Byłem jego żołnierzem...
Wspomnienie o Andrzeju Romockim 'Morro'
"Byłem jego żołnierzem..."
Spotkałem się z nim po raz pierwszy pod koniec 1943 roku. Tego spotkania nie mogę niestety zaliczyć do przeżyć miłych. Było to spotkanie służbowe, dlatego że Służba je spowodowała. Stanąłem przed nim do raportu karnego z woli mojego przełożonego w plutonie: 'Witolda Czarnego' (Witolda Morawskiego).
Pamiętam, że było to po akcji zbrojnej, bo Witold zjawił się na naszej szaroszeregowej zbiórce z gipsowym opatrunkiem na klatce piersiowej. Rękę nosił na gipsowym pomoście z powodu rany i uszkodzenia obojczyka. Dzisiaj wiem, że Witold był ranny w akcji "Wilanów", pierwszej akcji Batalionu "Zośka", przekształconego niewiele wcześniej z Warszawskich Grup Szturmowych Szarych Szeregów (26.09.1943).
Na pamiętną zbiórkę przy ul. Żelaznej, dowodzoną przez 'Wąsika' - Jurka Zakrzewskiego, przybiegłem zziajany i spóźniony z powodu łapanki na ulicach Warszawy. Pech chciał, że zbiórkę wizytował właśnie Witold. Zwrócił mi uwagę, że żołnierz konspiracji powinien być punktualny. Powinienem był z pokorą wysłuchać reprymendy i powstrzymać się od komentarzy, gdyż Witold miał rację, ale skomentowałem jego wypowiedź co spowodowało podejście Witolda do mnie. Z bliskiej odległości zauważył, że nie byłem świeżo ogolony. Dziś rozumiem, że moja reakcja na stwierdzenie Witolda, nie była na miejscu. Zareagowałem niegrzecznie nie bacząc na gipsowy opatrunek, który wyłączył jedną rękę 'Witolda Czarnego' z wszelkich czynności, wypowiedziałem uwagę tej samej treści. Mój nietakt stał się bezpośrednią przyczyną rozmowy z dowódcą kompanii, o czym dowiedziałem się później, w miesiącach letnich 1944 roku, kiedy tenże dowódca wizytował bazę szkoleniową podległych sobie jednostek w lasach pod Wyszkowem, gdzie przebywałem w ramach plutonów "Alek" i Felek" od maja do końca lipca 1944 roku.
Na rozmowę w charakterze raportu karnego przed dowódcą kompanii, zostałem umówiony w pobliżu Pomnika Lotników w Alei Niepodległości. Mieliśmy poznać się po trzymanym w ręku, zrolowanym tygodniku. Kiedy rozpoznaliśmy się, ja poszedłem za dowódcą Alejami Niepodległości w kierunku pól mokotowskich. Musiałem przyspieszyć kroku by zrównać się w marszu z moim dowódcą. Kiedy ten moment nastąpił, zameldowałem się i zaraz potem nastąpiły nieprzyjemne dla mnie pytania. Sprawę stawiałem jasno, tym bardziej, że już wtedy rozumiałem mój nietakt wobec Witolda. Nałożona na mnie kara była niby niepoważna, ale na pewno wychowawcza. Dowódca wyznaczył mi odcinek ulic Warszawy od Hali Mirowskiej (kiedyś Hali Targowej) i dalej ulicami Twardą oraz Srebrną do Placu Zawiszy. Na wyznaczonej trasie musiałem namalować rysunki bądź umieścić napisy ośmieszające wroga, a jednoczące podnoszące na duchu naród polski. Zadanie wykonałem bez przeszkód. O tym czy mój dowódca wykonanie sprawdził nie jest mi do dzisiaj wiadome.
Andrzej Romocki, bo jemu poświęcone jest to wspomnienie, urodził się w Warszawie, w dniu 16 kwietnia 1923 roku, jako syn Pawła i Jadwigi z domu Niklewicz. Był nieco młodszy ode mnie. Przed wybuchem II Wojny Światowej był uczniem gimnazjum i liceum Towarzystwa Ziemi Mazowieckiej. Nie zdążył zdać matury w dwudziestoleciu Polski niepodległej, trwającym po długiej niewoli, w latach 1918 -1939. Wcześnie, bo dnia 28 czerwca 1940 roku, niemiecki samochód zabił ojca Andrzeja, który był jego wielkim przyjacielem. Andrzej pozostał na wychowaniu matki wraz z młodszym bratem Jankiem, urodzonym 17 kwietnia 1925 roku. Ta bolesna strata nie stanowiła przeszkody w kontynuowaniu nauki przez Andrzeja. Zdał on maturę w 1941 roku, a pamiętać trzeba, że w tym czasie kierował mokotowskim środowiskiem organizacji samokształceniowej "PET", co w języku greckim oznaczało przeszłość. To środowisko, podobnie jak żoliborski oddział "PET", przeszło później do konspiracyjnego harcerstwa męskiego, które było ukryte pod kryptonimem "Szare Szeregi". Tam właśnie Andrzej Romocki od 1942 roku, używając pseudonimu 'MORRO', był drużynowym w hufcu o kryptonimie "SAD" na Mokotowie. W tym samym hufcu był również Janek Romocki 'Bonawentura'. Pod koniec 1943 roku 'Andrzej Morro', jako wybijający się i uzdolniony drużynowy, po zdaniu "egzaminu bojowego" w akcji "Sieczychy", przeprowadzonej pod jego dowództwem dnia 20 sierpnia 1943 roku, został mianowany dowódcą 2 Kompani "Rudy" w niewiele wcześniej utworzonym Batalionie Szarych Szeregów "Zośka". Kryptonimem batalionu był pseudonim poległego w Sieczychach dowódcy Warszawskich Grup Szturmowych - Tadeusza Zawadzkiego. 'Morro' był dowódcą kompanii do momentu żołnierskiej śmierci w dniu 15 września 1944 roku, w czasie Powstania Warszawskiego.
Po raz drugi zetknąłem się z 'Andrzejem Morro' pod koniec czerwca 1944 roku. Byłem wtedy w moim plutonie macierzystym "Felek" w bazie lasów wyszkowskich. Przechodziliśmy tam szkolenie i byliśmy przygotowywani do szaroszeregowego "Jutra" tzn. do jawnej walki z niemieckim okupantem. Dowódca Kompanii "Rudy", 'Andrzej Morro' wizytował nasz oddział partyzancki, chciał bowiem osobiście stwierdzić do czego doprowadził nas, szaroszeregowców, w trudnych leśnych warunkach nasz dowódca bazy 'Giewont' - hm. Mirosław Cieplak. Celami (wyznaczonymi przez dowództwo batalionu) bazy szkoleniowej zorganizowanej w lasach wyszkowskich (i nie tylko) było:
a) przeprowadzenie naturalnej selekcji ludzi na podstawie ich zachowania się w trudnych i ciężkich warunkach
b) zbadanie hartu ducha i dyspozycji psychicznej ludzi w stałym i długotrwałym niebezpieczeństwie
c) wytworzenie więzi braterskiej w warunkach niewygody, chłodu i głodu
d) postawienie poszczególnych ludzi przed trudnościami, z jakimi dotąd się nie spotkali a w życiu żołnierskim spotkać się muszą
e) sprawdzenie dotychczasowego wyszkolenia, uzupełnienie braków (przede wszystkim pod względem praktycznym) a dla niektórych ludzi rozpoczęcie szkolenia na wyższym szczeblu.
Moją drugą rozmowę z 'Andrzejem Morro', odbytą w leśnych ostępach opodal Wyszkowa, zaliczam do bardzo przyjemnych. Zademonstrowałem Andrzejowi zdobyty przeze mnie na niemieckich uciekinierach, pistolet maszynowy typu "Pepesza". Przyglądał się mojej manipulacji przy bębnie z amunicją i przy języku spustowym, poczym poklepał mnie koleżeńsko w ramię. Ta leśna rozmowa z 'Andrzejem Morro' była dla mnie pozytywna również dlatego, że po powrocie do Warszawy w swoim rozkazie nr 44/44 z dnia 11 lipca 1944 roku, Andrzej podał: "Wystawiłem wniosek awansowy za dobrą postawę i dobre wyniku egzaminów na bazie - na plutonowego podchorążego - kpr. pchor. 'Śwista' z III plutonu".
Najmilsze było następne zetknięcie się z 'Morro' na posesji przy ulicy Młynarskiej 66 na Woli w czasie Powstania Warszawskiego. Oto co napisałem w 1946 roku na ten temat w Pamiętnikach Żołnierzy Batalionu "Zośka":
Na lewo od naszej bramy, przy budynku Młynarska 53, Niemcy usiłowali jeszcze powstrzymać uderzenie drużyn 'Słonia' i 'Kierosa'. Na stanowisku z płyt chodnikowych terkocze niemiecki karabin maszynowy. Obsługa nieprzyjacielskiego cakaemu w sile trzech Niemców jest dla mnie widoczna jak na dłoni. Patrzę na nich prawie od tyłu. W sekundzie podejmuję decyzję, rzucam na stanowisko niemieckie granat - sidolówkę. Granat eksponuje tuż przy Niemcach, którzy zdemoralizowani wybuchem rzucają się do ucieczki, wlokąc za sobą jednego ze współtowarzyszy. Ja momentalnie wyskakuję na ulicę, ku pozostawionej broni. Ubezpieczają mnie 'Andrzej Morro', 'Tadek Cielak' i 'Wojciech Sęp'. Nie widzę w tej chwili nic poza ciężkim karabinem maszynowym. Nic mnie w tej chwili nie obchodzi. Wkrótce z jakąś fantastyczną siłą wnoszę do naszej bramy zdobytego Hotschkisa na trójnogu. Cieszymy się wszyscy czterej. 'Morro' w krótkich słowach gratuluje mi zdobyczy. Coś zaciska mi gardło, nie jestem w stanie nawet odpowiedzieć 'Amorkowi', mojemu dowódcy Kompanii "Rudy".
I wreszcie nadszedł straszny dzień 15 września 1944 roku na Czerniakowie. Bronimy naszych pozycji od pierwszych dni września. Przybyły wykrwawione po ciężkich walkach na Starym Mieście, jednostki Batalionu "Zośka". Był z nami również 'Andrzej Morro' - bohater przebicia się oddziałów powstańczych ze Starego Miasta do Śródmieścia, przez Ogród Saski. Dowodził swoimi dziewczętami i chłopcami, mimo że w czasie przebicia został ranny w twarz. Właśnie tej nocy z 14 na 15 września 1944 roku, plutony Kompanii "Rudy" zostały przerzucone z ulicy Rozbrat i Szarej na brzeg Wisły. Ja szedłem w plutonie dowodzonym przez 'Słonia' - Jurka Gawina. Otrzymaliśmy zadanie "oczyszczenia" z sił nieprzyjaciela wybrzeża Wisły od strony Warszawy. Brzeg Wisły musiał być w miarę bezpieczny dla lądowania żołnierzy 1 Armii Wojska Polskiego, która przybyła ze wschodu, ze Związku Radzieckiego. Czekaliśmy na nich, jak na zbawienie. Odcinek od Zagórnej do Wilanowskiej został oczyszczony. Ludzie na naszych posterunkach mieli oczy skierowane ku Wiśle, (gdzie mieli być żołnierze polscy) oraz ku mostowi Poniatowskiego, gdzie znajdowały się posterunki niemieckie. Musieliśmy na nich uważać, gdyż ostrzeliwali nas z wieżyczek mostu. Już widzieliśmy z drugiego brzegu (Saskiej Kępy) tych, którzy wylądowali. Było ich kilku. Zawołaliśmy do nich po polsku i po rosyjsku, żeby przyszli do nas. Na piętrach budynku Wilanowska 1, pojawił się 'Andrzej Morro'. Dziewczęta uszyły wcześniej z prześcieradła i czerwonej makatki na łóżko, polską flagę. Została wywieszona na wysokości drugiego piętra tak, aby Niemcy jej nie widzieli ale żeby była widoczna z nad Wisły. Ci, którzy wylądowali zostali wzięci jakby w pułapkę i nie mieli do nas dostępu. I oni i my byli pod ostrzałem Niemców z mostu Poniatowskiego. Dochodzi ósma rano, dnia 15 września 1944 roku. Słońce ładnie operuje. Chłopcy widzieli, że 'Andrzej Morro' skoczył z garażu przy ulicy Wilanowskiej 1 do białego, parterowego budynku przy wylocie Wilanowskiej, po drugiej stronie ulicy Solec. Skoczył i znikł. Od strony mostu szalał bez przerwy ogień z nieprzyjacielskiej broni. Nagle słychać głośne wołanie: "Andrzej nie żyje! Dostał w serce..." Stałem obok leżących na ławie zwłok Andrzeja. Twarze wszystkich w około skamieniały. Dziewczęta i chłopcy zacisnęli zęby, zapanowała zupełna cisza. Głowy wszystkich pochyliły się. W tym czasie następca 'Andrzeja Morro' - 'Witold Czarny' meldował: "Andrzej 'Morro' nie żyje. Łączność z tamtą stroną Wisły nawiązana".
I jeszcze jedno miałem spotkanie z 'Andrzejem Morro'. Było to na jesieni 1945 roku. Ci, którzy mieli szczęście przeżyć, kończyli ekshumacje zwłok dziewcząt i chłopców, którzy polegli na Szlaku Bojowym Batalionu Armii Krajowej "Zośka" w Powstaniu Warszawskim - od Woli poprzez Powązki, Stare Miasto, Czerniaków. Chyba ostatnim ekshumowanym był 'Andrzej Morro'. Jego zwłoki spoczywały w posesji Kościoła Św. Trójcy przy ulicy Solec 61. Trzeba było je odgrzebać, by znalazły się wśród wcześniej ekshumowanych, pochowanych na powązkowskim Cmentarzu Wojskowym w Warszawie. Byłem wśród tych, którzy ekshumowali zwłoki Andrzeja. Ostrożnie, z przejęciem odkopywaliśmy skrzynię z desek, w której pogrzebano szczątki naszego ukochanego dowódcy. Obok kopiących stała mama Andrzeja, spokojna, wpatrzona w ziemię. Wreszcie wydobyliśmy skrzynię z dołu. Obok stała nowa, czysta dębowa trumna. Do niej trzeba było przełożyć zwłoki Andrzeja. Czynność przekładania wykonywaliśmy powoli i ostrożnie, na rękach. Nagle zniszczone przez roczne przebywanie w ziemi, ciało Andrzeja zaczęło się nam rozpadać. Z mojej prawej dłoni spadła na ziemię głowa Andrzeja. "Ostrożnie chłopcy" - powiedziała mama 'Morro'. My nic nie mogliśmy zrobić. Wkrótce zwłoki 'Andrzeja Morro', spoczywające w trumnie, zostały wyniesione do kościoła Św. Trójcy. A na drugi dzień, (a było to w październiku 1945), my żyjący żołnierze Batalionu Armii Krajowej "Zośka" przenieśliśmy na naszych ramionach trumnę ze zwłokami dowódcy z Czerniakowa, na Cmentarz Wojskowy. Wracaliśmy z Andrzejem z powrotem, po szlaku bojowym Batalionu "Zośka" z Czerniakowa, poprzez Stare Miasto ku Woli, na Powązki. Tam, wśród setek poległych powstańców Zgrupowania AK "Radosław", pomiędzy sanitariuszkami, łączniczkami i żołnierzami Batalionu "Zośka", spoczęły w kwaterze A - 20 zwłoki kapitana, harcmistrza Andrzeja Romockiego 'Morro', dowódcy 2 Kompanii "Rudy" Batalionu "Zośka", odznaczonego Orderem Srebrnym Krzyża Virtuti Militari oraz dwukrotnie Krzyżem Walecznych.
Poległ w wieku 21 lat...
Opracował:
Stanisław Sieradzki 'Świst'
Żołnierz III plutonu "Felek" 2 Kompani "Rudy"
Batalionu "Zośka"
Marzec 1987, Warszawa
Wojskowy cmentarz - Powązki 2002 rok
Wspomnienia z uroczystości w Warszawie...
Po 'Wilku' następne spotkanie było z hm. Stanisławem Sieradzkim ps. 'Świst'.
Siedział na ławeczce przy jakimś grobie i opowiadał dwóm młodym dziewczynom. Kręciłem się koło nich, ale odchodziłem bo szukałem człowieka, u którego przed momentem zobaczyłem przypięty na piersi znaczek 'Parasola'. Szukałem, ale niestety bez rezultatu... 'rozpłynął się' gdzieś. Wróciłem pod Zośkowca. Podszedłem i usiadłem na gołym betonie po 'turecku'. Przysłuchiwałem się rozmowie (bardziej opowiadaniu... gdyż to był raczej monolog) na temat Andrzeja 'Morro'.
'Świst' mówił właśnie o dniu 15 września 1944 r.:
Dzień ten wybrany został do próby przyjścia z pomocą Powstaniu żołnierzy z drugiej strony Wisły. Żołnierze Ci to zwiad 3 DP gen. Berlinga... mieliśmy dla nich stworzyć przyczółek, dzięki któremu mógł dojść do skutku Ich desant przez Wisłę. Byliśmy w budynku na rogu ul. Wilanowskiej i Solec.
Berlingowcy widzieli nas, ale byliśmy przecież ubrani w niemieckie panterki, hełmy... wyglądaliśmy jak Niemcy.
Wahali się, nie wiedzieli co robić. Nawoływaliśmy na nich łamanym rosyjsko-polskim, jednak bez efektu. Naraz pojawił się Andrzej wychyliwszy się zza osłony murów. Padła seria z mostu (obsadzonego przez nieprzyjaciela) i 'Amorek' padł.
Dobiegła do Niego zaraz sanitariuszka, odsłoniła pierś i zobaczyła przeszyte kulami ciało dowódcy. Wśród nas zapanowało milczenie, a po nim krótkie słowa sanitariuszki: Andrzej nie żyje!
Z desantu przebiło się po chwili kilku żołnierzy, również byli ranni, więc sanitariuszki zaczęły ich prowizorycznie opatrywać. Nie mogliśmy się otrząsnąć z tej niewyobrażalnej straty. Andrzej - dowódca kompanii 'Rudy' poległ. Pochowaliśmy Go koło pobliskiej kapliczki, wzięliśmy Jego hełm. Później miał miejsce główny desant, mieliśmy mnóstwo amunicji, pepesze... walka trwała nadal.
Z ponad 2000 żołnierzy przeprawiających się w drugiej połowie września przez Wisłę Powstanie przeżyło 300.
Powstanie się skończyło... wojna się skończyła...
Zaczęliśmy organizować kwaterę na Wojskowym cmentarzu na Powązkach dla koleżanek i kolegów z batalionu 'Zośka'. Sprawa wcale nie była prosta. Musieliśmy załatwiać dokumenty (nieraz nawet fałszywe) dla osób które chcieliśmy pochować. Ekshumacje trwały od wiosny 1945 roku, coraz więcej koleżanek i kolegów spoczywało na wspólnej kwaterze. Jednak nie wszyscy.
Z Andrzejem sprawa się komplikowała, ponieważ nie mogliśmy dostać zgody na jego pochówek. Padały tylko bolesne oszczerstwa:
'faszystę na cmentarz wojskowy...'?!
Andrzej leżał ciągle na Powiślu, chociaż odnalezienie miejsca Jego pochówku nie sprawiłoby żadnej trudności. Doskonale pamiętaliśmy to miejsce. Dni, miesiące przemijały...
Pani Romocka Matka Janka i Andrzeja ciągle szukała. Ona nie wiedziała gdzie dokładnie spoczywa Andrzej. Nie mówiliśmy Jej, czekaliśmy na moment, w którym będzie można Andrzeja ekshumować.
Chodziła często po Powiślu, licząc że znajdzie. Modliła się o Andrzejka. Janek już długo spoczywał na Powązkach, czekał na brata.
Aż w końcu nadszedł ten jesienny dzień '45 roku, kiedy mogliśmy pochować Amorka. Poszliśmy z Matką na Powiśle. Zdumiona była, że tyle razy przechodziła koło tego miejsca, koło Andrzeja...
Odkopaliśmy miejsce, w którym we wrześniu zakopaliśmy ciało Andrzeja. Nie było dla nas żadnych wątpliwości, to był nasz dowódca. Mieliśmy przygotowaną trumnę, taką zwykłą z gołych desek. Zaczęliśmy przekładać Andrzeja do trumny, chwyciłem Go rękami pod głowę i klatkę piersiową. W tej chwili, gdy podnosiłem głowa odłamała się. Ogromne łzy stanęły mi w oczach, poczułem się jakbym dostał serią przez pierś. Straszne uczucie i świadomość, że z boku patrzy na to Jego Matka. Jednak Ona widząc to, swym spokojnym głosem powiedziała do mnie:
'No dalej Staszku, śmiało, przenieś Go do trumny, niech już spoczywa w spokoju...'
Ciało za chwile znalazło się na miejscu spoczynku, ja jednak nigdy nie zapomniałem tego strasznego uczucia. Tego ogromnego bólu - mówiąc to w oczach miał łzy, wielkie łzy - głos drgał Mu delikatnie, ale mówił dalej - szliśmy z trumną na ramionach idąc przez miasto przeciwnie do kierunku naszego szlaku bojowego z Powstania. Z Powiśla, przez Czerniaków, ruiny Getta, Wolę aż na Powązki. Tam oddaliśmy ciało Andrzeja ziemi na wieczną wartę. Wśród koleżanek i kolegów...
Po Jego prawej ręce leży brat Janek, a po lewej Rafał (Eugeniusz Stasiecki).
Skończył opowiadać - ktoś już zwracał Mu uwagę że czas jechać. Wtedy jakby na zakończenie pokazał nam swoje zdjęcie zrobione we wrześniu podczas Powstania (w Śródmieściu), a następnie wyjął kartkę z kieszeni. Kartkę na której w kilku zdaniach ujęty został życiorys Janka 'Bonawentury' Romockiego.
Czytał: urodził się w roku... żołnierz baonu Zośka... ranny dnia... zmarł dnia 18 VIII 1944 r. podczas nalotu na szpital, ul. Miodowa 23 róg ul. Długiej 21.
Janek - zaczął dalej - w wieku 17 lat zaczął pisać wiersze. Tu jest tekst najbardziej chyba znanego. Ten wiersz to słynna 'Modlitwa'? - zapytała młoda dziewczyna.
Tak to 'Modlitwa' - odpowiedział 'Świst'.
Zapytałem ją czy zna ten utwór na pamięć, ale stwierdziła że czytała go kilka razy, ale nie zna go w całości.
W chwilę później Pan Stanisław zaczął czytać z kartki początkowe strofy...
Wtedy właśnie ja podejmowałem szybką decyzje i podjąłem bardzo dobrą. To w zasadzie był odruch. Zacząłem z pamięci mówić tekst wiersza. 'Świst' zauważył to i wtedy już nie czytał, deklamowaliśmy razem. On i ja!
Od wojny nędzy i od głodu
Sponiewieranej krwi narodu
Od łez wylanych obłąkanie
Uchroń Nas Panie
Od nieprawości każdej nocy
Od rozpaczliwej rąk niemocy
Od lęku przed tym co nastanie
Uchroń Nas Panie
Od bomb granatów i pożogi
I gorszej jeszcze w sercu trwogi
Od trwogi strasznej jak konanie
Uchroń Nas Panie
Od rezygnacji w dobie klęski
Lecz i od pychy w dzień zwycięski
Od krzywd lecz i od zemsty za nie
Uchroń Nas Panie
Uchroń od zła i nienawiści
Niechaj się odwet nasz nie ziści
Na przebaczenie Im przeczyste
Wlej w Nas moc Chryste
Gdy skończyliśmy Był mocno wzruszony, popatrzył chwilę na mnie i od razu wyczułem, że w Jego 'oczach' nie jestem już jednym z wielu osób odwiedzających dziś kwatery Powstańcze. Był chyba miło zaskoczony.
Później opowiadał jeszcze o tym jak niedawno recytował ten właśnie wiersz naczelnikowi więzienia we Wronkach, gdzie był więziony jako jeden z wielu.
Naczelnik nie bardzo mógł zrozumieć o co właściwie chodzi, ale dla 'Śwista' stojącego w szeregu delegacji był to na pewno bardzo ważny symbol. Naczelnik tłumaczył zmieszany, że przecież władze więzienia zmieniły się od tamtych czasów kilkakrotnie...
'Świst' mówił mu o wybaczeniu, on jednak nie bardzo wiedział o co chodzi. I nie ma się co dziwić człowiekowi Bogu Ducha winnemu, ale dla ludzi z delegacji byłych więźniów miało to ogromne znaczenie! Po tylu, tylu latach czuli, że mają zadanie do spełnienia...
Na moment jeszcze rozmowa zeszła na film o braciach Romockich, z udziałem Śwista. Jako pierwszy z siedzącego 'towarzystwa' przypomniałem tytuł, tj.: 'Warszawska Niobe'. W Jego oczach to było 2:0 dla mnie, widziałem to...
Rozmowa się kończyła, czasu było już coraz mniej, albo nawet już wtedy go nie było., ale wziąłem od siedzącej obok Anny pamiętnik i poprosiłem Pana Sieradzkiego o kilka słów.
Uśmiechnął się i powiedział, że dla mnie to nie mogą być ani dwa ani trzy słowa... zaczął pisać, po chwili wstał do mnie (ja oczywiście również się podniosłem) wyciągnął rękę, podał mi pamiętnik z zapisaną dla mnie stroną, uścisnął dłoń i powiedział:
'Tomku drogi! Po tym co tu od ciebie usłyszałem jesteś Mi jak Brat!'
Łzy stanęły mi w oczach (nawet teraz gdy to wspominam i pisze o tym), a gardło ścisnęła jakaś nadludzka siła. Z wielkim trudem odpowiedziałem tylko, że to ogromy dla mnie zaszczyt usłyszeć od Niego takie słowa.
Przez chwile nikt nic nie mówił. Zaraz potem pożegnał się z nami i rozeszliśmy się.
Jeszcze tylko powrót na grób Janka, Andrzeja, 'Piotra', 'Rafała', 'Rudego', 'Alka', 'Zośki', Krzysztofa, 'Jeremiego', pożegnanie z 'Zośką' i 'Parasolem' i w drogę do domu. Dopiero przy wyjściu z cmentarza przeczytałem treść 'dedykacji', brzmiała:
O drugiej nad ranem dnia 2 sierpnia byłem już w Krakowie...
Tekst nie sprawdzony historycznie, pisany z pamięci.
Ukończone 11 sierpnia 2002 r.
Tomasz Bruzda