzony dom. Odpowiedział, również szeptem, że obiecano odszkodowania, ale zbytnio na to nie liczą. Nigdy nie dowiedziałam się, czy rzeczywiście im zapłacono. Zapewne jednym tak, drugim nie, w zależności od uczciwości urzędników. Zresztą czy jakiekolwiek odszkodowania mogą wynagrodzić utratę domu i wszystkich związanych z nim wspomnień?
Z ciężkim sercem wracałam do świeżo „wskrzeszonego” domu. Wiedziałam już, że nowy rząd skazany jest na upadek. Dlaczego? Bo już teraz oddalił się od ludu, a taki rząd zawsze musi prędzej czy później upaść. Lekcji tej historia udziela każdemu pokoleniu, niezależnie od tego, czy ktoś potrafi z niej korzystać, czy nie. W owym dniu komuniści odnieśli swe pierwsze zwycięstwo. Choć lud nie wiedział, na czym polega komunizm, choć był on tylko pustym słowem, młodzi nacjonaliści sami siali w ich sercach dzikie ziarna gniewu, siali ten właśnie wiatr, który miał wkrótce pchnąć lud w objęcia swych wrogów dlatego tylko, że komuniści byli wrogami tych, do których lud stracił zaufanie. To naturalna, ludzka reakcja, właściwa nie tylko społeczeństwom, lecz również jednostkom. Gdy nienawidzi się jednej strony, największą korzyść ciągnie z tego strona druga. Tak też miało stać się w Chinach. Nowa władza, nim okrzepła, już zdążyła zrazić do siebie lud.
Ja zaś, mimo mojego przeklętego zwyczaju rozumienia punktu widzenia obu stron, głęboko współczułam młodym nacjonalistom, szczególnie zaś tym wykształconym w Ameryce. Z taką ochotą wracali do kraju, tak dumni byli ze swych stopni naukowych, ogarnięci tak szczerym patriotyzmem! Niestety przez lata, które spędzili na studiach, zdążyli zapomnieć, jaki naprawdę jest ich kraj: bezkresny, nieuczony, średniowieczny lub, jak mieli w zwyczaju głosić, „feudalny”. Dla mnie, która mieszkała tam od dziecka, był przede wszystkim piękny, piękny mimo swego wiecznego brudu, nieuctwa i starości. Powiem więcej - właśnie jego starość, jego wielka mądrość, stanowiły to piękno. Naród tak rozsądny, tak łatwo poddający się zmianom, łatwo było przekonać i poprowadzić, nigdy jednak przerobić na czyjąkolwiek modłę. Zawsze miałam wrażenie, że Chińczycy przychodzą na świat z wrodzoną mądrością, z pewnego rodzaju naturalnym wyrafinowaniem, inteligentną naiwnością, a wszystkie te cechy, o ile nie zostaną szybko wykorzenione, dojrzewają w nich przez całe życie. Wystarczyło porozmawiać ze zwykłym wieśniakiem, by usłyszeć filozofię rozsądną, a zarazem pełną humoru. Jeżeli teraz, w moim własnym kraju, czasami tęsknię za Chinami, to dlatego, że w Ameryce trudno znaleźć taką filozofię. Są światopoglądy, opinie, wierzenia i uprzedzenia, ale filozofii życiowej dotąd nie ma. Być może trzeba na to tysięcy lat. Najsmutniejsze i najbardziej przerażające zarazem było to, że młodzi, pozbawieni własnych korzeni Chińczycy, wykształceni na Zachodzie lub w Chinach, w szkółkach misyjnych i nowoczesnych uczelniach, stracili ową chińską filozofię. Nie należeli ani do Wschodu, ani do Zachodu. Budzili żal, bo choć tak szczerze pragnęli dobra swego kraju, równocześnie nie potrafili zrozumieć, że nie uratują Chin, sami bowiem potrzebują ratunku. Nie potrafili już dogadać się z własnymi rodakami. Skóra mi cierpła, gdy słyszałam, jak jeden z tych młodych Chińczyków, świeżo upieczony doktor jednej z amerykańskich uczelni, przemawiał do ulicznego tłumu w wiosce, przez którą akurat przejeżdżałam. Wychudły, przejęty, pełen misjonarskiego zapału, opowiadał o higienie, o nowoczesnym rolnictwie i administracji, o obcym imperializmie, o Niesprawiedliwych Traktatach, o wszystkim, co tylko leżało mu na sercu, nieświadom, że każdym słowem jeszcze bardziej się pogrąża. A dlaczego? Dlatego, że przemawiał do starych, mądrych ludzi, jakby byli głupimi i nieoswieconymi chłopami pańszczyźnianymi, dlatego, że w jego sercu wrzała złość na nich, bo patrzyli na niego obojętnie, a nawet prześmiewali się, gdy pot zalewał te biedne, młode oczy. Był bliski płaczu z tej złości. Jestem pewna, że pragnął gorąco, by wszystkich jego słuchaczy trafił szlag. Niebiosa nie wysłuchały go jednak, tylko deszcz padał i padał, tylko słońce świeciło sprawiedliwie i na nich, i na niego. Nic tak nie gniewa reformatorów jak podobna niesprawiedliwość boska.
Nauczona milczeć, mogłam tylko odejść, litując się nad młodym operatorem maszyny bardziej niż nad ludem, bo to lud miał siłę, nie on. Nie miałam wątpliwości, że górą i tak będzie lud. Później napisałam o budowie nowego miasta opowiadanie pod tytułem Nowa droga, zaś tacy tragiczni wzruszający, pełni zapału młodzi ludzie znaleźli się w historyjce zatytułowanej W Szanghaju.
W owych dniach inna, równie wielka zmiana zachodziła na stokach naszej Purpurowej Góry. Z mojego pokoiku na poddaszu widać było tę rosnącą każdego dnia białą plamę wśród sosen i bambusów. Budowano tam grobowiec Sun Jat-sena, gdyż nowy rząd postanowił, że zabalsamowane ciało Suną zostanie sprowadzone do Południowej Stolicy. Kamień węgielny położono już w pierwszą rocznicę śmierci. Przez wszystkie lata budowy jeździłam tam od czasu do czasu i przyglądałam się powolnemu powstawaniu mauzoleum, od prac ziemnych po gotowe już dzieło, tak dziwaczne, że lud nie wiedział, czy brzydzić się nim jako kolejnym cudzoziemskim wymysłem, czy cieszyć się chińskim charakterem pewnych jego elementów.
U stóp całej budowli stała brama, skąd na szczyt góry prowadziły ogromne schody z białego marmuru. Wspinałam się po nich tyle razy później, że wydawało mi się, iż nigdy nie zapomnę, ile ich jest. Zapomniałam jednak, bo nogi nosiły mnie potem po wielu odległych krainach. Na końcu schodów znajdowało się samo mauzoleum, a jeszcze wyżej grobowiec. Jego błękitny dach zakrzywiał się ku niebu, tak jak dachy dawnych świątyń; marmurowy taras u wejścia robił wielkie wrażenie, tym bardziej że rozciągał się z niego niepowtarzalny widok.
Wreszcie nadszedł wielki dzień pogrzebu Sun Jat-sena. Był rok 1929, a więc od jego śmierci minęły już cztery lata. Przygotowania ciągnęły się całymi miesiącami, a najtrudniej było doprowadzić do niezbędnej, choćby czasowej zgody między wdową a resztą rodziny, do której należał teraz również Cziang Kai-szek. Chodziło o to, że pani Sun popierała komunistów, wierząc, że tak samo postępowałby jej mąż. Przyjedzie na pogrzeb czy nie przyjedzie? W końcu ku powszechnej uldze przyjechała. Pogrzeb Przywódcy pod nieobecność wdowy po nim byłby przecież nie do pomyślenia. Mimo to wśród ludu krążyło mnóstwo plotek o tym, że choć przyjechała, nie odzywała się do nikogo z rodziny. Ale przynajmniej przygotowania mogły toczyć się dalej.
Na czas tej całej pompy zatrzymało się u nas dwóch gości: doktor Alfred Sze, ambasador Chin w Waszyngtonie, ojciec Mai-mai Sze, osobistości znanej później w Ameryce, oraz doktor Taylor, lekarz misyjny, który balsamował ciało Sun Jat-sena.
Doktor Sze, wysoki, przystojny mężczyzna, z trudem krył przerażenie na widok nankińskich niewygód. Poproszono mnie, bym zajęła się nimi właśnie dlatego, że nasz dom należał do najbardziej komfortowych w całym mieście, a i tak nie było przecież u nas ani elektryczności, ani bieżącej wody, ani żadnego z nowoczesnych urządzeń, do których doktor Sze zdążył już tak przyzwyczaić się w czasie swych licznych pobytów za granicą. To, co opowiadał mi o mojej ojczyźnie, było pouczające i zabawne zarazem. Ja z kolei usiłowałam zmniejszyć jego rozczarowanie jego własnym krajem.
Pamiętam rozmowę odbytą któregoś dnia po kolacji z naszą niezmordowaną Li Sau-tse, która jak zwykle rządziła całym domem, choć oficjalnie nadal piastowała skromne stanowisko pomocy kuchennej.
- Szkoda tylko - odezwała się swym donośnym głosem - że takiemu ładnemu mężczyźnie dawali w dzieciństwie za dużo nóżek kurzych.
- A skąd wiesz, że karmili go nóżkami kurzymi? - zaciekawiłam się.
Li Sau-tse zajęta była sprzątaniem kuchni, którą jak zwykle zostawił w strasznym nieładzie kucharz - wedle zwyczaju prawdziwych artystów.
- A to pani nie widziała, jak cały czas trzęsą mu się ręce? - zapytała. - To dlatego, że jak był mały, dostawał za dużo nóżek kurzych.
- Aha - rzuciłam.
Wiedziałam już, że lepiej nie zaprzeczać. W przeciwnym razie czekały mnie długie wywody, a robiło się już późno.
Natomiast jedyne wspomnienie związane z doktorem Tay-lorem to jego obawa, że zabalsamowane przez niego ciało Sun Jat-sena nie wytrzyma czerwcowych upałów. Obawy te nie były całkiem nieuzasadnione, gdyż cały lud chciał przyjrzeć się zmarłemu bohaterowi, a to oznaczało, że trumna będzie otwarta przez wiele godzin. Czy święte szczątki wytrzymają tak długo na powietrzu? Mimo zdenerwowania doktora Taylora trumnę rzeczywiście otwarto na kilka godzin, a szczątki wytrzymały, poza dłońmi, na które trzeba było założyć rękawiczki, i wszystko poszło jak należy.
W samym pogrzebie uczestniczyłam jako zwykły widz. Stałam wśród tłumu ciągnącego się wiele kilometrów wzdłuż drogi, którą miał przejeżdżać kondukt. Z jednej strony pchał się na mnie mocno woniejący żebrak, z drugiej energiczna, wiejska baba. Gdy pojawił się kondukt, musiałam wspinać się na palce, by dostrzec cokolwiek ponad głowami tych, co stali przede mną, podczas gdy z tyłu napierały na mnie zupełnie nie znane mi osoby. Drogą przeciągali harcerze i harcerki, wycieńczeni długim oczekiwaniem, spoceni studenci i przedstawiciele wszystkich organizacji młodzieżowych, żołnierze, orkiestry... Wreszcie dostrzegłam zagranicznych dyplomatów, a wśród nich przystojnych, nienagannie odzianych i nic nie robiących sobie z upału Anglików w wysokich, jedwabnych cylindrach, innych Europejczyków, przystrojonych niezliczonymi wstążkami i baretkami odznaczeń, Hindusów w turbanach, drobnych Japończyków w zachodnich, trzyczęściowych, zbyt na nich obszernych garniturach i wyglądających jak zwykli biznesmeni czy urzędnicy Amerykanów. Szli w milczeniu. Potem jechała już tylko wielka trumna, przybrana flagami i jedwabiem, za nią kroczyła rodzina zmarłego i władze chińskie.
Staliśmy tak długie godziny, a potem każdy wsiadł, w co miał, i podążył za konduktem do mauzoleum. Nie było tam dość miejsca nawet dla wszystkich dygnitarzy. Stałam w tłumie u stóp marmurowych schodów. Nie pamiętam dokładnie programu uroczystości. Były na pewno przemówienia w różnych językach, składanie wieńców, śpiewy, a wszystko doskonale słyszalne przez megafony, pierwsze, jakie w życiu widziałam. Pamiętam też, że w pewnej chwili nastąpiła całkowita dezorganizacja. Organizatorzy pogubili się, a myśmy czekali i czekali. Nie wiedziałam, co się stało. Zaczęłam myśleć według dawnych mych zwyczajów, czyli identyfikować się z Chińczykami, i martwić się, co pomyślą sobie cudzoziemcy. W tej samej chwili okazało się, że nie tylko ja żywiłam takie same obawy, z głośników bowiem dobiegł głośny, pełen niepokoju i bardzo donośny szept po chińsku:
- Pospiesz się, pospiesz, bo cudzoziemcy nas wyśmieją!
Winowajca musiał widocznie pospieszyć się, gdyż po chwili wszystko potoczyło się jak należy. Ja zaś nie śmiałam rozejrzeć się wokół i udawałam, że nie słyszałam tego, czego większość cudzoziemców przy swej słabej znajomości chińskiego i tak nie zrozumiała.
Wreszcie uroczystości dobiegły końca. Gdy niemal wszyscy widzowie się rozeszli, wspięłam się po marmurowych schodach i zajrzałam do głównej sali mauzoleum. W tej samej chwili na progu drzwi wiodących do którejś z mniejszych salek ukazał się Cziang Kai-szek. Był w mundurze ozdobionym rzędem orderów i odznaczeń. Patrząc wprost przed siebie, swym zwykłym, żołnierskim krokiem przemierzył całą marmurową posadzkę i stanął w szerokim wejściu spoglądając na ścielącą się u jego stóp równinę. Stałam tuż obok i przyglądałam się jego twarzy rzeczywiście łudząco podobnej do tygrysiej, o wysokim, spłaszczonym czole, odstających do tyłu uszach i szerokich ustach, uśmiechających się chętnie i okrutnie. Ale najbardziej przykuwały uwagę jego oczy: wielkie, czarne jak smoła, nieustraszone.
Długo tak trwał w oślepiającym świetle popołudnia, ja zaś stałam bez ruchu tuż obok w cieniu. Nadal zastanawiam się, o czym myślał wtedy i co z owych dni pamięta teraz ten wygnaniec na wyspie, której mieszkańcy po dziś dzień nie uważają za część Chin.
Pokoju za Cziang Kai-szeka nie pamiętam. Musiał rozwiązać naraz wiele problemów, a nie był na to przygotowany. Był przede wszystkim żołnierzem, myślał jak żołnierz i ani z natury, ani z doświadczenia nie nadawał się na cywilnego władcę republiki. Czytałam gdzieś, że teraz Stary Tygrys wstaje wcześnie rano i odmawia modlitwy. Podobno lubi przechadzać się z żoną tajwańskimi dróżkami. No cóż, widać starzeje się. Słyszałam, że czyta wiersze i medytuje. Jeśli tak, niewątpliwie czyni to wzorem innych „panów wojny”. Nawet stary Wu P'ei-fu, typowy przykład samowolnego kacyka, na starość zabrał się nie tylko za czytanie, lecz nawet pisanie wierszy, pragnąc jak wielu innych starzejących się chińskich militarystów, by pamiętano go nie jako człowieka wojen i bitew, lecz jako ludzkiego, mądrego i dobrego pana.
W głębi duszy Chińczycy pozostali nadal przywiązani do swej tradycji. Nic w tym dziwnego. Ludzie nie zmieniają z dnia na dzień odwiecznych zwyczajów. Przecież już Konfucjusz głosił, że honor zachować można tylko zachowując pokój, że prawdziwie wielki człowiek nie walczy, nie zabija, że włada w pierwszym rzędzie sobą, potem swą rodziną, wreszcie - swym krajem.
Nie pamiętam pokoju za Cziang Kai-szeka, bo jego armia ścigała komunistów po całym kraju w ich Długim Marszu na północny zachód. Walka ta zaczęła się w naszym mieście, czuło się to nawet w salach uniwersytetu. Często, zbyt często, kogoś na zajęciach brakowało, a gdy pytałam o powód nieobecności kolegów, dawano mi do zrozumienia gestami i spojrzeniami, że nieszczęśnicy zostali aresztowani za sprzyjanie komunistom. Czasem usiłowałam komuś pomóc, ocalić od śmierci, jeśli nie od więzienia, i czasem udawało mi się to, ale częściej nie. Zapewne wśród moich studentów rzeczywiście byli i komuniści, ale byli przecież tak młodzi, że na pewno nie straceni bezpowrotnie. Nigdy jednak nie dawano im takiej szansy, bo łatwiej było ich zgładzić. Wielu jednak komunistami nie było, tego jestem pewna. Aresztowano ich za czytanie socjalistycznych broszur, za przebywanie - często zupełnie przypadkowo i nieświadomie - z kolegą o przekonaniach komunistycznych, za krytykę władzy. Zginęło tysiące studentów nie będących komunistami, a wszyscy byliśmy bezradni, bo zwykle dowiadywaliśmy się za późno, by próbować wstawiennictwa.
Nie chcę pisać dłużej o tych smutnych czasach, bo kości tych młodych ludzi już dawno obróciły się w proch. Nauczyło mnie to jednego: każdy, w kim żądza władzy budzi pragnienie zniszczenia przeciwników albo tych, których choćby podejrzewa o niechęć, zdolny jest do wszelkich okrucieństw; najszlachetniejszy cel ginie, gdy w celu jego osiągnięcia stosuje się niegodne go środki.
Każdy przejaw niesprawiedliwości coraz bardziej osłabiał rząd nankiński. Już w roku 1930 za zamkniętymi drzwiami wiejskich chat zaczęto nucić zakazane pieśni, wśród tych ludzi nie było komunistów, oni sprzeciwiali się niesprawiedliwości, wiedząc, że żadna władza czy to kuomintangowska, czy komunistyczna, czy jakakolwiek inna, nie utrzyma się, jeśli opiera się na krzywdzie.
Dlatego też lud w naszym mieście i okolicy w milczeniu i z pozbawioną wyrazu twarzą przyglądał się nieuniknionemu losowi młodych urzędników, kształconych na Zachodzie specjalistów oraz pełnych zapału inteligentów, studentów i reformatorów. Prawo chińskie tradycyjnie dotyczyło wyłącznie przestępców, a nie godnych obywateli. Nie dotyczyło na pewno urzędników państwowych, tradycyjnie więc nowi urzędnicy i intelektualiści łamali ustanawiane przez samych siebie prawa, nawet ograniczenia prędkości na drogach. Byli butni i niedostępni, a na dodatek już na początku ich rządów zaczęły krążyć pogłoski o straszliwym łapówkarstwie. Stare przywary władzy nie zniknęły wraz ze starym systemem. Miałam tego przykład nawet na mych własnych zajęciach. Syn wysokiego urzędnika państwowego, rosły młodzieniec, codziennie zajeżdżający przed uniwersytet amerykańskim samochodem kierowanym przez szofera-Rosjanina, nigdzie nie ruszał się bez munduru, a przed swym nazwiskiem umieszczał tytuł „porucznik”. Zawsze zjawiał się na zajęciach ostatni, pobrzękując błyszczącymi ostrogami. Gdy pod koniec semestru nie napisał końcowego sprawdzianu, nie dostał ode mnie zaliczenia, nie oddał mi bowiem ani jednej z zadanych prac, nie posiadał się z oburzenia.
- To pani nie wie, że jestem porucznikiem narodowej armii Republiki Chińskiej? - zapytał groźnie.
- Dla mnie jest pan jednym ze studentów tego uniwersytetu, który uczęszczał do mnie na zajęcia - odpowiedziałam.
- Mój ojciec jest...
- Nic mnie nie obchodzi, kim jest pański ojciec - odparłam.
Zrobiłam mu potem krótki wykład na temat zasad demokracji, przestrzeganych w każdym nowoczesnym kraju, i z trudem powstrzymałam przed wybuchem śmiechu na widok kompletnego osłupienia, jakie malowało się na tej młodej twarzy.
Takich jak on było wielu, inni zaś Chińczycy mieli pretensje do nowych władz, że niczym nie różniły się od starych. Mieli przecież nadzieję nie tylko na nowy rząd, lecz też na nowy świat.
W tym czasie musiałam odbyć jeszcze jedną, krótką podróż do Ameryki, by umieścić moje niepełnosprawne dziecko w szkole specjalnej. Decyzję tę przyspieszyła niepewna przyszłość Chin, od wojen bowiem i rewolucji należało trzymać tę bezbronną istotę jak najdalej. To właśnie podczas tych paru miesięcy spędzonych w Stanach Zjednoczonych dowiedziałam się, że przyjęto do druku moją pierwszą powieść, Spowiedź Chinki. Kiedyś, mniej więcej rok wcześniej, wysłałam ten cienki rękopis Davidowi Lloydowi do Nowego Jorku, a potem wydarzyło się tak wiele, że prawie o tym zapomniałam. Teraz zaś, gdy gościłam akurat u pewnej znajomej w Buffalo, dotarł do mnie przekazany z Chin telegram, że książką zainteresowała się John Day Company i wydawnictwo to chciałoby tylko przedyskutować ze mną możliwość wprowadzenia pewnych poprawek. Dostałam zaś tę wiadomość pewnego ranka, kiedy czułam się bardzo przygnębiona nadchodzącym rozstaniem z dzieckiem. Nie mogła mi tego wynagrodzić, ale przynajmniej nieco poprawiła nastrój. Dowiedziałam się potem, że i agent, i wydawca byli zaskoczeni spokojem, z jakim przyjęłam ich propozycję, przede wszystkim zaś tym, że do Nowego Jorku pojechałam dopiero po kilku tygodniach. Podejrzewam, że mój brak pośpiechu jest wynikiem tak długiego przebywania w kraju, w którym czas nie ma większego znaczenia.
W końcu jednak zjawiłam się w Nowym Jorku, gdzie wreszcie poznałam znanego mi dotąd tylko z korespondencji Davida Lloyda. Razem udaliśmy się do biur John Day Company, gdzie cierpliwie czekałam siedząc w poczekalni na długiej, starej ławie - mebel ten stoi teraz w naszej jadalni jako jedna z rodzinnych pamiątek. Tego dnia szef wydawnictwa jadł obiad bardzo długo. Gdy wreszcie przyszedł, oświadczył, że to on sprawił, że książka zostanie wydana, bo na naradzie wydawnictwa tyle samo osób było za, co przeciw, jego głos przeważył. Był całkiem szczery. Powiedział, że głosował za mną nie dlatego, że uważał moją książkę za bardzo dobrą, ale dlatego, że rokuję nadzieje na przyszłość. David Lloyd zdążył mi powiedzieć, że rękopis był już u wszystkich wydawców w Nowym Jorku i gdyby nie decyzja John Day Company, przestałby się nim zajmować. Byłam więc już bardzo pokorna. Uczucie to wpajał mi w dzieciństwie pan Kung, więc nie towarzyszyło mu poczucie zawodu czy upokorzenia. Niemal zaraz potem wróciłam do Chin.
Ale tam, w Nankinie, bez mojej starszej córeczki, dom ział pustką, której nie mogła wypełnić ani reszta rodziny, ani najbliżsi nawet przyjaciele. Uznałam, że muszę na serio zabrać się za pisanie. Któregoś więc ranka wysprzątałam mój pokoik na poddaszu, ustawiłam chińskie biurko tak, by widzieć Purpurową Górę, i odtąd co rano po wydaniu służbie dyspozycji na cały dzień zasiadałam do maszyny do pisania, by tworzyć Ziemię błogosławioną. Powieść tę nosiłam w sobie od dawna. Uformowała się szybko z moich własnych przeżyć, a ożywiał ją gniew, jaki czułam myśląc o losie chłopów i zwykłych ludzi w Chinach, których tak kochałam i podziwiałam, których nadal kocham i podziwiam. Za tło akcji wzięłam północną wieś i bogate miasto na południu, czyli Nankin. Wszystko, o czym pisałam, miałam przed sobą jak na dłoni, a bohaterów znałam tak dobrze jak siebie samą.
Wszystkie moje książki to taka mieszanka. Na przykład, w późniejszych o wiele lat Krewnych znalazły się obrazki z tej samej wsi na północy Chin. Guz wuja Tao, z taką dumą przechowywany przez niego w szklanej butli, naprawdę rósł w dorodnym ciele Madame Czang. Ona również zebrała się na odwagę, by kazać go wyciąć, ona też wsadziła go do butelki i wystawiała na stole w głównej sieni, by każdy mógł go podziwiać. „Czy pani bohaterowie to postacie autentyczne?” Pytanie to słyszę po sto i tysiąc razy. Oczywiście, że są autentyczni, powstali z opromienionych miłością okruchów wspomnień, choć w rzeczywistości każdy żył inaczej niż w moich książkach.
Bez dziecka dłużyły mi się teraz dni. Usiłowałam zapełnić je, czym tylko się dało! Po południu uczyłam na nowym uniwersytecie państwowym, a po powrocie do domu, około czwartej, zawsze gościłam kogoś na herbacie: młodych intelektualistów chińskich, starych, chińskich znajomych, młodych Amerykanów i Anglików z otwartej przez kilka misji Szkoły Językowej. Mimo to dni ciągnęły się bez litości. Pozostawały przecież niczym już nie wypełnione wieczory, soboty, niedziele i długie, upalne lata, podczas których zamykano szkoły. Kułing już mnie nie pociągało. W lecie miałam jeszcze więcej czasu niż zwykle, bo ojciec zawsze spędzał wtedy dwa miesiące z rodziną mojej siostry w górach. Wreszcie postanowiłam zabrać się za tłumaczenie chińskiej powieści Szui Hu, które ukazało się pod tytułem Opowieści znad brzegów rzek. Oryginalny tytuł jest nieprzetłumaczalny na jakikolwiek język europejski, ale po chińsku aluzja jest celna, bo złodzieje i rabusie, o których mowa w chińskim tytule, zawsze gromadzili się w okolicy brzegów rzek i jezior. Praca nad tym wielkim dziełem trwała cztery lata, a poświęcałam na nią wszystkie godziny wolne od pisania własnych rzeczy i uczenia. Było to wielkie przeżycie, bo choć książka ta powstała pięć wieków temu, życie w Chinach płynęło nadal tym samym torem. W komunistach, uciekających teraz na północny zachód, widziałam półdzikich buntowników i malkontentów zbuntowanych przeciw władzy za czasów cesarskich. Porównanie to nie jest do końca prawdziwe. Tamci dawni buntownicy nie byli przecież zorganizowani pod nowym, złowrogim sztandarem. Tamci byli zwykłymi, chińskimi rebeliantami ogarniętymi gniewem na niesprawiedliwą chińską władzę, zachowali pewne poczucie sprawiedliwości, które kazało im pomagać dobrym, a niszczyć złych - czy to urzędników, czy tyranizujących wieś osiłków. Ja zaś zdawałam już sobie sprawę, że komuniści w Chinach stanowili zaledwie cząstkę ruchu ogólnoświatowego, a sojusz chińskich malkontentów i rebeliantów z rosyjskimi komunistami był czymś zupełnie nowym.
Mimo to nadal mogłam tylko patrzeć na to wszystko z boku. Nikt z cudzoziemców nie miał już żadnego wpływu na młodych intelektualistów, oczywiście poza wynajmowanymi przez nich doradcami. Z Anglii na przykład przyjechał z Dorą Black Bertrand Russell. Na rezultaty tej wizyty nie trzeba było długo czekać. Nasza młodzież zaczęła nagle wszędzie głosić wolną miłość, rozumianą w Chinach jako prawo do swobodnego wyboru małżonka! Przeraziło to mych starszych, chińskich przyjaciół, rodziców tej młodzieży.
- To na tym polega republika? - pytała mnie moja stara sąsiadka, madame Wu, przynajmniej dwa razy podczas każdej rozmowy, a ja nie wiedziałam, co odpowiedzieć, bo sama nie wiedziałam wtedy, na czym polega życie w republice.
W organizowaniu nowego szkolnictwa powszechnego pomagali, i to skutecznie, Paul Monroe i John Dewey. Idąc za ich radami w każdej prowincji założono uniwersytet, szkołę średnią w każdym powiecie, a szkołę podstawową w każdym miasteczku. Trudno jednak mówić o obowiązku szkolnym w kraju, w którym nauczycieli było na lekarstwo. Przynajmniej jeszcze jedno pokolenie dzieci chińskich musi w siedemdziesięciu pięciu procentach obyć się bez szkoły. Teraz zaś, po wielu latach obserwacji szkolnictwa powszechnego w Ameryce, dochodzę czasem do wniosku, zapewne dość szokującego, że być może ojcowie naszego państwa wcale nie mieli zamiaru wprowadzać na stałe obowiązku szkolnego. Ciężkie jest życie amerykańskiego nauczyciela! Widziałam szkoły pełne znudzonych, opornych nastolatków, pełne hałaśliwych, niesfornych dzieci, którym trzeba wpajać, zwykle wbrew ich woli, podwaliny wiedzy... A, co gorsza, widziałam też, że murarze, kierowcy ciężarówek i mechanicy, ludzie porządni, lecz przecież zupełnie niewykształceni, zarabiają więcej niż nauczyciele, więcej niż większość pracowników umysłowych. Trudno w takiej sytuacji winić amerykańskie dzieci, że nie wiedzą, co naprawdę liczy się w życiu. Może ma rację ten nastolatek, który wyznał mi kiedyś, że nie warto pchać się do college'u, skoro po szkole średniej można zostać kierowcą ciężarówki i zarabiać więcej niż wykładowca tejże szkoły. W Chinach natomiast pracownicy umysłowi, inteligenci, zawsze zarabiali najlepiej, gdyż tam ceni się wiedzę - nie dla samej tylko wiedzy, ale dlatego, że to z wiedzy rodzi się mądrość, oczywiście nie może to być wiedza czysto encyklopedyczna.
Patrzyłam więc jakby z zewnątrz na zmiany zachodzące na moich oczach w chińskim świecie. Jak grzyby po deszczu wyrastały urzędy państwowe, zapełniane natychmiast inteligentnymi, młodymi Chińczykami, którzy językiem angielskim, francuskim czy niemieckim władali lepiej niż chińskim. Kiedyś posadzono mnie przy jednym z takich młodzieńców na uroczystym bankiecie. Zapytał mnie od niechcenia, czy miło spędziłam dzień, więc odpowiedziałam, że wybrałam się na konną wycieczkę do odległej dość wioski, by obejrzeć kamienne lwy z czasów dynastii Liang. Była wtedy piękna spokojna jesień. Krajobraz chiński nigdy nie wygląda ładniej niż właśnie jesienią, gdy skończono już żniwa, a po polach krążą już jedynie ubrani na niebiesko zbieracze pokłosia z nieodłącznymi koszami z bambusa. W ślad za nimi podążają stada białych gęsi, które wygrzebują to, czego nie znaleźli ludzie. Jechałam sobie wesoło i samotnie wiejskimi drogami biegnącymi szlakiem dawnych, kamiennych gościńców, aż dojechałam do Wioski Lwów Liang. Panowała tam radość, jak zwykle na wsi po żniwach. Młode matki bawiły się z dziećmi na wymiecionych do czysta klepiskach, na których niedawno jeszcze młócono zboże. Starsze kobiety przędły bawełnę w progach swych domostw. Byłam tam po raz pierwszy, ale wiele czytałam o tych słynnych lwach z kamienia w zachodnich książkach o rzeźbie chińskiej, bez trudu więc odnalazłam je na końcu wiejskiej uliczki, choć ktoś akurat rozwiesił na nich pranie. Szlachetne zwierzęta wyglądały spod stert niebieskich ubrań z filozoficznym spokojem. Mieszkańcy wioski wiedzieli doskonale, że lwy pochodzą z epoki Liang; potrafili nawet opowiedzieć mi bardzo żywą, a zarazem dość dokładną ich historię... Opowiadałam to wszystko mojemu sąsiadowi, elegancko ubranemu w doskonale skrojony, zachodni garnitur i wkrótce zauważyłam, że zupełnie mnie nie słucha. Popijał herbatę, bębnił palcami po stole, chrząkał i niecierpliwie wiercił się na krześle. Gdy skończyłam, odezwał się z wielką pewnością siebie:
- W okolicy Nankinu nie ma kamiennych lwów z epoki Liang.
Byłam wstrząśnięta takim wypieraniem się własnej historii, ale odpowiedziałam spokojnie:
- Zachodni uczeni od dawna podziwiają te kamienne rzeźby, fotografowano je i badano...
- W okolicy Nankinu nie ma kamiennych lwów z epoki Liang - powtórzył z jeszcze większym niż przedtem przekonaniem, ucinając wszelką dyskusję.
Zdążyłam już nauczyć się, że niektórych ludzi nic nie przekona, więc dałam spokój. Gdy myślę o młodych ludziach urzędujących w imieniu nowej władzy, zawsze przychodzi mi na myśl to wydarzenie, a opowiadam o nim tu po to, by dać przykład, jeśli wręcz nie dowód, jak niebezpieczna może być niewiedza.
Lwy z epoki Liang na pewno stoją, jak stały przez setki lat, i na pewno wiejskie gospodynie wciąż wieszają swe wyblakłe stroje na kamiennych barkach i zadach, choć w Pekinie panuje teraz Mao Tse-tung, tak jak wówczas Cziang Kai-szek panował w Nankinie.
Panował? Hm, przynajmniej próbował, bo jako prezydent republiki nie miał łatwego życia. Przede wszystkim nie miał pojęcia o nowoczesnych rządach demokratycznych, a może i o żadnych innych, z wyjątkiem rządów wojskowych. Otaczał się ludźmi ślepo wykonującymi rozkazy. Wojskowi na całym świecie szkoleni są tak samo, a nasz prezydent był przede wszystkim właśnie wojskowym. W swym rządzie miał jednak kilku upartych cywilów, którzy nie bali się mu przeciwstawić. Gdy nie dało się ich zakrzy-czeć, zaczął ich likwidować. Metody te wywołały takie oburzenie, że Cziang Kai-szek stwierdził ze zdumieniem, iż władza prezydencka to jednak nie to samo co cesarska. Zapewne szczerze pragnął być władcą nowoczesnym, ale nie miał gdzie się tego nauczyć, bo przecież ani rok spędzony w Moskwie, ani te kilka lat w japońskiej szkole wojskowej, nie mogły nauczyć go demokracji. Trzeba przyznać, że wkrótce przestał mordować swych przeciwników, zadowalając się więzieniem ich, w dodatku więzieniem w miarę przyjemnym. Nie opodal Nankinu wybudował dom dla siebie i żony, po czym zamienił go na więzienie dla tych spośród członków rządu, którzy ośmielili mu się przeciwstawić. Pozostawali tam tak długo, aż „nabrali rozumu”. Pamiętam, że czasem podczas przejażdżek poza murami miasta wypytywałam wieśniaków, kto teraz siedzi „u Czianga”. Zawsze wiedzieli. Natomiast młodszych przeciwników Cziang Kai-szek pozbywał się już w znacznie mniej łagodny sposób.
Wcale go nie oskarżam za te czyny. Cziang Kai-szek znalazł się u szczytu władzy nagle i bez przygotowania, więc trudno się dziwić, że stosował tylko takie metody, jakie znał: tradycyjne metody żołnierza, który musi zabić swych wrogów, jeśli ci nie zechcą się z nim układać. Metod tych nie starali się zmienić nawet wysłuchiwani przezeń, a następnie odsunięci doradcy komunistyczni. Zresztą współczesny komunizm również nie wprowadził własnych, nowych sposobów działania, przejmując tyranię i okrucieństwo dawnych władców Rosji. Cziang Kai-szek szczerze chciał rządzić najlepiej, jak umiał, tylko że umiał tak niewiele! Nie jestem do końca pewna, czy niewiedza jest zbrodnią. Jeśli jest, to świat pełen jest takich zbrodniarzy. Nie brak ich też w mojej obecnej ojczyźnie i to na bardzo wysokich stanowiskach.
Tymczasem pisałam Ziemię błogosławioną. Skończyłam tę powieść po trzech miesiącach, w dodatku dwukrotnie przepisując maszynopis. Miałam poważne obawy co do jakości tego dzieła, ale czy miałam kogo prosić o radę? Mój brat gościł co prawda wtedy w Chinach jako ekspert fundacji imienia Milbanka, z polecenia której badał możliwość udzielenia znacznej dotacji Ruchowi Kształcenia Powszechnego kierowanego świetnie przez Jamesa Jena. Miał jednak tylko kilka dni na spotkanie ze mną. Napomknęłam wtedy nieśmiało, że właśnie napisałam powieść. Był miły jak zawsze, wyraził zainteresowanie, nie na tyle entuzjastyczne jednak, bym mogła prosić go o poświęcenie cennego czasu na przejrzenie tekstu i wydanie opinii. Na pewno nie mogłam też polegać na ojcu, a poza nimi dwoma nie miałam nikogo. Zapakowałam więc porządnie maszynopis i sama wysłałam go do Nowego Jorku, a spodziewając się długiego oczekiwania na odpowiedź, zajęłam czym innym.
W tym okresie byłam pod przemożnym wrażeniem chińskich chłopów, ich wspaniałej siły i dobroci, ich zabawy, czasami wręcz zatrważającej przenikliwości i mądrości, ich cynizmu i prostoty, ich bezpośredniego podejścia do wszystkich problemów życiowych. Uważałam, że chłop chiński, przedstawiciel osiemdziesięciu pięciu procent ludności Chin, to tak wspaniały rodzaj człowieka, że ludzkość wiele traci z powodu jego milczenia, milczenia spowodowanego przez analfabetyzm. Takich właśnie ludzi, tak czarujących, tak żywotnych, tak dogłębnie ucywilizowanych mimo analfabetyzmu i prymitywnego trybu życia, chcieli teraz „reedukować” młodzi gniewni. Nic w teorii komunizmu nie oburza mnie tak jak bezczelne twierdzenie Trockiego, że chłopi to „konie pociągowe” społeczeństwa. A któż uczynił ich tymi „końmi pociągowymi”? Jak bardzo starać się muszą, by uznano ich wreszcie za ludzi, a nie zwierzęta juczne? Przez wszystkie lata spędzone w Chinach nigdy nie przestawałam odczuwać bólu i wściekłości na widok inteligentnej twarzy chłopa wykrzywionej grymasem straszliwego, fizycznego cierpienia, gdy dźwigał na plecach ciężar przekraczający siły nawet zwierzęcia jucznego. Ileż razy widziałam drżenie nóg pod stukilowym worem ryżu czy potężnym kufrem zagranicznego turysty! Odkryty przeze mnie dość późno wiersz Edwina Mark-hama, „Człowiek z motyką”, był dla mnie cudownym, duchowym oczyszczeniem. Są więc Amerykanie, którzy rozumieją problemy Azji! Moim głównym zarzutem pod adresem władców tej części świata jest to właśnie, że tak niewielu spośród nich znało prawdziwą wartość swego chłopstwa, że tak niewielu potrafiło docenić mocarnego, zwykłego człowieka ziemi. Najbardziej winni są tu komuniści, bo choć głoszą coś zupełnie innego, nie widać, by i oni potrafili go docenić. Pogarda, z jaką go traktują, przyprawia mnie niemal o mdłości. Nie dalej jak wczoraj w Nowym Jorku młoda Chinka siedziała w mym saloniku i z zapałem opowiadała, jakie to wielkie i wspaniałe zmiany zaprowadził w jej kraju komunizm - a słowa jej pełne były tej samej, starej, śmierdzącej pogardy. Mimo ukończenia Ziemi błogosławionej nadal nie mogłam zaznać spokoju, więc niemal natychmiast zasiadłam do pisania kolejnej książki. W Matce przedstawiłam życie chińskiej wieśniaczki. Właściwie mam nadzieję, że udało mi się znacznie więcej, że ukazałam życie każdej kobiety, dla której jedyną nagrodą jest własne doświadczenie i poczucie dobrze spełnionego obowiązku, bo takich kobiet na świecie są miliony. Wtedy, gdy to pisałam, wydawało mi się, że w Ameryce takich kobiet nie ma, tymczasem, już po zamieszkaniu po tej stronie Pacyfiku, znalazłam ją na farmie położonej niedaleko od miejsca, w którym piszę teraz te słowa. Znalazłam ją wśród pustkowi zachodnich stanów, w ukrytych przed światem dolinach górskich Nowej Anglii. Mimo to opisana przeze mnie Chinka była czymś zbyt egzotycznym dla czytelnika amerykańskiego, a już na pewno dla krytyków i recenzentów. Dziwiło mnie to bardzo, dopóki nie przypomniałam sobie, jak obce były mi skomplikowane postacie z powieści Williama Faulknera. W Chinach nigdy nie spotkałam takich ludzi, ale wierzę Faulknerowi. We Francji, we Włoszech i innych krajach, gdzie kobieta wiejska to istota silna i żywotna, czytelnicy rozumieli moją bohaterkę i moją książkę. To bardzo ważne dla pisarza: wiedzieć, że ma czytelnika, który go rozumie. Doskonale pamiętam, jak pewien uczciwy - przynajmniej - krytyk napisał o Pałacu kobiet, że „nie kapuje”, o co w tej książce chodzi. Bo i skąd, bo i jak? Wynagradzały mi to „niezrozumienie” listy od kobiet z całego świata. Dla sprawiedliwości muszę jednak dodać, że po ukończeniu Matki byłam bardzo niezadowolona z tego, co stworzyłam, a maszynopis znalazł się w koszu na śmieci pod moim biurkiem. Leżał tam i leżał. Czysty traf sprawił, że nie przepadł na dobre. Boy nie przychodził wtedy do pracy przez kilka dni, a nikt inny ze służby nie śmiał tknąć się wyrzucania śmieci, by nie myślano przypadkiem, że poluje na jego posadę. Zanim wrócił, postanowiłam jeszcze raz przyjrzeć się temu dziełu, więc w końcu wyjęłam je z kosza. W rezultacie i z tego zrobiłam książkę, choć odczekałam kilka lat, nim wysłałam ją do wydawcy.
Przy okazji: ten sam boy z dziwnym uporem wyzywał los i bogów i, co dziwniejsze, zawsze wygrywał. Był to wysoki, blady, milczący melancholik, w dodatku wieczny pesymista. Któregoś dnia pojawił się w pracy tak blady, że jego żółta cera była raczej bladozielona. Okazało się, że jego żona ma tyfus, więc musi zajmować się i nią, i dzieckiem. Nie miał nawet chwili, by się przespać. Przeraziłam się nie na żarty, bo do jego obowiązków należało mycie oraz układanie talerzy i sztućców, podawanie do stołu i pomoc kucharzowi. Zaczęłam błagać go, by oddał żonę do szpitala. Odmówił, twierdząc, że do cudzoziemskiego szpitala idzie się tylko wtedy, gdy śmierć jest pewna. Wiedziałam już, że nie należy nalegać, bo gdyby kobieta umarła w szpitalu, obarczono by mnie odpowiedzialnością za jej śmierć, więc doradziłam mu tylko, żeby został w domu i zaopiekował się żoną. Przez chwilę rozmyślał stojąc przede mną, od czasu do czasu kiwając tylko ze smutkiem głową, i wreszcie oznajmił, że jednak zawiezie ją do szpitala, bo i tak nie ma komu zająć się dzieckiem. Nie da sobie rady i z jednym, i z drugim, nawet jeżeli nie pójdzie do pracy - od sześciu nocy nie zmrużył oka. Żona boya poszła więc do szpitala, przez chwilę czuła się lepiej, a potem stan jej znów się pogorszył. Przyszedł mi to powiedzieć, dodając, że od początku wiedział, że tak będzie i że zamierza zabrać ją z powrotem do domu. Błagałam go, by ją zostawił w spokoju, ale nie, on już postanowił. Byliśmy bezsilni. Wiózł ją nieprzytomną ze szpitala rykszą, mnie zaś oświadczył, że da znać, kiedy znów będzie mógł przyjść do pracy. Właściwie nie spodziewałam się, że go kiedykolwiek zobaczę; byłam prawie przekonana, że ten wiecznie osłabiony człeczyna wkrótce sam zarazi się tyfusem.
Tymczasem ku mojemu wielkiemu zdumieniu już po dwóch tygodniach pojawił się znowu, wypoczęty, odżywiony i w mniej melancholijnym niż dotąd usposobieniu, w dodatku triumfujący nade mną i wszystkimi białymi. Jego żona wyzdrowiała! Gdy tylko przywiózł ją do domu, położył do łóżka i przez pięć dni nie wychodził z pokoju. Zajmował się nią i dzieckiem, karmił rosołem i kleikiem ryżowym, ciepło okrywał.
- A w szpitalu tak ją ciągle myli - tłumaczył - że zamyliby ją na śmierć. Ja tam w ogóle jej nie myłem, a wyzdrowiała i teraz robi już wszystko koło domu jak dawniej.
Mogłam tylko wyrazić zadowolenie, nic więcej. Zbyt często widziałam, jak miłość i poświęcenie pomogły tam, gdzie zawiedli lekarze i nauka.
Rok 1931 był dla mnie bardzo ważny i to z wielu względów. W roku tym, przeżywszy lat osiemdziesiąt, zmarł mój kochany ojciec. Wtedy też po niezwykle obfitych deszczach Jangtse zalała całą okolicę tak, jak jeszcze oko ludzkie nie widziało. Wtedy wreszcie imperialiści japońscy zajęli Mandżurię, a pełne znaczenie tej agresji rozumieli wszyscy myślący Chińczycy i bardzo nieliczni biali. Pan Lung, chiński uczony współpracujący ze mną nad tłumaczeniem Szui Hu, wielokrotnie pytał z niepokojem:
- Czy to możliwie, że Amerykanie i Anglicy nie rozumieją, co to znaczy, że Japonia zabrała nam Mandżurię? Przecież to znaczy, że wybuchnie znów wojna światowa.
Odpowiadałam, że nie rozumieją tego ani Anglicy, ani Amerykanie.
Dla mnie oczywiście najważniejszym wydarzeniem była śmierć ojca. Opowiedziałam już o nim gdzie indziej, więc nie będę tu tego powtarzać. Przez ostatnie dwa lata jego wysoka, ascetyczna sylwetka stawała się coraz bardziej wychudzona, coraz bardziej przypominał świętego. Patrząc na te zmiany czułam, że nie pozostało mu już wiele lat życia. Latem jak zwykle pojechał z moją siostrą do Kuling, gdzie spędził dwa miłe miesiące z rodziną i starymi przyjaciółmi. Dopiero gdy przygotowywał się do powrotu, zachorował na czerwonkę. Szybko tracił siły. Zmarł po kilku dniach. Nie byłam nawet na pogrzebie, bo akurat wtedy rzeka zaczęła szybko przybierać i nie kursowały żadne statki.
Ze śmiercią ojca zniknęły resztki mojego dzieciństwa. Odtąd miałam żyć w nowym świecie, świecie walki i zamętu. Jego niewzruszona wiara, że wszystko będzie dobrze, na zawsze zniknęła z mego domu.
Kiedyś, podczas pewnej uroczystości w Szwecji, ucieszył mnie bardzo Per Halstrom, gdy wspomniał w swym przemówieniu o biografii moich rodziców. O życiu ojca opowiedziałam dopiero w wiele lat po jego śmierci w książce Walczący anioł. Napisałam ją dlatego, że niektórzy z mych amerykańskich czytelników odnieśli wrażenie z lektury Wygnanki, opowieści o życiu mojej matki, że ojca nie kochałam. Owszem, nauczyłam się kochać go z całym ciepłem i szacunkiem, gdy byłam już na tyle dorosła, by rozumieć go i cenić. Stan jego duszy wyrażają chyba najlepiej dwa cytaty, które umieściłam na początku mojej o nim opowieści:
Anioł - duch czysty, pomocnik i posłaniec Boga, używany przez Niego najczęściej do kierowania sprawami świata, szczególnie ludzi, bezcielesna inteligencja.
Słownik Century Dictionary
Aniołów swych czyni wichrami,
sługi swe płomieniami ognia.
List do Hebrajczyków
Straszliwa powódź roku 1931 - żółte wody wdarły się przez oddalone o dziesięć kilometrów od miasta nabrzeże, pełzły i toczyły się przez ulice, a potem rozlewały po żyznych polach za murami. Drogę wiodącą do Purpurowej Góry zbudowano kiedyś na tyle wysoko, że cały czas była bezpieczna, więc często jeździłam tam, by patrzeć na tak dobrze mi znany, a teraz całkowicie zmieniony krajobraz, który był teraz jednym, wielkim, mętnym morzem. Tym razem uchodźcami, jak zwykle oblegającymi nasze miasto, byli wieśniacy z najbliższych okolic - rzecz dotąd niesłychana! Trzeba było organizować pomoc dla nich aż do czasu, gdy wody opadły. Mieszkający na stałym lądzie rolnicy, żyjący z tego, co rodziła ziemia, przenieśli swe domy na łodzie i żywili swe rodziny rybami i krabami. Wszystko to bez słowa skargi, w świetnym jak zwykle humorze. Oczywiście szemrano tu i ówdzie, że gdyby Cziang Kai-szek nie był w poprzednim wcieleniu bogiem rzeki, nigdy nie doszłoby do aż tak wielkiej powodzi. Jednak nasz Prezydent zdążył wyrobić sobie wtedy taką reputację, że mało kto śmiał narzekać publicznie. Niezadowolenie przejawiało się więc tylko w ulicznych balladach i improwizowanych przyśpiewkach, wykonywanych przez ślepych grajków do wtóru dwustronnych skrzypek, lub w dowcipach, ukradkiem szeptanych do ucha. W Chinach nikt nie ośmieliłby się zadrzeć z niewidomym, gdyż wierzono, że bogowie, by wynagrodzić im utratę wzroku, obdarzają ślepców darem jasnowidzenia. Trzeba przyznać, że wielu niewidomych bezlitośnie wykorzystywało ten zabobon.
Mimo wszystkich okropności powodzi, mimo straszliwych szkód, które wyrządziła, nie mogłam nie zachwycać się jej dzikim pięknem. W wodzie odbijały się wszystkie kolory nieba. Gdy siedziałam na szczycie Purpurowej Góry, oglądając ten wspaniały widok, ogarniało mnie niezwykłe zaprawdę uniesienie. Po prawej stronie widziałam podwójną, bo odbitą w wodzie panoramę wielkiego, majestatycznego Nankinu. Jezioro Lotosu, na którym spędziliśmy na łódce tyle letnich wieczorów, było teraz zaledwie zatoką nowo powstałego morza, a gdy słońce zaczynało zachodzić za odległe wzgórza, całe to morze zapominając o mętnej żółci rozbłyskiwało na złotoróżowo. W drodze powrotnej musiałam najpierw dopłynąć łodzią do miejsca, w którym zostawiłam konia uwiązanego do drzewa przy samotnym gospodarstwie, do którego nie sięgała woda, a więc zamieszkanego. Płynęło się właściwie nie łodzią, lecz czarną i lepką wręcz od brudu barką węglową - przewoźnik, równie jak jego pojazd czarny i brudny, przed powodzią mieszkał na niej na kanale, a teraz przerzucił się do tego znacznie intratniejszego rzemiosła. Po drodze zawsze chciało mu się pić, więc zanurzał glinianą miskę w wodzie pełnej zdechłych zwierząt oraz innych naniesionych przez powódź nieczystości i pił.
- Nie boisz się, że się zatrujesz? - zapytałam kiedyś.
Przewoźnik był rubaszny, zaśmiał się też rubasznie.
- Pani to by się struła - zapewnił mnie swym donośnym, wesołym głosem. - Ale ja mogę pić, ile chcę. Rzeczni bogowie wiedzą, że rzeka to moja praca, więc nie pozwolą, żebym umarł od ich wody.
Nic nie powiedziałam, uśmiechnęłam się tylko, udając, że zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. Byłam pewna, że wszelkie przekonywanie go byłoby rzucaniem grochem o ścianę. Zresztą kto wie, jaki skutek miało dla jego organizmu takie nagromadzenie bakterii? Przecież bakterie toczą między sobą wieczną wojnę w ludzkim ciele, a wojna ta uodparnia nasz organizm, o ile, oczywiście, wytrzyma.
Nad Jeziorem Lotosu w roku 1931 wylądowali Charles i Annę Lindberghowie, gdy przylecieli z Ameryki z misją humanitarną. Co to się działo! Jaki tłum wyległ na drogi i ulice, by patrzeć na tę młodą, odważną parę, przybyłą z tak daleka! Jak zwykle przyglądałam się temu z daleka i przyglądałam się nie tyle Lindberghowi górującemu nad wszystkimi wzrostem czy jego żonie, małej, dobrej i miłej, lecz twarzom chińskich gapiów. Wspominając tę scenę widzę jednak przede wszystkim małego, ośmio - czy dziesięcioletniego Amerykanina, który stał tuż obok mnie, pobladły z podniecenia, z tryskającym z niebieskich oczu rozgorączkowaniem. Widać było, że czci Lindbergha jak boga, że w jego świecie istniał przez tę chwilę tylko on i jego bóg. Czekał niecierpliwie, aż Lindbergh znajdzie się o krok od niego, i wtedy zawołał najgłośniej, jak mógł: „Cześć, Lindy!” Lindbergh spojrzał na niego obojętnie i poszedł dalej bez słowa, zapewne pogrążony we własnych myślach i spostrzeżeniach. Zapewne okrzyk chłopca nie dotarł w ogóle do jego świadomości, ale czy da się to wytłumaczyć dziecku? Nigdy nie zapomnę cierpienia, jakie odmalowało się na twarzy amerykańskiego dziecka w obcym kraju, któremu nie odpowiedział na tak gorące modły jego amerykański bóg. No cóż, przypuszczam, że każde z nas ma na sumieniu podobne krzywdy, zadane niewinnym!
Trzeba przyznać natomiast, że Lindberghowie wielce pomogli tym, którzy zajmowali się powodzianami. Dzięki ich powietrznym zwiadom udało się odnaleźć wiele odciętych od świata wiosek i uratować wiele istnień ludzkich. Pomocy tej omal nie przypłacili własnym życiem, bo przy starcie w drogę powrotną, który odbywał się nie na spokojnych wodach jeziora, lecz z wezbranej Jangtse, ich samolot - tak przynajmniej opowiadano - bliski był zatonięcia. Zadrżałam. Mało kto uszedł z życiem z tej rzeki.
Reszta moich wspomnień o Lindberghach pochodzi jednak z przyjęcia wydanego przez konsula amerykańskiego w dzień ich przybycia. Zaproszono również i mnie. Lindbergh był niespokojny i roztargniony, myślał wyłącznie o czekającym go zadaniu i więszość wieczoru spędził na studiowaniu map koryta Jangtse. Za to jego żona była czarująca, wyczulona na każdą myśl, każde słowo, które padało w sali. Nie mogłam napatrzyć się na jej ruchliwą twarz, tak zmienną i tak opanowaną zarazem. Twarz ta staje mi przed oczami, głos jej słyszę i teraz, gdy czytam jej tak rzadko wydawane książki, a choć wszystko to działo się na wiele lat przed tragedią, jaką potem przeżyła, już wtedy wydawało mi się, że i twarz jej, i całe zachowanie pełne jest jakiegoś tragizmu.
Tego samego roku nawiązałam też kontakt z innym Amerykaninem, Willem Rogersem. Zatelegrafował do mnie z Szanghaju, że chciałaby mnie odwiedzić. Słyszałam o nim tyle, że z niecierpliwością oczekiwałam na jego przyjazd. Niestety do spotkania wtedy nie doszło z powodu powodzi. Dopiero w dwa lata później, gdy byłam w Nowym Jorku, zaprosiłam go z żoną na podwieczorek do starego hotelu Murray Hill. Podwieczorek przeciągnął się, bo było mi z nimi bardzo dobrze. Wtedy wiedziałam już, jak bardzo Rogers chwalił Ziemię błogosławioną i to w słowach, na wspomnienie których jeszcze teraz rumienię się z zażenowania, bo chyba przesadzał. Było w nim coś tak uczciwego, tak naiwnego, a równocześnie coś tak - w najlepszym sensie - czujnego i bystrego, że już na pierwszy rzut oka ufało mu się bezgranicznie, i to nie tylko jego uczciwości, ale i zdrowemu rozsądkowi. A w dodatku potrafił mnie rozśmieszyć do łez. Za ten śmiech jestem mu najbardziej wdzięczna. W tamtych dniach śmiech był dla mnie rzeczą cenną, bo rzadką. Właściwie uczyłam się go na nowo, a Will Rogers miał niezwykły dar mówienia rzeczy prawdziwie śmiesznych, a równocześnie pozbawionych sarkazmu i ironii. Nigdy mu tego nie zapomnę!
Tamtego roku odwiedził mnie jeszcze jeden Amerykanin, ale zanim nadeszła powódź. Drogę z wybrzeża do Nankinu odbywało się wtedy bez przeszkód. Tym człowiekiem był Lewis Gannett. Pamiętam, że pomyślałam sobie wtedy: „To pierwszy krytyk, jakiego widzę na oczy”. Był człowiekiem dobrym, sympatycznym, stuprocentowym Amerykaninem. Bardzo cieszyłam się, że zdążył poznać mego ojca, bo gdy później pisał o Walczącym aniele dla nowojorskiej Herald Tribune, wspomniał go w swej recenzji nazywając „postacią na miarę Lincolna”. Miał rację. Ojciec rzeczywiście był człowiekiem na miarę Lincolna.
Muszę tu dodać, że wiosną tego samego roku 1931, drugiego marca, jeszcze przed śmiercią ojca, przed powodzią, ukazała się Ziemia błogosławiona. Pamiętam, kiedy doręczono mi pierwszy egzemplarz. Bardzo się tego wstydziłam, bo nikt nie wiedział, że napisałam książkę. Albo wiedział, ale zapomniał. Poszłam do pokoju ojca i pokazałam mu swoje dzieło, oczywiście nie oczekując zbyt wiele, gdyż w ogóle nie czytywał powieści. Był bardzo miły, pogratulował mi i zdziwił się, że znalazłam czas, by napisać coś tak długiego. Kilka dni później zwrócił mi ją, tłumacząc, że przejrzał kilka stron, ale nie odważył się przeczytać całości.
- To chyba nie na moje siły - powiedział.
Takie to przyjęcie miała Ziemia błogosławiona w tym moim dawnym, dalekim świecie.
Nie, spotkałam się z inną jeszcze reakcją. Zapomniałam o tym na wiele lat, ale pierwszy list ze Stanów na temat mojej książki dostałam od pewnego porządnego chrześcijanina, urzędnika jednej z rad misyjnych. Na kilku stronach rzucał na mnie gromy za szczerość, z jaką opowiadałam o ludzkich sprawach. Użył zresztą innego, znacznie gorszego słowa. Dajmy jednak temu pokój. Ja zaś, wychowana na całym naturalizmie chińskiego życia, długo nie wiedziałam, o co mu chodzi. Teraz już wiem. Odmienne światy, w których żyłam i dorastałam, uczyniły ze mnie postać niewątpliwie kontrowersyjną, co zresztą wielokrotnie mi mówiono. A to dlatego, że moje przeżycia i natura nie pozwalają mi widzieć ludzi w sposób jednostronny. Jeżeli ktoś jest dobry, na pewno ma też drugą, gorszą stronę. Podobnie człowiek zły nosi w sobie również dobro. Choć pogodzenie się z tym może być trudne dla ludzi sądzących innych w jednym tylko wymiarze, jest za to - dla mnie i dla innych - niewyczerpanym źródłem ciekawych, zabawnych obserwacji. My, dla których domem jest cały świat, nie mamy wrogów, bo nikogo nie potrafimy nienawidzić. Tam zaś, gdzie nie ma nienawiści, nie da się uniknąć miłości.
Powódź bynajmniej nie przyczyniła się do wzrostu popularności nowego rządu. Lud oczywiście zdawał sobie sprawę, że trudno winić Cziang Kai-szeka również za powódź, ale jak we wszystkich krajach ciężkie czasy wzmogły jeszcze pretensje, gniew i niecierpliwość. Przebąkiwano, że można i trzeba zrobić coś, by żyło się lepiej, bo oprócz powodzi pojawiła się dręcząca świadomość zachłanności japońskich militarystów, którzy najpierw umocnili się w Mandżurii, a potem, do roku 1933, przy dalszej bierności kuomintangowskiego rządu, wkroczyli do mającej kluczowe znaczenie prowincji Żehol. Tymczasem chińskie ministerstwo spraw zagranicznych nadal narzekało na mocarstwa zachodnie, dawne Niesprawiedliwe Traktaty i koncesje. To tylko rozdrażniało Chińczyków, bo uświadamiało im, że nie mają na świecie żadnych przyjaciół. Wreszcie Japonia zajęła całe niemal północne Chiny prowadząc swe działania z Szanghaju, gdzie zniszczono i spalono znaczną część miasta. Nie było wiadomo, czy i kiedy Japończycy ruszą w górę Jangtse.
Konsul Stanów Zjednoczonych zalecił wszystkich rodzinom amerykańskim odesłać kobiety i dzieci w bezpieczniejsze miejsce, więc świadoma narastającej nienawiści do cudzoziemców zabrałam młodszą córkę do Pekinu. Od dawna chciałam tam pojechać na jakiś czas. Liczyłam też, że może uda się mi odnaleźć ilustracje do starych wydań Szui Hu. Spędzone w Pekinie miesiące wydają mi się teraz czymś mało znaczącym. Było to jednak przyjemne interludium w całym ogromie chińskiego życia. Przez chwilę nie miałam żadnych zmartwień ciesząc się bezpośrednim kontaktem z dawną historią, zwiedzaniem, spotykaniem ludzi z wielu krajów. O Pekinie pisano już tyle, że nie muszę tu tego powtarzać. Dla mnie był to przede wszystkim odpoczynek, okazja do nabrania sił, do zatopienia się na nowo w przeszłości Chin i spojrzenia z innej perspektywy na zmieniającą się tak szybko teraźniejszość tego kraju. Właśnie w Pekinie przekonałam się również, że prędzej czy później muszę wyjechać z Chin na zawsze, by powrócić do mojej prawdziwej ojczyzny, bo tu, w Azji, już wkrótce zabraknie miejsca dla białych. Stawało się coraz bardziej oczywiste, że polityka „wewnętrzej jedności przed agresją z zewnątrz” Cziang Kai-szeka jest skazana na niepowodzenie, bo podczas gdy Japończycy rzucili na Chiny całą potęgę swej armii kierowanej przez szkolonych w Niemczech oficerów, Cziang Kai-szek wciąż walczył z komunistami, którzy wykonali strategiczny odwrót na północny-zachód Chin, a tam trudno było mu ich dosięgnąć. Cziang Kai-szek słusznie uważał komunistów za głównego wroga chińskich obyczajów i tradycji; nie rozumiał jednak, że ignorując zagrożenie japońskie, zraża do siebie cały naród. Ludzie nie zdążyli jeszcze przekonać się, jak niebezpieczni są komuniści, za to zdawali sobie sprawę z własnej bezradności i rosnącej potęgi Japonii. Cziang w zastraszającym tempie tracił poparcie, gdy po latach potrzebował go w decydującym starciu z komunistami, było już za późno. Ale i ścigani przezeń komuniści, dopóki słuchali rad Rosjan, również nie postępowali zbyt mądrze. Rosyjscy komuniści radzili komunistom chińskim i ich przywódcy wojskowemu, Czu Te, by starali się zajmować przede wszystkim miasta, w których znajdą poparcie wśród robotników fabrycznych, czyli „prawdziwego proletariatu”. W Chinach jednak prawie nie było fabryk, nie było więc też proletariatu w ścisłym znaczeniu, w dodatku naród chiński, w większości nadal rządzony przez wojowniczych „panów wojny”, nie miał najmniejszej ochoty dać się podbić przez nie znanego sobie Czu Te. Gdy ten zaatakował Cz'angsza, Kanton, a później Amoj, za każdym razem lud wolał wspomóc własną, lokalną armię. Wojska komunistyczne ponosiły ciężkie straty i wreszcie musiały wycofać się w rozsypce w niedostępne góry. Tam to, w słynnym Czinkang, dość już zdesperowany militarysta Czu Te poznał cywila, syna zamożnego chłopa, Mao Tse-tunga. Razem zreformowali armię chińskich komunistów, tym razem bez pomocy i doradców z sowieckiej Rosji, która zniechęcona niepowodzeniami Czu, spisała już Chiny na straty. Pod połączonym przywództwem Mao i Czu Komunistyczna Partia Chin zaczęła zabiegać o poparcie wśród chłopstwa. „Lud to morze, a my jego rybami. Przetrwamy, gdy nauczymy się pływać w tym morzu” - powiedział Czu. Stwierdzenie to było w oczywistej sprzeczności z ortodoksyjnym komunizmem Sowietów. Warto dziś pamiętać, że przez długi czas energicznie odcinali się oni od Mao Tse-tunga. Jednak takie stanowisko Rosjan tylko dopomogło komunistom chińskim, bo dzięki temu ci ostatni musieli polegać na wiedzy i doświadczeniu własnego ludu, którego przychylność postanowili zyskać za wszelką cenę. Ogłosili się więc wrogami wszystkich tych, których chłopi tradycyjnie uważali za swych wrogów, a więc właścicieli ziemskich, poborców podatkowych, lichwiarzy i pośredników. Udało się. Chłopi zaczęli informować komunistów o zbliżaniu się wojsk rządowych i nieświadomie chyba występować przeciw Cziang Kai-szekowi. Wszędzie na świecie chłop jest stworzeniem nieskomplikowanym: pomaga temu, kto pomaga jemu. Nie pojmowali tego, nigdy nie pojęli młodzi intelektualiści kierujący rządem w Nankinie. Za to ja rozumiałam to, że w chwili obecnej w Chinach nie wygra jeszcze ani komunizm, ani Kuomintang. Żadna ze stron nie potrafiła dotąd zapewnić sobie jednocześnie poparcia i ludu, i inteligencji - od wieków niezbędnej w Chinach kombinacji. Wiedziałam, wojny potrwają długo, zwłaszcza że podzielone Chiny były zbyt łakomym kąskiem dla zgłodniałej podbojów Japonii. Byłam przekonana, że zwycięstwo przechyli się na korzyść tej strony, która pierwsza zrozumie niebezpieczeństwo grożące Chinom ze strony Japonii. Niestety pierwsi wystąpili przeciw Japończykom komuniści, zmuszając tym samym Czianga, by postąpił tak samo.
Wypowiedzenie wojny Japonii przez słabiutką armię komunistyczną byłoby wręcz śmieszne, gdyby nie ogromne znaczenie propagandowe tego posunięcia. Jego owoce zbierali komuniści jeszcze po zakończeniu drugiej wojny światowej w walce o władzę z Kuomintangiem, nadal kierowanym przez Cziang Kai-szeka. Nie pomógł wpływ Zachodu. Tylko wtedy mógłby coś znaczyć, gdyby Cziang Kai-szek potrafił zmienić swe zwyczaje i politykę, a trudno było się tego po nim spodziewać. Zbyt przyzwyczaił się do dawnych sposobów działania i nie słuchał już żadnych rad. Nie tylko z uporu, lecz również z powodu swej głównej chyba wady, skłonności do otaczania się ludźmi zbyt tchórzliwymi, by mówić mu prawdę. Jeden z moich chińskich przyjaciół opowiedział mi, że słyszał, jakoby po drugiej wojnie światowej w Nankinie, gdy inflacja była już tak wysoka, że wręcz niebezpieczna, Cziang Kai-szek w ogóle nie zdawał sobie sprawy z sytuacji. Wreszcie ktoś z jego gości odważył się napomknąć mu w tajemnicy o tym, co się dzieje. Cziang oświadczył, że musi przekonać się na własne oczy i udał się na obiad do jednej z restauracji. Członkowie z jego koterii tak się przerazili, że uprzedzając pojawienie się tam swego wodza kazali właścicielowi obniżyć ceny do poziomu sprzed wojny, obiecując potem sowite wynagrodzenie. Wielki człowiek zjadł więc z zadowoleniem obiad za tyle samo, ile płacił przed wojną, przekonany, że informator go okłamał. Nie wiem, czy to prawda, czy plotka, ale Chińczycy wierzyli w nią święcie i na jej podstawie sądzili Cziang Kai-szeka: nie oskarżali go o rozmyślne zaniedbania, bo przecież człowiek u szczytu władzy nie może wiedzieć wszystkiego, a zawsze znajdą się tacy, w których interesie będzie ukrywać prawdę. Gdy pada rząd, wielu pada wraz z nim.
Polityka wewnętrzna Czianga była więc bardzo na rękę chińskim komunistom. Najpierw sprytnie wykorzystali nienawiść chłopów do właścicieli ziemskich, a później wyzyskali w podobny sposób nienawiść wszystkich Chińczyków do japońskiego najeźdźcy. Ich głównym sloganem propagandowym stało się „Niech Chińczyk nie strzela do Chińczyka”. Deklarowali w ten sposób chęć zjednoczenia się przeciw wspólnemu wrogowi z Kuomintangiem, wiedząc oczywiście, że ten nigdy się na to nie zgodzi.
Tragicznie było patrzeć na to, co działo się z nowym rządem. Trudno było nie zauważyć jego upadku, bo gdy naród rozdarty był wojną domową, niepewny jutra, ogarnięty gniewem, intelektualiści i członkowie partii kłócili się między sobą o papierkową robotę, czyli o konstytucję, nowe prawa, o kształt związków zawodowych - rzeczy ważne, lecz nie mające znaczenia w obliczu bardziej bezpośredniego, tragicznego zagrożenia. Porównać to można z Neronowym graniem na cytrze podczas pożaru Rzymu, z tą różnicą, że nasi młodzi gniewni byli tylko pełnymi zapału i dobrych chęci ignorantami. Tymczasem zdenerwowany i zrozpaczony Cziang Kai-szek usiłował zaprowadzić porządek nie tylko wśród własnych urzędników, lecz także między wiecznie niesfornymi „panami wojny”, tymi spośród nich, których jeszcze nie udało mu się pokonać. Musiał z nimi paktować. Ci zaś nie będąc ludźmi honoru, czyhali na każde potknięcie Czianga, by żądać nowych ustępstw. Jeden z nich, dziki i samowolny Feng Jii-siang, wciąż jeszcze najbarwniejsza postać wśród wszystkich „panów wojny”, w roku 1930 zerwał wszelkie rokowania i ustanowił odrębny rząd w Pekinie, co jeszcze bardziej pogorszyło i tak już mocno zachwianą pozycję prezydenta.
Toteż gdy dwa lata po tych wydarzeniach znalazłam się w cesarskiej stolicy Chin, wiedziałam już, że jeżeli nie chcę spędzić reszty życia w chaosie, któremu nie mogłam ani zapobiec, ani przeciwdziałać, muszę zmienić ojczyznę. Bałam się tego, bo Chiny kochałam szczerze, a Chińczyków uważałam za rodaków. Doskonale pamiętam moje rozważania tamtej wiosny w Pekinie. Nad miastem przewalały się burze piaskowe pędzone znad pustyń na północy przez zimne, suche wiatry. Spędzałam wszystkie popołudnia, gdy kończyłam zajęcia w Bibliotece Narodowej, na wędrowaniu ulicami miasta i odnawianiu mojej wiedzy o przeszłości. Było to właściwe miejsce, by zmagać się z decyzją opuszczenia Chin, bo właśnie w Pekinie piękno Chin jest najwspanialsze i najoczywistsze. Teraz jednak wszystkie zabytki popadały w ruinę. Nie zapomnę smutku, jaki ogarnął mnie, gdy zwiedzałam ten sam pałac, który tak lubiła Stara Cesarzowa. Pałac był pod strażą, bo nowa władza, jak ją tu nadal nazywaliśmy, świadoma była przynajmniej wartości narodowych pamiątek. Wszystkie budynki pocesarskie strzeżone były przez wojsko. Tego dnia długo włóczyłam się po Zakazanym Mieście. Żołnierze nie mając nic lepszego do roboty gapili się na mnie z zaciekawieniem. Wreszcie jeden z nich pokazał gestem, bym poszła za nim za róg jednego z pałaców. Pomyślałam, że chce pokazać mi coś, czego jeszcze nie widziałam, więc poszłam. Potem strażnik zatrzymał się, sięgnął ręką do góry i ściągnął wspaniałą, porcelanową płytkę z niskiego okapu dachu, płytkę w żółtym, cesarskim kolorze, ze znakiem smoka.
- Jeden srebrny dolar - powiedział po chińsku.
Pokręciłam głową. Zastanawiałam się, czy złożyć skargę, czy nie mówić nic i odejść? Wybrałam to drugie. Cóż można było sprawić oskarżaniem tego człowieka, którego mógł powstrzymać przed rozkradaniem zabytków swego narodu jedynie idealizm. Idealizm? A właśnie. Nowa władza nie potrafiła wpoić w obywateli nowego idealizmu, a Chińczycy, jak każdy naród na Ziemi, nie potrafili żyć samym chlebem. Patriotyzm nie wystarczy, potrzeba jeszcze czegoś dla czego warto żyć. Przede wszystkim zaś brakowało cieszącego się powszechnym szacunkiem przywódcy. Osąd ludu bywa okrutny, a w Chinach może w ogóle nie było wtedy człowieka na tyle silnego, na tyle wielkiego, by przeprowadzić kraj przez niebezpieczeństwa czyhające na nowej drodze. W każdym razie człowiekiem tym nie był Cziang Kai-szek, o czym lud wkrótce się przekonał. Wiele osób uważa, że Chińczycy nie mają nic przeciwko dyktaturze, jeśli dyktatorem jest człowiek, którego potrafią szanować. To prawda, że chińska koncepcja demokracji znacznie różni się od tej, którą wyznają Amerykanie. Dzieje się tak dlatego, że w tych dwóch krajach różne są koncepcje państwa. Głowa rządu chińskiego, nieważne, czy jest nią cesarz, prezydent czy komunistyczny dyktator, jest równocześnie ojcem całego narodu i musi zasłużyć sobie na uznanie oraz posłuszeństwo. Przywódca musi być dzielny, mądry, niezłomny, rozsądny, musi umieć rozkazywać i sprawiać, by rozkazów jego słuchano, a równocześnie być sprawiedliwy, cierpliwy i wyrozumiały, w gniewie zaś umiarkowany. A jeśli oprócz tych przymiotów ma też poczucie humoru, zrobi ze swym ludem, co zechce, ale tylko zgodnie z ludu wolą. Natomiast jeśli nie wykaże tych zalet, lud opuści go i poszuka sobie kogoś innego. Jako ojciec wszystkich Chińczyków musi też dbać o ich dostatek, gdyż jak mówi przysłowie tego kraju: „Gdy zwykłych ludzi nie stać na ryż, Niebiosa każą zmienić władcę”. Krótko mówiąc Chińczycy chętnie przyjmują rolę poddanych, jeśli ich władca to ktoś, kogo podziwiają. Nie zniosą jednak rządów człowieka pospolitego, szczególnie takiego, który nie potrafi zaprowadzić porządku nawet we własnych szeregach. Niestety dwadzieścia lat temu Chińczycy przestali godzić się na rządy Cziang Kai-szeka. Nie stało się to nagle ani spektakularnie, ale decyzja ich była ostateczna. Właśnie niezdolność do uznania tej decyzji była podstawową przyczyną fiaska późniejszej polityki amerykańskiej względem Chin. Gdybyśmy potrafili zrozumieć to na czas, udałoby się być może uprzedzić pojawienie się przywódcy komunistów zdolnego przejąć władzę dlatego właśnie, że był stosunkowo mało znany. Cały proces przebiegał zresztą według wszelkich prawideł historii Chin. Zdegenerowana dynastia upadła z powodu niesprawności w rządzeniu, a władza dostała się w ręce nowych ludzi, których naród słuchał dopóty, dopóki nie okazało się, że i oni na posłuszeństwo nie zasługują. Rozpad państwa rozpoczął się w chwili, gdy było wiadomo, że Cziang nie jest zdolny do rządzenia Chinami. Choć często twierdzono co innego. Prawdą było, że pieniła się korupcja, ale korupcja dotyka wszystkich rządów chylących się ku upadkowi. Jest oczywistym dowodem, że nadchodzi koniec. Zabrakło idealizmu, zabrakło nadziei na lepsze życie, i ta rozpacz sprawiła, że Chiny wpadły w ręce komunistów. Wszystkie inne przyczyny były albo z tym związane, albo mniej ważne.
To wszystko zrozumiałam owej wiosny spędzonej w Pekinie, gdy Japończycy zagrażali już wszystkim większym portom w północnych i zachodnich Chinach. Nigdy nie kochałam Chin bardziej niż wtedy. Nigdy też nie cieszyły mnie bardziej przyjaźnie, te nowe i te stare. Pamiętam niezwykle przyjemny obiad w domu Owena Lattimore'a, który powrócił właśnie z długiej podróży po Mongolii i Mandżurii, przywożąc tak oczekiwane przeze mnie wieści o tym, co dzieje się pod okupacją japońską. Owen mieszkał wraz żoną i małym synkiem w prześlicznym chińskim domku, gdzie któregoś dnia jedliśmy mongolskie potrawy z jego mongolskimi znajomymi. I oni, i gospodarz przesiąknięci byli silną wonią koziego mięsa i zsiadłego mleka, co nieco utrudniało rozmowę, mimo całego mojego podziwu dla rosłych Mongołów, mimo przyjemności, z jaką słuchałam ich śmiechu i dowcipów. Owen Lattimore mówił biegle ich językiem i tłumaczył z równą łatwością, choć więc Mongołowie nie znali ani słowa po chińsku, nie traciłam z rozmowy ani słowa.
Odtąd zawsze interesowałam się sprawami ich kraju, a dowiedziałam się o nim więcej dzięki przyjaźni z Dilowa Hutukhtu, czyli Buddą Żywym, jedną z ważniejszych postaci w religii tybetańskiej, którego Owen Lattimore uratował kilka lat temu od śmierci z rąk komunistów, gdy ci napadli na Mongolię. Dilowa, człowiek myślący i niezłomny, nie uznał władzy komunistów, za co został wtrącony do więzienia. Wypuszczono go dzięki powszechnej czci, jaką otaczał go lud, ale zagrożono śmiercią w razie dalszego nieposłuszeństwa. Owen pomógł mu dostać się do Stanów Zjednoczonych, a wraz ze świętym mężem pojechali tam dwaj młodzi książęta mongolscy z rodzinami, również prześladowani przez komunistów za „reakcyj-ność”. Odtąd trzej Mongołowie zamieszkali w Ameryce, gdzie wiedli bezpieczne, choć nie zawsze szczęśliwe życie. Czasami dotykały ich uprzedzenia Amerykanów, którzy nie wiedzieli nic o ich rasie. Znosili to jednak z charakterystycznym spokojem, zachowując po dziś wdzięczność za schronienie i gościnę.
Jednym z najmilszych dni w Pekinie był dla mnie ten, który spędziłam z wielkim aktorem chińskim, znanym szczególnie z ról kobiecych, Mei Lan-fengiem, w jego pięknym domu. Opowiadał mi o wielu sprawach, śpiewał i grał na lutni. Pokazał mi też swą bezcenną kolekcję instrumentów muzycznych. Jego kucharz, jeden z najsławniejszych w całym Pekinie, przygotował nam pyszne mongolskie słodycze i prześliczne chińskie ciasteczka. Mai Lan-feng jadł je z zapałem, ale i z nieczystym sumieniem, gdyż miał skłonności do tycia, a chińska opera nie mogła się obejść bez granych przez niego zwiewnych bohaterek. Słyszałam, że wojna z Japonią zastała go w Szanghaju. Po zdobyciu przez Japończyków miasta konsekwentnie odmawiał wykonywania swego zawodu, posuwając się do tego nawet, że zapuścił wąsy i brodę, byle tylko nie być zmuszanym do śpiewu i grania w teatrze swych słynnych kobiecych ról dla okupanta. Po wojnie wrócił do swego domu w Pekinie, natychmiast zgolił zarost i znów radował publiczność swoim talentem. Teraz podobno przewodniczy związkowi aktorów w komunistycznych Chinach; zastanawiam się, czy i on, jak wiele innych postaci ze świata artystycznego, musi we wszystkim słuchać partii. Nie mam już z nim żadnego kontaktu, a ośmielam się wspominać go tylko dlatego, że jest zbyt wielki, by bać się jakichkolwiek władz. Teraz musi być zresztą bardzo już podeszły wiekiem. Nie wątpię jednak, że na scenie nadal jest piękny, bo jego piękno płynęło z wewnętrznej harmonii.
Ach, rozczulam się myśląc o Pekinie, bo miasto to najlepiej ze wszystkich wyrażało chińskiego ducha. Nic dziwnego, że niejeden cudzoziemiec przyjeżdżał tam na krótki pobyt, a osiedlał się na stałe. Potem zaś, wygnany stamtąd, wszędzie już czuje się wygnańcem. Najbardziej cieszyłam się tam jednak nie kosmopolitycznym środowiskiem cudzoziemców, choć i oni byli dla mnie mili, cieszyły mnie samotne wędrówki po ulicach, pałacach i ogrodach, cieszyły mnie przejażdżki za miasto, drogą wśród nagich wzgórz, do Pałacu Letniego, który stał teraz opuszczony i samotny. I cieszyła mnie mowa ludzi, ich najczystsze narzecze mandaryńskie - najdostojniejszy z języków - i sami ludzie, najdostojniejszy naród pod słońcem.
Pisząc te słowa przypomniałam sobie jeszcze jedno. Tamtej wiosny małe kółko teatralne złożone z cudzoziemców dało przedstawienie dla społeczności anglojęzycznej. Sztuka nazywała się Barrettowie z ulicy Wimpole. Nie pamiętam innych aktorów poza jedną drobną, filigranową istotką - jej nazwisko też zapomniałam - która grała Elizabeth Barrett. Była nie znaną nikomu misjonarką, nieśmiałą, dziewiczą, ani młodą, ani starą. Miała wielkie, ciemne, smutne oczy, drobną twarzyczkę o oliwkowej cerze i ciężkie, ciemne włosy. Poruszała się cicho i miękko. Na scenie stawała się ukochaną poety, prawdziwą Elizabeth grając z taką pasją, tak autentycznie, tak zdumiewająco perfekcyjnie, z tak genialnym wyczuciem poetyckiej miłości, że nie zapomnę tej roli do końca życia. Później widziałam w tej samej roli naszą wielką Katharine Cornell. Wydaje mi się, że skromna misjonarka była lepsza nawet od tej amerykańskiej sławy. Gdy przedstawienie skończyło się, drobne stworzenie znów zginęło gdzieś w tłumie. Potem obsadzona w innym przedstawieniu zupełnie się nie sprawdziła. Coś w tej jednej, konkretnej sztuce musiało odpowiadać jej ówczesnym potrzebom emocjonalnym. Wiele lat później wplotłam ten wątek w jedno z moich opowiadań.
Decyzja opuszczenia Chin nie była łatwa - potrzebowałam na nią kolejnych dwóch lat.
W roku 1932 przysługiwał nam roczny urlop naukowy, który spędziliśmy w Ameryce; czułam, że te miesiące pozwolą mi przekonać się, jak ma wyglądać moja przyszłość. Samego wyjazdu nie pamiętam zbyt dokładnie, ale na pewno wróciłam jeszcze z Pekinu do Nankinu, by przygotować dom na naszą nieobecność, pożegnać się z wszystkimi chińskimi znajomymi, przyjaciółmi i wierną służbą. Tym razem, w przeciwieństwie do poprzednich wyjazdów, nie czułam smutku. Poza tym cieszyłam się, że wkrótce zobaczę moje starsze dziecko, którego nie widziałam od prawie trzech lat. Miało ono swój udział w ostatecznej decyzji pozostania w Ameryce. Nie pamiętam też wiele z podróży przez Pacyfik. Przez cały czas trzęsłam się nad walizeczką, w której wiozłam gotowy przekład Szui Hu wraz ze zdjęciami setek znalezionych w Pekinie ilustracji do tego starożytnego tekstu. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, jak trudne i jak kosztowne jest zamieszczenie w książkach ilustracji. Naiwnie wierzyłam, że uda się wykorzytać cały zgromadzony materiał, by wersja angielska jak najbardziej przypominała oryginał. Cenna walizeczką ginęła nam podczas kolejnych przesiadek, a wtedy wszyscy musieli pomagać mi jej szukać.
Mówiono mi przed wyjazdem, że w Ameryce czeka na mnie tym razem zupełnie inny świat, inny również od tej Ameryki, którą zdołałam poznać w trakcie moich krótkich przecież dotychczasowych pobytów. Uwagi te nie robiły na mnie jednak większego wrażenia, gdyż i tak nie wyobrażałam sobie mojej tam przyszłości. Gdy wysiedliśmy z pociągu w Montrealu, mój amerykański wydawca czekał na mnie z długą listą spraw do wyjaśnienia. Już wkrótce miałam się przekonać, że bynajmniej nie grozi mi bezczynność i nadmiar wolnego czasu, czego tak obawiałam się jadąc na roczny urlop do ojczyzny. Nie odczuwam też potrzeby rozpisywania się tu o tym, co dzieje się z każdym autorem bestselleru, jakim stała się tymczasem Ziemia błogosławiona: bankiety, cocktaile, zaproszenia na odczyty, prośby o „wyrażenie własnej opinii” na wszystkie chyba tematy. Przede wszystkim chciałam poznać mój kraj, bo bez tego nie mogłabym zapuścić tu korzeni. Liczyłam poza tym, że znajdę krąg znajomych w mojej dziedzinie sztuki.
Zmiana ojczyzny to przeżycie tak wielkie, że czasem może być niszczące. Od opuszczenia Chin stale rosło we mnie uznanie i zrozumienie dla wszystkich ludzi, którzy chcieli czy musieli przeżyć to samo. Przejście ze starego, od wieków ustabilizowanego społeczeństwa chińskiego do kipiącej energią, płynnej, wciąż formującej się Ameryki, która będzie formować się jeszcze przez kilka następnych dziesięcioleci, jeśli nie wieków, to nie tylko zmiana kraju, to przede wszystkim zmiana świata i epoki. Dopiero później zrozumiałam, że owa zmienność Ameryki, pchanej przez odkrycia naukowe i wynalazki techniczne od fazy pionierskiej bezpośrednio do wysokiego uprzemysłowienia, została gwałtownie zaburzona przez pierwszą wojnę światową. Wpływ tej wojny nie został jeszcze w pełni oceniony, tak w sferze materialnej, jak i duchowej, ale zmiany zachodzące w naszym narodzie to nie tylko naturalny rozwój cywilizacji. Pod wpływem obu wielkich wojen naród nasz zmienił się nie do poznania.
Nie byłam na to przygotowana. Rodzice wyjechali z ojczyzny w roku 1880, na wiele lat przed moim urodzeniem, a potem nie przebywali już w Stanach na tyle długo, by zrozumieć, w którym kierunku zmierzają zmiany w tym kraju. Mama czytała co prawda docierające do nas amerykańskie gazety i czasopisma, niepokojąc się wielkim napływem imigrantów z całego świata i przewidując, jaki wpływ może to mieć na życie w kraju, ale wiedziała tylko to, co i my mogłyśmy sobie przeczytać. Podczas pobytu w college'u nie miałam domu, więc nie udało mi się wtedy zżyć z Ameryką. Samotność, która była wówczas moim udziałem, pozwoliła mi przynajmniej zrozumieć, dlaczego studenci chińscy mogli spędzić cztery, a czasem i siedem lat na studiach w Stanach, a mimo to wrócić do kraju nie wiedząc nic choćby o strukturze naszego społeczeństwa czy o tym, jacy naprawdę są Amerykanie. Wiem dobrze, jak strasznie jest mieszkać w kraju, którego się nie zna. Czyż nie podobnie było z wielu, by nie rzec ze wszystkimi, białymi mieszkającymi w Chinach? Żyli tam własnym życiem, nie rozumiejąc nie tylko kultury i zwyczajów tego kraju, lecz nawet języka. Nie chciałam, by ze mną stało się to samo po przyjeździe do własnej ojczyzny. Wkrótce jednak przekonałam się, że w Stanach Zjednoczonych bardzo łatwo żyć w kompletnym odosobnieniu. Kraj ten jest tak wielki, że wystarczy wybrać sobie jakiś uroczy zakątek, zbudować dom i spędzić w nim resztę życia robiąc to, na co ma się ochotę. Tego jednak nie chciałam. Ja chciałam być Amerykanką w pełnym znaczeniu tego słowa.
Dlatego też spędzając ten rok między jednym a drugim spotkaniem literackim czy towarzyskim, głównie w Nowym Jorku, najbardziej interesowałam się wszystkimi ludźmi, których tam spotykałam i poznawałam. Wkrótce wiedziałam już, że w Ameryce nie istnieje środowisko literackie w europejskim czy nawet chińskim rozumieniu. Błyskotliwa grupka młodych reformatorów literatury, którym w Chinach przewodził Hu Szy, tutaj nie miała żadnego odpowiednika. Jedną z pierwszych osób, które poznałam, był Alexander Woolłcott, zajmujący wówczas dość dziwną pozycję w literaturze amerykańskiej. Jego twórczość była nie tyle twórcza, co eklektyczna, nie tyle oryginalna, co krytyczna. Zaprosił mnie na obiad we dwoje. Doradzono mi, bym przyjęła to zaproszenie, bo był jakby niekoronowanym królem tutejszego światka literackiego. Miał piękne mieszkanie i jeszcze wspanialszą bibliotekę, więc gdy spytał, gdzie chcę spędzić ten wieczór, z trudem powstrzymałam się, by nie wprosić się właśnie do jego biblioteki. Powstrzymałam się. Przez trzy godziny słuchałam jego komentarzy na temat amerykańskiego środowiska literackiego. Z tego, co mówił, wnosiłam, że jest jednym z głównych krytyków Ameryki. Było to bardzo zabawne, więc i przyjemne, a wracając do siebie stwierdziłam, że poznałam go znacznie lepiej niż on mnie i że to najważniejsze, czego mogliśmy dowiedzieć się o sobie. Potem poznawałam wielu pisarzy i krytyków i wkrótce doszłam do przekonania, że pisarze amerykańscy nie trzymają się razem, wręcz przeciwnie, unikają siebie pracując najchętniej z dala od innych. Gdy się spotykali, zachowywali się ostrożnie i z rezerwą. Również ci, co do których byłam pewna, że mogliby razem czuć się bardzo swobodnie. Rozmowy ich nie były szczere. Często zastanawiałam się, dlaczego tak się dzieje. Nie mogła to być zazdrość zawodowa, bo wielu z nich było ludźmi zbyt wielkimi na taką małostkowość. Być może chodziło o brak poczucia bezpieczeństwa w naszym płynnym społeczeństwie, w którym materialne powodzenie tak bardzo zależy od zmiennych gustów czytelnika, które autorzy traktowali z mieszaniną pogardy i obawy. Być może też pisarze byli świadomi, że źródłem ich twórczości nie jest wymiana myśli między artystami, lecz zwykłe życie kraju tak zróżnicowanego, tak bogatego, że każdy znajdzie swe odrębne poletko. Mimo to nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ludzkość wiele traci, gdy jej najbardziej utalentowane umysły nie spotykają się, by swobodnie i bez przymusu dyskutować nad nękającymi nas wszystkich problemami. Znacznie częściej spotykali się autorzy drugo - i trzeciorzędni, ale spotkania te odbywały się zwykle w tajnych barach, „melinach”, były to przecież czasy prohibicji. Polegały więc te spotkania głównie na spożywaniu nadmiernych ilości alkoholu i to alkoholu bardzo złej jakości. Podczas pierwszej zimy w Ameryce przyjęłam zaproszenie do takiego speak-easy i tam właśnie po raz pierwszy zobaczyłam na własne oczy człowieka pijanego do nieprzytomności. W Chinach pije się całkiem sporo grzanego wina, ale zawsze do posiłków. Nie widuje się tam pijanych. Widziałam ich za to w Japonii, ale tam zdarzało się to tylko w soboty wracającym z miasta wieśniakom, podchmielonym i agresywnym, bynajmniej nie nieprzytomnym, podobnie jak nie byli nieprzytomni pijani marynarze z zagranicznych okrętów wojennych na rzece Jangtse w mieście mojego dzieciństwa. Nic dziwnego, że gdy w tej nowojorskiej piwnicy zobaczyłam człowieka, który nagle zesztywniał i padł jak długi na podłogę, krzyknęłam głośno, bo nikt nie zwrócił na niego uwagi. Myślałam po prostu, że nie żyje. Christopher Morley, który mnie tam zaprosił, wielce ubawił się moją reakcją. Mnie nie wydawało się takie zabawne i nie chodziłam więcej na takie przyjęcia. Nigdy nie przyzwyczaiłam się do tego, że ktoś może doprowadzić się do stanu, w którym nie panuje już nad swym ciałem. Jest to dla mnie coś okropnego i odrażającego, zasługa zapewne pana Kunga, który zaszczepił mi starą, konfucjańską zasadę, że prawdziwy człowiek nie traci władzy nad sobą czy to w gniewie, czy w pijaństwie.
Ale wiedziałam też, że pijakiem był Li P'o, wielbiony poeta chiński z ósmego wieku, z czasów dynastii Tang. Często odwiedzałam poświęconą mu świątynię nie opodal Nankinu i tam słuchałam snutych przez kapłanów opowieści o jego życiu. Z wysokiego zbocza za świątynią widać było słynne miejsce wśród żółtych wód Jangtse, gdzie, jak głosi legenda, utonął Li P'o, gdy płynąc łódką z przyjaciółmi wychylił się zbytnio za burtę, by chwycić odbity w wodzie księżyc.
Panującemu wówczas cesarzowi Hsuan Tangowi opowiadał o tym poecie pewien dworzanin: „Mieszka u mnie największy ze wszystkich poeta. Nie śmiałem wspomnieć o nim Waszej Wysokości, gdyż ma on jedną wadę, z której nijak go uleczyć. Pije często bez umiaru. Ale wiersze pisze przepiękne. Sam je oceń, Panie!” I wcisnął rękopis w dłoń cesarza.
„Sprowadźcie go tu natychmiast!” - rozkazał cesarz i od tego czasu Li P'o czy trzeźwy, czy pijany, znalazł najpotężniejszego z wszystkich mecenasa i do końca życia nigdy nie narzekał na brak przyjaciół. To były czasy!
Rok mojego powrotu do Ameryki, 1932, był też rokiem Wielkiego Kryzysu, ale, co znamienne, w ogóle tego nie odczułam. Gdy zwierzyłam się z tego jednemu z tych krytyków, którzy lubią wygrzewać się u mnie przy kominku, wykrzyknął:
- A nie pamiętasz ludzi sprzedających na ulicach jabłka? Nie pamiętasz żebraków?
No właśnie! Dotąd żyłam przecież w świecie, w którym żebracy stanowią znaną i uznaną grupę społeczną, samym swym istnieniem dając innym okazję spełniania dobrych uczynków, niezbędnych do zapewnienia sobie miejsca w niebie, dlatego nie zwracałam uwagi na żebraków nowojorskich, poza tym może, że dziwiłam się, jak ich tu mało. W tak wielkim i bogatym mieście, gdyby znajdowało się w Chinach czy Indiach, powinno być ich znacznie, znacznie więcej. Podobnie nieliczni sprzedawcy jabłek w Nowym Jorku nie wydawali mi się niczym szczególnym, bo przez całe życie od takich właśnie ludzi kupowałam wszystkie owoce. Kryzys dotarł do mojej świadomości dopiero wtedy, gdy nowo obrany prezydent, Franklin Roosevelt, zamknął któregoś dnia wszystkie banki, by zreorganizować system finansowy państwa, i ulice zapełniły się tłumem niespokojnych, wystraszonych ludzi. Ale i wówczas nie zrobiło to na mnie wielkiego wrażenia, bo do banków i tak nie byłam przyzwyczajona. Nie rozumiałam, jak działają i dlaczego wszyscy uważają je za coś tak ważnego dla gospodarki kraju.
O ile pamiętam, pogoda tego dnia była naprawdę piękna. Znad morza napływało nad miasto świeże, czyste powietrze, tak jak to czasem zdarza się w Nowym Jorku. Tego ranka obudziłam się w świetnym nastroju, niecierpliwa czekających mnie tego dnia przyjemnych wrażeń. Po śniadaniu wybrałam się na mój ulubiony spacer ulicami miasta i wkrótce natrafiłam na kłębiący się przed jakimś zamkniętym budynkiem tłum. Zastanawiałam się, po co tu wszyscy przyszli, czemu są tak milczący i zdenerwowani. Tak jak dawniej, w Chinach, wmieszałam się w ten tłum i wkrótce wiedziałam, że boją się o swoje oszczędności - zarobione ciężką pracą, bo po dłoniach i ubraniach widziałam, że są to ludzie pracy. Przekonałam się wtedy, że w Ameryce oparciem dla nich nie jest rodzina czy przyjaźń, lecz zimna, obojętna instytucja, która w każdej chwili może zamknąć przed nimi drzwi zabierając im ich własność. Wszyscy odetchnęli, gdy nasz system bankowy został zreformowany, tak by zapobiec na przyszłość podobnym kłopotom.
Tłum przed bankiem przypomniał mi pierwszy film, na którym byłam, i kino, w którym go oglądałam. W Nankinie widziałam tylko kilka filmów, w większości komedii z Charlie Chaplinem i Haroldem Lloydem, na których świetnie się bawiłam, ale siedziałam wtedy na twardej ławie bez oparcia w wielkiej, krytej matami szopie. Wokół mnie tłoczyła się chińska publiczność. Dodatkową rozrywką było słuchanie komentarzy, wybuchów śmiechu i autentycznego przerażenia przy scenach pocałunków, kiedy to starsze panie wstydliwie zasłaniały oczy szerokimi rękawami i ukradkiem spoglądały na ekran, cały czas z lubością oburzając się na obrzydliwy widok złączonych ust. Bezwstydni są ci cudzoziemcy! Cała widownia dawała do zrozumienia, jak to cudownie być dobrze wychowanym, lepszym człowiekiem - Chińczykiem!
Kina amerykańskie były mi z początku niezbyt miłe nie z powodu tego, co tam oglądałam, ale z powodu unoszącej się tam woni. Tak długo żyłam wśród Chińczyków, tak długo jadłam to co oni - smakowało mi bardziej niż jedzenie zachodnie - że moje ciało upodobniło się do ciał Chińczyków. Jak oni nie cierpiałam mleka i masła, jak oni jadłam mało mięsa. Dlatego też moi rodacy roztaczali wokół siebie silny odór, nie tyle nieprzyjemny, co niepokojący i obcy, będący mieszaniną woni mleka, masła i wołowiny. Pamiętałam, że moi chińscy znajomi nieraz narzekali na to, że biali śmierdzą - bo śmierdzą! Czasem, choć naprawdę ciekawa byłam zakończenia, nie wytrzymywałam i wcześniej wychodziłam z sali. Dopiero po całym roku jedzenia tego co Amerykanie - choć mleka nie piję do dziś - mogłam wytrzymać cały wieczór wśród rodaków. Teoria, że poszczególne nacje wydzielają inne zapachy z jakiegoś głębszego powodu, jest zwykłą bzdurą. Nie myci ludzie wszystkich ras wonieją brudem, a różnice w zapachu ich brudu zależą od tego, czym się odżywiają. Pamiętam dobrze, że pani Li, jedna z moich nankińskich sąsiadek, bardzo narzekała, gdy jej syn powrócił po czterech latach studiów z Harvardu, że śmierdzi jak cudzoziemiec. Rok cały minął, nim zaczął pachnieć jak prawdziwy Chińczyk.
Było więc mnóstwo przyjęć, fetowania, rozrywek, dużo miłych słów i wiele pochwał, ale nie to pamiętam najlepiej. Największe wrażenie wywarła na mnie wystawa malarstwa Murzynów amerykańskich, na którą mnie zaproszono. Poszłam na nią z czystej ciekawości, a to, co zobaczyłam, przeraziło mnie. Obrazy pełne były niewyobrażalnych okropności. Przedstawiały smutne, ciemne twarze, dyndających na gałęziach wisielców, zgliszcza domów, tragiczne twarze dzieci. I zobaczyłam na nich wąskie uliczki slumsów, przygniecionych do ziemi nędzarzy i cierpliwe twarze ciemnoty. Z witającego tłumu spoglądały na mnie też czarne, ale wrażliwe i inteligentne twarze wykształconych Murzynów. Ich to poprosiłam o wytłumaczenie tych obrazów. Wytłumaczyli. To, co w nich zobaczyłam, było ich życiem, niczym więcej. Usłyszałam o rasizmie, segregacji, braku perspektyw dla tych obywateli Stanów Zjednoczonych, których jedyną winą był kolor skóry. I usłyszałam o linczach. Był to cios, po którym długo nie mogłam się otrząsnąć. Ameryka była dla mnie zawsze synonimem raju, krajem czystym, dobrym, wolnym. Widziałam i przedtem krzywdy wyrządzane przez białych ludziom o innym kolorze skóry, ale tamci biali nie byli Amerykanami. Od dziecka wierzyłam, że Amerykanie nie są okrutni dla ludzi innych ras. Na własnej skórze przekonałam się przecież, jak straszne, jak niebezpieczne mogą być uprzedzenia rasowe! Czyż nie cierpiałam z tego powodu jeszcze w dzieciństwie, dlatego tylko, że byłam biała? Słuchając wyjaśnień murzyńskich artystów zdawało mi się, że wracają do mnie wspomnienia o tym, co tak bardzo chciałam zapomnieć: o tym, że, gdy byłam dzieckiem, inne dzieci przezywały mnie „zamorskim diabłem”, bo miałam jasne włosy, a one żółtą skórę, o tym, jak nazywały moje niebieskie oczy „oczami dzikiej bestii”, jak oglądając chińskie przedstawienie lub w letnie dni słuchając na dziedzińcach świątyń wędrownych aktorów i śpiewaków, dostrzegałam, że tzw. czarne charaktery zawsze miały niebieskie oczy i rude włosy... Przypomniałam sobie, jak już po rewolucji Chińczycy widząc we mnie tylko cudzoziemkę spluwali za mną na ulicy. Przypomniałam sobie dzień, w którym omal nie straciłam życia dlatego właśnie, że byłam cudzoziemką, choć spędziłam w Chinach całe życie, choć po chińsku mówiłam lepiej niż po angielsku. Przede wszystkim przypomniałam sobie, że w świecie biali stanowią mniejszość, że większość ludzi świata ma inny kolor skóry.
Serce pękało mi z żalu, jednak nie z powodu tego, czego sama doświadczyłam, lecz dlatego, że mój własny naród zdolny jest do wyrządzania takich krzywd innym, co więcej, swym współobywatelom. Żeby Amerykanie byli zdolni do czegoś takiego...! Stałam tam wtedy przed tymi strasznymi obrazami, wpatrywałam się w nie, słuchałam objaśnień, a moje serce przepełniało się... czym? Słowami? Łzami? Dałam chyba upust i jednym, i drugim. Nie pamiętam już, co mówiłam, ale ni stąd ni zowąd przemawiałam do grupki zebranych wokół mnie ludzi, białych i czarnych. Przed nimi, zupełnie mi obcymi, otwierałam swą duszę. Usiłowałam powiedzieć im, że jeśli my, Amerykanie, nie wypełnimy naszego przeznaczenia, jeśli nie będziemy żyć zgodnie z wielkimi zasadami równości i braterstwa, któregoś dnia będziemy cierpieć za winy innych białych popełnione na całym świecie, któregoś dnia przeciwko nam obróci się cały gniew Azji. Musimy udowodnić, że różnimy się od tamtych białych, musimy zacząć od siebie, musimy pokazać naszym rodakom o innych kolorach skóry, że wszyscy jesteśmy takimi samymi Amerykanami, obywatelami wspaniałego państwa, członkami tego samego organizmu.
Mówiłam to wszystko, by uzmysłowić tym Amerykanom, że nie tylko nikt w Azji nie uwierzy w nasze dobre chęci, jeśli u siebie pomiatamy ludźmi tylko dlatego, że ich skóra ma inną niż nasza barwę, ale że nie potrafiąc traktować innych jak równych sobie, zdradzamy samych siebie i wielkie powołanie, które otrzymaliśmy jako wolny naród. Skończyłam mówić, w pośpiechu opuściłam salę i przez kilka następnych dni nie spotykałam się z nikim, nie chcąc widzieć innych ludzi, nie chcąc słyszeć ludzkiego głosu, nim nie obejmę umysłem, nim nie zrozumiem tej strasznej sytuacji we własnym kraju, tej samej, która jest dla nas tak wielkim zagrożeniem w Azji. Odtąd czytałam jak najwięcej na ten temat. Poznałam wielu Murzynów, wiele Murzynek, i postanowiłam, że jeśli kiedyś zdecyduję się powrócić na zawsze do ojczyzny, nimi właśnie zajmować się będę przede wszystkim. Teraz wiem, że to pierwsze rozczarowanie Ameryką przyśpieszyło moją decyzję powrotu do Chin i opóźniło tym samym tę drugą, ważniejszą - wyjazd z Azji?
Na koniec pozostało mi jednak jeszcze jedno miłe wspomnienie, a dotyczy ono moich odwiedzin u Williama Lyona Phelpsa i jego żony w New Haven. Pojechałam tam w dzień rozdania dyplomów, bo w Yale miałam odbierać tytuł doktora honoris causa. Był ciepły dzień czerwcowy, a gdy wysiadłam z wagonu na peron, znalazłam się w tłumie elegancko ubranych, wesołych rodziców, czekających z niecierpliwością na swych synów, którzy mieli wreszcie otrzymać od dawna upragnione dyplomy. Miałam dość ciężką torbę, wszyscy bagażowi byli zajęci, podeszłam nieśmiało do wielkiego Murzyna, odmówił mi twierdząc, że i tak ma za dużo roboty. Sama podniosłam więc mój bagaż i z trudem ruszyłam ku wyjściu, gdy na peronie pojawił się w kremowym garniturze sam doktor Phelps, biegnąc na moje spotkanie z okrzykami radości. Miał wielki dar sprawiania, że każdy gość czuł się kimś ważnym i z dawna oczekiwanym. Postawny bagażowy, gdy to zobaczył, natychmiast porzucił niezliczoną ilość walizek i neseserów, którymi był objuczony, podbiegł do mnie, wyrwał mi torbę rzucając przy tym pełne wyrzutu spojrzenie.
- Czemu pani nie mówiła, że jedzie do pana Billa Phelps a? - zapytał. - Ja zawsze obsługuję jego gości.
Triumfalnie podążyłam za Phelpsem, który holował mnie za ramię aż do swego samochodu. Bagażowy kazał na siebie nieco poczekać, prawdopodobnie dla samej przyjemności oglądania nas i uniesienia czapki na pożegnanie. Ruszyliśmy w drogę. Phelps mówił bez przerwy, dość ryzykownie zmieniając pasy ruchu, to przyspieszając, to znów hamując. Wreszcie rozległ się jeszcze głośniejszy niż dotychczas pisk opon. Stanęliśmy przed ładnym budynkiem z czerwonej cegły, domem Phelpsa. Wewnątrz czekała na nas jego żona Annabel, spokojna i inteligentna. Zaprowadzono mnie do wielkiego, kwadratowego pokoju z tak wysokim łóżkiem, że gdy wieczorem kładłam się spać, musiałam wchodzić na nie po stołku. Ale w tym cudownym domu nikomu nie chciało się chodzić wcześnie spać.
Wielki salon na parterze był jednocześnie biblioteką. Spędziłam tam wspaniały wieczór, przeglądając białe kruki z kolekcji gospodarza. Tam po raz pierwszy zobaczyłam rękopisy moich ulubionych angielskich autorów, w większości dawno już zmarłych. Oglądałam więc na własne oczy odręczne pismo Charlesa Dickensa, Roberta Browninga, Thackeraya, lorda Byrona i George Eliot, podczas gdy doktor Phelps opowiadał mi o nikczemności ludzi łasych na cenne książki, o tym, że wiele książek ukradli mu ludzie, których nigdy nie posądzałby o taką nieuczciwość. Nic nie pomagało, że przy drzwiach na stoliku leżała zawsze wielka sterta książek, które mógł brać, kto tylko chciał. Te były jednak nowe, a więc bez wartości, tym bardziej że przysyłane mu za darmo przez przeróżnych wydawców, by zyskać jego aprobatę, bo chwalił chętnie. William Phelps był zbyt dobroduszny, by być krytykiem. o mało sam nie został pisarzem. Miał temperament pisarza i rozumiał doskonale, co znaczy stworzyć książkę, a potem patrzeć bezsilnie, jak ktoś, kto sam nie potrafi napisać choćby jednej, krótkiej opowiastki, niszczy ją bezwzględnie w jednej chwili. Nie wątpię, że pisarze zazwyczaj nie nadają się na krytyków - a już na pewno na krytyków swych własnych dzieł.
William Phelps był zresztą człowiekiem znacznie przenikliw-szym, niż mogłoby się wydawać. Potrafił świetnie ocenić wartość każdej książki, a jeśli mu się nie podobała, w ogóle nie wypowiadał się na jej temat.
Był to, jak już wspomniałam, cudowny wieczór. Ten błyskotliwy, inteligentny, niespokojny duchem człowiek nie mógł chyba lepiej utrafić z wyborem żony. Annabel kochała go, przywoływała do porządku, łagodnie karciła, ani na chwilę nie przestając widzieć w nim najbardziej pociągającego mężczyzny na świecie, o czym on z kolei dobrze wiedział. Przed kolacją w rekordowym tempie odmówił modlitwę i z wyraźną satysfakcją opowiedział anegdotę o tym, jak kiedyś jego Annabel zwróciła mu uwagę, że nie zrozumiała ani słowa z tego, o co się modli przed posiłkiem, a on na to odparł: „Nie mówiłem do ciebie, kochanie!” Jadł przynajmniej tak szybko, jak się modlił, bo przecież skądś musiała brać się tak wielka energia, po czym resztę wieczoru spędzał wśród książek, pozdrawiając przyjaciół, którzy wpadali na chwilę, a gdy wychodzili, powracał do rozmowy dokładnie w tym miejscu, w którym ją nam przerwano. Jakże byłam dumna następnego dnia, że mogę kroczyć u jego boku w pochodzie profesorów i absolwentów Yale, z jaką satysfakcją słuchałam, stojąc na podwyższeniu w głównej auli uczelni, jego zbyt chyba pochlebnej mowy na mój temat, mowy zdawałoby się tak prostej, a w rzeczywistości jakże wyrafinowanej! William Phelps potrafiłby rozmawiać z ludźmi ze wszystkich stron świata i czerpać przyjemność z rozmowy, gdyż jego zainteresowania były właśnie tak szerokie, jak świat. Gdy umarł kilka lat później, straciłam w nim jednego z mych najbliższych przyjaciół w Ameryce.
I jeszcze jedno, tym razem naprawdę ostatnie już wspomnienie: obiad wydany na moją cześć przez chińskich studentów uniwersytetu Columbia. Zdążyłam już przekonać się, że niektórzy młodzi intelektualiści chińscy nie byli wcale radzi z powodzenia, jakim cieszyła się Ziemia błogosławiona. Mieli pretensje, że moja pierwsza naprawdę udana książka opisuje chińskich wieśniaków, a nie ludzi takich jak oni. W roku mojego pobytu w Stanach Zjednoczonych jeden z nich postanowił nawet postawić mi te zarzuty za pośrednictwem New York Times. Jego list był tak ciekawy, tak świetnie wyrażał uczucia tych intelektualistów, że pozwalam sobie przytoczyć tu pewne jego fragmenty wraz z moją odpowiedzią.
„Chińskie malarstwo już w bardzo wczesnych wiekach osiągnęło niespotykany poziom rozwoju, a arcydzieła z czasów dynastii Sung, Tang czy nawet jeszcze starsze, z epoki Cz'in, stały się, po poznaniu ich przez Zachód, inspiracją dla wielu zachodnich artystów i znawców, choć przecież malowidła chińskie, z wyjątkiem fresków i obrazków na lace, wykonywane były zawsze tuszem i pędzelkiem na jedwabiu lub papierze. Nigdy nie stosowano w Chinach farb olejnych. Szczególnie rygorystycznie przestrzegano wszelkich konwencji i technik przy tworzeniu portretów przodków. Portret taki rozpoczynano jeszcze za życia modela, a kończono po jego śmierci, by w ten sposób stworzyć wizerunek godny czci przyszłych pokoleń. Osoba portretowana musiała być ukazana od przodu, tak by widoczne było i jedno, i drugie ucho, w paradnym stroju zgodnym z piastowanym stanowiskiem, w pozycji siedzącej, równie szczegółowo określonej przez tradycję.
Zdarzyło się, że pewien chiński mandaryn pozował do portretu artyście szkoły zachodniej. Gdy pokazano mu gotowe dzieło, zobaczył, że nie ma na nim guzika, oznaki jego władzy, że część jego twarzy jest czarna, a część biała! Rozgniewał się wielce i nie przyjął ani tłumaczeń, ani przeprosin malarza - tak wielka była różnica między pojęciami perspektywy i sztuki portretu ich obu.
Ja zaś doznaję podobnych odczuć, gdy czytam chińskie powieści pani Pearl Buck. Być może oddawany przez nią obraz Chin jest nawet, z jej osobistego punktu widzenia, dość wierny, ale i ona bez wątpienia maluje Chiny pół czarno, pół biało, i bez symbolicznego guzika! Co więcej, lubuje się ona bardziej w opisach pewnych osobliwości czy nawet wynaturzeń niż w przedstawianiu zwykłych postaci ludzkich we właściwych proporcjach. Kładzie nacisk na takie właśnie zjawiska, uwydatnia je jeszcze, a czasem wręcz upycha ich zbyt dużo w jedną postać, przez co postać ta staje się co najmniej nieautentyczna. Z tego punktu widzenia jest Pearl Buck bardziej karykaturzystką niż portrecistką.
Muszę tu wyznać, że dotąd nie interesowałem się zbytnio tym, co o Chinach pisali autorzy z Zachodu, a tym bardziej ich powieściami, których akcja toczy się w tym kraju. Dopiero powtarzające się pytania o książki pani Buck, zadawane mi przez mych amerykańskich i kanadyjskich przyjaciół sprawiły, że któregoś wieczoru przejrzałem jej Ziemię błogosławioną. Co chwila ogarniało mnie zażenowanie z powodu opisów pewnych osobliwości i wynaturzeń niektórych z jej nisko urodzonych chińskich bohaterów. Postacie te, choć niezupełnie nieautentyczne, są jednak bardzo rzadko spotykane w znanym mi życiu Chin.
Pani Buck ze szczególnym upodobaniem pastwi się nad tymi jakże czułymi stronami natury ludzkiej, jakimi są sprawy płci. Jej sugestywne opisy sprawiają, że te zwykłe przecież zagadnienia stają się dla czytelnika niezwykle intrygujące. To prawda, że całe życie toczy się wokół tych spraw; to prawda, że naukowe badania nad życiem płciowym zaliczają te funkcje do tej samej kategorii, co choćby odżywianie. Z drugiej strony najgorsza nawet prawda jest lepsza niż półsłówka. Dlatego właśnie sex appealu więcej w cienkich pończoszkach i krótkich spódniczkach niż w całej, zupełnie nagiej postaci. Nie mam zamiaru popierać tu konwencjonalnych zapatrywań moralnych, ale wierzę, że im mniej podniet seksualnych, tym lepiej i dla jednostki, i dla całego społeczeństwa. Naszej młodzieży życzyć trzeba naturalnego, zdrowego, swobodnego podejścia do spraw seksu, ale nie tego, co w tak żałosny i niezdrowy sposób proponuje w swych książkach pani Buck.
Wydaje się, że pani Buck pozostawała w Chinach za młodu pod wpływem chińskich kulisów i amah, a więc ludzi pochodzących najczęściej z najbiedniejszych, najniższych warstw społecznych na północ od doliny Jangtse-Kiang. Nie wątpię, że wielu spośród nich to porządni, dobrzy, pracowici chłopi i wierni służący, ale ich filozofia życiowa jest co najmniej dziwna, a wiedza - bardzo ograniczona! I choć ludzie tacy może stanowią liczebną większość mieszkańców Chin, trudno zgodzić się na uznawanie ich za godnych przedstawicieli całego narodu chińskiego”.
A tak brzmiała moja odpowiedź, również przytoczona tu we fragmentach, o napisanie której poprosiła mnie redakcja New York Times, a która ukazała się w tym samym numerze tej gazety 15 stycznia 1933:
„Zawsze z wielkim zainteresowaniem przyjmuję wszelkie chińskie reakcje na to, co piszę, i zawsze wdzięczna jestem za szczerość. Muszę jednak ustosunkować się do niektórych stwierdzeń pana profesora Kianga.
Na początek powinnam stwierdzić, że pan Profesor ma całkowitą rację, uważając, że odmalowany przeze mnie obraz Chin nie jest ani zwykłym portretem, ani takim, który kończy się dopiero po śmierci modela. Każdy, kto widział choć raz dzieła tego gatunku, musi wiedzieć, jak bardzo odbiegają one od prawdy życia: z góry ustalona poza i układ fałd odzienia, poważny, urzędowy wyraz twarzy, ów nieśmiertelny guzik... Ja zaś starałam się operować grą świateł i cieni, celowo opuszczając urzędowe atrybuty, nie pytając modela, czy rozpoznaje się na obrazie, bo mogłoby się okazać, że rzeczywiście wolałby widzieć siebie z tym guzikiem! Ja maluję go takim, jakim go widzę. Nie sądzę, bym musiała tłumaczyć się z tego...
Zresztą znacznie bardziej niż kwestia jakości moich książek, co jest sprawą nie tylko osobistą, ale i przede wszystkim mało znaczącą, zajmuje mnie punkt widzenia, którego wyrazem jest list profesora Kianga. Znam ten punkt widzenia aż za dobrze i zawsze wielce mnie zasmuca. Gdy pan Profesor pisze, że choć oni - mając na myśli prostych Chińczyków - może i stanowią liczebną większość mieszkańców Chin, trudno zgodzić się na uznawanie ich za godnych przedstawicieli całego narodu chińskiego, trudno nie zapytać, kto w takim razie ma reprezentować ten kraj, jeśli nie większość jego obywateli?
Wiem zresztą dobrze, o co chodzi profesorowi Kiangowi, bo Chińczyków takich jak on jest wielu. Ludzie ci chcieliby, by świat uważał za przedstawicieli narodu chińskiego ową garstkę intelektualistów, by przebogate, trzeźwe, radosne życie Chin objawiało się na zewnątrz wyłącznie w dawno minionej historii, portretach przodków i klasycznej, starożytnej literaturze. Tymczasem wartości te, będące niewątpliwie cenną cząstką kultury chińskiej, są odpowiednikiem wspominanego już tyle razy guzika mandaryńskiego. Czy rzeczywiście nie liczy się lud, ten wspaniały, prosty lud Chin, żyjący prawdziwym życiem, mimo klęsk żywiołowych, wojen, złych rządów nielicznej i obojętnej na jego nieszczęścia arystokracji intelektualnej? Nigdy się z tym nie pogodzę.
Zetknęłam się z mnóstwem przykładów postawy podobnej do tej, jaką przyjmuje w swym artykule profesor Kiang. Postawa ta owocuje krzywdami ludu, pogardą dla uczciwego, choć niepiśmiennego chłopstwa, całkowitym zaniedbaniem potrzeb proletariatu. W żadnym innym kraju prosty lud nie wycierpiał tyle od swych własnych przywódców - cywilnych, wojskowych, intelektualnych - co w Chinach. Przepaść dzieląca ludzi prostych od intelektualistów nigdzie nie jest tak wielka, tak nieprzebyta, jak w Chinach. Żyłam wśród ludu, a przez ostatnie piętnaście lat również wśród intelektualistów, więc wiem, co mówię.
Sam profesor Kiang jest najlepszym przykładem takiej postawy względem własnego narodu, gdy z taką pogardą wyraża się o kulisach i amah. Gdyby naprawdę znał i rozumiał kulisów, wiedziałby, że jest to dla nich termin obraźliwy. Podobnie amah jest jedynie określeniem służącej. W domu mego dzieciństwa ogrodnik był poważanym przez całą rodzinę rolnikiem, a słowo kulis było u nas, podobnie jak w moim obecnym domu, wyklęte. Zamiast amah używaliśmy słowa piastunka. Ona nauczyła nas samego dobra, a my kochaliśmy ją i szanowaliśmy jak matkę. Prawda, była prostą kobietą ze wsi, ale nigdy nie zauważyłam, by jej filozofia życiowa była co najmniej dziwna, a wiedza - bardzo ograniczona. Dla mnie była zawsze właśnie piastunką, drugą matką. Dziś w moim domu moje dzieci tak samo kochają i szanują inną kobietę z ludu, której również nie nazywają amah, lecz tym samym pieszczotliwym, starodawnym mianem, bo jest kimś znacznie więcej niż służącą: wierną przyjaciółką, prawdziwą drugą matką moich dzieci. Nigdy nie potrafiłabym traktować jej tak, jak czyni to profesor Kiang.
Problem polega na tym, że niektórzy intelektualiści chińscy nie potrafią zrozumieć, że mogą być dumni ze swego ludu, że to właśnie prosty lud jest siłą i dumą Chin. Minęły już czasy, gdy można było wmówić Zachodowi, że wszyscy Chińczycy są tacy, jak stare portrety przodków. O chińskich bandytach, o klęskach głodu, o wojnach donoszą nie tylko podróżnicy, lecz nawet codzienne gazety. Nie wymyśliłam żadnego ze zdarzeń opisanych w Synach. Byłam świadkiem każdego z nich w ciągu ostatnich piętnastu lat. Jedynym, co w całym tym obrazie jasne i optymistyczne, jest właśnie postawa prostych ludzi, którzy zadziwiająco szlachetnie znoszą dzisiejsze złe czasy...
Wystarczy. Nie zamierzam w ogóle odpowiadać na zarzut profesora Kianga dotyczący rzekomej nieprzyzwoitości moich książek. Z jego osądem zgodziliby się chętnie tylko najbardziej pruderyjni spośród misjonarzy. Przypuszczam, że strach przed objawami normalnego życia płciowego jest rezultatem szczególnego wychowania. Nie wiem. Wystarczy powiedzieć, że zapisałam to, co widziałam i słyszałam.
Czas pokaże, czy moje książki zdziałają cokolwiek dla Chin, ale już teraz otrzymuję mnóstwo listów od ludzi, którzy właśnie dzięki nim zainteresowali się tym krajem, których dopiero one nauczyły rozumieć Chińczyków. Nie uważam przy tym, bym pisząc tak, jak piszę, spełniała jakąś misję, robiła komuś przysługę. Piszę tak, bo taką mam naturę, piszę tylko to, co wiem, co znam, a znam tylko Chiny, bo tam spędziłam większość życia. Spośród własnej rasy nie miałam wielu znajomych, jeszcze mniej przyjaciół, więc muszę pisać tylko o ludziach takich, jakich znam naprawdę. To wśród nich żyje się mi w Chinach najlepiej, wśród zwykłych ludzi, których nie obchodzą jakieś tam mandaty ńskie guziki.
Pearl Buck
Następnego dnia New York Times zamieścił na pierwszej stronie następujący komentarz do tej polemiki. Fragmenty przytaczam:
„Profesor Kiang Kang-hu dość nieszczęśliwie dobrał swe porównanie. Portrety przodków, choć malowane za życia modela, kończone są po jego śmierci z zachowaniem sztywnych reguł formalnych. Model musi być przedstawiony w ściśle określonej pozie - od przodu, tak by widoczne było i jedno, i drugie ucho, w paradnym stroju. Konwencje te muszą być stosowane, nawet jeżeli uniemożliwiają wierne oddanie podobieństwa, nawet jeżeli naruszają zasady perspektywy, światła i cienia. Mandaryn musi być malowany ze swym urzędowym guzikiem. Profesor Kiang krytykuje wykonane przez Pearl Buck obrazy z życia Chin za to, że nie przestrzega ona wymienionych konwencji, że część twarzy jest czarna, a część biała, że brak mandaryńskiego guzika.
Buck natomiast przyznaje, że nie miała zamiaru tworzyć takiego konwencjonalnego portretu. Poszczególnych Chińczyków, ludzi prostych i intelektualistów, przedstawia takimi, jakimi ich widziała naprawdę, operując światłem i cieniem. Na poparcie swej techniki ma obszerny materiał z tej części Chin, w której mieszkała od najmłodszych lat. Obyczajowości poszczególnych regionów Chin różnią się tak dalece, że trudno wydać jednoznaczny werdykt. Buck sprawdzała autentyczność kolorytu lokalnego swych powieści odczytując je swym chińskim sąsiadom. Profesor Kiang postawił zarzut, że w swych książkach opiera się na świadectwie chińskich kulisów i amah zamiast na zdaniu garstki intelektualistów, jak autorka określiła tych, którzy z taką pogardą wyrażają się o prostych ludziach, od których dzieli ich nieprzebyta przepaść.
Pearl Buck twierdzi, że ci którzy stanowią znaczną większość ludności Chin, mają pełne prawo reprezentować przebogate, trzeźwe, radosne życie tego kraju. To właśnie prosty lud jest siłą i dumą Chin, to tacy szarzy ludzie zadziwiająco szlachetnie znoszą dzisiejsze złe czasy. Dzisiejsze Chiny można zrozumieć bez uciekania się, jak chciałby profesor Kiang, do lektury starych tekstów. Konwencjonalne obrazki tamtejszego życia nie przekonają już Zachodu, że prawdziwi Chińczycy przypominają portrety przodków. Dzięki pani Buck możemy poznać i docenić cierpliwość, umiar, gospodarność i wiecznie dobry humor udręczonych ludzi, których domy rządzący intelektualiści najchętniej skryliby przed całym światem”.
Wracając jednak do obiadu ze studentami w Nowym Jorku: było naprawdę bardzo miło, ale mój szósty zmysł, wyczulony przez tyle lat obcowania z Chińczykami, ostrzegał mnie przez cały czas, że coś kryje się za tym zaproszeniem. Wszystkiego miałam dowiedzieć się - oczywiście - z ostatniej mowy, więc czekałam, na poły rozbawiona, na poły zaciekawiona. Wreszcie wstał ostatni mówca, młody, przystojny, pełen zapału Chińczyk - zapomniałam już jego nazwiska - i wygłosiwszy najpierw wiele komplementów i powinszowań, wyjawił prawdziwy cel tego spotkania. Chodziło o to, bym nie wydawała w Ameryce Szui Hu, czyli Opowieści znad brzegów rzek, bo „wtedy wszyscy cudzoziemcy to przeczytają”. A czemu nie powinni tego czytać? Okazało się, że chodzi im o pewien fragment, w którym mowa o tym, jak to pewien wygłodniały kapłan-renegat jadł ludzkie mięso.
- Cudzoziemcy pomyślą, że Chińczycy to ludożercy - tłumaczył czerwony jak burak młody, przystojny mówca.
Bardzo trudno było odmówić jakiejkolwiek prośbie po tak wystawnym obiedzie, więc odpowiedziałam najgrzeczniej, jak tylko mogłam, ale stanowczo. Przekonywałam ich usilnie, że książka ta ma wieleset lat, że powstała przed dziełami Szekspira. Gdyby Anglicy nie pozwolili tłumaczyć Makbeta tylko dlatego, że występują tam wiedźmy, o ileż uboższa byłaby literatura powszechna! A wielkość Chin, i tak dalej, i tak dalej... Najsmutniejsze w tym wszystkim było to, że przy tym długim stole w Nowym Jorku zgromadzili się ci sami młodzi Chińczycy, którzy pełni dobrych chęci nieświadomie niszczyli swą ojczyznę i jej kulturę. Gdy tłumaczono im to, nie wierzyli, nie rozumieli. Już wcześniej zauważyłam, że człowieka można nauczyć tylko tego, co chce wiedzieć. Przydało mi się to później w moim kraju. Ale wtedy doktor Kiang dawno już nie żył, zamordowany w więzieniu przez komunistów, a Chiny też były już komunistyczne.
Tego roku wracałam do Chin przez Europę, zatrzymując się dłużej w Anglii i tamtejszej cudownej Krainie Jezior. Ówczesną, przedwojenną Anglię spowija w mych wspomnieniach czarowna mgiełka. Wspomnienia te są raczej serią scen i przeżyć. Druga wojna światowa zdawała się w cichych miasteczkach i starych wioskach równie niemożliwa, co kiedyś pierwsza, a krajobraz był czystym, najczystszym pięknem.
Jeden dzień szczególnie utkwił mi w pamięci. Sidney Webb z małżonką zaprosili mnie na lunch. Przyjęłam zaproszenie. Oboje byli już starzy, mieszkali na wsi, a choć otrzymałam bardzo szczegółowe wskazówki co do drogi, raz czy dwa zabłądziłam i spóźniłam się nieco. Wreszcie skręciłam w boczną drogę i na jej końcu ujrzałam dwie postacie, które mogły istnieć tylko w Anglii. Na drewnianej ławce siedzieli obok siebie oboje małżonkowie zastygli w nieruchomym oczekiwaniu: Sidney Webb wspierał się oburącz na złotej rączce laski unosząc w górę brodę i spoglądając na drogę, a obok, wyprostowana, jakby kij połknęła, usztywniona jeszcze przez szarą, bawełnianą suknię do kostek i biały czepiec, siedziała pani Webb. Ujrzawszy mój samochód równocześnie powstali, pomachali mi energicznie, po czym ruszyli przed siebie, by wskazać mi drogę. Pani Webb co jakiś czas odwracała się i kręciła głową, bym nie zatrzymywała pojazdu, a potem znów wskazywała kierunek jazdy. Po kilku minutach znaleźliśmy się na starannie utrzymanym trawniku przed dość skromnie wyglądającym domostwem. Teraz mogłam zatrzymać się, wysiąść i uścisnąć im dłonie.
- Zabłądziła pani - stwierdziła oskarżycielskim tonem pani Webb.
- Tak, zabłądziłam - przyznałam przepraszająco.
- Czy instrukcje nie były dość przejrzyste? - zapytała równie surowo.
Zaczęłam tłumaczyć się, że jestem kompletną idiotką, jeśli chodzi o odnajdowanie drogi, co przyjęli nie udając nawet sprzeciwu.
W domu czekali już wszyscy: dwie służące, pies i drugi gość, Amerykanin. Niemal natychmiast zasiedliśmy do stołu. Pani Webb pozostała w swym czepcu na głowie, falbanki niemal zasłaniały jej twarz. Ten pamiętny dzień kojarzy mi się wyłącznie ze zdumiewającymi, przynajmniej dla mnie, wydarzeniami.
Oto w samym środku rozmowy przy stole, a raczej dialogu państwa Webb, któremu grzecznie przysłuchiwała się dwójka gości, mój rodak, powolny i pozbawiony poczucia humoru młody człowiek, świeżo przybyły do Anglii, zaskoczył nas wszystkich, gdy wskutek niezręcznych manipulacji syfonem niechcący puścił strumień wody sodowej wprost w twarz gospodarza. Pan Webb właśnie coś mówił. Amerykanin tak stracił głowę, że przez chwilę nadal przyciskał spust syfonu. Strugi wody popłynęły po policzkach pana Webba, mocząc mu brodę i gromadząc się w talerzu. On tylko lekko sapnął, po czym jak gdyby nigdy nic kontynuował swą wypowiedź. Również pani Webb z groźną miną zignorowała ten incydent, ani na chwilę nie odwracając uwagi od jedzenia, podczas gdy jedna ze służących wyrwała syfon z rąk Amerykanina, a druga usuwała talerz sprzed pana domu. W czasie gdy on ukradkiem wycierał twarz serwetą, rozmowę prowadziła dalej dzielnie jego małżonka. Za to Amerykanin zaniemówił z przerażenia i nie odezwał się już do końca posiłku.
Po lunchu pani Webb oznajmiła, że zdrowie jej męża wymaga, byśmy teraz poszli wszyscy na spacer. Pan Webb, choć nie miał chyba na to wielkiej ochoty, natychmiast zaczął przygotowywać się do wyjścia. Na zewnątrz pozwolił, by jego żona poszła przodem z Amerykaninem, i zwierzył się mi półgłosem, że nie cierpi tych przechadzek. Pani Webb szła naprzód szybkim, zdecydowanym krokiem, co jakiś czas odwracając się do tyłu i gestem przynaglając do marszu. Po godzinie wróciliśmy do domu. Goście zaczęli zbierać się do odjazdu. Pani Webb, nadal w czepcu, jeszcze jednak ze mną nie skończyła. Jej palec wskazujący wystrzeb'ł w moim kierunku.
- Niechże mi pani powie - zaczęła przykuwając mnie do miejsca wyraźnie wypowiedzianym pytaniem - dlaczego w pani Ziemi błogosławionej nie ma ani krztyny homoseksualizmu? Bo, wie pani, jest to przecież bardzo rozpowszechnione wśród tamtejszych mężczyzn!
Byłam zbyt zaskoczona, by zdobyć się na jakąkolwiek odpowiedź poza:
- Nie pomyślałam o tym.
- No, to błąd - stwierdziła z wyrzutem pani Webb.
Powoli udało się mi zebrać myśli.
- Szczerze mówiąc, proszę pani, niestety niewiele wiem na ten temat. Zresztą wydaje mi się, że homoseksualizm spotyka się wśród Chińczyków nawet rzadziej niż w innych krajach.
- Chwileczkę, chwileczkę - przerwała, wciąż mierząc mi palcem między oczy. - Dopiero co powiedziała pani, że nie wie pani wiele na ten temat.
- Ja tylko głośno myślę, proszę pani - mówiłam dalej. - Chodzi o to, że chińskie rodziny szybko znajdują swym synom żony... Poza tym homoseksualizm nigdy nie jest poważnym problemem w krajach, w których nie istnieje militaryzm, gdzie młodych mężczyzn nie zamyka się w koszarach właśnie wtedy, gdy ich popęd płciowy jest najsilniejszy.
Niespodziewanie dla mnie natychmiast skapitulowała i cofnęła palec.
- Może ma pani rację - powiedziała urywając rozmowę.
Odjechaliśmy sprzed domu z rodakiem. Na końcu dróżki przystanęliśmy, by obejrzeć się za siebie. Rozkoszna parka szła za nami, dotarła do ławeczki, na której zobaczyłam ich po raz pierwszy, i zastygła w tej samej pozie co wtedy: Sidney Webb skrzyżował dłonie na złotej kuli laski, jego żona siedziała sztywno wyprostowana, a śnieżnobiała falbana czepca wciąż powiewała na wietrze.
Z angielskiej wsi wróciłam jeszcze raz do Londynu, by zanurzyć się w Dickensowskiej przeszłości, którą odkryłam po raz pierwszy na obszernej, wychodzącej na południe werandzie naszego chińskiego domku na wzgórzu. Pamiętam, że któregoś dnia natknęłam się w tych londyńskich wędrówkach na „Magazyn osobliwości”. Wyglądał dokładnie tak, jak go sobie wyobrażałam, więc długo stałam przed nim jak w przyjemnym śnie, tamując ruch na chodniku. Sznur przechodniów z czysto angielską cierpliwością rozdzielał się przede mną i znów łączył za mną. W podobny sposób ożył też dla mnie Charles Lamb w ciemnych, wąskich zaułkach Inner Tempie.
Z Londynu pojechałam do Szwecji, kraju tak uderzająco nowoczesnego, że pod wieloma względami przypominającego Stany Zjednoczone. Kraj ten jest mniejszy, więc lepiej zorganizowany i rządzony. Małe rozmiary państwa to zaleta nie tylko w czasie pokoju, lecz nawet w czasie wojny. Szwecja, podobnie jak Szwajcaria, udowodniła przecież, że można zachować neutralność, a co za tym idzie i dobrobyt, o ile oczywiście nie stoi się na drodze czyichś podbojów. Z drugiej strony błyskawiczna kariera Hitlera była do pomyślenia jedynie w niewielkim właśnie i stosunkowo jednorodnym państwie. Dzisiaj, gdy pewne wydarzenia w moim własnym kraju dziwnie przypominają mi to, co działo się w Niemczech przed drugą wojną światową, pocieszam się myślą o rozmiarach i różnorodności Ameryki. Nadal wierzę, że nawet geniusz nie potrafiłby przekonać nas, Amerykanów, do totalitaryzmu. Mimo to pod koniec wojny niepokój mój wzrósł tak, że zapytałam pewną mądrą Niemkę, która widziała początek faszystowskiej tragedii w swej ojczyźnie, jak mogło dojść do czegoś takiego. To, co mi powiedziała, zapisałam w książce, którą zatytułowałam „Jak to się dzieje”. Oto jej zakończenie!
Zamilkłyśmy obie.
- Czy to koniec naszej książki? - zapytałam wreszcie. Podniosła głowę. Napotkałam spojrzenie jej szarych oczu. Powiedziała:
- Chciałabym jeszcze opowiedzieć o pewnej dziewczynie z małego amerykańskiego miasteczka. Bardzo ją lubię. Ma wiele dobrej woli, pracuje w pomocy społecznej. Jest otwarta. To właśnie najbardziej podoba mi się w Amerykanach, ich otwartość, nawet jeśli nie wszystko rozumieją. Jej chłopiec walczył w Niemczech. W dniu ogłoszenia kapitulacji Japonii przyszła do mnie i powiedziała: „Nareszcie się skończyło!” Cieszyła się tak jak my wszyscy, że ta straszna wojna dobiegła końca. Zaraz potem dodała: „Teraz musimy jak najszybciej o tym zapomnieć!”
A ja na to: „O nie, nie wolno nam o tym zapomnieć. Musimy pamiętać. Musimy zrozumieć, jak do tego doszło, by nie wydarzyło się już nigdy!”
I to chciałabym przekazać wszystkim Amerykanom.
Podczas tamtych wakacji w Szwecji nikt, a przynajmniej ja, nie przeczuwał zbliżania się tej wojny, pojawienia się Hitlera i rozprzestrzeniającej się choroby faszyzmu. Ze Szwecji do Amsterdamu poleciałam po raz pierwszy w życiu samolotem, przekonując się przy okazji, że choroba powietrzna nie opuszcza mnie w tym środku lokomocji ani na chwilę, co tylko potwierdziło moje wcześniejsze przeczucie, że jestem stworzeniem stuprocentowo przyziemnym, pozbawionym jakichkolwiek niebiańskich aspiracji. W Holandii zatrzymałam się nieco dłużej. Rodzina mojej matki pochodziła z Utrechtu. Potem przez Belgię pojechałam do Francji. Z Francji pamiętam przede wszystkim pola pełne białych krzyży nad mogiłami amerykańskich żołnierzy i mauzoleum, na którym wyryto nazwiska dziesiątek tysięcy poległych młodych obywateli naszego kraju. Rozmyślałam wtedy, że jeżeli tak wiele kosztowała nas w Europie wojna, w którą zostaliśmy wciągnięci, o ileż wyższą cenę przyjdzie zapłacić, jeżeli damy wciągnąć się w kolejną, tym razem w Azji. Trudno było mi o tym nie myśleć, bo prześladowało mnie podobieństwo losu Murzynów w naszym kraju do losu ludów w Azji kolonialnej. Wtedy, w Nowym Jorku, przed obrazami malarzy murzyńskich, wysłuchałam tylu opowieści znanych mi już z drugiego krańca świata. W myśleniu Murzynów dostrzegłam obsesję tych samych krzywd i okrucieństw, które wypaliły do cna dusze chińskich rewolucjonistów. Postanowiłam, że jeżeli kiedykolwiek mam wrócić na stałe do Ameryki, muszę najpierw odwiedzić Indie, Indochiny i Indonezję, by wiedzieć, jak na całym świecie przedstawiają się stosunki między poszczególnymi rasami.
Moja podróż po Europie kończyła się we Włoszech. Po krótkim pobycie w Wenecji wsiadłam na włoski statek podążający do Chin przez Morze Czerwone. W podróży tej nie wydarzyło się nic ciekawego. Większość czasu spędzałam samotnie na porządkowaniu myśli i doświadczeń oraz przygotowywaniu się na następny rok w Chinach. Zastanawiałam się, jak najlepiej wykorzystać ten czas, jeżeli rzeczywiście ma to być mój ostatni rok w tym kraju. Podczas długich upalnych dni, gdy statek sunął wytrwale przez spokojne morze ku wybrzeżom Indii, nasunął mi się pomysł napisania całej serii powieści, z których każda dotyczyłaby któregoś z podstawowych aspektów życia w Chinach, a może nawet, jeśli uda mi się zebrać wystarczający materiał, życia w Azji. Wszystko, co działo się w Chinach, mogło, musiało wydarzyć się w każdym innym azjatyckim kraju, chyba że Zachód nagle zmądrzałby na czas, by temu zapobiec. Planowałam więc następną powieść, którą postanowiłam zbudować wokół tych kluczowych postaci historii Chin, jaką byli „panowie wojny”. Taki był początek mojej nowej powieści Synowie.
W czasie rejsu schodziłam na ląd w Bombaju, a potem w Ko-lombo, ale nawet nie starałam się zobaczyć wtedy Indii. Wiedziałam, że i tak muszę tu wrócić. Bo tym razem nie wracałam tylko do Chin, lecz do całej Azji.
Zanim dopłynęliśmy do Szanghaju, pewna Amerykanka zaprosiła mnie do siebie na spotkanie z redakcją China Critic. Był to tygodnik wydawany przez grupkę bardzo nowoczesnych, wykształconych na Zachodzie literatów chińskich, wśród których znajdował się też Lin Jutang. Nie spotkałam go dotąd, ale w China Critic czytywałam już jego utwory, pisane po angielsku i po chińsku. Lin Jutang był eseistą, dowcipnisiem, humorystą, dość płytkim, jak twierdzili jego rywale, ale ja wyczuwałam w jego złośliwych żartach i ciętych komentarzach inteligencję i umiejętność obserwacji. W tamtych dniach krytykował Cziang Kai-szeka i Kuomin-tang tak otwarcie i tak nieustraszenie, że przyjaciele błagali go wprost, by „nie drażnił tygrysa”. On jednak traktował to bardzo lekko, śmiechem zbywając wszystkie ostrzeżenia. Wydawało się, że nikt nie bierze go poważnie, a jednak wszyscy byli wdzięczni mu za to, że głośno mówi rzeczy, które oni ledwie śmią sobie pomyśleć.
Przyjęłam zaproszenie właśnie ze względu na niego i był to jeden z tych zadziwiających wieczorów, podczas których egzotyczna, międzynarodowa inteligencja tworzyła niezbyt może wonne potpourri żartów i skandalizujących plotek. Słuchałam, mało mówiłam, jak to mam w zwyczaju. Przyjęłam też zaproszenie na kolację do Lin Jutanga. Chciał przedstawić mnie żonie, a jedynym innym gościem miał być Hu Szy.
Ten drugi wieczór był bardziej interesujący, ponieważ w domu Lin Jutanga poznałam jego żonę i ich małe córeczki. Kolacja była przepyszna, a rozkoszując się jej smakiem znów głównie słuchałam, tym razem rozmowy między dwoma wielkimi, zaskakująco różnymi Chińczykami. Już wtedy rzucał się w oczy ich wzajemny brak zrozumienia. Starszy Hu Szy odnosił się do niepoprawnego „młokosa” z pewnym lekceważeniem. Hu opuścił nas wcześnie, a po jego wyjściu Lin Jutang zwierzył mi się, że i on pisze książkę o Chinach. Było to słynne później dzieło Mój kraj, mój naród.
Zasiedziałam się u nich bardzo długo, gdyż podekscytował mnie pomysł napisania książki po angielsku przez pisarza chińskiego, i to tak nieustraszonego. Wiedziałam już, że dzieło to odegra wielką rolę, więc natychmiast napisałam do John Day Company, polecając wydawnictwu pewnego świetnego, lecz jeszcze nie znanego na Zachodzie autora.
Szary dom w Nankinie stał taki, jakim go zostawiłam, i muszę przyznać, że gdy stanęłam na jego progu, wydał mi się dziwnie pusty. Służba bardzo starała się, by wszystko przygotować jak najlepiej na nasze przyjęcie, ale z jakiegoś powodu nie czułam się tu jak u siebie. Zmieniłam się bardziej, niż myślałam. Szczerze mówiąc powiedziałam sobie wtedy: no cóż, trzeba się tu urządzić na nowo, rozłożyć zakupione w Szanghaju dywany, pootwierać okna na taras, a może w przypływie rozrzutności zainstalować centralne ogrzewanie. Jeżeli zbyt łatwo przyzwyczaiłam się do amerykańskich luksusów, muszę je tu sobie sprowadzić, by na moją decyzję pozostania w Chinach lub wyjazdu do Ameryki nie wpłynął znacznie większy komfort życia w Stanach Zjednoczonych.
Teraz już wiem, że zgodnie z mą kobiecą naturą, gdy tylko stawałam przed umysłowymi, duchowymi dylematami, zawsze najpierw rzucałam się w wir zajęć domowych i gospodarskich. I tym razem więc przez pierwsze miesiące po przyjeździe starałam się, by dom był jak najprzyjemniejszy, przywracałam ogrodowi jego zasobność w owoce i kwiaty, odnawiałam stare przyjaźnie z sąsiadami, chciwie nasłuchiwałam wieści o tym, co dzieje się w mieście i w kraju.
A działo się źle. Białych i Chińczyków dzieliła coraz większa, coraz szybciej pogłębiająca się przepaść. Z dwóch głównych grup pracujących w Chinach białych - biznesmenów i misjonarzy - żadna nie miała szczególnych powodów do radości. Nowa władza wprowadziła zarządzenia, które były może i uzasadnione, zniechęciły jednak do niej nawet jej wcześniejszych zwolenników, a do reszty rozwścieczyły wrogów. Szkoły misyjne zostały zmuszone do dostosowania się do rządowego wymogu oddawania czci portretowi Sun Jat-sena, który miał wisieć w każdej kaplicy i auli. Słynny Testament, obecnie święty dokument, należało czytać raz na tydzień przed stojącym na baczność audytorium. Misjonarzom pachniało to oddawaniem czci innym bogom, ale w wypadku odmowy zamknięto by im szkoły. W chrześcijańskich wspólnotach parafialnych ich chińscy członkowie domagali się samorządności i prawa do decydowania w sprawach rozdziału funduszy pochodzących z pomocy zagranicznej, gdy tymczasem wielu misjonarzy nadal nie ufało niczemu, co chińskie, albo po prostu poczuwało się do odpowiedzialności względem swych kościołów w ojczyźnie, które często z wielkim trudem i poświęceniem zbierały datki na misje.
W kręgach biznesu również narastała wrogość, ale z innych powodów. Zagraniczni biznesmeni wiedzieli, że państwa zachodnie nie chcą całkowicie podporządkować sobie Chin, dokonać ich podboju w sensie politycznym. Nie, im chodziło o możliwości prowadzenia handlu, być może dzięki specjalnym koncesjom i gwarancjom bezpieczeństwa dla personelu. Nikt nie chciał brać w ręce władzy w Chinach, brać na siebie ciężaru poplątanych chińskich spraw. Zresztą po pierwszej wojnie światowej żadne z państw zachodnich nie miało już na to dość sił. Nawet Anglia z trudem radziła sobie w Indiach. Kolonializm przestawał był wydajnym systemem gospodarczym. Tymczasem rząd kuomintan-gowski wciąż żył dawnymi zagrożeniami, a ignorował inwazję japońską. Japończycy zaś dążyli najwyraźniej do aneksji Chin, na wzór tego, co sami uczynili w Korei. Gdyby Partia Narodowa, czyli Kuomintang, potrafiła zrozumieć stanowisko zmieniającego się Zachodu i rozpoznać prawdziwe niebezpieczeństwo, jakie dla Chin stanowiła Japonia, w ogóle nie musiałoby dojść do wojny z tym krajem, gdyż stając po stronie Zachodu przeciw Japonii, Kuomintang zapobiegłby japońskim planom azjatyckiego imperium, przygotowywanym przez militarystów i przemysłowców. Winą za późniejsze wypadki należy obarczyć więc przede wszystkim właśnie Kuomintang. Stawało się przecież oczywiste, że nadchodzi kres zachodniej ekspansji nie tylko w Chinach, lecz w całej Azji. Wielka Brytania już zaczynała rezygnować z koncesji, trwały rozmowy na temat znacznego ograniczenia przywilejów dla cudzoziemców, w tym osławionego prawa ekstraterytorialności, którego zniesienie było tylko kwestią czasu i ustanowienia odpowiedniego sądownictwa chińskiego.
Rządzących Chinami zwiodło jednak wcześniejsze postępowanie Rosji sowieckiej, która dobrowolnie zrzekła się wszelkich przywilejów. Gdy po pierwszej wojnie światowej to samo musiały uczynić Niemcy, nie pozostało to bez wpływu na nowe władze chińskie. Cziang Kai-szek nie chciał mieć nic wspólnego z sowiecką Rosją, Niemcy zaś darzył sympatią, szczególnie od kiedy władza przeszła tam w ręce faszystów. Bez wątpienia bardzo pociągał go faszyzm, budząc w nim starą chińską tradycję despotyzmu, systemu, który w Chinach pojawił się jeszcze przed Chrystusem za rządów Szy Huang Ti, Pierwszego Cesarza Cz'in, stuprocentowego faszysty, który walczył nawet z pogodną filozofią wielkiego Konfucjusza i w tym celu zarządził słynne spalenie ksiąg. Nowa, rosnąca armia chińska sprowadzała sobie teraz doradców wyłącznie z Niemiec. Niemcy w ogóle byli traktowani lepiej niż inni biali. Inne mocarstwa zachodnie poczuły się odsunięte od spraw chińskich, więc patrzyły bezczynnie na narastający napór Japonii na Chiny, powtarzając sobie nawzajem, że najlepiej będzie, jeżeli Japończycy rozwiążą raz na zawsze niewygodną kwestię chińską. Gdy wybuchła wojna, Chiny nie miały ani jednego sojusznika z Zachodu, podczas gdy Niemcy były po stronie Japonii. Kuomintang rozumował błędnie.
Już od początku roku 1934 wiadomo było, że nowa władza nie utrzyma się długo. Władza ta ani przez chwilę nie zajęła się tym, na czym najbardziej zależało narodowi. Chłopi musieli znosić stare niedole systemu ziemiańskiego i nowe, jeszcze wyższe podatki. Wędrując po podnankińskich wsiach, jak to miałam w zwyczaju, wysłuchiwałam narzekań gospodarzy i ich żon, że za starej władzy płaciło się jednemu wielkiemu władcy, a teraz trzeba utrzymywać kilku pomniejszych. Demokracja? Chłopi nie znali tego słowa, którym tak chętnie raczyli ich młodzi. Prawa człowieka? Cóż to takiego, skoro nie ma się u kogo o nie upomnieć? Nowe drogi? Tak, ale tylko dla samochodów, a samochody mieli tylko dostojnicy i nieliczni bogacze. Gdy taki stalowy potwór pędził z rykiem drogą, objuczony towarami chłop musiał uskakiwać na pobocze. Demokracji, rozumianej jako ogół praw i przywilejów dla ludu, w Chinach nie było, a czy utrzyma się jakakolwiek władza, która nie stosuje w praktyce tego, co głosi? Młodociani krewni nowych władców rozbijali się teraz po ulicach swymi pojazdami, a tego nie było nawet za dawnej władzy.
Skarg takich słyszałam tysiące. Trudno było nie stwierdzić, że nowi władcy nie potrafią zrozumieć potrzeb swego ludu. Oni potrafili tylko przeciwstawiać się nadchodzącej rewolucji, nie zastanawiając się nad jej przyczynami, nie usiłując ich usunąć. Oznajmili, że wszyscy Chińczycy powinni być patriotami, że powinni czynnie dowodzić swego patriotyzmu, a równocześnie nie czynili nic, by przeciwstawić się japońskiej agresji. Musiało dojść do wybuchu. Jeszcze bardziej prawdopodobnym wydawało się, że wcześniej Japonia bezpośrednio zaatakuje Chiny. Chińczycy są narodem cierpliwym, a poza tym nie było jeszcze nikogo, kto umiałby pokierować tym buntem. Intelektualistów zaprzątały sprawy rządzenia i pięcia się po szczeblach kariery, a jeśli ktoś z ludu okazał choćby odrobinę nieposłuszeństwa, był natychmiast likwidowany jako komunista. Tak, czas było wyjechać z Chin na zawsze. Prędzej czy później mieli to uczynić wszyscy biali. Sprawy zaszły tam tak daleko, że katastrofa musiała nastąpić jeszcze za mego życia. Zostałabym, gdybym miała nadzieję, że w jakikolwiek sposób mogę jej zapobiec, ale nikt nie może zapobiec temu, co nieuniknione. Wtedy każdy, a tym bardziej słaba kobieta, jest tylko pyłkiem na wietrze.
Do powrotu do kraju skłaniały mnie też inne, bardziej osobiste powody. Nie warto o nich pisać, bo były niczym wobec wielkich wydarzeń zmieniających cały mój świat. W dodatku moja biedna, starsza córeczka zachorowała po moim wyjeździe. Było oczywiste, że muszę mieszkać na tyle blisko, by móc odwiedzać ją od czasu do czasu. Szary dom w Nankinie też nie był już domem rodzinnym, bo mimo wielkich wysiłków z mojej strony drogi męża i żony całkowicie się rozeszły. Nie było nieporozumień, był za to, mimo moich najszczerszych chęci, kompletny brak zrozumienia. Ten sam, który na wiele lat przedtem dostrzegali już moi rodzice, ten sam, który sprawił, że matka usiłowała wyperswadować mi to małżeństwo. Nie usłuchałam jej, a choć szybko zrozumiałam, że miała rację, nie potrafiłam przyznać się do błędu. Teraz doszła do tego odmienność zdań na temat dziecka, które nie miało nigdy dorosnąć, tego, co można dla niego zrobić, i nie było nawet na czym stawiać mostów. Nadszedł czas, by opuścić Chiny.
Postanowiłam jednak, że zanim to nastąpi, objadę Azję, gdzie tylko uda się mi dotrzeć, aby choć bardzo pobieżnie poznać kondycję ludów kolonii w tym przełomowym momencie historii. I tak zaczęłam podróżować, najpierw po Chinach, a potem dalej, po Indochinach, do Syjamu, Indii, Indonezji. Miałam nadzieję, że dotrę w ten sposób do sedna imperializmu, że przekonam się, jak żyje się narodom opanowanym przez kolonializm, że dowiem się, co przyniesie przyszłość, kiedy i w jaki sposób, na przykład, Indie zdobędą niepodległość?
Podróż ta miała polegać na patrzeniu i słuchaniu. Żadnych spotkań z urzędnikami, nawet jeśli udałoby mi się do nich dotrzeć. Jak najmniej kontaktu z białymi, bo znałam już ich punkt widzenia. Chciałam poruszać się po swojemu, leniwie przemieszczając się z miejsca na miejsce, cieszyć się wszystkim, dowiedzieć jak najwięcej. Nie warto teraz opisywać w szczegółach tych podróży, bo przecież po krajach tych wędrowało wielu innych. Od pewnego czasu nawet amerykańscy dostojnicy udają się na swe „Wielkie Tournee” po Azji.
Cóż więc zapamiętałam? Piękne Fukien w południowych Chinach, nadmorska prowincja, której postrzępione wybrzeże było zawsze nękane przez piratów gnieżdżących się w tych samych od wieków kryjówkach. Na małym parowcu, którym płynęłam, górny pokład przeznaczony dla białych oddzielony był solidną, żelazną siatką i okratowanymi drzwiami od czeluści dolnego pokładu, gdzie spali i jedli „kolorowi”. Angielski kapitan statku wyjaśnił, że siatka i krata są po to, by ułatwić obronę białym, gdyby wśród pasażerów spod pokładu ukrywali się piraci. Zapytałam, co będzie, jeśli piraci postanowią podpalić górny pokład od spodu?
Kapitan wzruszył ramionami.
- Przecież to my mamy łodzie ratunkowe.
Przyznam, że z ulgą opuściłam ten statek i zatrzymałam się na kilka dni w przyjemnym, choć bynajmniej nie nieskazitelnie czystej, chińskiej gospodzie. Stamtąd ze znajomymi Chińczykami pojechałam autobusem w głąb kraju, a droga wiodła wśród najpiękniejszych na świecie gajów cytrusowych. Drzewa aż uginały się od pomarańczy i grejpfrutów, które zrywali dla nas dobroduszni wieśniacy. Autobus jechał aż do podnóża gór. Dalej zaczynał się teren komunistów czy, jak kto woli, „bandytów”. Nasz kierowca był człowiekiem odważnym, by nie rzec dzikim, mimo spokojnej twarzy i wspaniałego poczucia humoru, a autobus starą landarą z jakiegoś amerykańskiego złomowiska. Starożytny ten pojazd psuł się co godzina, wszyscy musieli wysiąść i czekać, aż kierowca usunie usterkę, głównie za pomocą sznurka i drutu. Zawsze udawało mu się zapalić na nowo. Wydawał wtedy gromki okrzyk, wszyscy wracali na miejsca i jazda rozpoczynała się znowu - na jakiś czas. Podczas któregoś z tych przymusowych postojów zauważyłam, że zniknęła gdzieś maska silnika.
- A co się stało z maską? - zapytałam.
Kierowca odwrócił ku mnie umazaną olejem twarz.
- Tę klapę - odrzekł z pogardą - trzeba było to podnosić, to opuszczać, nie wiadomo po co. Zdjąłem i wyrzuciłem to świństwo.
W tej samej chwili silnik rozryczał się na nowo, kierowca znów zwołał pasażerów i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Podróżując zaś dalej na południe przez bogatą prowincję Kuantung zobaczyłam po raz pierwszy, jak wyrabia się ciężki, brązowy cukier, który był takim rarytasem mojego dzieciństwa. Trzcinę rozgniata się w prasie poruszanej przez powolnego bawołu wodnego. Stąd słodka, białozielonkawa woda tryska rytmicznie do podstawionych wiader. Potem wodę tę odparowuje się zupełnie, tak jak u nas w Vermont przy wyrobie syropu klonowego, aż stanie się gęsta i ciemna. Wtedy zlewa sieją do wielkich, płaskich puszek i powstałe w ten sposób plastry kroi na mniejsze kawałki. Zajadaliśmy się tym na gorąco, a potem patrzyliśmy, jak ostudzony produkt kruszy się na dobrze znany nam cukier.
Wszystko było piękne: soczystozielony krajobraz, strzecha na okrągłym otwartym na wszystkie strony młynie, jeden lub dwa bawoły w jarzmie, ciągnące między sobą ciężką, drewnianą kłodę, ubrani na niebiesko wieśniacy wsuwający pod prasę trzcinę, a potem bekający w glinianych kadziach cukier. I baraszkujące wokół nich dzieci, bez przerwy oblizujące lepkie paluchy, i unoszące się w ciepłym powietrzu osy i pszczoły. Wszystko to powraca ku mnie we wspomnieniach pełnych sennego zadowolenia, zapachu gorąca i rozbawionych dzieci. Jakże daleko byli ci ludzie od nowej stolicy. Gdy o niej mówiono, stawali się obojętni i cyniczni względem nie tylko tej, lecz każdej w ogóle władzy. Tylko w wielkich miastach widywałam na murach nowe, pełne nienawiści hasła, wiecznie potępiające „zachodnich imperialistów”.
A potem jeszcze dalej na południe, do Kantonu... Cieszę się, że udało mi się kilkakrotnie odwiedzić stary Kanton przed „modernizacją”, bo dzięki temu mogłam spacerować po starym mieście, jego starożytnych, wąskich zaułkach, pełnych maleńkich sklepików z kością słoniową, jadeitem, złotem i srebrem. Każde rzemiosło miało swoją ulicę. Godzinami mogłam przyglądać się, jak rzeźbiarz za pomocą swych delikatnych narzędzi przemienia kieł słonia w wiotką, pełną wdzięku figurkę bogini Kuan Jin albo też wielką kulę z kości słoniowej, mieszczącą w sobie osiemnaście mniejszych, z których każda mogła przemieszczać się swobodnie i niezależnie od innych. Były to jakieś niepojęte dla mnie czary, choć przecież tyle razy miałam w rękach tę cudowną zabawkę. I jadeity wszelkich barw: żółte, rdzawoczerwone, niebieskie, zielone jak wiosenny ryż, pstrokate jak marmur albo gładkie, zimne i białe jak tłuszcz barani, a każda z tych odmian na swój sposób doskonała i doskonale oprawna! Najwspanialsze dzieła tej sztuki, całe krajobrazy rzeźbione w jednym potężnym kamieniu, widywałam już przedtem w pałacach Pekinu, ale w kantońskim zaułku zobaczyłam, jak powstają te arcydzieła - nad jednym rzemieślnik pracuje przez całe życie. Jadeity spotykane na południu pochodziły zwykle z Birmy, do Pekinu zaś przywożono je na wielbłądach z Turkiestanu. To właśnie Chińczycy odkryli w trzynastym wieku naszej ery, że jadeit występuje też Birmie. Jednak dopiero w drugiej połowie wieku osiemnastego chińscy miłośnicy tego kamienia zaczęli cenić odmianę birmańską. Zresztą istnieje między nimi różnica, bo w Birmie wydobywa się jadeit właściwy, a odmiana turkiestańska to w rzeczywistości nefryt. Birmańscy i chińscy górnicy wierzą w cudowne właściwości tego kamienia. Kaszyni, czyli birmańscy górale, odnajdują go za pomocą płonących bambusowych różdżek, a znalazłszy złoże wykonują stare obrzędy, nim zaczną kopać.
Dlaczego rozpraszam się tu pisząc o jadeicie? Jest o nim już tyle ksiąg. Opisują całą drogę tego kamienia, od wyrąbywania jego kawałów spomiędzy ziemi i twardej skały, aż po wypieszczone klejnoty i dzieła sztuki. Boską czcią otaczano jadeit od czasów Szy Huang Ti, dla którego wykonano zeń cesarską pieczęć, przechowywaną przez każdą z kolejnych dynastii. Kto był na tyle potężny, że potrafił zdobyć ją i utrzymać w swych rękach, stawał się boskim pomazańcem. Tę samą pieczęć zabierała zawsze ze sobą Cesarzowa Wdowa, gdy udawała się na wygnanie. Wiedziała, że lud nie uzna władzy nikogo, kto jej nie ma. Ciekawe, gdzie jest teraz... Każdy, kto znajdzie, kupi lub skradnie jadeit, strzeże go jak oka w głowie. Chinki chętnie noszą jadeitowe bransolety, spinki do włosów i pierścienie, starcy zaś trzymają w zaciśniętej dłoni kawałki chłodnego kamienia tak wygładzone, że wydają się niemal miękkie. Bogacze, zamiast lokować pieniądze w bankach, kupują jadeit, bo kamień ten staje się z wiekiem coraz piękniejszy. Dlatego też rodziny zmarłych wkładają im jadeity do trumien, by chronić zwłoki przed rozkładem. Jadeitami zatyka się też otwory ich ciała, by zachowały czystość. Najbiedniejsza nawet kurtyzana ma choćby kolczyki czy szpilkę do włosów z tego kamienia, najbardziej zaś znane aktorki wolą go od diamentu, bo bardziej pasuje do kobiecego ciała. Ale dość już o jadeitach.
Moja wędrówka na zachód przez Azję była podróżą odkrywcy, teraz zaś pozostaje dla mnie źródłem wspomnień. Chciałam zobaczyć wszystko, co trzeba, ale choć każdy z odwiedzanych przeze mnie krajów był na swój jedyny sposób piękny, najbardziej interesowali mnie ludzie. W Indochinach natrafiłam na dobrze mi znane oznaki kolonia-lizmu, a najbardziej nieprzyjemną spośród nich jest to, że ludzie stają się egotyczni i egoistyczni. Ponieważ nie mogą sami stanowić o losie swego kraju, nie obchodzi ich nic poza losem własnym i ich rodzin. Gdy zaś coś się im nie powiedzie, mają pretensje do wszystkich, tylko nie do siebie samych. Trzy krainy Indochin były wprost cudowne, a gdy wreszcie staną się wolne, gdy wreszcie same będą stanowiły o sobie, mogą stać się prawdziwą Szwajcarią tropików. Indochiny rzeczywiście składają się z trzech regionów, z których łatwo mogłoby powstać jedno państwo: Wietnam jest chiński, Kambodża - hinduska, Laos - syjamski. Granice językowe są bardzo wyraźne, a czynnikiem jednoczącym jest język francuski. Nie ma tam większych miast poza bardzo francuskim Sajgonem, gdzie biała społeczność wiedzie bujne życie towarzyskie w kawiarnianych ogródkach i nocnych klubach, a rasowa segregacja jest znacznie mniej dostrzegalna niż w innych krajach kolonialnych. Na ulicach widziałam wielu mieszańców, z ojca Francuza i kolorowej matki. Dzieci te, piękne jak dzikie kwiaty i jak one zagubione, dorastały gdzieś na marginesie, inteligentne, nad miarę uczuciowe, zranione. Mimo wszystko nadal uważam, że ze wszystkich narodów Zachodu najmniej uprzedzeń rasowych mają właśnie Francuzi. Kochankiem pięknej Francuzki mógł zostać tak Francuz, jak i Chińczyk
Jak wszędzie, kolonizm deprawował nie tylko rządzonych, lecz i rządzących. Indochińscy Francuzi byli często mało pociągający, tak fizycznie, jak i umysłowo, na pewno mniej niż ich rodacy w ojczyźnie. Mimo to Chińczycy ze wszystkich białych najbardziej lubili właśnie Francuzów. Kolonializm w Indochinach nie przypisywał sobie żadnych szlachetniejszych pobudek, chodziło wyłącznie o pieniądze, o wzbogacenie się byle jak, byle szybko! Sprytniejsi w interesach od Francuzów byli już tylko Chińczycy. Do Kambodży pojechałam dlatego, że chciałam zwiedzić Angkor Wat, i wciąż nie wiem, czy zrobiłam dobrze, czy źle, bo miejsce to tak zapadło mi w pamięć, że jeszcze dziś budzę się w nocy z niewyjaśnionym, bezrozumnym przerażeniem, widząc w snach wymarłe pałace popadłe w ruinę, lecz wciąż tkwiące w śmiertelnym uścisku olbrzymich drzew, o korzeniach zapuszczonych nie w ziemi, lecz jak węże oplatających się wokół skał. Nie brak tam i węży. Balustrady mostów to grube cielska kamiennych kobr o uniesionych w górę, śmiercionośnych głowach i rozpostartych kapturach. Godzinami wędrowałam wśród opuszczonych pałaców od dawna już zagubionych w dżungli. Podobno wzniesiono je na rozkaz khmerskich władców. Ale po co i dla kogo? Według tradycji wszystko to zbudowali niewolnicy, kładąc kamień po kamieniu na pałace swych despotycznych królów, którzy traktowali ich tak okrutnie, tak przerażająco nieludzko, że wreszcie niewolnicy powstali i wymordowali swych panów, na pewno równie nieludzko, gdyż wokół wciąż jeszcze, choć minęło tyle wieków, unosił się odór zła. Nie jestem przesądna, ale są takie miejsca w starych państwach Azji, gdzie od tak dawna rodzili się, żyli i umierali ludzie, iż ziemia zdaje się być pełna ciał, a w powietrzu wyczuwa się ich tłumną, wieczną obecność. Wrażenia tego nie miałam nigdy w mojej własnej ojczyźnie, w nowo odkrytym i w porównaniu z wiekową Azją prawie niezamieszkanym kraju. Za to w Angkor czułam napór tego tłumu, mimo bardziej rzeczywistego naporu dżungli, i czułam zło. Wszędzie wokół unosiła się mdła woń śmierci, wyczuwalna nawet w pokojach hotelowych, w pościeli, w szafach, w których wieszałam moje ubrania, więc gdy wreszcie wydostałam się stamtąd, wystawiłam je na działanie tropikalnego słońca, by pozbyć się smrodu zgnilizny. Angkor przypomniała mi to, czego od dawna bałam się najbardziej, tę wiecznie aktualną prawdę, że gdy jedni ludzie wyrządzają drugim zło, gdy postępują niesprawiedliwie i bezlitośnie, gdy uważają innych za gorszych od siebie, za istoty bez wartości, gotują sobie pewną śmierć.
W dalszej drodze zdarzały się też rzeczy ciekawe, ale i zabawne. W Bangkoku, stolicy Syjamu, czekały mnie dwa zupełnie nowe przeżycia. Na bankiecie wydanym przez Rotary Club mowę wygłaszał jeden z tamtejszych książąt krwi, a wszystkie potrawy były stuprocentowo amerykańskie. Po skończonym posiłku książę wstał i odczytał z kartki przemówienie tak niesłychanie nudne, że nie wierzyłam własnym uszom, bo do tej pory czarował nas wszystkich dowcipem i inteligencją. Skąd takie przemówienie? Wreszcie skończył, uniósł głowę znad kartki, a w jego ciemnych oczach znów pojawiły się wcześniejsze iskierki humoru.
- Proszę mi wybaczyć - powiedział. - Wypełniałem tylko mój obowiązek. Przemówienie to napisano mi w naszej siedzibie w Ameryce. Przysłano je specjalnie z Chicago.
Gruchnął śmiech i gromkie brawa, a mówca usiadł z tak złośliwą miną, do jakiej był zdolny. Potem poprowadzono nas korytarzem do zaciemnionej już sali kinowej i tam obejrzałam pierwszy w moim życiu film Walta Disneya - również przysłany prosto ze Stanów - ten o świnkach trzech.
Z Bangkoku. - poza nie znanymi mi dotąd owocami durian, tak twardymi, że używałam ich do blokowania drzwi - pamiętam przede wszystkim gwar ulic, z wszędobylskimi kapłanami w żółtych szatach, wspaniałe świątynie, wznoszące się złotymi stopniami z przysadzistych, solidnych fundamentów, dokładnie tak jak dzisiejsze szklano-stalowe drapacze chmur, choć nie tak wysoko, i kobiety o pięknych, gładkich twarzach, drobne dzieci i łagodnych mężczyzn. Po szkliście lśniących wodach kanałów przesuwały się powoli małe domki na łodziach. Zamieszkujące je rodziny były czyste i śliczne, bo Syjamczycy to bez wątpienia jeden z najładniejszych narodów świata. Nie imponują wzrostem, ale mają gładką, kremową skórę, wielkie, okrągłe, a nie skośne oczy, ciemnobrązowe, nie czarne, włosy miękkie, gładkie, również ciemne, lecz nie czarne. Byli narodem wolnym, a wolność tę widać było w ich uniesionych głowach, w ich szczerości, w ich przyjaznych, a nie wrogich spojrzeniach. Jakie piękne były ich śliczne dłonie, stopy i szczupłe krągłe ciała - mężczyzn, kobiet, dzieci!
Kilka dni temu widziałam u siebie w domu, jak mały chłopczyk półkrwi syjamskiej, urodzony w Stanach Zjednoczonych, więc obywatel amerykański, zarzucił rączki na szyję swej przybranej matki, białej Amerykanki, kochającej go tak bardzo, jakby to ona wydała go na świat. Pamiętając, co widziałam w jego drugiej ojczyźnie, ojczyźnie jego syjamskich przodków, wiedziałam, jakie miała szczęście, bo pochodzenie jej dziecka jest świetne.
Przez całe życie gdzieś w tle mojej świadomości istniały zawsze Indie, ale zobaczyłam je w całości i na własne oczy dopiero teraz. Mimo to opowieści naszego lekarza-Hindusa i jego żony były częścią moich młodzieńczych marzeń. Czytałam też wszystko, co tylko mogłam, o tym kraju. O Indiach uczyłam się też od ojca przy okazji jego studiów nad buddyzmem. Poznałam też inne oblicze Indii: policjanci sikhijscy w Koncesji Brytyjskiej w Szanghaju nie wahali się uderzyć chińskiego rykszarza, jeśli miał nieszczęście pogubić się w ruchu ulicznym lub nie dość szybko spełniał polecenia tych rosłych, nie znoszących sprzeciwu mężczyzn w turbanach na głowie.
Indie są prawdziwą mozaiką! Młodzi Hindusi opowiadali mi o angielskim imperium kolonialnym. Jedni mówili o jego dobrych, inni o złych stronach.
Nie ma chyba krajów bardziej różniących się między sobą niż Chiny i Indie. Zupełnie inna jest filozofia życiowa obu narodów i to pomimo wyznawania podobnych zasad moralnych. Oba narody miłują pokój, ale z odmiennych powodów: Hindusi dlatego, że religia wpaja im świętość i nietykalność życia ludzkiego, a Chińczycy - dzięki swemu wspaniałemu, dziedzicznemu, wrodzonemu, zdrowemu rozsądkowi, który wykazuje dobitnie, że wojna jest głupotą, że mądry człowiek potrafi zwyciężać samą tylko mądrością. Z tego też powodu Chińczycy asymilowali wszystkich swych najeźdźców, jeśli tylko najeźdźcy ci na to się godzili. Od wieków na przykład chronili się w Chinach Żydzi. Przybywali najpierw przez Indie, później starymi szlakami kupieckimi, z Azji Mniejszej, i osiedlali się w głębi kraju, w prowincji Honan, szczególnie w mieście K'aifeng. Mimo to po Żydach, jako odrębnej narodowości, nie ma teraz w Chinach ani śladu. Chińczycy nigdy ich nie prześladowali, wręcz przeciwnie, dzięki swej zwykłej łagodności i aktywnej wymianie handlowej wchłonęli ich zupełnie, z wielką dla siebie korzyścią. Bardzo często, gdy spotykałam w Chinach szczególnie uzdolnionego artystę, gdy na moich zajęciach pojawiał się szczególnie pojętny student, okazywało się, że ma w sobie domieszkę krwi żydowskiej, bo to bardzo twórcza nacja. Pamiętam, że kiedyś z Pekinu przyszedł do Asia Magazine, do Nowego Jorku, album rysunków różnych chińskich artystów. Wydawca wybrał do numeru te, które uznał za najlepsze, a potem okazało się, że wszystkie były dziełem pewnego chińskiego Żyda. Historię Żydów w Chinach opowiedziałam już zresztą w powieści Piwonia.
W Indiach Żydzi nie zasymilowali się z ludnością miejscową. Asymilacja nie leży w naturze Indii, których częścią jako całości może być wiele odrębnych narodów. I tak Persowie, bogata i wpływowa grupa narodowościowa, przybyła z Persji przed wieloma wiekami, żyje w Indiach jak dawniej, nadal czcząc ogień i chowając swych zmarłych w potężnych Wieżach Milczenia w Bombaju. Na południu Indii zaś mieszkają czarni Żydzi, spaleni przez indyjskie słońce, pod którym mieszkają od tak wielu pokoleń, że zatracili kolor swej skóry, ale nie odrębność narodową.
Właśnie słowo kolor przywodzi mi na myśl ową wielobarwność życia Indii, tak różną od tego, co widzę u siebie w Ameryce. W Kaszmirze, dokąd już dawno temu przenikali biali barbarzyńcy z Europy, często spotyka się ludzi o jasnych włosach. Wzorem urody są niebieskookie, rudowłose piękności. Pewna moja znajoma młoda Hinduska wyszła ostatnio za mieszkańca Kaszmiru, ciemnowłosego co prawda, lecz o oczach koloru najczystszej zieleni. Kolor skóry tamtejszych ludzi jest pięknie kremowy, a rysy klasyczne. Wszystkie ludy Indii trzeba zaliczyć do rasy białej, nawet jeżeli te, które mieszkają na południu, nie różnią się kolorem skóry od Murzynów.
Poza tym ludność Indii często pojawia się niespodziewanie w innych, bardzo odległych krajach, jak na przykład w dzisiejszej Republice Południowej Afryki, gdzie stanowi trzecią co do wielkości, oprócz białych i czarnych, grupę obywateli tego kraju. Albo choćby wspomniany już lekarz, który leczył całą moją rodzinę: skąd w chińskim mieście portowym Hindus leczący Amerykanów? Indyjskie wspomnienia ujawniają się czasem jeszcze bardziej niespodzianie. Oto nasza służąca, Irlandka, od wielu lat dzieląca nasze cygańskie, rozpięte między Nowym Jorkiem a farmą w Green Hills życie, napomknęła kiedyś - było to przy okazji przyjazdu do nas kogoś z Indii - że i ona była kiedyś w tym kraju. Na mój okrzyk zdziwienia wyjaśniła, że ojciec jej służył w armii brytyjskiej i wyjeżdżając do garnizonu w Indiach zabrał ze sobą całą rodzinę. Ona sama miała wtedy zaledwie trzy czy cztery lata, więc nie pamięta zbyt wiele. Spytałam wtedy:
- A twojemu ojcu podobało się w Indiach?
Niewątpliwie zaprzątnięta na nowo myśleniem o pościeli i ręcznikach, odpowiedziała z roztargnieniem:
- Dość, psze pani, tylko nie lubił palić tych tam Hindusów.
- Palić Hindusów? - zapytałam zdumiona.
- A tak, psze pani - mówiła wciąż w roztargnieniu. - Jak nabrali cały wagon więźniów, to potem nie mieli co z nimi zrobić. Ale żeby ich zaraz palić, psze pani...
Nie uwierzyłam i nadal w to nie wierzę, tym bardziej że wszystko, czego dowiedziałam się tymczasem o Indiach, przeczy prawdziwości tej historii, ale niech sprawa ta posłuży za przykład, jak łatwo zwykła plotka może nabrać pozorów prawdy.
Brytyjczycy na pewno dopuszczali się w Indiach innych okrucieństw, jak wszyscy władcy kolonialni, którzy chcą utrzymać swe panowanie nad tak potężnym krajem. Dowodem na to jest choćby słynne stwierdzenie pewnego angielskiego kapitana, który na wieść o zrównaniu z ziemią Warszawy podczas drugiej wojny światowej miał zakrzyknąć wzburzony, że europejskie miasto potraktowano jak byle wioskę w Indiach. Czy więc indyjskie wioski można palić, jeżeli ich mieszkańcy ośmielą przeciwstawić się swym kolonialnym władcom? Zdaje się, że tak. Choć, z powagą tłumaczyli Anglicy, że ostrzegali wcześniej mieszkańców, by zdążyli opuścić swe domy.
Gdy skończyła się druga wojna, ogrodnikiem został u nas młody Amerykanin, który właśnie z niej powrócił. Po wielu miesiącach wspólnej, przyjemnej pracy wśród szparagów, róż i innych roślin, okazało się, że i on był w Indiach, i że w dodatku bardzo mu się tam podobało. Gdy wybuchła wojna, zgłosił się na ochotnika do służby poza Ameryką. Wysłano go do Azji, do której płynął statkiem okrężną drogą, przez Atlantyk i Kapsztad, a to z powodu grasujących gdzie indziej niemieckich i japońskich łodzi podwodnych. Japończycy używali już wtedy małych, jedno - lub dwuosobowych „żywych torped”. Były tak małe, że wysyłano je z innych, większych okrętów, przeciwko jednostkom alianckim. Po dotarciu do celu człowiek zamknięty w środku naprowadzał nań swą łódź podwodną i ginął wraz z nią. Ginął też, gdy celu nie osiągnął, bo wkrótce kończył się zapas paliwa. To zresztą jeszcze jeden przyczynek do rozważań nad charakterem Japończyków.
W pierwszym roku wojny płynął więc nasz młody Amerykanin wokół Przylądka Dobrej Nadziei, aż dotarł do Karaczi. Tam mój przyszły ogrodnik wylądował i przez następne cztery lata mieszkał w Lahore, Bombaju, Kalkucie i New Delhi. Umiał wykorzystać tę okazję, zaprzyjaźnił się z wieloma Hindusami i często spędzał u nich weekendy.
- W jaki sposób cię podejmowali? - spytałam.
- Najczęściej brali nas do kina na amerykańskie filmy - odpowiedział nie widząc w tym nic dziwnego. Po zastanowieniu dodał, że czasem chodzili też oglądać występy tancerek, ale znacznie częściej na filmy. Ten niewątpliwie prosty, porządny Amerykanin, syn farmera z Pensylwanii, nastawiony przyjaźnie do świata, potrafił całkiem naturalnie zaprzyjaźnić się z każdym Hindusem.
- Teraz, jak się tam uspokoiło, chętnie bym wrócił - zwierzył mi się innego dnia, gdy pracowaliśmy w szklarni przy kameliach. - Chciałbym zobaczyć, jak teraz tam się żyje. I mógłbym nawet zostać na stałe.
Warto też zauważyć, że choć Indie dopiero niedawno uzyskały niepodległość, ich wpływ na to, co dzieje się na świecie, jest ogromny. Wszystko dzięki utrzymaniu zdobytej niepodległości i wielkim osobowościom tamtejszych polityków. Udało się im dobrze wykorzystać wszystko, co przejęli w spadku po władzy angielskiej, a więc wiedzę Zachodu, czysty i płynny język angielski kobiet i mężczyzn, czego przykładem jest choćby sam Nehru i ci, którzy wraz z nim uczą się trudnej sztuki rządzenia. Dobrym przykładem jest też Hinduska, będąca pierwszą kobietą wybraną na stanowisko przewodniczącego Zgromadzenia Ogólnego ONZ, czy cieszący się zaufaniem obu stron generał indyjski nadzorujący wymianę jeńców podczas wojny w Korei. Nawet rzucane w kraju i za granicą groźby i oskarżenia nie potrafiły zakłócić spokoju nowych Indii. Ten właśnie spokój płynący z niewzruszonego przywiązania do idei jest indyjskim wkładem w życie całego świata.
W Indiach, a konkretnie w Kalkucie, znalazłam się więc w roku 1934 i natychmiast złożyłam wizytę znajomemu Hindusowi. Po drugiej stronie subkontynentu znajduje się Bombaj, wielkie miasto, często wymieniane z Kalkutą jednym tchem, ale Kalkuta nie jest ani tak elegancka, ani tak angielska. Idąc jej ulicami, co chwila - było to pod wieczór - potykałam się o ciała śpiących ludzi - bezdomnych włóczęgów. Przyznam, że wstrząsnęły mną szkody, jakie wszędzie, a przede wszystkim na straganach z jarzynami, czyniły święte krowy, choć przemyślni Bengalczycy i je potrafili oszukiwać.
Po co pojechałam do Indii? Na pewno nie po to, by zwiedzić Taj Mahaj - choć oglądałam to mauzoleum i to w świetle księżyca, ani Fatehpur Sikri, choć i to zwiedziłam, ani wreszcie kolonialne wspaniałości New Delhi, których w końcu nie widziałam. Odbywałam tę podróż po to, by poznać i posłuchać dwóch grup ludzi: młodych intelektualistów w miastach i chłopów na wsi. Spotykałam się z nimi w maleńkich pokoikach w mieście, w maleńkich, wiejskich domkach i słuchałam, jak przygotowują się do odzyskania niepodległości. Intelektualiści wierzyli w nieuchronność wybuchu kolejnej wojny światowej. Pierwsza nie spełniła ich nadziei, czuli się oszukani przez Anglię, która nie wywiązała się ze swych obietnic. Uważali, że Anglicy wcale nie chcą oddać władzy w ręce ludu. Wierzyłam w to, bo podobnie działo się w Chinach. Okres tak zwanego „przygotowania ludu” przedłużał się w nieskończoność, a samorządność oddalała się z roku na rok. „Gdy będziecie gotowi na niepodległość, itd, itp”, mówili zawsze zdobywcy swym poddanym. Kto jednak miał ocenić, że chwila ta nadeszła? Czy naród może nauczyć się samostanowienia nie stanowiąc o sobie? Nic dziwnego, że indyjscy intelektualiści byli niespokojni i zawiedzeni, a ja siedziałam całymi godzinami patrząc w ich błyszczące, ciemne oczy, słuchając nie kończącego się potoku najczystszej angielszczyzny, którą wyrażali swe żale.
Plan ich był następujący: gdy wybuchnie druga wojna światowa, Indie muszą natychmiast powstać przeciw Anglii i w ten sposób, komplikując jej sytuację, wytargować sobie niepodległość. Tym razem nie dadzą się zmusić, by walczyć u boku Anglii, tak jak w pierwszej wojnie.
- A co potem? - zapytałam.
- A potem - oznajmiły dumnie młode Indie - sami zdecydujemy, czy chcemy walczyć po stronie Anglii, czy przeciwko niej. Jednak gdy doszło co do czego, okazało się, że nie brali pod uwagę szaleństwa faszyzmu i zakresu japońskich podbojów w Azji. Gdy stanęli przed wyborem: Oś czy Anglia, musieli i tak wybrać Anglię, wiedząc, że mimo wszelkich krzywd wybierają między barbarzyństwem a cywilizacją. Odsunęło to nieco walkę o niepodległość i tylko Gandhi pracował przez całą wojnę nad swym narodem. Gdy nastał pokój, najświatlejsze umysły Anglii, rozumiejące procesy zachodzące w nowym świecie, oddały Indie w ręce ludu, mimo gwałtownych sprzeciwów samych Anglików i innych państw. Tego, co nieuchronne, nie mogła nawet powstrzymać przepowiednia Churchilla - zresztą częściowo spełniona - że po odejściu Anglików może dojść w Indiach do krwawej łaźni. Indie czekały długo, ale się doczekały, aż powstanie odwiecznie niezwyciężony sojusz chłopów z intelektualistami. Siłą Gandhiego było właśnie to, że rozumiał konieczność stworzenia tego sojuszu w walce o dobro kraju, że poszli za nim i jedni, i drudzy. To dzięki temu osiągnął swój cel bez wojny. Być może my, Amerykanie, nie rozumiemy do końca tej lekcji wolności, której całemu światu udzieliły Indie. Przy bezkrwawym zwycięstwie tamtejszej rewolucji trudno jakoś szczycić się naszą wojną o niepodległość.
Tak, Indie dały całej ludzkości przykład, którego nikt nie może lekceważyć. Udowodniły, że wojna i zabijanie do niczego nie prowadzą, że szlachetny cel można osiągnąć tylko wtedy, gdy stosowane środki są z nim zgodne i równie szlachetne.
Najcięższe zarzuty przeciw kolonializmowi można było znaleźć nie w miastach, lecz na indyjskiej wsi. System ten psuł się też od góry, czego przejawem były tysiące młodych intelektualistów, szkolonych w Anglii w zawodach, na które w Indiach nie było zapotrzebowania poza słabo rozwiniętą służbą publiczną. Miasta, większe i mniejsze, pełne były świetnie wychowanych i wykształconych, lecz nieszczęśliwych młodych ludzi. Brakowało miejsc pracy, a stare struktury kolonialne nie pozwalały na ich tworzenie. Najdobitniejszym jednak dowodem zła tego systemu była nieszczęsna, indyjska wieś. Myślałam dotąd, że biedy napatrzyłam się dość w Chinach, lecz gdy zobaczyłam kilka wiosek w Indiach, chiński wieśniak wydał mi się prawdziwym bogaczem. Ubóstwo indyjskiego ryoty można chyba porównać tylko z nędzą chłopa w Rosji, ale ten stanowił zupełnie inny i pod wieloma względami pośledniejszy gatunek człowieka. Chłopi indyjscy, podobnie jak chińscy, to ludzie o pewnej wrodzonej kulturze. Ich umysł i duszę kształtowała dojrzewająca powoli cywilizacja oparta na zorganizowanym życiu rodzinnym i głęboko filozoficznych religiach, nawet mimo analfabetyzmu. Serce rozdzierało mi się na widok tych maleńkich dzieci w hinduskich wioskach, dzieci o wychudłych ciałkach, wydętych z głodu brzuchach i wielkich, smutnych, ciemnych oczach. Trzysta lat angielskich rządów, a w Indiach wciąż są takie dzieci, miliony takich dzieci? Wreszcie zarzut najpoważniejszy, miażdżący: średnia długość życia wynosiła wówczas w Indiach dwadzieścia siedem lat. Dwadzieścia siedem lat! Nic dziwnego, że tak spieszono się tu ze wszystkim, że młody mężczyzna musiał żenić się jak najwcześniej, by przed śmiercią spłodzić jak najwięcej dzieci. Kochałam Anglię pamiętając wszystkie przeżyte w niej miłe chwile, ale w Indiach zobaczyłam całkiem odmienne jej oblicze. Musiałam pojąć, że jeśli nawet Anglicy pod wieloma względami są najwspanialszym narodem pod słońcem, narodem, który nam wszystkim przetarł drogę do ludzkiego prawa do samostanowienia, to upadli tak nisko z powodu kolonializmu. Nikogo nie powinna kusić chęć stworzenia imperium kolonialnego.
Żyjąc wśród dawnych i nowych hinduskich przyjaciół przekonywałam się powoli, że wszystkim bolączkom Indii mógłby zaradzić rząd zajmujący się przede wszystkim dobrem ludu, a nie jego wyzyskiem. Na przykład na trapioną suszą, jałową ziemię między Bombajem i Madrasem już w lutym spadała klęska głodu, choć słońca było dość, by wzeszło każde zboże, gdyby tylko była woda. A dlaczego nie było wody? Dlaczego nie kopano studni, tym bardziej że, jak mi mówiono, poziom wód gruntowych był wysoki? Nie było na to stać rozgoryczonego, wyczerpanego ludu, od lat żyjącego w kolonializmie. Był jeszcze jeden, może ważniejszy powód. Najgorszą chyba konsekwencją systemu kolonialnego jest dostarczanie podbitemu ludowi pretekstu do uchylania się od pracy, a więc do szkodzenia samemu sobie.,Jesteś za mnie odpowiedzialny” - mówi wtedy rządzony do rządzącego. „Musisz mnie żywić, ubierać i rządzić mną. Jeśli umrę, też będzie to twoja wina”. O wszystko można było winić Anglików, nie zawsze, rzecz jasna, słusznie. Przede wszystkim jednak podbity naród traci ducha i umiera.
W Indiach każdy, komu w żyłach płynęła krew hinduska, był traktowany jak Hindus, nawet jeśli trzy czwarte krwi miał rasy białej. Powiększało to szeregi niezadowolonych. W pierwszych latach rządów kolonialnych brakowało w Indiach Angielek, a młodzi Anglicy albo nie żenili się w ogóle, albo późno. Musiało więc dojść do tego, że powstała i wciąż powiększała się grupa ludzi nie uważanych ani za Anglików, ani za Hindusów, a mimo to czujących jakąś więź i z jednym, i z drugim narodem. W dodatku ludzie ci byli najczęściej lepsi niż ci, którzy ich spłodzili, inteligentniejsi. Mężczyźni przystojni, kobiety piękne. Naukowcy donoszą ostatnio, że mieszanina ras daje zwykle ludzi wybitnych, podobnie jak w świecie roślin najsilniejsze są krzyżówki róż i kukurydzy. Wiemy, że najbogatsze kultury, najbardziej żywotne cywilizacje, rodzą się z bardzo różnorodnych korzeni. Całe szczęście, że Ameryka jest takim tyglem wszystkich narodowości, bo sama choćby jej biała część pochodzi z krajów tak odmiennych jak Skandynawia i Włochy.
Zupełnie inaczej traktowano te sprawy w Indonezji. Tam uważano za białego każdego, kto miał choćby kroplę krwi tej rasy. Ta rozważna polityka kolonialna sprawiała, że mieszańcy stawali się zagorzałymi patriotami holenderskimi. Równocześnie eliminowało to elementy niezadowolone, jakich w Indiach było coraz więcej. Indonezyjscy mieszańcy mieli, przynajmniej teoretycznie, te same prawa co biali czystej krwi. Jeżeli holenderska odmiana kolonia-lizmu była w jakimś stopniu lepsza od tej, która istniała w Indiach czy Indochinach, to właśnie dzięki bardziej oświeconej polityce rasowej. Choć również indonezyjscy intelektualiści niecierpliwie wyglądali niepodległości, ruch ten był spokojny, przyciszony i dotąd słabo zauważalny wśród ludu, gdy tymczasem w Indiach sytuacja w każdej chwili groziła wybuchem.
Prowadząc te wszystkie studia i obserwacje równocześnie czerpałam wiele przyjemności z krajobrazów, ciągle zmieniających się w trakcie mej podróży. Włóczyłam się, gdzie popadło i gdzie tylko miałam okazję. Pierwszy posmak prawdziwej dżungli miałam na Sumatrze, choć widziałam ją już wcześniej w Indochinach. Dżungla sumatrzańska jednak nawet z powietrza wygląda groźnie, a wśród jej soczystej zieleni błotniste rzeki wiją się jak oślizgłe węże. Gdy samolot schodził do lądowania, przesycone wilgocią powietrze stawało się słodkawo mdłe, woniejąc czymś żywym, a mimo to rozkładającym się. Dżungla stanowczo nie przypadła mi do gustu.
Wspominając mój pobyt w Indiach doceniam bardzo cześć, jaką otaczano tam ludzi wielkich. W Indiach przywódcą może być tylko ten, którego zwolennicy uważają za człowieka dobrego, czyli zdolnego do poświęceń, nie działającego z egoistycznych pobudek. Z tej jednej zalety wypływają wszystkie inne. Człowiek zdolny do wyrzeczeń dla idei jest tym samym uczciwy, szlachetny, więc i godny zaufania. Czułam, że ludzie świadomi swych własnych wad szukają takich właśnie przywódców. Wśród zwolenników Gandhiego było wielu ludzi z wadami, a i on sam nie był od nich całkiem wolny, o czym dobrze wiedzieli ci, którzy żyli z nim na co dzień. Mimo to szli za nim, bo potrafił złożyć wielką ofiarę osobistych korzyści.
Dobrze znana jest cześć, jaką otaczał Gandhiego cały kraj, a później też cały świat. Przekonałam się, że podobnie traktowano pomniejszych, lokalnych przywódców, również znanych z bezinteresowności. Pamiętam, że kiedyś zaproszono mnie do pewnej hinduskiej wsi, do rodziny średnio wykształconej i średnio zamożnej. Dom ich był lepianką krytą strzechą, ale w środku było miejsca na kilka pokoi, a podłoga z rozrobionego z wodą nawozu krowiego była równa i wypolerowana. Domem zarządzał nie starszy brat, lecz młodszy. Odkryłam to tuż po przyjeździe, ponieważ zanim jeszcze weszłam do domu, ów młodszy brat poprowadził mnie do dziwacznej klatki wzniesionej nad ziemią na czterech słupach. Ku memu zdumieniu zobaczyłam w środku starszego mężczyznę. Leżał na plecach, z głową wspartą na poduszce.
- To mój najstarszy brat - wyjaśnił gospodarz. - Kiedyś chwycił go paraliż, a choć prosimy go ciągle, żeby mieszkał z nami w domu, on woli leżeć tutaj, żeby zawsze móc wysłuchać ludzi z wioski, gdy do niego przychodzą.
Gospodarz mówił płynną angielszczyzną, ale starszy brat nie znał ani jednego słowa w tym języku, więc mogliśmy tylko wymienić pozdrowienia i popatrzeć na siebie przyjaźnie. Zobaczyłam inteligentną, wychudłą, wyostrzoną cierpieniem twarz, o oczach mądrych i przenikliwych. Ciało bezwładnie spoczywające na podwyższeniu było nieskazitelnie czyste i owinięte w śnieżnobiałe szaty z bawełny. Wymieniliśmy kilka uwag. Tymczasem zbliżyła się grupa wieśniaków, nie po to, by jak gdzie indziej popatrzeć na mnie, lecz by porozmawiać ze starszym bratem, więc młodszy wprowadził mnie do domu, by przedstawić mi swą młodą żonę i dzieci.
Przez cały pobyt w wiosce nie spuszczałam oka z tej „klatki”, prawie zawsze otoczonej przez ludzi. Za dnia siedziała przed nią w kucki przynajmniej jedna osoba, najpierw mówiąc coś z ożywieniem, później słuchając. Gospodarz tłumaczył:
- Mój brat zawsze był mądrym człowiekiem, a teraz jest naszym świętym. Jednak i młodszy brat miał we wsi określoną pozycję, gdyż tego dnia podczas obiadu dwukrotnie musiał wstać od stołu i wyjść w odpowiedzi na głośne wołanie, zapewne sąsiada. Po powrocie za każdym razem dawał to samo wyjaśnienie:
- Musiałem zabić im jadowitego węża.
Obiad składał się ze zwykłych, wiejskich potraw: soczewica, ryż, bardzo długo gotowany szpinak, a potem słodycze. Przed posiłkiem stara kuzynka gospodarza wniosła mosiężną misę z wodą i tkany w domu ręcznik do wytarcia rąk. Było to koniecznym wstępem do jedzenia palcami. Dotąd całe życie jadałam pałeczkami znacznie chętniej niż nożem i widelcem, ale gdy tylko nauczyłam się używać prawej ręki jak Hindusi, również nie miałam nic przeciwko temu. Czy może być coś czystszego niż własna świeżo umyta prawa dłoń? Hindus uczony jest od najmłodszych lat, że prawa ręka służy do czynności czystych, takich jak jedzenie, a gorsze prace może wykonywać lewa.
Zgodnie z innym higienicznym zwyczajem hinduskim pożywienie podano nie na talerzach, lecz na świeżych liściach bananowych. Gotowany ryż na szerokim, zielonym liściu to widok przyjemny i pobudzający apetyt. W każdym szanującym się, czyli uznającym system kastowy domu jedzenie podawano właśnie na takich liściach albo na świeżo wykonanych glinianych talerzach, które po posiłku natychmiast tłuczono. Gospodarz spełniał wymagania swej kasty jedząc sam w przeciwległym rogu izby, zwrócony do nas plecami. Potrafiłam już opanować pierwszy impuls i rozumieć, że nie jest to niegościnność, lecz poszanowanie odwiecznych zwyczajów.
Religia jest wszechobecna w życiu Indii, tak na dobre, jak i na złe, bo i tam istniało zło fanatyzmu. Mnie jednak podobało się to proste, kierowane religią życie, ta całkowita swoboda wszelkich praktyk religijnych. Podobnie było w pierwszej rodzinie hinduskiej, którą poznałam, zamożnej, inteligenckiej. Rozmawiałam z panią domu w salonie, gdy wszedł nie znany mi Hindus. Bez słowa, lekko i bezszelestnie przeszedł bosymi stopami przez cały pokój, klęknął, skłonił głowę i pozostał w tej pozie przez jakiś kwadrans. Gdy rzuciłam w jego stronę zaciekawione spojrzenie, gospodyni wyjaśniła z całą naturalnością:
- To młodszy brat męża. Przychodzi tu zawsze w czasie modlitwy, ponieważ do domu ma za daleko z pracy.
Po skończonych modlitwach brat wstał i wyszedł. Poznano mnie z nim dopiero później, nie w czasie modłów.
W moim życiu za dużo było podróży i zbyt wielu napotykałam podczas nich ludzi, by zmieścić to wszystko w jednej książce. Zresztą tego, co chciałabym opowiedzieć, nie zmieściłabym we wszystkich napisanych przeze mnie książkach. W wiele lat po wyjeździe z Indii powstała rozgrywająca się tam powieść Przyjdź, umiłowany. Co dziwne, niewielu Amerykanów zrozumiało, o co naprawdę chodziło w tej książce, za to Hindusi pojęli wszystko. Być może nie żyjemy na tyle długo, by wiedzieć powszechnie, że cena, jaką trzeba zapłacić za osiągnięcie każdego celu, jest zawsze najwyższa z możliwych. We wspomnianej książce starałam się to udowodnić na przykładzie losów trzech chrześcijańskich misjonarzy, bo ze wszystkich zawodów i powołań człowieka, jakie poznałam, najbardziej pełnym poświęcenia jest właśnie misjonarz. Wierzy on, że Bóg jest jeden, że jest Ojcem ludzkości, że wszyscy ludzie są braćmi. Przynajmniej tak twierdzi i tak naucza. Dlaczego więc, mimo całego poświęcenia, mimo tylu ponoszonych ofiar, nie udało się misjonarzom zmienić świata? Dlatego, niestety, że nie było ich wystarczająco wielu i że nie potrafili zapłacić za wiarę tej najwyższej ceny. Płacili tylko część, niezdolni do końca zaufać swej wierze. Podobnie dzieje się teraz w moim kraju, nie tylko zresztą wśród chrześcijan. Inaczej lud Indii. Ten jest zawsze gotów płacić pełną cenę za swe idee, więc Hindusi zrozumieli, o co mi chodziło, i moja książka nie jest dla nich żadną zagadką.
Powróciłam do Chin z całą zebraną wiedzą, ze wszystkimi przeżyciami, i zostałam tam jeszcze przez jakiś czas, porządkując te skarby i rozmyślając o przyszłości.
W Nankinie, pod samym bokiem rządu kuomintangowskiego, nadal nie widać było zmian na lepsze, żadnej wizji czy zrozumienia najważniejszych problemów, a lud zrażał się coraz bardziej. Wycieńczeni Długim Marszem roku 1935 komuniści mieli wkrótce wycofać się na pomocny zachód, ale „panowie wojny” panoszyli się jak dawniej, bo nie wszystkich udało się kupić lub zaspokoić. Narastało zagrożenie japońskie. Te i inne zdarzenia, złe wieści zza oceanu o moim dziecku i coraz większy brak zrozumienia w domu sprawiły, że podjęłam ostateczną decyzję. Choć może nie na zawsze, muszę opuścić Chiny, kraj mojego dzieciństwa, kraj mojego młodego serca. Muszę powrócić do kraju mych przodków, zacząć nowe życie. Ta decyzja natychmiast sprawiła, że przodkowie ci stali się mi bardzo bliscy. Przecież i oni kiedyś porzucili dawne życie, by ruszyć za morze w nieznane. W moim przypadku sytuacja była odwrotna. Dorastałam jako cudzoziemka mając za ojczyznę obcy kraj, a teraz dopiero miałam powrócić w rodzinne strony. Ale ból wyrywanych korzeni był na pewno ten sam, niezależnie, w którą stronę je wyrywano.
Przed wyjazdem pojechałam jeszcze raz do Pekinu po to tylko, by po raz ostatni popatrzeć na to miasto, by zapamiętać na zawsze to, co stanowiło esencję mojego chińskiego dzieciństwa. Teraz nie mogłam liczyć na samotność, bo znało mnie tam zbyt wiele osób, a nie mogłam tak po prostu odrzucić wszystkich zaproszeń. Nie pamiętam już wszystkiego, ale pamiętam ślepego grajka, na którego natknęłam się któregoś dnia o zmroku w pustej, bocznej uliczce. Podczas przechadzki usłyszałam dźwięki, wydobywane przez zręczną dłoń z dwustronnych skrzypiec chińskich, a po chwili dojrzałam w świetle latarni rosłą postać w długiej szacie z szarej bawełny. Zbliżywszy się dostrzegłam pod wysokim czołem ciemne, szeroko otwarte, lecz niewidzące oczy. Skrzypce trzymał na piersi i idąc wodził po stronach smyczkiem, zbyt pochłonięty grą, by zwrócić na mnie uwagę. Na zawsze zapamiętałam i tego człowieka, i tę melodię.
Nie zapomniałam też godzin spędzonych w starych, znanych gospodach, tej muzułmańskiej, gdzie podawano pieczoną baraninę ani tych pekińskich, gdzie zamawiało się żywą kaczkę i czekało, aż na stole pojawi się gotowe danie. Obeszłam też raz jeszcze wszystkie stare pałace, któregoś dnia zatrzymując się na długo w dawnych komnatach Starej Cesarzowej. Jeszcze raz chodziłam po położonym o dzień drogi od Pekinu Wielkim Murze. Teraz tak nieużytecznym, choć wróg tak jak dawniej miał nadejść z północy. Cały dzień spędziłam też przy Jadeitowej Pagodzie, by zapamiętać ją na zawsze.
Napełniłam mój kielich po brzegi, być może na całe życie, bo któż mógł wiedzieć, czy kiedykolwiek tu powrócę, choćby na chwilę? Wojna była pewna, jeśli nie światowa, to z Japonią. Nie, wojna światowa była pewna. Wiedziałam też, że w wojnie tej Japonia będzie wrogiem, nie sprzymierzeńcem. Mimo to, gdy nadeszła ta ostatnia chwila pożegnania z domem i ogrodem, nie zabrałam nic. Nie mogłam. Czułam, że muszę zostawić wszystko, tak jak było, jakbym miała wrócić z wakacji, jak w poprzednich latach. Wiosną roku 1934 powróciłam do ojczyzny.
CZĘŚĆ
CZWARTA
Green Hills
Choć jestem Amerykanką z dziada pradziada, moja ojczyzna była dla mnie krajem zupełnie nowym. Pierwszą połowę życia miałam już za sobą, ale pozostawała mi ta druga, lepsza, dłuższa - w dzieciństwie dużo czasu idzie na mamę. Byłam teraz osobą dojrzałą, zdrową, otwartą na każdy nowy widok, dźwięk, na każde nowe wrażenie. Moi krewni walczyli dzielnie w trzech wojnach: o niepodległość w roku 1775, w domowej w 1861 i pierwszej światowej w roku 1914. Każdą z tych wojen toczono dla tej samej idei: by Stany Zjednoczone stały się i pozostały krajem wolnym i zjednoczonym właśnie. W czasach pokoju ci sami krewni byli ludźmi różnych zawodów: kaznodziejami, nauczycielami, prawnikami, ziemianami. Kultura była częścią rodzinnej tradycji, a dobre wykształcenie każdego członka rodziny sprawą oczywistą. Rodzice zaprzęgali dzieci do szkolnego kieratu, nie bacząc na to, czy ich pociechy potrafią to polubić, a wymagali od nich jednego: doskonałości. Ja więc przyjechałam do swego kraju bez tego, co w społeczeństwie bezklasowym ciąży zwykle każdej jednostce: nie miałam żadnych powodów do obaw co do własnej osoby. Zawsze udawało mi się robić to, na co miałam ochotę, a to z kolei znaczyło, że byłam wolna od siebie samej. Konkretniej, byłam wolna tak od strachu przed niepowodzeniem, jak i nadmiaru pewności siebie. Bardzo polecam taki stan ducha, bo ma się wtedy mnóstwo czasu na obserwację świata i myślenie, na pracę i rozrywkę.
Pierwsze lato spędziłam w Nowym Jorku i szybko przekonałam się, że nigdy nie zrozumiem mojej ojczyzny, jeśli nie postaram się stać jej częścią gdzie indziej, jeśli nie przestanę być tym, kim byłam w Nowym Jorku: turystką w wielkim mieście. Do tego potrzebny był jednak dom, jakiś własny kąt, a jak tu, w tym wielkim kraju, zdecydować, gdzie zamieszkać? Już z punktu widzenia geograficznego był to embarras de choix, bo znałam aż za dużo pięknych miejsc: nagie piękno pustyń Zachodu, czarowne stepy Kansas, dzikie stany Gór Skalistych, wzgórza Nowej Anglii... W grę nie wchodziło tylko głębokie południe. Nie potrafiłabym żyć w kolonialnej wciąż atmosferze, gdzie trzeba wiecznie sprawdzać, czy na stacjach kolejowych i w restauracjach siedzę na właściwym miejscu. Poza tym chciałam mieć wreszcie więcej dzieci, bo Ameryka była, jak sądziłam, krajem bezpiecznym dla dzieci, a nie chciałam brać na siebie odpowiedzialności umieszczenia ich w środowisku pełnym uprzedzeń rasowych, wiedząc, jak niebezpieczne będzie to w świecie najbliższej przyszłości. Po namyśle i kilku podróżach zdecydowałam się na region o urozmaiconym krajobrazie, gdzie sąsiaduje ze sobą przemysł i rolnictwo, skąd niedaleko i nad morze, i w góry, gdzie miasto i wieś nie są sobie wrogami, na bogaty stan, stanowiący jakby przekrój całego kraju - na Pensylwanię. Ale gdzie w Pensylwanii? Tu decyzję ułatwiło mi to, że wiedziałam na pewno, jaki będzie mój dom. Przede wszystkim musiał być stary, bo do takich byłam przyzwyczajona. Stare były domy wszystkich mych chińskich przyjaciół. Miały ogromne belki, grube ściany, wiekowe ogrody. Wielce podziwiam biało-zielone domki Nowej Anglii i Nowego Jorku, ale wydawały mi się takie niesolidne... Drewno płonie zbyt szybko. W Chinach nawet lepianki biedoty miały grube ściany z gliny. W drewnianym domu mieszkałam tylko w Japonii, ale tam było to konieczne ze względu na trzęsienia ziemi - średnio ponad dwa tysiące w ciągu roku - zresztą domki te też płonęły. Nie, nie, musi być kamień, bo krzykliwa, amerykańska czerwona cegła też nie przypadła mi do gustu po spokojnej szarości cegły chińskiej.
W Pensylwanii dużo jest kamiennych domów, a farmy w ogóle były wtedy, pod koniec Wielkiego Kryzysu, tanie. No i musiało to być na wsi. Lubię miasto, ale nie na tyle, by mieszkać tam i pracować. A więc farma. Nieważne, czy zdecyduję się uprawiać ziemię, czy nie. Musi tam być spokojnie i spokojny ma być krajobraz. A więc dom na wzgórzu, jakiś strumień, drzewa, wokół łagodne zbocza. Bardziej urozmaicone krajobrazy są dobre, ale tylko jako wspomnienia z podróży i cel wycieczek, a nie codzienny widok.
Jak wybiera się własny dom? Najpierw powstaje on w wyobraźni. Mój widziałam bardzo dokładnie, ze szczegółami: ze zwykłego, polnego kamienia, brązowego, ale pobłyskującego złotem i czerwienią, z dużym kominem. Nie wysoki i wąski, lecz wręcz przeciwnie, rozłożysty, co najmniej stuletni, mocno osadzony w ziemi, być może z jednym skrzydłem dobudowanym do głównej fasady, dużo okien, z przyjemnym widokiem na lasy, wzgórza i potok. Gotowe! Teraz wystarczyło tylko go odnaleźć. Pewnego dnia na zatłoczonej ulicy w centrum Nowego Jorku zauważyłam biuro pośrednictwa nieruchomości. Weszłam do środka.
- Ma pan małe farmy w Pensylwanii? - zapytałam, jakby chodziło o rękawiczki w domu towarowym.
Ziewający od ucha do ucha urzędnik wskazał kciukiem na stos małych folderów na stole. Wzięłam pierwszy i w prawym, dolnym rogu, na zdjęciu niewiele większym od znaczka pocztowego, zobaczyłam mój dom, dokładnie taki, jak go sobie zaplanowałam, duży, szeroki dom, z jednym skrzydłem, cały z kamienia, z dużymi kominami, ślicznie położony na wzgórzu nad strumieniem, wśród drzew. Był tam nawet stary, trójprzęsłowy mostek. Działka miała dwadzieścia hektarów. Całość była do sprzedania za czterdzieści jeden tysięcy dolarów.
- Dziękuję - powiedziałam. A potem wstrzymałam oddech i wskazując na zdjęcie mojego domu, spytałam: - Czy ten jest już sprzedany?
Urzędnik leniwie sprawdził w dokumentach.
- Nie - powiedział obojętnie.
- Dziękuję - powiedziałam.
Wyszłam z biura niezadowolona, że tego dnia nie zdążę zgłosić się na miejsce. Wyruszyłam tam następnego dnia o świcie, śniadanie zjadłam pośpiesznie gdzieś po drodze i po kilku godzinach trafiłam wreszcie, gdzie chciałam, choć kilka razy jak zwykle gubiłam się w okolicy.
Lato. Było bardzo zielono i cicho, a niebo chmurzyło się przed nadchodzącym deszczem. Odnalazłam miejscowego agenta biura, pensylwańskiego Holendra, który poprowadził mnie wiejską drogą, dokładnie taką, jakie są wszystkie polne drogi w Chinach. Wkrótce byliśmy już na mostku o trzech przęsłach.
- O, tam! - powiedział mój przewodnik wyciągając rękę ku płaskiemu wzgórzu.
Spojrzałam we wskazanym kierunku i rzeczywiście, dom stał tam dokładnie tak jak na „znaczku pocztowym”. Skręciliśmy w prawo na jeszcze węższą dróżkę, „drogę do starego młyna”, jak nazywał ją agent, biegnącą między domem a ogromną, czerwoną stodołą. Zatrzymałam samochód, wysiedliśmy. Widziałam przedtem wiele znacznie lepszych domów i do dziś nie wiem, dlaczego uparłam się przy tym właśnie. Z całych sił starałam się postępować z rozwagą. Wręczyłam agentowi zaliczkę i powiedziałam, że porozumiem się z nim za kilka dni. Mruknął coś i zaproponował, że jeśli chcę, może pokazać mi jeszcze parę innych domów. Ponieważ zdrowy rozsądek podpowiadał mi, by obejrzeć ich jak najwięcej, straciłam na to resztę dnia, cały czas z trudem powstrzymując się przed kupieniem tego pierwszego. Potem wróciłam do Nowego Jorku i niecierpliwie czekałam, aż minie oznaczona ilość dni. Gdyby nie był to weekend, chyba bym nie wytrzymała. Trzy dni później dom był mój.
Jest wiele książek opisujących ludzi, którzy postąpili dokładnie tak, jak ja. Czytałam je zawsze chciwie i z wielką satysfakcją. Zauważyłam jednak pewną różnicę. Otóż, wszyscy ci ludzie zaczynali powoli niecierpliwić się wszystkimi trudnościami, jakie napotykali przy dostosowywaniu do swych potrzeb takich starych domów. Ja nie. Była to czysta przyjemność, być może dlatego, że niczego przedtem nie posiadałam, a może i dlatego, że powinnam była zostać architektem. Oczywiście, gdybym budowała dom od fundamentów, wyglądałby inaczej niż ten, który kupiłam. Byłby bardziej funkcjonalny, kształtem dopasowany do otaczającego krajobrazu, tak jak domy w Chinach lub w Japonii. Frank Lloyd Wright wie dokładnie, o co mi chodzi, bo sam wyznaje tę samą filozofię i korzysta z japońsko-koreańskich inspiracji. Im starszy naród, tym bardziej upodabnia się i wtapia w przyrodę swego kraju.
A jednak kamienny dom, który kupiłam i w którym mieszkam do dziś, ma w sobie coś ze mnie. Nie wiem też, jaki instynkt kazał mi trafić do tego zakątka Pensylwanii, z którego dwieście lat temu wyruszyli kiedyś moi przodkowie. Wyjechali stamtąd po wojnie o niepodległość, kupili ziemię w wirginijskiej dolinie Shenandoah, ale tu właśnie, niedaleko Green Hills, zaczynała w Ameryce moja rodzina. Byłam do tego wspomnienia bardzo przywiązana, bo wierzę w rodzinę, w przodków, w korzenie. Bez tej wiary jednostka jest samotna w ciągle zmieniającym się świecie.
Mój dom w Pensylwanii wiązał się nie tylko z moimi przodkami, lecz z pewną szerszą tradycją, przede wszystkim tradycją Williama Penna, jego sprawiedliwości i uczciwości, z jaką odnosił się do Indian. Prawda, zdarzały się i oszustwa, bo przecież niedaleko znajdował się znany Indiański Chód. Więcej niż sto lat temu pewien biały umówił się z pewnym Indianinem, że biały weźmie sobie tyle ziemi, ile potrafi schodzić w jeden dzień. Dobroduszny Indianin wyobrażał sobie, że chodzi o uczciwe chodzenie, z odpoczynkami, z popasami, ale chytry biały tak długo ćwiczył się przedtem w chodzie, że ku oburzeniu Indianina „wychodził” sobie znacznie więcej. Historia przekazała nam słowa czerwonoskórego: „Biały człowiek biegać, biegać, biegać cały dzień”...
Ale angielscy kwakrzy i niemieccy menonici dopilnowali już, by oszustw i przelewu krwi było jak najmniej. Tutejsza tradycja nadal nakazuje traktować wszystkich tak samo łagodnie, choć ta łagodność nie jest znowu przesadna. Trudno zresztą o ludzi mniej skłonnych do przesady niż pensylwańscy Holendrzy, a to samo można powiedzieć o angielsko flegmatycznych kwakrach. Obie grupy żyją tu sobie w zgodzie, a życie to opierają na silnej wierze w wartość pieniądza, ziemi i dobrego bydła. Tutejszą dewizą jest solidność, tutejszą partią - republikańska, ale jeśli już kogoś lubimy, skoczylibyśmy za nim w ogień.
Z przyjemnością dowiedziałam się, że wraz z domem kupiłam ziemię, która była kiedyś własnością Richarda Penna, brata sławniejszego Williama. Co ciekawe, dwa razy, gdy ściągaliśmy wielkie, wyschłe drzewo, w ziemi znajdowaliśmy monety, niezbyt cenne, lecz raz hiszpańskie, innym razem angielskie. Cieszyłam się z tych dowodów, że w miejscu tym mieszkali przede mną inni ludzie. Przyjemnie było też odkryć, że nasz dom ma nawet własnego ducha. W Chinach duchy są najczęściej płci żeńskiej. Są to ulotne dusze pięknych kobiet, połączenie dwóch bajkowych postaci, chytrej lisicy i dobrej wróżki, które wcielają się w inne, żywe kobiety. Nasz duch to Holender z Pensylwanii, zwany grzecznie Starym Harrym, ale częściej Diabłem Harrym, którego resztki spoczywają na luterańskim cmentarzu w pobliskiej wiosce. Osobiście nigdy go nie spotkałam, ale nasz służący zaklina się na wszystkie świętości, że o północy w każdą Wigilię Bożego Narodzenia Diabeł Harry maszeruje ze stodoły do mostku i z powrotem i że każdy, kto wie, jak wygląda, może zobaczyć go całkiem wyraźnie. Nasza pokojówka, menonitka, również w niego wierzy. Zawsze gdy spadnie jej z kredensu talerz i rozbije się o podłogę albo gdy przytnie sobie drzwiami palec, krzyczy:
- To znowu ten stary Diabeł Harry!
Murarz, który stawiał ściany nowego skrzydła, gdy już pojawiły się dzieci, opowiadał, że Diabeł Harry, który nie stronił od kieliszka, bywał czasem taki nieznośny, że kiedyś jego żona postanowiła skończyć z nim raz na zawsze. Gdy pijak padł w kuchni na podłogę, zawiązała mu na szyi sznur, po czym przeciągnęła powróz przez otwór nad paleniskiem do znajdującej się na pięterku sypialni, po czym wyszła na górę i, jak sądziła, wyciągnęła go tak, by małżonek zawisł nad ziemią. Przywiązała drugi koniec sznura do ich małżeńskiego łoża z baldachimem. Odczekawszy odpowiednio długo zeszła na dół, by upewnić się, czy stary drań na pewno wyzionął ducha. Tymczasem ten siedział sobie na fotelu na biegunach i dusił się z tłumionego śmiechu. Okazało się, że zdążył oprzytomnieć i zrozumiawszy, co zamierza jego ślubna, szybko przywiązał sznur do nogi żelaznego pieca kuchennego, który teraz kołysał się wysoko nad ziemią. Kiedyś znowu starowina koszący trawę na cmentarzu zatrzymał się na chwilę przy grobie naszego ducha, by ze mną pogwarzyć. Jego z kolei głównym zarzutem przeciw Staremu Harry'emu było to, że ten niepoprawny człowiek już za życia, gdy przychodziły dni młócki, podczas których wszystkie rodziny pomagały sobie nawzajem, miał zwyczaj wpadać pierwszy do pokoju, gdzie żona gospodarza przygotowała dla pracujących posiłek, i wyjadać innym ich porcje. Gospodynie wynosiły się jedna przed drugą, która lepiej ugości młocarzy, a do dobrych obyczajów należało, by wszyscy czekali razem przed drzwiami, szli do stołu równocześnie i przez pierwsze piętnaście minut „milcząc, żwawo jedli”.
Nas jednak duch Starego Harry'ego nie zaczepia nigdy. Pan domu, pani domu i ich dzieci, wiedziemy tu żywot spokojny i szczęśliwy, powiększając dom w miarę dorastania i usamodzielniania się niedawnych niemowląt. Przy jednej z takich zmian uznaliśmy, że przyda się wstawić szkło w dwa górne kasetony w południowych, podwójnych drzwiach salonu. Podczas tych prac znaleźliśmy między wewnętrzną a zewnętrzną powierzchnią drzwi wypisane miękkim, czarnym ołówkiem następujące słowa:
„Te drzwi zrobiłem ja, Joseph Housekeeper. W sierpniu roku 1835 poślubiłem Magdalaine, moją ukochaną”.
I tak Joseph Housekeeper, który poślubił swoją ukochaną, stał się również częścią naszej tradycji, choć znamy go tylko z tych słów, napisanych ręcznie tyle lat temu.
Nasz duch przypomniał mi o dwóch innych postaciach, które spotykało się u nas na wsi, choć duchami nie są, bo widziałam je na własne oczy. A może i są, bo nie pasują do współczesnego świata.
Pierwsza z nich to wędrowny kaznodzieja-garbusek, mały człowieczek, zawsze ubrany na czarno, w szerokim kapeluszu z czarnego filcu na głowie. Spotykałam go czasem spacerując po bocznych drogach i ścieżkach. Miał białą, szczurzą twarz. Gdy odzywałam się do niego, podnosił tylko swą kościstą dłoń i szedł dalej. Na ramieniu nosił płócienną torbę. Co jakiś czas zatrzymywał się, wyjmował z niej młotek, gwoździe i paski tektury, na których widniały nierówno wydrukowane przeróżne fragmenty Biblii, które przybijał do drzewa. To był jego sposób na głoszenie Ewangelii. Chodziło mu o to, by ludzie stawali twarzą w twarz ze słowami Pisma, których nie mógł czy nie chciał wymówić. Jego ulubionym cytatem było: „Trzeba wam się powtórnie narodzić”.
Ten napis spotykałam najczęściej i to w najmniej spodziewanych miejscach, nawet w głębokim lesie.
Mały kaznodzieja nie żyje już. Ostatni raz widziałam go dziesięć lat temu. Była burza. Z trudem brnął pod zacinający deszczem wiatr, w przeciwną stronę niż ja. Napisy, które przybijał do drzew, dawno pogniły. Nigdy nie dowiedziałam się, jak się nazywał, i nie znam nikogo, kto by to wiedział.
Druga osoba była kobietą. Widziałam ją tylko raz późną wiosną w pewne ciepłe popołudnie, gdy szłam w dół naszą długą aleją, by sprawdzić, czy pod wielkim jesionem dojrzały już poziomki. Ujrzałam nagle na swej drodze czarno ubraną postać w obszernej spódnicy, tak długiej, że ciągnęła się po ziemi. Gdy podeszłam bliżej, dostrzegłam, że jest już stara i jakby przestraszona. Na pełnej, okrągłej twarzy, białej i lekko pomarszczonej, nie było cienia uśmiechu, a w ciemnych oczach czaił się dziecięcy lęk.
- Dzień dobry. Czy mogę czymś służyć? - zagadnęłam.
Pokręciła głową.
- Chciałam tylko sobie popatrzeć - powiedziała. - Urodziłam się w tym domu. Mówili mi, że bardzo ładnie go pani urządziła i że posadziła pani dużo roślin.
- Proszę bardzo, niech sobie pani wszystko obejrzy.
Ruszyłyśmy każda w swoją stronę, a gdy wracałam z koszykiem pełnym poziomek, już jej nie było. Pytałam potem o nią sąsiadów, ale ci nic nie wiedzieli. Służący twierdził wprost, że widziałam drugiego ducha.
Jeśli chodzi o ozdoby, nie interesuje mnie biżuteria i inne błyskotki, ale róże i ogródek warzywny są mi do szczęścia koniecznie potrzebne. Kilka lat temu postanowiłam zaszaleć i zasadziłam u siebie kamelie, bo kwiaty te pochodzą z Chin i zawsze je kochałam. Tak właśnie zapuszczałam korzenie, bo trzeba je gdzieś zapuścić, by żyć. Moje tkwiły głęboko w chińskiej ziemi, a gdy przyszło je stamtąd wyrwać, należało jak najszybciej zasadzić je gdzieś z powrotem, jeżeli miały wykrzesać z siebie jeszcze choćby odrobinę życia. Wiem, że można przesadzić z miejsca na miejsca każde drzewo, jeśli korzenie nie zostaną wystawione zbyt długo na niszczące działanie powietrza. Miejsce korzeni jest przecież w ziemi, więc trzeba je szybko, bardzo szybko w nią kłaść, obsypać zwykłą ziemią, utwardzić i podlewać - i życie może toczyć się dalej. Ale jeśli drzewo będzie czekać zbyt długo, nie zapuści już korzeni. Spróbuje, wypuści parę listków, ale prędzej czy później zacznie mu obumierać wierzchołek, potem gałęzie i wreszcie którejś wiosny nie pojawi się już świeża zieleń. Prawa życia są te same w każdym królestwie, roślin, zwierząt czy ludzi.
Zapuszczałam więc korzenie w amerykańskiej ziemi, a zapuszczałam je dzięki temu domowi, bo pierwsze lata nowego życia poświęciłam wyłącznie jego budowaniu. Budowa domu uczy. Dzięki niej poznałam miejscową społeczność stokroć lepiej, niż gdybym wprowadziła się do wykończonego, nowoczesnego, pełnego wygód domu. Murarz, tynkarz, hydraulik, cieśla, studniarz, sklepikarz i właściciel warsztatu samochodowego nauczyli mnie więcej, niż mogliby się spodziewać. Wiedziałam o ludziach wiele dzięki temu, czego nauczyłam się od Chińczyków, i dlatego byłam wyczulona na wszelkie podobieństwa oraz wszelkie różnice między obywatelami starego i nowego - dla mnie - świata. A podobieństwa były zadziwiające. Przez długi czas nie mogłam zrozumieć, jak to się dzieje, że Amerykanie są tak podobni do Chińczyków. Czyżby mi się zdawało? Nie, Japończycy, na przykład albo Koreańczycy są zupełnie inni niż my. Jeśli zaś chodzi o ludy Indii, różnice temperamentów są między nami tak wielkie, że - obawiam się - mogą być powodem ciągłego braku zrozumienia. Na czym więc polega owo podobieństwo między Chińczykami a Amerykanami? Po pierwsze jesteśmy narodami kontynentalnymi, a więc przyzwyczajonymi myśleć w kategoriach przestrzeni, wielkości, obfitości. Nie jesteśmy małostkowi, bo rzadko się zdarza, by małostkowe były ludy kontynentalne, mają długą linię brzegową i wysokie góry. Jesteśmy świadomi, że mamy dokąd wyjechać, że nawet mamy dokąd uciec, że nie musimy liczyć się z każdą piędzią ziemi. Jesteśmy więc beztroscy, niefrasobliwi, rozkochani w żartach i pieśniach. To prawda, że Chińczycy istnieją jako naród od tak dawna, że zdążyli nabyć to naturalne podejście do życia, którego nam ciągle jeszcze brakuje. Wielką zasługą Ernesta Hemingwaya była odwaga traktowania życia i pisarstwa skrajnie naturalistycznie. Jego twórczość to przecież czysty naturalizm, wywołała najpierw szok, który szybko przerodził się w uwielbienie. Dla kogoś, kto wychował się w chińskiej tradycji ludowej, nie był to ani szok, ani powód do szczególnego uwielbienia. Nie było to nic nowego, po prostu czysta prawda. Od dzieciństwa przyzwyczajona byłam, jako do rzeczy naturalnych i oczywistych, do tego, co dzieje się między kobietą i mężczyzną, do narodzin i śmierci, głodu i uczt, choroby i zdrowia, żebractwa i zamożności, do przesądów, obłudy i religii. Zawsze interesowały mnie wszelkie zabobony, szczególnie jako nieświadome ujawnienie wewnętrznych obaw i nadziei. Z pewnym rozbawieniem więc odnajdowałam u naszych farmerów, Holendrów z Pensylwanii, wiele przesądów znanych mi już z chińskiej wsi. Z chińskimi chłopami łączy ich też jeszcze jedno: owo dosłowne, a dość proste traktowanie pojęcia Boga. I wreszcie, nie wiem, jak to się stało, ale w przypominającym zamek muzeum w stolicy naszego powiatu każdy może zobaczyć na własne oczy, jak podobne są narzędzia używane przez pierwszych osadników pensylwańskich do tych, które stosowali i stosują nadal Chińczycy. Wielki człowiek, który wybudował wspomniane muzeum, zauważył to podobieństwo i wysłał badacza, by przywiózł na to dowody. I dowody są. Więc to wszystko to nie tylko moje przywidzenia.
Green Hills
Oto jacy są tutejsi ludzie. Do Świąt Bożego Narodzenia brakuje jeszcze dwóch tygodni i nagle chwycił mróz. Jest bardzo zimno. Wciąż podbiegam do otwartego okna, by zobaczyć, jak się mają rododendrony. Tego ranka około szóstej ich liście zwinęły się w ruloniki, a pokrywający je szron bielał jak śnieg.
Kilka dni temu zeszłam na dół, na śniadanie, a moja dobra przyjaciółka z kuchni poinformowała mnie, że stojący po drugiej stronie naszego wzgórza domek, w którym mieszkało małżeństwo z dziewięciorgiem dzieci - najstarsze ma osiemnaście lat, najmłodsze siedem miesięcy - spalił się na popiół, ze wszystkim, nawet z przygotowanymi już prezentami pod choinkę. Co z nimi będzie? Zamieszkają u sąsiadów, dopóki nie odbudują domu. A kiedy go odbudują? Zaraz! Wszyscy przedsiębiorcy budowlani z okolicy posłali tam wszystkich robotników, więc do Bożego Narodzenia będzie już dach i tyle sprzętów, by można spędzić święta. Nasza okolica, w niektórych sprawach tak skłócona i podzielona, jak to bywa wszędzie między ludźmi, natychmiast zjednoczyła się, gdy wymagało tego dobro jednej z rodzin.
Nie ma bardziej uczynnych i bardziej spontanicznie bezinteresownych ludzi niż Amerykanie. Jestem pewna, że tak samo mogłoby być na całym świecie, gdyby ludzie mieli tam tyle samo wiedzy i wolności. Za granicą mówi się, że Amerykanie są świetni w potrzebie, ale potem nie potrafią niczego doprowadzić do końca. Często jest to prawdą, bo łatwo rozpraszamy się i zmieniamy zdanie z byle powodu. Prawdą jest też, że często się zniechęcamy.
Mimo wszystko z przyjemnością myślę w ten mroźny ranek, gdy święta za pasem, o powstającym z popiołów nowym domu.
W moich sąsiadach podoba mi się wiele. Na przykład pewnego dnia przed dziewiętnastu laty mieliśmy im do powiedzenia coś trudnego.
Więc chcieliśmy zrobić to osobiście. Co pomyślą sobie o nas nasi najbliżsi sąsiedzi w tej spokojnej okolicy i cała wioska, o parę kilometrów za mostem, gdy dowiedzą się, że nasz dom ma odtąd być nie tylko moim, lecz domem dla nowej rodziny, założonej po przeprowadzeniu dwóch rozwodów?
Nie wiedziałam, jak im to powiedzieć, więc on wziął to na siebie. Okazja nadarzyła się, gdy wkrótce przyszedł do nas uczynny sąsiad i hydraulik w jednej osobie, świetny w swym fachu. Umarł rok temu.
- Chcielibyśmy, żeby pan wiedział i może przekazał innym, że musimy wkrótce przejść bardzo trudne chwile. Tak będzie najlepiej. Oboje się rozwodzimy, a potem zamierzamy pobrać się i zamieszkać tutaj. Mam nadzieję, że nas zrozumiecie.
Hydraulik właśnie zaglądał do jakiejś dziury w piwnicy. Wyszedł, wytarł ręce o drelich i wyciągnął prawicę.
- Nic się nie bójcie - rzekł. - Przecież to nie nasza sprawa. My też chcemy, żeby było wam dobrze.
Powiedział to dokładnie tym samym tonem, jakim zwykle snuł swe „hydrauliczne” rozważania, przyjacielsko i jakby obojętnie. Więc mogę tu żyć!
Wkrótce potem spakowałam walizki i ruszyłam w daleką podróż na zachód, do Reno, miasteczka w zachodnim stanie Newada, gdzie miałam spędzić najosobliwsze sześć tygodni w całym moim życiu. Miałam tam mnóstwo czasu, bo już pierwszego dnia zrozumiałam, że z pisania nici. Wszystko było tu zbyt dziwne: miejsce, ludzie i sytuacja. Ale decyzja była już dawno podjęta, przemyślana i nieodwołalna. Jak jednak przyśpieszyć bieg czasu, szczególnie że wiedziałam, jak żądni sensacji są wszyscy dziennikarze. A ci już nadstawiali uszu na wieści. Nie miałam im zresztą tego za złe, bo wiedziałam już, że dziennikarze to najbardziej tolerancyjni i najmniej ciekawscy ludzie pod słońcem, a ich natręctwo bierze się stąd, że muszą jakoś zarabiać na życie.
Dwadzieścia lat temu rozwód wciąż jeszcze był wielką sensacją. Proszę zobaczyć, jak przez ten czas zmądrzeliśmy! W zeszłym tygodniu zauważyłam gdzieś na ostatnich stronach wielkiego dziennika nowojorskiego drobną notatkę, spokojnie i z godnością stwierdzającą, że pewna znana osobistość, wysoki dygnitarz rządowy, właśnie otrzymał rozwód. Co za postęp! Wreszcie dorośliśmy do poziomu owego dostojnego Chińczyka, który, gdy Cziang Kai-szek u progu swej wielkiej sławy rozwodził się z trzema naraz żonami, stwierdził obojętnie, że to „sprawa osobista, nic więcej”.
Dwadzieścia lat temu Amerykanie nie byli jeszcze tak tolerancyjni. Nie obawiałam się jednak sześciu tygodni izolacji, bo łatwo mogłam znaleźć sobie jakieś zajęcie. W dodatku miałam towarzystwo przyszłej teściowej, z którą bardzo przypadłyśmy sobie do gustu i która cały czas była po naszej stronie. Natomiast całą radość psuł mi nadchodzący dzień, w którym miał rozpętać się cały ten nieunikniony, niestety, rozgłos. Doszłam jednak do przekonania, że skoro i tak trzeba przez to przejść, nie ma sensu denerwować się wcześniej, i postanowiłam jak najprzyjemniej spędzić ten przymusowy pobyt i przy okazji dowiedzieć się jak najwięcej o tym zachodnim zakątku kraju.
Po naradzie z adwokatem, który specjalizował się w takich sprawach, a wykonywał swój zawód z zadziwiającą uprzejmością i prostotą, poszłam za jego radą. Zamieszkałam wygodnie w największym hotelu, w którym nikomu nie przyszło na myśl mnie szukać, po czym zaczęłam zastanawiać się systemem badań nad Newadą. W pewnej chwili pod szklanym blatem biurka w sypialni dostrzegłam druczek reklamowy głoszący, że madame Kolak stosując najnowocześniejsze metody potrafi odchudzić o wiele kilogramów każde ludzkie ciało. O, świetnie, pomyślałam, czemu nie moje? Było to przynajmniej zajęcie dające widoczne rezultaty, a na pisanie i tak nie miałam nastroju. Ważyłam teraz o osiem kilo więcej niż w czasach college'u i chętnie pozbyłabym się tego zbytecznego balastu. Zatelefonowałam pod podany numer. Odpowiedział mi donośny, lekko schrypnięty głos. Dobrze, przyjdzie o dwunastej. Osiem kilogramów w sześć tygodni? Da się zrobić, o ile będę przestrzegać diety i zażywać ruchu. Obiecałam, że tak, i umowa stanęła.
Punktualnie o dwunastej usłyszałam głośnie stukanie do drzwi. Otwarłam je i osłupiałam. W drzwiach stała najpotężniejsza kobieta, jaką w życiu widziałam, nie tylko wysoka, ale po prostu gruba. Co tu kryć, po prostu tłusta. Na wielkiej, kwadratowej twarzy nie było ani śladu makijażu, włosy zaczesane do tyłu, a w swym białym uniformie górowała nade mną niczym pokryta śniegiem góra.
- Proszę do środka - powiedziałam słabo.
Weszła zdecydowanym krokiem i zdarła z głowy wymięty, słomkowy kapelusz.
- Proszę się położyć - rozkazała ochrypłym głosem, który słyszałam już przez telefon. - Jak będzie bolało, proszę powiedzieć.
Położyłam się na łóżku, a ona podwinęła rękawy i zaczęła odbijać moje ciało od stawiającego silny opór szkieletu, do którego było przyczepione. Jest to metoda znana, od tamtych czasów zapewne znacznie ulepszona, bo widywałam później kobiety jeszcze chudsze niż to, co udało mi się wówczas osiągnąć. Pamiętam jednak nie samą metodę czy towarzyszącą jej okropną dietę, bo madame Kolak natychmiast przestawiła mnie na zupę jarzynową własnego przepisu, zmuszając do złożenia obietnicy, że nie będę jeść nic poza pięcioma dużymi kubkami tego wodnistego wywaru dziennie. Potem miała mi wyznać, że traktowałaby mnie łagodniej, gdyby nie podejrzewała mnie o „szachrajstwa” stosowane przez większość jej klientek. Nawet do głowy mi nie przyszło, że mogłabym oszukiwać, bo wychowano mnie w surowym obowiązku dotrzymywania raz danego słowa, więc bohatersko głodziłam się. Jak się później okazało, zbyt bohatersko, bo przez cały następny rok musiałam walczyć z niedoborem białka, który omal mnie nie unieruchomił na dobre. To z kolei spowodowało, że nasze wspólne wysiłki - ona tłukła mnie dwa razy dziennie, a ja gimnastykowałam się regularnie między jednym seansem a drugim, no i łykałam tę paskudną zupkę - poszły w dużej części na marne.
Za to pozostało mi na zawsze wspomnienie tej niezwykłej postaci. Mieszkała na zachodzie całe życie, trochę kopała złoto, zjeździła konno - w czasach, gdy potrafiła jeszcze wdrapać się na wierzchowca - całą pustynię i kochała to. Czasami gdy tłukła mnie z całych sił, aż obie zlewałyśmy się potem, ona z wysiłku, a ja z bólu, zamykała oczy i mówiła na przykład:
- Wie pani, co kiedyś widziałam? Wracałam konno z jednej kopalni. Była noc, ale księżyc świecił tak jakoś łagodnie. Przede mną był mały stawek, właściwie taka sobie większa kałuża. I wie pani, co tam zobaczyłam? Dziewięć białych koni, piły wodę. Był tam ogier, czarny jak noc. Dzikie konie...
Uśmiechnęła się, oczy miała wciąż zamknięte. Obie widziałyśmy teraz te konie u wodopoju w świetle księżyca: dziewięć białych klaczy i jeden ogier czarny jak noc.
- Czy będzie pani miała coś przeciwko temu - spytała kiedy indziej - jeżeli nazwę nową kopalnię Ziemia błogosławiona! Może przyniesie mi co dobrego.
Zdaje się, że te kopalnie nie przyniosły jej jednak wiele dobrego, jeśli nie liczyć wspaniałej rozrywki i okazji do przebywania na świeżym powietrzu. W ciągu tych strasznych dni, które ze mną dzieliła, opowiadała mi mnóstwo rzeczy o okolicy i o samym mieście, o zwyczajach grzechotników, o nazwach dzikich kwiatach. Mówiąc o swym życiu uczyła mnie też po trosze historii całego stanu. Włóczyłam się potem słaba z głodu po ulicach tej niezwykłej dzielnicy, Virginia City, poznając nie tylko teraźniejszość, lecz i niezwykłą przeszłość miasta.
Dwa razy dziennie odbywało się ważenie, przy którym trzęsłam się ze strachu, że waga nie wykaże planowanego spadku. W połowie „kuracji”, gdy wydawało się, że znajdę dość sił, by ją dokończyć, madame obiecała mi nagrodę, jeśli okażę się wytrwała.
- Jak dojdziemy do końca - oznajmiła - oprowadzę panią po lepszych szulerniach. Przebierzemy się w najlepsze kiecki, wezmę męża, jemu też każę się porządnie ubrać, i objedziemy co lepsze knajpy.
Dotrzymała słowa. W ten pamiętny, ostatni wieczór czekałam na madame i jej męża, a moja najbardziej elegancka suknia zwisała na moim wychudzonym ciele jak na wieszaku. Zatelefonowali do mnie z hallu hotelu, więc zjechałam na dół. Czekali na mnie, ona, ogromna i wspaniała jak Skała Gibraltarska, w długiej sukni z czarnego jedwabiu, nieokreślonego kroju, lecz wydekoltowanej do pasa, wyszytej mnóstwem błyszczących kamieni, i pan Kolak, schludny i elegancki, dość drobny, wyglądający dokładnie tak, jak mi opisywała jego żona. Bawiłam się świetnie. Madame namawiała mnie, bym jadła ile wlezie i była bardzo zadowolona, że wcale nie mam na to ochoty, bo oznaczało to, że mój żołądek skurczył się należycie. Byliśmy chyba w sześciu restauracjach i madame, której żołądek bynajmniej nie był skurczony, jadła w każdej z nich z wielkim apetytem wykazując przy tym ogromną wiedzę o winach. Znali ją wszyscy kelnerzy i wszyscy tytułowali ją „księżną”, bo rzeczywiście przypominała mi trochę Księżnę z Alicji w Krainie Czarów, znacznie jednak sympatyczniejszą i znacznie bardziej korpulentną. Poszłam do łóżka kompletnie wyczerpana i zaczęłam się przygotowywać na następny dzień, dzień sądny, bo wtedy właśnie wszystko miało wyjść na jaw i miał przyjechać on.
Przyjechał, straszna chwila, stanął na progu pokoju i gapił się na mnie z dezaprobatą, choć dopiero tydzień temu dopasowano mi do nowej, szczupłej figury bardzo ładny komplecik z białego jedwabiu. Jak twierdziła z dumą madame, trzeba było go zwęzić o „całe mnóstwo”, nie pamiętam już na szczęście, o ile! Miała to być wspaniała niespodzianka, a on kręci nosem! Mruknął wreszcie pod nosem coś na temat,ja tego nie zamawiałem”, a potem już całkiem wyraźnie i z przekonaniem:
- Wolałem cię taką, jak dawniej.
- Nic się martw, zaraz znowu utyję - powiedziałam ponuro.
I wybuchnęliśmy śmiechem. Był to przecież wspaniały dzień, najpiękniejszy dzień w naszym życiu, choć równocześnie dzień, którego przez wiele lat staraliśmy się uniknąć, wierząc, że rozwód to straszliwa ostateczność i że nie ma nic gorszego niż małżeństwo wydawcy z autorką lub na odwrót. Przez to praca miesza się z życiem codziennym. To szczęśliwie się nie sprawdziło.
Znam dwie opinie na temat małżeństwa. Pierwsza zakłada, że powinni pobierać się ludzie krańcowo różni. Według drugiej małżonkowie muszą mieć wspólne zainteresowania, hobby i sposoby spędzania wolnego czasu. Moje życie zdaje się być dowodem na słuszność tej drugiej teorii. Znając inne, podobne małżeństwa muszę dodać jedno zastrzeżenie. Wszystko musi opierać się na współpracy, a nie na rywalizacji.
Oczywiście dzień ten nie mógł obejść się bez madame Kolak. Po skończonej rozprawie wymknęłyśmy się reporterom bocznym wyjściem, gdy ci oczekiwali na nas z gotowymi do strzału aparatami na głównych schodach sądu. Stamtąd pojechałyśmy natychmiast do tylnego ogródka pewnej plebanii, gdzie czekała już na nas moja teściowa, i tam państwo Kolakowie byli świadkami na skromnym, cichym ślubie. Potem madame wręczyła panu młodemu ogromny kosz mówiąc, że przygotowała nam „wałówkę”, a zawartość którego okazała się wyśmienita, gdy rozpakowaliśmy go nad jeziorem Tahoe. Największą zasługą madame tego dnia było, że gdy mieliśmy kłopoty z wymknięciem się z plebanii, stanęła na środku ulicy jak żywa barykada i zapobiegła stratowaniu nas przez istny tabun reporterów w samochodach. Stała jak skała, z rozłożonymi na całą szerokość ulicy ramionami, a nam znów udało się uciec.
Od tamtego dnia przez wiele lat madame Kolak przysyłała mi na każde Święta Bożego Narodzenia dwa ogromne torty własnego wyrobu, jeden czarny, drugi biały, tym samym przyczyniając się do całkowitego zaprzepaszczenia naszych wspólnych wysiłków. Potem, gdy wybuchła wojna, torty przestały docierać i urwała się nasza korespondencja, bo madame Kolak nie lubiła pisać listów. Niestety! Niedawno pewna znajoma, która również była kiedyś w Reno, spytała:
- A znałaś madame Kolak? O, Boże, umarła parę dni temu!
I razem opłakiwałyśmy naszą wielką przyjaciółkę.
W czasie mojej znajomości z madame Kolak zmieniła się też nieco opinia o rozwodach. Stan naszych praw - i uprzedzeń - zaczyna wreszcie odpowiadać prawdzie życia. Ta humanizacja przebiegałaby zapewne jeszcze szybciej, gdyby nie pozbawione dobrego smaku i wszelkich zasad wybryki tych nielicznych, którzy z monogamii uczynili postępującą poligamię. Tak już jest, że wykroczenia popełniane przez nieliczną garstkę ludzi, prowadzą do ograniczenia swobody innych. Na szczęście współczesna psychologia zaczyna dowodzić, że nie da się zmusić dwojga ludzi, by pozostali razem, gdy serca ich i umysły są dawno podzielone. Żadne prawo nie może zamknąć nieszczęśliwego człowieka w więzieniu, znacznie gorszym niż to z żelaznymi kratami. Z pełnym obiektywizmem twierdzę, że jeden rozwód jest jak najbardziej do przyjęcia, tak ze strony społecznej, jak moralnej. Jest to przyznanie się do błędu, zrozumiałego błędu młodości. Dopiero drugi rozwód powinien być utrudniony, a trzeci wskazywałby na to, że dana osoba nie traktuje małżeństwa poważnie lub że wręcz w ogóle nie powinna małżeństw zawierać, bo wiadomo przecież, że nie potrafi znaleźć szczęścia w małżeństwie. Są przecież ludzie, których usposobienie sprawia, że nie potrafią żyć blisko z innym człowiekiem. Oznaki takiego „niedostosowania”, zwanego czasem „okrucieństwem umysłowym”, zostały w sposób delikatny i dobitny zarazem ukazane przez Johna Galsworthy'ego w jego cyklu Saga rodu Forsyte'ów. Soames Forsyte, zamożny, nienaganny biznesmen, którego charakter może nawet wzruszać, ale którego nie da się kochać z oczywistych, a równocześnie nieokreślonych powodów, nie potrafi zrozumieć, dlaczego nie kocha go jego żona, Irena. Obsypuje ją prezentami, czci z przerażającą stałością, a choć ani razu nie poznajemy punktu widzenia Ireny, wyczuwamy odrazę, której nawet nie potrafi wyrazić, i wyobrażamy sobie ową straszliwą nocną scenę, która powraca do niej raz za razem, a przed którą nie może uciec. Jej dni upływają na oczekiwaniu na wyjście męża, czego ten jest świadomy. Geniusz Galsworthy'ego sprawia, że litujemy się nad Soamesem, że nie potępiamy go, bo jest, jaki jest. Rozumie równocześnie, dlaczego Irena nie potrafi go pokochać. Wiemy, że do miłości nie da się nikogo zmusić, bo kobiecie czułej i inteligentnej, kobiecie o sercu pełnym marzeń, nie uda się ujarzmić ciała. Być może rozumieją to tylko ludzie o czułych sercach, ludzie inteligentni. Kto to rozumie, wie, że nie chodzi tu o potępienie czy przebaczenie. Trzeba też pamiętać, że dokładnie tak samo jest z mężczyzną, że czasem to on musi ratować się lub zginąć.
Dom bez dzieci nie jest dla mnie domem. Nie wiem, dlaczego tak jest, że tylu ludzi kochających dzieci tak często nie może ich mieć. Dzięki Bogu, są też i tacy, którzy mając dziecko porzucają je z takich czy innych powodów, a wtedy inni mogą wziąć je do siebie i pokochać. Moja przyjaciółka Margaret Sanger przysłużyła się ludzkości jako prekursorka wielkiego dzieła kontroli urodzeń, ale szczerze mówiąc zawsze powtarzałam, że moja sympatia dla niej wypływa ze względów osobistych, a nie z poparcia dla jej sprawy, i to wcale nie dlatego, bym uważała, że nie ma racji. Ma oczywiście, jeśli chodzi o całą zbiorowość ludzką. Jednak w moim przypadku byłoby zwykłą obłudą głosić kontrolę urodzeń, gdy inne kobiety dały mi tak wspaniałe dzieci.
Więc gdy zakończył się pierwszy etap stawiania naszego domu, gdy powstał już ogródek różany, gdy w cieniu wielkiego, czarnego orzecha wykopano mały basen, zwróciliśmy się do naszego jedynego dotąd przybranego dziecka, jedenastoletniej wówczas córki, z zapytaniem, co myśli o tym, by najszybciej, jak tylko się da, adoptować dwóch małych chłopców, a potem, może za rok, jeszcze chłopczyka i dziewczynkę. Zastanawiała się nad odpowiedzią przez kilka tygodni czy nawet miesięcy, bo daliśmy jej dużo czasu do namysłu. Gdy przyzwyczaiła się już do nowego domu, uznała, że „fajnie” byłoby mieć dzidziusie. Udaliśmy się więc w trójkę do doskonałego biura adopcji i zapisaliśmy się na listę. Rozpoczął się proces udowadniania, że będziemy dobrymi rodzicami, że stanowimy „porządną” rodzinę. W tamtych czasach nie trwało to długo, a wszystko przebiegało godnie i kulturalnie, więc po jakimś czasie wielka sypialnia na drugim piętrze została przekształcona w pokój dziecięcy, ale bez niani, bo sami chcieliśmy opiekować się naszymi bardzo żywymi niemowlakami. Minęło jeszcze półtora roku i dołączyła do tej gromadki mała, ale równie żywotna parka, chłopczyk i dziewczynka, po parę tygodni każde.
Działo się to osiemnaście lat temu. Cała czwórka wychodzi teraz z wieku dorastania. W obfitych w zdarzenia latach, które upłynęły od dnia pojawienia się w naszym domu dzieciaków, starałam się obserwować rozwój praktyki adopcyjnej i brałam czynny udział w pracach rad nadzorczych trzech biur adopcji. Interesuję się tym nie tylko z osobistych względów. Wątpię, czy jestem dobrą matką, przynajmniej w staroświeckim znaczeniu tego słowa. Kocham dzieci od ich narodzin aż do śmierci ze starości po choćby stu latach życia. Noworodek jest dla mnie przede wszystkim istotą ludzką, a potem dopiero dzieckiem. Nie jestem matką wiejską, czyli taką, która kieruje się wyłącznie instynktem macierzyńskim, i nie chcę matkować całemu światu. Za to z wielką przyjemnością byłam matką moich, konkretnych dzieci.
Poza tym jestem głęboko przeświadczona, że wszyscy ludzie mają niezaprzeczalne prawo do szczęśliwego dzieciństwa, że jest ono warunkiem koniecznym do normalnego, dorosłego życia. Decyduje o tym szczęściu przede wszystkim miłość. Zauważyłam, że jeśli dziecko nie poczuje otaczającej je miłości i nie ma komu jej okazywać, zanim ukończy pięć lat, może być zahamowane emocjonalnie nawet na całą resztę życia, niezdolne kochać całym sercem, a więc pozbawione pełni życia. Najlepiej, oczywiście, by tą osobą kochającą i kochaną była matka, ojciec lub oboje rodziców, ale może być też dobra służąca, niania czy babcia, pod warunkiem, że jest to ktoś, kto rzeczywiście zajmuje się dzieckiem, by przy codziennym myciu, ubieraniu, karmieniu i zabawie wyczuwało stałą i niezmienną obecność miłości. Przy tym musi być to miłość prawdziwa, bo wyuczone gesty zawodowej niańki czy opiekunki względem dzieci w domu podrzutków nie zmylą nawet niemowlęcia. Poczucie bezpieczeństwa nie narodzi się w dziecku, którego jedynym towarzystwem jest niecierpliwie wyczekujący na „fajrant” płatny pracownik. Dzieci są zadziwiająco przenikliwe. Wychowywane przez dobrą, ale nie kochającą matkę zastępczą wkrótce obojętnieją i gasną w oczach. Miłość jest słońcem dla rozwijającego się ducha, a gdy słońca braknie, dusza zatrzymuje się w rozwoju, opóźniając też rozwój fizyczny i umysłowy. Dlatego właśnie dzieci z sierocińców wyglądają tak nieciekawie i są albo zbyt ciche, albo zbyt hałaśliwe. Dawniej przecież w sierocińcach trzymano masę niemowląt, dopóki nie okazało się, że umierają wtedy z byle powodu lub nawet bez wyraźnej przyczyny. A one umierały oczywiście z braku prawdziwej miłości.
Nie mam pojęcia, od czego zacząć. Tyle chciałabym powiedzieć o doli dzieci w Ameryce. Po pierwsze uważam, że są to najnieszczęśliwsze dzieci na świecie, oczywiście poza krajami ogarniętymi wojną, a ten brak szczęścia występuje w stokroć nasilonej formie u dzieci bezdomnych, a więc nieślubnych, porzuconych i sierot. Podobnie jak segregacja rasowa i upodlenie, w jakim żyją w naszym społeczeństwie Murzyni, zaszokowało mnie odkrycie, jak wygląda opieka nad naszymi dziećmi bezdomnymi, jak bezduszne są nasze metody, jak bez serca są ci, którym powierza się te dzieci. Nie, jeszcze inaczej. Okrutne jest przede wszystkim to, że w ogóle są takie dzieci. W kraju, w którym dorastałam, w Chinach, nie było dzieci nieślubnych lub może bardzo mało. W każdym razie nigdy ich tam nie spotkałam. Jeżeli żonaty mężczyzna pragnął innej kobiety i miało narodzić się dziecko, kobieta wchodziła w jego dom jako druga żona, dzięki czemu dziecko miało i rodzinę, i nazwisko, i pochodzenie „z prawego łoża” - i przynajmniej nie płaciło za grzech rodziców. Dzieci były w Chinach najwyższym dobrem, otaczano je miłością bez względu na to, jak zostały poczęte. Zabawiano je, kochano i zabierano wszędzie. W razie śmierci rodziców reszta rodziny otaczała je miłością, zastępując rodziców. Nie było więc sierot.
Prawda, zdarzały się też rzeczy straszne. Zdarzało się, że dzieci sprzedawano czasem w niewolę, choć głównie po to, by uchronić je przed śmiercią w czasie klęsk głodowych. Prawda, zdarzały się jednostki na tyle okrutne, że współpracowały z białymi handlarzami niewolników. Prawda, czasem zabijano dziewczynki przy narodzeniu, bo głowa rodziny albo nie chciała, albo nie mogła ich wyżywić.
Mimo to Chińczycy są zawsze wstrząśnięci tak jak ja, gdy odkrywają, że w naszym kraju zostawia się nowo narodzone dzieci, by wziął je sobie ktoś obcy. Trudno wprost zliczyć małe dzieci, zostawiane w amerykańskich agencjach lub domach dziecka, czasem po to, by je ktoś adoptował. Zwykle jednak są po prostu zostawiane i odwiedzane raz czy dwa razy na rok, czasem porzuca się je zupełnie - równocześnie bez zgody na adopcję! Gdzie są dziadkowie, gdzie ciotki, wujowie, kuzyni? Dziecko należy przecież i do nich. W Chinach przyjęliby je bez słowa. W naszym kraju zatraciło się, niestety, poczucie odpowiedzialności za całą, szeroko pojmowaną rodzinę, a ofiarą zaniku rodziny bywa najczęściej dziecko. Rozmawiałam niedawno z Hinduską, panią Pandit, i przekonywałam ją gorąco, by w trakcie przeobrażania jej kraju społeczeństwo nie zagubiło po drodze azjatyckiego pojęcia rodziny. Odpowiedziała mi, że jej rodacy zaczynają doceniać znaczenie tego starego systemu. W dodatku płaci się wtedy mniejsze podatki! Nie trzeba przecież łożyć na sierocińce, domy starców, zakłady dla niewidomych, dla psychicznie chorych czy opóźnionych umysłowo. Tak jest! Moi chińscy znajomi uważali, że to okrutne powierzać obcym osoby tak bezradne, ja zaś w pełni zgadzam się z nimi. Odwiedziłam wiele takich zakładów i widziałam tam i dobrych, i złych pracowników. Najwięcej jednak jest tam takich, którzy nie są ani dobrzy, ani źli, tylko nie kochający. To właśnie jest najokrutniejsze.
Musimy więc zastanowić się nad naszym życiem rodzinnym. Nie da się oczywiście zacząć żyć tak jak w Azji, gdzie różne pokolenia mieszkają, jeśli nie pod jednym dachem, to w osobnych domkach połączonych wspólnymi podwórkami, gdzie każde pokolenie odpowiada za całość rodziny. Musimy więc sprawić przynajmniej, by nie można było opuścić dziecka bez powodu. Nie można pozwolić, by cały ciężar czynów rodziców spadał na dziecko. Mężczyźni w Ameryce nie mają żadnej odpowiedzialności za dzieci urodzone w związkach pozamałżeńskich, poza łożeniem pewnych sum na ich utrzymanie, jeśli da się udowodnić ojcostwo. Nikt nie ma do nich pretensji, nie na nich spoczywa też ciężar emocjonalny. To wszystko spada na matkę. To ona musi skryć się na krótszy lub dłuższy czas w miejscu, gdzie nie znajdą jej znajomi, urodzić dziecko i przekazać je do biura adopcji, nim powróci do swego dawnego życia. Ale życie dziecka determinowane jest przez okoliczności urodzenia. Musi samo znaleźć sobie nowy świat, nowych rodziców, nowy dom wśród obcych. Czasem wyboru dokonuje przypadkowo lekarz albo znajomy czy krewny rodziców, a dziecko ma albo szczęście, albo pecha. Czasem dorasta w sierocińcu, gdzie połączone interesy pracowników, organizacji kościelnych i dobroczynnych zmieniają je w więźnia bez szansy na adopcję. Jakże chętnie pokazuje się dobrze prowadzone sierocińce, w których wychowują się czyste i posłuszne dzieci! Ja nie mam odwagi tam chodzić, bo widzę nie czyste twarze, nie porządne ubrania, które na szczęście zastąpiły te okropne mundurki, lecz tylko oczy tych dzieci, ich pełne smutku spojrzenia, ich podejrzaną, zbyt spokojną cierpliwość, lub przeciwnie, bunt, za którym zawsze skrywa się nieszczęśliwe, dziecięce serce.
A biura i agencje adopcji? Ich zadaniem jest jedynie doprowadzić do adopcji. Niestety, i one tak często zajmują się przede wszystkim własnymi przepisami i kwestionariuszami, że obawiam się, że większość biur utrudnia adopcję, zamiast ją ułatwiać. Według mnie dzieci i tak zbyt długo oczekują na nią w domach opieki. Dzieci powinny jak najszybciej przechodzić z rąk matki naturalnej do przybranych rodziców. Zgoda, czasem pośpiech może być szkodliwy, ale na pewno nie tak jak powszechne obecnie opóźnienia. Przeciętne biuro adopcji pracuje bardzo powoli. Ludzie tam zatrudnieni niewątpliwie siedzą w pracy przepisowe osiem godzin dziennie, ale zbyt duża część tego czasu marnowana jest na robotę papierkową, dodatkowo utrudnioną przez różnice czy wręcz sprzeczności prawne między poszczególnymi stanami. Dziecko ma często szansę znalezienia rodziców ograniczone do jednego stanu czy regionu, bo agencje mają wąski zasięg działania. Najbardziej poszkodowane jest dziecko, ofiara prawa, bezdusznego profesjonalizmu i biurokracji. Tymczasem przyszli przybrani rodzice czekają i zamartwiają się coraz bardziej, niepewni, czy opóźnienie nie wynika przypadkiem z tego, że nie spełniają któregoś z wymagań urzędnika opieki społecznej, że są niezbyt dobrze „dobrani” pod względem rasy czy wyznania, że ich dom nie jest dość duży, że nie wystarczy jedna łazienka, że ojciec nie ma średniego wykształcenia albo że je ma, że ich małżeństwo nie jest wystarczającą gwarancją dobra i bezpieczeństwa dziecka, że sami nie są dość doskonali...
A te rodzinne domy opieki, w których niemowlę czeka na adopcję? Najczęściej przebywa tam równocześnie kilkoro takich dzieci, są też tam dzieci rodziny prowadzącej dom. Bardzo znaczące, że matki w takich domach otrzymują pieniądze za zajmowanie się bezdomnymi dziećmi. To prawda, że w ogromnej większości są to dobre, łagodne kobiety, ale prawdą jest również, że są to najczęściej również kobiety dość prymitywne, a ten sam pracownik opieki społecznej, który kieruje dziecko do prowadzonego przez nie domu, nigdy nie zgodziłby się na przyznanie im na stałe jednego choćby dziecka. Jeśli dany dom cieszy się dobrą opinią, jest urzędowo zarejestrowany, bez namysłu pozostawia tam powierzone sobie dziecko. W efekcie spędza ono te pierwsze, najważniejsze miesiące życia bez prawdziwej matki, bo kobieta prowadząca rodzinny dom opieki nie zastąpi dziecku ani naturalnej, ani tej prawdziwej przybranej matki. Zauważyłam ponadto, że choć biuro adopcji działa wspaniale, choć osoba nadzorująca jego pracę jest mądra i pełna dobrych chęci, choć wszyscy jego pracownicy to absolwenci najlepszych szkół, a współpracujący z agencją pediatra to świetny specjalista, wszystko to niczego dziecku nie gwarantuje, bo w domu opieki dziecko zostaje przecież bez ich nadzoru. Prowadząca go kobieta otrzymuje na przykład od lekarza kartkę ze wskazówkami żywieniowymi. I co? Zwykle będąc osobą ciemną, często matką wielu dzieci, wrzjica kartkę do szuflady, mówiąc, że wie przecież, co trzeba robić przy dzieciaku, bo tyle ich już wychowała. No, i karmi dziecko kluskami i makaronem zamiast mięsem, jarzynami i świeżymi owocami. Cóż w tym dziwnego, że ludzie zawsze chcą oszczędzić trochę grosza? W dodatku dziecko karmione mąką tyje i ładnie się prezentuje, a o cóż więcej chodzi? Zadziwia mnie zawsze kompletny brak wiedzy o dzieciach u zawodowych pracowników opieki społecznej. Ludzie ci nie potrafią odróżnić jędrnego, zdrowego, umięśnionego ciałka dziecięcego od miękkiego tłuszczu. Niestety, zbyt duży ich procent to osoby nie mające ani rodziny, ani dzieci, a w moim przekonaniu osoba pracująca z niemowlętami czy małymi dziećmi musi mieć za sobą doświadczenie w codziennym zajmowaniu się dzieckiem. Nie wystarczy nawet mieć za sobą wielu lat małżeństwa, bo potrzeba czegoś znacznie więcej, kochającego serca.
Tymczasem wydaje się, że właśnie kochające serce jest cechą niegodną „zawodowca”, i pracowników opieki społecznej uczy się unikać sentymentów. Dobry pracownik musi być „bezstronny”. Co za głupota! Jak można mieć prawo do troszczenia się o dobro i przyszłość dzieci, jeśli trzeba przede wszystkim zachować „bezstronność”? Doskonale rozumiem, o co tutaj chodzi. Otóż przywiązanie uczuciowe do dziecka jest podobno grzechem śmiertelnym. Pracownik opieki społecznej ma być jak Bóg, który z tą samą obojętnością polewa deszczem uczciwych i nieuczciwych. Dziecko musi więc być jedynie przypadkiem, „liczbą porządkową”. Gdy jest się pracownikiem opieki społecznej, należy przede wszystkim stosować właściwą terminologię, by inni ludzie z tej branży wiedzieli, że mają do czynienia z zawodowcem. Zawód ten staje się ulubionym schronieniem ludzi małych, nie mających odwagi, by łamać małostkowe przepisy i walczyć o prawdziwe zasady życia dziecka, z których pierwszą i najważniejszą jest przykazanie miłości. Kto obcuje z dzieckiem, kto w jakikolwiek sposób wpływa na jego życie, musi umieć kochać, kochać każde dziecko, bo dziecko jest najcenniejszym skarbem świata. Poznałam dziesiątki ludzi pracujących w opiece społecznej i od czasu do czasu spotykam wśród nich takich, jacy powinni być wszyscy: kobiety czułe, dobre, kochające, które wiedzą, co znaczy kochać i być kochaną. Jestem zdania, że należy dokonać szerokiej weryfikacji środowiska pracowników opieki społecznej i zacząć budować je od nowa. Pisząc te słowa nie mam w pełni czystego sumienia, bo znam osobę pracującą w tym zawodzie, która jest istnym darem niebios dla opuszczonych dzieci, a z którą mam szczęście współpracować. Nie jest już pierwszej młodości, a choć ukończyła wszystkie wymagane szkoły, choć poznała wszystkie przepisy prawa i żargon zawodowy, zdążyła już zapomnieć wszystko poza tym, co służy zrozumieniu maleńkiego dziecka i znalezieniu mu jak najbardziej odpowiednich rodziców. Serce jej jest pełne miłości, umysł mądrości i kierując się tymi dwiema świecami wyszukuje rodzicom dzieci, a dzieciom rodziców. Jest błogosławionym wyjątkiem od wszelkich reguł, a znając ją wiem, że musi być wiele jej podobnych, które po cichu, uparcie i z poświęceniem robią swoje w wielu miejscach tego kraju.
Nie twierdzę, że opieka społeczna jest dla ludzi nieszczerych, okrutnych czy choćby samolubnych. Wręcz przeciwnie, są to najczęściej osoby zbyt sumienne, zbyt ostrożne, zbyt krytyczne i nie dość pewne siebie, perfekcjoniści w świecie dalekim od perfekcji. Skarżą się na lekarzy, na znajomych i krewnych rodziców, że oddają dziecko do adopcji, dają przykłady, niewątpliwie prawdziwe, niewłaściwie przeprowadzonych adopcji, ale zapominają, jak bardzo ich niezdolność szybkiego rozwiązania problemów swych podopiecznych szkodzi tym dzieciom, dzieciom oczekującym na adopcję i dzieciom „nie nadającym się do adopcji”.
Nie wierzę, że istnieją dzieci nie nadające się do adopcji. Rodziców można znaleźć każdemu dziecku. Ludzi trzeba uczyć akceptowania dziecka „nie nadającego się do adopcji”. Zawsze znajdą się tacy, którzy zechcą się tego uczyć, choć z kolei wiele ludzi nie da się nauczyć niczego, ale i w tym przypadku cenę za nieprzygotowanie dorosłych płaci dziecko. Czasami wyczuwałam u pracowników opieki społecznej podświadomą zazdrość względem samotnej kobiety, która nie może mieć własnych dzieci. Ta dziwaczna zazdrość zdarzała się też wśród homoseksualistów pracujących w tym zawodzie. Oczywiście sami zainteresowani zaprzeczą gwałtownie.
Pracownik opieki społecznej ma wielką władzę nad życiem innych istot ludzkich, władzę wymagającą rzadko spotykanej szlachetności. Osoba taka sprawuje sąd nad dwojgiem ludzi, bada ich i obserwuje, wtrąca się w życie prywatne. To od niej zależy, czy dana para będzie miała dziecko, czy nie, a takiej władzy nie ma nawet sam Pan Bóg. Kobieta i mężczyzna, którzy łączą się w małżeństwie, mogą spłodzić dziecko niezależnie od tego, czy nadają się na rodziców, czy nie. Dziecko rodzi się zgodnie z prawami natury - cóż za świetny przykład wspomnianej „bezstronności”! Nikt nie zadaje im żadnych pytań, wystarczy - jeśli oboje są płodni - że odbędą stosunek. Za to para, która nie może mieć dzieci, a która pragnie ich bardziej niż czegokolwiek innego, musi poddać się praktykom tych perfekcjonistów, cały czas bojąc się urazić czymś tego wszechmocnego sędziego, by przypadkiem nie odmówił im tak upragnionego i zazwyczaj tak zasłużonego szczęścia.
Widać chyba, że piszę te słowa w gniewie. Przyznaję się do tego. Widziałam już za wiele, zaszłam za daleko i jestem przekonana, że z powodu rozwoju systemu opieki społecznej trudniej jest zaadoptować dziecko teraz niż dwadzieścia osiem lat temu, gdy znalazłam moją córeczkę, czy osiemnaście lat temu, gdy zjawiła się w naszym domu ta kochana Banda Czworga. Wątpię, czy w dzisiejszych czasach przyznano by nam, mężowi i mnie, więcej niż jedno dziecko. Stosuje się teraz ścisłą reglamentację dzieci, uważając, że nie byłoby fair dawać jednej rodzinie dwoje dzieci, a drugiej ani jednego! Argument ten może wydawać się słuszny, ale tylko do czasu, gdy odwiedzi się kilka choćby sierocińców. Znam pewien dom dziecka, w którym wychowanków jest dokładnie trzystu.
- Dlaczego dokładnie trzysta? - zapytałam moją przewodniczkę.
- Musimy mieć co najmniej trzysta, by otrzymać potrzebne fundusze - odpowiedziała z rozbrajającą szczerością, nie wiedząc, jak straszne rzeczy mówi.
Pamiętam też dzień, kiedy drobna, nieśmiała kobieta, pracownica opieki społecznej, wsunęła się do mojego nowojorskiego biura. Przyjechała z innego stanu po to tylko, by opowiedzieć, co tam się dzieje. Ponieważ dwadzieścia siedmioro dzieci umieszczonych w sierocińcu lub domu opieki było warunkiem utrzymania etatu, wielu pracowników opieki społecznej wcale nie chciało przyznawać komukolwiek adopcji, bo wtedy musieliby znaleźć nowe sieroty, żeby zastąpić nimi te, które już znalazły rodziny.
- Cały czas widzę ich buzie - mówiła. - Czy nie da się temu zaradzić.
Nie dało się. Nie mogłam poruszyć góry, tak silnie wrosła w tamtym stanie w skorumpowane układy polityczne. Mogłam tylko cieszyć się, że założyliśmy własną rodzinę, zanim ci nowocześni ludzie z opieki mogli nam w tym przeszkodzić, bo dzięki temu żyje się nam z dziećmi cudownie. Robimy na pewno mnóstwo błędów, często tracimy do nich cierpliwość, a one do nas, ale jest cudownie i dziękujemy Bogu za każdą chwilę takiego życia.
Pracownicy opieki społecznej, więc ludzie, którzy poświęcą się szczęściu dzieci - są potrzebni. W społeczeństwie takim jak nasze, w którym dzieci tak łatwo opuścić lub źle traktować, musi istnieć zorganizowana opieka. Jednak organizacja ta musi podlegać ciągłej obserwacji, krytyce i kontroli całego społeczeństwa, w przeciwnym razie zawsze służyć będzie czyimś prywatnym interesom. Jeżeli dzieci stają się czyjąś własnością, oznacza to, że wróciliśmy do ery niewolnictwa. Amatorzy muszą zawsze kontrolować zawodowców, podobnie jak cywile wojskowych, bo każda organizacja pozostawiona sama sobie może stać się niebezpieczna. Zawodowiec to specjalista zatrudniany jako doradca i wykonawca, zawsze jednak pod kontrolą laika, bo specjalista ma skłonności do myślenia zbyt wąskiego. Tylko ta zasada może zapewnić bezpieczeństwo obywatelom demokratycznego państwa. Przekleństwem zawodowca w każdej dziedzinie jest perfekcjonizm. Oczywiście nie ma nic złego w dążeniu do doskonałości, ale osiągnąć ją można tylko w efekcie długotrwałego procesu, ten zaś może zawodowca niecierpliwić. Wiele czytałam o czarnym rynku adopcyjnym, a choć oczywiście nie popieram go, wiem, że czarny rynek ma rację bytu tylko wtedy, gdy źródła podaży nie zaspokajają popytu. Ideałem jest przeprowadzić adopcję doskonałą, poświęciwszy wiele czasu na przygotowanie do niej i dziecka, i rodziców, by jedno dziecko znalazło dom i miało jak największe szansę na szczęście. Tylko co będzie z tymi wszystkimi innymi dziećmi, czekającymi na swoją szansę tak długo, że w końcu nikt nie chce ich już adoptować?
Od dawna walczę z ta manią perfekcjonizmu w świecie dalekim od perfekcji. Walczyłam z nią jeszcze w Chinach, a moimi przeciwnikami byli lekarze amerykańscy i ich chińscy koledzy wykształceni na Zachodzie. Podczas gdy miliony ludzi umierało na choroby, którym można było zapobiec, gdy miliony traciły wzrok z powodu jaglicy, doktorzy troszczyli się przede wszystkim o właściwy status zawodu lekarza, o to, by każdy praktykujący był absolwentem uczelni medycznej. Absolwentów tych było jednak w Chinach za mało, bo studia były zbyt drogie, uczelnie nieliczne, a na studia za granicą mało kogo było stać. Pytałam do znudzenia, czy rzeczywiście wszyscy leczący muszą mieć tak dobre wykształcenie. Czy nie można by wykształcić felczerów, którzy umieliby leczyć malarię chininą, opatrywać rany i owrzodzenia, i oczy chorych na jaglicę, a równocześnie wiedzieliby, kiedy chorego musi zobaczyć ktoś lepiej znający się na rzeczy! Te poważniejsze przypadki kierowano by do ośrodka zdrowia i dopiero stamtąd najciężej chorzy trafialiby do centralnego szpitala. Dzięki temu wysoko płatni specjaliści nie marnowaliby czasu na proste choroby, łatwe do rozpoznania, i co najważniejsze, można by wyleczyć więcej ludzi.
Niestety powiedziano mi, że to mrzonki laika. Żal rani mi serce, gdy się dowiaduję, że chińscy komuniści wprowadzili społeczną opiekę zdrowotną opartą na takich właśnie zasadach i że służy to ich propagandzie. Przy realizowaniu każdego przedsięwzięcia należy wybrać jak najlepszy sposób i jak najlepsze metody, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Jeszcze ważniejsza jest tylko sama realizacja, bo jeśli przedsięwzięcie nie uda się jednej grupie, znajdzie się inna, która przejmie pomysł i zrealizuje go. W Stanach Zjednoczonych kwitnie i będzie kwitł czarny rynek adopcji, mimo wszelkich wysiłków opanowania go, dopóki podaż nie zaspokoi popytu. Bo natura ludzka silniejsza jest niż wszelkie zakazy i nakazy.
Tu pozwolę sobie na bardzo osobiste wspomnienie. Gdy kupiłam dom, który potem stał się też domem dla mojej rodziny, mój ukochany starszy brat kupił równocześnie mały, kamienny domek po drugiej stronie potoku. Jeżeli oboje stanęliśmy na progu swych domów, mogliśmy do siebie machać z jednego wzgórza na drugie. Marzyliśmy o dawna, że rozłączeni dotąd przez całe życie spędzimy to, co nam pozostało, mieszkając obok siebie. Wciąż było nam ze sobą bardzo dobrze, byliśmy dla siebie nie tylko krewnymi, lecz i przyjaciółmi. A pomyślałam o nim teraz dlatego, że przypomniało mi się, jak śmiał się, gdy pokazaliśmy mu naszych pierwszych dwóch chłopców. Mieli wtedy obaj po sześć tygodni! Uwielbiał dzieci, a i one wyczuwały jego osobliwy urok. Widziałam kiedyś, jak w zatłoczonym pociągu wyjął z rąk zupełnie nie znanej kobiety jej małe, rozkrzyczane niemowlę i spokojnymi, wesołymi słowami wprawił dziecko w stan spokojnego zapatrzenia we własną, dobrotliwą twarz i po chwili matce oddał smacznie śpiące. Gdy spojrzał na swych maleńkich siostrzeńców, już widać było w nim uwielbianego wuja. Dowiedziwszy się, że zimę spędzimy w Nowym Jorku, a na wieś zamierzamy wyjeżdżać tylko na soboty i niedziele, natychmiast oświadczył, że musi dzieciom podarować swą lampę kwarcową. Był wtedy u szczytu swej wielkiej kariery zawodowej, wręcz rozrywany przez rządy różnych krajów jako doradca, a mimo to znalazł czas, by uciec na chwilę ze swego biura i przywieźć nam lampę.
Następnego ranka, gdy wychodził z domu na zebranie swej rady nadzorczej, dostał zawału. Zmarł tego samego dnia nie odzyskawszy przytomności i tak przepadły nasze wspólne marzenia.
Nie sprzedałam jego domku. Doprowadziłam do końca jeszcze przez niego planowany remont, a teraz lokuję tam znajomych i przyjaciół z dalekich krajów, zanim urządzą się w Ameryce.
Gdy mowa o tych pierwszych latach, kiedy mieszkaliśmy jeszcze w Nowym Jorku i tylko na weekendy dojeżdżaliśmy do Green Hills, nie mogę nie wspomnieć o dobrych ludziach, którzy pomagali nam wwozić czwórkę małych dzieci do naszego mieszkania na osiemnastym piętrze. Straszono mnie przedtem, że dzieci nie są mile widziane przez właścicieli i obsługę nowojorskich budynków mieszkalnych, ale na szczęście nie okazało się to prawdą. Portierzy i windziarze nie skarżyli się ani słowem, gdy dwa razy w tygodniu musieli najpierw upychać dwóch małych chłopców i dwoje niemowlaków do samochodu, a potem ich stamtąd wyciągać. Gdy kiedyś dziękowałam wesołemu windziarzowi, odpowiedział: - Kochana, lepiej już, że dzieci, a nie psy!
Pamiętam też, że kiedyś, gdy mąż wysiadł przed swoim biurem w centrum, a cały samochód pełen dzieci zostawił pod moją opieką, na rogu zatrzymał mnie potężny policjant. Pomyślałam sobie: „O Boże, co zrobiłam tym razem?”, bo nigdy nie był ze mnie dobry kierowca - wina wrodzonego roztargnienia. Policjant przepuścił wszystkie inne samochody, ale nas wciąż powstrzymywał gestem dłoni. Dzieci zaczęły wykazywać oznaki głodu. Wreszcie, gdy wokół znów zebrały się samochody, podszedł do nas powolnym krokiem i z miłym uśmiechem zajrzał przez przednią szybę.
- Chciałem tylko zobaczyć, jak się mają pani dzieciaki - wyjaśnił i kazał jechać.
Dlaczego jednak wspominając z wdzięcznością windziarzy i policjantów nie mówię o najwspanialszym mężczyźnie, jakiego znam? Przecież przez trzy pierwsze lata życia naszych dzieci mój mąż wysiadał z samochodu w połowie drogi między domem a Nowym Jorkiem, by w przydrożnym barze podgrzać butelki z mlekiem dla naszych małych głodomorów. Właściciel baru był już do tego przyzwyczajony i bardzo interesował się odbywającym się dwa razy w tygodniu rytuałem. Najlepiej pamiętam jednak wesołą, czułą cierpliwość męża, gdy przynosił dwie butelki ciepłego już mleka i wsuwał je w otwarte łakomie buzie.
Gdy czasami zezłoszczę się na mych rodaków, a złoszczę się na nich tylko o ich podejście do polityki światowej, które, niestety, nadal cechuje głupota, przypominam sobie zaraz wielką dobroć moich współobywateli i dobro, jakże znaczące, którego tu zaznałam.
Przez czterdzieści lat spędzonych w Chinach interesowałam się wszystkim, co dzieje się na całym świecie, a szczególnie w mojej ojczyźnie. Od dziecka traktowałam wszystkie ludy Ziemi jako znanych lub nieznanych członków tej samej, wielkiej rodziny i rozumiałam praktyczne znaczenie tego typowo chińskiego światopoglądu, wpojonego mi przez pana Kunga, gdy zdarzenia wokół mnie zmieniały się w historię. Nic dziwnego, że spędzając drugą połowę życia w Stanach Zjednoczonych, uważnie śledzę sytuację w Chinach, kraju, który opuściłam, lecz który zawsze będzie częścią mojego życia, choć dla rządzących tam obecnie komunistów jestem persona non grata.
I tak w roku 1938, choć zaszyłam się już w mym wygodnym, wiejskim domu, nadal nasłuchiwałam wieści z poprzedniej ojczyzny. Minęło już dziesięć lat rządów Cziang Kai-szeka w Nankinie, pradawnej stolicy cesarzy dynastii Ming. Były to lata trudne i dla niego, i dla całego rządu, tym trudniejsze, że w owym czasie nastąpiły susza i cztery wielkie powodzie, z nieodłącznie towarzyszącymi im klęskami głodu. Kryzys, który z taką siłą szalał w Ameryce, był w znacznie większym stopniu, niż nam się zdaje, kryzysem ogólnoświatowym. W roku 1933 ogarnął też Chiny. Mimo to rząd przetrwał te wszystkie katastrofy, a pod pewnymi względami mógł nawet mówić o osiągnięciach. Komuniści spychani byli coraz dalej na północny zachód, a władcy poszczególnych prowincji jeden po drugim poddawali się rządowi centralnemu, jak go teraz nazywano. Coraz rzadziej napotykano antyzachodnie hasła - dawał się odczuć wpływ urzędników kształconych na Zachodzie. Chińscy biznesmeni pragnęli rozwoju handlu z Europą i Ameryką. Zapraszano do Chin zagranicznych doradców do spraw przemysłu, nauki i budownictwa. Rozpoczęły działalność linie lotnicze. Wielu cudzoziemców dziwiło się, że Chińczycy przywykli tak szybko do nowych środków transportu, dziwili się tylko ci, którzy nie znali tego narodu. Zabawnie było patrzeć - zdążyłam jeszcze widzieć takie sceny na własne oczy - jak krępy biznesmen-Chińczyk, niosący w małym kuferku ze świńskiej skóry ubranie na zmianę, wchodzi na pokład samolotu tak samo pewnie, jak dotąd wsiadał do rykszy. Budowano coraz więcej linii kolejowych. Z wybrzeża można było dojechać już aż do Si-an w prowincji Szensi. Przebudowywano drogi, którymi toczyły się między portami a miejscowościami położonymi w głębi lądu mniej lub bardziej niesprawne autobusy, bo samochody prywatne nadal pozostawały wyłącznie w rękach bogaczy i wysokich dostojników. Być może największym osiągnięciem Chińczyków były właśnie te drogi i koleje. Niestety młody rząd nadal nie czynił nic, by zbliżyć się do chłopów. Ci nie mieli żadnej korzyści z dróg i kolei, a podatki wzrastały. Władza centralna nie sięgała zbyt daleko poza rogatki wielkich miast, a miejscowe zbiry, często pod płaszczykiem urzędu, dalej wymuszały opłaty według własnego widzimisię. Nie było sądu, do którego mógłby odwołać się chłop. Utrzymywał natomiast rozrastającą się biurokrację i musiał znosić coraz większe ciężary.
Po stronie Cziang Kai-szeka byli jednak chińscy bankierzy z miast portowych, szczególnie z Szanghaju. Mimo rzucanych na początku haseł przeciw cudzoziemcom rząd kuomintangowski zawdzięczał Zachodowi znacznie więcej, niż kiedykolwiek był gotów przyznać, między innymi to, że w koncesjach zagranicznych portów traktatowych, strzeżonych przez zachodnie wojsko i policję, mogły bezpiecznie rozwijać się chińskie banki. Z bezpieczeństwa tego korzystali też bankierzy i całe ich rodziny, dzieci zaś uczyły się w zachodnich szkołach. To synowie chińskich bankierów i innych bogaczy byli prawdziwą awangardą, to oni winni są zaprzepaszczenia chińskiej tradycji. Młodzi ludzie dorastający w kosmopolitycznych środowiskach Szanghaju i Tientsinu przywdziewali zachodnie stroje i szli na tańce w zachodnim stylu, gdzie spotykali się nie tylko z pięknymi Chinkami w wąskich sukniach, wzorowanych na krojach zachodnich, ale też z Francuzkami, z pięknymi córkami rosyjskich arystokratów, a nawet z nieco mniej licznymi Angielkami czy Amerykankami.
W obu tych miastach rozwijał się nowoczesny teatr, a takie gwiazdy jak Wu-Chiński Motyl współzawodniczyły z ulubienicą Hollywoodu, Amerykanką Janet Gaynor, o powodzenie w zawsze pełnych salach kinowych. Młode pary chciały teraz mieszkać „na swoim”, a nie, jak nakazywała stara tradycja z całym klanem, znaczna zaś część ówczesnych książek i opowiadań ukazujących się w czasopismach mówiła o smutnym losie kochanków rozłączonych przez rodziny. Normalne stało się, że mężczyzna zostawiał jedną żonę w domu rodzinnym na wsi, a prowadząc interesy w mieście brał sobie drugą. Chińczycy zawsze potrafili dostosowywać swe zasady do potrzeb chwili i dlatego właśnie w Chinach nigdy nie było rewolucji takiej, jaka wybuchła na przykład w Rosji. Obyczaje zmieniały się, ale nie gwałtownie. Zmieniały się też niestety chińskie domy. Na miejscu dawnych pełnych wdzięku domostw wtopionych w krajobraz wyrastały teraz jak po deszczu obrzydliwe, piętrowe pudełka i szpeciły całą okolicę. Panowała nieszczęsna moda na wszystko co zachodnie, a efekty były najczęściej straszne.
Te i inne wieści docierały do mnie do Pensylwanii. W listach od przyjaciół-Chińczyków czytałam o tylu korzystnych przecież zmianach, że zaczynałam zastanawiać się, czy nie zbyt pochopnie opuściłam kraj mego dzieciństwa. Nie żałowałam tej decyzji, bo w nowej ojczyźnie znalazłam szczęście, bo znalazłam radość w poznawaniu jej życia, jej mieszkańców i ich zwyczajów. Pamiętałam jednak, co mówili mi na pożegnanie wszyscy chińscy znajomi. „Jedź do kraju przodków, bo tak trzeba, ale na starość i tak tu powrócisz”. W duchu nie zgadzałam się z nimi, bo czułam, że nie powrócę tam nigdy. Ale czy wytrwam w mym postanowieniu? Czasami szczerze w to wątpiłam. Chiny to idealny kraj dla starych ludzi. To kraj, w którym szacunek otacza człowieka za to tylko, że dożył starości. Ileż to razy w każdej części Chin wjeżdżałam do wioski i natychmiast dostrzegałam rozpartych wygodnie na ławeczce przed domem, na skraju klepiska, starych Chińczyka lub Chinkę, drzemiących spokojnie w słońcu, w wygodnych szatach, z fajką w dłoni, oddających się lenistwu, którego nikt im nie bronił, kochanych, otoczonych troskliwą opieką. Wszystko za to tylko, że są starzy! Starych ludzi ceniono w Chinach, nie obawiano się ich. Gdy starsi mówili, młodsi milkli i chciwie słuchali płynącej z ich ust mądrości.
Byłam wstrząśnięta, gdy zobaczyłam, jak traktuje się starszych w mojej ojczyźnie, jak rozpaczliwie usiłują ukryć swój prawdziwy wiek, jak udają sprawność i zdolność do całodziennej pracy. Jeszcze większą niesprawiedliwością niż los opuszczonych dzieci jest powszechny w Ameryce zwyczaj oddawania rodziców i dziadków do domów starców lub do zakładów dla obłąkanych, często pod pretekstem zwykłej, niegroźnej, starczej sklerozy. Przypuszczam, że brak serca dla najmłodszych i najstarszych ludzi w naszym kraju bierze się z niepewności, z jaką musi nieustannie borykać się jednostka w walce o byt swój i rodziny. Starsi wyczuwają strach młodych, więc starają się nie korzystać z ich pomocy, a jeśli korzystają, to z nieczystym sumieniem. Przez to między poszczególnymi pokoleniami powstaje otchłań wzajemnej obawy, której nie zastąpi bardziej naturalne uczucie, miłość.
Rozmawiałam nie tak dawno temu z sympatycznym staruszkiem, który przez wiele lat prowadził miejscowy bank. Interesował się domem starców w pobliskim mieście i dowiedział się, że od czasu do czasu kierownik tego domu na progu znajduje rankiem starych ludzi, podrzuconych tam przez syna lub córki, ludzi tak zastraszonych, że nie podają nazwiska rodziny. I takie rzeczy się zdarzają.
Społeczeństwo musi wreszcie zrobić coś, by starsi ludzie nie musieli i nie mogli bać się młodych, bać się, że zostaną przez nich porzuceni, bo prawdę o każdej cywilizacji poznaje się po trosce o tych, którzy potrzebują pomocy. Gdy tylko Hitler zaczął pozbywać się starych ludzi, wiedziałam, że jego reżim musi runąć, że jego system jest zły i anachroniczny, że prawo ewolucji działa i w odniesieniu do człowieka. Moje przewidywania sprawdziły się szybko!
Znowu jednak zboczyłam z tematu. Trudno powiedzieć, jak potoczyłyby się sprawy chińskie, gdyby Japonia nie postanowiła akurat wtedy realizować swych snów o potędze. Cziang Kai-szek nie spodziewał się, że nastąpi to tak szybko, więc zachęcony pozornymi sukcesami kontynuował politykę „spokoju wewnętrznego”. Zepchnął komunistów w najdalszy kąt na północnym zachodzie kraju i pacyfikował kolejno poszczególne prowincje. Komuniści, choć w odwrocie, ustanowili własny niezależny rząd, co jeszcze bardziej rozzłościło dążącego do jedności Chin Czianga. W grudniu 1936 roku postanowił przystąpić do ostatecznej rozprawy. Wyruszył ze stolicy Szensi, z Si-an, prowadząc wojska tej prowincji i ludzi Czang Siie-lianga, syna starego „pana wojny” z Mandżurii, Czang Tso-lina. Czang Sue-liang i jego armia przebywali na wygnaniu, od czasu gdy Mandżuria znalazła się w japońskich rękach, i rwali się do walki z Japończykami, z mniejszym natomiast entuzjazmem maszerowali przeciwko komunistom, bądź co bądź własnym rodakom. Cziang Kai-szek wiedział o tym nastrojach, więc siódmego grudnia wraz z całym sztabem przyleciał do Si-an, by ostatecznie połączyć siły i poprowadzić wojska przeciw gotowym do rozpaczliwej obrony komunistom.
Ku swemu wielkiemu zdumieniu dwunastego dnia tego samego miesiąca, gdy wypoczywał w zdrojowisku leżącym w pobliżu miasta, został nagle aresztowany przez Czang Siie-lianga, swego sprzymierzeńca! Nie trzeba opowiadać na nowo o tym znanym incydencie, który swego czasu wstrząsnął całym światem. Warto jednak przypomnieć przyczyny tego wydarzenia, zapewne mniej oczywiste.
Otóż Czang Sue-liang już przedtem nawoływał do pojednania między Kuomintangiem a komunistami i podjęcia wspólnej walki przeciwko Japończykom, codziennie zajmującym dalsze połacie północnych Chin i, co w tym momencie było już oczywiste, planującym podbój całego kraju. Można założyć, że młody marszałek, bo tak go tytułowano, widział w pokonaniu Japonii jedyną szansę powrotu do Mandżurii, że uważał za bezsens bratobójczą walkę z komunistami, gdy tymczasem wróg zewnętrzny po kawałku wykradał terytorium Chin. Cziang Kai-szek, znany ze swego uporu i gwałtownego usposobienia, nie chciał jednak nawet słuchać takich argumentów i upierał się, by najpierw pokonać komunistów.
W Nankinie padł blady strach nie tylko na rodzinę Czianga, lecz również na cały jego rząd. Wkrótce okazało się, że w Kuomin-tangu następuje rozłam na przeciwników i zwolenników Starego Tygrysa. Ci pierwsi uważali, że powinno się poświęcić Czianga i zewrzeć szeregi, ci drudzy, że bez niego padnie ich rząd. Spór postanowiła rozwiązać rodzina Cziang Kai-szeka. Jego małżonka wkrótce przyleciała do Si-an, by znaleźć się u boku męża.
Tymczasem dostojnego więźnia odwiedził ugrzeczniony komunista Czou En-lai. Przy wiózł propozycję kompromisu, będącego równocześnie typowym przykładem polityki bata i marchewki. Jeżeli Cziang spełni przedstawione warunki, komuniści uznają go za swego przywódcę i głowę państwa. Marchewka? Amnestia dla „buntowników”, rozejm między Kuomintangiem a komunistami i wspólna walka przeciwko Japonii. A bat? No właśnie! Jeżeli Cziang Kai-szek nie zgodzi się na przedstawione warunki, zostanie natychmiast zgładzony. Cziang, choć niechętnie, zgodził się wreszcie, a warunki zostały dotrzymane. Uwolniono go, uznano oficjalnie za głowę państwa i rozpoczęto przygotowania do walki z Japonią.
Wszyscy jednak wiedzieli w duchu, że całe zdarzenie było w gruncie rzeczy sukcesem komunistów. Wtedy to po raz pierwszy młodzi intelektualiści, nawet dotychczasowi zwolennicy Kuomintangu, zaczęli myśleć poważnie o komunizmie. Czyżby znaleźli się wreszcie Chińczycy gotowi poświęcić własne interesy dla ratowania kraju przed wrogiem z zewnątrz? To było coś nowego! Do pewnego stopnia zaczął odżywać idealizm nadwątlony przez lata rządów Kuomintangu. Zaczęto mówić o „reformie rolnej” - komuniści skwapliwie podchwycili ten termin.”Nie jesteśmy tacy, jak komuniści rosyjscy” - głosili. - „My chcemy reformy rolnej, my jesteśmy Chińczykami”. Było to bardzo sprytne i stanowiło bez wątpienia część długofalowego planu przejęcia władzy. Nie wiadomo, czy Cziang Kai-szek od razu zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Chyba tak, bo od samego początku kwestionował sens tego terminu. Na pewno zaś czuł się nieswojo w tym wymuszonym przymierzu.
Również Amerykanie muszą zrozumieć, że to pierwsze zwycięstwo komunizmu w Chinach zostało odniesione nad Chińczykami przez Chińczyków. Trudno mówić o jakimkolwiek udziale sowieckiej Rosji, chyba że uprzednie wycofanie doradców było działaniem zamierzonym, a mającym na celu pobudzenie lokalnego, narodowego komunizmu. Rosjanie dość długo patrzyli nieufnie na separatyzm Mao Tse-tunga, a podczas drugiej wojny światowej bardzo skrupulatnie przestrzegali uznawania Cziang Kai-szeka za głowę państwa chińskiego. Dopiero potem, gdy zrozumieli, że upadek Kuomintangu jest bliski, zaczęli dążyć do sojuszu z komunistami chińskimi i umocnienia swej pozycji w Azji przez poróżnienie Chińczyków z Amerykanami, a niczego nie podejrzewający i zdezorientowani Amerykanie dali złapać się w tak zastawioną pułapkę, jeśli rzeczywiście była to pułapka. W błogiej nieświadomości postępowali dokładnie tak, jak tego chciała Rosja, już wówczas uznawana przecież przez nas za potencjalnego wroga.
Ale nie uprzedzajmy wypadków. Nietrudno zgadnąć, dlaczego komuniści tak bardzo pragnęli wojny z Japonią. Głośno mówili o walce, choć w rzeczywistości stawiali Japończykom bardzo słaby opór, a cały ciężar walki, przynajmniej z początku, spoczął na Cziang Kai-szeku. Tak było aż do Pearl Harbor i przystąpienia do wojny Stanów Zjednoczonych. Chińscy komuniści żywili oczywiście nadzieję, że Japończycy nie tylko pokonają wojska kuomintangowskie, lecz i całe stare Chiny, że zapanuje anarchia i zniszczenie, a wtedy pojawią się jako jedyny zbawca kraju przed wszechogarniającym chaosem. Była to bardzo mocna sieć, a wplątany w nią Cziang Kai-szek nie miał swobody manewru. Musiał być tego świadom, bo z początku stawiał Japończykom zadziwiająco silny i skuteczny opór. Nic dziwnego. Jego jedyną nadzieją było pokonanie Japończyków, bo wtedy zobojętniały lud znów przyłączyłby się do zwycięzcy. Zwycięstwo nad Japończykami oznaczałoby więc dla Cziang Kai-szeka równoczesne pokonanie komunistów. I tak obie strony czekały na niepowodzenie przeciwnika, wykorzystując zagrożenie japońskie jako środek do osiągnięcia celu. Z jedną tylko różnicą. Komuniści liczyli na przegraną Czianga w wojnie z Japonią, bo dla Czianga nieodzowne było zwycięstwo. Dlatego też Cziang miał w przyszłości sprzymierzyć się z Zachodem, wrogiem Japonii, zwycięstwo Zachodu miało oznaczać również jego sukces. W takiej to sytuacji znaleźli się Chińczycy w listopadzie roku 1938.
Tego samego roku, w tym samym mniej więcej czasie, przebywałam w Szwecji, dokąd pojechałam, by odebrać literacką nagrodę Nobla.
Przygotowania do podróży były bardzo gorączkowe, bo obejmowały nie tylko mnie, lecz całą bez wyjątku rodzinę, w tym całą piątkę dzieci, z których najstarsze miało lat dwanaście, a żadne z młodszej czwórki nie przekroczyło wieku czterech lat. Choć mieliśmy dobrą opiekunkę i solidną gosposię, nigdy jeszcze nie zostawiałam dzieci na dłużej niż jedną czy dwie noce, a teraz miałam wyjechać na prawie cały miesiąc. Postanowiłam zrobić wszystko, by zdążyć z powrotem przed Świętami Bożego Narodzenia. Z trudem udało nam się ułożyć odpowiedni plan podróży, choć dawał nam tylko cztery dni w Szwecji, w dodatku musieliśmy zatrzymać się najpierw w Londynie, a potem w Danii. Choć czekała mnie wspaniała uroczystość, martwiłam się, że nie będzie mnie w domu przez miesiąc, że rodziców dzielić będzie od dzieci wielkie morze. Wreszcie pewnego szarego, listopadowego dnia weszliśmy w Nowym Jorku na pokład Normandie, mój mąż, moja śliczna pasierbica Betty, wówczas dwudziestoletnia, i ja. Nigdy nie czułam się dobrze na morzu, uwielbiałam jedynie patrzeć na nie z brzegu, a teraz z przerażeniem zauważyłam, że nim jeszcze wyszliśmy z portu, załoga już wiązała linami krzesła, stoły i inne meble, jakby wszyscy byli z góry przekonani o złej pogodzie. Okazało się później, że przygotowania te związane były nie tyle z pogodą, co z samym statkiem, delikatnym i zbyt wąskim jak na swą długość. Rzucało nim na każdej, najdrobniejszej nawet fali. Odpłynęliśmy. Jedyną moją pociechą był cud techniki, radiotelefon, dzięki któremu jeszcze tego samego wieczoru usłyszałam głosy dzieci, lecące nad rosnącym z minuty na minutę pasmem wody. Sprawiały wesołe wrażenie, wszystko było w porządku.
Już w kilka dni po przybyciu na miejsce zorientowałam się, że europejska wojna jest znacznie bliżej, niż my, Amerykanie, mogliśmy się spodziewać. Rzecz jasna dochodziły do nas niepokojące wieści, nie wszyscy w nie wierzyli, ale ja spędziwszy całe życie w niebezpieczeństwie wojny i rewolucji, nie mogłam ich bagatelizować, potrafiłam wyczuć proch w powietrzu. W Londynie podejrzenia przerodziły się w pewność, choć hotel, w którym się zatrzymaliśmy, był jak zawsze po angielsku spokojny i luksusowy. Nie było większego luksusu niż ten, który zapewniały angielskie hotele przed wojną. Te nowe, mimo całego blichtru i splendoru, nie mogą konkurować z dyskretnym przepychem naprawdę dobrego hotelu w Londynie. Wanny były tam głębokie, baterie łazienkowe potężne, gorąca woda była gorąca, ręczniki zaś grube jak kołdry i wielkie jak prześcieradła. W dodatku jestem jednym z tych dziwnych stworzeń, które ubóstwiają tradycyjną kuchnię angielską i tamtego listopada rozkoszowałam się nią na poły z melancholią, na poły z tęsknotą i w duchu niemal proroczym. Przeczuwałam, że któregoś dnia nie będzie już tak grubych befsztyków, takich pieczeni, takich puddingów ani nawet tak rozgotowanych, olbrzymich głów kapusty czy udźców baranich ze smażonymi ziemniaczkami i tłustym sosem, tych wszystkich słodzonych biszkoptów w winie, omlecików i herbaty mocnej jak ług. Było bowiem oczywiste, że Niemcy przygotowywały się do wojny. Co rozsądniejsi Żydzi wyjeżdżali w pośpiechu. Tymczasem londyńskie ulice ciągle nosiły ślady poprzedniej wojny: drogowskazy do schronów, obrona przeciwlotnicza... Jeszcze nie skończyła się przeszłość, a już nadciągała dużo groźniejsza przyszłość, bo w Niemczech pojawił się ktoś znacznie gorszy niż stary Kaiser. Wszędzie czuło się niepokój i obawę, chęć do ustępstw graniczących niemal z hańbą. Oczywiste było jednak, że gdy wyczerpią się możliwości ustępstw, pozostanie honor, nie hańba.
Inne nastroje panowały w Danii. Duńczycy zdawali sobie sprawę z tego, że ich kraj jest mały, tak mały jak Belgia podczas pierwszej wojny. Nie mieli najmniejszych szans, by zatrzymać straszliwą machinę wojenną Niemiec, i z góry postanowili nie stawiać oporu. Dania miała poddać się, ale nie dać rozbić, wpuścić najeźdźców, ale nigdy ich nie zaakceptować. Duńczycy twierdzili, że to jedyny sposób uniknięcia całkowitej zagłady. Słuchałam tych rozmów, tych planów, a wokół piękne miasta Danii i jej dostatnia wieś żyły sobie w spokoju, jakby nic się nie działo. W czasie poprzedniego pobytu w Danii, gdy kilka lat temu wracałam do Chin, jeździłam po farmach i zapamiętałam ich spokój, ich dostatek. Pewnego słonecznego popołudnia spotkałam przy stodole pewnego rolnika zajętego malowaniem, ale nie ścian czy podłóg, lecz zielonych drzew, pól zboża i stojącej wody na bielonej wapnem ścianie, i to całkiem realistycznie. Gdy spytałam go, dlaczego maluje na ścianie stodoły zamiast na płótnie, odpowiedział:
- Bo to dla krów, proszę pani. Jak przyjdzie długa zima, lubią tu patrzeć i wyobrażać sobie, że to lato. Cieszy je to.
Rozumiem tych ludzi, rozumiem, dlaczego woleli ulec na jakiś czas, niż patrzeć na zniszczenie swych domów i stodół.
Mimo to było mi tam ciężko i nie mogłam cieszyć się, że znów jestem w Danii. Dostałam zaproszenie do odwiedzenia Niemiec, odrzuciłam je, a następnego dnia w jednym z kopenhaskich dzienników przeczytałam taką oto notatkę:
„Pearl Buck powiedziała nam, że nie zamierza odwiedzić kraju, w którym nie przestrzega się prawa do wolności słowa i sumienia.
- A nie chciałaby pani odwiedzić kiedyś Niemiec? - zapytaliśmy.
- Owszem - odpowiedziała - na swój sposób jestem ciekawa, jak teraz żyje się Niemcom, ale myślę, że nie byłabym tam mile widziana. Nie zamierzam odwiedzać kraju, w którym nie byłoby mi wolno powiedzieć tego, co myślę. Jestem przeciwna totalitaryzmowi, jestem demokratką.
Pearl Buck mówiła te słowa bardzo cichym, spokojnym głosem, ale wiemy, że było to dla niej bardzo ważne, właśnie tu, w Kopenhadze”.
W Kopenhadze bardzo przygnębiły mnie również rozmowy ze znajomymi Chińczykami, którzy byli zwolennikami Kuomintangu lojalnymi wobec Cziang Kai-szeka i niepokoili się teraz coraz bardziej widoczną słabością jego rządu. O Chiny pytali mnie też dziennikarze i tym musiałam odpowiadać z całkowitą szczerością na podstawie tego, co wiedziałam. Uważałam, że zatajanie groźnej prawdy w tak kluczowym momencie historii byłoby nieuczciwością. Pytana więc o Chiny odpowiadałam, że nie sądzę, by przez najbliższe dziesięć lat doczekały one prawdziwego pokoju, że krajowi temu potrzeba teraz przede wszystkim silnej władzy centralnej, zdolnej odzyskać i utrzymać zaufanie społeczne. Nie, nie wierzę, by udało się to Cziang Kai-szekowi, bo on miał już swoją szansę, lecz jej nie wykorzystał. Czy w Chinach nadal panuje taka bieda jak dawniej? Tak, bo choć chińscy dyplomaci i inni Chińczycy przebywający za granicą usiłują inaczej przedstawiać tę sprawę, prosty lud bieduje, jak biedował. Nie twierdzę, że wszyscy urzędnicy są skorumpowani, ale wielu jest, niestety większość z nich nie interesuje się w ogóle losem ludu.
Zapewne można było oszczędzić tych mocnych słów, ale zawsze uważałam, że niebezpiecznie jest unikanie prawdy, że znacznie uczciwsze jest mówienie wszystkiego, co się wie. W efekcie obrazili się na mnie przedstawiciele Kuomintangu w Szwecji i nie zjawili się na uroczystości wręczenia nagrody w Sztokholmie. Było mi przykro, ale może dobrze się stało, bo w ich obecności nie mogłabym pozostać obojętna. Polityka mnie nie interesuje. Uważam, że rządy są wyłącznie po to, by służyć rządzonym, bo po cóż innego?
Sinclair Lewis powiedział mi kiedyś, żebym nie pozwoliła, „by ktokolwiek starał się umniejszyć znaczenie otrzymania przeze mnie nagrody Nobla. To wielkie wydarzenie i największy zaszczyt, jaki może spotkać pisarza. Ciesz się tym, bo to najpiękniejsze wspomnienie całego życia”.
Do Sztokholmu pojechałam pamiętając tę właśnie radę. Okazała się bardzo dobra. Zaznałam w życiu wiele szczęścia, przeżyłam wiele wspaniałych chwil, ale obok ciągłej radości życia rodzinnego właśnie owe cztery dni spędzone w Szwecji w roku 1938 są moim najmilszym wspomnieniem. Nagroda trafiła mi się, jak już pisałam, wtedy, kiedy jej najbardziej potrzebowałam, kiedy rozpoczął się ten trudny okres w życiu każdego pisarza, gdy publiczność amerykańska zaczęła odreagowywać pochwały, jakimi obsypuje każdego nowo odkrytego twórcę. Zawsze tak się dzieje, ponieważ pochwały są zawsze przesadne, przesadna jest również krytyka i lekceważenie. Pochwały nie przewróciły mi w głowie, a ich przesada bawiła mnie tylko i lekko wzruszała, za to napastliwość nieprzychylnej krytyki, istne mieszanie z błotem, gdy już raz się zaczęło, na jakiś czas zachwiało moją pewnością siebie. Opadło ze mnie to wszystko dzięki dobroci Szwedów, dobroci połączonej z godnością i spokojem, a podejmowali mnie bez nadmiernych zachwytów, za to z szacunkiem i sympatią. Nigdy im tego nie zapomnę.
W listopadzie w Sztokholmie jest niemal ciemno. Słońce nawet w południe ledwo wychodzi zza horyzontu, ale całe miasto aż skrzy się od świateł. Po powitaniu na dworcu przewieziono nas do Grand Hotelu, gdzie zamieszkaliśmy w królewskim apartamencie, prawdziwie królewskim i bardzo wygodnym. Obsługa była tam doskonała, robiono wszystko, by umilić nam pobyt. Tego roku nagrodę Nobla odbierały tylko dwie osoby. Tą drugą był grzeczny, drobny człowieczek, włoski fizyk nazwiskiem Fermi. Dotąd nie słyszałam o nim wiele, ale spotkanie z nim, jego śliczną żoną i dwójką ciemnookich dzieci było niezwykle przyjemne. Później Enrico Fermi znalazł się w Stanach Zjednoczonych. Teraz to nazwisko jest powszechnie znane w związku z jego wkładem w skonstruowanie bomby atomowej. Wtedy jednak nigdy bym nie przypuściła, że może mieć cokolwiek do czynienia z tak śmiercionośną bronią. Rozszczepienie atomu? Wtedy termin ten był dla mnie pustym dźwiękiem.
Gdy tylko rozpakowaliśmy walizki, pojawił się przystojny młody człowiek, szwedzki attache. Przyniósł program całego naszego pobytu i z podziwu godną uprzejmością pouczał nas co do właściwego zachowania podczas ceremonii. Zdaje się, że obawiał się nieco mojej reakcji, niepewny, czy Amerykanka, obywatelka republiki, potrafi zachować się właściwie na dworze. Szwecja to cudowne połączenie nowoczesności z tradycją. Bardzo podobały mi się oba oblicza tego najbardziej cywilizowanego wśród narodów świata.
- Czy może mi pani powiedzieć - powiedział nasz opiekun swą doskonałą, choć nie pozbawioną obcego akcentu angielszczyzną; w jego głosie czuć było pewne zdenerwowanie - czy będzie pani miała coś przeciwko temu, by po odebraniu nagrody z rąk naszego króla wycofać się nie odwracając do niego plecami? Mieliśmy ten problem z pewnym obywatelem sowieckim...
Zapewniłam go, że oczywiście nie mam nic przeciwko temu, by nie odwracać się do króla plecami. W odpowiedzi usłyszałam wyraźne westchnienie ulgi, i dalsze instrukcje przechodziły mu przez gardło znacznie swobodniej. Czytał je z maszynopisu, wyjaśniając każdy punkt czterodniowego programu, ja zaś słuchałam z najwyższą uwagą, chcąc wypaść jak najlepiej, jako pisarka i jako przedstawicielka Ameryki.
Słuchałam tak uważnie, że teraz pamiętam to wszystko aż nazbyt szczegółowo. Oczywiście punktem kulminacyjnym było samo wręczenie nagrody, które nastąpiło wieczorem następnego dnia po przybyciu do Sztokholmu.
Wielka Sala Koncertowa wyglądała wspaniale. Na wysokim podwyższeniu, udekorowanym flagami i kwiatami, siedzieli półkolem dostojni członkowie Akademii. W pierwszych rzędach widowni zasiadła godnie rodzina królewska, błyszcząca od klejnotów i z królewskim spokojem oczekująca rozpoczęcia ceremonii, a tymczasem z galerii grzmiały fanfary.
Posadzono mnie na końcu pierwszego rzędu po lewej stronie przejścia, skąd mogłam obserwować wszystkich uczestników uroczystości. Nie rozumiałam wstępnych przemówień, bo były wygłaszane po szwedzku, mogłam więc spokojnie medytować nad tym, co mnie spotkało, i z przyjemnością słuchać granej co jakiś czas muzyki. Nigdy nie zapomnę tej uroczystości. Najżywszym wspomnieniem pozostanie dla mnie chwila, gdy stanąwszy przed sędziwym królem, by odebrać nagrodę, wykonałem obowiązkowy dyg i spojrzałam z bliska w jego twarz. Zobaczyłam nie twarz króla, lecz mojego starego, nieżyjącego już od dawna ojca, i natychmiast zapomniałam o wszystkim. Podobieństwo istotnie było niezwykłe: wysoka, chuda postać, szczupła twarz, silnie zarysowana szczęka, jasnoniebieskie oczy, okrywający górną wargę wąs, a nawet dłoń, którą wręczał mi ową wielką kopertę, przypominała mi ręce mego ojca. Byłam tak wstrząśnięta, że z trudem wybąkałam „Dziękuję, Wasza Wysokość” i omal nie zapomniałam o obietnicy wycofania się tyłem. Przypomniałam sobie w ostatniej chwili, ale wracałam na miejsce na podwyższeniu kompletnie rozstrojona. Po raz pierwszy wspominam o tym publicznie, ale zaraz po powrocie do hotelu odszukałam w walizce zdjęcie ojca i pokazałam mężowi, a on równie jak ja wyraźnie dostrzegł to podobieństwo. Nie może tu być mowy o zwykłym przypadku, musi być jakiś powód, choćby w geografii, bo krajobraz i klimat tworzą podobieństwo między ludźmi mieszkającymi na tym samym skrawku ziemi, a moi przodkowie ze strony ojca pochodzili przecież z tej samej części Niemiec, która wydała szwedzką rodzinę królewską, od stosunkowo niedawna zasiadającą na tronie tego kraju. To dziwne i symboliczne zarazem, że ojciec objawił mi się w tej wielkiej chwili.
Potem był jeszcze bankiet wydany przez następcę tronu. Odbył się bardzo uroczyście w pięknym ratuszu, wśród kwiatów i wspaniałości srebra. Było bardzo przyjemnie, a największą radość sprawiła mi rozmowa z następcą tronu. Jak się okazało, posiadał on nie tylko dużą kolekcję chińskich dzieł sztuki, ale również wiele o Chinach wiedział. Długo, tak długo, że w ogóle nie pamiętam, co jadłam, mówiliśmy o tym kraju, a potem o przyszłości. Na ten temat następca tronu wypowiadał się, rzecz jasna, bardzo ostrożnie. Do tego czasu zdążyłam jednak porozmawiać w Sztokholmie z tyloma osobami, że wiedziałam już, że w razie wojny Szwedzi postąpią inaczej niż Duńczycy. Szwecja była już niemal zdecydowana zachować neutralność. Byli tacy, którzy uważali, że rozsądniej byłoby opowiedzieć się po stronie Niemiec, inni twierdzili, że taki sojusz jest niemożliwy. Chwila podjęcia decyzji zbliżała się z zastraszającą szybkością. Byłam przekonana, że ważne jest, bym jako Amerykanka opowiedziała się najsilniej po stronie ludzkiej wolności. Gdy więc po bankiecie przyszła na mnie kolej zajęcia miejsca na niewielkiej mównicy i wygłoszenia krótkiego przemówienia, podziękowałam za nagrodę słowami ważnymi zapewne tylko dla mnie samej, ale koniecznymi. Przytaczam je tutaj na pamiątkę.
Wasza Wysokość
Panie i Panowie!
Nie potrafię wyrazić całej mojej radości za to, co tu mówiono o mnie, za to, co mnie tu spotkało. Przyjmuję tę nagrodę z przekonaniem, że moje zasługi w dziedzinie literatury rangą nie dorastają temu wyróżnieniu. Mogę tylko wyrazić nadzieję, że te książki, które przyjdzie mi dopiero napisać, wynagrodzą w jakimś stopniu ten niedostatek. Bo mogę przyjąć nagrodę tylko w tym duchu, w jakim, rozumiem, została przyznana: nie za to, co było, ale za to, co będzie. Cokolwiek w przyszłości napiszę, będzie bezpośrednio związane ze wspomnieniem dzisiejszego dnia.
Przyjmuję tę nagrodę również w imieniu mojej ojczyzny, Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Wciąż jesteśmy młodym narodem, świadomym, że nie osiągnął jeszcze pełnego rozkwitu. Nagroda przyznana jednej Amerykance jest zachętą nie dla niej samej, lecz dla wszystkich pisarzy amerykańskich. Chciałabym dodać, że w moim kraju uważa się za bardzo ważne, że nagrodę tę przyznano kobiecie. Wy, którzy potrafiliście docenić talent waszej rodaczki, Selmy Lagerlóf, którzy od dawna już nagradzacie dokonania kobiet w innych dziedzinach, być może nie jesteście całkowicie świadomi, co dla wielu krajów, nawet dla mojej ojczyzny, oznacza, że to kobieta staje teraz przed wami. Mówię jednak w imieniu nie tylko pisarzy, nie tylko kobiet, lecz w imieniu wszystkich Amerykanów, gdyż jest to nasze wielkie, wspólne święto. Nie byłabym sobą, gdybym, tym razem zupełnie nieoficjalnie, nie wspomniała choćby słowem o narodzie chińskim, którego życie przez wiele lat było również moim życiem, którego życie na zawsze pozostanie cząstką mego życia. Mentalność mojego narodu i narodu chińskiego - mojego narodu przybranego - są pod wieloma względami bardzo podobne, ale największe między nimi podobieństwo to wspólne umiłowanie wolności. Jest to szczególnie aktualne właśnie teraz, gdy cały naród chiński prowadzi wielki, największy ze wszystkich bój, bój o wolność. Nigdy nie czułam dla Chin większego podziwu niż teraz, gdy cały naród jednoczy się w obliczu wroga zagrażającego tej wolności. Owo pragnienie wolności, płynące z natury tego kraju, sprawia, że staje się on niezwyciężony. Wolność to w naszych czasach najcenniejszy skarb ludzkości. My - Szwecja i Stany Zjednoczone - wciąż jeszcze go posiadamy. Mój kraj jest młody, ale pozdrawia was z poczuciem tego szczególnego pobratymstwa, was, których ziemia jest tak stara i tak wolna.
Po moim przemówieniu głos zabrał doktor Fermi, a potem śpiew z wielkiej sali pod salą bankietową dał nam znać, że wkrótce rozpocznie się wieczorny bal, na który już gromadzili się studenci uniwersytetu w Sztokholmie. Moją śliczną pasierbicę Betty poprowadził w pierwszą parę syn następcy tronu. Jak mały Kopciuszek w białej sukni, z błyszczącymi oczyma, spłynęła po schodach na parkiet u jego boku, a my patrzyliśmy z balkoniku na ten widok pełen wdzięku i młodości.
Szczęśliwe, choć bardzo wypełnione dni biegły jeden za drugim, a głównym punktem programu dnia następnego była kolacja w pałacu królewskim. Wszystkie wolne chwile zabierały nam oczywiście odwiedziny i wywiady, ale i z nich uczyłam się czegoś o Szwecji, jej wspaniałych mieszkańcach i jej przeszłości. Sto lat temu Szwecja, rozdarta i wyniszczana ciągłymi walkami z sąsiadami, stanęła przed wyborem: dalej dźwigać ciężar wojen, do których prowadzili ją przywódcy wojskowi, czy wyrzec się ich i zacząć budować życie w pokoju, oparte na niezmiennej polityce neutralności w obliczu każdego konfliktu. Wybrano pokój, a przez lata, które upłynęły od tej decyzji - decyzji, którą prędzej czy później musi podjąć każdy naród, jeśli nie chce wyginąć - Szwecja urosła w siłę i zapanował w niej dostatek. Nie da się tego ciągnąć w kraju uwikłanym w ciągłe wojny.
Takie właśnie myśli krążyły mi po głowie, gdy pewnego wieczoru stanęłam przed bramą pałacu, przed którą oczekiwał na mnie tłum dzieci. Nie mogłam oprzeć się pokusie zatrzymania się i pogawędzenia z nimi. Przeciągnęło się to tak bardzo, że zniecierpliwiona straż ponagliła mnie do wejścia. Wstąpiłam na szerokie, kręte schody, które doprowadziły mnie do komnaty, gdzie razem z doktorem Fermim miałam czekać na wprowadzenie do sali bankietowej.
Dokładnie tej sali nie pamiętam, być może dlatego, że drugiego dnia tych uroczystości byłam już oswojona z przepychem. Za każdym stołem stał lokaj, a naprzeciw mnie siedział król, mający po obu stronach dwie starsze księżne, jedyne w towarzystwie kobiety wystarczająco wysokiego urodzenia, by zajmować miejsce przy majestacie. Nie pamiętam szczegółów przyjęcia również dlatego, że posadzono mnie obok brata królewskiego, księcia Wilhelma, podróżnika i łowcy grubej zwierzyny, człowieka wielkiej mądrości i doświadczenia. Rozmowa z nim była wprost fascynująca, a szczególnie ciekawe były jego opowieści o pobycie wśród afrykańskich Pigmejów. Serwowano mi jedną po drugiej wyśmienite potrawy - w tym pice de resistance kolacji, befsztyk z renifera - i nagle, zanim się zorientowałam, było po posiłku, bo król wstał od stołu. Całe to niezwykłe menu podano w niespełna czterdzieści pięć minut! Dlaczego? Okazało się, że zgodnie z etykietą dworską, gdy król kończy jeść kolejne danie, wraz z jego nakryciem służba zbiera talerze wszystkich pozostałych stołowników. Niestety! Niektórych dań w ogóle nie spróbowałam, bo zanim zdążyłam choćby unieść widelec do ust, zabierano mi talerz z nietkniętą potrawą. Jak wyjaśniła mi później jedna z dam dworu, król nigdy nie rozmawia wiele z obiema księżnymi, gdyż zmuszony ciągle siedzieć przy stole między nimi, nie ma już zbyt wielu tematów do rozmowy. Nie rozmawiał, jadł więc znacznie szybciej niż inni, i dlatego ten wspaniały bankiet trwał tak krótko.
W sali audiencyjnej, do której poprowadzono nas od stołu, wszyscy musieli stać tak długo, dopóki król nie zajmie miejsca. Usłyszałam z boku żałosne westchnienie dość otyłej damy dworu:
- Nasz kochany król co roku dłużej stoi!
Wreszcie jednak poprosił mnie do siebie. Tak jak mnie przedtem dyskretnie uprzedzono, zasiadł na kanapie, wskazał mi miejsce obok i dopiero wtedy wszyscy mogli usiąść. Tym razem byłam w pełni opanowana, głównie dzięki znanej mi zasadzie, że rozmowę musi zacząć głowa koronowana. Podano tymczasem kawę, królowi w złotej, mnie w porcelanowej filiżance. W milczeniu mieszał cukier, więc miałam okazję przekonać się, że również z profilu bardzo przypomina ojca. Nie wypadało mi jednak o tym mówić, więc nie powiedziałam. Mieszał kawę i mieszał, próbując jej co chwila, i wreszcie zadał mi parę pytań, nie pamiętam nawet, na jaki temat. Pamiętam za to, że w pewnej chwili pochylił się nagle do przodu z psotnymi iskierkami w swych jasnoniebieskich oczach i rozglądając się po sali na poły z czułością, na poły z ironią, wyznał mi, że często nudzi mu się to królowanie, że król zażywa bardzo mało swobody, że musi umieć sprostać nie tylko ważnym obowiązkom natury państwowej, lecz również codziennym wymogom etykiety, by nie urazić żadnego ze swych poddanych. Za to raz do roku, mówił z tymi samymi iskierkami, król ma wakacje. Jedzie wtedy zupełnie incognito pod nazwiskiem pana G. na Riwierę czy gdzieś indziej, gdzie nie jest już królem, tylko wesołym, starszym panem, z radością gra w tenisa i uprawia inne sporty, a obowiązki królewskie sprawuje przez ten czas następca tronu. Wyznał, że jest fanatycznym tenisistą, i z wielką satysfakcją opowiadał mi o meczu, który rozegrał z ówczesną mistrzynią Francji, Suzanne Lenglen. W pewnej chwili zrobił błąd w ustawieniu się, więc przeciwniczka zawołała do niego przez siatkę: „Niech Wasza Wysokość przesunie się trochę w lewo!”, na co on odparł bez namysłu: „Ach, to samo ciągle powtarzają mi moi ministrowie!”
Po chwili wstał, więc wszyscy również podnieśli się z miejsc. Przyjęcie było skończone.
Następnego dnia nieco się obawiałam, ponieważ było tradycją, że laureaci nagrody Nobla wygłaszają referat przed członkami Szwedzkiej Akademii Nauk, grupą wybitnych uczonych. Czegóż ja mogłabym ich nauczyć? Mieszkałam w Stanach Zjednoczonych akurat tak długo, by zrozumieć, jak bardzo mało wiem o swym narodzie, by pojąć, że muszę spędzić całe lata w tym nieszablonowym społeczeństwie, nim zdołam zrozumieć, skąd biorą się uczucia, słowa i czyny moich rodaków. Zresztą niewiedzę tę wypominano mi dość często. Już gdy Ziemia błogosławiona otrzymała nagrodę Pulitzera, niektórzy krytycy protestowali przeciwko przyznaniu tej czysto amerykańskiej nagrody książce o chińskich wieśniakach, napisanej przez kobietę, która nawet nie mieszkała w swym ojczystym kraju.
Referat musiał więc dotyczyć tematu, który znałam dobrze, a nie znanemu ogółowi Europejczyków. Zatytułowałam go „Powieść w Chinach”; został później wydany w formie cienkiej broszury pod tym samym tytułem.
Gdy spełniłam ten ostatni oficjalny obowiązek, pozostałe dni spędzone w pięknym Sztokholmie były już czystą przyjemnością. Muszę jednak wspomnieć o jeszcze jednym spotkaniu. Na obiedzie wydanym na moją cześć przez mojego szwedzkiego wydawcę, pana Bonniera, poznałam Selmę Lagerlóf, wielką kobietę i wielką pisarkę. Uwielbiałam jej książki. Była już w bardzo podeszłym wieku, ale umysł zachowała jasny. Jej zachowanie było skromne. Wyglądała bardzo ładnie w szarej, jedwabnej sukni i szalu z fioletowego aksamitu. Zwierzyła mi się, że uczestnicząc w głosowaniu nad tegoroczną nagrodą Nobla zdecydowała się ostatecznie na mnie, bo czytała biografie moich rodziców. Chyba trudno było sprawić mi większą przyjemność. Cieszyłam się, że śmiałe, nietuzinkowe życie mamy i ojca stało się częścią tamtych sztok-holmskich dni tak samo, jak było cząstką całego mojego życia.
Mogę podzielić się tutaj pewnym zabawnym wspomnieniem. Zaraz po ogłoszeniu przyznania mi nagrody Nobla w Stanach Zjednoczonych sądzono mylnie, że otrzymałam ją za samą tylko Ziemię błogosławioną. To nieprawda. Nagroda dotyczyła całej twórczości, na którą składały się wówczas głównie powieści chińskie i wspomniane biografie. Moi amerykańscy wydawcy zamieścili sprostowania, że chodzi o całą twórczość, i natychmiast księgarze zaczęli przysyłać zamówienia na moją rzekomą książkę pod tytułem Cała twórczość.
Rankiem dwunastego grudnia, na dzień przed wyjazdem ze Sztokholmu, dyskretnie uprzedzona wstałam wcześnie, owinęłam się w szlafrok i wróciłam do łóżka. Czekałam na gościa. O ósmej otwarły się drzwi i weszła śliczna dziewczynka w koronie z zapalonych świeczek na głowie, niosąc w rękach srebrną tacę z filiżankami kawy. Szła powolnymi, wdzięcznymi kroczkami, śpiewając piosenkę o Świętej Łucji. Podobne sceny odbywały się w tej chwili w całej Szwecji. Rolę Łucji powierzano zawsze najmłodszej z rodzeństwa. Tak zaczynał się dzień Świętej Łucji, czyli Święto Światła, tak ważne w kraju, gdzie całą zimę panują ciemności. Tego dnia słońce osiąga najniższy punkt na horyzoncie, po czym światła zaczyna stopniowo przybywać. Jest też w zwyczaju wybierać Łucję w każdym mieście. W roku 1938 została nią Ingrid Lohman, ładniutka ekspedientka ze sklepu futrzarskiego. Wieczorem odbywał się w ratuszu wielki bal, na którym zwykle dokonywano koronacji królowej. Mnie też zaproszono. Fascynujący był kontrast między tym balem a uroczystymi ceremoniami, w których uczestniczyliśmy w poprzednich dniach. Wielka sala, w której przedtem odbywał się bankiet, zapełniona była teraz zwykłymi stolikami, wokół których przetaczał się tłum zupełnie innych biesiadników. Nawet w trakcie koronacji ślicznej królowej nie ucichła muzyka, śmiechy i rozmowy. Wszystko to ukazywało mi inną Szwecję, swobodną, beztroską, wesołą i bardzo sympatyczną. Z żalem opuszczałam bal.
Następnego dnia, wczesnym rankiem, wsiedliśmy do pociągu, który miał wywieźć nas nad morze. Byliśmy wzruszeni pożegnaniem, jakie na dworcu zgotowała nam grupka Amerykanów. Po licznych pożegnaniach i uściskach dłoni, gdy pociąg ruszył, rozpoczęli chóralną pieśń, której stare, dobrze znane słowa długo jeszcze biegły za nami.
Mam ja na prerii dom
Na prerii, gdzie bizon bryka i jeleń
Gdzie nie mówi nikt
Słów smutnych i złych
A na niebie nie widać chmur
Pociąg pędził coraz szybciej pod ciemnym niebem, a przejmująca melodia chwytała za serca nas, jadących do takiego domu.
Najprzyjemniejszy był jednak powrót do domu. Serce zabiło mi żywiej, gdy przejeżdżając przez mostek zobaczyliśmy wreszcie nasz ukochany dom na wzgórzu. Jak mogłam kiedykolwiek sądzić, że nie mam w tym kraju korzeni? Zapuściłam je głębiej niż gdziekolwiek indziej, tak głęboko, że już ich stąd nie wyrwę. Dojeżdżaliśmy do końca alejki, ukazała się wielka, czerwona stodoła i sam dom, solidny, kamienny. Na drzwiach i oknach wisiały bożonarodzeniowe wieńce. Przez ośnieżoną łączkę biegły nam na spotkanie cztery małe figurki w czerwonych płaszczykach i pończoszkach. Serce przestało mi bić! Te uściski, te pocałunki, te okrzyki zdumienia, jak cała czwórka wyrosła przez ten jeden miesiąc, jakie mają różowe policzki, jakie błyszczące oczy! Tak, najlepszy jest zawsze powrót, ten happy end każdej podróży.
Mimo całej radości, mimo spokojnych świąt tego pamiętnego roku, nie opuszczały mnie - i nigdy nie przestaną opuszczać - dokuczliwe myśli o tym, co działo się na drugim krańcu mego świata, w Azji. Tam rozpoczęła się bowiem regularna wojna. Poprzednie starcia były w porównaniu z nią jedynie mało znaczącymi potyczkami. Uderzenie sił japońskich skierowane było na most Marco Polo nie opodal Pekinu. Wojska kuomintangowskie, grupujące swą obronę wokół Szanghaju i tam walczące z najeźdźcą, stawiały zadziwiająco silny opór, a komuniści na ogół unikali walki. Kuomintang, cały czas w odwrocie, musiał walczyć samotnie przez cały rok 1939. Nankin padł już w 1937. Rząd przeniósł się w górę Jangtse do Hankou, ale i to miasto padło w roku 1938. Szybko, zbyt szybko, całe wybrzeże chińskie wpadło w ręce Japończyków. Potwierdzały się nasze najgorsze obawy, że Cziang Kai-szek nie ma poparcia narodu. Wróg zajął najbogatszą i najważniejszą część kraju: okręgi przemysłowe wokół miast i żyzne, nadrzeczne doliny. Wojska Kuomintangu wycofały się w górzyste tereny na zachodzie, gdzie życie wciąż toczyło się tak jak przed wiekami. Za rządem, który tym razem obrał za swą siedzibę Czungking, podążyły też uniwersytety. Kuomintang podzielił się na dwa obozy: jeden opowiadał się za kontynuacją walki z Japończykami, choćby partyzanckiej, którą zaczęli stosować również komuniści, gdy wróg zbliżył się do opanowanych przez nich terenów; drugi chciał ugody z Japonią. Cziang Kai-szek zachował twarz, odrzucając wszelkie propozycje pertraktacji z wrogiem z zewnątrz. Zajął postawę wyczekującą, wierząc, że wojna światowa, która tymczasem wybuchła, prędzej czy później zmusi do wystąpienia, tym razem przeciw Japonii, Stany Zjednoczone. Ani przez chwilę nie wątpił w sojusz brytyjsko-amery-kański.
Dobrze pamiętam dzień wybuchu wojny w Europie! Tamtego lata wynajęliśmy dom w Martha's Vineyard, tuż obok ślicznego domu Katharine Cornell, nad samą zatoką. Woda była w sam raz dla dzieci: płytka, ciepła, przejrzysta. Wesołe, opalone tłuściochy baraszkowały w niej od świtu do nocy. Dorośli dzielili czas między pracę i rozrywkę. Mój mąż poświęcił się wspaniałemu, choć mozolnemu zadaniu redagowania monumentalnej powieści Lin Jutanga, ja zaś pisałam kolejną książkę, Innych Bogów. Pewnego ranka nie mogłam skupić się nad maszyną do pisania; dręczyły mnie złe przeczucia - wciąż łudziłam się, że nieuzasadnione. Tego dnia wcześniej niż zwykle poszłam do dzieci na plażę. Kilka minut później zobaczyłam męża, pośpiesznie przechodzącego w naszą stronę przez pasmo wydm. Właśnie usłyszał przez radio, że w Europie rozpoczęła się wojna.
Nawet mając już pewność nie mogłam w to uwierzyć. Słońce świeciło, spokojne było morze i gładkie, szeroką łachą rozciągały się białe piaski. Dwoje naszych najmłodszych dzieci biegało w płytkiej wodzie tam i z powrotem wzdłuż brzegu, trzymając się za rączki, a dwaj starsi chłopcy grzebali w piasku w poszukiwaniu krabów. Dalej, tam gdzie plaża zataczała wielki łuk, ktoś kąpał się naprzeciw domu Katharine Cornell. Słynna aktorka, piękna, opalona słońcem i wiatrem, odwiedziła nas podczas tego pobytu wraz ze „świtą” swych jamników. Poznałyśmy się już wcześniej w Nowym Jorku, ale nie zaznajomiłyśmy się bliżej, chyba z powodu zbytniej nieśmiałości obu. Nasza rozmowa nie kleiła się. Wyznała mi, że zawsze ma kłopoty z przemówieniami, a nawet ze zwykłą, towarzyską konwersacją. Wszystko dlatego, że aktorzy przyzwyczajeni są wypowiadać się słowami napisanymi przez innych. Opowiedziała mi jednak o swej młodości spędzonej w Buffalo - ta bawola nazwa dziwnie mi nie pasowała do miasta rodzinnego osoby tak eleganckiej i wyrafinowanej.
Było spokojnie i pięknie. Czy takiego dnia może wybuchnąć wojna? Wiedzieliśmy z mężem oboje, że nie da się żyć jak dawniej, bo wojna zmieni nasz kraj i nasz naród. Zmieni cały świat.
Dlaczego na drugim krańcu świata Cziang Kai-szek nie postąpił tak jak komuniści, czyli nie rozdał broni chłopom i nie zachęcił ich do walki z najeźdźcą? Dlatego, że obawiał się uzbrojonego chłopstwa. Wiedział, że nie czują do niego sympatii, że jego rząd ich zawiódł, więc nie śmiał im zaufać. Wolał już, by pozostali tacy jak dawniej, bezbronni i bezużyteczni, niż rozdawać im broń, której mogli kiedyś użyć przeciwko niemu. Czekał coraz bardziej niecierpliwie, a tymczasem Ameryka nie chciała mieszać się do wojny.
Czy nam się uda? Czy neutralność jest w ogóle możliwa? Miałam nadzieję, że tak. Zbyt wiele widziałam wojny, by wierzyć w nią jako środek osiągnięcia trwałego zwycięstwa. Wiedziałam też, że ta wojna będzie najgorsza, bo wraz nią wybuchnie w Azji gniew ludów. Każdy z tych narodów zechce wykorzystać wojnę w swej krwawej walce o wolność i niepodległość, ale w walce tej, podobnie jak w tej wojnie, nie będzie już prawdziwych zwycięzców.
Tu przypomniał mi się pewien upalny dzień roku 1937, kiedy jechaliśmy z mężem przez stepy Kansas. Jest to jeden z moich ulubionych amerykańskich stanów. Powracam tam zawsze jak do serca naszego kraju. Powracam do tamtejszych uczciwych, wspaniałych ludzi, inteligentnych, kulturalnych, choć mieszkających w skromnych, prostych domach. Byliśmy lekko zdenerwowani, ponieważ prezydent Roosevelt miał wygłosić tego dnia jakieś ważne przemówienie. Gdy nadeszła pora transmisji, zatrzymaliśmy się w płytkim cieniu krzywego drzewa, by móc słuchać z całą uwagą. Włączyliśmy radio i po chwili z głośnika popłynął ten silny, dobitny głos. Nie było to jeszcze wypowiedzenie wojny, lecz owo słynne przemówienie o „kwarantannie dla agresorów”, będące reakcją na japońską napaść na Chiny. Słuchając go, jednak wiedziałam już, że wojna wybuchnie, a zalany złocistym słońcem krajobraz ogarnął nagle mrok.
W milczeniu i powadze ruszyliśmy w dalszą podróż, wcale jej nie skracając. Skręciliśmy, tak jak planowaliśmy, na pomoc, by odwiedzić moją siostrę, mieszkającą wówczas w Pierre, w stanie Południowa Dakota. Po przybyciu na miejsce zastaliśmy moich małych siostrzeńców w stanie kompletnej euforii, bo tego dnia na pustynnym wzgórzu niedaleko miasteczka odkopano wielką, skamieniałą rybę wielkości kaszalota. Gdy podnoszono ją na ogromną ciężarówkę, która miała zawieźć to znalezisko do muzeum, kilka kawałków odłamało się i upadło, więc skwapliwie je pozbierałam, a po powrocie do domu ułożyłam nad basenem, Niestety szybko rozpadły się w proch i pył, jak każde ciało wystawione na działanie słońca, wiatru i czasu.
Podróż ta prowadziła nas przez niezwykłe Badlands, Needles i „czarne wzgórza” Black Hills, na nowo zadziwiając mnie różnorodnością naszego kraju, nie tylko krajobrazów, lecz również, a właściwie przede wszystkim, ludzi.
W Pierre chciałam odszukać autorkę mojego ulubionego obrazu, wiszącego u nas w salonie, przedstawiającego ciemnoczerwone słońce zachodzące nad pustynią i pustą, zrujnowaną chatką. Malarkę znalazłam w maleńkiej restauracji, gdzie zarabiała na życie smażąc frytki. Co się stało? Wyjaśniła, że ludzie są tu za biedni, by kupować obrazy, a ona nie może rozstać się z krajobrazem. Pomyśleć, że studiowała malarstwo w Paryżu i była pewna, że w Paryżu spędzi resztę życia, zanim odkryła Południową Dakotę!
Wróciliśmy do domu oczarowani wspaniałymi widokami i dobrymi ludźmi. Cały następny rok spędziliśmy spokojnie u siebie, jak zwykle zajęci pracą, lecz cały czas zaniepokojeni tym, co działo się na świecie.
W grudniu roku 1941, pewnej niedzieli, spędzaliśmy miłe popołudnie po drugiej stronie drogi, w domu mojej pasierbicy. Było paru znajomych, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, a dorastający syn jednego z gości siedział w samochodzie, słuchając radiowej transmisji jakiegoś meczu.
Nagle wpadł do pokoju jak bomba. W pierwszej chwili nie mogliśmy zrozumieć, o co mu chodzi.
- Japończycy! - wy sapał wreszcie. - Japończycy zaatakowali Pearl Harbor!
Betty włączyła radio. W przytulnym pokoju ponuro zabrzmiały słowa spikera powtarzającego straszliwą nowinę. A więc to prawda. Wojna dosięgła w końcu również nas. Natychmiast pomyślałam o Chinach i o Cziang Kai-szeku. Jak on musi się cieszyć tam w Czungkingu! Czy można mieć mu to za złe? Przecież on też kocha swą ojczyznę.
Historię wojny znamy wszyscy zbyt dobrze, bym opowiadała ją tu jeszcze raz. Moim zadaniem było chronić dzieci przed strachem, jak tylko się da, pracować, robić swoje. Znałam już tę atmosferę, choć nie spodziewałam się, że odczuwać ją będę w Ameryce. Podobnie jak wtedy w Chinach, przyrzekłam sobie, że nie pozwolę, by wojna rzuciła cień na moje życie, by przeszkodziła mi cieszyć się jego codzienną radością.
Znaczna część tego życia koncentrowała się na szkole, do której chodziły moje dzieci, solidnej, kwakierskiej podstawówce, mieszczącej się w pięknym, starym budynku z kamienia, tym samym od prawie dwustu lat. Zawsze chcieliśmy kształcić nasze dzieci w szkołach kwakierskich, bo filozofia Przyjaciół była najbardziej pokrewna tej, pod wpływem której dorastałam w Azji.
Nigdy nie zapomnę owego pierwszego dnia, gdy zaprowadziłam naszych dwóch chłopców do szkoły. Szli ufnie, nawet z entuzjazmem, wierząc, niestety, że natychmiast nauczą się wszystkiego. Jeden z nich, blondynek, oznajmił radośnie: „Nauczę się robić samoloty”. Wyznam, że bardzo było mi ciężko na sercu, gdy zaczął rozumieć, jak długą ma przed sobą drogę, jak będą wlokły się godziny, nim oczekiwany dzień wreszcie nadejdzie. Jeszcze nieraz litowałam się nad tymi małymi uczonymi, których entuzjazm zamierał stopniowo w zwykłej, szkolnej harówce. Nie krytykuję naszych szkół, bo nie mam pojęcia, jak sprawić, by przymusowa nauka stała się przyjemnością, ale uczenie się, uczenie się czegoś, co chcę wiedzieć, jest dla mnie najradośniejszym zajęciem na świecie. Nie wiem nawet, kiedy większość dzieci traci tę radość, kiedy wreszcie przeradza się ona w nienawiść, i to nie tylko do szkoły, lecz co gorsza do książek. Na tym właśnie polega prawdziwe nieszczęście, bo tylko w książkach znaleźć można mądrość wszystkich pokoleń rodzaju ludzkiego. Kto nie czyta książek, z własnej woli odcina się od dostępu do wiedzy. Przecież nawet w Chinach wiedzę tę przekazywano z pokolenia na pokolenie, dzięki czemu cały naród przepojony był mądrością filozofów i poetów. Tak wyraźnego strumienia tradycji brak w naszym narodzie, więc pozostają właśnie tylko książki, by dowiedzieć się, kim jesteśmy i dlaczego. Książki mówią nam nie tylko o innych, lecz o nas samych.
Nie tylko dzieci uczyły się w swej szkole. Chcąc nie chcąc musiałam wraz z nimi uczyć się i ja. Oczywiście moje wychowanie w żaden sposób nie przygotowało mnie na to, że będę miała amerykańskie dzieci, a więc na problemy, przed którymi prędzej czy później stanę. Własne dzieciństwo przeżyłam w społeczeństwie o wiekowej tradycji, społeczeństwie doświadczonym, a przez to tak naturalnym i prostym, jak tylko proste może być społeczeństwo prawdziwie starożytne.
Weźmy na przykład sprawę skarżenia w szkole. Całe życie kierowałam się chińską zasadą, że jeśli dzieje się coś złego, obowiązkiem każdego dziecka jest poinformować o tym dorosłego, rodzica lub nauczyciela. Oczywiście nie było ładnie opowiadać wszystkim dokoła o czyichś przewinieniach, ale dla porządku należało donieść komuś, kto mógł naprawić zło. System ten działał bardzo dobrze.
Można więc wyobrazić sobie moje zdziwienie, że gdy nasze dzieci dorosły do wieku szkolnego i weszły w środowisko amerykańskie, przyszły któregoś dnia do domu, mówiąc, że nie mam racji! Jedno z nich powiedziało nauczycielce, tak jak zostało nauczone w domu, o złym zachowaniu kolegi z klasy, ta zaś skarciła je za to, że „skarży”. Nie chciałam wierzyć, ale w rozmowie z nauczycielką okazało się, że rzeczywiście tak było.
- W jaki sposób - zaprotestowałam - utrzyma pani w szkole porządek, jeżeli ci, którzy go przestrzegają, nie donoszą o tych, którzy go naruszają?
Uchyliła się od odpowiedzi.
- Skarżenie jest obrzydliwe - powiedziała.
- A więc dzieci mają dorastać w przekonaniu, że równie obrzydliwie jest donieść policji o morderstwie? Bo to też będzie „skarżenie”.
- To już nie moja sprawa - rzekła.
Później miałam przekonać się, że podobna niepraktyczność jest bardzo charakterystyczna dla naszego narodu. Działamy często z pobudek emocjonalnych.
Nauczycielka nie cierpiała skarżenia i pod wpływem uprzedzeń nie cierpiała skarżypyt. Nie myślała przy tym wcale o bardzo praktycznym zagadnieniu, w jaki sposób dziecko ma dopomóc w utrzymaniu porządku, jeśli nie wolno mu donosić o jego łamaniu. Nie zastanowiła się nad tym, jaki zamęt musi panować w jego głowie, gdy nie pozwala się mu mówić o tym, co uważa za zło. Jakim więc zasadom ma być wierne? Jestem przekonana, że wiele z naszego tak zwanego amerykańskiego anarchizmu jest wynikiem tego tłumienia całkowicie słusznego impulsu doniesienia o łamaniu powszechnie przyjętych zasad i zamętu, jaki powstaje, jeżeli dziecko karci się za słuchanie głosu instynktu.
Jednak gdy niedawno podzieliłam się tymi spostrzeżeniami ze znajomym Amerykaninem, ten gwałtownie zaprotestował, twierdząc, że „rozminęłam się z istotą zagadnienia”.
- Logicznie rozumując - udowadniał - przyjęcie twoich zasad oznaczałoby, że dzieci sowieckie słusznie donoszą władzom na własnych rodziców. Przecież żadna korzyść, jaką z takiego „skarżenia” może wynieść społeczeństwo, nie wyrówna krzywdy wyrządzonej dziecku i temu samemu społeczeństwu. W kulturze zachodniej donosiciel jest osobą powszechnie pogardzaną, również przez tych, którzy się nim posługują. Nie da się tutaj rozgraniczyć tych dwóch rzeczy, więc lepiej już wybrać mniejsze zło, niż mieć później do czynienia z czymś znacznie groźniejszym.
Wiele myślałam o tym, co mi powiedział, i zdaję sobie sprawę, że jest w tym sporo prawdy, przynajmniej jeśli chodzi o Stany Zjednoczone. Z drugiej strony moje argumenty pozostają nie zmienione. Być może ta różnica między dwiema społecznościami, chińską i amerykańską, wynika z innej ich organizacji. W Chinach dziecko donosiło o wszystkim, ale tylko jednemu, jedynemu dorosłemu, odpowiedzialnemu za jego mały świat, a później, gdy samo dorosło, obowiązywała je tradycyjna lojalność względem rodziny, nie państwa. Być może o to właśnie chodzi. Być może chodzi właśnie o to, względem kogo czy czego obowiązuje nas lojalność. W Ameryce panuje w tym względzie spory zamęt. Z jednej strony wybieramy swych przedstawicieli, by stanowili i egzekwowali prawa, a z drugiej uchylamy się od odpowiedzialności, gdy widzimy praw tych naruszanie. Trochę to chyba nielogiczne, a skutki każdy widzi: w żadnym innym kraju nie panuje taka anarchia, w żadnym innym kraju nie popełnia się tylu przestępstw, co u nas. Zadziwiająca, zaiste, niekonsekwencja!
Green Hills
- Jedź ze mną - poprosiła mnie moja najmłodsza córka.
Jechać czy nie jechać? Ile już razy zadawałam sobie to pytanie, starając się być prawdziwą, amerykańską matką! W której chwili rodzice powinni odsunąć się, by dziecko mogło poczuć się niezależne? W Chinach obecność któregoś z rodziców była zawsze pożądana. W Chinach na pewno bym pojechała. A tutaj? To moje dziecko ma szesnaście lat, niedługo skończy szkołę średnią. Chce zostać przedszkolanką. Sama zdecydowała się na uczelnię państwową, więc za rok, po maturze, pójdzie do Państwowego Kolegium Nauczycielskiego. Formalności zostały już załatwione, podpisała już wszystkie dokumenty, odpowiedziała na wszystkie pytania. Dziś rozmowa kwalifikacyjna.
- Jedź ze mną - powtórzyła.
- Na pewno chcesz, żebym pojechała? - zapytałam.
- Poczekasz na mnie na zewnątrz, dobrze?
No i w końcu pojechałam. Siedzę teraz w dużej, przyjemnej sali, w hallu uczelni, w wygodnym fotelu, zupełnie sama, podczas gdy moje dziecko jest przesłuchiwane gdzieś we wnętrznościach budynku. Poszła odważnie z grupką młodych kobiet. Sprawiała wrażenie poważnej i samodzielnej, ani na chwilę nie przestając wyglądać jak mała dziewczynka z tymi bardzo błękitnymi oczyma pod ciemną grzywką. Czekając oddaję się mojej ulubionej zabawie: przyglądam się ludziom, którzy przechodzą przez hali. I medytuję nad mijającym czasem. Moja córka, którą pamiętam tak wyraźnie, w chwili gdy ujrzałam ją pierwszy raz, maleńkie stworzenie, doskonałe w najmniejszych szczegółach, tak małe, że mieściło mi się wygodnie pod łokciem, jest teraz młodą, samodzielną kobietą. Podobnie jak większość chyba amerykańskich dzieci nie przyswoiła sobie zbyt wiele z tego, czego uczono ją w szkole. Aż do końca nauki w podstawówce nie wiedziałam, czy mam mieć pretensje do dzieci, czy do nauczycieli. Dlaczego? Dlaczego nie da się im uprzyjemnić jakoś nauki? Potem, gdy wracała ze szkoły średniej zmęczona straszliwą ilością lekcji, blada, objuczona stosami książek, narzekałam już tylko na nauczycieli. Co za okrucieństwo trzymać dziecko cały dzień w twardej ławce, a potem zajmować mu pół nocy zadaniami! Ten sam los spotyka dzieci europejskie, ale one przynajmniej trochę na tym korzystają. Przyswajają sobie zadziwiająco dużo wiedzy książkowej, uczą się kilku języków obcych, rozumieją matematykę i abstrakcyjną filozofię, a nasze biedactwa kończą szkoły i nie zostaje im w głowach prawie nic. Buntuję się przeciwko takiemu marnotrawieniu czasu i wspominam własne dzieciństwo, krótkie lekcje, a potem całe godziny spędzone na słońcu, na zabawie, na cudownej swobodzie. Nocami uczyłam się dopiero w college'u, z wyjątkiem roku spędzonego na pensji panny Jewell w Szanghaju, gdzie to, czego się nauczyłam, i tak nie pochodziło z książek.
Zupełnie nie pamiętam, kiedy nauczyłam się czytać. Wiem tylko, że czytałam już całkiem swobodnie w wieku czterech lat, bo na piąte urodziny dostałam małą książeczkę pod tytułem Siedem urodzin Zuzi i zieleniałam z zazdrości, że ja miałam dotąd tylko pięć. Dzieci amerykańskie uczą się czytać z zadziwiającym trudem. Jestem wstrząśnięta, ile osób, mężczyzn i kobiet, przede wszystkim jednak mężczyzn, czyta powoli, słowo po słowie, do końca życia nie umie czytać płynnie i nie znajduje w tym żadnej przyjemności. Przecież szkoła powinna sprawiać, by czytanie było czymś równie naturalnym co słuchanie, bo tylko ktoś, kto umie czytać płynnie, może kontynuować naukę.
Zastanawiając się nad przyczynami tego stanu doszłam do wniosku, że marnujemy wielkie możliwości, jakie daje nam nasz alfabet. Dzisiejsze dzieci - choć może należałoby powiedzieć: wczorajsze, jako że wszystkie moje pociechy, poza tą, którą nazywam naszym małym Postscriptum, ukończyły już pierwsze klasy szkoły podstawowej - uczone są czytania tak, jakby każde słowo było całkowicie odrębną całością, a więc dokładnie tak, jak dzieci chińskie uczą się ideogramów, których trzeba poznać pięć tysięcy, każdy z osobna, zanim zacznie się czytać. Chińczycy potrzebują dwóch lat więcej niż my na nauczenie się alfabetu. Alfabet koreański natomiast jest jeszcze prostszy niż nasz, co bardzo ułatwiało życie w Korei do czasu wprowadzania przez japońskiego okupanta do szkół swego języka jako urzędowego. A alfabet japoński jest równie skomplikowany jak chiński.
Nie ma na świecie prostszego języka niż angielski Kluczem do niego jest alfabet, w którym każda litera odpowiada ściśle określonym głoskom. Niestety nauczyciele tego pokolenia woleli odrzucić ów klucz. Jak mówiłam, buntuję się przeciwko temu, ale jest to jedynie bunt laika przeciw zawodowcom, a dominacja zawodowców nad amatorami jest jedną ze słabości naszej cywilizacji.
Gdy więc w naszym domu pojawiła się Postscriptum, mała sierota wojenna z Niemiec, postanowiłam uczyć ją czytać w tajemnicy przed szkołą. Jej nauczycielka - zresztą akurat trafiła się bardzo dobra - powiedziała mi ostatnio, że nasze dziecko, choć chodzi dopiero do drugiej klasy, czyta bez najmniejszej trudności książki przeznaczone dla piątej. Uśmiechnęłam się tylko, ale nie przyznałam do niczego. Nic dziwnego, że umie czytać i że sprawia jej to przyjemność. Postscriptum uczyła się dokładnie tak, jak kiedyś ja, wręcz nieświadomie, bo wzorem własnej matki dałam jej klucz. Nauczyłam ją, jak używać alfabetu.
O nauczaniu można zresztą napisać niejedną książkę. Na przeszkodzie prawdziwego wykształcenia stają egzaminy, sprawdziany, stopnie. Gdybym była młoda. Ileż rzeczy zrobiłabym teraz, gdybym jeszcze raz była młoda! Stworzyłabym szkołę, w której dzieci mogłyby spijać wiedzę tak, jak piją świeże mleko. Mleko piją przecież dlatego, że są spragnione. Choć tego nie wiedzą, są równie spragnione wiedzy. Niestety! W szkołach źródła wiedzy mącone są stresem, obawami, wymuszoną konkurencją w sportach i strachem przed złymi ocenami. Czy można się dziwić, że nie jesteśmy narodem rozkochanym w książkach? Nauczono nas nienawidzić książek, a przez to traktować z pogardą, nie pozbawioną też osobistej urazy, ludzi wykształconych. Przymus nauki? Wątpię, czy jest w tym jakikolwiek sens, a już na pewno nie należy używać słowa „przymus”. Nauka? Tak, ale nie ten młyn, w który wrzuca się nasze dzieci w wieku lat sześciu, a który wypluwa je potem albo jako odpadki, albo efekt masowej produkcji.
Nauka? Jest teraz sobotnie przedpołudnie, po śniadaniu, czas od dawna przeznaczony na odrabianie lekcji, bo to najpierw obowiązek, potem przyjemność. Nic z tego! Rusty, swawolna wdówka-cocker spaniel, w swojej głupocie nie postarała się, by zdążyć na czas do swego legowiska przed urodzeniem kolejnego miotu skundlonego potomstwa. Czekała łakomie na poranne „co nieco” i wtedy właśnie dopadła ją natura. Zamiast wynieść się z tym wszystkim, czekała dalej, nie wiadomo na co. Potomstwo jednak nie mogło czekać, więc gdy wchodził do kuchni mój drugi syn, młodzieniec metr osiemdziesiąt, o mało nie nadepnął na całą rodzinkę. Widząc, co się dzieje, natychmiast popędził z pomocą. Świeża słoma do legowiska, miseczka ciepłego mleka, wyłożony kocem koszyk na szczenięta drżące z zimna w styczniowym powietrzu i wreszcie szczęśliwa matka, ostrożnie przeniesiona na suche, wygodne leże - jestem pewna, że wszystko to zabrało większość czasu przeznaczonego na naukę. Oczywiście będzie musiał to nadrobić, ale w tej chwili uczy się tego, co naprawdę ważne. Założę się, że przez najbliższe kilka dni będzie czytał więcej, niż czasem przez całe miesiące. Będzie chciał wiedzieć. Zapewne przez to nowe zainteresowanie obleje w poniedziałek klasówkę z chemii i znowu będę musiała wysłuchiwać narzekań nauczycielki. Jej zresztą, jak na ironię, też współczuję, bo trudno uczyć chłopca, który nie odrabia zadań, szczególnie chłopca czarującego, lubianego, tym bardziej gdy jest się nauczycielką z przekonania.
Częścią domowego wykształcenia moich dzieci byli bez wątpienia liczni goście zza granicy, którzy odwiedzali nas w Green Hills, zbyt liczni, by wymienić tu wszystkich z nazwiska. Wielu powracało tak często, że w końcu nasz dom połączyły z innymi krajami świata wspomnienia znanych i nie poznanych przyjaciół, ich twarzy, ich głosów, ich listów. Przypomniałam sobie jedno zdarzenie z czasów wojny, zdaje się, że jeszcze sprzed Pearl Harbor. Napisałam wtedy kilka bardzo ostrych artykułów przeciwko mili-taryzmówi japońskiemu i wiedziałam oczywiście, że dotarły one również do Japonii. Japonia była jednak przecież na drugim końcu świata. Wydawało mi się, że tym bardziej teraz nie będę miała stamtąd żadnych wiadomości. A tymczasem...
Pewnego mroźnego wieczoru siedzieliśmy w domu przy kominku. Ziemię pokrywała gruba, nie przetarta warstwa śniegu. Nikt nie mógł ani od nas wyjść, ani nas odwiedzić. Kończący się właśnie dzień był cudowny, padał śnieg, wiał wiatr. Dzieci bawiły się na dworze tak długo, że omal nie zmieniły się w sopelki lodu. Wieczorem, po kolacji, przed położeniem ich spać, prażyliśmy sobie kukurydzę. Potem kąpiel, bajki i wreszcie sen pod ciepłymi, szczelnie zawiniętymi kołderkami. Rodzice zasiedli przed kominkiem, każde z książką w dłoni, gdy nagle zadzwonił telefon. Niechętnie podniosłam słuchawkę, zastanawiając się, która sąsiadka może dzwonić o tej porze, i czekałam, aż odezwie się głos telefonistki. Wreszcie usłyszałam bardzo podekscytowane:”Proszę czekać, zamiejscowa z Tokio!”
Tokio? Kto w Tokio zna mój zastrzeżony numer domowy?
- Chwileczkę - powiedziałam i zawołałam męża. - Może lepiej ty porozmawiaj...
Poczułam dziwny, nie znany wcześniej lęk. Więc ktoś z Tokio może, jeśli zechce, znaleźć mnie za oceanem, w tej zapadłej głuszy, w moim własnym kraju, własnym domu, i to w ciemną, zimową noc? Po co?
Mąż wyjął mi z rąk słuchawkę i przyłożył ją do ucha. Po chwili zaśmiał się i powiedział:
- To tylko z jakiejś gazety, Mainichi. Chcą życzyć ci szczęśliwego Nowego Roku i przy okazji zadać parę pytań.
Więc nie muszę się bać? Mimo to i tak nadal czułam się nieco nieswojo. Z powrotem wzięłam jednak słuchawkę i niemal natychmiast usłyszałam, że ktoś wymawia moje nazwisko, a następnie z bardzo japońskim akcentem składa jak gdyby nigdy nic życzenia świąteczne, jak gdyby Japonia wcale nie napadła na Chiny. Potem posypały się pytania takie jak zwykle: Co sądzę o literaturze japońskiej? Nad czym teraz pracuję? Czy chciałabym powiedzieć coś swym japońskim czytelnikom? A, sodeskal Serdecznie dziękujemy, do widzenia. Zupełnie jakby na świecie nie szalała wojna! Kompletnie oszołomiona odłożyłam słuchawkę i powróciłam na fotel przy kominku. Ale nie! Po drodze zatrzymałam się przy oknie i wyjrzałam na zewnątrz. Ciągle padał śnieg. Widać go było wyraźnie w snopie światła rzucanego przez reflektory pługa, który właśnie skręcał z drogi w naszą alejkę rozrzucając w ciemność wielkie, białe tumany. Wokół nas rozciągał się pogrążony w bieli krajobraz, wzgórza, góry, doliny, za nimi bezkresny ocean, a za nim Japonia... I spoza tych wszystkich dolin, gór i mórz, z samego Tokio, dobiegł mnie czyjś głos, i to głos przyjazny, choć wokół narody pławiły się już we krwi! Było to dla mnie jedynie potwierdzenie, że nigdy nie uwolnię się od żadnego z moich światów.
I tak goście pojawiali się, znikali i powracali. James Jen, wielki, prostoduszny Chińczyk, mieszkał kiedyś u mnie tak długo, że zdążyliśmy napisać wspólnie małą książeczkę pod tytułem Powiedzcie ludowi, która opowiada o wielkim wysiłku, jaki włożył on w upowszechnienie szkolnictwa w swym kraju. Pracował nad tym wiele lat, obecnie przebywa na wygnaniu, a jego metody stosują komuniści, by szybko pozbyć się analfabetyzmu. Teraz pisał mi, że nasza mała książeczka cieszyła się w całej Azji wielkim powodzeniem. Tamtejsze ludy chcą uczyć się czytać, bo umiejętność czytania to klucz do wiedzy, a dotąd nie miały tego klucza.
Gdy pani Pandit wyjeżdżała na lato do Indii, gościły u nas córki Nehru, które chodziły do szkoły w Ameryce. Pokochaliśmy te śliczne, czułe dziewczęta. Teraz wszystkie powychodziły już za mąż i wszystkie, poza najmłodszą, mają już własne dzieci. Wspominam szczególnie właśnie tę najmłodszą, bo czasem, gdy odpoczywałam wieczorem na kanapie, podchodziła i gładziła mi stopy tak delikatnie i tak wprawnie, że opadało ze mnie całe zmęczenie i wstawałam świeża i wypoczęta. Hindusi mają ten szczególny dar, zrozumiały w kraju, w którym chodzi się boso.
Gościł u nas też Uday Szankar, hinduski tancerz, z żoną i synkiem Anandą. Również oni fascynowali nas swym spokojem i wdziękiem.
Pani Pandit odwiedzała nas wiele razy. Doskonale pamiętamy jej posągową modę. Szczególnie żywo wspominam pewien wieczór tego dnia, gdy jej brat, Jawaharlal Nehru, kończył swą amerykańską podróż. Przedtem rozmawialiśmy z nim samym, byliśmy wspólnie na obiedzie i jak mogliśmy, znosiliśmy jego długie, męczące, jakby obrażone milczenie, przerywane nagle potokiem słów, gdy rozmowa dotykała tematów, którymi interesował się osobiście. Ujmujące było za to jego przywiązanie do siostry. Tych dwoje widocznie samotnych ludzi miało wspólne wspomnienia. Najlepiej czuli się, gdy przebywali razem. Gdy wyjechał, znów została sama. Mieszkała u nas, więc widziałam, że nic nie uleczy tej samotności. Wciąż rozdzielało ich życie, jak to bywa z wielkimi ludźmi, samotnymi dlatego może, że wiedzą za dużo, że za dużo czują, że nigdy nie uda się im dokonać wszystkiego, czego by chcieli, nie tylko dla siebie, lecz też dla innych.
Brazylijczyk Josu de Castro przyjechał do nas po napisaniu swej doskonałej książki Geografia głodu. Jakaż moc tkwiła w tym potężnym, błyskotliwym umyśle! Bywała u nas i świetna pisarka z Japonii, Szizu Masugi i Sumie Miszima, wiele razy Lin Jutang z rodziną i Wang Jung ze swym mężem, Sue. Bywał Toro Matsu-moto, obecnie mistrz słynnej japońskiej szkoły, a z nim cała jego rodzina. Nie mogę nie wspomnieć o Mbono Ojike, który jest teraz wielkim dygnitarzem w Nigerii. Ojike, wysoki wesołek, zawsze opowiadał nam mnóstwo śmiesznych historii. Jego ojciec, afrykański wódz plemienny, miał dziesięć żon. Na starość postanowił przyjąć chrześcijaństwo, więc którejś niedzieli udał się do kościoła, a za nim jak w procesji szły wszystkie żony. W drzwiach natknęli się na misjonarza, który zakrzyknął w konsternacji:
- Nie możesz przecież wejść do kościoła z dziesięcioma żonami!
- A czemu nie? - spytał ojciec Ojiko. - Przecież każda z nich to porządna kobieta!
- To nie po chrześcijańsku mieć dziesięć żon. - Misjonarz nie dawał się przekonać. - Musisz wybrać jedną, a pozostałe oddalić.
Wódz usiadł w cieniu drzewa, by to przemyśleć, a dziesięć żon stało wokół niego czekając na decyzję. Jak tu oddalić dziewięć dobrych żon? Nie mogąc zdobyć się na takie okrucieństwo, skinął na nie i wrócił do domu, nie myśląc już o kościele i chrześcijaństwie.
Warto dodać, że Ojiko, wysoki, czarny jak smoła, wesoły a zarazem pełen godności, wiele jeździł po Stanach w ramach działalności naszego Stowarzyszenia Wschód-Zachód. Kiedyś przyjechał do jednego z wielkich miast amerykańskiego środkowego zachodu, gdzie miał wygłosić przemówienie. Wychodząc z dworca kolejowego zobaczył wielki neon hotelu „Wódz”. Uznał, że będzie to właściwe miejsce, by się zatrzymać, więc swym wdzięcznym, lamparcim krokiem wmaszerował do hallu i zapytał, czy jest jakiś wolny pokój.
Recepcjonista spojrzał na niego spod oka.
- Dla pana nie - odpowiedział wreszcie.
- A dlaczego, jeśli można wiedzieć? - zapytał Ojike.
- Nie przyjmujemy kolorowych - brzmiała odpowiedź.
Oczy Ojike błysnęły gniewem. Wyprostował się na całą długość swej potężnej, książęcej postaci.
- Drogi panie - powiedział dumnie. - Nie jestem kolorowy, ale czarny!
W jego kraju słowo „kolorowy” jest obelgą, ponieważ oznacza człowieka z domieszką krwi białej rasy, a Ojike był przecież stuprocentowym Murzynem. Uparł się, że nie ruszy się z miejsca, dopóki hotel nie skontaktuje się z pewnym bardzo ważnym obywatelem tego miasta, który go tu zaprosił. Długa rozmowa telefoniczna i w końcu wstrząśnięty, bąkający jakieś przeprosiny recepcjonista prowadził pełnego majestatu Ojike po schodach, a za nimi biegł równie spłoszony boy, dźwigając walizki. Następnego dnia rano - tak przynajmniej opowiadał - gdy wychodził z pokoju na śniadanie, murzyńska pokojówka padła przed nim na kolana.
- O Jezu! - wymamrotała - Toż to sam pan Jezus zstąpił na ziemię!
- Wstań, kobieto - rzekł z godnością Ojike. - Nie jestem Jezus, tylko Ojike.
- Jezusie - upierała się. - Ty na pewno jesteś Jezusem, bo wpuściliby to tu Murzyna, jakby nie był Jezusem?
Brakłoby mi stron na spisanie wszystkich, którzy przyjeżdżali do nas i wnosili tu, cząstka po cząstce, cały świat, dzięki czemu moje dzieci, gdziekolwiek zawędrują, nie zobaczą wokół siebie obcych twarzy, bo wszystkie ludzkie twarze stały się częścią ich wspomnień, najpiękniejszych wspomnień z dzieciństwa. To była ich prawdziwa szkoła.
Podobnie jak dzieliłam się mymi przyjaciółmi z dalekich światów z rodziną i sąsiadami, tak inni wciągali mnie głębiej w świat Ameryki. Moją pierwszą przyjaciółką była ówczesna redaktorka kobiecego czasopisma The Woman `s Home Companion. Z nią pierwszą zaprzyjaźniłam się w Ameryce. Nazywała się Gertrudę Battle Lane. Pasowało to do niej. Jako dziewczyna opuściła swe rodzinne miasteczko w Nowej Anglii, ogarnięta jedną pasją. Pragnęła pracować w tym znanym piśmie. Zaczynała jako goniec, potem dostała posadę w biurze redakcji, musiała być na każde skinienie innych pracowników. Z tej to mizernej posady awansowała dzięki swym zdolnościom na stanowisko redaktora naczelnego i stała się najlepiej opłacaną kobietą Stanów Zjednoczonych. Uwielbiała o tym opowiadać, bo była to nie tylko historia jej życia, ale przede wszystkim historia na wskroś amerykańska. Czy mogła wydarzyć się gdziekolwiek poza naszym krajem? Poznałam ją, gdy nie była już pierwszej młodości, siwa, ale wciąż o niespożytych siłach. Kochała rozmowy i dobre jedzenie. Była mądra mądrością nie wyrafinowanie intelektualną, lecz praktyczną, życiową. Często spotykałyśmy się gdzieś na obiedzie. Charakterystyczne było, że wybierała zawsze drogie restauracje i długo wertowała jadłospis. Miło spędzało się czas w jej wiejskim domu, w otoczeniu grona jej przyjaciół.
Poznałam też i odwiedzałam Dorothy Canfield Fisher. Dzięki niej zobaczyłam jeszcze inne amerykańskie życie, w domu iście amerykańskim, zbudowanym prawie dwa wieki temu w Vermont. Moje światy znów zlały się w jedno w tragedii Dorothy Canfield, której syn, dzielny młody lekarz, zginął na Filipinach niosąc pomoc swym rodakom. Na jego cześć Dorothy z mężem sprowadzili do Stanów młodego lekarza-Filipińczyka z żoną, również lekarką, najbliższych przyjaciół ich poległego syna, i opłaciwszy studia podyplomowe umożliwili im założenie, po powrocie na Filipiny, własnego szpitala. I tak spotykały się i spotykają moje wszystkie światy, spajają się i zaczynają tworzyć świat jedyny w swoim rodzaju. Oscar Hammerstein i jego żona Dorothy, obywatele świata a nasi sąsiedzi i przyjaciele, ramię w ramię stali przy nas w pracach nad założeniem Gościnnego Domu. Nie tylko oni, również inny przyjaciel i sąsiad, James Michener, także obywatel świata, i wielu, wielu innych, którzy nigdy nie opuszczali Ameryki. Serca mają wielkie jak cała Ziemia. Było z nami wielu przy tworzeniu Gościnnego Domu.
Najwyższy więc czas opowiedzieć o Gościnnym Domu, gdyż to właśnie dzieci w nim mieszkające prawdziwie łączą moje światy w jedno.
Wszystko zaczęło się w pewne Boże Narodzenie. Opisałam to już w opowiadaniu pod tytułem Nie było miejsca dla ciebie, a tu streszczę kilka lat na paru stronach.
Jeśli nie musiałam, nigdy chyba nie zgadzałam się chętnie na żadne zajęcia, które wykraczały poza zakres obowiązków domowych i mojej prawdziwej pracy, czyli pisania książek. Nie odziedziczyłam ducha kracjaty, nie lubię rozgłosu związanego z zapałem graniczącym czasem z nienawiścią. Jeżeli już godziłam się na coś, co nie miało żadnego związku z domem lub pisarstwem, to zawsze niechętnie i zawsze po uprzednim, rozpaczliwym poszukiwaniu kogoś - byle kogo - kto by mnie w tym wyręczył. Zapewniam, że nigdy nie zamierzałam otworzyć biura adopcji w Stanach Zjednoczonych, a jednak tak właśnie się stało.
Wydawało mi się przedtem, że kontakty z biurami adopcji już się dla mnie skończyły. Moje własne dzieci były już niemal dorosłe, więc najbardziej zajmowały mnie problemy ich grupy wiekowej. Aż tu nagle, pewnego zimnego, grudniowego dnia, gdy w całym domu panował straszliwy, przedświąteczny rozgardiasz, gdy cały dom aż pękał w szwach od długonogich dziewcząt i chłopców z nartami, gdy odbywały cudowne podchody z prezentami pod choinkę, gdy każdy skrawek ściany obwieszony był ozdobami bożonarodzeniowymi, listonosz przyniósł list polecony z odległego biura adopcji, proszący o pomoc w znalezieniu rodziców dla niemowlęcia, syna białej Amerykanki i Hindusa, porzuconego przez obie rodziny. Nie warto pytać o powód, bo i tak nie ma usprawiedliwienia dla tego czynu. W każdym razie pracownicy agencji próbowali już wszędzie, nie tylko w Ameryce, ale i w Indiach, bez skutku. Dziecka nikt nie chciał. W liście było jego zdjęcie. Spojrzałam na smutną, drobną buzię porzuconego dziecka i natychmiast cały szczęśliwy świat, który mnie otaczał, rozprysnął się w drobny mak, bo zobaczyłam setki takich buzi w samych tylko Indiach, setki i tysiące młodych ludzi zrodzonych ze związku białego mężczyzny z hinduską kobietą, nie chcianych przez nikogo, a więc wyklętych, bo dziecko nie chciane to zawsze dziecko wyklęte. Ale ten chłopczyk miał przynajmniej obywatelstwo amerykańskie. Nie mogłam znieść myśli, że klątwa dosięgnie go i tutaj. Pobiegłam do telefonu i zadzwoniłam do wszystkich znajomych Hindusów, ludzi hinduskiego pochodzenia i do wszystkich, którzy kiedyś byli w Indiach. Raz po raz opowiadałam historię dziecka, bez rezultatu.
List kończył się słowami: „Jeżeli nie uda się znaleźć rodziny zastępczej do końca bieżącego roku, będziemy niestety zmuszeni przekazać dziecko na stałe do sierocińca dla Murzynów, choć oczywiście nie tam jest jego miejsce, biorąc pod uwagę, że tak ojciec, jak i matka należą do rasy białej. Nie chodzi tu o uprzedzenia rasowe, ale nie chcielibyśmy narażać dziecka na jarzmo tychże uprzedzeń, z którymi muszą borykać się Murzyni, a które mogłyby zostać mu oszczędzone”.
Rozumiałam to dobrze. Szybko zwołałam całą rodzinę i opowiedziałam o dziecku. Co robić? Wszyscy byli zgodni, od starego ojca po najmłodszą córkę. Wszyscy powiedzieli: - Weźmy je na razie do siebie, a jak nie znajdzie się dla niego lepsze miejsce, to niech zostanie.
Wyposażona w takie pełnomocnictwo zatelefonowałam do agencji. Wkrótce po świętach w moich ramionach znalazł się drobny, śniady chłopiec. Z jego wielkich, brązowych oczu wyglądał strach. Nie wydał z siebie żadnych odgłosów, bo jego kciuk ani na chwilę nie opuścił buzi. Ludzie, którzy go przywieźli, odjechali do siebie, a ja wzięłam go na górę, do przygotowanej kołyski, i położyłam spać. Ani on, ani ja nie zaznaliśmy wiele snu tej nocy. Nawet nie płakał głośno, ale od czasu do czasu popłakiwał, jakby ze strachu, a wtedy brałam go na ręce i kołysałam do snu.
Choć nas samych zdumiało jego przyjście, jeszcze w tym samym miesiącu historia się powtórzyła. Napisała do mnie znajoma, że w szpitalu w pewnym mieście wkrótce przyjdzie na świat dziecko półkrwi chińskiej i że od urodzenia nie będzie miało gdzie się podziać, bo ojciec, Chińczyk, żonaty jest z inną i nie chce go uznać, matki zaś nie stać na jego utrzymanie. Czy mogłabym przechować to dziecko, do czasu kiedy uda się znaleźć mu rodziców? Tamtejsze biuro adopcji odmówiło zajęcia się sprawą. Teraz byłam już pewna, że kierują mną jakieś potężne a nieznane siły. Rodzina stwierdziła tylko: „Pewnie, jedno więcej, jedno mniej...” I pewnego mroźnego, styczniowego dnia przywieźliśmy z wielkiego szpitala miejskiego maleńkiego, dziewięciodniowego chłopczyka. I on też zamieszkał wśród nas.
Obojgiem dzieci zajmowała się wspólnie cała rodzina, choć w nocy przechodziły pod moją wyłączną opiekę. Wspólnie cieszyliśmy się, że rosną duże i wesołe. Mały Amerykanin chińskiego pochodzenia od urodzenia znał tylko miłość, więc od początku wyśmienicie przybierał na wadze, ale Amerykanina pochodzenia hinduskiego musieliśmy przekonać, że jest kochany. Nie trwało to długo. Mijały miesiące, a zjawienie się u nas tych dwóch małych gości dało całej rodzinie do myślenia: takich dzieci musi być przecież wiele. Zaczęłam dowiadywać się w biurach adopcji i okazało się, że dzieci amerykańskie azjatyckiego lub częściowo azjatyckiego pochodzenia są dla nich największym problemem, większym nawet niż dzieci murzyńskie. Wiele biur wprost odmawiało zajęcia się nimi w przekonaniu, że adopcja jest w takich przypadkach niemożliwa. Więc co się z nimi działo? Tego nie wiedział nikt. W Stanach Zjednoczonych dziecko może łatwo się zgubić, znacznie łatwiej niż w krajach, gdzie przetrwały jeszcze silne więzi rodzinne.
Wiadomościami tymi podzieliłam się z bliskimi. Nasze dwa maluchy były tylko czubkiem góry lodowej. Czy naprawdę nie da się nic zrobić? Poczułam, że powierzono mi pewną misję. Nikt chyba nie jest zdolny do głębszej i bardziej logicznej miłości ojczyzny niż ktoś, kto przez wiele lat mieszkał poza jej granicami, a potem wraca pełen żarliwego patriotyzmu. Nie mogłam znieść myśli, że w moim własnym kraju panoszy się to samo zło, które widywałam gdzie indziej. Nie mogłam uwierzyć, że wszystkie te śliczne dzieci nie znajdą nowych rodziców tylko dlatego, że są mieszanej krwi. Nie wierzyłam. Postanowiłam znaleźć im tych rodziców.
A jeśli mi się nie uda, tak jak nie udało się przede mną setkom biur adopcji? Przecież nie wezmę ich wszystkich do siebie. Niestety musiałam zwrócić uwagę naszym dorosłym dzieciom, że jesteśmy już z tatą za starzy, by zakładać sobie nową rodzinę. Ci mali Amerykanie azjatyckiego pochodzenia szczególnie potrzebują miłości i opieki, i to przez wiele lat, a my nie jesteśmy już pierwszej młodości. Wtedy zadałam sobie to pytanie: czemu nie spróbować znaleźć dla naszych dwóch najmłodszych maluchów młodszych rodziców, którym będziemy pomagać, tak jak w „normalnych” rodzinach rodzicom pomagają dziadkowie? Wtedy można by zająć się w ten sposób tyloma dziećmi, aż biura przekonają się, że jednak „nadają się do adopcji”. W naszej społeczności jest wielu dobrych, litościwych ludzi, więc można liczyć na ich pomoc. Któregoś wieczoru zaprosiłam więc co bardziej wpływowe osoby, by przedstawić im mój projekt.
- Jeżeli nam pomożecie - powiedziałam - myślę, że uda się nam dokonać czegoś znaczącego nie tylko dla tej nielicznej przecież grupki dzieci, ale dla całego kraju. Komunistyczna propaganda głosi w Azji, że my, Amerykanie, pogardzamy Azjatami. Pokażmy im, że to nieprawda.
Za wszystkich przemówił właściciel sklepu spożywczego, potężny pensylwański Holender, nestor całej okolicy, najbardziej tu szanowany i wpływowy. Powiedział tak:
- Nie tylko chcemy, ale będziemy dumni, że je weźmiemy.
Taki był początek spółki akcyjnej Gościnny Dom. W ciągu kilku lat rozrósł się tak, że mógł przyjąć wiele, wiele dzieci. Kilkoro z nich mieszka na stałe w naszej okolicy, bo zanim rozpoczęliśmy adopcje, wzięły je do siebie dwie rodziny, ale teraz inne trafiają wprost do przybranych rodziców. Okazało się, że bardzo wiele par - i czysto amerykańskich, i czysto azjatyckich, i mieszanych - chce mieć dziecko z domieszką krwi azjatyckiej. Łączy ich jedno: są to ludzie niezwykli, mądrzy, wykształceni, doświadczeni. Rodziców dobieramy bardzo starannie. Muszą chcieć dzieci, muszą cenić sobie ich pochodzenie i potem nauczyć tego samego dziecko. Kiedyś jedna z kandydatek na matkę, spoglądając na śliczną dziewczynkę, której japońska mama dała w spadku swe azjatyckie oczy, zapytała mnie „czy jak mała dorośnie, oczy dalej będzie miała takie krzywe”. Zmroziło mnie. Ta kobieta nie zasługuje na żadne z naszych dzieci. Musi wiedzieć, że skośne oczy są śliczne - tak sądzi przecież wielu - a jeśli nie wie, to się nie nadaje. Po nasze dzieci ustawiają się jednak długie kolejki par. Gdy już kogoś aprobujemy, biorą dzieci w swoje środowiska i wszystkie dają sobie świetnie radę. Bo, co tu kryć, amerykańskiemu dziecku domieszka krwi azjatyckiej dodaje tego, czego mu najbardziej brakuje: spokojnego wdzięku. Nasza praca nie była łatwa. Warto było? Niewątpliwie tak i to z wielu powodów. Czułam wielką satysfakcję, że znaleźliśmy tylu dobrego serca Amerykanów, którzy pomagają nam teraz szukać dzieci, utrzymywać je i znajdować im dobrych rodziców, a przez to zapewniać dzieciom szczęśliwe życie. Warto było choćby i po to, by poznać Amerykanów zupełnie innego kalibru: małostkowych, ograniczonych rasistów, niegodnych swego narodu, tych nie-amerykańskich Amerykanów. Dobrze wiedzieć, że istnieją i jedni, i drudzy. Nawet w naszej społeczności nie wszyscy należą do tej lepszej odmiany Amerykanów, tych, którymi mam prawo szczycić się przed całym światem.
Mam nadzieję tylko, że nie jestem zbyt samolubna, gdy sama znajduję pocieszenie w tym, co robię. Gdy w samotne, nocne godziny leżę czekając na świt, moje myśli uparcie krążą wokół problemów świata, szczególnie problemów naszych, amerykańskich. Rozmyślam wtedy o wszystkich dzieciach Gościnnego Domu, kochanych i kochających, i przypominam sobie, że wiedzą o nich tysiące, a może miliony ludzi w Azji. Właśnie teraz, gdy piszę te słowa, przerywa mi pracę dzwonek telefonu. Podnoszę słuchawkę i słyszę głos Wietnamczyka, który wygnany ze swego kraju, regularnie nadaje do swego kraju audycje poświęcone walce z komunizmem. Zadaje mi tak dobrze znane pytanie:
- Czy mógłbym odwiedzić Gościnny Dom? Chciałbym dowiedzieć się wszystkiego o waszych dzieciach, o tym, jak przeprowadzacie adopcje, bym mógł opowiedzieć o tym mym rodakom. Jest to coś, co powinni wiedzieć o Stanach Zjednoczonych.
- Proszę bardzo - odpowiadam. - Chętnie wszystko pokażemy.
Tak, warto pracować w Gościnnym Domu również dlatego, że udowadnia on innym biurom, że nie ma dzieci „nie nadających się do adopcji”, jeżeli da się znaleźć rodziców pragnących danego dziecka. Każdemu dziecku urodzonemu w Stanach Zjednoczonych da się znaleźć rodziców.
Green Hills
W naszym kraju mieszka teraz wielu wygnańców. Wygnańców widywałam często już w moim chińskim świecie, ale wtedy byli to biali, którzy nie mieli dokąd wracać, czasem również z własnej winy. Żenili się z Chinkami, lub przynajmniej mieli z nimi dzieci, a dzieci te, choć często z początku nie chciane, miały nad nimi taką moc, że zostawali tak długo, że potem było już za późno na powrót. Najczęściej byli to ludzie, którzy zdecydowali się opuścić Amerykę, byle tylko nie mieszkać w małych miasteczkach czy na farmach, gdzie się urodzili. Oczarowała ich Azja, ta niewytłumaczalna różnorodność pradawnego życia, łatwość i swoboda, z jaką żyje się wszędzie, czyli nigdzie. Nie potrafią powrócić do wąskiego kręgu rodziny i znajomych, którzy nigdy nie zrozumieją czaru, który rzucił na nich inny, nieznany świat.
Dzisiaj widuję innych wygnańców: Chińczyków w Stanach Zjednoczonych, którzy nie mogą wrócić do kraju, bo opowiedzieli się przeciw komunistom. Ciekawi mnie, w jaki sposób wygnanie wpływa na ludzi, których znałam od tylu lat, sławnych i nikomu nie znanych, bogatych i biednych. Wielu z tych Chińczyków to ludzie bardzo bogaci, bo od dawna zabezpieczali się przed tym, co nastąpiło, gromadząc dobra w amerykańskich bankach. Teraz żyją sobie tu tak, jak żyli w Chinach, w wygodnych domach i apartamentach z amerykańską służbą, szanowani przez tych Amerykanów, którzy potrafią im współczuć. Panie mieszkające teraz w Nowym Jorku grają w ma-dżonga, jak dawniej w Szanghaju, przez całe popołudnie i do późnej nocy, a potem odsypiają to przez cały ranek, by obudzić się w południe i znów zasiąść do gry. Odwiedzają się jeżdżąc długimi limuzynami prowadzonymi przez murzyńskich szoferów. Nie pokazują się publicznie i obracają się wyłącznie w kręgu własnym i szanujących ich Amerykanów.
Inną grupą chińskich uchodźców są znani uczeni i pisarze, wygnani z kraju za konfucjanizm w epoce odrzucającej naukę Konfucjusza. Mieszkają w miastach, w maleńkich klitkach. Domem zajmują się ich żony i jest im z tym ciężko.
- W Chinach miałam trzy osoby służby - zwierzyła mi się kiedyś taka chińska dama. - A tu nie stać mnie choćby na jedną. Żal mi Amerykanek, które przez całe życie nie ruszają się z kuchni! Trudne jest życie w Ameryce.
Tak, życie chińskiego emigranta nie jest łatwe. W jego kraju szanowano intelektualistów i uczonych. Tutaj wyżej ceni się bokserów, piłkarzy, piosenkarki i gwiazdy filmowe. A wygnaniec-intelektualista ma swoje zasady: zaprzyjaźni się tylko z tymi Amerykanami, którzy wyznają to, co on. Tradycyjnym zajęciem chińskiego uczonego było stanowisko w rządzie cesarskim. Teraz błędnie rozumuje, że kto nie popiera Cziang Kai-szeka, automatycznie opowiada się za Mao. Nie potrafi lub nie chce uwierzyć, że można nie zgadzać się ani z jednym, ani z drugim. W swym wąskim światku szybko gorzknieje. „I może być bardzo zły” - powiedział kiedyś wielki pisarz Lau Szau. Wtedy nie wiedziałam, co miał na myśli.
Teraz i sam Lau Szau stał się swego rodzaju wygnańcem, choć mieszka w Pekinie. Mówi i pisze tylko to, co mu każą. Czytając cytaty z jego wypowiedzi, artykułów i opowiadań nie mogę nadziwić się temu posłuszeństwu. Nie dam się zwieść. Jest to tylko cena, którą płaci, by być w Pekinie, by być w Chinach, a w duchu nadal czuje się wolny. Gdy odwiedził kiedyś Amerykę, nie było mu tu dobrze, bo wciąż wisiał nad nim cień wygnania. Gdy przyjechał do nas na weekend, tak się złożyło, że akurat zaprosiliśmy na przyjęcie w stodole cały tłum rannych żołnierzy ze szpitala w Valley Forge. Była to grupa młodych ludzi rozdartych przez wybuchy min i granatów, o całkowicie zniszczonych twarzach, powoli naprawianych przez chirurgów plastycznych. Nasze przyjęcie było ich pierwszym wyjściem poza szpital. Zajmujący się nimi oficer przestrzegał nas, byśmy nie okazali przerażenia na ich widok. Próbowałam wytłumaczyć to dzieciom, ale było to prawie niemożliwe. Na szczęście nasza niepoprawna suczka znów miała świeże szczenięta i to takie, które są najzabawniejsze, bo sześciotygodniowe, już widzące i szkolące się w psotach. Spóźniłam się kilka minut i idąc na przyjęcie, z daleka widziałam zajeżdżające furgonetki ze znakiem Czerwonego Krzyża. Dzieci były już na miejscu w stodole. Bałam się nadchodzących godzin, ale przemogłam się i weszłam do środka.
Niepotrzebnie się bałam. Wiedzione nieomylnym instynktem dzieci zabrały do stodoły kosz ze szczeniętami. Przyszli też dumni rodzice psiaków, mama Rusty i żyjący wtedy jeszcze tata Silver. Już od progu usłyszałam głośny śmiech, głośny, przynoszący zapomnienie śmiech bawiących się wspólnie młodych ludzi i dzieci, a bawili się wszyscy ze szczeniętami, które starały się jak mogły. Żołnierze zapomnieli o swych oszpeconych twarzach, zapomnieli na chwilę o wojnie. Znowu byli chłopcami, a dzieci, dumne ze szczeniaków, zapomniały, że chłopcy ci nie mają twarzy. Wszyscy śmiali się wspólnie z psich figli i przyjęcie już do końca było bardzo udane.
Opowiadam jednak o tym dlatego, że był wtedy u nas Lau Szau. Poprosiłam go, by przemówił do żołnierzy, więc po obfitym poczęstunku przedstawiłam go gościom, tłumacząc, że jest wielkim pisarzem chińskim. Nie miałam pojęcia, co im powie. Lau Szau jest w głębi duszy człowiekiem bardzo starej daty - założę się, że gdyby mógł, najchętniej żyłby w Chinach pięćset lat temu - człowiekiem wrażliwym, może nawet przesadnie wyrafinowanym, nawet w rozmowie instynktownie unikającym bolesnych tematów. Cóż powie tym biednym, młodym ludziom?
Wstał, widziałam z bliska, że oczy ma zamknięte. Wreszcie przemówił swym głębokim, spokojnym głosem. O czym mówił? O pekińskiej sztuce walki z cieniem! Trudno wyobrazić sobie temat bardziej obcy tym młodym Amerykanom, z których żaden chyba nie słyszał nawet o czymś takim. Oczywiście wiedział o tym Lau Szau, więc zaczął od wyjaśnienia, na czym polega ta sztuka walki i jej znaczenie, mówił o jej historii i o roli, jaką odegrała, a wszystko z zupełną prostotą i ogromnym wdziękiem. Potem bez śladu skrępowania zaczął ilustrować swój wykład demonstrując osobiście podstawowe ruchy, składające się na swoisty taniec, na cały ciąg stylizowanych figur. Choć sama dobrze znałam ten temat, choć wiele razy oglądałam walki z cieniem w chińskich teatrach, byłam oczarowana tym widowiskiem. Rozejrzawszy się wokół stwierdziłam, że równie oczarowani są moi goście, rozumiejący wszystko, choć może nieświadomie, uniesieni w nie znany im dotąd świat. Gdy Lau Szau skończył, zaległa cisza, potem rozległo się westchnienie jakby ulgi, a potem szalone brawa. A więc zrozumieli.
Widziałam potem jeszcze raz, jak Lau Szau oczarowuje swych słuchaczy, ale tym razem działo się to przed wyrafinowaną publicznością nowojorską. Było to na spotkaniu Stowarzyszenia Wschód-Zachód. Nie miał najmniejszej ochoty na to wystąpienie. Brzydził się wszelkim rozgłosem, nie chciał, by go poznawano, nie cierpiał polityki. Podobnie jak w mojej stodole, długo wahał się, nim przemówił, ale gdy już postanowił wystąpić, wygłosił wspaniały wykład, zupełnie jakby był u siebie w Pekinie. Na jaki temat? „Świerszcze, latawce i pekińczyki oraz ich znaczenie w życiu Chin”. Znów zachwycił słuchaczy.
Osoba tak dobra jak Lau Szau była oczywiście wymarzoną ofiarą dla wszelkiego rodzaju bezwzględnych oszustów. Czując się kiedyś samotnie w Nowym Jorku zaprzyjaźnił się z człowiekiem, który udawał podziw. Po miesiącu znajomości człowiek ten, inteligentny i jak się wydawało, wykształcony, poprosił o pożyczenie mu na jeden dzień stu dolarów. Tyle wynosiła miesięczna dieta Lau Szau, ale zgodnie z chińską tradycją, która zabrania odmówić czegokolwiek przyjacielowi, wręczył tę sumę Amerykaninowi. Ten nie pokazał się więcej. Ze wstydem przyznaję, że tego wielkiego Chińczyka spotkało u nas kilka takich nieprzyjemności. My, Amerykanie, nawet nie zdajemy sobie sprawy, ile podobnych przestępstw popełnia się u nas na gościach zza granicy. Gdybyśmy wiedzieli, nie mówilibyśmy tyle o oszustwach, których ofiarą padamy podobno w innych krajach.
Niewątpliwie rewolucja w Chinach miała destrukcyjny wpływ na życie chińskich uczonych i intelektualistów, bo żaden z nich nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Nawet książki Hu Szy, choć rozpoczęte tak błyskotliwie, nie zostały nigdy ukończone. Część winy, jeśli można mówić tu o winie, spada i na nas, ludzi Zachodu. Hu Szy i Cz'en Tu-siu, dwaj wielcy przywódcy rewolucji literackiej w Chinach, na czele wszystkich rewolucji znajdują się uczeni i intelektualiści, byli z początku zagorzałymi zwolennikami Zachodu. Cz'en Tu-siu atakował przecież nawet konfucjanizm za nierespektowanie praw człowieka, Hu-Szy zaś utrzymywał, że trudno oskarżać cywilizację zachodnią o materializm tylko dlatego, że stara się ułatwić życie człowiekowi. Obaj byli za natychmiastowym przyjęciem zachodnich obyczajów.
Ale rewolucja literacka, rozpoczęta tak błyskotliwie przez tych młodych wówczas ludzi, nie mogła przeniknąć do ludu, bo pierwsza wojna światowa bezlitośnie obnażyła wszelkie wady Zachodu. Wojna ta była prawdziwym wstrząsem dla Azjatów, dla których kultura i cywilizacja opierały się na uniwersalistycznym humanizmie, a więc i na pokoju. Po wojnie Cz'en Tu-siu zafascynowała żywotność czy wręcz drapieżność rewolucji rosyjskiej. Rozumował on, że jeżeli w dzisiejszym świecie o sile narodu stanowi gwałt, do obranego celu muszą prowadzić najbardziej gwałtowne środki. Nic dziwnego, że był jednym z założycieli i przywódców Komunistycznej Partii Chin. Hu Szy, człowiek odmiennego temperamentu, nigdy nie dokończył swego dzieła, zamknął się we własnym światku wewnętrzej emigracji i wiódł życie uczonego kosmopolity.
Nie mam prawa ich oskarżać. Pisarze zawsze pierwsi padali ofiarami niesprawiedliwości swych czasów. Trudno też dziwić się, że byli samotni na wygnaniu. Wielu Chińczyków nigdy już nie ujrzy swej ojczyzny, są już za starzy i zdają sobie z tego sprawę. Dotkliwie odczuwają obojętność swych amerykańskich sąsiadów czy nawet przyjaciół i nie potrafią pokochać Ameryki. Powinniśmy więc o nich pamiętać i okazywać szacunek, bo to wielki zaszczyt, że możemy ich gościć u siebie.
W czasie gdy całe moje osobiste życie koncentrowało się na domu i powiększającej się rodzinie, poznawałam też własny naród. Życie w Chinach, wśród Chińczyków, nauczyło mnie wiele o ludziach, bo w krajach, które istnieją od dawien dawna, w centrum uwagi zawsze jest człowiek i jego sprawy. Dla moich przyjaciół Chińczyków najważniejsze było zawsze poznanie uczuć drugiego człowieka, bo bez tego nie da się ani z nim zaprzyjaźnić, ani nawet prowadzić obopólnie korzystnych interesów. Tę samą umiejętność stosowałam względem mojego nowego otoczenia, moich sąsiadów, znajomych - we wszystkich codziennych kontaktach z ludźmi. By jeszcze poszerzyć mą wiedzę, podróżowałam po różnych częściach naszego kraju. Chciałam poznać, czym różni się północ od południa, a wschód od zachodu, a kontrasty te są znacznie bardziej uderzające niż w Chinach, niż w każdym z krajów, które odwiedziłam. Zaczęłam więc poznawać moich rodaków takimi, jakimi są naprawdę. A są wspaniałomyślni, impulsywni, uczuciowi, zmienni, nie tylko z usposobienia, lecz również pod wpływem środowiska, i historycznego, i współczesnego. Tak szybko przeszliśmy z epoki pioniersko-rolnej do przemysłowej, do związanej z nią urbanizacji, że wciąż żyjemy trochę w jednej, trochę w drugiej. Zmienność tę utrwala jeszcze, jeśli nie potęguje, nasz ustrój. Następująca co cztery lata całkowita zmiana władzy centralnej, a przynajmniej próba dokonania takiej zmiany, ciągłe zmiany w administracji lokalnej, krótkie kadencje wszystkich urzędników, i to nie tylko tych najważniejszych, lecz również tych najniższego szczebla, uniemożliwiają prowadzenie długofalowej polityki czy przestrzeganie tych samych, powszechnych zasad. Życie publiczne toczy się u nas w pośpiechu wynikającym z konieczności zdążenia przed końcem kolejnej kadencji. Podobnie można scharakteryzować nasze myślenie. Nie ma tu z tak świetnym skutkiem stosowanych choćby w Anglii zaworów bezpieczeństwa, gdzie rząd pracuje dopóty, dopóki nie zostanie odwołany przez naród. U nas wybrani do rządzenia ludzie wiedzą, że i tak pozostaną u władzy przez całą najbliższą kadencję, więc robią, co chcą. Jeśli czynią dobro, jest ono nietrwałe, bo już za cztery czy osiem lat cały układ zburzy się lub może zostać zaburzony. To właśnie jest według mnie główną przyczyną powierzchowności naszego amerykańskiego życia, powierzchowności całego naszego myślenia. Żyjemy tu z dnia na dzień, nie potrafimy snuć odległych planów, bo przecież - myślimy sobie - następna administracja i tak wywróci wszystko do góry nogami. Trudno przecenić destrukcyjny wpływ ciągłego braku politycznej stabilizacji w kraju na życie naszego narodu, dochodzi do tego jeszcze konieczność scalania w jedną społeczność ludzi przyjeżdżających do Ameryki ze wszystkich stron świata. Za napływem tym nie nadążają organizmy polityczne i społeczne. Wszystko dzieje się zbyt szybko, by mogła wytworzyć się ta więź tradycji i obyczaju, która gdzie indziej jest wynikiem długiego, wspólnego życia.
Pod wpływem takich mniej więcej myśli od roku 1941 bardzo niepokoję się o przyszłość swych rodaków. Wiedziałam ponad wszelką wątpliwość, że to my wyjdziemy z wojny zwycięsko, że to my będziemy najsilniejszym ze zwycięzców i że to naszej pomocy oczekiwać będę ludy Azji. My zaś nie będziemy mogli jej im udzielić, głównie przez wspomniany brak stabilizacji wewnętrznej, ale również z powodu naszej nieznajomości ludów Azji, ich historii i znaczenia w powojennym świecie. Nie unikniemy wciągnięcia nas we wszystkie zaburzenia i wojny tego świata, a ich centrum znajdować się będzie właśnie w Azji, ponieważ druga wojna światowa zbiegła się w czasie z dążeniem ludów Azji do samostanowienia i nowoczesności. Tym razem nie uda się nam umyć rąk, jak to uczyniliśmy po pierwszej wojnie. Tym razem Azja jest siłą, z którą trzeba się liczyć. Czy jednak kraj nasz podoła tym wyzwaniom przy swej kompletnej nieznajomości spraw tego kontynentu? Ciągłe roztrząsanie tego problemu przygnębia mnie coraz bardziej, bo wiem, jak wiele w Azji wrogości względem białego człowieka. Czy Amerykanom uda się wyjść cało z tych wirów historii? Jedyna nadzieja, że wreszcie uda się nam stać nowym, odrębnym narodem, choćby z samego przyzwyczajenia nie związanym ze starymi imperiami, ze starymi kolonializmami. Musimy rozmawiać z Azją jako Amerykanie, których nie dotyczy smutna przeszłość i jest to naszą wielką szansą, bo rzeczywiście nasz kraj nigdy nie toczył wojen kolonialnych ani nie miał prawdziwych kolonii. Nasze zaś rządy na Filipinach były stosunkowo łagodne i przede wszystkim od samego początku uznawane za tymczasowe. Mamy to szczęście, że już teraz istnieje w Azji, a szczególnie w Chinach, ogromny kapitał dobrej woli, z którego możemy w przyszłości korzystać. Zaprzepaścić go mogą tylko nowe, nie przemyślane pociągnięcia. Te zaś zawsze mogą przydarzyć się podczas wojny, gdy do dalekiego kraju wysyła się bez żadnego przygotowania i bez pytania o zgodę całe rzesze młodych ludzi - mieliśmy tego przykład w Europie podczas pierwszej wojny światowej.
Nie mam i nigdy nie miałam natury misjonarskiej. Przyznam, że samo pojęcie napawa mnie wstrętem. Jestem jednak świadoma, że moje misjonarskie pochodzenie sprawia, iż czuję się odpowiedzialna za to przynajmniej, co mogę uczynić osobiście, by zapobiec złu. Zadałam więc sobie pytanie, co mogę zrobić, by pomóc moim rodakom, choćby nielicznym, choćby na małą skalę, jak pomóc zrozumieć choć trochę życie i sposób myślenia ludów, z którymi przyjdzie im się zetknąć w przyszłości i to już bardzo niedalekiej? Właśnie to jedno mogłam ofiarować ojczyźnie: wiedzę o Azji, szczególnie o Chinach i Japonii, którą zdobyłam nie tylko mieszkając tam całymi latami, lecz również podróżując, ucząc się, obserwując. Prawda, pisałam książki, ale książki, nawet te najbardziej popularne, docierają do bardzo niewielkiej części naszego społeczeństwa. Czy nie docierają do światlejszych umysłów? Owszem, ale w ustroju demokratycznym to nie najświatlejsze umysły osiągają najwyższe stanowiska. Ludzie zasiadający w Kongresie czy nawet w Białym Domu nie są przecież myślicielami. Na myślenie nie mają zbyt wiele czasu, a jeszcze mniej na naprawdę kształcące podróże. W kraju demokratycznym wiedzę trzeba przekazać całemu społeczeństwu.
Ale jak?
Przez wiele lat mój mąż był redaktorem Asia Magazine, miesięcznika założonego w roku 1917 przez Willarda Straighta, ówczesnego konsula amerykańskiego w Pekinie. Straight, zafascynowany wspaniałym krajem, w którym przyszło mu pracować, zainwestował część osobistej fortuny w to czasopismo, które miało informować, bawić i zaciekawić Amerykanów przedstawiając w prozie i ilustracjach barwne narody Azji. Miałam sentyment do tego pisma, ponieważ to w nim opublikowałam pierwsze utwory. Później również posyłałam im coś od czasu do czasu. Nigdy jednak Asia Magazine nie znalazło tylu czytelników, na ilu naprawdę zasługiwało. Wydawać by się mogło, że Amerykanów nie da się zainteresować Azją. Czasopismo, choć wydawane na świetnym poziomie, co roku przynosiło same straty, na to mogła sobie pozwolić tylko bardzo zamożna rodzina, i rzeczywiście pani Straight nie przestała utrzymywać go po śmierci męża, a nawet po poślubieniu Leonarda Elmhirsta. Mój mąż z determinacją zmniejszał straty w czasie swoich rządów, stawiając przede wszystkim na autentyzm. Czytelników jednak nie przybywało. Wydawało się, że tylko piętnaście, może dwadzieścia tysięcy Amerykanów interesuje się ludami Azji, choć to losy tamtego kontynentu miały określić przyszłość całego świata.
Nie mogłam w to uwierzyć. Gdy w roku 1941 pani Elmherst postanowiła zaprzestać wydawania pisma, razem z mężem chcieliśmy poprowadzić je przez jakiś czas, by spróbować zwrócić na Asia Magazine nieco więcej uwagi. W tamtych czasach było to jedyne czasopismo amerykańskie dostarczające pełnych i autentycznych informacji o życiu w Azji. Szaleństwem byłoby właśnie w takiej chwili do reszty pozbawić nasz naród źródła wiadomości naprawdę ważnych dla jego dobrobytu i bezpieczeństwa. Jeżeli kiedykolwiek obudziły się we mnie misjonarskie skłonności, to właśnie wtedy, podzielał je zresztą mój mąż. Pani Elmherst przekazała nam więc całe czasopismo i wszystkie jego aktywa w nadziei, którą również żywiła, że uda się nam je ocalić. Wystarczy jeśli powiem, że prowadziliśmy je przez całe następne pięć lat, dopóki nie uniemożliwiły tego wypadki po zakończeniu wojny. Podczas wojny natomiast zaznaczył się wyraźny wzrost zainteresowania Amerykanów problemami ludów azjatyckich. Gdyby nie reglamentacja papieru, pismo byłoby nawet samowystarczalne.
W ciągu tej samej dekady założyłam Stowarzyszenie Wschód-Zachód, które dostarczyło mi materiału na niejedną książkę. Zauważyłam już wcześniej, że nawet czasopismo ogólnokrajowe to za mało, by nauczyć czegoś nasze społeczeństwo. Ludzie uczą się znacznie więcej, gdy coś usłyszą, a nie przeczytają. Najlepiej zaś, gdy zobaczą na własne oczy. Dlaczego więc nie sprowadzić im ludzi z Azji, którzy mogliby pokazać, jacy są, co sobą reprezentują, objaśnić swą historię i zwyczaje? Czemu nie przygotować czegoś w rodzaju wieczorowych kursów wiedzy o Azji? Dzięki temu ludzie u nas mogliby dowiedzieć się wszystkiego z pierwszej ręki, od obywateli Azji, bez uprzedzeń i bez propagandy. Pomysł był bardzo prosty. W Stanach Zjednoczonych łatwo było o przyjezdnych na odpowiednim poziomie z każdego niemal kraju świata. Interesowali mnie szczególnie Azjaci, ale nie wykluczaliśmy udziału uczestników z Europy. Przecież, jak uczył mnie pan Kung, wszystkie narody świata to jedna, wielka rodzina. Gdyby przeciętny Amerykanin umiał widzieć siebie jako członka całego rodu ludzkiego, być może obudziłaby się w nim ciekawość świata, zainteresowanie jego sprawami i wreszcie chęć nauki. Na tym przecież polega najprostsza technika nauczania.
Zorganizowaliśmy się więc, zapewniliśmy sobie ulgi podatkowe i cały szereg bogatych sponsorów, po czym rozpoczęliśmy pracę. Działalność zainaugurowaliśmy kolacją w Waszyngtonie, później tłumnym zebraniem w Nowym Jorku, na których wyniszczyliśmy cele Stowarzyszenia. Przemówienie inauguracyjne wygłosił w Nowym Jorku Wendell Willkie i wtedy to spotkałam się z głoszonym przezeń pojęciem jednego, wspólnego świata. Przemawiał też Hu Szy, ówczesny ambasador Chin w Waszyngtonie, oraz wielu dygnitarzy z ambasad innych azjatyckich krajów. Nie prowadzono jednak działalności na takich uroczystych zebraniach, lecz zupełnie inaczej. Zapraszani przez nas ludzie wyruszali w Amerykę, czasem samotnie, czasem w dwie osoby, czasem w kilka. Ich zadaniem było mówić jak najmniej o polityce, a jak najwięcej o kulturze, mówić jak najprościej i jak najbardziej po przyjacielsku. Mieli opowiadać przede wszystkim o życiu codziennym swego kraju, o swych obyczajach, myślach, nadziejach, ilustrując to wszystko strojami ludowymi, zdjęciami, obrazami, instrumentami muzycznymi czy teatrem. Wybieraliśmy najlepszych, niekoniecznie najsłynniejszych czy nawet najzręczniejszych. Szczerze mówiąc starałam się unikać wielkich sław. Zależało mi na tym, by przeciętny Amerykanin zobaczył ludzi sobie podobnych: nauczycieli, studentów i inżynierów uczących się tu naszych metod. Jednym z naszych najlepszych gości był spędzający w Stanach roczny urlop naukowy cichutki, drobniutki profesor z Indii, który zjeździł pół kraju, rozmawiał z najróżniejszymi środowiskami, mieszkał w amerykańskich domach i odpowiadał na pytania swych gospodarzy przy stole czy kominku. Wydatki takich gości popierały wspólnoty miejscowe. Ze wzruszeniem i zdumieniem zauważyłam, że byłam niesprawiedliwa, uważając, iż Amerykanów nie obchodzą narody Azji. Sama Azja rzeczywiście nie cieszyła się większym zainteresowaniem, ale gdy przyjeżdżał z krwi i kości człowiek z Azji, przemawiał w auli szkolnej czy z kościelnej ambony w niedzielę, spędzał noc w czyimś domu i przygotowywał na kolację jakąś specjalność azjatycką, potem zaś pomagał przy zmywaniu naczyń. Amerykanie garnęli się do niego drzwiami i oknami. Zainteresowanie nie było wyłącznie jednostronne, nasi goście wracali do małego, nowojorskiego biura Stowarzyszenia Wschód-Zachód z wypiekami na twarzach. Nie tylko opowiadali Amerykanom o swych krajach i narodach, nie tylko wyrażali radość, że dano im taką okazję, ale również jak nigdy dotąd uczyli się Ameryki. Wszyscy zgodnie twierdzili, że taki wyjazd to coś zupełnie innego niż mieszkanie w hotelach i chodzenie ulicami nieznanego miasta, a nawet niż studiowanie na uniwersytecie amerykańskim i spanie w domu studenckim. Teraz mieszkali u amerykańskich rodzin, bawili się z dziećmi, pomagali w pracach domowych, w aulach szkolnych spotykali się ze zwykłymi ludźmi, musieli odpowiadać na tysiące pytań. Uczyli Amerykanki nosić sari, pokazywali, jak nosi się w Korei tamtejsze wielkie spódnice, przygotowywali chińskie potrawy, rozmawiali z biznesmenami, nauczycielami, kaznodziejami i robotnikami. Mogli teraz wrócić do swego kraju i opowiedzieć rodakom, jacy przyjacielscy i dobrzy są zwykli Amerykanie - jak inni od polityków i urzędników.
Któregoś roku nawet wynajęliśmy autobus i wysłaliśmy w Amerykę całą trupę chińskich aktorów, by grali nowe i stare sztuki swego kraju. Premiera odbyła się w Białym Domu przed panią Roosevelt i jej kilkoma przyjaciółkami. Tam właśnie Wang Jung rozpoczęła swą prezentację wspaniałych postaci chłopskich. Ta młoda aktorka była jeszcze przed wojną gwiazdą szanghajskich kin, a po zajęciu miasta przez Japończyków zorganizowała wraz z przyjaciółmi wędrowny teatr, który miał budzić zobojętniały naród do walki z najeźdźcą. Grupa podzieliła się na kilka mniejszych, by dotrzeć do jak najliczniejszych wiosek. Śpiewali, odgrywali zaimprowizowane scenki propagandowe, wystawiali historyczne sztuki. Wang Jung i jej trupa przemierzyli - pieszo! - wiele prowincji. W Hong Kongu uratowała się przed uwięzieniem przez Japończyków przebierając za starą żebraczkę, a przygotowała się do tej roli bardzo gruntownie, brudząc się na całym ciele jak prawdziwa żebraczka, choć sama była piękna i młoda. Wydostawszy się z Chin trupa grała na Malajach i w Birmie, a po jej rozwiązaniu Wang Jung wysłano w nagrodę do Ameryki. Tu spotkałyśmy się i tu udało mi się wciągnąć ją do prac Stowarzyszenia. Była nietypową przedstawicielką młodego pokolenia Chińczyków, gdyż pochodząc z bardzo dobrej rodziny, czuła się silnie przywiązana do chińskiej tradycji.
Nie wiem, czy nawet pani Roosevelt zdawała sobie sprawę, jak dokładnie, jak wiarygodnie Wang Jung grała tego wieczoru rolę chińskiej kobiety z ludu w okazałej sali Białego Domu. Patrząc na to odczuwałam wielką radość. Wreszcie w samym sercu mego kraju Chinka przedstawia swój kraj takim, jakim jest naprawdę. Tę samą radość przeżyłam jeszcze raz kilka miesięcy później w Nowym Orleanie, gdzie zetknęłam się z podróżującą po kraju trupą Wang Jung. W tym pięknym, wspaniałym mieście, w którym życie dawnej Europy miesza się z nowoczesnym światem Ameryki, znów widziałam występ naszych młodych Chińczyków, który zgromadził ogromną publiczność, a opowiadał o bardzo podobnym mieszaniu się nowego ze starym w Chinach. Amerykańscy widzowie nie mogli oczywiście uchwycić wszystkich niuansów chińskiej sztuki i nie tego się po nich spodziewałam. Udało im się za to dostrzec prawdziwe życie i prawdziwą miłość w uniwersalnym konflikcie nowego i starego. Żałowałam, że trupa musiała wkrótce przerwać swe tournee, gdyż zabrakło pieniędzy na dalsze występy. Takie rzeczy kosztują, i nawet hojne datki chińskiej emigracji, zwykle o prokuomintangowskich sympatiach, nie mogły pokryć wszystkich wydatków.
Takimi to prostymi środkami przedstawialiśmy dobrych ludzi Azji wielu środowiskom amerykańskim. Z satysfakcją obserwowałam, że goście ci, wracając do siebie, wieźli swym rodakom inną, korzystniejszą opinię o Amerykanach. Gościliśmy zresztą nie tylko Azjatów, pojawiali się też biali szczególnie dobrze znający Azję i inne części świata. Zajmowaliśmy się jednak przede wszystkim Azją, bo tu właśnie najwięcej było do zrobienia.
Dlaczego więc to ciekawe i pożyteczne przedsięwzięcie nie jest kontynuowane? Po dziesięciu latach zawiesiłam działalność Stowarzyszenia, choć i ja przecież dużo się dzięki niemu nauczyłam, poznając wiele środowisk i osób, z którymi inaczej nigdy bym się nie zetknęła. Powody były dwa. Po pierwsze finanse, bo choć wspólnoty lokalne pokrywały koszty pobytu, zwiększające się wciąż zapotrzebowanie na gości z Azji, mówców i artystów, wymagałoby zaangażowania znacznie większej ilości personelu w biurze, a na to nigdy nie udało mi się zdobyć pieniędzy. Fundacje przyznają środki albo na badania naukowe, albo na działalność dobroczynną, a Stowarzyszenie Wschód-Zachód nie zajmowało się ani jednym, ani drugim. Był to eksperyment edukacyjny, mający prowadzić do wzajemnego zrozumienia między narodami, szczególnie narodami Azji i Stanów Zjednoczonych. Pomysł ten nie był ani nowy, ani bardzo śmiały, ale praktyczna realizacja idei, choćby nie wiem jak starej, może niepokoić tych, którzy do tego nie przywykli. I drugi powód: było już za późno. W roku 1946 szef delegacji amerykańskiej na konferencji w San Francisco oznajmił w obecności wielu wybitnych przedstawicieli narodów Azji, że w przyszłości amerykańska polityka zagraniczna nie będzie interesować się sprawą niepodległości narodów Azji.
Był to śmiertelny cios dla tych ludów azjatyckich, które znały naszą historię znacznie lepiej, niż my ich, które czciły Jerzego Waszyngtona za to, że walczył o wyzwolenie naszego kraju spod imperialistycznej dominacji, które czciły Abrahama Lincolna za to, że doprowadził do zniesienia niewolnictwa Murzynów! Przecież nadzieje tych narodów i ich najszczersze ideały streszczały się w Konstytucji Stanów Zjednoczonych i Karcie Praw Obywatelskich! Teraz zaś usłyszeli, że prawa te nie dotyczą wszystkich narodów, lecz tylko Amerykanów. Wiedziałam, gdy tylko słowa te zabrzmiały na sali obrad, że nic już nie odwróci tego, co musiało nadejść. Spod wpływu Ameryki wypadną na pewno Chiny, a być może cała Azja. Nie chciałam wierzyć, że słowa te mogą w ogóle zostać wypowiedziane, że ktoś może być do tego stopnia naiwny, do tego stopnia pozbawiony wiedzy o świecie, by wypowiedzieć je w tym miejscu i o tym czasie. Przez wiele miesięcy czułam się, jakbym straciła kogoś bardzo bliskiego. Nie nosiłam żałoby, ale mrok w umyśle i rozpacz w sercu. W tym samym roku 1946 przestaliśmy wydawać Asia Magazine, a cztery lata później zawiesiliśmy działalność Stowarzyszenia, przekonawszy się, że nic już nie da się zrobić. Stowarzyszenie istnieje jednak nadal. Tu i tam zbierają się grupki ludzi zdeterminowanych, by zrozumieć świat przez poznawanie Azji. Może kiedyś będzie można je reaktywować. Na razie jednak ludzie ci pracują zupełnie samodzielnie.
Gdybym potrafiła przewidzieć dziwną sytuację w naszym kraju po roku 1946, od kiedy szlachetni, wykształceni ludzie tracą pracę i dobre imię dlatego, że znają i rozumieją sprawy rejonów świata, które pozbawione amerykańskiego przywództwa, zostały ogarnięte komunizmem, tym bardziej postąpiłabym tak samo. Bo choć Stowarzyszenie Wschód-Zachód nigdy nie zapraszało komunistów, nigdy nie zapraszało żadnych w ogóle polityków, w dzisiejszych czasach niebezpiecznie jest nawet głosić wiarę w braterstwo między narodami, w równość ras, w konieczność porozumienia między ludźmi, w pokój. Są to ideały, w których zostałam wychowana, w które wierzę i w które wierzyć muszę aż do końca życia. Zakończyłabym działalność Stowarzyszenia również dlatego, by nie narażać mych azjatyckich przyjaciół na kłamstwa, podejrzenia i fałszywe oskarżenia, które tak łatwo rzuca się w naszych czasach. Mimo to cieszę się z tych dziesięciu lat, podczas których dane nam było spotykać się twarzą w twarz, nam, ludziom dobrej woli z Azji i ze Stanów Zjednoczonych. Zasiane ziarno nawet dziś przynosi plony.
Pracy tej poświęciłam sporą część życia, myśli, czasu i pieniędzy. Ja też czegoś się nauczyłam. Każdy naród, podobnie jak każde dziecko, potrafi zrozumieć tylko tyle, na ile pozwala mu jego wiek. Nonsensem jest próbować uczyć różniczkowania sześciolatka. Trzeba zacząć od początku, trzeba czekać, aż dziecko - naród - dojrzeje, a tego przyśpieszyć się nie da.
Przez lata wojny coraz trudniej było zorientować się, co naprawdę dzieje się w Chinach. Propaganda bardzo optymistycznie opisywała działania naszych chińskich sojuszników. Prawda jednak była zupełnie inna, smutna. Znajomi Chińczycy z żalem potwierdzali moje najgorsze przypuszczenia. W wojnie pozycyjnej, którą Cziang Kai-szek prowadził z Czungkingu, jego armie nie stawiając Japończykom czynnego oporu stopniowo zatracały wszelką wartość bojową. Nędzna żywność, nieregularne wypłaty żołdu, bezczynność - to wszystko musiało prędzej czy później nadwątlić morale. Żołnierze Czianga, zniecierpliwieni i zgorzkniali, wyczekiwali teraz, by wojna światowa zadecydowała o ich losie bez ich udziału. Prędzej czy później musiała wkraść się w ich szeregi korupcja i potajemne konszachty z nieprzyjacielem. Mówiono im, że Zachód zwycięży, a że byli po jego stronie, wystarczyło czekać, aż sam pokona Japonię. Tymczasem komuniści walczyli z wielkim zapałem, choć oczywiście nie bez przyczyny. Zdobywali coraz większe poparcie wsi i przenikali nawet na tereny kontrolowane dotąd przez Kuomintang. Obie partie porozumiewały się ze sobą jedynie na poziomie oficjalnych stosunków w Czungkingu, nie prowadząc nawet współpracy wojskowej. Nic dziwnego, że ruch oporu przeciw Japończykom był podzielony, skoro różne też były nadzieje obu partii. Cziang pragnął szybkiego końca wojny, nim jego pozycja całkiem się osłabi, by w ten sposób zachować szansę na utrzymanie w swym ręku centralnej władzy, gdy nastanie pokój. Komuniści natomiast mieli nadzieję, że wojna potrwa jak najdłużej, by mieć dość czasu na zajęcie jak największego terytorium kraju pod pozorem walki z najeźdźcą. Nie wypowiedziana wojna domowa toczyła się jeszcze przed kapitulacją Niemiec.
Japonia walczyła dalej i obie partie chińskie - komuniści z nadzieją, Kuomintang z obawą - spodziewały się wieloletnich nawet zmagań. Doskonale pamiętam, jak usilnie przekonywali mnie moi chińscy znajomi z Nowego Jorku, że Stany Zjednoczone będą musiały wysłać do Chin siły lądowe i zmusić Japończyków do bezpośredniej walki. Wtedy, przekonywali mnie, u boku armii amerykańskiej pojawi się Kuomintang. Mogłam się tylko domyślać, że komuniści za wszelką cenę staraliby się temu zapobiec, bo inaczej cały południowy wschód Chin, do którego zaczęli już przenikać ich partyzanci, automatycznie znalazłby się z powrotem pod kontrolą Kuomintangu.
Moi chińscy przyjaciele mylili się jednak, mógłby im to powiedzieć każdy Amerykanin. Amerykanie nigdy nie planowali lądować w Chinach, by walczyć z Japończykami twarzą w twarz. Teraz wiadomo już powszechnie, że sytuacja wojsk japońskich była znacznie gorsza, niż wówczas przypuszczano, a gdy nagle i bez ostrzeżenia na Japonię spadły bomby atomowe, koniec nastąpił, bo i tak był nieunikniony. Tym razem Cziang Kai-szek działał szybko. Jako wódz naczelny strefy chińskiej zażądał, by samoloty amerykańskie przetransportowały jego wojska na tereny okupowane przez Japończyków oraz by wojska japońskie skapitulowały przed jego przedstawicielami, a nie komunistami. Był to znak do wybuchu otwartej już wojny domowej.
Amerykanie znaleźli się w bardzo niewygodnej sytuacji. Musieliśmy spełnić żądania Cziang Kai-szeka, a więc stanąć po stronie Kuomintangu przeciwko komunistom, co z góry przekreślało wiarygodność głoszonej przez nas neutralności przy naszej późniejszej mediacji w tym konflikcie. To, co się stało, nie pozwalało osiągnąć kompromisu, o który tak bohatersko walczył generał Marshall. Był to tylko pierwszy przykład działania mechanizmu, który wciągał nas potem w niebezpieczne i szkodliwe konflikty, z których najniebezpieczniejsze było poparcie udzielone przez nas Francji, walczącej o utrzymanie swych kolonialnych posiadłości w Indochinach. Jestem pewna, że takie stanowisko jest dla wszystkich prawdziwych Amerykanów nie do przyjęcia, bo mimo całego zamętu, mimo wszelkich zdrad, jesteśmy z przekonania i z wyboru za niepodległością wszystkich ludów. Równocześnie musimy przeciwstawiać się komunizmowi, jesteśmy więc zmuszeni wchodzić w sojusze z gruntu nam obce. Błędem jednak było i jest myślenie, że rzeczywiście taki kompromis jest w obecnej chwili nieunikniony. Rządy ludzi znających życie Azji na pewno znalazłyby jakąś alternatywę, która pozwoliłaby na realizację naszego, amerykańskiego ideału demokracji. Mówię: amerykańskiego, ale tym, co najsilniejsze i najbardziej pociągające w naszym stylu życia, jest kierowanie się powszechnym pragnieniem całej ludzkości, płynącą z głębi serca ludzkiego zasadą wolności jednostki w ramach obowiązującego i uznawanego prawa. Gdybyśmy tylko potrafili sami realizować nasze ideały, przyjaźń i pokój między narodami można byłaby osiągnąć łatwiej.
W roku 1946 z próżnymi nadziejami jechał więc do Chin generał Marshall. Jechał godzić dwie siły uzurpujące sobie prawo do władania Chinami. Cziang Kai-szek nigdy nie utworzył prawdziwego, czyli konstytucyjnego rządu, a na ministrów wyznaczał własnych popleczników. Ci zaś mogli utrzymać swe ciepłe posadki tylko przez ślepe posłuszeństwo względem wodza. Rząd ten w niczym nie przypominał demokratycznej władzy wykonawczej, a Cziang Kai-szek był przywódcą wojskowym, nikim więcej.
Komuniści nie byli ani trochę lepsi pod tym względem. Oni też nie mieli poparcia ludu. Również oni nie stworzyli zorganizowanego systemu, w którym lud mógłby wyrazić swoje zdanie.
System nie istniał, dawne zasady legły w gruzach. Gdyby przedtem nie było rewolucji, gdyby nie dzieło Sun Jat-sena, byłby przynajmniej tron, o który można by walczyć, czy Pieczęć Cesarska, którą można by zdobyć. Przecież nawet Stara Cesarzowa zawsze, gdy przyszło jej uchodzić przed wrogami, brała ze sobą Pieczęć, bo kto ją miał, miał władzę.
Nasz dzielny, stary generał miał więc przed sobą dwie zwalczające się grupy, z których żadna nie miała prawa rządzić wspaniałym narodem, bo naród ten nikogo nie wybierał, nie mógł wybrać. Nawet gdyby udało się osiągnąć jakiś kompromis, pozostawałoby jeszcze utworzenie rządu. Była więc to misja z góry skazana na niepowodzenie. Zastanawiam się teraz, czy był tego świadom. Najdziwniejsze, że nie rozumiał tego nasz rząd. Garstka wykształconych Chińczyków wierzyła jeszcze, że jeśli uda się osiągnąć jakikolwiek, choćby krótkotrwały kompromis, im samym uda się zająć tworzeniem władzy. Byli starsi i mądrzejsi niż w pierwszych latach Kuomintangu, nie wierzyli już w Cziang Kai-szeka, a równocześnie nie opowiedzieli się jeszcze po stronie komunistów. Na tej ziemi niczyjej usiłowali stworzyć trzecią siłę, Ligę Demokratyczną. Efekt był tylko taki, że Kuomintang uznał ich za prokomunistów, komuniści za zwolenników Kuomintangu i na tym zakończyła się ta nieszczęśliwa, choć odważnie podjęta próba.
Żadna ze stron nie chciała ustąpić ani na krok, a naród nie wiedział, co począć. Ludzie wymęczeni wojną, często bezdomni, z trudem zbierający rozproszone przez zawieruchę dziejową rodziny, chcieli tylko spokoju, spokoju od cudzoziemców, spokoju, w którym mogliby ocalić na starość, co się da. Propaganda komunistów padała na podatny grunt: Amerykanie, twierdzili, popierają Cziang Kai-szeka bynajmniej nie bezinteresownie. Na Zachodzie rośnie nowy imperializm, tym razem amerykański. Imperia europejskie należą już do przeszłości, ale na ich miejsce pojawiło się nowe mocarstwo, Ameryka, mocarstwo pełne białych ludzi dążących do objęcia władzy nad światem. Chińczyk wierny swej ojczyźnie, głosili komuniści, musi walczyć, jeżeli Stany Zjednoczone znów wydadzą Chiny w ręce Cziang Kai-szeka. Nie wolno do tego dopuścić, choćby za cenę wojny domowej.
Zmęczony lud patrzył to w lewo, to w prawo. Nie obchodził go komunizm, o którym i tak wiedział bardzo mało, ale nie chciał wojny domowej. Jeżeli Cziang obejmie władzę, wojna domowa może ciągnąć się latami, bo Stary Tygrys to uparta bestia, i póki żyje, nie uzna się za pokonanego. Czy nie ciągnął podobnej wojny przez całe lata, jeszcze zanim przyszli Japończycy? A komuniści obiecują pokój...
Lud wolał wybrać pokój, choćby tylko jego obietnicę. W każdym kraju, jeżeli lud chce pokoju za wszelką cenę, nie poradzą nic na to najwaleczniejsi nawet generałowie. Lud wybrał pokój, a nie komunizm, i o tym powinni pamiętać Amerykanie, tym bardziej teraz, bo ten fakt jest naszą ostatnią nadzieją na znalezienie jeszcze przyjaciół w Azji.
Wiadomo już było, że przegramy, wojska Kuomintangu poddawały się bez walki, składając broń w ręce komunistów. Nie winiłam poddających się żołnierzy. Żołnierzy? Nie byli to żadni żołnierze. Prawdziwa armia Czianga pozostała nienaruszona i w całkowitym porządku wycofała się za swym wodzem na Tajwan. Ci, którzy pozostali na polu walki twarzą w twarz z komunistami, byli w większości rekrutami siłą zabieranymi z wiosek. Jak naszych chłopców w czasie amerykańskiej wojny domowej wiązano ich i skuwano łańcuchami, a potem gnano, czasem setki kilometrów, na pole bitwy. Tam wciskano im w ręce karabiny i rzucano do walki. Do walki? A o co mieliby walczyć? Czy Kuomintang zrobił coś kiedykolwiek dla nich lub ich rodzin? Byli synami zwykłych, chińskich rodziców, kochających spokój życia rodzinnego, nienawidzących wojny. Nic dziwnego, że łatwo się poddawali. Zapewne nie umieli nawet strzelać z tej broni, nawiasem mówiąc - amerykańskiej...
Nie, nie ma sensu kogokolwiek oskarżać. Pozostawało tylko pytanie, w jaki sposób demokratyczne Stany Zjednoczone mogą sprawić, by komunizm chiński nie wzorował się na okrutnym modelu sowieckim. Były na to szansę. Mao Tse-tung, niekwestionowany przywódca chińskich komunistów, nigdy nie cieszył się szczególną sympatią Moskwy, tak przynajmniej mówiono. W pewnym okresie rozeszły się nawet pogłoski, że za nieprzestrzeganie zasad doktrynalnych i nieposłuszeństwo został usunięty z Międzynarodówki. Niewątpliwie miał własną wizję tego ustroju. Poza tym nie wierzyłam, by pozytywna na ogół rola odgrywana przez mój kraj w historii Chin mogła łatwo pójść w zapomnienie. Prawda, że amerykańscy chłopcy, stacjonujący w Chinach podczas wojny, zostawili po sobie bardzo mieszane wrażenia. Inteligentni i kulturami byli przez Chińczyków lubiani, stając się prawdziwymi ambasadorami swego narodu. Wielu jednak było takich, którym brakowało i inteligencji, i kultury. Zresztą, jak już mówiłam, byli to po prostu niegrzeczni chłopcy - człowiek dojrzewa naprawdę najwcześniej dopiero około dwudziestego piątego roku życia. W Chinach zachowywali się prowokująco, pili, zaczepiali kobiety, czasem nawet naruszali prawo. Długo zamartwiałam się tymi wiadomościami, tym bardziej że słyszałam je z ust chińskich znajomych, ale potem doszłam do wniosku, że chyba nadszedł czas, by Amerykanie i Chińczycy przekonali się, że są wśród nich i dobrzy, i źli. Mimo wszystko ogólny bilans był raczej pozytywny.
Uważałam więc, że trzeba natychmiast wykorzystać te nastroje i zacieśnić wszelkie związki z Chińczykami, rozwijać handel, wymianę towarów i fachowców, by zwiększyć wpływy amerykańskie i nie dać się zastąpić przez Rosjan. W czasie wojny Rosja praktycznie nie interweniowała w sprawy chińskie. Jeszcze bezpośrednio po wojnie nie stanowiła dla nas żadnej konkurencji. Było dość czasu, by umocnić naszą pozycję i w ten sposób sprawić, by nowy rząd szukał kontaktów handlowych i pomocy technicznej u nas, a nie w Rosji. Tymczasem po klęsce Cziang Kai-szeka nasza polityka zagraniczna poszła w zupełnie przeciwnym kierunku. Odcięliśmy się całkowicie od Chin i repatriowaliśmy wszystkich mieszkających tam Amerykanów. Po raz kolejny władcy Chin nie mieli wyboru. Podobnie jak niegdyś Sun Jat-sen, by przetrwać, musieli zwrócić się ku sowieckiej Rosji.
W latach narastającego napięcia, które poprzedziły wybuch wojny koreańskiej, wiele myślałam o tym wycinku historii Chin, którego byłam naocznym świadkiem. W końcu doszłam do wniosku, że bardzo niebezpieczne jest niszczenie przez pojedynczych ludzi lub partie ustroju rządzenia pochodzącego od ludu, wypracowanego przezeń nie drogą świadomego wyboru, lecz w powolnym, odwiecznym procesie życia społecznego. Ustrój ten jest fundamentem, na którym lud buduje swe obyczaje i przyzwyczajenia, religię i filozofię. Jeżeli pierwotne fundamenty są zdrowe, stary dom można odremontować, przebudować i mieszkać w nim jeszcze przez całe wieki, ale jeśli zadrżą fundamenty, cały dom obróci się w proch i pył, a jego mieszkańcy snuć będą się po świecie bezdomni i zagubieni.
Dlatego też każda rewolucja, nieunikniona, gdy życie danego ludu staje się nie do zniesienia, powinna zawsze powstrzymać się przed zniszczeniem fundamentów starego porządku. I tak gdy zdesperowany Sun Jat-sen, doprowadził do obalenia dynastii mandżurskiej, nie powinien był jednak obalać tej formy rządów, lecz utrzymać monarchię i zreformować system od środka. Naród chiński, podobnie jak Anglicy, był bardzo przywiązany do osoby jednego władcy, wykształciwszy równocześnie własne mechanizmy obrony przed tyranią. Napływ wiedzy z Zachodu i płynące z tego korzyści przekształciłyby Chiny w kraj nowoczesny o własnym, odrębnym modelu państwa. Chińczycy powinni byli brać przykład nie z nas, Amerykanów, lecz właśnie z Anglików. Nasz naród nie jest dostatecznie stary. Chińczycy są pod tym względem naszym całkowitym przeciwieństwem.
To, co teraz piszę, może wydać się herezją, nie tylko ludziom Zachodu, ale i wielu Chińczykom. Trudno. Sun Jat-sen był szlachetnym altruistą o nieposzlakowanej uczciwości i słusznie po dziś czci się w Chinach jego pamięć. Nie można winić go za to, że pragnąc z całych sił służyć swemu krajowi równocześnie zniszczył podstawę jego istnienia - porządek.
Niebezpiecznie, bardzo niebezpiecznie jest zbawiać lud! Nigdy jeszcze nie poznałam człowieka, który potrafiłby udźwignąć ten ciężar. Niebo jest pięknym celem, ale co będzie, jeśli po drodze dusza zginie w piekle?
Gdy rozmyślam o latach, które spędziłam w amerykańskim świecie, zauważam, że moje spokojne, solidne życie między domem a pracą dzieli się na etapy wyznaczane przez to, co znacznie wykracza poza to codzienne życie. Na przykład nasza farma...
Dwadzieścia jeden lat temu, gdy po raz pierwszy na zdjęciu wielkości znaczka pocztowego ujrzałam mój dom w katalogu agencji handlu nieruchomościami, w ogóle nie zauważyłam jego otoczenia. Widziałam tylko stary, przysadzisty, kamienny budynek na zboczu wzgórza. Z jednej strony rósł wysoki, czarny orzech włoski, z drugiej rozłożysty klon, a po drugiej stronie trawiastej drogi przycupnęła wielka, czerwona stodoła. Razem z domem kupiłam dwadzieścia hektarów lasu i łąki. Prawdziwe imperium, myślałam wówczas, bo w Chinach średnie gospodarstwo ma może z dwa hektary! Z początku usiłowałam walczyć z tym prawdziwym uroczyskiem. Ziemi nie uprawiano tu od siedemnastu lat, więc chwasty i zarośla pokrywały ją grubą warstwą. Porwałam się z motyką na słońce. Chciałam przekształcić tę dzicz w chiński ogródek, uporządkowany, zielony, przynoszący plony. Próbowałam namówić stare jabłonie, by zaczęły zachowywać się jak porządne drzewa owocowe, ale bez rezultatu. Próbowałam okiełznać potok, ale on nie miał najmniejszego zamiaru zaprzestać buntów. Pewien stary sąsiad przyszedł kiedyś, spojrzał i mruknął: „Oj, to złośliwa bestia”. Z początku nie wiedziałam nawet, że chodzi mu o strumień! Nasz strumień rzeczywiście jest dziki i złośliwy. W lecie jest słodki jak miód, ale gdy na wiosnę topnieją śniegi, albo po letnich burzach, ma ambicję naśladować rozjuszoną Jangtse. Nic sobie nie robił z najmocniejszych choćby grobli. Dopiero gdy wznieśliśmy tamę tak wielką, że zatrzymałaby chyba prawdziwego potwora, zgodził się rozlać w małe jeziorko, by nasze dzieci miały gdzie pływać łódką i łowić ryby, a w zimie jeździć na łyżwach.
Wreszcie jednak zrozumiałam, że cała ziemia amerykańska jest buntownicza. Wielu pokoleniom rolników nie chciało się jej nawozić, wręcz przeciwnie, ubożyli ją jeszcze sadząc w kółko kukurydzę, aż kryjące się pod cienką glebą iły i glina wynurzyły się na wierzch jak szkielety ze starych grobów.
W chińskim świecie uczono mnie, że ziemia jest święta. To, co zobaczyłam w Ameryce, przeraziło mnie nie na żarty. Czy uda mi się naprawić zniszczenia? Ze wszystkich sił pragnęłam kupić bydło, by dać mojej ziemi cenny nawóz. Były to jednak czasy, w których ludzi zniechęcano wręcz do pracy na roli, czasy, w których ludzie nie uprawiali swojej ziemi. Państwo płaciło rolnikom za to, że nic nie robili. Natychmiast okazało się, kto z moich sąsiadów jest rolnikiem dobrym, a kto złym. Dobrzy nie zgadzali się na to, by ich pola leżały odłogiem, nawet jeśli czasy były ciężkie, a źli nigdy jeszcze nie mieli tyle pieniędzy, bo całe życie czekali na to, by ktoś im płacił za nieróbstwo. Tak czy inaczej nie były to czasy, w których można było zabierać się za uprawianie ziemi, więc przynajmniej sadziłam na naszych wzgórzach drzewa, całymi tysiącami. Po śmierci brata zalesiłam też ziemię, którą mi zostawił, a potem, by zabezpieczyć nas przed bezpośrednim sąsiedztwem małych, a dokuczliwych domków weekendowych, kupiłam kolejną starą farmę i grunt ten też obsadziłam drzewami.
Tak było aż do wybuchu wojny. Poczułam wtedy, że czas zabrać się do pracy, do której skrycie tęskniłam. Dzieci wypijały teraz codziennie całe litry mleka, ale ja nie byłam zadowolona z jego jakości. Wydawało się mi nonsensem mieszkać na wsi i pić mleko pasteryzowane, na które jest człowiek skazany w mieście. Bezcenne witaminy surowego mleka giną prawie wszystkie w pasteryzacji, gdy dokonuje się jej niechlujnie, mleko jest znacznie groźniejsze niż surowe, bo wtedy pasteryzacja staje się pretekstem zlewania do butelek każdego, najgorszego nawet gatunku. Ja zaś jestem szczególnie wyczulona na zanieczyszczoną żywność. Bardzo bym chciała, by wszyscy moi rodacy przestrzegali zasad higieny, lecz prawda jest taka, że jesteśmy, niestety, narodem brudasów, daleko nam do nieskazitelnie czystych Japończyków czy Szwedów. Nasi farmerzy zbyt rzadko zwracają uwagę na czystość w swej zagrodzie. Uważają, że wystarczy, jeśli przed dojeniem pośpiesznie wy trą krowom wymiona brudną szmatą. Gdy wybuchła wojna i rozległy się apele o samodzielną produkcję żywności, z radością ich usłuchałam. Na początek kupiłam kolejne trzy opuszczone farmy sąsiadujące z naszą ziemią, po około dwadzieścia hektarów każda. Na każdej stał też porządny, kamienny dom, choć bez wygód, i porządna albo prawie porządna stodoła. Najlepszą z nich przerobi się na oborę.
Zabrałam się do pracy, ale nim zaczęłam naprawdę uprawiać ziemię, musiałam się wpierw tego nauczyć. Byłam przecież w Ameryce, nie w Chinach. Przez dwa lata słuchałam, czytałam, obserwowałam, pracowałam. Sąsiedzi pytali: „Będzie pani robić naprawdę czy po książkowemu?” Okazało się, że chodzi głównie o to, czy będę się starała, by moje stado nie miało brucelozy. W naszym stanie przepisy nakazują badanie bydła na gruźlicę, ale nie na brucelozę. Chcąc mieć zdrowe stado, byłam zdana na samą siebie. Sąsiedzi nie aprobowali moich wysiłków. Z dobrego serca ostrzegali mnie, że kto chce wytępić u bydła brucelozę, może czasem stracić całe stado. Najlepiej, mówili, dać sobie spokój z całą tą tam brucelozą, bo przecież przepisy jej nie zabraniają. Słuchałam, uśmiechałam się i nic nie mówiłam. Robiłam swoje, bo chciałam, by moje stado było zdrowe dla dobra dzieci. I było, od samego początku, stale badane i sprawdzane. Teraz, gdy patrzę na moją zdrową gromadkę, każde zdążyło już mnie przerosnąć, wspominam z dumą, że zawsze pili własne mleko, najlepsze, jakie tylko może być, świeże jak poranek, surowe, pełne witamin, z żółtą, tłustą śmietaną. W czasie wojny sami robiliśmy sobie masło, nie uszczuplając w ten sposób zasobów całego kraju. Podobnie postępowaliśmy zeszłej wiosny, gdy przez parę miesięcy była u nas taka nadprodukcja mleka, że nikt nie chciał go skupować. Zrobiliśmy wtedy tyle masła, że starczy nam jeszcze na długie miesiące. Maślanką mogliśmy wykarmić więcej niż zwykle świń i kur, które bardzo to sobie chwaliły. Zwykle jednak nasze mleko jest tej klasy jakości, że najbardziej opłaca się sprzedawać je pełne. Z drugiej strony złości mnie niepomiernie różnica między tym, co dostajemy w skupie za nasze pyszne, pełne, czyste jak łza mleko, a ceną, którą płaci za nie w sklepie szary obywatel. Chłopcy namawiają mnie zresztą, żeby ominąć pośredników i samodzielnie dostarczać mleko do miast, ale nie chcę się w to mieszać. Mnie chodzi tylko o to, by moje dzieci miały świeże, zdrowe mleko, a tego nasza ziemia daje nam pod dostatkiem. Na jej obrzeżach zostawiliśmy lasy i tak już będzie zawsze. Jeśli trzeba wyciąć parę drzew, zaraz sadzimy nowe. Nasze krowy mają się dobrze, a nawet zdobywają medale na różnych targach i pokazach. Półki w domu nie mogą już pomieścić tych wszystkich wstążek i sreber, choć nie zależy mi na nich w najmniejszym stopniu. Dla mnie krowa, choćby najpiękniejsza, nie jest nic warta, jeśli nie daje dość dobrego mleka i nawozu - po owocach ich poznacie je, jak zawsze powtarzała moja mama. Krowa lub byczek od nas może trafić na pokaz tylko wtedy, jeżeli nasi pracownicy są z nich szczególnie dumni. Ja jednak patrzę wyłącznie na wyniki produkcji mleka i zboża.
Oczywiście farmy, na których zatrudnia się pomocników, nigdy nie będą rentowne. Mimo to uważam, że dajemy sobie radę całkiem nieźle. Pieniędzy nie liczę. Farma dawała dzieciom oprócz mleka również nieskończone źródło zainteresowania. W gospodarstwie zawsze znajdzie się praca, płatna i niepłatna. Moi chłopcy rośli ma prawdziwych farmerów. Potrafią wydoić krowę, wiedzą, jak troszczyć się o stado, rozumieją ziemię, umieją obsługiwać sprzęt rolniczy i dbać o jego stan, bo wiedzą, że to ich kapitał. Poznali pośpiech żniw, rozumieją, że trzeba czasem pracować do późna w nocy, bo siano i ziarno nie może czekać, kiedy nadchodzi burza. Farma dała nam też prawdziwe, silne korzenie, nie tylko w otaczającej nas społeczności, lecz również w samej ziemi. Tak, jak nauczyliśmy się oddzielać ziarno od plew, potrafimy teraz poznać, kto jest dobry, a kto zły, czy nadaje się na zarządcę farmy, czy tylko na zwykłego parobka. Mieliśmy tu i jednych, i drugich. Tego nie nauczy żadna szkoła. Moje dzieci wiedzą teraz, że popłaca być dobrym nie tylko dla ludzi, ale i dla zwierząt, popłaca nie tylko duchowo, ale i materialnie, że zadowolona krowa daje więcej mleka, i to lepszego niż taka, której źle, a zadowolona jest tylko wtedy, gdy traktuje się ją dobrze. Zwalnialiśmy ludzi, jeśli zbyt brutalnie obchodzili się ze zwierzętami.
Mamy też na naszej farmie mniejsze stworzenia. Są więc indyki, które hodujemy na Boże Narodzenie dla siebie, naszych pracowników i całej dalszej rodziny. Indyki to ptaki o wybujałym temperamencie, ale nie należy im pozwalać chodzić po ziemi, bo przyziemna rzeczywistość je zabija. Trzeba je trzymać w wiszących klatkach i dobrze karmić. Kury amerykańskie to też delikatne stworzenia, w niczym nie przypominające swych krzepkich, brązowych krewnych, które świetnie dają sobie radę na chińskich drogach, klepiskach i gnojówkach. Nawet amerykańskie świnie są okropnie wybredne. Tego zwierzęcia nie znałam dobrze z Chin, bo tam odgrywały one głównie rolę śmieciarzy, jadły wszystko, a w ostateczności można było je zabić dla mięsa, nic więcej. Dopiero w Ameryce, gdy zaczęliśmy hodować je u siebie na domowe szynki, kiełbasy i boczek, poświęciłam więcej czasu na ich obserwację i rozmyślanie o ich osobowości. To interesujące stworzenia, znacznie mniej prostoduszne, niż sądziłam.
Wątpię jednak, czy potrafiłabym w pełni docenić, jakie to mądre i skomplikowane bestie, gdyby nie Maleńki, najmniejszy wieprzek z jednego z miotów. Rozbawił nas swą żądzą życia. Gdy zobaczyłam, z jaką determinacją toczy nierówną walkę o dostęp do żłobu ze swymi znacznie silniejszymi braćmi, uznałam, że natura była tu niesprawiedliwa, uległam prośbom dzieci i pozwoliłam wziąć go do domu. Maleńki był tak inteligentny, że już po kilku godzinach zorientował się, iż jest teraz kimś w tej rodzinie. Nim się spostrzegliśmy, panoszył się w domu w sposób naprawdę bezczelny. W Chinach często dziwiłam się, że chłopi pozwalają wchodzić swym świniom do wnętrza chat. Mama opowiadała, że podobnie dzieje się w Irlandii. Uważałam to za coś obrzydliwego, dopóki nie przekonałam się, że wszystkie świnie świata są piekielnie uparte. Po dwóch dniach mieszkania „z państwem” Maleńki dobijał się do wszystkich drzwi, byle tylko dostać się do środka, a nie potrafił sforsować tylko drzwi rozsuwanych. Słowo „dobijał się” nie jest właściwym określeniem. Maleńki darł się, wrzeszczał i kwiczał jak zarzynany. To mikroskopijne stworzonko - nóżki miał chyba niespełna dziesięciocentymetrowe, a na pewno nie większe niż u małego kociaka - miało tak potężny, tak przenikliwy głos, że jego wrzaski były chyba najstraszniejszym odgłosem, jaki słyszałam w całym swoim życiu. Czasami spotykałam na chińskich drogach spoconych wieśniaków, wiozących na taczce dwie tłuste, związane świnie. Kwiczały tak straszliwie, że podejrzewając Bogu ducha winnych chłopów o męczenie biednych zwierząt, błagałam ich, by nieco poluzowali sznur. Wszyscy zawsze uśmiechali się pobłażliwie i szli dalej. Raz tylko jeden z nich zatrzymał się na chwilę, otarł spocone czoło niebieską przepaską biodrową i westchnął:
- Cudzoziemko, świnie zawsze tak się drą.
Teraz dopiero przekonałam się, że mówili prawdę. Maleńki wydawał z siebie identyczne dźwięki, choć wcale nie był ani wiązany, ani zamykany, owszem, biegał sobie po trawnikach jak mały psiak. Darł się zawsze, gdy uważał, że nie jest dość czule traktowany, pieszczony, zauważany czy karmiony, albo gdy czuł się samotny, albo gdy miał ochotę przespać się u kogoś na kolanach. Regularnie co godzinę podbiegał do rozsuwanych drzwi do mojego gabinetu, w którym akurat pilnie pracowałam nad książką, i kwiczał tak długo, dopóki nie otrzymał pełnej miski mleka. Czasem kwiczał tylko dlatego, że chciał być ze mną. Czasem, byle tylko pozwolił mi pracować, pozwalałam mu spać u siebie na kolanach, gdy siedziałam przy biurku. Kiedy szliśmy na spacer, biegł za nami i znowu wrzeszczał, tym razem dlatego, że idziemy za szybko jak na jego małe nóżki. Z czasem nie podrósł wiele, choć bardzo potłuściał. Po miesiącu był już tak uciążliwy, że nawet dzieci uznały, iż trzeba się go pozbyć. Potem oczywiście było nam go żal, ale z żalem tym w dziwny sposób mieszało się poczucie ulgi. Ta bogata osobowość wciąż śmieszy nas we wspomnieniach, ale nadmierne bogactwo osobowości to nic dobrego - przynajmniej u świni. Szczerze mówiąc był zupełnie nie do zniesienia. To chyba dość banalny morał, ale niech będzie.
Oczywiście nie ma farmy bez kotów i kotków. Jednej wiosny mieliśmy ich chyba jedenaście, nie licząc kotów „roboczych”, mieszkaj ących w stodole i utrzymujących w ryzach myszy i szczury. No i były też zawsze psy i szczeniaki, chciane i nie chciane. Nasza parka cocker spanieli, mąż i żona, przez kilka lat płodziła rok w rok śliczne, rasowe szczenięta stuprocentowo monogamicznie: suczka nigdy nie spojrzała na innego psa poza swym panem i władcą. Ten jednak któregoś dnia ze zbytnią pewnością siebie przechodził przez drogę maszerując na pogawędkę do psa z sąsiedztwa i zginął pod kołami samochodu. Suczka została wdową. Jej żal był niemal ludzki. Przez jakiś czas była w żałobie i wydawało się już, że nigdy się nie pocieszy. Nagle jednak porzuciła wszelkie smutki, utyła, wyładniała i porzuciła dotychczasowe, domatorskie życie. Po kilku tygodniach poufaliła się już z każdym psim przybłędą i od tej pory na porządku jej - i naszego - dnia są kundle wszystkich kształtów i maści.
Wokół naszej farmy mieszkają też dzikie zwierzęta. Wzgórza wokół mojego chińskiego domu zamieszkiwały dziki, wilki i wysmukłe pantery śnieżne. Były tam też bażanty, dzikie gęsi, kaczki i żurawie. Teraz zaś żyję wśród wiewiórek, piżmoszczurów i świstaków odmiany amerykańskiej. Są tu jednak te same, piękne bażanty chińskie z barwnym pierścieniem na szyi, a ponieważ miałam dość bezczelnych myśliwych z miasta, którzy zdają się nie pamiętać, że każdy skrawek ziemi zwykle do kogoś należy, na naszej ziemi ustanowiono jakiś czas temu rezerwat zwierzyny. Dzięki temu jest tu nadal dużo bażantów, zdarzają się też jelenie. Kilka miesięcy temu, gdy siedzieliśmy przy obiedzie w jadalni, dostrzegliśmy pod drzewem świętojańskim trójkę jeleni, byk stał na straży, podczas gdy łanie skubały moje azalie. Choć czasem irytuję się widząc w ogrodzie zniszczone grzędy sałaty i pożarte truskawki, pamiętam, że z kimś i tak trzeba się dzielić, więc wolę z prześladowanymi, a nie prześladowcami. Przez trawnik często przebiegają króliki - jak śmiesznie podskakują ich białe ogonki! - a moi chłopcy łapią je żywcem i sprzedają agencji państwowej, która przenosi je w inne strony. Nad jeziorko przychodzą czaple i stoją w cieniu płaczących wierzb; ja zaś widząc to czuję, że moje korzenie oplatają cały świat dokoła.
Nowy Jork
Szary, chłodny dzień w mieście, które służy mi za tymczasowy dom, gdy wymagają tego sprawy zawodowe. Dzisiaj chodzi o zebranie Akademii Sztuk Pięknych i Literatury, której jestem teraz członkiem. Każda nadawana mi godność, a tym bardziej to członkostwo, była dla mnie wielką, przyjemną niespodzianką. Przyjęłam je oczywiście dla własnej radości, a choć przekraczając te wielkie wrota odczuwam zawsze dobrze mi znaną nieśmiałość, cieszę się i tak. Wstydzę się tej nieśmiałości. Zresztą może nie jest to wcale nieśmiałość, bo chyba przyzwyczaiłam się już do wszelkich tego typu honorów. Może jest to tylko lekkie poczucie obcości, z jakim ciągle wchodzę w grupę rodaków. Rodaków, nie rodaczek, ponieważ na spotkaniach tych jestem jak dotąd jedyną kobietą. Jest podobno jeszcze jedna członkini, ale ona nigdy nie przychodzi na zebrania. Innym powodem do zadowolenia jest to, że krzesło, na którym zawsze zasiadam, należało przedtem do Sinclaira Lewisa. Na metalowej tabliczce jako ostatnie figuruje jego nazwisko, więc zawsze, gdy zajmuję miejsce, nie mogę nie pamiętać, że kiedyś przyjdzie czas, kiedy umieszczą tam moje.
Sala, w której odbywają się nasze zebrania, jest piękna. W czasie prostych ceremonii wyglądam przez wielkie okno na wzgórze zamieszkane jednak nie przez żywych, lecz przez umarłych. To cmentarz, starannie utrzymany, niewątpliwie miejsce spoczynku osób bardzo ceniących sobie wszelkie wygody i za życia, i po śmierci. Przed oknem rozpościera swe wiekowe konary wielkie drzewo. W zimie, w taki dzień, jak dziś, groby widać stąd jak na dłoni. Gdy nadejdzie wiosna, drzewo wypuści drobne, zielone listki nie zakrywając mogił, lecz tworząc delikatny, przejrzysty, wiecznie drżący parawan. W lecie groby będą już prawie niewidoczne.
Większość z zasiadających w tej sali, ozdobionej nazwiskami zmarłych, jest już stara. Ja też, choć niemal najmłodsza ze zgromadzonych, nie jestem młoda. Niedawno głosowałam za przyjęciem do tego grona kilku młodszych osób, by nowe życie zdążyło jeszcze nacieszyć się towarzystwem uczonych. Na zebraniach nie mówię wiele, słucham za to z szacunkiem, bo wielka jest wiedza tych ludzi. Są wśród nich najwięksi amerykańscy muzycy, malarze, pisarze i architekci. Wciąż jeszcze uczę się tej wiedzy, w której są tak wielkimi autorytetami, ale do końca życia pozostanę amatorką. Pocieszam się tylko, że jest też wiele rzeczy, które ja wiem, a oni nie.
Na przykład, choć rozprawiają tak pięknie o symbolizmie u Mallarme'go, czy wiedzą cokolwiek o symbolizmie słynnych chińskich eseistów lub równie wielkich, choć anonimowych powieściopisarzy. Na ten temat nigdy tu nie dyskutujemy. Lub sprawa Stu Książek, wybranych spośród klasyków literatury przez zachodnich uczonych, by reprezentowały całość źródeł ludzkiej cywilizacji, wśród których nie ma ani jednego dzieła z Azji, choć to właśnie w Azji rozwinęły się i trwają nadal kultury znacznie starsze od naszej.
- Dlaczego - zapytałam pewnego amerykańskiego uczonego - w tym wyborze nie znalazła się ani jedna książka z Azji?
- Przecież nikt tego nie czytał! - odparł z rozbrajającą szczerością, bez najmniejszych wyrzutów sumienia.
Rzeczywiście nikt, jeśli nie liczyć tych paru milionów ludzi! No, cóż...
Tymczasem bardzo lubię przebywać w towarzystwie tych mędrców i nie obchodzi mnie, czy na to zasłużyłam, czy nie. Ludzie ci są prawdziwie uczeni, a więc nie zadufani w sobie. Są prości w obyciu, mili, z poczuciem humoru, a równocześnie bardzo delikatni. Jest tak dlatego, że są kulturalni, gdyż tylko wykształcenie zapewnia kulturę. Lubię nawet, gdy mówią o rzeczach całkowicie dla mnie niezrozumiałych, bo głosy ich brzmią przyjemnie, a język, którym się posługują, jest zachwycający. Niezależnie od wyglądu sprawiają wrażenie ludzi uczonych, ale żyjących czymś czystym, czymś ważnym. Od czasu do czasu ktoś rzuci żart o widocznych przez okno grobach, bo wiedzą, co ich czeka. Nie boją się tego końca. Są częścią strumienia, częścią rzeki, która wciąż rozszerzając się niesie ludzkość ku bezkresnemu morzu wieczności. Każdy zna swą wartość, lecz i swe skromne miejsce. Dobrze mi w tej atmosferze, gdyż jest to atmosfera właściwa ludziom uczonym, niezależnie od kraju i epoki.
Teraz jest zima. Drzewo będzie stało nagie na tle szarego nieba i nic nie zasłoni grobów przed naszym wzrokiem. Ale następnym razem, gdy się zbierzemy, będzie wiosna.
Gdy spoglądam wstecz na te dwadzieścia lat, które przeżyłam w moim kraju, przekonuję się, że wciąż jeszcze nie poznałam do końca mych rodaków. Życie obfituje tu w wydarzenia, ale nie toczy się płynnie jak rzeka, tak jak to było w Chinach. Jest raczej serią odrębnych zdarzeń, doświadczeń i przeżyć, nie składających się w jedną, wspólną całość. Zdaję sobie przy tym sprawę z tego, w roku 1914 wraz z wybuchem pierwszej wojny światowej utraciliśmy coś, czego już nie odzyskamy. Nie ma powrotu do normalności. Możemy tylko przeć naprzód, nie wiedząc, co nas czeka.
Weźmy na przykład sprawę kobiet, bo kobiety amerykańskie zawsze mnie fascynowały. Przypatruję się im, gdziekolwiek jestem, myślę o nich, obserwuję ich sposób mówienia, myślenia, ich zachowanie. Wiele lat temu napisałam małą książeczkę pod tytułem O mężczyznach i kobietach. Ameryka zmienia się tak szybko, że choć dziełko to jest w zasadzie aktualne, a więc wciąż dotyczy zależności między kobietami i mężczyznami w Stanach Zjednoczonych, od czasu jego napisania kobiety amerykańskie zmieniły się nie do poznania. Obecne pokolenie młodych kobiet, córki tych, o których wówczas pisałam, to już nie „emancypan-tki”, jak kiedyś nazwałam ich matki. Te dzisiejsze są niemal wiktoriańskie w swym pragnieniu wyjścia za mąż, pragnieniu prowadzeniu domu, który utrzymywać ma ich mąż, pragnieniu rodzenia dzieci i dobrowolnego zamknięcia się w czterech ścianach rodzinnego gniazdka. Mimo że kobiety te właśnie w dzisiejszych czasach mogłyby realizować się poza domem, ich to nie bawi, zdają się szukać pretekstu, by wyzbyć się wszelkich szerszych zainteresowań. Za pretekst ten służy im często chęć stworzenia licznej rodziny. Bez skrępowania twierdzą, że jeśli idą do pracy, to tylko z musu. Dziewczęta dzisiejszego pokolenia nie wstydzą się wyznać, że przede wszystkim chcą wyjść za mąż. Każdego napotkanego mężczyznę, i żonatego, i kawalera, oceniają jako potencjalnego kandydata na męża.
Być może to mężczyźni nie uważają już małżeństwa za konieczny element pełnego życia. Taki wpływ ma mieć podobno służba wojskowa. Nie tylko zwiększa ona ilość homoseksualistów w społeczeństwie, lecz również przyzwyczaja mężczyzn do obywania się bez niezbędnej dotąd instytucji małżeństwa. W wojsku mężczyzn łączy szczególna więź braterstwa, pod wpływem której seks staje się doznaniem nie tyle uczuciowym, co fizycznym. Od czasu do czasu mężczyzna pożąda fizycznie kobiety, a gdy ten czas nadejdzie, może pójść w miasto i znaleźć ją bez trudu, często nawet nie płacąc za to ani grosza. Po co więc - myśli taki emocjonalny karzeł - obciążać się odpowiedzialnością za żonę i dzieci? Warto by przeprowadzić badania, ilu mężczyzn nie potrafi odnaleźć się w cywilu i powraca do bezpiecznego, ustabilizowanego życia w wojsku. Badania powinny przeprowadzać kobiety, jeśli chcą, by spełniły się ich marzenia o domu i rodzinie.
Nie jest zdrowa sytuacja, w której to kobiety polują na mężczyzn. W przedwojennych Niemczech, jak w każdym społeczeństwie militarystycznym, powszechny był homoseksuahzm. Kobiety czuły, że stare metody uwodzenia mężczyzn już nie skutkują, więc stały się jeszcze bardziej uległe i natrętne. Martwię się, gdy widzę, jak dzisiejsze amerykańskie dziewczęta wyzbywają się swej osobowości, by przyciągnąć uwagę mężczyzn, bo jeżeli mężczyzn rzeczywiście to pociąga, sytuacja jest już niepokojąca. Niestety dziewczęta przywiązują do małżeństwa aż tak wielką wagę, że jeśli nie wyjdą za mąż, uważają się za kogoś gorszego, choć oczywiście małżeństwo powinno być celem tak mężczyzn, jak i kobiet, stanem naturalnym i pożądanym, jeśli mamy zachować równowagę społeczną.
Sądzę jednak, że dojdziemy do tego, by umożliwić mężczyznom i kobietom pragnącym małżeństwa godne i naturalne jego zawarcie, że każdy będzie mógł poznać odpowiednią osobę płci przeciwnej, a jeśli ktoś będzie potrzebował pomocy przy ostatecznym ustaleniu zaręczyn i ślubu, otrzyma ją w ten czy inny sposób.
W Chinach chłopca i dziewczynę wyręczają w tym ich rodzice. Któż, jeśli nie rodzice, tłumaczyli mi wielokrotnie znajomi Chińczycy, zna swe własne dziecko, któż lepiej znajdzie mu towarzysza czy towarzyszkę na całe życie?
Rzecz jasna, Amerykanie, o ile życie rodzinne w ich kraju nie stanie się bardziej ustabilizowane, nigdy nie zgodzą się na to, by o małżeństwie decydowali rodzice zainteresowanych, ale być może nasze rosnące zaufanie do nauki sprawi, że będziemy korzystać z osób zawodowo zajmujących się doborem par małżeńskich. Biura adopcji wielce skrupulatnie dobierają dzieci w zależności od koloru skóry, wyznania, środowiska, usposobienia, rasy, sympatii i antypatii przybranych rodziców, skazując tym samym wiele osób na bezdzietność, ponieważ nie da się odnaleźć dzieci o tych samych dokładnie cechach, nawet u naturalnego potomstwa tych samych rodziców. Znałam rodziców rudych, piegowatych, którym rodziły się dzieci czarnowłose, czarnookie, i nikt jakoś im ich nie odebrał. Znałam nawet pewnego kanadyjskiego sklepikarza w Chinach, bruneta, brunetką była też jego żona. W jak najbardziej legalnym pożyciu małżeńskim spłodzili sześcioro dzieci, z których dwoje było czarnowłosych i czarnookich, dwoje - rudych, zielonookich, dwoje - blond i niebieskookich, a w każdym z tych przypadków cerą pasowały do koloru włosów i oczu. I też nikt nie zabrał im tych dzieci, choć różniły się od nich wyglądem. Za to pracownicy opieki społecznej surowo przestrzegają właściwego łączenia kolorów i wyznań. Sądzę, że w miarę upływu czasu opieka społeczna rozbuduje się do takich rozmiarów, że zależeć od niej będzie nie tylko adopcja, lecz również dobór partnera w małżeństwie. Że jednak „asortyment” mężczyzn i kobiet nie zmienia się od wieków, ludzie dobrani i tak się odnajdą, przynajmniej statystycznie.
Współczuję dzisiejszym kobietom, które pragną wyjść za mąż, a nie mogą. Matki ich wyrywały się z domowej, kuchennej niewoli, a teraz córki własnoręcznie zakuwają się w te kajdany. Któregoś wieczoru siedziałam w naszym salonie rozmawiając z ładną, młodą kobietą, odrobinę tylko za wysoką i za starą na zwykły towar małżeńskich targów - dziewczęta dojrzewają dziś tak szybko, że dwunastoletnie czy trzynastoletnie dziecko staje się konkurencją dla osiemnasto - czy dwudziestolatek, te zaś dla trzydziestolatek - ta miała lat „aż” trzydzieści pięć. Nasza rozmowa polegała na tym, że ja słuchałam jej zwierzeń, a ona opowiadała mi o przedsięwzięciu, w którym uczestniczyła z dwiema innymi przyjaciółkami. Zrobiły mianowicie listę wszystkich znanych sobie kandydatów na mężów, a następnie podzieliły ich między siebie najpierw według upodobania, potem według możliwości. Niektórych z góry odrzuciły jako zupełnie nieodpowiednich. Jeden był za bardzo przywiązany do matki, drugi był zagorzałym kawalerem, co zwykle oznacza przystojnego mężczyznę o skromnych potrzebach, trzeci sknerą, czwarty złośnikiem i tak dalej. Rok później wyjęłam ze skrzynki na listy zaproszenie na jej ślub. Wychodziła za numer czwarty, ostatni na jej liście. Chciało mi się płakać, ale pocieszam się nadzieją - oby się spełniła! - że będzie miała śliczne dzieci.
Green Hills
Tak, to prawda, moje amerykańskie lata pamiętam jako szereg odrębnych zdarzeń. Pamiętam na przykład, że w dzień końca wojny zatrzymaliśmy się w hotelu w New Bedford. Znowu jechaliśmy całą rodziną do Martha's Vineyard, następnego ranka mieliśmy przeprawiać się na wyspę. Tam właśnie, pod wieczór, dotarła do nas ta wiadomość. Całe miasteczko dosłownie oszalało. Świętowali wszyscy i to tak wytrwale, że następnego dnia nawet załoga promu była pijana. My jednak nie mogliśmy zostać w hotelu na następną noc, bo nasze pokoje były już zarezerwowane przez następnych gości. Znaleźliśmy się więc bez dachu nad głową, a w dodatku wszędzie dookoła przewalał się rozhasany tłum obojga płci, ludzie upijali się i wszczynali bójki, pomyśleć, że wszystko z radości. Wreszcie udało się nam przekonać rybaka z Woods Hole, by przewiózł nas przez cieśninę łodzią motorową, i tylko dzięki niemu dotarliśmy na miejsce, wygłodniali, wymęczeni i oszołomieni wszystkim, cośmy widzieli i słyszeli.
Pamiętam też dzień, który spędziłam z dziećmi na hollywoodzkim planie filmowym. Byłam tam wtedy po raz pierwszy i ostatni. Kręcono film według mojej powieści Smocze nasienie z Katherine Hepburn w roli głównej, a ja zamartwiałam się w duchu, bo aktorka nosiła w filmie męską, a nie damską kapotę chińską. Gdy spytałam jednego z producentów o powód, usłyszałam, że aktorce taka bardziej się podobała. Hepburn nie pozwoliła też ściąć sobie grzywki, choć każdy, kto trochę zna Chiny, wie, że tamtejsze gospodynie wiejskie nie noszą grzywek. Ścina się je w wigilię ślubu na znak, że nadchodzi kres ich dziewictwa. Most, który zbudowano na planie, też był zupełnie nieodpowiedni, takie mosty widywało się co prawda w południowych Chinach, ale nigdy w okolicach Nankinu. Co gorsza, na wzgórzu, na którym kręcono film, wybudowano tarasy. Okrągłe wzgórza pod Los Angeles są nawet dość podobne do tych pod Nankinem, ale dla potrzeb filmu całkiem niepotrzebnie zryto je buldożerami, bo pod Nankinem nie było żadnych tarasów. Jakby tego było mało, niektóre z nich biegły prostopadle w dół, jak rowy, co było już wymysłem czysto hollywoodzkim, tarasy bowiem buduje się, by zapobiegać erozji, rowy zaś jeszcze ją wzmagają. Zapytawszy o nie, usłyszałam, że są po to, żeby ładnie kontrastowały z biegnącymi po poziomicach tarasami. Byłam kompletnie zdezorientowana.
Po co jednak rozpisywać się tu o takich sprawach? Jakość filmów poprawia się przecież, a ludzie z planu filmowego mieli z kolei okazję pośmiać się ze mnie, gdy pokazano mi bawołu wodnego, ważną postać jeszcze z czasów kręcenia Ziemi błogosławionej, który z czasem stał się ulubieńcem całej wytwórni. Przypuszczali chyba, że rzucę się mu na szyję, ale ja pamiętałam z Chin wrodzoną wrogość tych bawołów do białych, którą starały się wyładowywać przy każdej okazji. Do zdjęcia z trudem odważyłam się chwycić go lekko za róg i przez cały czas pozowania ja i bawół spoglądaliśmy na siebie spod oka. Ja dlatego, że był bawołem, on, bo wyczuwał mój lęk. Otaczający nas ludzie pokładali się ze śmiechu. Niech im idzie na zdrowie, pomyślałam sobie.
Ta krótka, jedyna wizyta w Hollywood przywodzi mi na pamięć osobliwe dzieje ekranizacji Ziemi błogosławionej. Nigdy nie przepadałam za kryminałami, w których czarny charakter to tajemniczy, złowrogi Chińczyk, podobnie jak w dzieciństwie drażniły mnie w Chinach prostackie sztuki, w których w roli „złego” był zawsze rudy, niebieskooki Europejczyk z wielkim nosem, ale... Cóż, niech resztę opowie ta właśnie historia, która rozpoczęła się ostatniej zimy, którą spędziłam w starym Nankinie.
Gdy sceniczna wersja Ziemi błogosławionej, zaadaptowana w roku 1932 przez Owena Davisa, została sprzedana wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer, bardzo chciałam, by główne role w filmie obsadzono aktorami chińskimi, bo już w teatrze przekonałam się, że Amerykanie nigdy nie będą potrafili realistycznie naśladować Chińczyków. Jedynym wyjątkiem była grająca role O-lan Nazimowa, której wschodnioeuropejskie pochodzenie przydawało niemal azjatyckiego wdzięku. Oznajmiono mi jednak, że amerykańska publiczność chce oglądać amerykańskie gwiazdy, więc ustąpiłam. Nie miałam zresztą wyboru, bo i tak decyzja należała do kogo innego.
Gdy tylko zjawiłam się w Szanghaju, przyszedł do mnie zdesperowany przedstawiciel wytwórni. Posłano go na wstępne zdjęcia plenerów. Na swej drodze napotykał same trudności, a w końcu nie znani sprawcy podpalili mu studio. Oznajmił, że daje za wygraną i wraca do Stanów Zjednoczonych, bo w Chinach „określone siły” nie chcą dopuścić do nakręcenia filmu.
- Jakie „określone siły”? - zapytałam z niedowierzaniem.
Pokiwał tylko głową i odszedł bez słowa. Później dowiedziałam się, że w drodze powrotnej do Ameryki popełnił samobójstwo, nie z powodu frustracji artystycznej, lecz w związku z jakąś osobistą, rodzinną tragedią.
W ciągu najbliższych kilku miesięcy przekonałam się, że „określone siły” rzeczywiście istniały. Chodziło o źle pojęty patriotyzm niektórych członków nowego rządu, którzy nie życzyli sobie filmu przedstawiającego autentyczne życie chińskiej wsi, by zagraniczna publiczność nie wyrobiła sobie przypadkiem nieprzychylnej opinii o Chinach. W pewnym sensie rozumiałam ten punkt widzenia, więc natychmiast odcięłam się od filmu, ponieważ bardziej niż na nim zależało mi na przyjaźni Chińczyków. Mimo to przez całą zimę wiele mówiono o tej realizacji. Pisały też o niej chińskie gazety. Metro-Goldwyn-Mayer przysłała już całą ekipę, a o jej pracach opowiadał mi niemal codziennie mój znajomy, konsul amerykański, który w ramach swych obowiązków musiał występować w roli mediatora pomiędzy filmowcami a władzami chińskimi, piętrzącymi na każdym kroku niezliczone trudności. Nawet już po osiągnięciu porozumienia niechętnie je wypełniały. Ze szczególnym uporem nalegały na „przygotowanie” wiosek do zdjęć. Podobno każda kobieta miała zakładać czyste ubranie i wpinać kwiaty we włosy, wyboiste uliczki miały być uprzątnięte, domy udekorowane. Wadze usiłowały nawet zastąpić owego bawołu wodnego, tak ważnego w mojej powieści, nie znanym większości Chińczyków nowoczesnym amerykańskim traktorem. Z jednej strony miałam opowieści konsula, z drugiej artykuły w chińskich gazetach, których typowym przykładem niech będzie poniższy fragment:
„Obawiamy się, że mimo wszelkich środków ostrożności przedsięwziętych przez nasze władze, w filmie mogą znaleźć się dzieci z nie umytymi twarzami i gospodynie wiejskie w brudnych fartuchach”.
Teraz nie wiedziałam już, po czyjej jestem stronie, więc na wszelki wypadek powstrzymywałam się od wszelkich komentarzy i starałam się wieść zwyczajne życie. Dopiero po ukończeniu filmu, po jego wejściu na ekrany - mieszkałam już wtedy w Ameryce - dowiedziałam się o pechu, który od początku do końca prześladował to dzieło. Nieszczęścia przytrafiały się jedno po drugim, aż cała historia przeszła do legendy. Opowiadał mi ją jeden z członków ekipy. Zaczął od drobnych, zwyczajnych niepowodzeń, a doszedł do prawdziwej katastrofy, gdy po powrocie z Chin okazało się, że większość przewiezionego przez ocean materiału filmowego została zniszczona przez jakiś kwas, który nie wiadomo jak dostał się do blaszanych pudeł na taśmę. Ocalało zaledwie dwanaście minut z całego pełnometrażowego filmu. Nawet słynną scenę z szarańczą trzeba było nakręcić jeszcze raz w jednym z zachodnich stanów USA, gdzie akurat szczęśliwie przytrafiła się prawdziwa plaga tych owadów. Czary goryczy dopełniła oczywiście nagła choroba i śmierć genialnego reżysera, Irvinga Thalberga.
Opowiadano mi później, że jego następca już po ukończeniu zwierzył się kiedyś znajomym z dręczących go obaw. Stał przy kominku w swoim domu, ledwie wypowiedział te słowa, gdy od ściany nad kominkiem oderwał się ogromny, oprawny w ciężkie ramy portret, o milimetry mijając głowę reżysera.
Moje własne wspomnienia pozbawione są takich akcentów grozy. Nie poszłam na premierę, choć byłam akurat w Nowym Jorku, bo bałam się fanfar i rozgłosu. Odczekałam więc kilka dni i dopiero wtedy poszłam wraz z mężem zupełnie incognito, dla pewności kupując miejsca na balkonie. To niezwykłe przeżycie widzieć, jak stworzone przez siebie postacie ożywają na ekranie. Byłam wzruszona wysiłkiem, jaki wszyscy włożyli w realizacją filmu, a przede wszystkim nieskończenie perfekcyjną grą Luise Rainer w roli O-lan. W filmie nie tylko wyglądała jak Chinka, lecz nawet poruszała się jak Chinka. Każdy najmniejszy szczegół, nawet sposób mycia miski po ryżu, był świetnie dopracowany. Gdy zapytałam ją później, jak do tego doszła, wyjaśniła, że wśród licznych statystów zatrudnionych do scen zbiorowych wypatrzyła młodą Chinkę, która bardzo przypominała jej własne wyobrażenie O-lan. Chodziła więc za nią krok w krok i obserwowała tak długo, aż potrafiła całkowicie się z nią identyfikować. Gdy później film pokazano w Chinach i innych krajach Azji - gdzie, jak się okazało, odniósł wielki sukces - przyj aciele-Chińczycy również pisali do mnie listy pełne zdumienia i uwielbienia dla Luise Rainer.
Wracając zaś do owego seansu w Nowym Jorku, gdy film się skończył i wstałam z miejsca, usłyszałam za sobą głębokie westchnienie i męski głos mówiący:
- No, tak, niezłe, ale wolę Mae West.
Wiem, o co mu chodziło. Ja też oglądałam filmy z Mae West. Było to w zatłoczonym kinie na Jawie, ale i tam silni mężczyźni woleli ją od innych aktorek.
Kilkakrotnie w ciągu tych lat zabierałam dzieci, by pokazać im dom w Zachodniej Wirginii, w którym się urodziłam. Stoi z dala od drogi, osłonięty przez wznoszące się za nim góry. Należy teraz do innej, choć zaprzyjaźnionej rodziny, do której udał się w potrzebie jeden z mych kuzynów, gdy kilkadziesiąt już lat temu musiał sprzedać rodzinną siedzibę, odziedziczoną po naszym wspólnym dziadku za pośrednictwem najstarszego z mych stryjów, zgodnie ze starą zasadą primogenitury. Cieszę się, że mieszkają tam przynajmniej znajomi ludzie, ale sam dom został zmieniony nie do poznania. Przydałoby się go odmalować i naprawić stolarkę. Nie ma już wielkich, starych drzew, choć bluszcz jak dawniej zwiesza się z kolumnowego ganeczku. Wewnątrz też wszystko jest teraz zupełnie inne. Nie zmieniony pozostał właściwie tylko kształt pokoi. I nie ma tu już dawnego życia.
Od tamtych czasów zmienił się jednak nie tylko ten dom, więc żałować go byłoby niewdzięcznością. Pamiętam za to, że młody syn obecnych właścicieli powrócił z drugiej wojny światowej, tak jak kiedyś jego ojciec z pierwszej, a jeszcze wcześniej jego dziad z wojny secesyjnej - ten młody kapitan stracił na wojnie pół ciała. Byliśmy wstrząśnięci, a nasze dzieci z początku wręcz przerażone podczas jego pierwszej po powrocie wizyty w Green Hills, gdy z samochodu wytoczył się na wózku beznogi tułów mężczyzny. Z jakiegoś powodu postanowił żyć bez protez, i żyje jakby nie był inwalidą, jeździ do pracy, a nawet na ryby z kolegami, bo to jego ulubione zajęcie. Ma dobrą, młodą żonę, jest ojcem dwojga dzieci. Zwierzył mi się później, że tylko wtedy mu żal, gdy któreś z dzieci prosi go o coś, czego on zrobić nie może, i wtedy musi tłumaczyć, że nie ma nóg. To dobrze, że moi synowie poznali takiego człowieka. Trzeba odwagi, by żyć tak jak on, i trzeba pragnąć z całych sił - mam nadzieję, że każdy młody człowiek kiedyś to zrozumie - by wreszcie na świecie znalazło się dość rozumu, żeby powstrzymać szaleństwo prowadzące do takich nieszczęść.
Co jeszcze pamiętam? Którejś zimy oczarowało mnie radio, więc postanowiłam napisać powieść z przeznaczeniem do tego tak nowego wówczas dla mnie środka przekazu. Zapisałam się więc po cichu na zajęcia prowadzone na uniwersytecie Columbia przez świetnego scenarzystę radiowego, i nie rozpoznana przez młodych ludzi stawiających pierwsze kroki w tym zawodzie, uczyłam się i grzecznie odrabiałam zadania, dopóki nie zauważył mnie bystry wykładowca. Szybko doszedł do wniosku, że niczego mnie już nie nauczy. W końcu nie napisałam tej powieści, ale w czasie wojny dałam do radia parę scenariuszy, z których jeden znalazł się w antologii utworów roku. Teraz pojawiła się telewizja, więc nieraz zastanawiam się, w jaki sposób powieściopisarz może wykorzystać ten jeszcze bardziej magiczny wynalazek. Tymczasem uczyłam się nie tylko od wykładowcy, ale i od młodych ludzi, mych kolegów i koleżanek z kursu.
Młodzi Amerykanie to dla mnie ciągła zagadka. Obserwuję ich wszędzie, u siebie w domu, na wsi, na ulicach miast, wszędzie. Wyczuwam, że ich życie pozbawione jest czegoś ważnego, nie wiem dokładnie czego. Nasza młodzież jest dziwnie niepewna siebie. Dużo o tym myślałam, dużo przypatrywałam się temu pokoleniu, i ową niepewność przypisuję przede wszystkim ogólnemu brakowi miłości w dzieciństwie. W kulturach starych dziecko kochane jest tak mocno, że nie załamie go żadna katastrofa życiowa, bo zawsze ma przy sobie rodzinę. Później zaś, gdy dorasta, ma fundament, na którym może budować nowe życie, miłość. Widziałam złe traktowanie dzieci w Niemczech. Zastanawiam się teraz, czy nie miało to wpływu na niezdolność znalezienia szczęścia w życiu, niepokój i niezadowolenie, które wciąż na nowo popychało ten naród do wojny, każąc mu szukać ojca w każdym przywódcy obiecującym raj na ziemi.
Amerykanie traktują swe dzieci nie tyle źle, co albo obojętnie i z dystansem, albo z wygórowanymi ambicjami i nadmiernym krytycyzmem. Świat rodziców jest tu zbyt odległy od świata dzieci, zbyt wiele ściera się tu ze sobą absolutów i w rezultacie nasze dzieci wyrastają niepewne swej wartości. Dziwię się zawsze, gdy mało spostrzegawczy cudzoziemiec stwierdza, że Amerykanie są dumni. Pompatyczni - zgoda, skłonni do przechwałek - również zgoda, ale nie wynika to z dumy, tylko ze skrywanego braku wiary we własne siły, braku wiary w to, co czynimy, mówimy i myślimy. Człowiek znający swą wartość nie musi się przechwalać, nie jest samolubny, nie chce dominować ani narzucać innym własnego zdania, szanuje innych dlatego właśnie, że szanuje siebie. Jeżeli nam, Amerykanom, brak tych zalet, to dlatego, że w którymś momencie - zapewne właśnie we wczesnym dzieciństwie - zatraciliśmy wiarę w siebie. Instynktownie kulę się ze strachu, gdy widzę, jak matka albo ojciec - ale najczęściej matka, bo ojcowie amerykańscy zwykle nie biorą udziału w opiece nad dziećmi i w ich wychowaniu - szarpie na ulicy swe dziecko za rączkę, wymierza małemu stworzeniu klapsa, krzyczy na nie, a potem rusza przed siebie krokiem tak szybkim, że biedactwo nie może nadążyć na swych małych nóżkach! Chciałabym mieć odwagę przemówić, zwrócić matce uwagę, bo przez takie okrucieństwo traci miłość dziecka. Nigdy jednak tego nie zrobiłam, gdyż wiem, że w Ameryce dziecko jest prywatną własnością swych rodziców, którzy mogą robić z nim, co im się żywnie podoba. Inaczej jest w Chinach, gdzie dziecko należy do wszystkich pokoleń, gdzie zawsze jest chronione przed niesprawiedliwością ze strony rodziców.
Uważam, że nasze dzieci nie są traktowane z szacunkiem godnym istoty ludzkiej, choć od urodzenia mają do tego szacunku prawo. Za długo też pozwalamy im być dziećmi, za długo oddzielamy ich świat od prawdziwego świata, od prawdziwego życia, nie pozwalając młodzieży na przykład na współudział w rządzeniu. Czyż i to nie jest wyrazem braku szacunku? Opinia dzieci jest zwykle bardzo cenna, świeża, w każdym razie warta wysłuchania. Dzieci są przecież członkami społeczności jak wszyscy inni i jak inni myślą i czują. Bezcenną wartością dzieci jest ich energia, która również może być wykorzystana dla dobra ogółu. Widzę wszędzie brudne ulice, całe tereny brudu, dowody niedbałego, jeśli nie złego zarządzania, a dzieci zostały przyzwyczajone do przechodzenia obok tego obojętnie. Gdybym ja była burmistrzem, chciałabym, żeby w jakiś sposób mogły głosować na mnie również dzieci, młodzi obywatele byliby wówczas na równi ze starszymi odpowiedzialni za to, co dzieje się w naszym mieście. Obywatelstwo przysługuje przecież od urodzenia, a nie dopiero od dwudziestego pierwszego roku życia. Dwadzieścia jeden lat to bardzo dużo. Jeżeli przez ten czas młody człowiek nie ma okazji nauczyć się demokracji, potem jest już za późno i do końca życia pozostanie nieodpowiedzialny, więc i niedojrzały. Już od pierwszej klasy szkoły podstawowej dzieci powinny uczyć się swych obywatelskich praw i obowiązków, mieć coś do powiedzenia w sprawach gminy, później też stanu i państwa. Tak, wiem, dosiadłam mego ulubionego konika. Już zsiadam.
W latach mojego pobytu w ojczyźnie największy postęp dokonał się chyba w sprawach rasowych. Mówię to, wiedząc dobrze, że postęp ten wciąż jeszcze jest zbyt mały, ale przynajmniej zmienia się powoli świadomość białych i Murzynów. My, Amerykanie, wreszcie zaczęliśmy się uczyć, choć nadal uczymy się zbyt powoli. W dodatku wciąż niechętnie przyznajemy, że czasy się zmieniają. Być może nauczy nas czegoś to, co dzieje się w Azji i w Afryce Południowej. Uważam, że wbrew pozorom uprzedzenia rasowe są bardzo płytko zakorzenione w świadomości amerykańskiej i pozbyć się ich będzie można bardzo łatwo.
Jestem tego tym bardziej pewna, gdy widzę poważanie i popularność, jaką cieszą się u nas artyści i inni wielcy ludzie rasy czarnej. Gdy Murzyni pytają, co bym zrobiła, gdybym była Murzynką, odpowiadam zawsze: „Poświęciłabym się wyszukiwaniu wśród ludzi mojej rasy najbardziej utalentowanych i najbardziej inteligentnych dzieci i zebrałabym pieniądze, by zapewnić im najlepsze wykształcenie”.
Mądrzy ludzie Indii i Pakistanu również mieli swój udział w uświadomieniu nam w ostatnich latach, że ciemnoskórzy mogą dojść do wielkiej wiedzy. Mam nadzieję, że głosy te nie dadzą się łatwo zagłuszyć, bo Amerykanie to przede wszystkim ludzie, których nic tak nie zjednuje, jak ludzkie podejście. Nadzwyczajna cierpliwość i dobrotliwość, z jaką przywódcy Indii znosili nasze nieprzemyślane słowa i artykuły w gazetach, zwiększyły jeszcze ich wpływ na nas, mimo głośnych a piskliwych wrzasków niektórych naszych działaczy publicznych.
Moją ojczyznę pomagało mi poznawać wielu przyjaciół. Dorothy Canfield, na przykład, zawsze kojarzy mi się ze stanem Vermont. To znajomość z nią natchnęła mnie myślą wybudowania małego, górskiego domku, Forest Haunt, przy którym pracowali czy raczej terminowali w sztuce budownictwa moi synowie. Tam stajemy twarzą w twarz z puszczą. Bo choć kocham ludzi i wśród nich jest moje miejsce, lubię czasem posiedzieć sobie w naszej chatce, otoczonej ze wszystkich stron przez lasy, wiedząc, że pięćdziesiąt kilometrów na północ od niej nie ma ani jednej zamieszkanej osady, tylko las, strumienie i cisza. Każdy stan tego wielkiego związku żyje we mnie nie tylko swym krajobrazem i wrażeniami, ale również ludźmi, których tam poznałam, którzy wprowadzili mnie do swych domów.
Z rodziny, poza mężem i dziećmi, wspominam moją ukochaną, nieżyjącą już teściową. Wychowana w Chinach nie potrafiłam nie docenić roli, jaką odegrała w moim życiu. Było dla mnie bardzo ważne, czy mnie lubi i aprobuje. A jeśli nie...? Ale lubiła mnie. Nasze stosunki od samego początku układały się tak wspaniale. Z mojej strony był szacunek i miłość, z jej dobrotliwa, prosta czułość. Nie wiem, dlaczego pisząc te słowa przypomniałam sobie nagle jedną z jej wizyt na naszej farmie. Odwiedzała nas często, ale nigdy nie zgodziła się przenieść tu na stałe. Na początku trochę mnie bolało, tak bardzo chciałam dać dzieciom to, co dla nich ważne, czyli będącą zawsze na miejscu babcię. Nie, przyjeżdżała tylko w odwiedziny. I właśnie pewnego poranka starsi zasiedzieli się przy stole po śniadaniu, a dzieci dawno już gdzieś pobiegły. Rozmawialiśmy o Anglii i tamtejszej rodzinie królewskiej, którą bardzo interesowała się moja teściowa, bądź co bądź urodzona w Anglii. Była przystojną, siwowłosą damą, dobrze zbudowaną, zawsze świetnie ubraną i wesołą. Nie bała się niczego oprócz myszy. Tego dnia siedziała przy końcu stołu plecami do wielkiego okna, po jednej stronie miała mego męża, po drugiej mnie. Słońce padało za nią na wypolerowaną podłogę z czerwonej cegły. Nagle spomiędzy pni ułożonych w stos koło kominka wyskoczyła mała myszka i bez chwili wahania ta delikatna, niezmiernie żywa kruszyna uniosła się na tylne łapki machając przednimi jak maleńkimi rączkami. Rozpoczęła taniec w promieniach słońca. Widok był tak śliczny, ruchy małego tancerza tak wdzięczne, że z mężem popatrzyliśmy na siebie i o mało nie wykrzyknęliśmy oboje. Nie mogliśmy jednak powiedzieć ani słowa, bo wtedy myszkę dostrzegłaby teściowa i tyle byłoby z tańca. Patrzyliśmy w niemym zachwycie, nie przerywając opowieści mamy, dopóki myszka nie skończyła pląsów i nie zniknęła z powrotem w czeluści kominka. Widzę wciąż tę scenę jak na obrazie, choć żaden obraz nie oddałby czarownych ruchów małego, dzikiego zwierzątka za fotelem mamy.
Z moich przemieszanych światów wyłania się jeszcze jedno wspomnienie. Pewnego chłodnego, listopadowego dnia w stanie New Jersey, a dokładniej dwudziestego trzeciego dnia tego miesiąca, w Freewood Acres, miało miejsce poświęcenie lamaistycznej świątyni buddyjskiej. Szczerze mówiąc był to raczej przerobiony na świątynię garaż. Jest coś dziwnego, coś fascynującego w tym przekształceniu, niewątpliwie pierwszym w historii tego kraju. Mimo wszystko była to jednak prawdziwa świątynia, urządzona przez pobożnych ludzi, stających się właśnie obywatelami Stanów Zjednoczonych, kałmuckich emigrantów ze Związku Sowieckiego. Jest ich tu ponad setka mężczyzn, kobiet i dzieci. Wszyscy pracowali wspólnie nad urządzeniem tego budynku, robili stolarkę, murowali i tynkowali ściany. Asfalt przed świątynią pomalowali na jasnożółto, święty kolor buddyzmu, ale nad drzwiami, obok żółtej, buddyjskiej flagi, powiewa sztandar amerykański.
Kałmucy to potomkowie mongolskich wojowników Czyngis-chana, który w trzynastym wieku podbił całą Azję i część Europy. Osiedlili się między Donem a Wołgą na stepach, na których po rewolucji założono Kałmucką Autonomiczną Socjalistyczną Republikę Radziecką. Okręg ten, mimo pięknej nazwy, nigdy nie odnosił się zbyt przyjaźnie do Kremla. W czasie drugiej wojny światowej wielu Kałmuków służących w Armii Czerwonej trafiało, często celowo, do niewoli niemieckiej, a po wyzwoleniu obozów jenieckich do Ameryki, głównie dzięki staraniom organizacji Protestant Christians. W New Jersey pracują teraz w fabrykach dywanów, na roli i w budownictwie.
Tego dnia powietrze było mroźne. Przyjechaliśmy na miejsce i natychmiast poprowadzono nas do małego, okropnie zatłoczonego, lecz przybranego odświętnie pokoju w domu jednego z wyznawców, gdzie podano nam herbatę i ciasteczka. Choć było bardzo wcześnie, wszyscy, nawet małe dzieci, byli świeżo umyci, aż różowi. Niemowlęta, zadziwiająco tłuste i okrągłe na buziach, zawinięte były dla ochrony przed mrozem zupełnie jak nasze dzieci indiańskie. Po dwóch godzinach, gdy już miało się zacząć nabożeństwo, zaproszono nas do środka maleńkiej świątyni i wskazano honorowe miejsca za sznurem z prawej strony ołtarza.
Dziwnie wyglądały tego dnia dobrze mi znane, buddyjskie bóstwa. Nigdy dotąd nie widziałam ich ani w Ameryce, ani w tak prostym budynku. Bogowie zasiedli rzędem za ołtarzem, na którym wznosiła się ogromna sterta wszelkiej żywności, przyniesionej w ofierze przez wiernych. Nie brakowało nawet pudełek z herbatnikami i płatkami zbożowymi. Bogowie ci chyba jeszcze nigdy nie dostali takich darów. Zresztą i tak nie oni mieli potem jeść to wszystko, tylko lamowie. Cała uroczystość była jednak bardzo poważna i bardzo wzruszająca. Trwała niespełna pół godziny, a przewodniczył jej mój stary przyjaciel, Dilowa Hutukhtu, będący osiemnastym wcieleniem hinduskiego świętego Tolopy, a przez to i najwyższym autorytetem wśród mongolskich buddystów w Ameryce. Po jego prawej ręce, nieco poniżej, siedziało dziewięciu innych łamów, przybyłych, jak mi się zdaje, razem z Kałmukami. Sam Dilowa to człowiek wysoki, nie pierwszej już młodości, o szerokiej, mongolskiej twarzy, na której maluje się taki spokój, jakby wcale nie przebywał na wygnaniu z dala od ojczyzny. Tego dnia w garażu-świątyni emanowała z niego cicha radość, choć kiedyś miał pod sobą nie dziewięciu, ale dziewięciu-set łamów w trzech wielkich klasztorach, jednym w Mongolii Zewnętrznej i dwóch w Wewnętrznej. Było to jednak bardzo dawno temu, zanim jeszcze przepędzili go stamtąd komuniści, zanim uratował mu życie Owen Lattimore.
Teraz, w tej nowej, maleńkiej świątyni, nałożył żółty, jedwabny kapelusz, symbol swej władzy, odpowiednik zapewne czerwonego kapelusza katolickich kardynałów, jeśli panującego w Tybecie Dalaj Lamę można porównywać z papieżem. Gdy weszliśmy, siedział już ze skrzyżowanymi nogami na wysokim tronie, potem wstał i powoli podszedł do ołtarza. Tu uderzył w mały, delikatny dzwon. Na ten znak zebrali się wokół niego pozostali lamowie i rozpoczęli chóralne skandowanie świętych modłów. Po tej części nabożeństwa Dilowa wygłosił krótkie kazanie. W moim tłumaczeniu brzmiało ono mniej więcej tak:
Oto dzień wielkiej radości, który dał nam nasz pan Budda, bo oto dobiega końca błogosławione dzieło.
Wy, kałmuccy Mongołowie czystej wiary, uszliście cało ze straszliwych opresji w czerwonej Rosji, gdzie posłuchano fałszywych proroków, i przybyliście na wielką ziemię amerykańską, ziemię pokoju i szczęścia, gdzie w szczerości swej wiary wznieśliście tę oto nową świątynię, by czcić Buddę, jak czciliście Go w ojczystych stronach, a teraz zwracacie się o poświęcenie tego przybytku. Zakładając tę wspólnotę wiary zaprawdę wznieśliście panu Buddzie pałac na mieszkanie, by wypełnić to, co bliskie Jego sercu: miejsce modlitwy i ofiary, miejsce zasiewu plonów błogosławieństwa. Otrzymaliście tę nagrodę, bo w przeszłych wcieleniach byliście ludźmi wiernymi...
Wam wszystkim, którzy wznosząc ten przybytek poświęciliście go imieniem Ariszi Gimpling, waszej świątyni w ojczyźnie, teraz błogosławię, by spełniwszy wszystkie zamiary i nadzieje w pełni Prawa i zgodnie z pragnieniem serc waszych, zamieszkało w was szczęście, by mnożyły się wasze zasługi, byście w kolejnych wcieleniach byli coraz bliżsi nauce pana naszego Buddy, byście już wkrótce, w pokoju i bez trudu, połączyli się z najczystszymi świętymi w niebie.
Po skończonym nabożeństwie wyszliśmy wszyscy na mróz i olśniewające słońce. Wtedy na maleńkim ganeczku świątyni zobaczyłam coś ślicznego. Pięcioletnia Sally, maleńka, ale niezwykłej piękności córeczka księcia mongolskiego, mojego przyjaciela, przystanęła na chwilę, by dać upust rozsadzającemu jej duszę zapałowi. Podobnie jak cała jej rodzina odziana była od stóp do głów we wspaniałe czerwono-zielone jedwabie. Tak ubrana stanęła pod flagami, amerykańską i buddyjską, i przepełniona religijnym uniesieniem, zaczęła spontanicznie śpiewać nabożną pieśń. Jaką?,Jezus kocha mnie”! Wstrząsana atakiem śmiechu musiałam co prędzej schować się za róg świątyni, ale Kałmucy nie widzieli w tym nic dziwnego czy niestosownego.
- Ślicznie śpiewa ta Sally - mówili podziwiając swą księżniczkę i jej umiejętności wyniesione z amerykańskiej szkółki niedzielnej.
Potem odbył się wystawny obiad wydany przez rosyjską kolonię w pobliskim Rova Farms. Trzysta osób zasiadło do wspaniałej uczty, tylko Rosjanie potrafią tak gościć. Na stół wjeżdżały coraz świetniejsze dania i napoje, rozpoczęły się toasty. Rosjanie wstawali jeden po drugim i przemawiali bardzo żywo i z wielkim wigorem. Słuchałam nie rozumiejąc ani słowa, mimo pośpiesznego tłumaczenia sąsiada. Najbardziej jednak wzruszająca była ostatnia mowa, a wygłosił ją przywódca społeczności kałmuckiej, krępy, o okrągłej jak księżyc w pełni twarzy mężczyzna w zwykłym, szarym garniturze. Przemówienie czytał z kartki. Wyraziwszy wdzięczność gospodarzom za tak wspaniałe przyjęcie i wszelką pomoc, jakiej doświadczyli od członków kolonii rosyjskiej, złożył podziękowanie bogom, że jego lud dotarł bezpiecznie do Stanów Zjednoczonych, gdzie wszystkim dobrze się powodzi. Nie tylko bowiem wznieśli poświęconą właśnie świątynię, ale trzydzieści rodzin ma już własne domy, ponad dwadzieścia samochody, i - co najlepsze - ponad pięćdziesiąt kupiło już sobie telewizory!
Tę imponującą statystykę powitała burza oklasków, po czym wygłodniali po toastach ludzie rzucili się na jedzenie.
Był to cudowny, wzruszający, natchniony dzień, bo połączyły się w nim, choć na krótko, moje wszystkie światy. Podobnie chyba czuli się inni. Na przyjęciu była obecna księżna Aleksandra Tołstoj, a gdy ściskałyśmy sobie dłonie, spojrzawszy w jej uczciwą, dobrotliwą twarz, zobaczyłam swoje własne myśli.
Pamiętam jeszcze, jako kolejny obraz, pewien wieczór, gdy w moim domu znów zagościła Azja, tym razem za sprawą pięknych, młodych kobiet, które uświetniły pokaz mody zorganizowany przez moją przyjaciółkę i sąsiadkę, Dorothy Hammerstein, na rzecz Gościnnego Domu. Modelki spędziły u niej całe popołudnie, prezentowały swe niezwykłe stroje przy basenie, a potem odwiedziwszy dzieci w Domu przyjechały na noc do nas. Japonię reprezentowały Haru Matsui i słynna, młoda aktorka, Shirley Jamaguszi, która jechała do Hollywood kręcić film. Obie były piękne, ale Shirley odziedziczyła po swej babce-Francuzce największe i najbardziej błyszczące oczy, jakie w życiu widziałam, kremową skórę, regularne rysy, jakby rzeźbione w marmurze. Ładna Pakistanka, przystojna Chinka, córka słynnego „pana wojny”, wdzięczna Indonezyjka, wysoka, młoda piękność z Indii; po kolacji obsiadły kanapy w salonie, a że w domu nie było ani jednego mężczyzny, z zapałem rozpoczęły zwykłe, damskie ploteczki. Chinka była z nich wszystkich najmniej wyrafinowana, nie dlatego wcale, że takie są Chinki, lecz przez pochodzenie. Jako córka żołnierza nie miała w swym rodowodzie uczonych czy artystów. Pochodziła z nizin, mówiła łamaną angielszczyzną. Wszystkie inne posługiwały się tym językiem z perlistą perfekcją. Zauważyłam, że Chinka niespokojnie wierci się w fotelu, więc zapytałam, czy dobrze się czuje. Okazało się, że chyba za dużo zjadła. Poprzedniego dnia w Nowym Jorku znajomi emigranci chińscy wydali na jej cześć prawdziwą ucztę - jej ojciec był generałem na Tajwanie - a i dziś, u mnie, znów zbyt gorliwie zajęła się smażonymi kurczętami z ryżem, pasek zaczął ją strasznie uciskać.
- To idź na górę i go zdejmij - powiedziałam. - Przecież są tu same kobiety.
Tak też zrobiła i wkrótce była już z powrotem, z wyrazem wyraźnej ulgi na twarzy. Potem z żalem pogładziła się po biodrach.
- Za dużo tu tego - zwierzyła mi się po chińsku. Gdy przetłumaczyłam, reakcją było wesołe współczucie pozostałych.
- Może rozpuścić ci trochę sody w ciepłej wodzie? - zaproponowałam.
Zgodziłaby się na wszystko, byle spróbować czegoś nowego, więc zmieszałam jej ten specyfik. Wypiła i wkrótce w pokoju zaczęły donośnie pobrzmiewać zupełnie nie tłumione beknięcia, które najpierw zdumiały, a potem wprost wstrząsnęły resztą towarzystwa, ale bynajmniej nie zażenowały one żołnierskiej córki.
- A jak to się stało, że jesteś teraz w Ameryce? - zapytałam wreszcie, by odwrócić uwagę innych, bo szok wywołany zachowaniem Chinki ustąpił wesołości, z trudem skrywanej za ślicznymi, upierścienionymi paluszkami.
Generalska córka odpowiedziała z tą samą szczerością.
- Jak przyszli komuniści, tatuś musiał wyjechać na Tajwan, ale ma bardzo dużą rodzinę, kilka żon i ponad trzydzieścioro dzieci. Kogo miał ze sobą zabrać? Powiedział w końcu, żeby synowie sami martwili się o swoje żony. Na Tajwan zabrał tylko najmłodsze, najładniejsze konkubiny i córki, a wszystkie stare i brzydkie zostawił, bo powiedział, że tym to nawet komuniści nic nie zrobią.
- Ale skąd wzięłaś się w Ameryce? - pytałam dalej.
Odpowiedziała z pełną prostotą, bez cienia pretensji do starego „pana wojny”, swego ojca.
- Ja nie byłam ani ładna, ani brzydka, więc tatuś kazał mi jechać uczyć się do Stanów.
Śmiech brzmiał w mym salonie jak porywająca muzyka.
A oto dodatek do tej historii: Piękna Indonezyjka przyjechała tego popołudnia pełna tak wystudiowanego spokoju, iż od razu wiedziałam, że coś się stało. Okazało się, że dobrze zgadłam. Postanowiła zaprezentować się na garden-party u Dorothy w narodowym stroju, którego nieodłączną częścią są klejnoty. Przywiozła więc ze sobą całą ich torebkę i zostawiła ją w nowojorskiej taksówce! Z podziwu godnym opanowaniem pojechała dalej bez klejnotów, nikomu nic nie mówiąc, by nie robić gospodarzom kłopotu. Przygotowała swój strój bez kosztowności, licząc na to, że amerykańska publiczność i tak się nie zorientuje.
Teraz jednak gorąco prosiła mnie o pomoc. Klejnoty były rzeczywiście bezcenne - rubiny, perły, diamenty i szmaragdy, wszystkie oprawne w stare, ciężkie złoto. Natychmiast zatelefonowałyśmy do centrali taksówek w Nowym Jorku, gdzie powiedziano nam, że właśnie jeden z kierowców przywiózł taką torebkę. Otworzył ją i uznał, że to wszystko bezwartościowe świecidełka.
- To pewnie jakiejś tancerki - zeznał podobno swym przełożonym - pewnie od kostiumu...
O Azji przypominają mi nawet dywany, po których stąpam w moim amerykańskim domu. To porządna, pekińska robota. Kupiłam je na rok przed ostatecznym wyjazdem z Chin. W roku 1934 zostawiłam je jednak w Nankinie na wypadek, gdybym jednak miała wrócić, a gdybym jednak już do Chin nie wróciła, by pamiętać mój chiński dom takim, jakim był zawsze. Sześć lat później, domyślając się, że wszystkie co lepsze domy zostaną na pewno przejęte przez Japończyków, napisałam do przyjaciółki prośbę o przesłanie ich do mnie. Nie byłam dobrej myśli, ale okazuje się, że czasem najłatwiejsze są właśnie rzeczy niemożliwe. Tak też było i tym razem. Dywany dotarły w zadziwiająco szybkim czasie, choć po drodze musiały przebyć przecież ponad trzysta kilometrów terenów zajętych przez Japończyków. Nowojorscy celnicy uparli się tylko sprawdzić je przed odbiorem, gdyż na opakowaniach niektórych rulonów znalazły się wielkie plamy tłuszczu. Sprawdzili, wszystko było w najlepszym porządku, więc poprosiłam o odesłanie ich ekspresem na farmę.
Tu jednak zaczęły się kłopoty, bo do celu dotarło ich o pięć za mało. Powiadomiłam o tym kolejowe Biuro Przesyłek Ekspresowych, skąd uprzejmy list nakazywał mi zwrócić się do filii w Filadelfii z określeniem wysokości poniesionej straty, by można od razu wypłacić odszkodowanie. Zazwyczaj spokojna, tym razem dostałam napadu prawdziwie amerykańskiego gniewu. Przecież mnie chodziło o dywany! Odpisałam, że dywany te wędrowały do mnie przez okupowane przez wroga Chiny, przez Pacyfik i cały kontynent amerykański aż do Nowego Jorku. Dlaczego więc mam pogodzić się z ich utratą na stu kilkudziesięciu kilometrach między urzędem celnym w Nowym Jorku a moją farmą w Pensylwanii? Otrzymałam kolejny, równie uprzejmy list, proszący o wymienienie sumy itd. Na to napisałam już do samego dyrektora firmy, sądząc, że na górze znajdzie się może ktoś rozumny. Przynajmniej w tym wypadku miałam rację. Otrzymałam nie tylko uprzejmy, ale i rozsądny wreszcie list, proszący o chwilę cierpliwości i zapewniający, że dywany się odnajdą. Przyszło mi czekać kilka miesięcy. Co jakiś czas telefonowano do mnie, mówiąc,jeszcze trochę cierpliwości, szukamy”. I wreszcie, chyba po pół roku, pojawiły się nagle brakujące dywany. Nigdy nie dowiedziałam się, gdzie były tak długo.
Rozłożywszy te chińskie dywany na amerykańskiej podłodze farmy, wciąż tej samej, z szerokich, stuletnich, dębowych desek, zdumiałam się ich świetnym stanem. Wiedziałam przecież, że przez sześć lat po moim wyjeździe w domu mieszkali najpierw ci amerykańscy profesorowie uniwersytetu nankińskiego, którzy byli w Chinach bez rodzin, a później zupełnie już obcy ludzie. Dopiero o wiele później tajemnicę tę wyjaśnił mi jeden ze wspomnianych profesorów.
- Jak udało się wam tak świetnie utrzymać moje dywany? - zapytałam.
Zaśmiał się.
- Chyba nie myśli pani, że w ogóle pozwolono nam ich używać! Tuż po pani wyjeździe ta nadgorliwa służba natychmiast zwinęła je wszystkie i odstawiła na strych, całe w kamforze. Widywaliśmy je raz na rok, gdy służba uznała, że czas je wystawić na słońce, a potem z powrotem je zwijali, „bo to pani Buck”.
Piszę tu o tym tylko dlatego, by wyrazić wdzięczność wykraczającą poza wszelkie poczucie obowiązku, bo nigdy już nie spotkałam tych wiernych ludzi i nigdy ich nie zobaczę. Ale niech Bóg zawsze będzie z nimi.
Do mych drzwi kołaczą też inne dłonie i to wcale nie dlatego, że wymyśliłam najlepszą na świecie pułapkę na myszy czy z powodu jakichś innych zasług. Nie, chodzi o coś, czego nauczyła mnie moja niepełnosprawna córka. Otwieram drzwi. Na progu stają rodzice z małym dzieckiem, dziewczynką lub chłopcem. Wystarczy jedno spojrzenie. Wiem, co ich do mnie sprowadza. Dziecko jest upośledzone umysłowo.
- Wejdźcie, proszę - mówię.
Wchodzą więc do salonu, a ja otwieram wielką szafę, francuski antyk, w której trzymam zabawki dla dzieci z Gościnnego Domu, dla wnuków i dzieci sąsiadów, by miały co robić u mnie, gdy przychodzą w odwiedziny. Dziecko bawi się, a rodzice opowiadają mi historię, którą znam aż za dobrze. Jest ona częścią mojego życia. Rozmawiając zastanawiamy się, co czeka to dziecko. Tak wiele, tak tragicznie wiele, zależy od pieniędzy. Jeżeli rodzice są biedni, a dziecka nie da się trzymać w domu, pozostaje tylko przeładowany zakład państwowy. Byli tam już i nie mogą znieść myśli, że ich dziecko może się znaleźć w miejscu tak samotnym - samotnym, bo któż je tam pokocha, któż będzie miał czas je pokochać, gdy jest tam zawsze za dużo dzieci, a za mało ludzi do opieki?
Większość rodziców jest za biedna, by pozwolić sobie na wydatki związane z prywatną szkołą, a nawet jeśli mogą sobie pozwolić, co będzie potem, w tej przerażającej przyszłości, gdy ich już nie stanie, a dziecko żyć będzie nadal? Rozmawiamy tak godzinami, dziecko głodnieje, przynoszę ciasteczka, mleko, rozmawiamy dalej. Rozwiązania nie znajdziemy, wiem o tym, ale i tak rozmawiamy. Bo najbardziej zaniedbane dzieci w naszym kraju to te maleństwa, które doznały uszkodzeń przed, podczas lub po porodzie, to te, które nie mogą urosnąć. Szkoły publiczne zbyt rzadko prowadzą zajęcia z przedmiotów, które mogłyby im się przydać, a wszystkie takie dzieci mogą się uczyć z własną korzyścią. Nauka mogłaby wręcz je uszczęśliwić. Ale kuratoria albo o tym nie pamiętają, albo nie mają funduszy, więc nic albo prawie nic nie robi się z myślą o tych obywatelach amerykańskich. Dzieci po chorobie Heinego-Medina, dzieci z wadami serca, dzieci z porażeniem mózgowym, dzieci chore na raka, dzieci z każdym rodzajem kalectwa mają swoje fundacje, szpitale, ochronki, ale nie te maleństwa, które na zawsze pozostają niewinnymi dziećmi. Jeżeli porzucają je rodzice, zostają z niechętnie nastawionymi krewnymi lub wręcz wrogą społecznością. Żyją w cierpieniu i w cierpieniu umierają.
Widziałam na własne oczy, co to znaczy w społeczeństwie takim jak nasze, gdzie rodzina to tylko ojciec, matka i rodzeństwo, gdy upośledzone dziecko zostaje samo. Dzieci te są zgubione, często wykorzystywane przez chytrych a bezwzględnych ludzi do tego, co nazywa się oficjalnie przestępczością nieletnich. I tak będzie zawsze, dopóki rodzice nie powstaną, by bronić ich praw. Jeszcze raz apeluję do rodziny, bo właśnie rodzina musi być ostoją jednostki, jej ochroną. Nikt tak jak rodzina nie zajmie się potrzebującą opieki jednostką. Nikt. Żadne towarzystwo dobroczynne ani państwowa czy społeczna instytucja. Rodzina amerykańska musi jakoś nauczyć się na nowo odpowiedzialności za swych członków.
Gdy przyglądam się mym wspomnieniom z ostatnich dwudziestu lat, które przeżyłam w ojczyźnie, widzę wiele, a mimo to czuję, że nadal nie ma w tym dokończonego wątku. Moją Amerykę widzę w wyrwanych z kontekstu scenach i rozdziałach tak różnorodnych, że nie wiem, jak połączyć je w jedno. Trwa codzienne życie, dobre, obfite w wydarzenia, w przeżycia, trwam w nim, ale jest w tym Ameryki akurat tyle, ile w jednej rodzinie mieszkającej na jednej farmie w jednej z amerykańskich gmin, choć prowadzą stąd drogi na cały świat. Gdy gość z Azji domaga się, bym powiedziała mu, jacy naprawdę są Amerykanie, by znaleźć klucz do naszych serc i umysłów, kręcę głową.
- Moich rodaków trzeba poznawać każdego z osobna - mówię. - Ja w każdym razie nie znalazłam tego klucza.
Twierdzę, że nie dostrzegam wspólnej nici, która łączyłaby te wszystkie przebogate i przeróżne kartki mego amerykańskiego życia, a równocześnie czuję tu obecność jakiegoś jednoczącego ducha. Mimo niewiarygodnie różnych umysłowości, mimo ścierających się wszędzie konfliktów i sprzeczności, jest coś, co nas łączy, jest to ów jedyny w swoim rodzaju duch Ameryki. Nie potrafię go określić, ale wszędzie wyczuwam to coraz głębsze, coraz potężniejsze tchnienie tworzącego się wciąż narodu, owego tygla stapiającego w jedno materiał ludzki ze wszystkich stron świata. Z jakichkolwiek powodów przodkowie nasi opuszczali swe dawne ojczyzny, by przybyć na ten kontynent, my, ich spadkobiercy, tworzymy sobą coś wyjątkowego, coś charakterystycznego wyłącznie dla naszej ziemi, coś szczególnie amerykańskiego.
Wkład, który wniesiemy w rozwiązywanie problemów świata, będzie przejawem działania tego właśnie ducha. A będziemy działać praktycznie, choć czasem niecierpliwie, z optymizmem nie pozbawionym szczypty pogodnego autokrytycyzmu, energicznie, choć nie zawsze chętnie. Krótko mówiąc, jeżeli czasem narzekam na swój naród, to dlatego, że zbyt go kocham. Dostrzegam bowiem tak jasno potrzeby ludzkości i nasze ogromne możliwości ich przezwyciężenia, że złości mnie każda zwłoka w realizacji tego, co moglibyśmy zrobić, zarówno w kraju, jak i za granicą, by stworzyć rozsądny, dobry świat.
Mimo to uważam, że postęp, jaki dokonał się w nas od zakończenia drugiej wojny światowej, powinien uspokoić i natchnąć nadzieją nawet najbardziej surowych krytyków. Pomimo wstydliwych błędów i niepokojących omyłek w procesie uczenia się świata, duch nasz sięga coraz wyższych poziomów rozumu i mądrości. Zaczynamy wreszcie wyzbywać się niszczących życie społeczne uprzedzeń rasowych, wyznaniowych i narodowych. Nie unosimy się pychą, że możemy przewodzić światu. Wręcz przeciwnie, myśl o takim przywództwie wyraźnie nas nie pociąga, wolimy mówić o współpracy. Amerykanie, nawet jeśli nie chcą słuchać kazań czy choćby ślęczeć nad książkami, potrafią szybko i skutecznie uczyć się na własnych błędach. Nasi obywatele powracający do kraju zza granicy, gdzie służyli mu jako żołnierze lub dyplomaci, pierwsi udowadniają nam, że potrafimy polubić inne narody, może nie wszystkie od razu, ale na tyle z każdej odmiany, by nie uprzedzać się do całych grup narodowościowych. Ogólną regułą jest, że wolimy kogoś lubić, niż nie lubić, choć bez zbędnych sentymentów.
Nie jesteśmy imperialistami, ale to najlepiej potrafią zrozumieć ci Amerykanie, którzy kiedykolwiek dłużej mieszkali w Azji. Przez chwilę sama w to wątpiłam, teraz jednak przekonałam się, że mam rację. Nie chcemy własnego imperium, bo nie lubimy rządzić. Nie lubimy rządzić, bo jest to niezgodne z naszym sumieniem, które jest bardzo czułym elementem naszego ducha. Uczymy się więc zdobywać sobie sojuszników nie siłą militarną czy polityczną, ale przyjaźnią i wspólną korzyścią. Teraz już wiem, że tak jest. Jeżeli jeszcze nie udało się nam poznać wszystkich sposobów przekonania innych do tej zasady, przekonaliśmy ich lub prawie przekonaliśmy, że nie chcemy niczyjej ziemi ani władzy nad żadnym innym krajem. Nie chcemy, niech odrzucą strach, a kto odrzuca strach, otwiera wrota nadziei.
Więc i ja mam nadzieję. Nie czuję już przerażających sprzeczności między jednostkami w naszym narodzie, ale powściągającego te konflikty ducha naszego narodu: ofiarnego, uczciwego, rozsądnego.
Pełna tej wiary i nadziei mogę pracować dalej. Czeka już na moim biurku stos czystych kartek. Jestem pisarką, więc biorę w dłoń pióro i zaczynam pisać...