Kennedy Shirley Od pierwszego wejrzenia


Shirley Kennedy

Od pierwszego wejrzenia

1

Jeszcze tylko dwa dni! Na tę myśl Janey zadrżała z pod­niecenia. Za tydzień o tej porze będzie już po wszystkim. Wtedy będzie już panią Boswell, odbywającą podróż do Las Vegas. Oczywiście jeśli dotrwa do soboty!

W przymierzalni sklepu z modą ślubną było duszno i gorąco.

— Stój spokojnie, Hannah! — Janey upomniała przyjaciółkę pomagając jej włożyć suknię, w której Hannah miała wystąpić jako druhna. — Nie wolno ci się spocić, bo jeszcze ją zniszczysz.

Hannah James stała z rękami podniesionymi do góry i głową omotaną różowym tiulem.

— Ściągnij mi to, bo inaczej się uduszę — wysapała gniewnie, a gdy suknia wreszcie znalazła się na swoim miejscu, odetchnęła z ulgą. — Naprawdę chcesz wyjść za mąż? Chyba wiesz, jakiej ofiary żądasz ode mnie.

— Tak, chcę! Stój prosto, żebym mogła się przekonać, czy dobrze leży.

— Mam nadzieję, że dobrze — skrzywiła się Hannah. — Nie uśmiecha mi się spędzenie reszty życia wśród modeli ślubnych pani Waldens.

— Nie ma obawy — Janey próbowała uspokoić przyja­ciółkę. — Jeszcze tylko trochę cierpliwości. To ostatnia przymiarka. — Pomyślała przy tym o problemach, jakie niesie ze sobą taka uroczystość — włączając w to trud, jakiego wymagało podtrzymywanie dobrego nastroju druhny, nienawidzącej sukienek z falbankami.

Hannah szarpnęła niecierpliwie przymarszczone wycięcie wokół szyi.

— Żarty na bok, Janey — rzekła poważnie patrząc z ukosa na przyjaciółkę. — Możesz się jeszcze cofnąć.

— Cofnąć?! Tuż przed ślubem?! — Janey wpatrzyła się w nią oszołomiona. — Co ty wygadujesz!

— Oczywiście. W dzisiejszych czasach takich przypadków jest więcej, niż myślisz.

— Ależ Hannah, ja mam już przecież dwadzieścia trzy lata — obruszyła się. — Jeśli nie wyjdę teraz za Jerry'ego, to kto mnie potem jeszcze zechce wziąć? On jest moją ostatnią szansą. Chcesz, żebym została starą panną?

— Dziś nie ma już starych panien, są najwyżej mądre kobiety, które z jakichś względów wolą zostać same. Zresztą jesteś za ładna, aby mężczyźni mieli zostawić cię w spokoju.

— Skończ już wreszcie. Gdyby Jerry spotkał mnie tu tak ubraną, z miejsca odwołałby ślub.

Spojrzała po sobie krzywiąc się w pociesznym uśmiechu. Ubrana była w znoszone dżinsy i wyblakły podkoszu­lek z napisem „Ktoś mnie kocha w Denver", długie wi­jące się włosy podpięła z obu stron głowy grzebykami, a na nogach miała tenisówki, które z pewnością oglądały już lepsze czasy.

— Możliwe, że Jerry tak by zareagował. Jest nudny, konserwatywny i... — Hannah urwała widząc spochmurniałą nagle minę Janey.-— Owszem, można się w nim doszukać czegoś pozytywnego — ambicji, która mu pomoże zarobić sporo pieniędzy.

Janey zasunęła zamek błyskawiczny przy sukni Hannah i odstąpiła krok do tyłu.

— Nawet jeżeli nie jest samą doskonałością, lubię go takim, jaki jest — rzuciła poirytowana. Nie pierwszy raz przyjaciółka wyprowadziła ją z równowagi. Zawsze kłóciły się na temat Jerry'ego. — No a teraz zobaczmy... — Cofnęła się jeszcze bardziej i z podziwem lustrowała przyjaciółkę. — Mo­im zdaniem leży wspaniale! Będziesz śliczną druhną.

Hannah, obejrzawszy się w lustrze ze wszystkich stron, parsknęła śmiechem.

— Tylko mi się przyjrzyj. Przecież wyglądam jak słoń w krynolinie! Falbanki i kokardki to nie dla mnie.

To ostatnie się zgadzało. Hannah była rosła, dobrze zbudowana i preferowała odzież sportową. Nigdy nie widzia­ło jej się w sukience, a już na pewno nie w różowej, suto marszczonej i z olbrzymią satynową kokardą na plecach.

— Wiem, że to nie twój styl, Hannah, lecz mimo to jest ci w niej bardzo ładnie.

— Z całą pewnością nie! Niech ci przypadkiem nie przy­jdzie do głowy rzucić mi bukiet ślubny — ostrzegła Hannah błyskając gniewnie oczami. — Nie życzę sobie żadnych ślubów, jeśli z ich okazji trzeba wkładać takie idiotyczne sukienki. A w ogóle... Mam mówić otwarcie?

— Czyż mogę ci przeszkodzić? — uśmiechnęła się niepew­nie Janey.

— Jasne, że nie możesz — stwierdziła z zadowoleniem Hannah. — Śmiem wątpić, czy Jerry jest odpowiednim mężczyzną dla ciebie.

Janey westchnęła. To wszystko słyszała już wiele razy. Hannah wyraźnie nie lubiła Jerry'ego i nie przepuściła okazji, aby nie przypiąć mu łatki.

— Wierz mi, Jerry jest odpowiednim mężczyzną. — Po­wiedziała to wolno i dobitnie, jak gdyby mówiła do dziecka, a zarazem i siebie chciała o tym przekonać. — Kocham go. Jest dla mnie wszystkim.. Ale ty tego nie rozumiesz, przecież na dobrą sprawę jeszcze nigdy nie byłaś naprawdę zakochana.

Hannah wybuchnęła głośnym śmiechem.

— I nie chcę być — a przynajmniej przez dziesięć najbliż­szych lat. — Nagle spoważniała. — Nie gniewaj się, ale ja oczekiwałam, że zrobisz coś wyjątkowego ze swoim życiem, a ty co? Rzucasz wszystko, aby wyjść za Jerry'ego Boswella.

— Co takiego znów rzucam? — żachnęła się Janey. — Uważasz, że bycie sprzedawczynią to oszałamiająca kariera?

— Byłaś więcej niż sprzedawczynią. Miałaś wspaniałą pracę, która sprawiała ci przyjemność, przecież wiem. A teraz co? Poświęciłaś wszystko inne dla tego nudziarza i...

Janey zżymała się w duchu, że tym razem nie potrafi odparować ciosu. Wbrew sobie samej zrezygnowała z ukocha­nego zajęcia w specjalistycznym sklepie ze sprzętem do nur­kowania, gdyż Jerry nie chciał, aby po ślubie tam pracowała. Miała wyszukać sobie coś „poważnego", może w którymś z banków. „Coś takiego z klasą", powiedział wtedy. Janey co prawda nie dawała spokoju myśl, że chodziło mu o pracę „z większą kasą", lecz prędzej by sobie odgryzła język, niż podzieliła się swym przypuszczeniem z Hannah.

— To była praca jak każda inna — zauważyła chłodno, po czym skrzyżowawszy ręce na piersi jeszcze raz przyjrzała się krytycznie przyjaciółce. — Nie uwiera pod pachami?

Hannah obróciła się przed lustrem.

— Nie — przyznała niechętnie. — A teraz zabierajmy się stąd. Mamy jeszcze tyle do załatwienia.

Janey skinęła głową. Tak, ślub był emocjonującym przeży­ciem, ale w przygotowania do niego trzeba było włożyć sporo trudu. Zaproszenia, kwiaty, organizacja przyjęcia i jeszcze tyle innych spraw... Matka wprawdzie pomagała jej we wszystkim, lecz większość z tych rzeczy Janey załatwiała sama. Nie żeby miała się skarżyć. Ostatecznie robiła to z miłości.

Tak, kochała Jerry'ego. Wzrastali obok siebie, chodzili do tej samej szkoły. Żaden z kolegów nie mógł się z nim równać. Był spokojny i godny zaufania, na pozór absolutne przeci­wieństwo impulsywnego temperamentu Janey. Pochodził z szanowanej powszechnie, zasiedziałej rodziny, szkołę i stu­dia ukończył z odznaczeniem i od pewnego czasu pracował jako świeżo upieczony menedżer w konsorcjum naftowym. Mówiono o nim, że wiele sobą obiecuje i na pewno zrobi karierę. Oczywiście nie wszyscy go lubili, dobrze o tym wiedziała. Byli tacy, którzy uważali go za mruka, inni stronili od niego przypisując mu zarozumiałość i bezwzględność. Janey wszakże nie zaprzątała sobie głowy ich sądami. Czuła, że nie kocha go szaleńczą miłością, zresztą tak może było i lepiej. Uniesienia i zachwyty zwykle kończą się rozczarowa­niem, myślała, a małżeństwo należy budować na solidniej­szych podstawach, jak mówił Jerry.

Sama nie marzyła o karierze. Miała zamiar pracować, dopóki nie przyjdą na świat dzieci, a później jako żona i matka strzec ogniska domowego. Głównym celem jej życia było pozostanie panią Boswell, nie kryła się z tym zresztą.

— Och, Hannah, nawet nie wyobrażasz sobie, jaka jestem szczęśliwa! — wybuchnęłą żywiołową radością, gdy znalazły się na parkingu przed sklepem.

— Mój Boże — jęknęła przyjaciółka — jakże ja wy­trzymam do soboty?

— Jest mi po prostu lekko na duszy. Ślub daje poczucie bezpieczeństwa — wszystko naraz staje się jasne, wiesz już, jak spędzisz resztę życia.

Hannah przyglądała się jej z powagą.

— Jeśli uważasz, że małżeństwo oznacza jakieś gwarancje na przyszłość, to naprawdę jesteś szalona. Przecież tysiąc rzeczy może się nie udać. Czasem już od początku się nie układa.

— Ale nie w moim życiu! — Janey odgarnęła włosy z twarzy. — Co właściwie miałoby się nie udać? Ostatecznie wszystko zostało starannie przemyślane i zaplanowane.

Naprawdę to zrobiła. Pozwolił jej na to długi okres narzeczeństwa, miała przecież na to dużo czasu. A teraz sprawy biegły ustalonym torem, jakby same z siebie. Suknia ślubna już dawno była gotowa, Janey uszyła ją sama wkłada­jąc w to wiele uczucia. Jej cztery przyjaciółki obowiązkowo miały być druhnami, a dla każdej z nich przewidziała na tę okazję sukienkę w innym odcieniu różu. Ślub, na który zaproszonych zostało z górą dwustu gości, miał się odbyć w najbliższe sobotnie popołudnie w kościele, gdzie chodziła od dziecka. Tuż po ceremonii przewidziany był szampan, a zaraz potem obiad w eleganckiej restauracji. Miał im tam przygrywać jeden z najlepszych zespołów, jakie istniały w De­nver. Wszystko to kosztuje majątek, ale w końcu raz wy­chodzi się za mąż, usprawiedliwiała się sama przed sobą.

— Dokąd teraz? — Hannah spojrzała pytająco na Janey, gdy siedziały znów w samochodzie.

— Chwileczkę, muszę sprawdzić — Janey wyciągnęła z torebki listę spraw do załatwienia. — Byłyśmy już w koś­ciele, w restauracji, odebrałyśmy twoją sukienkę i moje szpilki. O, właśnie, biuro podróży. Muszę jeszcze wpłacić resztę sumy.

Hannah uniosła z niezadowoleniem brwi.

— Według mnie to Jerry powinien opłacić podróż po­ślubną.

— Wiesz przecież, że wszystkie wydatki dzielimy na pół. To ja tak chciałam, a Jerry się zgodził. — Janey miała nadzieję, że zabrzmiało to przekonująco. W rzeczywistości Jerry, przy wszystkich swoich zaletach, był raczej skąpy. Obstawał przy tym, aby płaciła za siebie, i tak się jakoś dziwnie składało, że to ona ponosiła lwią część wspólnych wydatków. Cóż, nie ma człowieka bez wad, pocieszała się.

— Gdybyś mnie zapytała o zdanie... — zaczęła Hannah.

— Ale tego nie zrobiłam, i nie zrobię — przerwała jej niezbyt grzecznie Janey i co prędzej zmieniła temat. — Za dwa dni Jerry i ja będziemy już w drodze do Las Vegas.

— Nie rozumiem, dlaczego w ogóle jedziecie do Las Vegas — skrzywiła się Hannah. — Nie wolałabyś jechać tam, gdzie miałabyś okazję do nurkowania?

Janey westchnęła w duchu. Przyjaciółka dotknęła draż­liwej kwestii, i to nie pierwszy raz. Tak naprawdę to była straszliwie rozczarowana, gdy jej narzeczony, wybierając mie­jsce na spędzenie miodowego miesiąca, nie chciał słyszeć o żadnej z wysp określanych mianem raju dla nurków, nie dała jednak poznać po sobie, jak jest zawiedziona i przystała na jego propozycję.

— Przecież ci mówiłam, że Jerry nie uprawia tego sportu. Chce jechać do Las Vegas, więc właściwie dlaczego miałam się nie zgodzić?

Postanowiła twardo, że nie da sobie popsuć humoru, więc korzystając z tego, że właśnie zatrzymały się na parkingu, wyskoczyła z samochodu, aby uniknąć następnej cierpkiej uwagi przyjaciółki, od czego Hannah była specjalistką. W biurze przekazała urzędniczce czek na trzysta dolarów, upewniwszy się wcześniej, że i Jerry już wpłacił swoją część. To jego dobra strona, pomyślała, jest dokładny i punktualny.

Dokładny i punktualny? Czy to wszystko, czego naprawdę oczekujesz od mężczyzny? To pytanie, które zadał jej jakiś przekorny wewnętrzny głos, wielce ją zirytowało. Tak, właś­nie tego pragnę! powtórzyła w duchu wsiadając na powrót do samochodu.

— Nerwy mnie zawodzą — jęknęła próbując się uspokoić. Hannah spojrzała na nią ze zrozumieniem.

— Może zajrzałybyśmy na chwilę do sklepu? Kenny mówił, że ma zdjęcia z Bonaire.

Naraz ku swemu zdumieniu Janey uczuła zazdrość. Przed paroma dniami Hannah została zaangażowana jako instruk­torka na wyspie Bonaire. To była dla niej wymarzona praca. Z miejsca złożyła wypowiedzenie w banku i w dzień po weselu Janey miała odlecieć na Karaiby.

Właściwie dlaczego jej zazdroszczę? zastanawiała się Janey. Czyż za parę godzin nie spełni się to, czego tak bardzo sobie życzyłam? Nie umiała jednakże znaleźć na to odpowiedzi...

— Zgoda — powiedziała głośno, próbując nie dać tego poznać po sobie. Prawda wyglądała tak, że jej namiętnością było wszystko, co wiązało się z nurkowaniem. Każdorazowy pobyt w sklepie ze sprzętem do nurkowania nieodmiennie sprawiał jej przyjemność, lecz niestety nie miała okazji zajrzeć tam od momentu, kiedy miesiąc wcześniej zrezygnowała z pracy.

Obie z Hannah od szesnastego roku życia interesowały się tym sportem. To Kenny, brat Hannah, będący kierownikiem sklepu ze sprzętem dla nurków, gdzie Janey długi czas pracowała, nieledwie je zmusił, aby nauczyły się nurkować z pełnym wyposażeniem, profesjonalnie.

Hannah z łatwością przekonała do tych planów swych liberalnych, przystępnych i wyrozumiałych rodziców, lecz owdowiała matka Janey była przerażona, uważając nurkowa­nie za wyjątkowo niebezpieczny sport. „Utopisz się, jak nic się utopisz", powtarzała raz po raz, zdecydowana nie po­zwolić na coś tak ryzykownego, ale Janey, która do tej pory nigdy nie sprawiała matce kłopotów, uparcie obstawała przy swej decyzji.

Dziewczęta bez problemu ukończyły kurs dla nurków, a potem, po dalszym przeszkoleniu, uzyskały licencje instruk­torskie. Hannah zdążyła już nawet zaliczyć rafę koralową, Janey niestety nie. Oczywiście też miała szaloną ochotę wziąć udział w takiej wyprawie, a zorganizowano ich już kilka, i to do różnych części świata, lecz Jerry, nie zainteresowany tym sportem, umiał jej to wyperswadować. „Strata czasu i pienię­dzy, oświadczył. Jeśli poważnie myślisz o przyszłości, powin­naś zanieść te pieniądze do banku". Janey z żalem się poddawała — i wpłacała pieniądze na wspólne konto.

— Wiesz, że sklep zmienił właściciela? Kenny ma no­wego szefa — nieoczekiwanie powiedziała Hannah. — Nazwa też została zmieniona, sklep nazywa się teraz „Podwodna przygoda".

— Naprawdę? Nie wiedziałam. Czekaj — zastanawiała się przez moment — czy przypadkiem tak nie nazywa się cała sieć sklepów dla nurków?

— Tak, i założę się, że słyszałaś nawet o nowym właś­cicielu. To Robert Campion.

— Ten znany fotograf?

— Tak, właśnie on. W tej chwili dysponuje już wieloma takimi sklepami, kilka z nich jest tutaj, w Colorado, a kilka na Karaibach. To u niego będę pracowała na Bonaire.

Gdy weszły do sklepu, Janey zdecydowanie poprawił się nastrój. Nie mogła wprost się napatrzyć zdecydowanym kolorom skafandrów, połyskującym chromową powłoką częś­ciom aparatów tlenowych i wszystkim tym akcesoriom, jakich używają nurkowie: rękawicom, siatkom, nożom i precyzyj­nym przyrządom pomiarowym. Na ścianach wisiały powięk­szone zdjęcia wykonane pod wodą, a przedstawiające barwne ryby przemykające między koloniami koralowców. Dwa z nich szczególnie przykuły jej uwagę. Były to artystyczne akty kobiece, sygnowane przez Robera Campiona.

Zajęta zdjęciami nie zauważyła, jak z biura na zapleczu sklepu wyszedł Kenny.

— Popatrzcie, popatrzcie, kto przyszedł! — Jego donoś­ny, sympatyczny glos wypełnił całe pomieszczenie. — Moja ukochana siostrzyczka wraz z piękną narzeczoną. Co, może puściłaś kantem Jerry'ego i zdecydowałaś się wrócić do pra­cy? — mrugnął porozumiewawczo do Janey.

Potrząsnęła głową ze śmiechem.

— Zapewniam cię, że ciągle jeszcze mam w programie ślub.

W jej głosie mimo to można się było dosłuchać nutki żalu. Jakże będzie jej brakowało tego miejsca! Nie zarabiała Bóg wie ile, to prawda, więcej znaczyła dla niej sama praca. Nigdy się tu nie nudziła. Obsługiwała klientów, dokonywała drob­nych napraw, napełniała butle tlenowe, pomagała instruk­torowi wykładającemu teorię nurkowania, dozorowała ćwi­czenia wykonywane przez kursantów w małym basenie na tyłach sklepu lub w pływalni miejskiej. Kilka razy nawet robiła większe zakupy sprzętu, a kontakty z ludźmi tak samo jak ona zafascynowanymi nurkowaniem były dla niej źródłem nieustannej radości.

— Prawdopodobnie będę musiała pożegnać się z nur­kowaniem — posmutniała nagle. — Wiesz przecież, jaki jest Jerry.

Kenny miał już coś na końcu języka, lecz w porę taktow­nie powtrzymał się od komentarza.

— Chcesz obejrzeć te zdjęcia z Bonaire? — spytał siostry.

— Pewnie, że chcę — Hannah dosłownie drżała z emo­cji. — Czy wy pojmujecie? Będę nurkować na pięknej karaib­skiej wyspie i jeszcze dostanę za to pieniądze. Ja sama wprost nie mogę w to uwierzyć!

— Szczęściara z ciebie — przyznał Kenny. — Bonaire to prawdziwy raj.

Jak większość specjalistycznych punktów ze sprzętem do nurkowania, tak i sklepy Roberta Campiona organizowały wyjazdy do najpiękniejszych zakątków świata. W stanie Colorado, gdzie dało się nurkować jedynie w kilku zimnych jeziorach górskich, nie brakowało entuzjastów tego sportu, gotowych wydać na ten cel każdą sumę...

— Ostatnia szansa, Janey — Kenny znów zwrócił się do przyjaciółki swej siostry. — I dla ciebie znalazłaby się taka praca. A więc co wolisz: ślub i stateczne życie u boku męża czy posada instruktorki na Karaibach?

— Jesteś tam, Kenny? — z zaplecza sklepu doszedł ich głęboki męski głos.

Janey nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż w drzwiach stanął postawny mężczyzna po trzydziestce z plikiem fotografii w dłoni.

— Obejrzałem wszystkie — rzekł przeglądając jeszcze raz pobieżnie zdjęcia — i nie znalazłem odpowiedniej.

Kiedy później Janey myślała o tej chwili, zawsze przypo­minał jej się dreszcz, jaki ją przeniknął na widok tego przystojnego nieznajomego, który wtedy wyrósł przed nią tak nieoczekiwanie.

Robert Campion był wysoki, dobrze zbudowany, a w szaro-popielatym, szytym na miarę garniturze, doskonale uwyda­tniającym jego szerokie ramiona i wąską talię, wyglądał nad wyraz męsko. Kiedy podniósł znad fotografii wzrok na Kenny'ego, dojrzała jego ciepłe brunatne oczy pod krzaczas­tymi brwiami. Mocno zarysowany podbródek, prosty nos, wyraziste rysy twarzy i ślad dołeczków w policzkach wskazy­wały, że jest energiczny, zdecydowany i łagodny zarazem. Co za kombinacja, szepnęła do siebie w duchu zafascynowana jego wyglądem.

Campion zdawał się nie zauważać dziewcząt. Sprawiał wrażenie całkiem pochłoniętego sprawą, z którą przyszedł.

— Żadna z nich się nie nadaje — powtórzył. — To będzie problem.

— Na kiedy jej potrzebujesz?

— Natychmiast. Chciałbym ją zabrać jutro rano, aby całą sesję zdjęciową skończyć w sobotę. Folder musi być gotowy na początek sezonu, zostało więc niewiele czasu.

— Ale przecież to są najlepsze fotomodelki, jakie mamy tu w Denver — zaoponował Kenny wskazując na zdjęcia. — I żadna ci nie odpowiada?

— Nie są złe, to prawda, ale ja szukam na okładkę czegoś wyjątkowego na okładkę. Poza tym musi umieć nurkować, a z tym jest u nich krucho. To przecież zrozumiałe, że zdjęcia do takiego folderu powinny być zrobione pod wodą.

— Dobrze — westchnął Kenny — skontaktuję się z pozo­stałymi agencjami, ale najpierw chcę ci przedstawić moją siostrę Hannah i jej przyjaciółkę Janey. Dziewczęta, to mój nowy szef, Robert Campion, specjalista od zdjęć pod wodą. Przyjaciele nazywają go Bob.

— Proszę, zwracajcie się do mnie w ten sposób — powie­dział Campion wyciągając rękę do Hannah — a przede wszystkim wybaczcie, że was nie zauważyłem. Mam kłopot...

Dopiero teraz podniósł wzrok na Janey i... zapomniał wypuścić jej dłoń z uścisku. Wpatrywał się w nią bez słowa, a w jego oczach zapaliły się dziwne iskierki.

— Cześć, Janey — rzekł wreszcie.

Janey miała ochotę uciec i zaszyć się w mysiej dziurze przed tym osobliwym spojrzeniem. Dlaczego właśnie tego dnia wło­żyła wytarte dżinsy i znoszony podkoszulek?! Niestety było za późno, aby cokolwiek zmienić w swoim wyglądzie.

— Cześć — szepnęła, speszona do reszty drżeniem, jakie wywołało w niej dotknięcie jego ręki.

— Lepiej już pójdziemy — odezwała się Hannah i czar prysnął. — Mamy jeszcze tyle do załatwienia.

Bob wypuścił rękę Janey.

— Naturalnie. Tylko... — Zwrócił się raptownie do Kenny'ego i rzekł wyraźnie podniecony wskazując na Janey: To ona! Chcę mieć jej zdjęcie na okładkę folderu. Jest doskonała! Natychmiast zabieram ją na Bonaire!

Janey wpatrywała się w niego zdumiona.

— Chce mnie pan... chcesz mnie — poprawiła się — za­angażować do zdjęć podwodnych?

— Umiesz murkować?

— Tak... — potwierdziła przełykając ślinę z wrażenia — ale jeszcze nigdy nie pracowałam jako fotomodelka.

— Do tego nie trzeba specjalnego przygotowania. Zdję­cia, które robię...

W tym momencie Hannah chrząknęła znacząco.

— Wybaczcie, ale muszę was ściągnąć z obłoków na ziemię. Czy przypadkiem o czymś nie zapomniałaś? — spytała posyłając znaczące spojrzenie Janey.

Słowa przyjaciółki podziałały na nią jak zimny prysznic. Oczywiście że nie zapomniała o ślubie, ale propozycja nowego znajomego była tak kusząca... Nie wiedziała, co odpowie­dzieć. Dlaczego naraz zrobiło jej się ciężko na sercu? Dlacze­go była dziwnie rozczarowana?

— Chętnie pracowałabym z tobą, Bob — wykrztusiła wreszcie — lecz w tę sobotę wychodzę za mąż.

Mówiąc to czuła się strasznie. Tysiące słów cisnęły jej się na usta, tak jakby musiała mu coś wyjaśnić, choć przecież nie było tu co wyjaśniać, ale w końcu zagryzła wargi i nie powiedziała nic więcej.

— Och, rozumiem, wychodzisz za mąż. W takim razie przyjmij najlepsze życzenia — powiedział z wymuszonym uśmiechem, jak gdyby nie był zachwycony tym, co właśnie usłyszał, a potem spytał, z pośpiechem, nieomal szorstko: — Kim jest ten wybraniec, można wiedzieć?

Te słowa zabrzmiały w jego ustach jak szyderstwo. Janey, zakłopotana jak nigdy, spuściła oczy. Co mu do tego, czyją żoną ona ma zostać?

Chwilę ociągała się z odpowiedzią, w końcu rzekła nie­chętnie:

— Nazywa się Jerry Boswell. Pracuje w konsorcjum naftowym.

Przez moment zdawał się rozmyślać nad jej odpowiedzią, wreszcie spytał lustrując bacznie jej twarz:

— I jesteś w nim zakochana do szaleństwa, tak?

— Naturalnie. — Janey miała nadzieję, że się nie zaczerwieni. Ostatecznie to zdecydowane stwierdzenie mijało się nieco z prawdą. Szybko jednak złość wzięła górę nad za­kłopotaniem. Co go to obchodzi, czy jest zakochana do szaleństwa czy nie? To jej sprawa, tylko jej, i już! — W prze­ciwnym razie po cóż miałabym wychodzić za mąż?

— Na to musisz sobie odpowiedzieć sama — odparł sucho wzruszając ramionami. — Wybacz moją ciekawość. — Potem wskazał ręką plakaty: — Wyszukaj sobie coś i przyjmij ode mnie w prezencie ślubnym.

— Dziękuję — rzekła prostując się. — Przecież nie musisz...

— Ale chcę — przerwał jej stanowczo. — Powinienem ci wynagrodzić moją dociekliwość. Nie wiem, co mnie napa­dło — dodał potrząsając w zamyśleniu głową.

Janey próbowała uciszyć gwałtowne bicie serca wywołane jego dziwnym zachowaniem i całą swą uwagę poświęciła plakatom. Wybór był nadzwyczaj trudny, wreszcie jednak wskazała na barwną rybę pomiędzy czarnymi koralowcami.

— Wezmę ten, jeśli można.

— Oczywiście. Wybrałaś jeden z moich ulubionych moty­wów. — Zdejmując plakat ze ściany spytał przez ramię: — Chętnie nurkujesz?

— O tak, bardzo chętnie — przytaknęła z entuzjazmem.

— Zatem w podróży poślubnej z pewnością będziesz wiele nurkować.

— No... nie... — wyjąkała. — Jedziemy do Las Vegas. Jerry nie uprawia tego sportu. — Z niezadowoleniem stwier­dziła, że się czerwieni. — Za to jest wiele innych rzeczy, które lubimy obydwoje.

To śmieszne, pomyślała wypowiedziawszy te słowa. Dla­czego usprawiedliwiam się przed tym człowiekiem? Z niezręcznej sytuacji wybawiła ja Han­nah

— Idziesz wreszcie?

Bob lekko się skłonił i jeszcze raz ujął rękę Janey

— Miło było cię poznać — rzekł cicho, jakby w obawie, że inni mogą to usłyszeć. — Sprawiłoby mi wielką przyjem­ność, gdybym mógł cię kiedyś sfotografować. — Zajrzał jej przy tym w oczy, aż zrobiło jej się gorąco.

— Przykro mi, że musiałam cię rozczarować... — Za­stanowiło ją, że jej głos brzmi obco i beznamiętnie, jakby należał do jakiejś innej osoby. O Boże, co takiego jest w jego wzroku, że cała drży?!

Bob puścił jej dłoń, zapiął guzik koszuli i popra­wił krawat.

— Wychodzę do banku, Kenny, a ty rozejrzyj się za fotomodelką. — W drzwiach jeszcze się odwrócił: — Ma to być dziewczyna tak piękna jak Janey, ale możliwie taka, która w sobotę nie wychodzi za mąż. — Ostatnim słowom towarzy­szył drwiący wybuch śmiechu.

Niezły egzemplarz mężczyzny, co? — zauważyła Han­nah widząc, że przyjaciółka jak zaklęta wpatruje się w drzwi, za którymi zniknął Bob.

— Co takiego? — Janey z trudem wracała do rzeczywis­tości. — Tak, rzeczywiście, niczego sobie.

— Niczego sobie? I to wszystko? — Hannah nigdy nie dała się wywieść w pole. — Nie udawaj, okazałaś mu więcej niż uprzejmość, moja droga, i to mimo twej dozgonnej miłości do Jerry'ego.

Nie ma sensu wmawiać niczego Hannah, pomyślała Janey wzruszając z rezygnacją ramionami. Ona już swo­je wie...

— Chyba zdajesz sobie sprawę, z czego rezygnujesz — wmieszał się Kenny. — Bob Campion jest mistrzem foto­grafii. I ten mistrz chce fotografować ciebie. Ciebie! O razu stałabyś się sławna, o pieniądzach nie wspominając. A grati­sowy wyjazd na Bonaire? Pokaż mi dziewczynę, która po­zwoliłaby przejść takiej szansie koło nosa?

— A która dziewczyna wychodzi w sobotę za mąż za cudownego mężczyznę jak ja? — odcięła się z podniesioną głową i roziskrzonymi oczami, choć chciało jej się płakać.

— Zostaw ją w spokoju — machnęła ręką Hannah. — Janey od tak dawna marzy o ślubie, że nie umiem sobie wyobrazić, by mogła z niego zrezygnować nawet dla tak kuszącej oferty, jaką jest podróż na Bonaire i pozowanie do zdjęć samemu Campionowi.

— Masz absolutną rację — przytaknęła skwapliwie Ja­ney. — Ty też zresztą byłabyś ogromnie rozczarowana, Hannah, gdybyś nie miała okazji włożyć tej różowej sukni, prawda?

Dowcipna jesteś! — Hannah skrzywiła się na wspo­mnienie słonia w krynolinie. — Chodźże wreszcie, musimy się pospieszyć, jeśli twój ślub ma rzeczywiście dojść do skutku.

Zmierzając do samochodu Janey próbowała przestać myś­leć o Bobie Campionie. W sobotę rozpoczynała nowe życie, w sobotę miała zostać panią Boswell. W tej chwili jednak nie umiała powiedzieć, czy naprawdę tego pragnie...

2

— Janey, myślałam, że już nie wrócisz do domu — powi­tała ją matka. — Właśnie miałam telefon z San Francisco!

— I?

— Wujek Harlan i ciocia Edith są w drodze — oświad­czyła z rozpromienioną twarzą. — Jadą nie zatrzymując się nigdzie, gdyż koniecznie chcą zdążyć na twój ślub. Pomyśl, jaka to daleka droga!

— Wspaniale. Bardzo się cieszę na spotkanie z nimi — uśmiechnęła się Janey wchodząc do pokoju. Usiadła na kanapie, zdjęła tenisówki i zaczęła masować obolałe sto­py. — Boże, ależ jestem zmęczona. Na szczęście wszystko załatwione, mamo. Co jeszcze trzeba zrobić, to... w sobotę wyjść za mąż.

Matka Janey usiadła w fotelu z filiżanką herbaty w ręku. Amelia Lark była kobietą ledwie po pięćdziesiątce, lecz ze swymi siwymi włosami wyglądała zdecydowanie starzej. Wzbraniała się jednak stanowczo przed użyciem farby do włosów, uważając taki zabieg za niegodne jej osoby od­mładzanie się na siłę.

— Przecież chętnie bym ci pomogła, gdybyś mi tylko na to pozwoliła — powiedziała z wyrzutem.

Gdybym ci na to pozwoliła, zrobiłabyś wszystko po swojemu nie licząc się z moim zdaniem, i w dodatku zako­menderowałabyś mnie na śmierć, pomyślała Janey. Kochała matkę, ale nie miała ochoty dać się zdominować jej silnej woli i purytańskim zasadom moralnym.

— Już mi pomogłaś, zresztą jak zaczną się zjeżdżać goście, będzie mnóstwo roboty.

Słowa córki podsunęły pani Lark temat.

— Właśnie chciałam o tym z tobą porozmawiać — za­częła. — Ciocię Beverly położymy w tylnym pokoju. Babcia i dziadek Larkowie zajmą twój pokój. Ciocia Genevieve zamieszka ze mną, a twój kuzyn Rodney...

— ...będzie spał na kanapie w salonie — dokończyła zdanie Janey. To wszystko już przecież omówiły wcześniej. — A wujek Harlan i ciocia Edith? Gdzie ich pomieścimy? Rozbijemy dla nich namiot w ogrodzie?

— Skądże! Wiozą ze sobą przyczepę kempingową — wy­jaśniła tryuimfalnie matka. — Znakomity pomysł, prawda?

— Super! — Janey słuchała jednym uchem, nie mogąc przestać myśleć o Bobie Campionie. Ależ był z niego atrak­cyjny mężczyzna! Żaden przystojniak w dosłownym znaczeniu tego słowa, a przecież miał w sobie cos, co ją niepokoiło i podniecało. Wielkie nieba, a uścisk jego dłoni... Doprowa­dził ją niemal do szaleństwa. Miała nadzieję, że tego nie zauważył. A nawet jeżeli zauważył... Powinno jej to być obojętne. Dlaczego tak natarczywie wypytywał ją o ślub, przeszywając przy tym wzrokiem? Jak gdyby wiedział, że jej miłość do Jerry'ego ma niewiele wspólnego z romantycznym, płomiennym uczuciem...

Co się ze mną dzieje? Skąd to przygnębienie? przecież kocham Jerry'ego, może nie obłędnie, ale...

Raptem naszła ją straszna ochota aby opowiedziec o Bobie.

— Mamo, nie uwierzysz, jakiego wspanialego mężczyznę dziś poznałam. Mam wrażenie, że nawet się w nim zadurzyłam... oczywiście tylko na chwilę.

Filiżanka w dłoni pani Lark niebezpiecznie zadrżała.

— Chyba nie chcesz odwołać ślubu? — spytała nieswoim głosem. — Błagam, powiedz, że nie masz takiego zamiaru, bo inaczej dostanę ataku serca.

Janey roześmiała się z przymusem. Czy naprawdę kiedy­kolwiek zapragnęłaby zostać panią Boswell, gdybym wiedzia­ła, że po świecie chodzą tacy mężczyźni jak Bob? Może jednak powinna jeszcze raz nad wszystkim się zastanowić? Przerażo­na odepchnęła od siebie te przyprawiające o zawrót głowy, gorzkie myśli.

— Nie ma obawy. — Opowiedziała o propozycji, jaką jej zrobił Campion. — Oczywiście odmówiłam. Nie odwołam ślubu. Wiesz przecież, że kocham Jerry'ego. Nie wystawię go do wiatru.

A może jednak? zadrwił niepokorny wewnętrzny głos. Przecież tylko sobie wmawiasz, że go kochasz. Kogo chcesz zwieść? Samą siebie?

— Wszystko odbędzie się, jak zostało zaplanowane — dokończyła głośniej, niż to było konieczne.

— Bogu dzięki! — odetchnęła z ulgą matka poprawiając się w fotelu. Zawsze życzyła sobie dla swego jedynego dziecka bezpiecznej stabilizacji, była więc w siódmym niebie, gdy Janey zaręczyła się z Jerrym. W jej mniemaniu córka miała szczęście, gdyż Jerry przedstawiał sobą wymarzonego kan­dydata na męża, który z pewnością da żonie wszystko, czego ta sobie zażyczy.

— Wolałabym, abyś nie miała żadnych planów na dzisiej­szy wieczór — powiedziała z westchnieniem. — Wyglądasz na wyczerpaną. Najlepiej byłoby, gdybyś położyła się wcześ­niej spać.

— Nie ma mowy. Jerry zaprosił mnie na kolację - od­parła Janey nie zdradzając zbytniego entuzjazmu. Była bar­dzo zmęczona, ale nie chciała rozzłościć narzeczonego. Powie­dział, że pójdą tego dnia na kolację, a Jerry zawsze otrzymy­wał to, czego zażądał. Dawno już się z tym pogodziła. — Idę się przebrać — rzekła wstając ociężale z kanapy. — Będzie tu o wpół do siódmej.

Punktualnie o tej porze w drzwiach stanął Jerry Boswell w ciemnym garniturze i wyglansowanych butach. Kiedyś był ładnym chłopcem, lecz teraz, licząc w końcu zaledwie dwa­dzieścia pięć lat, nie miał już w sobie dawnego młodzieńczego wdzięku. Do wszystkiego podchodził ze śmiertelną powagą, co sprawiało, że uważano go za starszego, niż był w istocie.

Janey przywitała go uśmiechem. Może nie był takim ekscytującym mężczyzną jak Robert Campion, ale na pewno, wysoki i bardzo starannie ubrany, prezentował się doskonale.

— Cześć, Jerry. Jak dziś było w pracy?

— Dobrze, dobrze — mruknął całując ją przelotnie w czoło, zamiast jak zwykle w usta. Spojrzała na niego zdziwiona, lecz nie rzekła słowa.

— O, jest Jerry. Co słychać u mojego przyszłego zię­cia? — W przedpokoju pojawiła się pani Lark. — Tylko nie wróćcie zbyt późno do domu. Moja mała dziewczynka jest zmęczona i potrzebuje snu. Przecież wszyscy chcemy, aby pięknie wyglądała w dniu ślubu, prawda?

— Proszę się nie martwić — rzekł z powagą, zdradzając jednak dziwne roztargnienie.

Co się z nim dzieje, myślała Janey idąc obok niego do samochodu. Jest inny niż zwykle. To pewnie tylko nerwy odmawiają mu posłuszeństwa, tak jak mnie. Och, żeby już było po ślubie!

— Gdzie chcesz zjeść kolację? — spojrzał na nią pytająco siadając za kierownicą.

Nie do wiary! Przecież Jerry zawsze dokładnie wiedział, czego chce, a tu nagle... Zastanawiała się przez moment, po czym zerkając na niego spod oka zaproponowała mek­sykańską restaurację, jeden z najlepszych, ale i najdroższych lokali w Denver. Nieoczekiwanie Jerry skinął przyzwalająco głową, co do reszty zdumiało Janey. Zdecydowanie prefero­wał tańsze miejsca, zatem ta nagła zmiana dawała do myś­lenia. Podczas kolacji był dziwnie milczący, za to Janey, korzystając z okazji, rozgadała się o przygotowaniach do ślubu, próbując odzyskać ów radosny nastrój, jaki nie opusz­czał jej do momentu, w którym poznała Boba. Jerry od­powiadał monosylabami.

— Jerry, co z tobą? — spytała zaniepokojona.

— A co ma być? — niechętnie wzruszył ramionami. — Wszystko w porządku. — Potem milczał aż do chwili, gdy wyszli na zewnątrz. Wtedy nadeszło to, czego się spodziewała.

— Przejedziemy się?

— Na naszą górę? — upewniła się, dobrze wiedząc, co to oznacza.

— Naturalnie, że na górę — rozzłościł się nie wiadomo czemu. — A może nie chcesz?

Nie! Nie chcę! Dzisiaj nie! Nie jestem w nastroju! Mam po uszy zachowywania się tak, jakbym ciągle jeszcze była na­stolatką!

Zdusiła w sobie te buntownicze uczucia, kładąc je zresztą na karb zmęczenia. Nie umiała powiedzieć Jerry'emu, że tego dnia nie życzy sobie jego pieszczot. W końcu przecież go kochała i miała za niego wyjść za mąż. Naturalnie wszystko będzie inaczej, gdy tylko zostanie panią Boswell.

— Pewnie, że chcę — zapewniła go wbrew samej sobie przysuwając się bliżej i kładąc mu rękę na kolanie.

— W takim razie jedziemy.

Zapalił silnik i ruszył w kierunku dzielnicy willowej, ciągnącej się aż do podnóża gór. Po paru milach osiągnęli Genesee Park, przepiękny zalesiony stok ponad morzem świateł miasta. Jerry zatrzymał samochód w ich ulubionym miejscu i zgasił reflektory, po czym bez słowa przyciągnął Janey do siebie, zamknął jej usta pocałunkiem i zaczął rozpinać bluzkę. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Najchętniej wyskoczyłaby z samochodu i uciekła, ale obawiała się jego reakcji. A przecież kiedyś spotkania z Jerrym były takie podniecające. Kiedy po raz pierwszy ją pocałował, mia­ła może dwanaście, może trzynaście lat. Już nie pamię­tała... Stało się to u niej w domu. W którymś momencie niespodziewanie pochylił się i pocałował ją w usta, a ona była tak oszołomiona, że odskoczyła do tyłu omalże nie przewracając lampy stojącej. Od tego pierwszego poca­łunku w niedługim czasie przeszli do pieszczot na kanapie w przedpokoju — najczęściej późnym popołudniem po szko­le, zanim matka Janey wróciła z pracy. Kiedy Jerry kupił pierwszy samochód, właściwie za każdym razem, gdy się spotykali, kończyło się to w parku na stoku góry. Z po­czątku całowali się tylko, lecz z biegiem czasu odkryli tajem­nice własnych ciał i cudowne odczucia, jakie daje czuły, finezyjny dotyk.

Pewnego wieczoru, wkrótce potem jak Janey skończyła szesnaście lat, Jerry zmienił taktykę. Zaczęło się jak zwykle od pocałunków i zwykłych pieszczot. W którymś momencie rozpiął jej bluzkę, nie poprzestał jednak na tym. Odszukawszy na plecach zapięcie biustonosza uwolnił jej piersi i zaczął je pieścić, oddychając przy tym coraz szybciej. Ciało Janey zadrżało w rozkosznym oczekiwaniu.

— Pragnę cię, Janey — szepnął jej chrapliwie do ucha. — Chodź na tylne siedzenie...

Do tej pory jeszcze nigdy o to nie poprosił, podniecali się tylko nawzajem pieszczotami. Janey trzęsła się z podniecenia i trwogi. Matka wpoiła jej przekonanie, że seks przed ślubem jest „niemoralny", a chociaż ona sama sceptycznie pod­chodziła do tych nauk, była pewna, że wyrzuty sumienia nie dadzą jej spokoju, jeśli odda się Jerry'emu.

— Nie mogę... — wykrztusiła. — Po prostu nie mogę. Proszę, nie wymagaj tego ode mnie...

— Ależ maleńka, przecież się kochamy! — wpatrzył się błagalnie w jej oczy. — To żaden grzech! Naprawdę nie chcesz? Zobaczysz, jakie to wspaniałe przeżycie.

Wcisnął Janey w róg przedniego siedzenia, ujął w dłonie jej piersi i zaczął je ssać i pieścić na przemian, aż stały się napięte i twarde. Ten rozkoszny ból wprawił ją w stan najwyższego podniecenia.

Teraz, na dwa dni przed ślubem, zabiegi Jerry'ego pozo­stawiły ją całkowicie zimną. Najlepiej byłoby, gdyby zostawił mnie w spokoju, myślała gniewnie. Nie miała najmniejszej chęci kochać się w samochodzie. Z drugiej jednak strony gdzie mieliby to robić? Przecież ciągle jeszcze mieszkała z matką, a on z rodzicami. Mieszkanie, które wynajęli, miało im być oddane do dyspozycji dopiero za parę dni, a za­trzymanie się w motelu Jerry uważał za zbędny wydatek. Park był zatem jedynym miejscem, gdzie mogli być sami. Mimo

to...Nie, musi powiedzieć Jerry'emu, że nie jest w nastroju. Może zrozumie...

— Jerry, dziś nie... — szepnęła czując, że jego ręka rozsuwa zamek jej spodni. Spojrzał na nią pytająco, z ręką znieruchomiałą wpół ruchu, a na jego twarzy pojawił się grymas zdziwienia. Janey pożałowała swych słów, lecz było już za późno. — Proszę cię... — uśmiechnęła się zbita z tro­pu. — Wszystkiemu winne nerwy. Zaczekaj, aż będziemy po ślubie. Wtedy wszystko się zmieni.

Zagrył wargi wpatrując się w nią przez moment, wreszcie rzekł:

— Zapnij bluzkę. Chcę ci coś powiedzieć. Posłusznie spełniła polecenie, nie odrywając wzroku od jego twarzy.

— Nie mogę się z tobą ożenić — dobiegł ją jakby z oddali jego głos.

Serce Janey zaczęło walić jak młotem. Ze zdenerwowania zrobiło jej się niedobrze. Sens wypowiedzianych przez niego słów z trudem docierał do jej świadomości, a gdy go wreszcie pojęła, jej oczy rozszerzyły się w niemym przerażeniu.

— Zrozumiałaś, co powiedziałem?

— Ale dlaczego? —- wyszeptała zbielałymi wargami po długiej chwili milczenia. — Dlaczego... — Przecież nie mógł tak po prostu przekreślić ich wspólnych planów tylko dlatego, że go odepchnęła!

— Jest wiele powodów — wyjaśnił ściskając kurczowo kierownicę. Nie patrzył przy tym na nią, — Jeszcze nie czuję się dostatecznie dojrzały, aby zakładać rodzinę. Myślałem, że jest inaczej, ale myliłem się. Najpierw muszę odnaleźć samego siebie.

Odnaleźć samego siebie?! — Janey zaczerpnęła gwał­townie powietrza. — Co przez to rozumiesz?

— Niełatwo to wytłumaczyć. Przenoszą mnie do Hous­ton. Ta sprawa była aktualna już od dawna, ale dopiero dziś zapadła ostateczna decyzja. To wymarzona praca dla mnie. Z początku myślałem, że będę cię mógł zabrać ze sobą, ale teraz... teraz nie jestem pewien, czy chcę ciągnąć ze sobą żonę. W ogóle nie chcę się żenić... w każdym razie jeszcze nie teraz.

— Kochamy się od czasów szkolnych i wydawało mi się, że...

— O właśnie, od czasów szkolnych — wpadł jej w sło­wo. — Mam uczucie, że coś straciłem. Muszę stąd wyjechać, zobaczyć kawałek świata, poznać inne kobiety, inaczej ciągle będę tęsknił do zaprzepaszczonej szansy. Nie umiem się zadowolić szczenięcą miłością w starym rodzinnym mieście, które poznałem na wylot. Musisz to zrozumieć.

— Ależ ja mogę czekać...

— Czekanie nic tu nie zmieni. Moja decyzja jest ostatecz­na. Nie będzie powrotu, Janey... Ślub się nie odbędzie. Nie próbuj mnie przekonywać, to nie ma sensu.

Jakże on mógł?! Co sobie właściwie wyobraża?!

— Przecież... — zaczęła, ale zaraz przerwała zniechęcona. Nie, nie będzie żebrać. Nie będzie błagać. Jerry nie zobaczy jej płaczącej, nigdy!

— Odwieź mnie do domu — rozkazała starając się pano­wać nad głosem.

Szczęśliwy, że nie zrobiła mu sceny, w milczeniu nacisnął pedał gazu i pędem zjechał ze zbocza góry. Janey wcisnęła się w sam kąt samochodu, możliwie najdalej od niego. Teraz dopiero uzmysłowiła sobie w całej rozciągłości znaczenie jego decyzji i konsekwencje, jakie ona pociągnie za sobą.

Ale sama uroczystość... wydane pieniądze... — wy­rwało jej się.

Nie odpowiedział, tylko jeszcze przyspieszył, przekracza­jąc dozwoloną szybkość. Widocznie chce się mnie jak naj­szybciej pozbyć, pomyślała z goryczą. Stanąwszy pod jej domem chciał się jeszcze tłumaczyć:

— Wybacz mi, Janey. W tej chwili z pewnością masz do mnie żal, lecz pewnego dnia sama zobaczysz, że to najlepsze, co mogliśmy zrobić.

— Ale cała uroczystość — powtarzała bezradnie.

— Nic prostszego, jak ją odwołać. Wystarczy kilka telefo­nów. Pomógłbym ci, ale jutro z samego rana lecę do Houston.

To koszmar senny, koszmar senny, koszmar senny, hucza­ło jej w głowie, gdy próbowała namacać klamkę.

— Nie pokazuj mi się więcej na oczy! — krzyknęła zatrzaskując drzwi samochodu i wbiegła do domu. Nie obejrzała się ani razu...

Matka siedziała przed telewizorem.

— To ty, Janey?

— Tak, ja. Od razu idę spać. Jestem taka zmęczona... Popędziła schodami na górę do swego pokoju, zamknęła za sobą drzwi i rzuciła się na łóżko. Ukrywszy twarz w po­duszkach, rozpłakała się żałośnie. Musi odwołać ślub, a także przyjęcie. Zawiadomić rodzinę i przyjaciół, odwołać foto­grafa, orkiestrę... i oddać wszystkie prezenty. Taki wstyd!

To było ponad jej siły. Znów wstrząsnął nią szloch. Co z opłaconą z góry podróżą do Las Vegas? Co z także opłaconym z góry sześciopiętrowym tortem weselnym? Suk­nią ślubną, nad którą ślęczała tyle godzin? A suknie druhen... Kosztowały majątek. Musi im zwrócić pieniądze. I do tego wszystkiego krewni, którzy byli już w drodze...

Rozległo się ciche pukanie i na progu stanęła matka, przywiedziona najwyraźniej przeczuciem.

— Janey, co się stało?!

— Och, mamo — jęknęła przez łzy — nie będzie ślubu. Jerry nie chce się ze mną ożenić...

Amelia Lark zbladła jak ściana. Przez moment sprawiała wrażenie, jakby się dusiła, wreszcie wciągnęła głęboko powiet­rze, przysiadła na skraju łóżka Janey i objęła ją w milczeniu ramieniem. Instynktownie zrobiła to, co należało zrobić.

Długo trzymała córkę w ramionach nie zadając żadnych pytań. Janey uspokajała się z wolna, stwierdzając ze zdumie­niem, że wcale nie cierpi tak, jak się tego obawiała. Oczywiś­cie, Jerry dotkliwie zranił jej dumę, upokarzający był fakt odwołania ślubu, konieczność tłumaczenia się wszystkim... Ale przeżyje to. Jerry pozbawił ją złudzeń, lecz na szczęście nie skradł jej serca.

3

Po nie przespanej nocy Janey siedziała przy stole kuchen­nym naprzeciw Hannah. Była jeszcze w koszuli nocnej i szlaf­roku, oczy miała podkrążone, a na twarz opadały jej nie uczesane włosy.

— Nie mogę w to uwierzyć — Hannah potrząsnęła bezradnie głową przyglądając się, jak Janey napełnia jej filiżankę kawą. — Po prostu nie mogę uwierzyć! Czym to uzasadnił?

Janey roześmiała się gorzko.

— Powiedział, że musi odnaleźć sam siebie. — Oczy miała czerwone i podpuchnięte, zwykle różowe policzki blade, a wokół zaciśniętych ust twardy grymas.

— Ja sama nie mogę tego pojąć. Jeśli nie chciał się ze mną ożenić, czemu nie powiedział tego wcześniej, lecz dopiero na dwa dni przed ślubem?

Hannah pogłaskała jej dłoń.

— Widocznie coś mu nagle strzeliło do głowy. Może nawet sam nie wie, skąd to się wzięło. Nigdy się nie dowiesz.

Po policzku Janey stoczyła się łza.

— Kiedy pomyślę o tych wszystkich ludziach, którzy nie szczędzili trudu ani pieniędzy, chcąc mi pomóc... Druhny, dziewczynka mająca nieść kwiaty i jej matka... Teraz muszę do nich dzwonić i... — Urwała sięgając po chusteczkę i otarła łzy.

— Nie musisz niczego odwoływać — uspokajała ją Han­nah. — Zrobię to razem z twoją mamą, a ty idź na górę i zrób sobie kompres na oczy. Wyglądasz strasznie.

— Hannah ma rację — powiedziała stanowczo pani Lark stawiając na stole jajecznicę. — Teraz zjedz, moje dziecko, a potem spróbuj się jeszcze przespać. Zajmiemy się wszyst­kim, nie martw się.

I pamiętaj o jednym, Janey — rzekła Hannah. To nie jest koniec świata, nikt ci nie będzie robił wyrzutów. Niczyje życie nie zostało zrujnowane, nawet twoje, choć może tak ci się teraz wydaje.

Ale mi wstyd! Jerry mnie po prostu wystawił do wiatru i... — Głos jej uwiązl w krtani.

Pani Lark dotknęła bezradnie ramienia córki, za to Hannah miała zdecydowaną minę.

— Pomówimy o tym później — oświadczyła stanow­czo. -- Najpierw musimy odwołać ślub. — Usiadła przy telefonie i otworzyła książkę telefoniczną. — Hm... Od czego mam zacząć?

Sącząc kawę Janey przysłuchiwała się, jak matka i Han­nah na zmianę odbywają rozmowę za rozmową. Od czasu do czasu dobiegało ją ze słuchawki: „To straszne" albo „Nie wierzę". I ciągle od nowa: „Dlaczego?"

Próbowała zebrać myśli. Wszystkie jej nadzieje i plany rozwiały się, ale na szczęście miała matkę i przyjaciółkę od serca. Ze wszystkich sił starały się jej pomóc i pocieszyć. Gdyby była sama, prawdopodobnie nie potrafiłaby się z tym uporać. Jedno wiedziała na pewno: musi wziąć się w garść, przetrwać ten koszmarny dzień i następne, które ją jeszcze czekają...

Wyprostowała się, a jej oczy miały twardy wyraz. Żad­nego użalania się nad sobą! Żadnych łez! To tylko pogorszy sytuację, dając się przy tym we znaki otoczeniu. Hannah-ma rację: świat się na tym nie kończy...

Kiedy większość telefonów była już załatwiona, pani Lark raz jeszcze spróbowała posłać córkę do łóżka. Ale Janey pozostała nieugięta.

Nie! — oświadczyła podrywając się z krzesła i zdecy­dowanym ruchem odgarnęła włosy z twarzy. — Czas, abym i ja przejęła część tego niewdzięcznego zadania. Pójdziesz ze mną, Hannah? Nie bój się — uśmiechnęła się do matki, przyglądającej się jej z troską. — Już się otrząsnęłam. Możesz jeszcze raz zadzwonić do tych, których nie było w domu?

— Ależ naturalnie.

— Przyrzekam, że nie będę więcej płakać — objęła mat­kę. — Jakoś przetrwałam do tej pory, więc co mnie jeszcze może ściąć z nóg?

Pobiegła do swego pokoju, aby się ubrać, a po drodze powtarzała: „Boże, pomóż mi przetrwać ten dzień..."

— Dokąd jedziemy najpierw? — spytała Hannah zapala­jąc silnik samochodu.

— Do biura podróży. Chcę odebrać wpłaconą zaliczkę. Wyglądała teraz zdecydowanie lepiej niż przed kilkoma

godzinami. Przede wszystkim wzięła prysznic i umyła głowę. Puszyste loki okalały teraz ciągle jeszcze bladą twarz, lecz oczy nie były już podpuchnięte, a ich spojrzenie twarde i stanowcze.

— Na pewno w każdej chwili możesz wrócić do starej pracy — pocieszała ją Hannah.

Janey wzruszyła ramionami. Nie miała ochoty myśleć o przyszłości, najpierw trzeba było przetrwać najbliższe godziny. W biurze podróży przywitał ją urzędnik imieniem Maxi.

— Szkoda, że musiała pani zmienić plany — rzekł ze współczującym uśmiechem.

Janey była więcej niż zaskoczona.

— Skąd pan o tym wie?

— Właśnie wyszedł stąd pan Boswell i powiedział mi o swojej nowej pracy. Naprawdę musi pani z nim jechać tak od razu do Houston?

W Janey zaczęło narastać straszliwe podejrzenie.

— Chciałam się dowiedzieć, czy będę mogła odebrać pieniądze.

— To już załatwione — oświadczył z promiennym uśmie­chem Maxi. — Zwróciłem całą sumę pani narzeczonemu. Jeszcze nie było za późno. Jutro... — Maxi przerwał widząc przerażenie malujące się na twarzy Janey.

— A więc oddał mu pan także moje trzysta dolarów? Maxi potwierdził zaskoczony.

— A co, nie powinienem był tego robić?

— Ślub się nie odbędzie — wyjaśniła Janey uważając, aby jej głos nie zadrżał.

Teraz Maxi sprawiał wrażenie bliskiego łez.

— To straszne. Tak mi przykro... Pan Boswell powiedział mi całkiem co innego. Gdybym wiedział, nigdy bym mu nie oddał tych pieniędzy.

Zmusiła się do uśmiechu.

— Proszę nie robić sobie wyrzutów, Maxi. — Zamiast on ją, ona pocieszała jego. — Po prostu nie wyszło. Jestem pewna, że zwróci mi moją część sumy.

Wierzysz w to? spytał w jej duszy ironiczny głos, gdy wsiadała do samochodu. Przecież wiesz, jaki jest interesowny. Dla pieniędzy posunie się do wszystkiego.

— Pomyśl tylko — rzuciła wzburzona — Jerry ma moje trzysta dolarów.

— Ależ to czysta kradzież! — wybuchnęła Hannah. — Ja­ney, przyszło mi do głowy coś strasznego. Co z kontem bankowym? Przecież figuruje na was obydwoje, zatem oby­dwoje możecie podejmować pieniądze...

— Tak, to prawda. — Janey zmartwiała na myśl o dzie­sięciu tysiącach dolarów oszczędności, z których większą część wpłaciła sama.

Hannah błyskawicznie zapaliła silnik i ruszyła z przeraź­liwym piskiem opon.

— Jedziemy najkrótszą drogą do banku — oświadczyła tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Masz przecież furę rachunków do zapłacenia za ten przeklęty ślub.

— Och, Hannah — westchnęła żałośnie Janey — od wczorajszego wieczoru jestem tak skołowana, że nie pomyś­lałam o tym. — Zaczęła się zastanawiać, co opłaciła kartą kredytową: zaproszenia, rachunki za kwiaty, orkiestrę, re­staurację... Co jeszcze? Było tego tak wiele, że z największym trudem przypominała sobie poszczególne pozycje. Miała uczucie, że z pewnością coś przeoczyła. — Wydałam mnóstwo pieniędzy. Wszystko razem musiało wynieść ze trzy tysiące dolarów, płatne z tego konta.

— Pod warunkiem, że coś jeszcze na nim jest... — mruk­nęła Hannah.

— Przecież Jerry chyba by nie... On by nie mógł... Janey bała się ubrać w słowa dręczące ją myśli. Siedziała skulona, z zaciśniętymi pięściami i bijącym sercem, gdy tymczasem Hannah mknęła przed siebie nie zważając na znaki nakazujące ograniczenie szybkości.

Przy okienku bankowym Janey wyciągnęła książeczkę czekową.

— Chciałabym sprawdzić stan mego konta — rzekła do urzędniczki.

Ta wprowadziła numer konta do komputera i rzuciła okiem na monitor.

— Sto dolarów.

Janey zabrakło powierza.

— Jak to sto dolarów? Przecież na moim koncie powinno być dziesięć tysięcy.

— Proszę zaczekać. — Wprawnymi palcami przebiegła klawiaturę i znów spojrzała na monitor. — Dziś zostało podjęte dziewięć tysięcy dziewięćset dolarów i czterdzieści pięć centów — oznajmiła, a widząc, że Janey śmiertelnie zbladła, dodała: — Konto opiewa na dwa nazwiska, prawda?

Janey skinęła głową oszołomiona i odeszła od okienka. Jeszcze nigdy w życiu nie postąpiła tak głupio. Ale była naiwna! Choć z drugiej strony skąd mogła przypuszczać, że jej ukochany, godzien zaufania Jerry tak ją oszuka? Teraz zostało jej już tylko jedno. Wróciła do okienka.

— Skąd mogłabym zadzwonić?

— Telefon jest w hallu po drugiej stronie.

— Miejmy nadzieję, że jeszcze nie wyjechał — mruknęła do siebie wybierając numer Jerry'ego.

— Jerry? — Z trudem wydobyła z siebie głos, gdy w słuchawce rozległo się basowe „Słucham".

Na drugim końcu linii zapadła cisza.

— Jesteś tam, Jerry? To ja, Janey.

— Masz szczęście, że mnie jeszcze złapałaś — oznajmił niechętnie. — Za chwilę wyjeżdżam. Czego chcesz?

— Dzwonię z banku — wyjaśniła zdławionym głosem. — Właśnie dowiedziałam się, że podjąłeś pieniądze z naszego wspólnego konta. Mógłbyś mi z łaski swej powiedzieć, co to ma znaczyć?

W słuchawce znowu zapadła cisza. Po nieskończenie długiej chwili rzekł:

— Ach tak, Janey, podjąłem te pieniądze. Właściwie chcia­łem ci powiedzieć wczoraj wieczór, że mam taki zamiar, ale...

— Czyżby?! — Janey ogarnęła wściekłość. — I zamierza­łeś mi także powiedzieć, że odbierzesz moje trzysta dolarów w biurze podróży?!

Zachowaj zimną krew, upomniała samą siebie, uświado­miwszy sobie, że podniosła głos. Nie wpadaj w histerię, a przynajmniej nie tutaj, na środku banku.

— Nie rozumiesz, że osiedlenie się w nowym miejscu oznacza wielkie wydatki? Musiałem podjąć tę sumę — dobie­gły ją słowa Jerry'ego — bo inaczej nie miałbym za co urządzić się w Houston.

A ja nie będę miała czym spłacić długów tu, w Denver. Te wszystkie rachunki za ślub, który się nie odbył... Zresztą to nasze wspólne pieniądze, moje i twoje. Nie miałeś prawa zabierać wszystkiego!

— Kiedyś ci je zwrócę — rzucił niecierpliwie. — A teraz wybacz, właśnie wychodzę. Taksówka już czeka. Do widze­nia. Janey.

Po drugiej stronie rozległ się szczęk odkładanej słuchawki.

— Wyobraź sobie, po prostu odłożył słuchawkę — relac­jonowała w chwilę potem przyjaciółce, trzęsąc się ze zdener­wowania. — Chodźmy stąd, bo jeszcze moment, a wybuchnę.

— Dokąd teraz? — spytała Hannah.

— Nie wiem. Jestem taka roztrzęsiona, że nie potrafię jasno myśleć. — Oczy Janey iskrzyły się gniewem, a zaciśnięte wargi przypominały linijkę. — Może najlepiej byłoby po­szukać jakiejś skały z odpowiednio wysokim urwiskiem?

— Pod warunkiem, że będę mogła wysiąść tuż przed przepaścią.

Humor przyjaciółki uśmierzył nieco gniew Janey. W koń­cu na jej twarzy pojawił się nawet blady uśmiech. Hannah objęła ją ramieniem.

— Widzisz, znowu potrafisz się śmiać, więc nie jest tak źle.

— Co mi innego zostało? Jeszcze dziś rano myślałam, że już nic gorszego nie może mnie spotkać. Jerry odszedł na zawsze... Ślub odwołany... Niestety myliłam się. Teraz mam jeszcze trzy tysiące długu, a Jerry niemal zrobił mi awanturę, że ośmieliłam się robić mu wyrzuty z powodu pieniędzy. — Uśmiechnęła się gorzko. — Jest to tak straszne, że równie dobrze mogę się śmiać, gdyż płacz z pewnością nic tu nie pomoże.

— Ale przecież musi istnieć jakaś możliwość ściągnięcia z Jerry'ego tych pieniędzy! — oburzała się Hannah.

— Powiedział, że mi je zwróci. Ale czy mogę po tym wszystkim wierzyć jego zapewnieniom? Faktem jest, że mieliś­my wspólne konto. Jakże udowodnię, że większość pieniędzy stanowiła moją własność i że Jerry podjął je bez mojej zgody?

— Gdybym dostała teraz w swoje ręce tego drania! — Hannah zgrzytnęła zębami ze złości. — Mam ochotę rozpowiedzieć naokoło, co o nim myślę.

— Nigdy go nie lubiłaś i, jak się okazuje, miałaś rację. Kiedy teraz wracam myślą w przeszłość, muszę powiedzieć otwarcie, że i mnie niektóre jego cechy przeszkadzały, lecz sama przed sobą nie chciałam się do tego przyznać. Zresztą miałam nadzieję, że wszystko jakimś cudem się odmieni, gdy już będziemy po ślubie.

— Zatem wierzysz w bajki — powiedziała niemal gniew­nie Hannah.

— Teraz patrzę już na to innymi oczyma. Zaczynam pojmować, że bardziej byłam zakochana w myśli o ślubie niż w samym Jerrym.

— Dokładnie takie wrażenie odniosłam dziś rano. Ow­szem, byłaś przybita i rozczarowana, ale głównie dlatego, że ślub się nie odbędzie, a nie że straciłaś mężczyznę, którego kochasz.

— Masz rację — przytaknęła Janey. — Zdradzę ci coś więcej. Nie opuszcza mnie myśl, że to prawdziwe zrządzenie losu, iż nie muszę wychodzić za mąż za Jerry'ego.

Powiedziała to z taką powagą, że Hannah wybuchnęła szalonym śmiechem, a Janey, zanim zorientowała się, co robi, zawtórowała jej.

— Widzisz — powiedziała Hannah — nie jest tak źle, skoro potrafisz się śmiać.

— Możliwe... — szepnęła Janey, nieco zawstydzona, a po chwili dodała: — Ale jeszcze boli...

— Wierzę ci. Poza tym masz długi.

— Tak! — jęknęła Janey. - Trzy tysiące dolarów. Skąd, na miłość boską, wezmę tyle pieniędzy?!

— Wiem skąd! — Hannah uścisnęła ramię przyjaciół­ki. — Jedziemy do sklepu porozmawiać z nowym właś­cicielem.

Bob Campion! Podczas ostatnich strasznych godzin nie pamiętała o nim, lecz teraz stanął jej przed oczami jak żywy. Energiczne rysy twarzy, szerokie ramiona, ciepły uśmiech... Tak, Bob Campion. Myśl o nim sprawiła, że od razu poczuła się lepiej. Chciał ją fotografować. Może to nadal jest aktual­ne? Przy tym jego zainteresowanie nią najwyraźniej nie miało czysto profesjonalnego charakteru. Może i on odczuł prze­dziwne mrowienie, gdy ich dłonie dotknęły się? Przerażona co prędzej odepchnęła tę myśl od siebie. To szaleństwo pragnąć nowego związku, gdy stary zakończył się takim rozczarowaniem.

— Hannah, jeśli myślisz, że zatrudnię się u Boba jako modelka, to się grubo mylisz. Chcę tylko odzyskać dawną pracę, bo to by mi pozwoliło spłacić długi.

— Pewnie. Ale dlaczego upierasz się, aby być sprzedaw­czynią w Denver, skoro mogłabyś nurkować na Bonaire?

Przed oczyma Janey stanęły dwa plakaty, do których posłużyły zdjęcia aktów kobiecych w egzotycznej scenerii. To był zasadniczy powód, dla którego nie mogła przyjąć oferty Boba.

— Wyobrażasz sobie, że dałabym się fotografować nago?! Co powiedziałaby na to moja mama...

Hannah wybuchnęła niepohamowanym śmiechem.

— Sądzisz, że Bob zażąda od ciebie, abyś pozowała nago? Przecież jesteś dorosłą kobietą i nie potrzebujesz się wstydzić swego ciała, a to, co twoja mama miałaby do powiedzenia na ten temat, nie jest ważne. Nie ona jedna ma takie poglądy, i to jej święte prawo. Ale ty możesz patrzeć na to inaczej.

— W tym nie ma nic wesołego! — uniosła się Janey posyłając oburzone spojrzenie przyjaciółce. — Zresztą nie tylko o to chodzi. Cała sprawa jest... — urwała szukając odpowiedniego słowa.

— Niebezpieczna? — podpowiedziała jej Hannah.

— Tak, właśnie tak — przytaknęła Janey. — To tak daleko od domu... Jak mam ci to wytłumaczyć? Może zbyt długo przebywałam w stworzonym przez siebie małym świat­ku... Nie wiem, czy sobie dam radę.

— Z prawdziwym mężczyzną, jakim jest Bob Cam­pion? — sprecyzowała Hannah. — Do tej pory miałaś tylko do czynienia z Jerrym nudziarzem, więc teraz boisz się Boba. Tu leży pies pogrzebany, prawda?

Janey roześmiała się cicho.

— Może masz rację. — Jakże miałabym zadawać się z takim mężczyzną jak Bob? O mało co nie zemdlałam, gdy podał mi rękę. — Nie powiedziała jednak tego głośno.

— Chociaż spróbuj! — nie dawała za wygraną Hannah.

— Powiedziałam już: żadnych eksperymentów! — oświad­czyła z naciskiem Janey. — Spróbuję odzyskać starą pracę. To przynajmniej nie jest podejrzane.

— Wyobraź sobie tylko — rozmarzyła się Hannah — ty i ja na Bonaire. To byłaby frajda!

— Nie mówmy więcej o tym — ucięła sprawę Janey.

Kiedy w parę minut później wchodziły do sklepu, Janey widząc pełną współczucia minę Kenny'ego wywnioskowała, że słyszał już o całej historii.

— Co ten idiota sobie myśli! — wrzał oburzeniem. — Tak cię wypuścić w maliny! Z rozkoszą bym go udusił!

— Jest Bob? — Hannah przerwała niecierpliwie potok słów, jakim jej brat zalał Janey. — Lepiej pomóż mi ją przekonać, aby poleciała na Bonaire jako fotomodelka — jeśli oczywiście Bob tymczasem nie znalazł innej.

Zanim Janey zdążyła coś odpowiedzieć, Kenny wziął ją po przyjacielsku w ramiona i uścisnął:

— Zgódź się! Zobaczysz, że będzie wspaniale! Bob na­prawdę był pod wrażeniem, tak mu się spodobałaś. O ile mi wiadomo, do tej pory nie znalazł nikogo odpowiedniego — chyba że udało się to Vivian.

— Vivian? A któż to taki? — spytała Hannah.

— Eks-żona Boba. Rozwiedli się dwa lata temu, lecz wspólnie prowadzą interesy. Połowa sklepów należy, do niej.

— Znasz ją?

— Widziałem ją jeden jedyny raz. To typ kobiety, jakiej się łatwo nie zapomina.

— To znaczy? — wypytywała Hannah. Janey przysłuchi­wała się w milczeniu, niemile zaskoczona.

— Sam nie wiem... — Kenny zmarszczył czoło. — Trud­no ją opisać. Jest dość... oryginalna i niełatwo ją przejrzeć. Z tego, co wiem. Bob się z nią rozwiódł, gdyż ma pociąg do kieliszka. Zresztą teraz ponoć już nie pije.

— I mówisz, że są dobrymi przyjaciółmi?

— Na to wygląda. Przecież wspólnie prowadzą firmę.

— Żyją ze sobą? — drążyła Hannah.

— Nie, nie sądzę — wzruszył ramionami Kenny. — Do niego należy dom tu, w Denver, i ten na Bonaire. Ona ma mieszkanie na Bahamach, a gdy załatwia coś na Bonaire, zatrzymuje się w hotelu. Nie umiem powiedzieć, jak często się widują... — Przerwał na moment. — Nie obchodzi mnie to, i nie powinno. W końcu jest moim szefem... tak samo jak ona. Twoim też, Hannah.

Janey posmutniała. W życiu Boba istniała kobieta... Co prawda nie była już jego żoną, ale jak się okazuje, ciągle jeszcze wiele go z nią łączyło.

Co mnie to obchodzi, przywołała się do porządku. Układy rodzinne Boba nie powinny jej interesować, ostatecznie znała go zaledwie od poprzedniego dnia.. Poza tym teraz musiała myśleć o praktycznej stronie życia, a nie zaprzątać sobie głowy jakimiś mrzonkami.

— Nie za bardzo uśmiecha mi się praca w charakterze fotomodelki Boba, Kenny. Jeśli to możliwe, najchętniej robi­łabym to, co dawniej.

— Oczywiście, że możliwe, ale o tym lepiej porozmawiaj z Bobem. On tu ma ostatnie słowo. Znajdziesz go w biurze.

Serce załomotało jej w piersi, a w okolicy żołądka uczuła dziwny niepokój. Opamiętaj się, dziewczyno, przecież chcesz od niego tylko pracy, nic więcej.

Drzwi do małego biura były zamknięte. Janey wciągnęła głęboko powietrze i zapukała. Bob siedział za biurkiem nad jakimiś papierami.

— Cześć — powiedziała wchodząc do pokoju i zamykając starannie za sobą drzwi. Uzbroiła się już wcześniej w duchu przeciwko jego współczuciu, gdyż na pewno zdążył usłyszeć, że jej małżeństwo z Jerrym nie doszło do skutku.

Na dźwięk jej głosu podniósł głowę i przez moment przyglądał się jej nieobecnym wzrokiem.

— Cześć! — pozdrowił ją wreszcie. — Jakie bogi cię tu sprowadzają? — Mówił cicho i jakby beznamiętnie, lecz na jego wargach igrał osobliwy uśmiech.

Spojrzała na niego zaskoczona, potem też się uśmiechnęła. Potraktował ją jak każdego innego petenta i to dodało jej odwagi.

— Niezbyt przyjazne — odparła swobodnie, wyzbywając się do reszty skrępowania, z jakim tu wchodziła.

Wstał nie przestając się uśmiechać i podszedł do niej z wyciągniętą ręką, lustrując przy okazji z widoczną przyjem­nością jej wiotką postać. Była zadowolona, że tym razem jest staranniej ubrana, niż przy ich pierwszym spotkaniu. Zgroza ogarniała ją na myśl, gdy wspomniała tenisówki, w których wtedy była! Na szczęście tego dnia mimo przygnębienia zdecydowała się włożyć czółenka na wysokim obcasie. Świa­domość, że różowa bluzka znakomicie uwydatnia jej biust, a obcisłe dżinsy podkreślają wąską talię, dodała jej pewności siebie. Zachwycony wzrok Boba powiedział jej wszystko...

— Ten facet ma chyba źle w głowie!

Popatrzyła na niego ze zdziwieniem, w pierwszej chwili nie wiedząc, o kogo chodzi.

— Ten idiota, który cię porzucił! Musi być szalony albo całkiem zbzikowany!

— Prawdopodobnie jedno i drugie. Znam go tak długo, jak sięgam pamięcią, był w pobliżu, lecz nigdy nie udało mi sie go przejrzeć. Chyba byłam ślepa

— Mówię poważnie, Janey. Jesteś taka piękna! Jakże można było cię ot tak, po prostu porzucić? Tylko wariat mógł zrobić coś takiego! Przepraszam, zagalopowałem się, nie powinno mnie to obchodzić. — Chrząknął i zmienił temat. — Przyszłaś mi powiedzieć, że lecisz jutro ze mną na Bonaire, tak?

Janey zacisnęła z zakłopotania dłonie, mimo to zdobyła się na rzeczową odpowiedź:

— Nie, nie lecę, ale może mogłabym z powrotem znaleźć zajęcie w sklepie. Kenny polecił mi zwrócić się z tym do ciebie.

Bob spojrzał na nią z niedowierzaniem.

— Chyba się przesłyszałem. Wyjaśnij mi, proszę, dlaczego nie chcesz lecieć ze mną na Bonaire jako fotomodelka?

Jakże miała mu to wytłumaczyć? Przecież nie mogła mu powiedzieć, że rezygnuje z takiej znakomitej oferty w obawie, gdyż on, Bob, mógłby okazać się dla niej z pewnych względów niebezpieczny? Jeszcze tylko tego brakuje, abym się zaczer­wieniła jak mała dziewczynka, pomyślała z przerażeniem.

— Jak już wiesz, moje plany małżeńskie są nieaktualne — zaczęła zebrawszy się na odwagę.

Bob skinął głową. Ośmielona ciągnęła dalej:

— Ale nie wiesz, że mój... były narzeczony ulotnił się ze wszystkimi pieniędzmi, które wpłacaliśmy na wspólne konto. Mam trzy tysiące dolarów długu, a wszystko to rachunki za wesele, które się nie odbyło. Niezbyt zabawne, prawda?

Twarz Boba pozostała nieprzenikniona.

— W takim razie to niewielka strata — zauważył sarkas­tycznie. — Miałem na myśli tego łotra — dodał.

— Powoli i ja zaczynam myśleć podobnie — westchnę­ła. — Ale nie to jest w tej chwili najważniejsze. Muszę podjąć z powrotem pracę, aby móc spłacić długi.

— Dlaczego w takim razie nie chcesz lecieć ze mną na Bonaire? — spytał przyglądając się jej przenikliwie. — Są­dzisz, że za mało zarobisz za pozowanie?

— Z pewnością mniej niż za pracę w sklepie — powie­działa cicho. — Poza tym... — urwała przełykając ślinę — nie chcę pozować nago.

Bob wybuchnął śmiechem.

— Za kogo ty mnie masz? Za specjalistę od podwodnej pornografii? — Potrząsnął głową wpatrując się w nią z roz­bawieniem, co sprawiło, że jej policzki oblał purpurowy rumieniec.

— Widziałam te dwa plakaty w sklepie — szepnęła speszona.

— No tak. Kilka z nich to rzeczywiście akty. Jestem w tym dobry, nie da się ukryć. Ale twojego zdjęcia potrzebuję na okładkę naszego nowego folderu o Karaibach, wzbogaco­nego o ofertę wyjazdową dla całych rodzin, a nie tylko dla starych kawalerów. Potrzebna mi jest twoja doskonała fi­gura. — Owym wyjaśnieniom towarzyszyły kpiące iskierki w jego oczach. — Bez względu na to, jak urocze jest twoje ciało, na okładce folderu ma być schowane pod skafandrem do nurkowania, niestety.

— Nie tylko o to chodzi... — wyszeptała stropiona do reszty.

W milczeniu zmierzył ją wzrokiem, zaraz potem jednak na jego twarzy znów pojawił się uśmiech.

— Daję ci trzy tysiące dolarów za pozowanie do zdjęć i za pracę w sklepie na Bonaire przez resztę sezonu.. Poza tym pokryję wszystkie związane z tym wydatki. Wierz mi, Janey, to wyjątkowa propozycja. Większość nurków skorzystałaby z niej z pocałowaniem ręki.

To wszystko było jeszcze bardziej kuszące, niż myślała — i jeszcze niebezpieczniejsze... Podszedł, by ująć jej ręce.

— Nie przyjmuję odmowy, Janey Lark — rzekł stanow­czo. — Jeśli od razu nie zaczniesz się pakować i nie wyjedziesz jutro ze mną z Denver, przysięgam, że nie dam ci spokoju, dopóki nie wyrazisz zgody.

Bezradnie potrząsnęła głową, lecz on jeszcze mocniej ścisnął jej dłonie.

— Powiedz „tak", musisz powiedzieć „tak". — Jego głos brzmiał niecierpliwie i ponaglająco, jak gdyby wszystko zale­żało od jej zgody. Przecież chyba nie ze względu na moje dobro tak się upiera, pomyślała spłoszona. Musi mieć w tym swój interes...

Nachylił się nad nią tak bardzo, że aby zajrzeć mu w oczy, musiała odchylić głowę do tyłu.

— Dlaczego... Dlaczego koniecznie chcesz fotografować... mnie? — wyjąkała.

— Dlaczego? — Jego oddech musnął jej policzek. — Gdyż jest w tobie coś szczególnego, Janey. Już w chwili, gdy cię pierwszy raz zobaczyłem, wiedziałem, że jesteś stworzona do tego, aby twoje zdjęcie zdobiło okładkę mego folderu. Fotomodelek jest jak piasku, ale ty... — Przez moment przyglądał się jej bacznie. — Nie, nie sądzę, że uderzy ci woda sodowa do głowy, gdy powiem, że masz piękną twarz i re­welacyjną figurę. Nie będziesz żałować, Janey. Jeszcze jedno chcę ci powiedzieć: Kiedy mam w ręce aparat, moje modele interesują mnie wyłącznie od strony czysto zawodowej. Nie jestem wtedy mężczyzną, tylko fotografem.

Nie umiała sobie później wytłumaczyć, dlaczego mimo woli spytała wtedy z uwodzicielskim uśmiechem:

— A gdy odkładasz aparat? Znowu jesteś mężczyzną?

— Jestem, do licha! — W mgnieniu oka przyciągnął ją do siebie, oplótł ramionami i pocałował. Zaskoczona w pierwszej chwili, odwzajemniła pocałunek, naraz uświadamiając sobie, jak mdłe były pieszczoty Jerry'ego.

— Och... — wyrwało jej się, gdy poprzez cienki materiał bluzki uczuła jego ciepłą rękę na swej piersi. Sama nie wiedziała, kiedy przywarła do niego, rozkoszując się do­tknięciem jego palców błądzących po jej nagiej skórze.

Nagle zaprzestał pieszczot i odsunął ją od siebie na długość ramienia.

— Dobry Boże, posunąłem się za daleko! — jęknął i czym prędzej wrócił za biurko. — Jesteś niepojęta... Ja naprawdę nie zamierzałem... Ostatecznie mam swoje zasady... — wydyszał chrapliwie z zażenowanym uśmiechem. — A więc lecisz na Bonaire, prawda?

Trzy tysiące dolarów.... To chyba jedyne wyjście.

— Tak, zgadzam się — powiedziała nieoczekiwanie dla samej siebie.

— Dobrze. Zatem kiedy możesz lecieć? — spytał, lecz zanim zdążyła odpowiedzieć, zaproponował: — Wiesz co? Przesunę zdjęcia o tydzień, abyś miała czas wszystko tu spokojnie pozałatwiać.

— Cudownie! — uśmiechnęła się do niego z wdzięcznoś­cią. Teraz już miała pewność, że podjęła słuszną decyzję.

— Jeszcze jedno, Janey — rzekł poważnie Bob. — Prze­praszam za to, co się stało. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że zafascynowała mnie twoja uroda. Ale to się nie powtórzy, przyrzekam.

Kiedy samolot wzbił się w powietrze ponad pasem star­towym w Denver, Janey westchnęła z ulgą. Miniony tydzień był straszny, musiała pooddawać prezenty ślubne, a przy okazji odpowiedzieć na tysiące pytań. Zrobiła to z kamienną twarzą, ani razu nie tracąc panowania nad sobą, choć dałaby wszystko, aby tylko móc nie rozmawiać o całym wydarzeniu. Matka nawet w końcu zdziwiona stwierdziła:

— Ależ ty wcale nie wyglądasz na nieszczęśliwą.

Miała rację, pomyślała Janey. Moje serce nie zostało złamane, przeciwnie, mimo wszystko czuję się wspaniale i jestem gotowa rozpocząć nowe życie. Za kilka godzin będę na Bonaire, ta praca to prawdziwe zrządzenie losu, myślała sącząc colę. Nowe otoczenie, nowi ludzie. Tym razem z pew­nością będzie lepiej.

Wyjęła z torebki książkę i zagłębiła się w lekturze. Nie trwało to jednak długo, gdyż całą jej uwagę przykuła wytwor­nie ubrana pasażerka. Siedziała bardziej z przodu po drugiej stronie przejścia między fotelami i prowadziła ożywioną roz­mowę ze swym sąsiadem, a przy tym z takim temperamentem gestykulowała, że raz po raz błyskały w słońcu drogie kamie­niej jej licznych pierścionków. Jakby tego było mało, jej każdy z jaskrawo pomalowanych paznokci zdobił maleńki brylancik.

Pewnie nie są prawdziwe, doszła do wniosku Janey nie mogąc oderwać od niej oczu. No cóż, jeśli Pani Błyskotka, bo tak zdążyła ją już nazwać w duchu, nosi tyle pierścion­ków, to dlaczego nie miałaby jeszcze zdobić paznokci? Wi­docznie się w tym lubuje. Aż uśmiechnęła się do samej siebie na tę myśl.

Jeszcze raz przyjrzała się z podziwem szykownej czarnej, sukni, sprawiającej wrażenie wieczorowej, i równie eleganc­kiemu żakietowi z brokatu, po czym próbowała na nowo zająć się czytaniem. Okazało się to jednak niemożliwe, gdyż Pani Błyskotka znów przyciągnęła jej uwagę zamawiając u stewardessy mimo wczesnej pory martini.

Janey przyglądała się jak urzeczona kunsztownej fryzurze z jasnych loków i wyjątkowo długim, najwyraźniej sztucznym rzęsom. Ileż ta kobieta mogła mieć lat? Niestety trudno było znaleźć odpowiedź na to pytanie, jako że twarz Pani Błysko­tki pokrywał ostry makijaż.

— Mam podać śniadanie?

Pytanie stewardessy wyrwało ją z zamyślenia. Skinęła przyzwalająco, a w chwilę potem na rozkładanym stoliku przed nią stała parująca kawa, grzanki z licznymi dodatkami i owoce. Zajęta jedzeniem zapomniała o Pani Błyskotce, a po śniadaniu ucięła sobie nawet krótką drzemkę.

Ocknąwszy się postanowiła iść się odświeżyć, lecz w tym samym momencie z siedzenia podniosła się Pani Błyskotka i z olbrzymią kosmetyczką w ręce ruszyła w kierunku toalety. Janey opadła z powrotem na fotel. W końcu nigdzie się nie spieszyła, mogła więc zaczekać. Minęło pięć minut. Potem dziesięć. Po upływie kwadransa inni pasażerowie też zaczęli rzucać niecierpliwe spojrzenia na drzwi toalety.

Po dwudziestu minutach Janey zdjął niepokój. Coś tu się nie zgadzało. Może Pani Błyskotka zasłabła i potrzebuje pomocy? Janey nie miała zwyczaju mieszać się w sprawy drugich, lecz podczas kursu dla nurków nauczono ją rea­gować spontanicznie i w razie potrzeby zawsze spieszyć z pomocą.

Pół godziny! To naprawdę trwało za długo! Naciśnięciem guzika przy fotelu wezwała stewardessę.

— Proszę wybaczyć kłopot, lecz pani, która siedzi tam, po drugiej stronie, jakieś trzydzieści minut temu weszła do toalety i jeszcze z niej nie wyszła. Obawiam się, że potrzebuje pomocy.

— Tak, to za długo — zgodziła się stewardessa. — Spró­buję się dowiedzieć, co zaszło.

Przeszła do tylnej części samolotu i zapukała do drzwi toalety. W parę sekund później oczom wszystkich ukazała się Pani Błyskotka. Chwiała się na nogach, a jej wzrok był wyraźnie mętny.

— Co się stało? — spytała niechętnie marszcząc czoło.

— Jedna z naszych pasażerek zaczęła się już o panią niepokoić — wyjaśniła stewardessa wskazując na Janey. — Myślała, że może zrobiło się pani słabo.

— Naprawdę? — Pani Błyskotka z dezaprobatą spojrzała na Janey. — Poprawiałam tylko makijaż — powiedziała urażona. Siedząc już w swoim fotelu, do którego dotarła z niejakim trudem, jeszcze raz obrzuciła Janey niechętnym spojrzeniem, przywołała stewardessę i znowu kazała sobie podać martini, tym razem podwójne. Ta wahała się przez moment, po czym rzekła cicho, lecz dobitnie:

— Przykro mi, ale nie mogę podać pani alkoholu. Już dość pani wypiła.

— Och... — Pani Błyskotka otwarła szeroko oczy, jakby nie rozumiejąc. — Mniejsza o to — szepnęła w końcu, a jej twarz pokryła się krwistym rumieńcem, którego nie zdołała ukryć nawet gruba warstwa pudru.

Musi być jej przykro, została upomniana na oczach wszystkich, pomyślała ze współczuciem Janey, próbując za­pomnieć o incydencie, aby móc się w pełni rozkoszować resztą lotu.

Przesiadka w Miami odbyła się bez zakłóceń. W niecałą godzinę później Janey leciała już w kierunku Antyli. Miała wylądować na Arubie, wyspie odległej od celu jej podróży zaledwie o osiemdziesiąt mil, a stamtąd śmigłowcem dostać się na Bonaire, gdzie na małym lotnisku przyrzekła czekać na nią Hannah.

Z minuty na minutę w Janey rosło radosne oczekiwanie i tylko jedna rzecz mąciła trochę ten pełen euforii nastrój: Pani Błyskotka też leciała tym samym samolotem. Siedziała jak i przedtem z przodu, lecz o dziwo, nie zażądała od obsługi alkoholu, zadowalając się sokiem owocowym.

Mam nadzieję, że nie leci na Bonaire, myślała niespokoj­nie Janey. A jeżeli tak? Nie, nie wygląda na osobę, która uwielbia nurkowanie, więc chyba Bonaire nie była jej celem, bo czegóż innego mogłaby tam szukać?

Niestety Janey nie miała szczęścia. Pani Błyskotka znalaz­ła się wśród dwudziestu pasażerów, którzy weszli na pokład małego śmigłowca lecącego na Bonaire.

Lot trwał niecałe dwadzieścia minut. Serce Janey biło głośno z emocji, gdy podchodzili do lądowania. Nareszcie! Denver i wszystkie złe wspomnienia pozostały tysiące mil za nią, a tu miała czekać na nią Hannah... i Bob. Może i on będzie na lotnisku?

Powitało ją ciepłe, pachnące powietrze wyspy, a zaraz potem radosny okrzyk Hannah:

— Janey, tutaj!

— Hannah! Jak się cieszę! — Przyjaciółki rzuciły się sobie w objęcia.

— Wyglądasz kwitnąco! — zauważyła Hannah błyskając zębami w uśmiechu. — Wcale nie przypominasz porzuconej bogdanki. — Bob musiał wypłynąć z nurkami, inaczej też czekałby tutaj na ciebie. Powiedz, jak udało ci się przetrwać ten ostatni tydzień.

Janey nie odpowiedziała na pytanie, gdyż właśnie w tym momencie obok nich przeszła Pani Błyskotka.

— Widzisz tę kobietę w drogich ciuchach, Hannah? Nie uwierzysz, co się zdarzyło podczas lotu do Miami.

Podekscytowana zaczęła opowiadać, a Hannah przysłu­chiwała się w milczeniu, wreszcie najwyraźniej poruszona do głębi rzekła:

— Dziewczyno, ten rajski ptak ze skłonnością do al­koholu to nie kto inny, tylko Vivian Campion, była żona Boba i twoja nowa szefowa. I co ty na to?

Janey stanęła jak rażona piorunem.

— Nie, tylko nie to! — jęknęła z rozpaczą.

— Jesteś pewna, że piła? — indagowała tymczasem Han­nah. — Oficjalnie przecież zerwała z alkoholem. Założę się, że Bob nie wie, jak z nią naprawdę jest. A może jest mu to już obojętne.

Wsiadając do hotelowego jeepa z napisem „Garza Blan­ca" zauważyły, że na pobliskim parkingu Vivian nadzoruje układanie licznego bagażu w nowiutkim kabriolecie.

— Gdzie ona mieszka? — spytała od niechcenia Janey i w tym momencie pożałowała swoich słów. Ostatecznie nic a nic jej to nie obchodziło, chociaż...

— Też w „Garza Blanca" — pospieszyła z wyjaśnieniem Hannah. — Natomiast Bob z Jasonem mieszkają w pięknym domu w pobliżu plaży. Pokażę ci go przy okazji.

— Z Jasonem? Któż to taki?

— To jego dziewięcioletni syn. Spędza wakacje na wyspie. Bardzo miły chłopak.

Bob ma syna! Ileż jeszcze niespodzianek przyniesie mi ten dzień?

Jechały wśród palm i powodzi egzotycznych kwiatów, których nie potrafiłaby nazwać, gdyż widziała je po raz pierwszy. Tu i tam między drzewami w tle pobłyskiwała srebrnobłękitna tafla morza. Nad ich głowami przeleciał wielki ptak. Czyżby flaming? Może...

— Pięknie tu, prawda? — przerwała milczenie Han­nah. — Ależ będzie zabawa! Nurkowanie w ciepłym morzu to czysta poezja, ludzie są cudowni, a lepszą pogodę trudno sobie wymarzyć! Ale z zachwytami poczekaj do momentu, aż zobaczysz swój pokój. Będziesz urzeczona widokiem z okna! Jest niepowtarzalny.

— Ty też mieszkasz tu, w hotelu? — spytała Janey, gdy zatrzymały się na parkingu przed „Garza Blanca".

— Tak, tu wszystko jest na miejscu, łącznie ze sklepem, a do pirsu, gdzie stoją przycumowane łodzie, którymi amato­rzy nurkowania wypływają w morze, idzie się dwie minuty. Zresztą nadających się do tego miejsc nie trzeba szukać

daleko, zaraz na wprost wybrzeża ciągnie się cudowna rafa koralowa.

Hotel zbudowano na niewielkim wzniesieniu pod pal­mami, tuż nad samą plażą. Wokół olbrzymiego basenu stało kilka jedno- i dwupiętrowych budynków, charakterystycz­nych w swej prostocie dla architektury karaibskiej. Rozległy taras oferował wspaniały widok na morze.

Hannah zaprowadziła przyjaciółkę do przeznaczonego dla niej pokoju.

— Ależ tu pięknie! — Janey była oszołomiona tym, co zobaczyła. — Nie umiałabym sobie wyobrazić piękniejszego miejsca...

Pokój był urządzony niezwykle elegancko. Meble z mazerowanego drzewa orzechowego, ogromne francuskie łoże zasłane gustowną narzutą i zarzucone różnokolorowymi po­duszkami, a przede wszystkim widok... Janey od razu wyszła na balkon, przechyliła się nad balustradą i z zachwytem utkwiła wzrok w falach liżących poszarpany brzeg. Nad mieniącą się w słońcu powierzchnią morza krążyły mewy, gnieżdżące się w szczelinach piętrzącej się nad wodą ściany skalnej. Ich urywane krzyki, monotonny szum przyboju i pachnące solą i wodorostami morskie powietrze nasunęły jej myśl, że nawet w raju nie może być piękniej.

A pokój? Przecież to idealne miłosne gniazdko! Od razu przyszedł jej do głowy Bob, lecz nie ubrała swoich skojarzeń w słowa.

— Komu zawdzięczam taki piękny pokój? — spyta­ła tylko.

— A jak myślisz? Sobie samej, a może raczej wrażeniu, jakie zrobiłaś na Bobie.

— Nie opowiadaj!

— Jestem tego pewna. Mój pokój ani w połowie nie jest tak pięknie urządzony jak twój, o widoku nie wspominając. Jaka szkoda, że nie jestem w jego typie!

Towarzyszyło temu wiele mówiące spojrzenie, które Janey skwitowała gniewnym błyskiem oczu.

— Coś mi tu nie gra — powiedziała tylko, co prędzej zmieniając temat. — Dlaczego Bob sam wypływa z nurkami? Nie ma do tego ludzi? Ostatecznie przecież to wszystko należy do niego, prawda?

— Owszem, ma — potwierdziła Hannah opadając na krzesło — ale nie jest snobem. Robi wszystko, z napełnianiem aparatów tlenowych i czyszczeniem łodzi włącznie. Za to ona... — potrząsnęła głową w zamyśleniu przyglądając się, jak Janey układa swoje rzeczy na półkach w szafie. Z pewnoś­cią miała na myśli Vivian, gdyż jej twarz przybrała pogard­liwy wyraz. — Nie chcę przez to powiedzieć, że nie pracuje, ale okropnie zadziera nosa i jest nieprzystępna.

— Może ma kłopoty...

— Tak, z alkoholem — uściśliła zjadliwie Hannah. Widać było, że nie darzy swojej szefowej sentymentem. — No, na mnie już czas — powiedziała rzucając okiem na zegarek. — Moi uczniowie czekają. Jak się rozpakujesz, przyjdź do sklepu. Powinnam już tam być. Bob też wróci lada chwila. Na razie.

Janey najchętniej od razu zeszłaby na dół. Paliła się wprost, aby zobaczyć Boba, jednakże postanowiła doprowa­dzić najpierw do porządku pokój. Skończywszy wreszcie układać przywiezione ze sobą rzeczy wzięła prysznic, prze­brała się w szorty i podkoszulek, poprawiła makijaż i na samym końcu doprowadziła do porządku włosy, opadające jej jasną kaskadą na plecy.

Idąc ścieżką wśród obsypanych ognistoczerwonymi kwia­tami krzewów hibiskusa miała wrażenie, iż jej serce za chwilę wyskoczy z piersi. Tak czekała na to spotkanie... Jak ją przywita? Czy ucieszy się na jej widok? W tym momencie do pirsu przybiła łódź. Postawny mężczyzna w skafandrze do nurkowania i z pełnym ekwipunkiem rzucił czekającemu na pirsie chłopcu linę, a sam sprawnie wyskoczył na ląd. Bob!

Serce Janey skoczyło do gardła. Co się ze mną dzieje? Czyżbym była zakochana? Zwolniła kroku próbując się uspo­koić. Opanuj się, dziewczyno, on ma zobowiązania, a tobą interesuje się wyłącznie zawodowo...

Szła powoli, z rozwianym włosem, czując na sobie spoj­rzenia mężczyzn, którzy przypłynęli razem z Bobem. Nie zwracała na nie uwagi. Od wczesnej młodości przywykła do takich objawów podziwu. Podeszła bliżej i stanęła przy­glądając się, jak Bob zrzuca skafander. Jeszcze jej nie zauwa­żył, zajęty wyciąganiem z łodzi reszty sprzętu. W niczym nie przypominał człowieka interesu, którego poznała w Denver. Miejsce atrakcyjnego mężczyzny w doskonale skrojonym garniturze zajął spalony na brąz karaibskim słońcem nurek o muskularnym, a zarazem niezwykle gibkim ciele. Janey zakręciło się w głowie. Nie mogła oderwać wzroku od tego wspaniale zbudowanego Adonisa w spodenkach kąpielowych. Wielkie nieba, ja chyba nigdy nie patrzyłam tak na Jerry'ego, pomyślała zdumiona. Skąd ta dziwna reakcja?

— Janey! A więc jednak przyleciałaś! — krzyknął doj­rzawszy ją nagle. Jego oczy błyszczały radością...

— Cześć, Bob — wyszeptała drżącym głosem nie umiejąc ukryć wewnętrznego podniecenia.

— Bałem się, że jeszcze możesz się rozmyślić — rzekł wyciągając do niej rękę.

Przez dobrą chwilę stali naprzeciw siebie nic nie mówiąc, patrzyli sobie tylko w oczy. Naraz za ich plecami rozległ się dziecinny głos.

—Chodź, tatusiu. Przyrzekłeś, że pójdziemy na ryby, jak skończysz.

Bob pogłaskał kędzierzawą główkę chłopca, który wyrósł jak spod ziemi i teraz stał naprzeciw niego przestępując niecierpliwie z nogi na nogę.

— To mój syn Jason — oznajmił z dumą. — Najważniej­szy mężczyzna tu, na wyspie, i moja prawa ręka.

— Cześć, Jason — powiedziała podając mu dłoń.

— Cieszę się, że mogę panią poznać — rzekł dwornie chłopiec i wszyscy troje roześmiali się.

— Widziałaś już swój pokój? — spytał Bob.

— Jest cudowny, dziękuję. — Znów przeniknął ją dreszcz, gdy ich spojrzenia się spotkały. Z jego oczu wyczytała zachwyt i jeszcze coś więcej. Czułość? Nie, to przecież niemoż­liwe... — Nawet nie marzyłam, że będę mieszkać nad samym brzegiem morza.

— Sama wyspa też jest godna uwagi, koniecznie musisz ją zwiedzić.

— Pewnie. Ale najpierw muszę się dowiedzieć, na czym będą polegać moje obowiązki.

— Na wszystko przyjdzie czas. Mam myśl. Gdy tylko się z tym uporam — zatoczył ręką koło — mam zamiar popłynąć z Jasonem do naszej ulubionej zatoki. Zabierzesz się z nami?

— Jeśli tylko nie będę przeszkadzać...

— Ty i przeszkadzać? — W jego oczach znów zamigotały dziwne iskierki, lecz natychmiast znikły. — Jason i ja będzie­my twoimi przewodnikami tu, na wyspie, i to jakimi przewod­nikami! Wyspa jest mała, ale ho, ho! Pokażemy ci palmy, tak, wiele palm, słońce i przejrzystą wodę w zacisznych zatokach, prawda, mój ty Numer Jeden? — położył pieszczotliwie dłoń na ramieniu chłopca.

— A więc oprowadzicie mnie po wyspie... Cudownie, nie mogę się wprost doczekać!

— Musimy tylko to skończyć — oświadczył Bob zabiera­jąc się z powrotem do pracy.

— Pomogę ci, tatusiu. Będzie szybciej! — zawołał ocho­czo Jason, ale gdy spojrzał w kierunku brzegu, natych­miast zapomniał o wszystkim. — Mama idzie! Może popły­nie z nami? — krzyknął rozpromieniony i pobiegł jej na­przeciw.

Pani Błyskotka, która okazała się eks-żoną Boba, szła wystudiowanym krokiem w ich kierunku, a jej strój sprawiał wrażenie, jakby jego właścicielka wybrała się na zabawę, a nie na spacer plażą. Do paska czarnej sukienki bez ramion przypięła pąsową różę, taką samą jak róża zdobiąca jej czarny kapelusz z olbrzymim rondem. U jej uszu kołysały się olb­rzymie koła, na szyi błyszczał szeroki łańcuch, a liczne bransoletki na ręce podzwaniały przy każdym ruchu. Vivian w rzucający się sposób odbijała od kobiet z mokrymi włosa­mi, których w grupie nurków było kilka, nie dziw więc, że patrzyły na nią, tak wystrojoną, niezbyt przyjaźnie.

Bob zacisnął wargi i stał w wyczekującej pozie. Nawet gdy podeszła do niego trzymając Jasona za rękę, nie spieszył z powitaniem.

— Wróciłaś, jak widzę — skwitował chłodno jej obecność.

— Wróciłam — posłała mu uwodzicielski uśmiech. Lodowate przyjęcie, z jakim się spotkała, sprawiło, że ten uśmiech nieco zbladł, ale tym bardziej nadrabiała miną.

— Szukałam Jasona — powiedziała wręcz wyzywająco zadzierając głowę. — Jutro lecę do Nowego Jorku, więc tylko dziś mogę z nim spędzić trochę czasu.

— Jason był cały czas ze mną. Właśnie mieliśmy płynąć na ryby, a przy okazji pokazać Janey wyspę.

Vivian odwróciła się i poznawszy Janey drgnęła prze­rażona.

— Dzień dobry — odezwała się z wymuszoną uprzejmoś­cią. — Chyba leciałyśmy razem. — Jej oczy zdawały się błagać: „Nie zdradź mnie!"

Bob nie zauważył tej niemej rozmowy.

— Janey będzie pozować do zdjęcia na okładkę naszego folderu — wyjaśnił krótko.

— Ach tak. — W głosie Vivian brzmiała nutka zazdroś­ci. — Jason był cały czas z tobą, więc chcę, aby teraz poszedł ze mną. Tak rzadko go widuję.

Bob widząc nieszczęśliwą minę syna pogłaskał go po głowie.

— Bądź grzecznym chłopcem i idź teraz z mamą. Na ryby popłyniemy innym razem.

— Ale nie zapomnij, tatusiu! — zawołał jeszcze Jason przez ramię odchodząc z matką.

— Na pewno nie zapomnę! — odkrzyknął Bob, po czym zwrócił się do Janey: — Wiesz, Vivian chodzi zawsze włas­nymi drogami. Ta kobieta... — urwał, jakby zastanawiając się, co mu wolno powiedzieć. — Co tam — rzekł wreszcie — oprowadzę cię teraz po wyspie — oświadczył tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Choć tymczasem zrobiło się późne popołudnie, słońce jeszcze mocno przypiekało, gdy ruszali na spacer po wyspie. Bob, w białym podkoszulku i szortach koloru khaki, siedział za kierownicą odkrytego jeepa, pojazdu doskonale nadające­go się na wycieczkę krajoznawczą.

Janey przysłuchiwała się uważnie jego objaśnieniom, nie mogąc się napatrzyć egzotycznej urodzie wyspy. Według jego informacji Bonaire miała mieć dwadzieścia sześć mil długości i siedem szerokości, a ludność liczyła dobre dziewięć tysięcy. W południowej części wyspy rozciągały się słone łąki. na których tu i tam widać było stojące na jednej nodze różowawo upierzone flamingi. Obejrzeli też stare chaty z kamienia, gdzie mieszkali kiedyś niewolnicy pracujący na plantacjach aloesu i agawy sizalowej, a wreszcie dotarli do campingu nudystów.

— Szkoda, że to wysokie ogrodzenie zasłania widok zauważył Bob z porozumiewawczym uśmiechem. — Byłoby na co popatrzeć.

— W ostateczności zawsze przecież można zajrzeć przez szpary — odparła w tym samym tonie Janey.

— Albo wejść legalnie, tyle że musielibyśmy się wpierw rozebrać. Na pewno by nas wpuszczono.

— Co to to nie — potrząsnęła zdecydowanie głową. — Nie zamierzam od razu pierwszego dnia nabawić się oparze­nia skóry.

— Szkoda, chętnie bym cię nacierał maścią, a robię to doskonale.

Obydwoje równocześnie wybuchnęli śmiechem, rozbawie­ni żartobliwą wymianą zdań.

Janey rozkoszowała się jazdą w ciepłym, pachnącym kwiatami powietrzu, bujną tropikalną przyrodą, bezkresnym błękitem morza, olśniewająco białym piaskiem rozległych plaż, a nade wszystko — podniecającą bliskością Boba. Wszystko w nim było pociągające: głęboki męski głos, szczery uśmiech, wysportowana sylwetka. Widok jego silnych dłoni obudził w niej pragnienie, któremu z trudem się oparła, by dotknąć jego ciepłej skóry...

Lepiej zrobisz trzymając się od niego z daleka, upomniała samą siebie. Powiedział przecież, że ma zobowiązania. W jego życiu nie ma dla ciebie miejsca...

— Północna strona wyspy jest o wiele dziksza — powie­dział zjeżdżając z szosy na polną drogę. — Zresztą sama zobaczysz.

Wysiedli z jeepa i ruszyli w kierunku piętrzących się tuż nad taflą morza poszarpanych skał. Aby dostać się na górę, skąd miało się najlepszy widok, trzeba było wspinać się dobrą chwilę po czymś, co według Boba było niegdyś rafą koralową.

— Musiz stąpać bardzo ostrożnie — powiedział ujmując ją za rękę. — Gdybyś spadła, mogłabyś się dotkliwie potłuc.

Wspiąwszy się z zachowaniem wszelkich środków ostroż­ności na sam szczyt czarnej skały, stali długo w milczeniu, wpatrzeni w rozbijające się o urwisty brzeg potężne fale. W zasnutej lekką mgiełką dali majaczyło wybrzeże należące już do Wenezueli.

— Taki bezmiar nieba i wody robi wrażenie, prawda? — szepnął Bob bardziej do siebie niż do niej. — Kocham tę wyspę.

— Ja też już zdążyłam ją pokochać — powiedziała mięk­ko. Od pierwszego momentu czuła się na Bonaire jak w raju i nawet fakt, że przyjechała tu do pracy, a nie na wakacje, nie mącił tego radosnego nastroju. — Kiedy zaczniemy zdjęcia?

— Jutro z samego rana. Nie będziemy musieli wypływać gdzieś daleko. Znam taką małą zatokę w pobliżu. Rafa jest tam przepiękna — i co najważniejsze — nie jest tam zbyt głęboko, zatem idealne miejsce dla naszych celów.

— Co mam ze sobą zabrać?

— Tylko samą siebie — roześmiał się, a widząc jej przerażoną minę dorzucił szybko: — I oczywiście kostium kąpielowy. Nie jestem tutejszym królem pornografii, już ci mówiłem.

Janey skrzywiła się pociesznie, zaraz jednak spoważniała.

— A co na to Vivian? Wyraziła zgodę? Mam na myśli... Czy nie było jakichś trudności? Nie chciałabym...

— Oczywiście, że nie — przerwał jej zdecydowanie Bob. — Niepotrzebnie się zadręczasz. Ona nie ma zwyczaju kwestionować mych decyzji. — Zamilkł na chwilę, czuł jednak, że jest winien Janey wyjaśnienie. — Vivian i ja prowadzimy wspólnie firmę, choć rozwiedliśmy się już jakiś czas temu. Ona respektuje moje decyzje, a ja jej, pod warun­kiem, że dotyczą wyłącznie firmy. Kiedy się poznaliśmy, „Podwodna przygoda" należała do niej, ale był to tylko jeden podupadły, tkwiący w długach sklep ze sprzętem dla nurków, nie umiejący sprostać konkurencji. Po ślubie zo­stałem jej wspólnikiem. Od pierwszego dnia ciężko pracow­aliśmy, co w końcu zaowocowało utworzeniem całej sieci specjalistycznych sklepów. — Urwał, aby za chwię podjąć na nowo: — Mimo że się rozwiedliśmy, nie chcieliśmy dzielić firmy, choćby z powodu podatków. Obydwoje bez wątpienia stracilibyśmy na tym, więc nie pozostało nam nic innego, jak porozumieć się w kwestiach dotyczących zarządzania. Oczywiście nie obyło się bez pewnych komplikacji, ale to już inna historia.

— Rozumiem — pokiwała głową Janey, choć tak na­prawdę nie wiedziała, co miał na myśli mówiąc o komplikac­jach. Czuła jednak, że nie powinna o to pytać, a przynajmniej nie w tej chwili. Zamiast tego poprosiła przymilnie: — Opo­wiedz mi o sobie, Bob.

— A co chciałabyś wiedzieć?

Właśnie dotarli do małej zatoczki i usiedli na ciepłym piasku plaży.

— Na przykład gdzie się urodziłeś, czy masz rodzeństwo i kiedy poważnie zainteresowałaś się fotografią.

— Urodziłem się w Denver, jestem jedynakiem, rodzice podarowali mi na ósme urodziny aparat fotograficzny i...

— ...i zostałeś znanym fotografem. Oglądałam kilka two­ich zdjęć. Są wspaniałe.

Powiedziała to z oczami wbitymi w białe grzebienie fal rozbijających się z cichym pluskiem o brzeg, unikając jego wzroku. Mogłoby jej przecież przyjść coś głupiego do głowy: ochota, aby pogłaskać go po policzku lub sprawdzić, czy odrastająca broda bardzo kłuje...

— Po prostu udane — skwitował jej zachwyty lekceważą­cym machnięciem ręki. — Chętnie nurkuję i uwielbiam robić zdjęcia pod wodą, to wszystko.

— A firma? W garniturze też ci do twarzy — zauważyła z filuternym uśmiechem.

— Biznesmenem jestem tylko wtedy, gdy naprawdę mu­szę — wyznał. — Uwierz mi, nie cierpię garniturów, od czasu do czasu jednak muszę je wkładać. Ostatecznie wychowuję syna i chciałbym w przyszłości zapewnić mu odpowiednią pozycję, zatem muszę podtrzymywać znajomości w okreś­lonych kręgach. Tylko to może zagwarantować mu w przy­szłości właściwy start.

Siedzieli przez długą chwilę w milczeniu, wreszcie Bob spojrzał na zegarek:

— Czas wracać. Jest jeszcze tyle rzeczy do pokazania, ale przecież jutro też jest dzień.

Wracali tą samą dróżką wiodącą ostrym jak brzytwa grzbietem niegdysiejszej rafy koralowej. W pewnym momen­cie Janey postawiła w niewłaściwym miejscu stopę, w dodatku obutą w lekki sandał, i o mały włos nie zsunęła się w dół, gdyby nie Bob, który idąc z tyłu pochwycił ją w ostatniej chwili.

— Uważaj! — krzyknął zaciskając dłonie na jej talii. Odwrócił ją powoli do siebie i przytulił. — Och, Janey... — wyszeptał pochylając się nad nią.

Dotknięcie jego dłoni sprawiło, że zadrżała z rozkoszy i zastygła w niemym oczekiwaniu. Wiedziała, że chce ją pocałować, czuła to każdą komórką ciała, lecz nagle cof­nął się z pociemniałą nagle twarzą. — Nie chcemy tego, prawda, Janey?

Chcę! Chcę! wołało w niej wszystko wyrywając się do niego. Tak pragnęła, szaleńczo, obłędnie, znaleźć się w jego ramionach, czuć jego zniewalającą, przyprawiającą o zawrót głowy bliskość...

— W każdym razie nie powinniśmy tego robić na rafie koralowej — odparła niepewnie starając się opanować naras­tające w niej rozczarowanie.

Do hotelu wracali w milczeniu.

— Zdjęcia zaczynamy jutro rano — rzekł na pożegna­nie. —- Nie bój się, dotrzymam przyrzeczenia.

Powiedział to tak, jakby chciał przekonać samego siebie. Potem zdjął okulary słoneczne i długo, nieskończenie długo się w nią wpatrywał, a jego wzrok zadawał kłam dopiero co wypowiedzianym słowom...

— Nareszcie jesteś! Gdzie byłaś? Wszędzie cię szuka­łam! — przywitała ją z wyrzutem Hannah.

— Bob pokazał mi wyspę — wyjaśniła Janey unikając spojrzenia przyjaciółki. - - Było przyjemnie.

— Nie wiem, co o tym myśleć — Hannah potrząsnęła bezradnie głową. — Tu każda kobieta szaleje za nim, a ty w ciągu jednego dnia owijasz go sobie wokół małego palca. Jak to zrobiłaś? I nie masz nic więcej do powiedzenia, tylko to zdawkowe „Było przyjemnie"?

— Nie mów głupstw — obruszyła się Janey. — Nikogo nie owinęłam wokół palca, a już na pewno nie Boba. On ma zobowiązania, Hannah, i to wyjaśnia całą sprawę. Sam mi to powiedział.

W drzwiach swojego pokoju stanęła jak wryta. Coś tu się nie zgadzało. Raptem pojęła: brakowało jej rzeczy.

Niemalże w tym samym momencie pojawiła się poko­jówka.

— Panna Lark? Została pani przeniesiona do innego pokoju.

Janey i Hannah wymieniły zdziwione spojrzenia, lecz nie zapytały o powód tej nagłej zmiany. W chwilę potem znalazły się w części budynku najbardziej oddalonej od morza, za to tuż obok ruchliwej ulicy. Nowy pokój Janey był maleńki i więcej niż skromnie umeblowany, a niewielkie okno znaj­dowało się tuż pod żelaznymi schodami.

— Nie rozumiem... — wyjąkała zdezorienowana. Pode­szła do swoich rzeczy złożonych na środku pokoju i rozejrzała się wokoło. — Dlaczego muszę się przenieść? — Niełatwo jej było ukryć rozczarowanie.

Pokojówka patrzyła na nią ze współczuciem.

— Pani Vivian Campion powiedziała, że przez nieuwagę zamieniono pokoje.

— O tak, naturalnie — Janey poczuła ukłucie w sercu. Na moment opuściła ją zwykła odwaga. Powinnam się była domyślić, dodała w duchu.

Gdy pokojówka wyszła, Hannah zaczęła pocieszać przyja­ciółkę.

— Nic sobie z tego nie rób! Jest po prostu zazdrosna o twoją młodość i urodę. Zresztą ten pokój wcale nie jest taki zły. Może z drugiego okna będziesz miała ładniejszy widok. — Podeszła i odsunęła zasłonę, a na jej twarzy pojawił się wyraz niedowierzania. Stała tak wpatrzona w ustawione tuż pod oknem, przeładowane odpadkami kontenery, wresz­cie odwróciła się i czyniąc teatralny gest rzekła: — A nie mówiłam? Wspaniały, prawda?

Janey roześmiała się z przymusem, chwyciła poduszkę i cisnęła nią w Hannah.

— Jakże możesz być taka okrutna i stroić sobie ze mnie żarty? — spytała w tym samym tonie. Nie jest ci przykro, że będę mieszkać w tym... tym...

— ... lochu? — podpowiedziała Hannah. — Moja ty bie­daczko, nie spodziewaj się za wiele współczucia z mojej strony. Musi ci wystarczyć, że zawróciłaś w głowie przystojnemu Bobowi Campionowi, do którego wzdychają niemal wszystkie kobiety na tej wyspie — krzyknęła odrzucając poduszkę.

Janey chwyciła ją zręcznie w locie i przycisnęła do piersi.

— To nie jest zabawne, Hannah. Nic takiego nie robię, a wydaje mi się, że pani Campion będzie dla mnie problemem.

— Nie masz co się martwić, skoro nie zależy ci na Bobie. A może źle cię zrozumiałam? — przekomarzała się z nią przyjaciółka.

— Niestety jest moją szefową — odparła niechętnie Janey rzucając się na niezbyt zachęcające łóżko. Naraz zrozumiała, że nie ma sensu wmawianie Hannah — i samej sobie — że nie czuje nic do Boba.

— Hannah, muszę ci coś wyznać. Jestem o krok od zakochania się w tym mężczyźnie na śmierć i życie.

— Nie mów! — Hannah nagle spoważniała. — Jeśli naprawdę zakochasz się w Bobie, a moim zdaniem to się już stało, nie daj się nikomu od tego odwieść. Niektóre rzeczy trzeba brać takimi, jakie są. Może to rzeczywiście jedyne wyjście dla ciebie?

5

Bajeczny ranek, pomyślała Janey siedząc naprzeciw Han­nah przy śniadaniu. Morze połyskiwało w słońcu, lekka bryza szeleściła w koronach palm, a z tarasu restauracji rozciągał się wspaniały widok. Poprzedniego wieczoru, rozżalona decyzją Vivian, położyła się wcześniej spać i teraz, w ciemnoróżowych szortach i odpowiednio dobranym podkoszulku sprawiała wrażenie radosnej i wypoczętej. Powodem tego było pod­niecenie błyszczące w jej oczach. Tego dnia miała przecież nurkować z Bobem. Wprost nie mogła się tego doczekać.

— Ależ tu pięknie! — rzekła. — Tak się cieszę, że jestem na Bonaire.

— A tak długo cię trzeba było przekonywać, zanim podjęłaś decyzję — zauważyła zgryźliwie Hannah, kiwając jednocześnie na rosłego blondyna, aby do nich podszedł.

— Tom Bradley, instruktor od nurkowania i największy podrywacz na wyspie — przedstawiła go, gdy przysiadł się do ich stolika. — Miej się przed nim na baczności — dodała ostrzegawczo.

— Tak, kobiety na mnie lecą. Każdą zachęcam do nauki nurkowania i w ten sposób przyczyniam się do rozwoju turystyki w tym rejonie — usprawiedliwiał się ze śmiechem.

W takim wesołym nastroju kończyli śniadanie, gdy nie­oczekiwanie podeszła do ich stolika Vivian, skinęła wszystkim chłodno głową, po czym zwróciła się do Janey:

— Dzień dobry. Mogłabym z panią chwilę porozmawiać? Janey była tak zaskoczona, że filiżanka z kawą, którą właśnie podnosiła do ust, niebezpiecznie zadrżała w jej ręce, więc co prędzej odstawiła ją na stolik.

— Oczywiście — wstała siląc się na uśmiech. — Dokąd pójdziemy?

— Na plażę.

W świetle poranka Vivian wyglądała na zmęczoną, spra­wiając wrażenie osoby starszej, niż była w istocie. Nie zadała sobie trudu, aby nałożyć na twarz staranny makijaż, więc zmarszczki wokół jej oczu i ust widać było w całej okazałości.

— Muszę panią przeprosić za tę historię z pokojem — od razu przystąpiła do rzeczy. — Wróci pani do apartamentu, pokojówka pomoże pani w przeprowadzce.

Dobra nowina, pomyślała Janey, ale co to wszystko ma znaczyć?

Nie rozumiem... — szepnęła z trudem patrząc pytająco na Vivian.

— Wierzę pani. Ja sama nie rozumiem, dlaczego to zrobiłam, ale mimo wszystko spróbuję się pani wytłumaczyć.

Usiadły na piasku. Vivian milczała przez chwilę zapat­rzona w dal.

— Kocham Boba — zaczęła wreszcie. — Rozwiódł się ze mną, bo piłam. Spyta pani, po co to mówię. Wczoraj w samolocie pani była świadkiem, jak się wstawiłam. Musi się pani liczyć z konsekwencjami, jeśli pani komukolwiek o tym szepnie... — Popatrzyła twardo na Janey, ale jej głos zdradzał wewnętrzną udrękę. — Po rozwodzie opamiętałam się, spę­dziłam nawet cztery tygodnie w Kalifornii na kuracji od­wykowej. Wyleczyłam się z alkoholizmu, albo prawie się wyleczyłam. Błagałam Boba o wybaczenie, chciałam do niego wrócić. Upadłam na kolana przed własnym mężem, Janey. Chciałam go odzyskać — jego i naszego syna.

Z jej piersi wydobył się głuchy szloch. Dopiero po chwili mogła mówić dalej:

W końcu Bob był gotów dać mi jeszcze jedną szansę. Zawarliśmy układ: Jeśli przez dwa lata nie będę piła, znów się ze mną ożeni. To było niemal dokładnie przed dwoma laty.

— Ale wczoraj...

— Tak, wiem. Przez długi czas udawało mi się nie pić... a potem zaczęłam od nowa. Potajemnie. I ciągle sobie obiecywałam, że to ostatni raz, że na pewno przestanę... Tak było w czasie lotu do Miami. Kiedy zobaczyłam panią wczoraj w towarzystwie Boba, załamałam się. Była pewna, że opowie mu pani wszystko, gdy tylko skojarzy go z moją osobą. Po scenie na pirsie zostawiłam Jasona opiekunce i zamknęłam się z butelką w swoim pokoju. To stamtąd wydałam polecenie, aby przeniesiono panią do najnędzniejszego pomieszczenia w całym hotelu, lecz dziś rano zdążyłam się już zawstydzić mego posunięcia.

— Już wszystko dobrze — Janey pogłaskała dłoń Vi­vian. — Rozumiem panią i nie gniewam się.

Vivian posłała jej zrozpaczone spojrzenie.

— Jeszcze z jednego muszę się pani wytłumaczyć, zresztą to nietrudno zgadnąć. Jestem zazdrosna... Sposób, w jaki Bob na panią patrzy, powiedział mi wszystko.

— Ale... ale pomiędzy nami naprawdę nic nie ma, proszę mi wierzyć — wyjąkała Janey. Nic oprócz tego, że gdy na siebie patrzymy, powietrze naokoło w mgnieniu oka zaczyna pulsować i niemal słychać trzask wyładowań elektrycznych, dodała w duchu unikając spojrzenia Vivian.

Przez moment panowała cisza.

— Niech go pani zostawi w spokoju, Janey. Chcę go odzyskać — koniecznie. Także z powodu Jasona. On kocha nas obydwoje.

— Cóż mam powiedzieć? Nie mogę przyrzec, że będę schodziła panu Campionowi z drogi, bo to niemożliwe, ale zapewniam panią, że nasze spotkania będą miały charakter czysto zawodowy. A teraz muszę się już pożegnać — wstała otrzepując szorty z piasku. — Dzięki za szczerość.

— Przyjemnego dnia — krzyknęła jeszcze za nią Vivian. „Przyjemnego dnia!" Do reszty mi go zepsuła, ta biedna kobieta o smutnej twarzy. Jakże teraz ona. Janey, mogła spotykać się z Bobem? Byłoby to grubiaństwem, zagraniem nie fair... Zresztą co tam, Bob i tak nie jest dla niej!

Najgłupsze wszakże było to, że wszystko się w niej buntowało przeciwko takiemu stwierdzeniu. Potrząsnęła bezradnie otę­piałą, pękającą z bólu głową, pytając samą siebie, dlaczego życie musi być tak strasznie skomplikowane... Kiedy wróciła, przy ich stoliku siedział Bob.

— No i co, dobrze spałaś mimo szumu morza tuż za oknem? — powitał ją wesoło.

A więc nic nie wiedział! Janey kopnęła przyjaciółkę pod stołem w nogę, aby się nie wygadała.

— Wspaniale — uśmiechnęła się do niego. — Kiedy wyjeżdżamy?

— Najlepiej zaraz.

— Jestem gotowa — zerwała się podnosząc torbę plażo­wą stojącą przy jej krześle. Spojrzenie Boba prześliznęło się po niej z góry na dół i przysięgłaby, że w jego oczach odkryła płomień pożądania. A może sobie tylko to wmawiam? — Mam wszystko, co będzie potrzebne.

— Owszem, masz — potwierdził Bob błyskając w uśmie­chu zębami. — Idziemy.

Kiedy opuszczali restaurację, nawet mimochodem się nie dotknęli, a jednak jakaś dziwna siła pchała ją ku niemu. Przyciągał ją jak magnes, a musiało to brać się stąd, że pragnął jej tak jak ona jego, teraz nie miała już wątpliwości. Zamknęła na moment oczy usiłując się uspokoić. Boże, co mam robić, teraz gdy już wiem wszystko, bo Vivian mi powiedziała?!

Kiedy niewielki jeep, wyładowany sprzętem do nurkowa­nia i akcesoriami fotograficznymi, sunął bulwarem, Janey porzuciła smętne rozmyślania, dając się porwać radosnemu nastrojowi.

— Znów będę nurkować! — zawołała z radością. Bob, ubrany w biały podkoszulek i niebieskie kąpielówki, siedział niedbale rozparty za kierownicą.

— Wygląda na to, że nie rozpaczasz po niedoszłym do skutku miodowym miesiącu z Jerrym Boswellem — rzucił żartobliwie.

Spojrzała na niego zaskoczona.

— Jak to się stało, że nawet zapamiętałeś jego nazwisko?

— Nie zapominam niczego, co bezpośrednio dotyczy ciebie — odparł ze wzrokiem na powrót utkwionym w jezd­nię. — Przypuszczam, że masz przynajmniej z dwunastu mężczyzn w odwodzie, którzy tylko czekają, aby zająć miejsce Jerry'ego.

To chyba zazdrość przez niego przemawia, ucieszyła się w duchu czując, że jej serce zaczyna bić szybciej.

— Właściwie nie — rzekła jakby mimochodem, zapat­rzona w przestrzeń. — Zbyt długo chodziłam z Jerrym, więc moi znajomi nie mieli wątpliwości, że kiedyś się pobierzemy. Wstyd się przyznać, ale nigdy nie miałam innego chłopca, zawsze był tylko Jerry.

— To musiało być nudne — skrzywił się Bob.

— I było — roześmiała się. — Dopiero teraz to zro­zumiałam. Może zresztą właśnie dlatego tu jestem — aby nadrobić stracony czas.

Bob milczał przez chwilę, a potem spytał cicho:

— A jak chcesz się do tego zabrać? Zastanawiała się przez moment, wreszcie rzekła:

— Nie wiem... naprawdę nie wiem. Muszę najpierw zdecy­dować, czego oczekuję od życia. Przedtem, z Jerrym, wszystko było jasne: chcieliśmy się pobrać, kupić dom w willowej dzielnicy, mieć dzieci... przecież wiesz. Teraz jest całkiem inaczej. Kto wie, czy nie czułabym się szczęśliwsza w małej chatce tu, na tej wyspie? Mogłabym co dzień nurkować...

— Niezła myśl — pochwalił Bob ze śmiechem. — Na śniadanie jadłabyś banany, a na kolację orzechy kokosowe. A czy mówiąc, że chcesz nadrobić stracony czas, nie myślałaś o znalezieniu nowych wielbicieli?

— Może myślisz, że zrobię wszystko, aby każdego wie­czoru iść z kim innym do łóżka? — prychnęła gniewnie. — To na pewno nie ja!

— Chyba rzeczywiście nie... — szepnął w zamyśleniu, a zaraz potem roześmiał się cicho: — Masz wszystko, czego potrzebuje kobieta: piękną twarz, rewelacyjną figurę, wspa­niałe włosy. Za takimi jak ty mężczyźni szaleją. Nie ruszysz nawet palcem, nie będziesz tracić czasu na zastanawianie się, jak tego dokonać, a już ten, którego wybierzesz, znajdzie się u twych stóp. To niepojęte, Janey — potrząsnął głową — wyglądasz jak miss świata, jesteś jak żadna inna wyposażona w broń, która ułatwia kobiecie osiągnąć cel, ty jednakże nie robisz z niej użytku. Dziwna z ciebie dziewczyna.

— A... lubisz mnie taką, jaka jestem? — Od razu pożało­wała tych słów. Przecież to zabrzmiało jak wyzwanie!

Zacisnął wargi i wyglądało na to, że nie odpowie, lecz w końcu nie wytrzymał:

— Do licha, szaleję za tobą jak wszyscy inni — wybuch­nął. — Świerzbią mnie ręce, aby głaskać twoją jedwabistą skórę i... — Wpatrzył się w nią, jakby czekając, co na to powie, a że milczała, ciągnął dalej: — Tęsknię za tobą... pragnę cię kochać... kochać, kochać... lecz okoliczności na to nie pozwalają. A więc nasze kontakty pozostaną, jak uzgod­niliśmy, na gruncie czysto zawodowym. — Milczał przez chwilę, wreszcie powiedział, jakby zadowolony, że ma powód do zmiany tematu: — Dojeżdżamy. Trzymaj się mocno.

Jeep zjechał z szosy i zaczął podskakiwać na zakurzonej polnej drodze. W chwilę potem dotarli nad małą zatokę okoloną palmami i pasmem białej plaży. Morze było spokoj­ne, tylko z rzadka tu i tam piasek liznęła niewielka fala.

— Jaka piękna zatoka — Janey rozglądała się urzeczo­na. — Tu będziemy nurkować?

— Tak, na wprost brzegu jest rafa. — Bob zeskoczył na ziemię i zaczął wyładowywać przywieziony sprzęt. — Nie musimy daleko wypływać, aby zrobić dobre zdjęcia.

— Co mam robić?

— Ty? — Wskazówki, jakie potem nastąpiły, brzmiały tak sucho i rzeczowo, że Janey trudno było uwierzyć, iż pochodzą od człowieka, który przed chwilą właściwie wyznał jej miłość. — Zostaw swoje rzeczy na plaży. Włóż skafander. Zrobię ci najpierw zdjęcie w pełnym rynsztunku. Potem... —obrzucił ją uważnym spojrzeniem. — Wzięłaś kostium ką­pielowy?

— Mam go na sobie. — Zrobiło jej się przykro, że Bob tak doskonale panuje nad swymi uczuciami. Widać zdecydował się nie pozwolić, aby zawładnęła nim namiętność odbierając zdol­ność trzeźwego myślenia. Z pewnością tak było lepiej, ale ciężko jej przyszło pogodzić się ze świadomością, że utraciła Boba, zanim jeszcze tak naprawdę coś się między nimi zaczęło.

— Potem sfotografuję cię w bikini. Nie wpadniesz w pani­kę, gdy znajdziesz się w odległości paru centymetrów od aparatu tlenowego?

Zmusiła się do uśmiechu.

— Przecież ci mówiłam, że mam licencję instruktorską. Na pewno nie wpadnę w panikę.

— Zobaczymy — pokiwał głową sceptycznie. — Gdybyś wiedziała, jakie trudności miałem z fotomodelkami... Zresztą mniejsza o to. Chodźmy.

Poukładała sprzęt do nurkowania rzędem na plaży, zrzu­ciła podkoszulek i zsunęła szorty, po czym obejrzała się na Boba, ciekawa jego reakcji. Czyżby naprawdę tak dobrze panował nad sobą, jak to się wydawało? W końcu nigdy jeszcze nie widział jej w takim skąpym stroju. Sama stwier­dziła przed lustrem, że jest jej w nim do twarzy, czarny jedwabisty materiał dodawał blasku jej nieskazitelnej skórze, a zarazem podkreślał przepych blond włosów i wspaniałe kształty. Niezdecydowana obracała w rękach skafander, nie mając na razie ochoty go wkładać, lecz Bob, zajęty przygoto­wywaniem sprzętu, nie zwracał na nią uwagi. W końcu zawołała zniecierpliwiona:

— Tak będzie dobrze? Podniósł na moment wzrok.

— Hmm, dobrze, Janey. Ale nie przyjechaliśmy tu, żeby się opalać, więc włóż skafander.

Zagryzła wargi. Jeśli Bob tak łatwo uporał się z uczucia­mi, to i ona to potrafi. Pospiesznie wskoczyła w niebiesko-żółty skafander, dociągnęła rzemyki i zapięła sprzączki.

— Jestem gotowa — zawołała.

— W porządku. — Pomógł jej załadować na plecy pojem­nik z tlenem i przytrzymał go, aż dopasowała nadmuchiwaną kamizelkę ratunkową, potem sam włożył skafander, umoco­wał aparat tlenowy i oświadczył: — Najpierw musimy przy­zwyczaić się do wody.

— Dobrze. — Włożyła maskę, zamocowała rurkę do oddychania, a wokół bioder pas z balastem, wreszcie trzy­mając płetwy w ręku weszła do wody, rozkosznie ciepłej, delikatnie pieszczącej ciało. Gdy woda sięgała jej do talii, nałożyła płetwy, objęła wargami ustnik aparatu tlenowego i wśliznęła się pod powierzchnię wody. Wreszcie nadszedł moment, na który tak czekała!

Kiedy znaleźli się jakieś trzydzieści metrów od brzegu, stopniowo zaczęła wypuszczać powietrze z kapoka i trzy­mając się w pobliżu Boba schodziła coraz niżej. Parę razy zadzwoniło jej w uszach, musiała więc się zatrzymać, prze­łknąć ślinę i odczekać, aż przyzwyczai się do ciśnienia, ale poza tym wszystko inne szło jak z płatka.

Krystalicznie czysta woda pozwalała widzieć na odległość mniej więcej sześćdziesięciu metrów, a było co oglądać. Otoczył ją fascynujący, radujący oczy wszelkimi możliwymi barwami świat rafy koralowej. Widziało się tu koralowce we wszystkich możliwych odcieniach i kształtach: szkarłatne, żółte, brązowe, białe, lila, różowe, zielone, a nawet czar­ne, przypominające kolumny, kwiaty lub liście, muszle ślima­ków i wachlarze. Nie zabrakło tu też gąbczaków mieniących się rozmaitymi kolorami i prezentujących najdziwaczniejsze formy.

Bez trudu, przy minimalnym nakładzie sił schodzili niżej i niżej. Obok przemykały ławice barwnych ryb, jakie więk­szość ludzi ogląda tylko w akwarium... Raz po raz trącała Boba chcąc zwrócić jego uwagę na jakiś okaz tego świata cudów, a on odpowiadał jej za pomocą kciuka i palca wskazującego, rozstawionych w sygnale używanym przez nurków, a oznaczającym, że wszystko w porządku. Szkoda, że pod wodą nie da się rozmawiać, pomyślała. Było przecież tyle do powiedzenia...

Wreszcie dotarli do niemal pionowego podwodnego urwi­ska, opadającego w wodną otchłań. Rzut oka na głębokościomierz potwierdził, że zeszli już na głębokość trzydziestu metrów. W tym momencie uczuła na ramieniu dłoń, od­wróciła się i zobaczyła obok siebie Boba dającego jej znak, że ma wypłynąć na powierzchnię.

— Było cudownie! — uśmiechnęła się do Boba, gdy już mogła zdjąć maskę. — Sprawiło mi to niesamowitą przy­jemność.

— Cieszę się. Muszę przyznać, że doskonale radzisz sobie pod wodą — powiedział z uznaniem. — A teraz do roboty.

Janey została w wodzie, a Bob wyszedł na brzeg, aby po chwili wrócić ze specjalnym aparatem fotograficznym przy­stosowanym do robienia zdjęć pod wodą, a zaopatrzonym w wielką lampę błyskową.

— Zanurkujemy jeszcze, ale nie zejdziemy już tak głębo­ko. Rób dokładnie to samo co za pierwszym razem: pływaj, wskazuj na koralowce, ryby, obojętnie na co, po prostu zachowuj się naturalnie.

Janey skinęła głową, wsadziła przewód od aparatu tleno­wego do ust i zanurkowała, trzymając się jednakże, tak jak życzył sobie tego Bob, tuż pod powierzchnią. Podpływała raz tu, raz tam, próbowała chwytać przepływające ryby, dotykała koralowców. Bob płynął tuż za nią robiąc jej zdjęcia z góry, z dołu i pod wszelkimi możliwymi kątami. Co dwie, trzy minuty kontrolował jej aparat tlenowy, wreszcie dał znak, że wychodzą na powierzchnię.

— Dobrze było? — spytała Boba. gdy znaleźli się na plaży.

— Świetnie. Masz zadatki na znakomitą fotomodelkę. Zrobiłem kilka ciekawych ujęć, ale to jeszcze nie jest to, co zaplanowałem na okładkę folderu. Dam ci chwilę odpocząć i zaczniemy od nowa. Tym razem będzie trudniej.

— Nie ma sprawy. — Wiedziała, że musi pozostać jakiś czas na powierzchni, aby nie nabawić się choroby kesonowej, a jak długo to miało potrwać, mogła wyczytać z noszonej przy sobie zwyczajem nurków tabeli z wykresami czasu i głębokości.

Zdjęła skafander, rozłożyła na piasku ręcznik i strząsnąwszy wodę z włosów zwróciła twarz ku słońcu.

Właśnie nadszedł Bob z termosem kawy i kanapkami, w któ­re zapobiegliwie zaopatrzył się w hotelu... Zrzucił skafander i usiadł obok. Podając jej kubek z kawą wskazał na jej bikini.

— Gdzie to przechowujesz? W naparstku?

— Chcesz przez to powiedzieć, że mój kostium kąpielowy jest wyjątkowo skąpy, prawda? — spojrzała na niego spod oka. — Czyżby tak bardzo cię podniecał widok nagiej skóry?

— Jakoś spróbuję się opanować — wybuchnął śmie­chem. — A jeśli już mowa o nagiej skórze, czy pomyślałaś o kremie ochronnym?

— Nie...

Bob wstał, podszedł do jeepa i za chwilę wrócił z butelką jakiegoś płynu.

— Twoje szczęście — powiedział krzywiąc się zabaw­nie — że zawsze mam pod ręką coś, co może ochronić półnagie, lekkomyślne damy przed dotkliwym oparzeniem. — Odkręcił zakrętkę, wylał na dłoń odrobinę olejku i zaczął nim delikatnie nacierać plecy Janey.

Odchyliła się do przodu i zamknęła oczy, zatracając się w cudownym uczuciu wywołanym dotknięciem jego rąk.

— Och, jak dobrze...

— Zawsze do usług, madame — rzucił niemal drwiąco, lecz gdy potem przez nieuwagę dotknął jej piersi, co prędzej cofnął rękę.

Uśmiechnęła się do siebie w duchu. A więc jednak nie jest taki zimny, choć tak bardzo stara się panować nad sobą! Odrzuciła włosy do tyłu i obejrzała się.

— Co się stało? — wpatrzyła się w niego, udając, że nie wie, o co chodzi.

— Nic — odparł sucho. — Próbuję tylko dotrzymać przyrzeczenia. Zresztą na nas już czas. Zrobimy tak: poczekasz parę minut, dając mi w ten sposób czas na ustawienie aparatu tam na dole, a potem zejdziesz pod wodę, niedaleko, jakieś dziesięć metrów stąd. Włóż maskę, jeśli chcesz. Na dole ją zdejmiesz. Wszystko inne zostawisz tutaj. Wezmę twój aparat tlenowy, zresztą w razie potrzeby możesz skorzystać z mojego.

— Naturalnie. A co z balastem?

— Ach tak, byłbym zapomniał. Musi ci wystarczyć nie­wielki balast u kostek nóg. To wszystko, co będziesz miała na sobie — oczywiście oprócz kostiumu kąpielowego.

— A jakie mam przybierać pozy?

— Rób dokładnie to co przedtem. Wszystko jasne? — rzucił przez ramię kierując się do samochodu.

Naraz ogarnęło ją uczucie, że niesprawiedliwie oceniła Boba.

— Jeszcze jedno — podniosła się z piasku patrząc na niego z powagą.

— O co chodzi?

— Muszę... muszę się usprawiedliwić.

— Naprawdę? — zawrócił i podszedł do niej zdziwiony.

— Podejrzewałam, że chodzi ci o mój akt, ale teraz już wiem, że cię źle osądziłam i przepraszam za to.

Zatrzymał się tuż przed nią i podniósł rękę, jakby chciał ją pogłaskać, lecz nie uczynił tego.

— Nie musisz się usprawiedliwiać, Janey. Szczerze mó­wiąc, dałbym wszystko, aby móc zrobić twój akt, nawet nie wyobrażasz sobie, jak mi na tym zależy. Ale nie będę cię o to prosił, bo obawiam się, że mnie źle zrozumiesz. Jakże mam ci wytłumaczyć, że w takich wypadkach patrzę oczyma foto­grafa nie mając żadnych ubocznych myśli? — Uniósł dło­nie. — Nie będę cię o to prosił. Na wypadek jednak, gdybyś przypadkiem zmieniła zdanie, przysięgam, że nikt nie zobaczy tych zdjęć. Na twoje życzenie trzymałbym je pod kluczem, choć oczywiście chętnie zrobiłbym z nich użytek, i nikt nie miałby do nich przystępu.

Serce Janey biło jak oszalałe. Była już teraz absolutnie pewna, że Bob nie patrzyłby na nią jak na każdą inną fotomodelkę. Może i próbowałby, ale by mu się to nie udało!

— Nie ma sensu rozmawiać o czymś, co się nigdy nie zdarzy — oświadczyła przekornie.

— To ty zaczęłaś. — Odchodząc rzucił jeszcze ze śmie­chem: — Nigdzie nie jest napisane, że nie wolno ci zmienić zdania, nie zapominaj o tym.

W parę minut później podpłynęła do miejsca, gdzie Bob zszedł pod wodę z aparatem fotograficznym i resztą ekwipun­ku. Włożyła maskę, wzięła potężny haust powietrza i zanur­kowała. Zgodnie z przyrzeczeniem Bob czekał na nią na głębokości mniej więcej dziesięciu metrów. Może sądził, że tego nie potrafię, myślała z zadowoleniem opływając go szero­kim łukiem i machając ręką. Pokażę mu co potrafię! Ostroż­nie, co kilka sekund, wypuszczała z płuc powietrze, a kiedy były już niemal puste, podpłynęła do aparatu tlenowego przygotowanego dla niej przez Boba i napełniła je na nowo.

Bob dał znak, aby zdjęła maskę, wskazując przy tym na las olbrzymich wachlarzowatych koralowców, kołysanych łagodnie przez wodę. Zrobiła, jak sobie życzył. Miała na sobie teraz tylko bikini i ciężarki u kostek. Podpłynęła do wskaza­nego miejsca wykonując harmonijne gesty, zerkała kokieteryj­nie spomiędzy koralowców, próbowała łapać ręką jaskrawo ubarwione ryby, oglądała olbrzymią muszlę — z ciągnącą się za nią falą złotych włosów unoszonych przez wodę, tak lekka i zwinna, jaką nigdy nie mogła być na stałym lądzie.

Wdychając znowu tlen z aparatu Boba zrozumiała naraz, dlaczego tak się podoba to, co w tej chwili robi. Świadomość, że Bob patrzy na nią wrażliwym na piękno okiem artysty, podniecała ją w osobliwy sposób, każąc dać z siebie wszystko...

Wiedziona jakimś wewnętrznym nakazem, zwróciła się ku niemu przybierając uwodzicielską pozę, jak gdyby chciała przywieść go do tego aby odłożył aparat i wziął ją w ramio­na. Wtedy nieoczekiwanie uczuła, że musi koniecznie musi zdjąć bikini...

Zrób to! szeptał wewnętrzny głos. W tej przejrzystej wodzie nic nie może być niemoralne, zakłamane czy brudne! Nie było jednego znaku od Boba, nic, co wywierałoby na nią presję. Nie myśl o tym, po prostu zrób, co ci dyktuje serce! Podniosła palec wskazujący dając Bobowi znak, aby zaczekał po czym sięgnęła do zapięcia na plecach, odpięła je i miękkim ruchem ściągnęła górną część kostiumu. Z resztą poszło jeszcze łatwiej. Bob chwycił obie części stroju i dał znak. Skinęła głową z uśmiechem, przeklinając w duchu maskę na jego twarzy, z powodu której nie mogła widzieć miny, z jaką robi jej zdjęcie za zdjęciem.

Jeszcze nigdy w życiu nie pływała nago. Co za wspaniałe uczucie! Czuła się taka lekka i wolna, że postanowiła robić to w przyszłości.

Naraz zobaczyła przed sobą połyskującą intensywną czer­wienią rybę, która wpatrywała się w nią nieruchomymi oczami. Z uśmiechem na ustach wygięła się wdzięcznie do tyłu próbując jej dosięgnąć, i wtedy nastąpił błysk flesza. Ryba zniknęła w głębinie, a Bob dał Janey znak, aby wyszła na powierzchnię. Był już najwyższy czas.

Podpłynęła szybko do aparatu, zaczerpnęła świeżą porcję tlenu, wyjęła Bobowi z ręki bikini, które jej podsunął, i wynu­rzyła się. Z głową nad wodą włożyła co prędzej kostium kąpielowy i skierowała się do brzegu, nie mogąc doczekać się momentu, kiedy Bob jej podziękuje. Z pewnością jest za­chwycony!

Kiedy siedziała na plaży wpatrując się w miejsce, gdzie powinien się ukazać, uświadomiła sobie naraz w całej rozciąg­łości, co zrobiła. Dałam się fotografować nago, ja, Janey Lark! Owa myśl była tak przerażająca, że cała jej euforia zniknęła tak szybko, jak przed chwilą koralowa ryba, a jej miejsce zajęło uczucie przygnębienia. Co Bob sobie o niej pomyślał? Że chciała go uwieść? Jeśli tak, to chyba trafił w sedno, a dowód na to tkwił w aparacie fotograficznym i czekał na wywołanie.

Zobaczyła wynurzającego się Boba. W chwilę potem brnął już w jej kierunku przez piasek plaży. W pośpiechu wciągnęła szorty i podkoszulek. Przedstawienie skończone, myślała ze smutkiem. Co powinnam teraz zrobić? Wykręcić film z apara­tu? A co będzie, jeśli Bob zacznie się śmiać albo robić jakieś ironiczne uwagi? Wtedy biada mu, po prostu go zabije!

Bob najwyraźniej się nie spieszył. Odłożył ostrożnie apa­rat, potem zdjął z ramion pojemnik z tlenem, w końcu rzekł bez uśmiechu, jakby od niechcenia:

— Dzięki, Janey. Jestem pewien, że zrobiłem co najmniej kilka dobrych zdjęć. Wiesz, że masz talent?

— Naprawdę? — Nie odważyła się podnieść na nie­go oczu, najpierw musiała zapanować nad roztrzęsionymi nerwami.

— Naprawdę masz — powtórzył, po czym uklęknął na piasku składając sprzęt. Już mu na mnie nie zależy, jęknęła w duchu, a na tę myśl jej serce ścisnęło się boleśnie.

— Wracamy — powiedział obojętnie. — Dziś po połu­dniu mam zajęcia z nurkami.

A więc to wszystko... Po tym poranku, po wszystkim, co się stało, on się spieszył, nic więcej. Ten pośpiech ją zranił. Była zła na siebie i rozczarowana. Jak mogła być taka głupia?!

Pomogła mu załadować sprzęt do jeepa. Odbyło się to w ciszy, gdyż Bob nie zdradzał jakiejkolwiek ochoty do rozmowy, a ona nie śmiała się narzucać. Czuła się podle, licząc tylko na to, że Bob dotrzyma słowa i nie opublikuje zrobionych właśnie zdjęć. Ale właściwie dlaczego nie miałby zmienić zdania? Przecież ona sama to zrobiła! Nie do pomyś­lenia, gdyby te fotografie miały stać się własnością publiczną i trafić do jej domu rodzinnego w Colorado...

Jazda ciągnęła się w nieskończoność. Janey siedziała blada, z zaciśniętymi wargami, przeklinając swoją głupotę, Bob także był zatopiony w myślach. Odetchnęła z ulgą, gdy wreszcie zajechali przed hotel. Gdy oddali do magazynu sprzęt, spojrzała pytająco na niego:

— Mogę się wybrać dziś po południu z nurkami?

— Co mówisz? — sprawiał wrażenie roztargnionego. — Tak, naturalnie. Najlepiej umów się z Hannah. Musisz od­począć, miałaś przecież takie wyczerpujące przedpołudnie. Pracę w sklepie zaczniesz jutro z samego rana.

— W takim razie do zobaczenia powiedziała smutno sięgając po torbę plażową. Odchodząc potknęła się i o mało nie upadła, lecz on tego nie zauważył.

To koniec! Wyszłam na kompletną idiotkę! Załamana do reszty, uginając się pod ciężarem wyładowanej torby, do­brnęła do wejścia. W hotelowym hallu od razu natknęła się na Hannah.

— Cześć, mam dla ciebie dobre nowiny. Odzyskałaś swój stary pokój. Twoje rzeczy już tam są.

— Cieszę się — odparła beznamiętnie Janey.

— Co się stało? — Hannah przyjrzała się jej z nie­pokojem.

— Później ci powiem.

Gdy znalazły się w pokoju, zostawiła torbę koło drzwi i rzuciła się na łóżko.

— No, powiedz wreszcie — ponaglała przyjaciółka.

— Sama nie wiem... Wszystko było dobrze, dopóki się nie rozebrałam.

Zaciekawiona Hannah przysunęła bliżej krzesło.

— I co?

Janey opisała wydarzenia przedpołudnia, zaczynając od rozmowy z Vivian, a zakończyła westchnieniem:

— Na samym końcu był jakiś taki dziwny, prawie w ogó­le ze mną nie rozmawiał. Możesz mi powiedzieć dlaczego?

—- Nie wiem — wzruszyła ramionami Hannah. — Nie zaprzątaj sobie tym głowy, mówię ci. Prawdopodobnie nie umie się uwolnić od swojej byłej żony. Nie trać na niego czasu, jest przecież tylu innych...

Janey już-już miała wykrzyczeć, że dla niej nie liczy się nikt inny, że po tych dwóch przeżytych w tak krótkim czasie rozczarowaniach w ogóle nie chce słyszeć o mężczyznach, ale w porę doszła do wniosku, że nie ma sensu litować się nad sobą, powiedziała więc tylko:

— Święta racja. Ale co mam teraz robić?

Hannah wstała z krzesła mierząc przyjaciółkę kpiącym spojrzeniem.

— Najlepiej spędź resztę dnia w pokoju. Co właściwie innego miałabyś robić? Szukać rozrywek? Przecież cała wyspa roi się od obrzydliwych, nudnych typów. Żaden ci się nie spodoba, ręczę za to.

— Zrozumiałam — rozchmurzyła się nieco Janey. — Kie­dy wypływacie?

— O pierwszej — Hannah była zadowolona, że jej słowa odniosły skutek. — Do obiadu mamy jeszcze trochę czasu, a po południu, moja kochana, zobaczysz najpiękniejsze za­kątki podwodnego raju i gwarantuję, że od razu poczujesz się lepiej.

Hannah miała rację. Popołudnie spędziły rozkoszując się słońcem i morzem. Woda była bajecznie ciepła, a nastrój wśród amatorów nurkowania wspaniały. Ostatecznie wszyscy przyjechali tu, aby przeżyć coś pięknego, a przy okazji dobrze się zabawić.

Po ostatnim zanurzeniu poszły w ruch puszki z piwem i torebki z prażoną kukurydzą, a towarzyszyły temu śmiechy i z werwą opowiadane dowcipy. Janey wracała w doskonałym humorze. Postarał się o to Tom i jeszcze paru innych młodych mężczyzn, o których można było powiedzieć wszystko, tylko nie to, że nie są atrakcyjni.

Hannah namawiała wszystkich do udziału w wieczorku tanecznym, mającym się odbyć jak co wieczór na olbrzymim tarasie, hotelu.

— Długo to będzie trwało? — spytała Janey.

— Tak długo, jak ty tam będziesz — zapewnił skwapliwie Tom i gdyby nie to, że jej myśli nieodmiennie krążyły wokół Boba, na pewno odpłaciłaby mu promiennym uśmiechem...

6

Wieczorek taneczny był imprezą towarzyską, na której obowiązkowo spotykali się wszyscy. Janey przygotowywała się do niego wyjątkowo starannie, myśląc przy tym cały czas o Bobie. Stała teraz przed lustrem w białej, falującej przy każdym ruchu sukience na wąziutkich ramiączkach, owład­nięta jednym pragnieniem: chciała go olśnić, zauroczyć, spra­wić, aby nie widział poza nią żadnej innej kobiety. Czy zauważy? I czy w ogóle przyjdzie?

Niedługo potem siedziała w otoczeniu młodych mężczyzn. Kilku z nich poznała po południu, gdyż byli w grupie penetrującej rafę koralową, dwaj inni pracowali jako obsługa sklepu ze sprzętem do nurkowania, a wszyscy bez wyjątku sprawiali wrażenie wysportowanych i lubili towarzystwo.

Janey rozkoszowała się zachodem słońca i nieskrępowaną, wesołą atmosferą wieczoru. Ubiegających się o jej względy Toma i Jeffeya, urzędnika z Nowego Jorku, zaszczycała od czasu do czasu uśmiechem, lecz nie dała się na dłużej wciągnąć w rozmowę. Sącząc rumowy poncz rozglądała się ukradkiem za Bobem, zachodząc w głowę, dlaczego się spóźnia.

Naraz jej serce zaczęło bić jak oszalałe. To przecież był on! Stał skrzyżowawszy ramiona na drugim końcu tarasu i zdawał się przysłuchiwać gestykulującej żywo starszej pa­rze. Potem odkrył go ktoś z grupy skupionej wokół Janey i zawołał:

— Hej, Bob, chodź tutaj!

— Zaraz! — odkrzyknął wesoło, lecz trwało to nieskoń­czenie długo, gdyż zatrzymywał się co chwila, zagadywany ze wszystkich stron. Każdemu chce poświęcić nieco uwagi, myślała Janey w nagłym przypływie zazdrości.

Wreszcie dotarł do ich stolika. Skinął Janey głową, przy­stawił sobie krzesło i zamówił piwo, po czym pogrążył się w rozmowie nie zwracając na nią najmniejszej uwagi. Czyżby to była gra? A może po prostu jestem mu obojętna? Ależ nie, to niemożliwe, ostatecznie parę godzin wcześniej uczynił jej niemal miłosne wyznanie!

Raptem przyszła jej do głowy straszna myśl. A może robił to jedynie po to, aby wprawić ją w odpowiedni nastrój przed sesją zdjęciową? Może bardziej zależało mu na udanych fotografiach niż na niej samej? Cały czas zerkała w jego stronę, ale on, zajęty rozmową z jakąś rudowłosą pięknością, która najwyraźniej umizgiwała się do niego, zdawał się nic nie zauważać. Zresztą właściwie dlaczego on, mężczyzna, który mógł mieć te wszystkie kobiety naokoło, miałby się zajmować poważnie nią, panną Lark, którą narzeczony porzucił na dwa dni przed ślubem?

Janey! Och, Janey, słyszysz mnie? — głos Toma dobiegł ją jakby z oddali. — Chodź, zaczynają się wyścigi krabów.

- Co... ach tak, idę z tobą — podniosła się zniechęcona tym, że nie udało jej się przyciągnąć wzroku Boba.

To były najdziwniejsze pod słońcem wyścigi. Małe kraby z kolorowymi numerami na grzbietach miały wyruszyć z za­kreślonego kredą koła. Zawody kończyły się, gdy któryś z nich wydostał się poza wytyczony krąg. Kibice oczywiście zagrzewali swoje kraby do walki zdradzającymi wielkie emo­cje okrzykami. Krab Janey, oznaczony numerem dwanaście, podczas pierwszych trzech „gonitw" nie chciał się ruszyć z miejsca, za to w czwartej wykazał się niespodzianą energią, zostawiając przeciwników daleko w tyle.

Janey ze śmiechem odebrała nagrodę: podkoszulek z napi­sem „Zwycięzca w wyścigu krabów BONAIRE". Mimo woli popatrzyła w kierunku Boba. Ciągle jeszcze był zajęty roz­mową z tą rudą flirciarą, a na nią nawet nie spojrzał.

To mi wystarczy! Nie to nie! Ona, Janey, znajdzie sobie towarzystwo, a na niego nie będzie się oglądać. Nie jest wart jednej jej myśli. Orkiestra zaczęła właśnie grać najnowsze meksykańskie przeboje. Wspaniale, po raz pierwszy będę tańczyła pod niebem usianym gwiazdami!

Tom i Jeffrey nie odstępowali jej na krok, pozwalając na chwilę zapomnieć o Bobie, więc drgnęła przestraszona, gdy rozległ się za nią głęboki głos:

— Zatańczymy?

Stała przy balustradzie tarasu, wpatrzona w rozsrebrzoną światłem księżyca powierzchnię morza, którą marsz­czyła niewielka fala. Przerwa w tańcach dobiegła właśnie końca.

— Nie powinnaś więcej pić — powiedział stanowczo Bob wyjmując jej kieliszek z ręki i odstawiając go na stojący w pobliżu stolik. Otoczył ją ramieniem i powiódł na parkiet, a choć orkiestra zaczęła grać szybkie meksykańskie rytmy, Bob przytulił ją tak mocno, jakby tańczyli bluesa. Jak dobrze było w jego ramionach! Gdyby tak dało się zatrzymać czas... Zamknęła oczy, rozkoszując się jego bliskością, świadoma, że i jemu taniec z nią sprawia przyjemność.

Choć tony muzyki umilkły, jeszcze przez chwilę nie wypu­szczał jej z ramion. Wyczytała z jego oczu miłość i to wprawiło ją w stan euforii, zaraz jednak drgnęła przerażona, gdy odstąpił krok do tyłu i powiedział beznamiętnie:

— Wywołałem zdjęcia.

— Tak szybko... — Powiedziała to tylko, aby coś powie­dzieć. Była zażenowana i speszona. Bob zdawał się posiadać niezwykłą umiejętność panowania nad uczuciami, i to ją deprymowało.

— Naturalnie. Myślałaś pewnie, że oddam film do wywo­łania w zakładzie naprzeciwko hotelu? Mam własną ciemnię. Chciałbym ci je pokazać.

Janey wpadła w panikę.

— Nie chcę ich widzieć, Bob — wyszeptała drżącymi wargami.

— Dlaczego? — uniósł zdziwiony brwi. — Aha, rozu­miem. Jeśli nie chcesz oglądać własnych aktów, to przynaj­mniej obejrzyj inne fotografie. Opłaci się.

Opłaci się! Co on przez to rozumie? Wzburzona zacisnę­ła pięści.

— Wspaniale, że odniesiesz dzięki nim sukces — rzuci­ła kpiąco. — Jeśli o mnie chodzi, nie chcę ich widzieć! Dobranoc!

Zakręciła się na pięcie, jej sukienka przy tym uwodziciels­ko zawirowała, i jak szalona wybiegła stukając obcasami. Dopiero pod drzwiami swego pokoju przyszło jej do głowy, że nie pożegnała się z nikim. Drżącymi palcami szukała w torebce klucza, gdy ktoś znienacka stanął za nią. Odwró­ciła się zaskoczona, aby spojrzeć w patrzące na nią uważnie oczy Boba.

— Janey — szepnął wyraźnie zmartwiony i ujął jej dło­nie. — Mam wrażenie, że mnie źle zrozumiałaś. Przecież ci przyrzekłem, że nikt nie zobaczy tych zdjęć, i obietnicy dotrzymam, a więc uspokój się, proszę.

— Przepraszam, niepotrzebnie się uniosłam — wykrztusi­ła zawstydzona. — Myślałam, że mimo to chcesz je wszystkim pokazać.

- Twój brak zaufania bynajmniej mi nie pochlebia, ale wybaczam ci. A fotografie — uśmiechnął się zapatrzony w przestrzeń — fotografie są cudowne. Najlepsze, jakie kiedykolwiek zrobiłem. Koniecznie muszę ci je pokazać. Zresztą komu innemu — mrugnął porozumiewawczo — mógł­bym je pokazać po tym, co ci przyrzekłem? Jestem w stu procentach pewien, że nie będziesz żałować. Pozwolisz mi wejść?

Wzruszyła ramionami mierząc go nieufnym wzrokiem.

— Dobrze, wejdź.

Gdy weszli do pokoju, przywitał ich dobiegający zza otwartych drzwi balkonowych szum przypływu. Rzuciwszy torebkę na stół przybrała pozę oczekiwania.

— No i?

— Przyniosłem tylko kilka najlepszych — rzekł sięgając do saszetki. — Reszta została w ciemni. Ale i one dadzą ci wyobrażenie o całej serii.

Wręczał jej zdjęcia jedno po drugim. Były bez wątpienia znakomite, nawet amator mógł to stwierdzić. Na pierwszym z nich w skafandrze do nurkowania i z butlą tlenową na plecach wyglądała zza koralowca o oryginalnym kształcie, na drugim, już w bikini, podnosiła z dna muszlę, a tuż nad nią przepływała gromada maleńkich czarnych i złotych rybek. Na koniec wręczył jej w milczeniu trzy zdjęcia.

Janey oniemiała z wrażenia. To naprawdę była ona? Bob ujął ją z lewego profilu, z ciałem zwróconym do majaczącej w tle rafy. Za nią ciągnęła się rozwiana fala włosów. Zdjęcie zostało zrobione pod najlepszym z możliwych kątem: jej stopy były z wdziękiem wygięte ku dołowi, kolana lekko ugięte, kształtne piersi z ciemnymi sutkami sterczały zuchwale ku górze. Głowę odrzuciła do tyłu, a na jej twarzy widniał promienny uśmiech, gdy ręką sięgała do lśniącej czerwonej ryby, jakby próbując ją złapać. Ryba wpatrywała się w nią nieruchomymi oczami, najwidoczniej zdumiona obecnością intruza w podwodnym królestwie.

— Powiedz: czyż nie jest piękne? Żałujesz, że je zrobi­łem? — spytał po chwili miękko.

— Naprawdę piękne... — szepnęła oddając mu fotografię. Nie śmiała przy tym podnieść na niego oczu.

— To nie moja zasługa, lecz twoja — przyznał skrom­nie. — Na okładkę folderu planuję dać w każdym razie tamto w bikini.

— Mam nadzieję.

Zabrzmiało to tak sucho i powściągliwie, że przyjrzał się jej uważnie, jakby próbując odgadnąć, co kryje się za jej nieprzeniknioną twarzą, wreszcie zaproponował:

— Wyjdźmy na balkon. Noc jest taka piękna... Wsparci o balustradę patrzyli na połyskującą wodę, wsłuchując się w szum fal omywających z cichym plus­kiem brzeg.

Przez cały czas Bob był dziwnie milczący, ona też nie zdradzała ochoty do rozmowy. Magia tej rozgwieżdżonej nocy z Bobem u boku działała na nią ze zdwojoną siłą. Wreszcie Bob odezwał się cicho:

— Janey, chcę być z tobą szczery. Wiesz, dlaczego tu jestem?

Potrząsnęła niemo głową unikając jego spojrzenia.

— Naprawdę nie? — Zwrócił się teraz do niej całym ciałem i zajrzał w oczy. — Na próżno usiłowałem walczyć ze sobą. Twoje zdjęcie wzięło mnie w niewolę. Ty wzięłaś mnie w niewolę!

Znów na długą chwilę zaległo milczenie.

— Więc dlaczego byłeś potem dla mnie taki zimny? Dlaczego naraz tak ci się zaczęło spieszyć? Miałam uczucie, że chcesz się mnie jak najszybciej pozbyć...

Bob aż jęknął.

— Nie byłem obojętny, przeciwnie, podniecony jak nigdy. Wprost nie mogłem doczekać się chwili, kiedy wywołam zdjęcia i zobaczę, jak wypadły. A one przeszły moje najśmiel­sze oczekiwania! Janey, to najlepsze, co kiedykolwiek zrobi­łem. — Przerwał na moment, aby dokończyć cicho: — Są wyjątkowe. Ty jesteś wyjątkowa.

Pogłaskał ją po nagich ramionach, a kiedy mimo woli zadrżała, wydał z siebie westchnienie, przyciągnął ją do siebie i zaczął szaleńczo, namiętnie całować.

Nie wolno mi do tego dopuścić, myślała w panice, a przecież jakaś tajemna siła kazała jej się jeszcze moc­niej przytulić do niego i odwzajemniać dzikie pocałunki, przyprawiające niemal o utratę zmysłów, pulsujące krwią w skroniach. Wszystkie narzucone wcześniej normy postę­powania stały się raptem nieważne, ustępując miejsca dziw­nej sile, niedwołalnie popychającej ją w ramiona tego męż­czyzny. Zamiast odtrącić Boba, zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła do niego w miłosnym zapamiętaniu. Rozsądek mówił „nie", wszakże ciało nie umiało już być temu po­słuszne...

— Doprowadzasz mnie do szaleństwa — szepnął zdławio­nym głosem. — Już przed sesją zdjęciową było ze mną wystarczająco źle. Od dnia, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem cię w sklepie w Denver, myślę tylko o tobie, a od dzisiejszego przedpołudnia, kiedy miałem szczęście oglądać całą twoją piękność...

— Proszę, ani słowa więcej! — przerwała gwałtownie póbując uwolnić się z jego objęć. — Nie mamy prawa, nie wolno nam. Rozmawiałam z Vivian...

Wpatrzył się w nią zaskoczony, jakby nie rozumiejąc sensu wypowiedzianych przez nią właśnie słów.

— Zapomnij o Vivian! — rzucił wreszcie z rozpaczą w głosie. — Zrozum, przecież nie jest już moją żoną!

— Ale ona mówiła...

— Mniejsza o to, co mówiła. Teraz jesteś tylko ty... — szepnął chrapliwie pieszcząc z czułością jej kark. — Janey, pragnę cię. Chcę być z tobą. Teraz. Tutaj. Dlatego przyszed­łem za tobą do pokoju. Tak jak ciebie, nie pragnąłem jeszcze nigdy żadnej kobiety, choć ich nie brakowało. Moje uczucia jeszcze nigdy nie były tak intensywne jak w tej chwili, sam jestem zdumiony, że to może być aż tak... obezwładniające. Nie potrafię ci się oprzeć. Z tobą jest to samo? Mam wrażenie, że tak... ale ty sama musisz być tego pewna. Jeśli powiesz „nie", natychmiast wyjdę. Wprawdzie nie wiem, co wtedy zrobię — ale na pewno zostawię cię w spokoju. A jeśli powiesz „tak", to...

Bez tchu czekał jej odpowiedzi. Janey stwierdziła zdumio­na, że drży na całym ciele.

— Nie wiem, czy byłoby to w porządku... — szepnęła ledwie słyszalnym głosem.

— Do diabła z tym, co jest w porządku, a co nie! Janey, dlaczego zawsze się zastanawiasz, czy coś jest słuszne? Jeśli chcesz coś zrobić, zrób to, a nie pytaj siebie w nieskoń­czoność, czy tak można!

Oszołomiona jego wybuchem zamknęła oczy. Jej policzek leżał na piersi Boba, słyszała bicie jego serca.

— Powiedz „tak", Janey. Powiedz „tak"...

Na to była tylko jedna odpowiedź. Janey nie potrafiła się dłużej opierać jego błagalnemu szeptowi, w którym zawierało się palące pożądanie. Już same pocałunki i dotknięcia jego dłoni wprawiły ją w stan ekstazy, zmuszający do zapomnienia o wszystkim, co nie było miłością. Cóż takiego powiedział o Vivian? W tej chwili już tego nie pamiętała, to po prostu nie miało żadnego znaczenia. Błędem było, że się kiedyś zadawala z Jerrym, lecz jeszcze większym błędem będzie, jeśli teraz odepchnie mężczyznę swego życia. Ich spotkanie było zrzą­dzeniem losu, a to, co miało nastąpić, czymś tak naturalnym jak wschód i zachód słońca...

— Tak... — wyszeptała z bijącym dziko sercem. Była już w tej chwili jednym wielkim oczekiwaniem...

Odetchnął z ulgą, a w jego oczach zapłonęła radość. Przytulił ją jeszcze mocniej do siebie okrywając żarliwymi pocałunkami, aby wreszcie ująć ją delikatnie za rękę i wolno zaprowadzić do pokoju.

Leżeli potem jeszcze długo, szepcząc do siebie czułe słowa, otuleni wszechobecnym szumem fal. Wreszcie Bob usiadł na łóżku spoglądając na nią z żalem.

— Muszę wracać. Przyrzekłem opiekunce Jasona, że ją zwolnię o północy.

Zniknął w łazience, a ona poczuła się strasznie, ściągnięta naraz z obłoków na ziemię. Nie żałowała niczego, zdawała sobie jednakże sprawę, że ma przed sobą wiele problemów. Przecież była jeszcze Vivian... i mały Jason. Czy w życiu Boba mogło w tej sytuacji znaleźć się dla niej miejsce?

Przyglądała się z łóżka, jak się ubiera, zafascynowana jego smukłym, wysportowanym ciałem. Zresztą nie tylko ono jej się w nim podobało. Był ujmujący w obejściu, opiekuńczy, potrafił rozmawiać na każdy temat i... nauczył ją miłości. Uśmiechnęła się na tę myśl.

— Tak mi przykro, że muszę zostawić cię samą. — Jego oczy spochmurniały i pojawiła się w nich udręka. — Proszę, nie patrz tak na mnie. Miej cierpliwość. Muszę uporządkować swoje życie, załatwić sprawę Vivian... a to nie będzie łatwe.

Czyżby mówił o danym byłej żonie przyrzeczeniu, że poślubi ją powtórnie?

— A co będzie, jeśli...

— Nie teraz, kochanie, dobrze? — Ujął dłoń Janey muskając w przelotnym pocałunku jej wargi. — Do jutra.

— Do jutra... - - szepnęła zdławionym głosem, a jej oczy zaszkliły się łzami. Lecz on już ich nie widział, właśnie zamykał za sobą drzwi...

7

I znów zaczyna się boski dzień, pomyślała Janey zbudziw­szy się następnego ranka i ujrzawszy wpadające przez okno promienie słońca. Szybko wyskoczyła z łóżka i pobiegła na balkon. Morze leżało spokojnie u jej stóp, a na jego roz­złoconej powierzchni kołysały się niezliczone żaglówki. Opar­ła się o balustradę, wodząc oczyma za białymi chmurami sunącymi po nasyconym błękicie nieba i... dumając o Bobie. Na wspomnienie minionego wieczoru przeniknął ją rozkoszny dreszcz... To były niepowtarzalne chwile! Co się stało, tego nie odbierze jej nikt...

Tego dnia też będziemy razem nurkować! Chyba powin­nam się zacząć ubierać. Ta myśl wywołała u niej przy­spieszone bicie serca. Co prędzej wzięła prysznic, włożyła kostium kąpielowy, a na to, jak poprzedniego dnia, naciąg­nęła szorty i podkoszulek.

W chwilę potem biegła podśpiewuj w kierunku restauracji.

Przy stoliku w rogu sali odkryła Hannah.

— Piękne dzień dobry! — powitała przyjaciółkę promien­nym uśmiechem;

Hannah niosła właśnie łyżeczkę z jajecznicą do ust, lecz podejrzana w jej mniemaniu wesołość Janey sprawiła, że jej ręka opadła.

— O tak, piękne dzień dobry! — powtórzyła przyglądając się jej spod oka. — Jak widać, jesteśmy w doskonałym humorze! Wolno mi spytać dlaczego?

Janey, zła na samą siebie, spuściła oczy. Jeśli dalej bę­dziesz się zachowywać w sposób zwracający uwagę, wkrótce wszyscy w hotelu będą wiedzieć, że spałaś z Bobem.

— Ale przecież dzień jest naprawdę piękny! — broniła się niezręcznie, niezadowolona, że Hannah przygląda się jej podejrzliwie. — Dziś znowu będę nurkować z Bobem.

Hannah zdawała się całkiem zajęta stojącym przed nią śniadaniem.

— Wczoraj tak nagle zniknęłaś — zauważyła z domyśl­nym uśmiechem. — Nie jestem ciekawa, ale...

Janey zrobiła pocieszną minę. Nie było sensu udawać przed Hannah, która potrafiła przejrzeć ją na wylot.

— I tak się dowiesz — rzekła sięgając po grzankę. — Bob i ja... — szukała odpowiednich słów. — Powiedziałabym, że nasza znajomość przybrała nowy wymiar.

Hannah aż zakrztusiła się kawą.

— Nowy wymiar! Tak to nazywasz?

— Można to określić inaczej — uśmiechnęła się niepew­nie Janey. — Hannah, ja naprawdę się zakochałam. On jest, on jest...

— Dobry w łóżku? — spytała Hannah z udawaną obojęt­nością.

— To też... I przestań stroić sobie ze mnie żarty, dobrze? Owszem, jest wspaniałym kochankiem. Nie potrafię ci opisać, co wczoraj wieczór przeżyłam. Jeszcze nigdy... — Przerwała widząc zbliżającego się w ich stronę kelnera. — Wczoraj wieczór dowiedziałam się dzięki niemu, czym naprawdę jest miłość.

Hannah przyglądała się jej w zamyśleniu.

— A co z Vivian? — nie omieszkała spytać, gdy kelner odszedł, przyjąwszy zamówienie od Janey. — Mówił coś konkretnego?

— Nie, właściwie nie... — westchnęła Janey. — Ale przyrzekł znaleźć wkrótce jakieś wyjście.

— Nie uważasz, że to trochę za mało?

— To prawda, niewiele. — Przez twarz Janey przemknął cień. — Ale Bob mnie nie okłamie... nigdy!.

— Ze względu na ciebie też mam taką nadzieję. Co prawda nie umiem sobie wyobrazić, aby to miało być czymś więcej niż zwykłą przygodą, ale...

Może i tak będzie... Janey zrobiło się smutno. W końcu byli na wyspie ze snów, gdzie ludzie uganiają się za wszelką możliwą rozrywką. Naokoło zawzięcie flirtowano. A Bob? Może jest taki sam? Pomyślała o sposobie, w jaki brał ją w ramiona...

— Tu nie ma żadnego ale! I nie jest to żadna przelot­na przygoda. Jestem pewna, że traktuje naszą znajomość poważnie.

— Mimo to musisz uważać — ostrzegła przyjaciółkę Hannah. — Nie zapominaj, że była żona także go kocha.

— Wiem. Gdy myślę o niej, od razu opadają mnie wyrzuty sumienia.

— Nie ma powodu — wzruszyła ramionami Hannah. — W końcu się rozwiedli.

— Mam uczucie, że muszę to wszystko jeszcze przemy­śleć. — Wzrok Janey na moment sposępniał, zaraz jednak z powrotem się rozpogodziła. — W każdym razie nie dziś. — Ugryzła z przyjemnością kawałek grzanki. — Dziś pragnę tylko jednego: być z Bobem. Na rozmyślania będzie czas jutro.

— O tak, to mądre, nawet bardzo mądre — zauważyła ze zwykłym sobie sarkazmem Hannah. — Mam nadzieję, że nie nadejdzie taki dzień, kiedy zaczniesz tego żałować.

— Co mi tam! — wzruszyła beztrosko ramionami Ja­ney. — Jestem bez pamięci zakochana w Bobie i to jest najważniejsze. Czuję się, jakby mi urosły skrzydła u ramion, a przede mną jest nowy wspaniały dzień!

Dzień przyniósł jej w darze znacznie więcej, niż się spodziewała. Bob zabrał ją i Jasona na jedną z najpiękniej­szych plaż na wyspie. Jason, który był jeszcze za mały na nurkowanie, zbierał muszelki, a oni zeszli do rafy koralowej. Kiedy po upływie pół godziny wrócili na ląd, pokazał im z dumą swoje skarby.

— Popatrz, jaka ładna — podniósł tryumfalnie ciemno-różową muszlę. — Daruję ci ją, Janey.

Widać mnie lubi, pomyślała z radością, przyjmując pre­zent. Zerknąwszy na Boba wywnioskowała z jego zadowolo­nego uśmiechu, że oznaki sympatii okazywane jej przez chłopca nie uszły jego uwagi.

Niemal w tej samej chwili ujrzeli nad sobą olbrzymiego flaminga...

— Wspaniały! — westchnęła z podziwem. Jason był zachwycony, że znalazł słuchacza.

— Na wyspie żyje wiele gatunków ptaków.

— Dokładnie- sto trzydzieści — sprecyzował Bob. — Pa­pugi karaibskie, jaskółki purpurowe...

— ...kolibry, tukany — wyliczał z entuzjazmem Jason. — Tato i ja często podglądamy ptaki.

Znowu punkt dla Boba, skonstatowała Janey. Przy tym wszystkim jest jeszcze dobrym ojcem.

— To nie wszystko — zaznaczył Bob. — Na wyspie rośnie wiele gatunków kaktusów, niektóre wysokie na sześć metrów. Mamy też długie na metr legwany i...

— ... i z niektórych kaktusów robi się zupę, ale ja jej nie lubię — skrzywił się chłopiec.

— Bonaire to prawdziwy raj, a już szczególnie dla foto­grafa. Mógłbym spędzić tu resztę życia i nie wypuszczać aparatu z rąk. Może zresztą to zrobię.

A ja z tobą, szepnęła do siebie Janey, głośno zaś powie­działa:

— Mam nadzieję, że uda mi się jak najwięcej z tego zobaczyć.

— I zobaczysz — popatrzył na nią przeciągle Bob. — Zdaj się pod tym względem na mnie.

Znów spowiła ich dobrze już im znana aura osobliwego, przyprawiającego o drżenie serca napięcia.

— Co robimy dziś po południu? — spytała próbując się z niego otrząsnąć.

— Chciałabyś obejrzeć wrak statku? Mam zamiar dziś się tam wybrać.

— Chodzi o „Hilmę Hooker", tatusiu? Och, tak chciał­bym popłynąć tam z wami.

Bob pieszczotliwie zmierzwił czuprynę syna.

— Poczekaj jeszcze parę lat, a wtedy będziesz już mógł nurkować. — Potem zwrócił się do Janey: — „Hilma Ho­oker" zatonęła przed kilku laty u południowo-zachodniego wybrzeża wyspy. Nie leży zbyt głęboko, utknęła w wąskim kanale wśród zwałów piasku i podwodnych skał. Zejdziemy do niej, aby się trochę rozejrzeć.

— Super! — Od razu pożałowała rzuconego niebacznie słowa, uzmysłowiwszy sobie, przy jakiej to okazji użyła go poprzedniej nocy. Bob mrugnął do niej ponad głową Jasona. A więc i on sobie przypomniał!

Woda na piętnastu metrach głębokości była krystalicznie czysta. Płynęła powoli za Bobem, słysząc jedynie szmer włas­nego oddechu dochodzący z aparatu tlenowego. Właśnie uka­zał się ich oczom zardzewiały reling zatopionego frachtowca.

Janey zadrżała z emocji. Oglądała pod wodą wrak statku, gdy tymczasem znajomi w Denver, uwikłani w szarzyznę zwykłego dnia, spieszyli się, siedzieli za biurkami lub robili zakupy. Gdybym tam została i tak jak to było zaplanowane, poślubiła Jerry'ego, w tej chwili być może odkurzałabym mieszkanie lub prała jego skarpetki. Zamiast tego jestem tutaj, na rajskiej wyspie, nurkuję z człowiekiem, którego kocham, i cieszę się życiem jak jeszcze nigdy!

Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy Bob cumował łódź przy pirsie. Ująwszy Jasona za rękę powiedział:

— Teraz muszę już iść, ale spotkamy się wieczorem na tarasie hotelu, dobrze?

Serce Janey zatrzepotało z radości. A więc chce się jeszcze z nią zobaczyć!

— Wspaniale! — nie umiała ukryć entuzjazmu. Zresztą po co miałaby to robić? I tak już wszystko było wiadomo...

Tak, to był naprawdę cudowny dzień!

Janey dołożyła wszelkich starań, aby tego wieczoru wy­glądać wyjątkowo pięknie. Tym razem wybrała białe spodnie, efektowny pulower w piaskowym kolorze i sandały na wyso­kich obcasach, starannie wyszczotkowała włosy i poprawiła makijaż. Zadowolona ze swego wyglądu już miała wyjść, gdy rozległo się ciche pukanie do drzwi i na progu stanęła pokojówka z jakąś kartką w ręku.

Proszę przyjść do pokoju 202, przeczytała zaskoczona Janey. Podpis brzmiał Vivian.

Czego ona znowu ode mnie chce? I skąd się tu wzięła? Przecież miała lecieć do Nowego Jorku!

Szła na to niespodziewane spotkanie z uczuciem niepoko­ju. Gdy z bijącym sercem zapukała do drzwi pokoju Vivian, z wnętrza dopiero po dłuższej chwili dobiegł zdławiony głos:

— Proszę wejść.

Choć w pokoju panował półmrok, gdyż zasłony były szczelnie zaciągnięte, nie dało się nie dojrzeć panującego naokoło bałaganu. Porozrzucane części ubrania i kosmetyki leżały dosłownie wszędzie. W powietrzu unosił się ostry zapach alkoholu.

— Nieporządek, prawda? — Vivian w negliżu z zielonego jedwabiu siedziała skulona na łóżku spoglądając na Janey zaczerwienionymi, mętnymi oczami. — Niemiło na to patrzeć, przyzna pani.

Janey nie odpowiedziała. Najchętniej odwróciłaby się i uciekła, lecz coś trzymało ją siłą w miejscu.

— Proszę nie patrzeć na mnie w ten sposób — wy­krztusiła Vivian. — Wiem, przeżyła pani szok, ale.... Zapew­niam, że nic pani nie zrobię, chcę tylko porozmawiać.

Wstała z trudem, zgarnęła stertę ubrań z jednego z krzeseł i podsunęła je Janey, po czym na nowo przycupnęła na łóżku. Janey usiadła speszona na brzeżku krzesła.

— Myślałam, że poleciała pani do Nowego Jorku... — powiedziała cicho.

— Owszem, miałam taki zamiar, ale jak pani widzi, nie zrobiłam tego. Bob o tym nie wie. Zamknęłam się wczoraj w pokoju i zaczęłam pić na umór. — Wskazała na pustą butelkę stojącą koło łóżka. — A wie pani dlaczego?

Janey przygotowała się w duchu na najgorsze.

— Śledziłam Boba wczoraj wieczór, jak to robią zazdros­ne żony... albo raczej eks-żony... Wiem, że był długo w pani pokoju i nietrudno mi sobie wyobrazić, co się między wami zdarzyło.

Janey mimo woli wciągnęła głęboko powietrze, jak ktoś, komu nagle zabrakło oddechu, i chciała coś powiedzieć, lecz Vivian podniosła rękę w odmownym geście, dając do zro­zumienia, że nie chce słuchać żadnych wyjaśnień.

— Wie już pani, co potem zrobiłam. Chciałam upić się do nieprzytomności. Czystą wódką. Nie muszę chyba pani mó­wić, że taką piją nałogowi alkoholicy — roześmiała się gorzko. — Nie te głupie cocktaile z odrobiną alkoholu...

Janey zrobiło się nieprzyjemnie. Poczuła się winna stanu, w jakim znajdowała się Vivian.

— Tak... tak mi przykro... — wyjąkała nie wiedząc, co powiedzieć.

— Proszę jedynie o to, aby nie mówiła pani o tym Bobowi. Wracam do Stanów... jeszcze dziś. W Kalifornii jest taka klinika... proponująca czterotygodniową kurację odwykową. Zresztą już chyba kiedyś pani o niej wspominałam. Tym razem się uda, musi się udać. Tym razem naprawdę skończę z alko­holem, a potem Bob, Jason i ja znów będziemy rodziną...

Zaniosła się łkaniem. Janey nie mogąc patrzeć na jej udrękę szepnęła:

— Postaram się schodzić mu z drogi. Przez te cztery tygodnie, dopóki pani nie wróci. Więcej... więcej nie mogę przyrzec, Vivian..'.

— Nie powie mu pani?

— Nie.

Vivian podniosła głowę uśmiechając się z ulgą, lecz Janey nie było już w pokoju.

Z ciężkim sercem, powłócząc nogami wyszła na taras i przysiadła się do Hannah.

— Co się stało? — zaniepokoiła się przyjaciółka. — Wy­glądasz, jakbyś ujrzała ducha.

Janey opowiedziała jej scenę z Vivian.

— Moje nadzieje legły w gruzach — dodała zrozpaczo­na. — Ale sama jestem sobie winna. Nie powinnam była zaczynać z Bobem.

— Co mu powiesz?

— Cokolwiek, byle nie prawdę. Muszę coś wymyślić... Najlepiej będzie, jak porozmawiam z nim od razu — poder­wała się. — Pewnie jest jeszcze na przystani. — Odchodząc rzuciła przez ramię: — I dzięki ci, że tym razem oszczędziłaś mi swego „A nie mówiłam?"

Nie myliła się. Bob wraz ze swymi ludźmi był zajęty napełnianiem butli tlenowych. Uśmiechnął się na jej widok, lecz gdy zobaczył jej poważną minę, odciągnął ją na bok.

— Co się stało, Janey?

— Długo rozmyślałam o nas i...

Bob czując, że zanosi się na coś niedobrego, położył jej rękę na ramieniu i zajrzał z niepokojem w oczy.

— Uważam, że powinniśmy dać sobie spokój, to wszyst­ko — zdobyła się wreszcie na odwagę. — Wczoraj wieczorem było cudownie, ale... — urwała bezradnie. O Boże, to wszyst­ko było trudniejsze, niż myślała...

— Ale co? — wpatrywał się w nią zdumiony.

— Nie chcę się wiązać, potrzebuję teraz trochę swobo­dy... — szepnęła unikając jego wzroku. — Muszę...

— Odnaleźć samą siebie? — zapytał drwiąco.

— Nie, nie to... — Złośliwość Boba niesłychanie ją zabolała. Ostatecznie wspomnienie Jerry'ego było w niej jeszcze ciągle żywe.

Bob zagryzł wargi.

— Masz ochotę się zabawić, tak? Kawał swego życia po­święciłaś jednemu mężczyźnie... bo przecież ze mną byłaś tylko raz, więc chcesz nadrobić stracony czas? No cóż, jeżeli tak koniecznie musisz to zrobić, nie będę ci stał na zawadzie.

— Nie wolno ci tak o mnie myśleć! — rzuciła zroz­paczona, że nie zrozumiał. — Ja... — znów umilkła. Jakże miała mu to wytłumaczyć nie łamiąc przyrzeczenia danego Vivian?

— W takim razie powiedz dlaczego. Z powodu mojej byłej żony? Przecież ci powiedziałem, że najpierw muszę uporządkować moje sprawy, więc błagam, miej trochę cierp­liwości!

Doskonale zdawała sobie sprawę, jaki ból mu sprawiła, choć na to nie zasłużył. Mimo to nie zdecydowała się powiedzieć mu prawdy.

— Zrozum, mam inne plany...

— Jak sobie życzysz! Na co jeszcze czekasz? — rzucił ze złością. — Nawet jeśli pójdziesz do łóżka ze wszystkimi chłopakami z wyspy, nie obejdzie mnie to ani trochę!

W jej oczach zabłysły łzy.

— Oczywiście zostanę i będę pracować, tak jak to zostało uzgodnione. Potrzebuję przecież pieniędzy — wyszeptała sta­rając się nie wybuchnąć płaczem. — Ale proszę cię, zostaw mnie w spokoju, Bob...

Odwróciła się w porę — w sekundę później łzy potoczy­ły się po jej policzkach. Po paru krokach obejrzała się, lecz Bob nie szedł za nią, o nie, wrócił do pracy jakby nigdy nic i nawet nie podniósł głowy. Pobiegła przed siebie zanosząc się łkaniem...

Następne tygodnie należały do najgorszych w życiu Janey. Ze ściśniętym sercem unikała Boba jak ognia, za to rzuciła się z zapamiętaniem w wir pracy. Do późna siedziała w sklepie, wypływała z nurkami jako instruktorka, uczyła urlopowiczów podstawowych zasad nurkowania.

Towarzystwa jej nie brakowało, naokoło było dość przy­stojnych, wyraźnie nią zajętych mężczyzn. Od czasu do czasu wypływała z którymś z nich żaglówką albo szła do jedynej na wyspie dyskoteki, tyle że wieczorem każdy z wielbicieli nie­odmiennie dostawał kosza, gdy tylko próbował zaciągnąć ją do łóżka. Nawet nie miała im za złe tego pośpiechu, wielu z nich miało przed sobą zaledwie tydzień, cóż więc dziwnego, że nie chcieli tracić czasu? Dla niej wszakże to nie wchodziło w rachubę; nie interesowali jej mężczyźni na jedną noc.

Myślała tylko o Bobie: człowieku, którego kochała i nie mogła mieć. Gdyby nie Vivian, wszystko wyglądałoby inaczej...

Najgorsze jednak było to, że często musiała przebywać w jego towarzystwie. Odnosił się do niej z chłodną uprzejmoś­cią, obojętnie, jak do każdej innej pracownicy. To bolało ją najbardziej. Niekiedy długo w noc leżała z otwartymi oczyma, nie potrafiąc opędzić się od wspomnień jedynej nocy miłosnej z Bobem, kiedy indziej śniła, że leży obok, bierze ją w ramio­na, całuje, pieści w najczulszy i najdelikatniejszy sposób. Budziła się potem drżąc z pożądania i przyrzekała sobie, że zaraz z rana do niego pójdzie, aby mu powiedzieć, jak go pragnie...

Nigdy jednak tego nie zrobiła, duma nie pozwalała jej na to.

Minęły cztery tygodnie, potem pięć. Ani śladu Vivian!

Pewnego wieczora Janey wybrała się z Tomem i resztą towarzystwa na kolację. Potem poszli na tańce, zajrzeli do małego kasyna w pobliżu „Garza Blanca", a na koniec, lekko wstawieni, wyszli na taras hotelu i zamówili jeszcze jedną kolejkę.

Bob właśnie siedział przy barze. Janey chcąc nie chcąc musiała usiąść obok niego.

Przyglądał jej się przez chwilę w milczeniu, wreszcie zapytał z lekką drwiną:

— Bawi cię to?

— Nawet bardzo! — Najwyraźniej zamierzał ją dręczyć, postanowiła więc odpłacić mu pięknym za nadobne.

— Cieszę się — rzucił sucho, potem zapłacił, odsunął pustą szklankę i wstał. — Dobranoc, Janey. Dobranoc wszystkim.

— Co go ugryzło? Z nim dzieje się coś niedobrego — po­kręcił głową Tom, ubierając w słowa to, co zaprzątało myśli wszystkich. — Już od dłuższego czasu jest w złym humorze.

Zaraz jednak pośród śmiechów i radosnej wrzawy zapom­niano o nim. Tylko Janey czuła ciężar na piersi. Unikała Boba, to prawda, lecz nie mogła przestać o nim myśleć. Rozbawione towarzystwo zbrzydło jej do reszty, więc tuż po północy wymknęła się cichaczem i zeszła na plażę.

Tego mi brakowało, myślała spacerując zalanym światłem księżyca brzegiem morza. Lekka bryza rozwiewała jej spód­nicę, sandały niosła w dłoni rozkoszując się aksamitnym piaskiem przesypującym się między palcami stóp, które od czasu do czasu lizała fala.

Naraz przystanęła wpatrując się w ciemność. Ktoś szedł w jej stronę. Instynktownie rozpoznała Boba, zanim jeszcze zdołała dojrzeć jego twarz. Zawsze go poznawała po gibkim, niemal tanecznym chodzie i wysportowanej sylwetce.

— Co tu robisz o tej porze? — Jego oczy przypatrywały jej się kpiąco. — W dodatku sama, bez kręgu wielbicieli? Nie szkoda ci takiej pięknej nocy?

— Chciałam być sama — wyznała cicho czując, że za­czyna drżeć. — Wygląda na to, że ty też...

— Chciałem spokojnie pomyśleć... i podjąłem decyzję. — Uczynił taki ruch, jakby chciał ją objąć, ku jej rozczarowaniu nie zrobił jednak tego. — Janey, musimy pomówić, ale nie tu, dobrze?

To prawda, nie tylko oni jedni wybrali się na nocny spacer.

— No, nie wiem... — zawahała się.

— Nie masz się czego bać. Jeśli mówię, że porozmawia­my, to porozmawiamy, nic więcej. Masz choć trochę zaufania do mnie?

— Dobrze, chodźmy.

Wziął ją za rękę i zaprowadził na hotelowy parking, gdzie staf zaparkowany jego jeep.

— Wsiadaj — powiedział.

Nie pytając o nic wrzuciła sandały na tylne siedzenie i wsia­dła obciągając przy tym spódnicę, aby wiatr jej nie podniósł. Bob zapalił silnik i ruszył na północ w kierunku autostrady.

Jechali w milczeniu tonącą w blasku księżyca szosą. Dookoła nie było żywej duszy. Nie wiedziała, dokąd jadą, lecz nie zdziwiła się, gdy skręcili w wąską piaszczystą drogę, wiodącą do zatoki, gdzie Bob robił jej zdjęcia.

— Muszę z tobą pomówić — zaczął zgasiwszy silnik i odwróciwszy się do niej. — Nie będzie to łatwe, ale czuję, że powinienem powiedzieć ci całą prawdę.

— Słucham... — szepnęła z bijącym niespokojnie sercem. Ujął jej dłoń i zamknął w swojej.

— Zacznę od początku. Kiedy poznałem Vivian, miałem zaledwie dwadzieścia dwa lata. Ona jest parę lat starsza, lecz wtedy mi to nie przeszkadzało. Widziałem w niej atrakcyjną kobietę i zakochałem się. Po dwóch miesiącach byliśmy już małżeństwem. Opowiadałem ci o naszym pierwszym sklepie ze sprzętem do nurkowania. Kiedy doprowadziliśmy go do porządku i zaczął przynosić dochód, nabyliśmy jeszcze inne. Wszystko się układało, dopóki Vivian nie zaszła w ciążę. Wreszcie urodził się Jason, ale wtedy już coś zaczęło się psuć. Vivian coraz częściej sięgała po alkohol, naprawdę nie wiem dlaczego. Może przyczyną tego była ciąża, którą źle znosiła, a może przejściowe trudności w firmie. Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba... — Bob przerwał, najwyraźniej udrę­czony bolesnymi wspomnieniami.

— Piła od rana do wieczora — podjął na nowo. — Krótko mówiąc, koniec nastąpił, gdy będąc na rauszu siadła za kie­rownicę i spowodowała wypadek. Sama pozostała nietknięta, lecz Jasona odwieziono do szpitala ze złamaną nogą. Miarka się przebrała, nie pozostało mi nic innego, jak się rozwieść. Prowadzimy jednakże wspólnie firmę, wiedziałaś o tym?

Skinęła w milczeniu głową.

— Przyrzekłem jej wtedy, że jeśli się zmieni, wrócę do niej. Uwierz mi, dałem jej szansę jedynie ze względu na Jasona. Ostatecznie jest jego matką... Minęły już prawie dwa lata i ona rzeczywiście przestała pić. Zatem... — potrząsnął zniechęcony głową.

— Och, Bob — zacisnęła palce na jego dłoni nie wiedząc, co powiedzieć. Jednego wszakże była pewna: to nie od niej dowie się prawdy o Vivian.

— Przyrzekłem, a więc muszę się z nią po raz drugi ożenić. Jakże mogę cofnąć słowo, skoro ona dotrzymała swego? Och, Janey, ja jej nie kocham. — Chwycił ją za ramiona i zajrzał z rozpaczą w oczy. — Jakże mogę się z nią ożenić, skoro kocham ciebie? Janey, Janey... — Głos odmówił mu posłuszeństwa. Przyciągnął ją do siebie i ukrył twarz w jej włosach. — Te ostatnie tygodnie były prawdziwym piekłem dla mnie. Ile razy cię widziałem z innymi, wyobrażałem sobie, jak cię całują, jak...

To przepełniło kielich goryczy.

— Nie! przerwała mu porywczo. — Nigdy nie... Z żadnym z nich nie spałam, Bob.

— Och, Janey, nawet nie wiesz, ile dla mnie znaczą te słowa. Od tamtego dnia, kiedy po raz pierwszy ujrzałem cię w sklepie w Denver, moje życie się odmieniło. Wcze­śniej był tylko Jason, praca i nieustanne kłopoty z Vivian. I wtedy pojawiłaś się ty... taka piękna i pełna życia. Nie umiałem przestać o tobie myśleć, choć wiedziałem przecież, że wychodzisz za mąż. Kiedy potem usłyszałem od Kenny'ego, że z twego wesela nici, wręcz oszalałem z podnie­cenia. Gdybyś wtedy sama nie przyszła, byłbym cię odszukał i porwał...

Janey walczyła ze sobą, czy jednak nie powiedzieć mu o Vivian. Choć przyrzekła jej, że dochowa tajemnicy, Bob też miał prawo znać prawdę. Już-już otwierała usta, lecz ostatecz­nie nie rzekła słowa.

— Co ci, Janey? Chciałaś coś powiedzieć?

— Zastanawiam się, gdzie właściwie jest Vivian — odpar­ła nie patrząc mu w oczy. — Nie widziałam jej od tygodni.

— Ona wiele podróżuje — wyjaśnił obojętnie Bob, naj­wyraźniej nie zmartwiony z tego powodu. — Kiedyś tam się pojawi. Zawsze tak robi. No i co teraz myślisz o mnie? — spytał zmuszając się do uśmiechu. — Teraz, kiedy ci przed­stawiłem całą beznadziejność mojej egzystencji? Uciekniesz od tego zwariowanego fotografa, którego życie to jedno wielkie pobojowisko?

— O nie... — pogłaskała go po policzku. — Bob, kocham cię, wiesz przecież! To była miłość od pierwszego wejrzenia. A potem tamta noc... — Urwała nie znajdując odpowiednich słów. — To był dla mnie nowy, nieznany świat... Niczego bardziej nie pragnę, jak być z tobą. Ale jest jeszcze Vivian...

— Wiem. — Jego zaciśnięte wargi zdradzały ponure zdecydowanie. — Janey, przyrzekam, jakoś to rozwiążę. Jeszcze nie wiem jak, ale... musi się udać.

Jego słowa napełniły ją nieopisanym szczęściem. Kocha mnie! Należy do mnie!

— Bob, zrób to szybko, proszę... Zresztą nawet jeśli się nie uda, i tak zawsze będę na ciebie czekać. — Zarzuciła mu ręce na szyję i spojrzała na niego błagalnie: — Pocałuj mnie!

Delikatnie uwolnił się z jej objęć.

— Nie. Powiedziałem, że tylko porozmawiamy.

Ale ona pragnęła czegoś więcej! Całe tygodnie czekała na to, tłumiąc w sercu tęsknotę. Tu, na pławiącej się w świetle księżyca plaży byli nareszcie sami, a on ją odpycha? Świat chyba stanął na głowie!

— Dlaczego? — Nie mogła pojąć, skąd u niego wzięła się ta dziwna rezerwa. Przecież powiedział, że ją kocha...

— Dlaczego? Bo chcę ci udowodnić, że wszystko, co mówiłem, traktuję poważnie i nie chodzi mi tylko o seks.

Co mu strzeliło do głowy, że właśnie w takiej chwili próbuje się okazać rycerski? Ona nie chce rycerza, ona chce kochającego, czułego Boba! I to teraz! Tutaj! Nigdy wcześniej nie zniżyła się do tego, aby uwodzić mężczyznę, w tej chwili jednakże postanowiła zrobić co w jej mocy, aby przełamać jego głupi upór.

— Rozumiem, ale pocałuj mnie, jeden jedyny raz, a po­tem się rozejdziemy...

— Ale tylko jeden raz. — Bob ujął jej dłonie i złożył na wargach Janey przelotny pocałunek.

— Może jeszcze jeden? — przymilała się.

— Dobrze, jeszcze jeden — westchnął oddychając ciężko i wziął ją w ramiona. — Ale potem się rozstaniemy.

Ten pocałunek zdawał się nie mieć końca. Janey położyła rękę na jego udzie, pozwalając jej wędrować powoli w górę...

— To nie fair! — krzyknął z rozpaczą.

— Tak, nie fair. Mam ci opisać noce, podczas których myśl o tobie nie dawała mi spać?

Jęknął, przytulił ją mocno do siebie i zaczął całować aż do utraty tchu. Zanim się zorientowała, co się dzieje, już leżała pod nim na miękkim piasku.

— Jesteś taka piękna! — wydyszał między jednym poca­łunkiem a drugim. — I tak bardzo cię pragnę! Musisz być moja, tu, na plaży. Tylko księżyc będzie się nam przyglądał. Och, Janey, jakże ja cię kocham, kocham, kocham...

— Odpokutujesz za to! — Zerwał się na równe nogi, pociągnął ją za sobą i popędzili ze śmiechem naprzeciw grzywom fal. Wspaniale było pływać obok siebie, a jeszcze wspanialej wrócić na ląd i znów się kochać...

Do hotelu wrócili nad ranem bardzo zmęczeni, lecz wyciszeni wewnętrznie i szczęśliwi.

— Nie mam prawa cię o nic prosić, ale mimo wszystko muszę to zrobić — rzekł w którymś momencie Bob.

— A więc zrób to — uśmiechnęła się do niego,

— Będziesz do mnie należeć, Janey Lark?

— Przecież już ci tyle razy powiedziałam, że cię kocham.

— Wiem, ale nie mógłbym znieść myśli, że jesteś zajęta innym mężczyzną. Poczekasz na mnie i będziesz trzymała z dala od siebie adoratorów? Zauważyłem, że ci ich nie brakuje...

— Jakże mogłabym pragnąć innego, skoro dostał mi się ten najlepszy? — roześmiała się Janey, pieszcząc jego kark.

Jeśli trzeba, będę czekała wiecznie, myślała bezgranicznie szczęśliwa. Wszystko będzie dobrze!

8

— Czyś ty oszalała? Zupełnie cię nie rozumiem! — jęk­nęła zdumiona Hannah, zresztą Janey niczego innego się nie spodziewała. — Dlaczego nie powiedziałaś mu prawdy? — Wpatrzyła się w przyjaciółkę szeroko otwartymi oczami. Właśnie wracały z wczesnej wycieczki. Łódź była wypełniona po brzegi amatorami nurkowania i dopiero w drodze powrot­nej Janey znalazła okazję, aby podzielić się z Hannah wraże­niami z ubiegłej nocy. Teraz jednak niemal żałowała, że w ogóle otworzyła usta, ale jej serce przepełniała taka radość, że musiała się nią z kimś podzielić.

— Przyrzekłam Vivian, że mu nic nie powiem — złożyła ręce na piersi, gotowa wysłuchać nieuchronnego kazania, od jakich Hannah była specjalistką.

— Kiedy ona wraca? — Hannah dyszała ciężko, naj­wyraźniej bliska wybuchu.

— Żebym to wiedziała — westchnęła Janey. — Nie ma jej tu już od całych sześciu tygodni i nikt nie umie o niej nic konkretnego powiedzieć.

— I ty chcesz tak bezczynnie czekać? — Hannah zmarsz­czyła z dezaprobatą brwi.

— A co innego mogę zrobić? To Bob ma dojść z nią do porozumienia, ale najpierw ona musi wrócić, a nie wiadomo, kiedy to nastąpi.

— Jesteś pewna, że poleciała do Kalifornii?

— Nie. Wiem tylko, co mi powiedziała. Hannah wzruszyła ramionami.

—- Kto wie, może masz szczęście, może nie pojechała na żadną kurację odwykową, tylko leży w jakimś hotelu zalana w pestkę?

— Przestań... Nie jestem taka podła, aby jej tego życzyć. Mam nadzieję, że uda jej się skończyć z alkoholem... mimo wszystko.

— Na twoim miejscu od razu powiedziałabym o wszystkim Bobowi. Powinien znać prawdę — oświadczyła sucho Hannah.

— Nie zrobię tego -- pokręciła smutno głową Janey.

— Mój Boże, ależ ty jesteś uparta! Sama sobie robisz na złość!

— Tak, mam mnóstwo problemów, ale i tak jestem szczęś­liwa — Janey wyprostowała się z dumą. — Bob mnie kocha, a to najważniejsze. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

Zamknęła oczy zsuwając na tył głowy słomiany kapelusz. Nie miała ochoty dłużej dyskutować, wolała oddać się piesz­czocie promieni słonecznych, miarowemu kołysaniu fal i ma­rzeniom o Bobie. Chciała na nowo przywołać w pamięci każdy szczegół poprzedniej nocy, chwilę, w której wziął ją w ramiona i zaniósł pod palmę, doznać na nowo w myśli wszystkich towarzyszących temu wzruszeń...

Raptem została brutalnie zbudzona ze snu na jawie. Hannah, siedząca obok niej w milczeniu na wąskiej drewnia­nej ławeczce, chwyciła ją za ramię, a z jej ust wyrwało się przekleństwo. Zaskoczona otwarła oczy i rozejrzała się naokoło.

Łódź zbliżała się powoli do pirsu. Janey nie od razu pojęła, co tak bardzo zdenerwowało przyjaciółkę. A potem zobaczyła na pirsie mężczyznę. Wydał jej się znajomy, ale jeszcze nie wierzyła własnym oczom. To przecież nie mógł być on...

Jerry Boswell! Skąd się wziął na Bonaire?! Powinien teraz tkwić za biurkiem! A jednak stał tutaj, on, nie kto inny, i najwidoczniej czekał na nią.

— Czego on tu szuka? — rzuciła ze złością.

— Założę się, że ciebie — roześmiała się Hannah. — Cie­bie! Chce cię widocznie odzyskać, bo po co innego miałby przebyć taki szmat drogi? Szczęśliwa dziewczyna! Dobrze, że zatrzymałam suknię, w której miałam wystąpić jako twoja druhna — dorzuciła kpiąco. — Może jednak będzie okazja, aby ją włożyć.

— Zamknij się! — Janey dała jej kuksańca w bok. — Muszę się zastanowić, co mam robić.

Hannah z trudem powstrzymała się od śmiechu.

— Pozostało ci jeszcze trzydzieści sekund. Zdecyduj, czy odniesiesz się do niego przyjaźnie, czy po prostu zepchniesz go do wody — powiedziała udając powagę.

Janey posłała jej niezadowolone spojrzenie, po czym utkwiła wzrok w zbliżającej się postaci. Jerry chyba sam nie wierzy, że ona mu przebaczy. Zresztą zaraz wszystko się wyjaśni. Zachowaj zimną krew, Janey. Teraz ty jesteś górą, więc skąd ten dziwny lęk?

Jeszcze zanim jeden z członków załogi zdążył przycumo­wać łódź, zeskoczyła lekko na brzeg i w swym skafandrze nurka stanęła w wyzywającej pozie przed Jerrym.

— Co za przypadek! — rzuciła szyderczo.

— Miło cię znów widzieć, Janey — Jerry uśmiechnął się szeroko. Chciał ją objąć, lecz czym prędzej odstąpiła krok do tyłu.

— Czego tu szukasz? — spytała obrzucając go niechęt­nym spojrzeniem. Jak mógł się jej kiedyś podobać! Owszem, prezentował się nieźle, ale był taki drętwy w tych swoich zaprasowanych na kant spodniach i drogiej koszulce polo z małym krokodylem na kieszonce. Poza tym przytył najmniej dziesięć funtów od czasu, kiedy widziała go ostatni raz. Ponad paskiem widać było już wyraźne zaczątki przyszłego brzuszka. Wielkie nieba, o mało co nie wyszła za niego za mąż...

Jerry wydawał się zdziwiony jej niezbyt grzecznym py­taniem.

— Chciałem cię zobaczyć, Janey, naprawić wszystko mię­dzy nami...

— Tu nie da się niczego naprawić. Gdzie pieniądze, które jesteś mi winien?

— Na to będzie jeszcze czas — wzruszył niedbale ramio­nami. — Moglibyśmy porozmawiać? Ale nie tutaj — rozejrzał się wokoło — za wielu świadków. Może u mnie w pokoju? Zatrzymałem się w hotelu.

Jego zarozumiałość i arogancja rozzłościły ją na dobre. Nie miała najmniejszego zamiaru iść do jego pokoju.

— Jeśli masz mi coś do powiedzenia, Jerry, zrób to tutaj — oświadczyła twardo. — Nie mam czasu na bezsen­sowne rozmowy.

Jerry spojrzał na nią zupełnie zbity z tropu.

— Janey, nie poznaję cię. Przyleciałem z Houston specjal­nie dla ciebie, a ty mnie tak traktujesz...

— Nie musiałeś się trudzić, po tym jak potraktowałeś mnie. Mnie!

— Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać. Popeł­niłem błąd, przyznaję.

— Skąd ta nagła zmiana? — spytała przyglądając mu się drwiąco.

— Jest po temu wiele powodów. Nigdy bym nie pomyślał, że tak mi cię będzie brakowało. Czułem się taki samotny... Głównym powodem był jednak plakat.

Naraz uczuła niepokój.

— Jaki plakat?

— Nie udawaj, że nie wiesz, o czym mówię. Zachwyca się nim cała Ameryka.

— Skąd niby mam wiedzieć? — wzruszyła ramionami. — Bonaire leży nieco na uboczu, jeśli nie zdążyłeś jeszcze tego zauważyć. O czym ty właściwie mówisz?

— W takim razie będzie chyba lepiej, gdy ci go pokażę. Przywiozłem go ze sobą. Jest u mnie w pokoju.

Janey zawahała się na moment, zaraz jednak doszła do wniosku, że lepiej będzie iść z nim i przekonać się na włas­ne oczy.

— Zaczekaj chwilę, muszę się przebrać.

W krótki czas potem stała na środku pokoju Jerry'ego przyglądając się, jak otwiera walizkę i wyjmuje z niej zrolowa­ny arkusz papieru.

— Popatrz.

Zdjął gumkę i rozpostarł przed nią liczący mniej więcej półtora metra długości plakat.

Janey zrobiło się słabo.Widniała na nim ona. Janey Lark, prawie naturalnej wielkości, usiłująca schwytać koralową ry­bę — naga! Tego zdjęcia Bob przyrzekł nikomu nie pokazywać!

Kolana się pod nią ugięły, a miejsce bladości zajął pur­purowy rumieniec. Opadła na brzeg łóżka i przerażona wpatrywała się niemo w plakat.

Nie zwracając uwagi na jej zmieszanie Jerry opowiadał:

— Możesz sobie wyobrazić, jaki byłem zaskoczony, gdy odkryłem go w witrynie sklepu fotograficznego. W pierwszej chwili cię nie poznałem. Niezła, powiedziałem sobie w duchu, a potem przyjrzałem się lepiej i aż krzyknąłem: To moja Janey! I wiesz co?

— Co? — wykrztusiła niepewnie.

— To się rozchodzi w tysiącach egzemplarzy. W całym kraju. Można go kupić w każdej księgarni, w galeriach... nawet na pchlim targu. Wszędzie, gdzie się sprzedaje plakaty. Prawdziwy hit. Moi koledzy z pracy zzielenieli z zazdrości, gdy im powiedziałem, że cię znam.

— Hit... — powtórzyła zszokowana.

— Tak. Jesteś sławna!

— Nie miałam pojęcia... — wyszeptała zbielałymi war­gami.

Dopiero wtedy zauważył, w jakim Janey jest stanie. Uklęknął obok i ujął jej dłonie.

— Nie cieszysz się? To mnie przywiodło do opamiętania. Kiedy cię zobaczyłem... twoje śliczne kształty... uświadomiłem sobie, jaki byłem głupi. Nie powinienem był się z tobą rozstawać. Dlatego jestem tutaj. Ja...

— Przestań! — wyrwała ręce z jego dłoni przełykając łzy. Miała ochotę zapaść się pod ziemię. To nie do wiary, Bob był zdolny do czegoś takiego... — Po co przyjechałeś? Między nami wszystko skończone.

— Ale przecież my się kochamy, Janey. Myślałem... Wiem, miałaś problem: wyglądało na to, że jesteś oziębła.

Teraz będzie inaczej, ,ten plakat jest dowodem, że się zmieni­łaś, stałaś się swobodniejsza...

Zmusiła się do zachowania spokoju.

— Nie kocham cię już, Jerry — rzekła wolno i dobit­nie. — Kocham, albo raczej kochałam, innego. Jedno jest pewne: nie wrócę do ciebie, choćby nie wiem co miało się stać.

Jej słowa ugodziły go do żywego, to było widać. Kiedy odwołał ślub i ulotnił się ze wspólnymi pieniędzmi, miała nadzieję, że jeszcze kiedyś nadejdzie czas zemsty. Teraz nadarzała się po temu okazja, ale to już przestało mieć jakiekolwiek znaczenie...

Próbowała nawet go pocieszać.

— Widzisz, Jerry, wszystko się zmieniło. Ja też. Nie da się już zacząć od początku. Nic nas już nie łączy, naprawdę.

— To twoje ostatnie słowo? — spytał urażony.

— Tak.

— Plakat możesz sobie zatrzymać — rzucił gorzko. — Już go nie chcę. Co ja powiem kolegom? Myślisz tylko o sobie!

Obrzuciła go ironicznym spojrzeniem i odwróciła się zamierzając wyjść.

— Idź na plażę — poradziła mu już w drzwiach, po czym zbiegła szybko po schodach. Musi porozmawiać z Bobem i to natychmiast. Jerry to już przeszłość, lecz Bob...

Stał sam za kontuarem, gdy z plakatem w ręku wpadła jak burza do sklepu. Jej zmieniona twarz zaalarmowała go.

— Janey, co się stało?

— Patrz — rzuciła na ladę zwinięty plakat. — Obejrzyj go sobie. Powiedziałeś, że to twoje najlepsze zdjęcie. Możesz być z siebie dumny!

Bob przyglądał jej się ze zdumieniem, wreszcie bez słowa rozpostarł plakat... i zamarł.

— Janey, ja...

— Zaufałam ci, Bob — przerwała mu porywczo. — Przy­rzekłeś na wszystkie świętości, że nikt nigdy nie zobaczy tych zdjęć, i co?

— To nie ja... — potrząsnął zdumiony głową.

— Kłamca!

Zachwiał się, jakby otrzymał cios, ale nie zważała na to.

— Wiesz, co to dla mnie oznacza? — Jej oczy były pełne łez. — Jak mam to wytłumaczyć mojej rodzinie i każdemu, kto mnie zna? To zdjęcie mnie pogrążyło, zniszczyło moją dobrą sławę i będzie mnie prześladować do końca życia. Przeklinam chwilę, w której cię poznałam!

Próbował ująć jej dłoń, lecz odtrąciła go z pasją.

— Nie dotykaj mnie! Masz się wytłumaczyć, dlaczego to zrobiłeś! Tak ci zależy na pieniądzach?

— Posłuchaj mnie. Janey — zaczął z udręką w głosie. — Masz prawo się złościć, ale przysięgam, o niczym nie wiedzia­łem. Uwierz, jestem tak samo niemile zaskoczony jak ty. Przecież nie sprzedałem tego zdjęcia, więc...

— Nie opowiadaj! W takim razie kto to zrobił? Potrząsnął bezradnie głową.

— Zdjęcia były zamknięte w ciemni. Niemożliwe, żeby ktoś... — Urwał nagle, a jego twarz sposępniała. — To mogła zrobić tylko Vivian — szepnął zaciskając w bezsilnej złości wargi. — Vivian! Po rozwodzie zatrzymała niektóre z kluczy, a ja nigdy nie zadałem sobie trudu, aby je odebrać. To ona. Oprócz mnie tylko Vivian ma klucz do ciemni.

— Jesteś pewny, że to ona? — spytała przyglądając mu się podejrzliwie, lecz w końcu doszła do wniosku, że mówi prawdę. Najwyraźniej nie miał o niczym pojęcia.

— A kto by inny? — wzruszył ramionami. — Bóg jeden wie, dlaczego to zrobiła. Przecież nie dla pieniędzy...

— Pewnie przypuszczała, że ja nie chcę, aby to zdjęcie ujrzało światło dzienne. To był wystarczający powód.

— Wiedziała o nas?

Janey skinęła w milczeniu głową.

— Ja też tu zawiniłem. — Zamknął na moment oczy. — Dałem ci przyrzeczenie i ono zostało złamane. Zrobiłbym wszystko, by to zmienić, ale niestety mogę tylko powiedzieć, jak mi przykro...

Wyszedł zza kontuaru, chcąc ją wziąć w ramiona, lecz uchyliła się i jego ręce zawisły w próżni.

— Wierzę ci — powiedziała z naciskiem — niestety dla mnie nie ma znaczenia, kto sprzedał zdjęcie. Co się stało, to się nie odstanie, nie rozumiesz tego? Ta sprawa stanęła między nami i już zawsze tak będzie, Bob, nawet jeśli nie ty jesteś temu winien.

— Nie mówisz chyba poważnie!

— Jak najpoważniej. To było mistrzowskie posunięcie Vivian. Chciała nas rozdzielić i to się jej udało.

Bob chwycił się za głowę patrząc z rozpaczą na Janey.

— Nie wierzę, że naprawdę tak myślisz. Jesteś zdener­wowana i...

Do sklepu weszło kilka osób. Janey otarła oczy wierzchem dłoni i wyprostowała się.

— Wracam do domu, Bob.

— Ale dlaczego? Proszę, zostań...

— Jestem winna mym krewnym wyjaśnienie — jeśli w ogóle będą jeszcze chcieli ze mną rozmawiać.

— Janey, nie jest tak źle, jak myślisz — próbował ją uspokoić.

— Mam inne zdanie na ten temat — rzuciła twardo. Podniósł obie dłonie, zaraz jednak je opuścił.

— Widzę, że podjęłaś decyzję — powiedział z rezygnacją. — Zatem dobrze: wracaj do Denver i pogódź się z rodziną, skoro to konieczne. Chyba się jeszcze zobaczymy, prawda?

— Nie — oświadczyła głucho z zaciętym wyrazem twa­rzy. — To zatrzymaj sobie na pamiątkę — dodała wskazując plakat.

—.Janey!

— Żegnaj, Bob — rzuciła przez ramię wybiegając ze sklepu. — Już się nie zobaczymy!

W parę minut później wrzucała bezładnie rzeczy do walizki. Udało jej się załatwić rezerwację na najbliższy lot do Miami, a to oznaczało, że musi się spieszyć.

W tym momencie rozległo się pukanie. Klnąc w duchu podeszła do drzwi i otwarła je na oścież. Na progu stała Hannah.

— A więc to jednak prawda — pokiwała głową spoglą­dając na rozrzucone części garderoby i otwartą, na wpół zapakowaną walizkę.

— Tak, wracam do Denver.

— Rozmawiałam... rozmawiałam z Bobem. Wiem wszyst­ko — Hannah wyglądała na skonsternowaną. — Uciekasz z powodu głupiego plakatu?

— To nie ma nic wspólnego z ucieczką. Moja rodzina jest z pewnością zszokowana, muszę więc jak najszybciej wyjaśnić całą sprawę.

— A co z Bobem? Przecież się kochacie. Do dziś był to romans, jakie spotyka się jedynie w książkach.

— Powiedziałaś: do dziś. Ten plakat zniszczył moje uczu­cie do Boba. Jeszcze nigdy nie byłam tak pusta. — Spojrzała na zegarek. — Muszę się pospieszyć, inaczej spóźnię się na samolot. Oddasz mi przysługę?

— Pewnie, że tak.

— Zadzwoń do mojej mamy i powiedz jej, że przylatuję dziś wieczorem kwadrans po ósmej.

— Zrobione. Ale, Janey... — Hannah ciągle jeszcze nie rozumiała, o co przyjaciółce chodzi. — Bob jest zała­many, prawie nie mógł mówić. Wiesz przecież, że to nie jego wina...

— Owszem, wiem — rzuciła chłodno Janey. — To spraw­ka Vivian, lecz dla mnie nie odgrywa roli, kto w tym maczał palce. — Z zaciętym wyrazem twarzy zatrzasnęła walizkę, ostatni raz rozejrzała się po pokoju i ruszyła do drzwi. — Było, minęło. Jadę na lotnisko.

— Że też musiało się coś takiego zdarzyć — potrząsnę­ła głową Hannah ściskając ją na pożegnanie. — Tak mi przykro...

— Mnie też — szepnęła Janey tłumiąc szloch. — Nie zapomnij zadzwonić do mamy.

To był smutny powrót. Ze ściśniętym sercem skuliła się w fotelu, nie mając na nic ochoty. Do tej pory godziny bez Boba umilały jej sny na jawie, teraz jednak stanowczo zabroniła sobie myślenia o nim. Prześladowały ją za to słowa Jerry'ego: tysiące egzemplarzy, hit, twoje wspaniałe kształty...

Kiedy samolot schodził do lądowania na lotnisku Stapleton w Denver, po raz pierwszy wyjrzała przez iluminator.Tutaj leżał śnieg!

Tylko tego brakowało! Co mi jeszcze przyniesie dzisiej­szy dzień? Zdążyła się przyzwyczaić do ciepłego klimatu wyspy i nie przyszło jej do głowy, że w Denver może sza­leć zamieć. Miała na sobie żółty bawełniany kostiumik, a na bosych stopach lekkie sandałki. Jeśli matka w swej przezorności nie przywiezie jej płaszcza i botków, zamarznie na śmierć.

Kto wie zresztą, czy matka w ogóle zechce wyjechać po nią... Może przecież pokazać plecy córce, która pozwala się fotografować nago.

Mniejsza z tym, pomyślała hardo Janey. Nie będę martwić się tym, co powiedzą ludzie. W końcu jestem dorosła i mogę robić, co chcę.

Próbowała usprawiedliwić się sama przed sobą, lecz dare­mnie. W jej duszy rósł niepokój, przygniatał swym ciężarem i ściskał w gardle. Żeby tylko się nie rozpłakać...

Samolot już dawno wylądował, ale Janey w rzednącym tłumie czekających nie dojrzała matki. Właściwie po co się tu zatrzymałam, pewnie czeka na dole, gdzie odbiera się bagaż. Przepchnęła się do taśmociągu, na którym miała się pojawić jej walizka, i znów rozejrzała się szukając znajo­mej twarzy.

W porządku, teraz już wiesz, że masz się przygotować na najgorsze. Matka nie zechciała wyjechać po ciebie, to wszyst­ko wyjaśnia. Właściwie spodziewałaś się tego, a teraz masz okazję się przekonać, że przeczucia cię nie myliły. Tylko nie trać panowania nad sobą!

Postanowiła wziąć taksówkę, zatrzymać się w jakimś hotelu, a potem zaraz z rana zadzwonić do domu. Spyta tylko, kiedy będzie mogła zabrać swoje rzeczy...

W tym momencie na taśmociągu ukazała się jej walizka, więc zdjęła ją, postawiła na ziemi i znów się zaczęła rozglądać. Mimo wszystko nie straciła całkiem nadziei. Obcy... Wszędzie obcy. Zgnębiona ruszyła w końcu chwiejnym krokiem do wyjścia.

— Janey, tutaj!

Popatrzyła w kierunku, z którego dobiegło wołanie. Cio­cia Genevieve, starsza siostra mamy! Z westchnieniem ulgi odstawiła walizkę i uściskała ją jak chyba jeszcze nigdy.

— Cioteczko, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę!

— Tak mi przykro, że się spóźniłam — usprawiedliwiała się siwowłosa pani. — To prawdziwy koszmar — znaleźć miejsce do parkowania, szczególnie gdy bez przerwy sypie śnieg. Krążyłam naokoło, zanim wreszcie...

— Mama nie mogła przyjechać?

— Nie... nie miała czasu. Dlaczego pytasz? — Ciotka sprawiała wrażenie zakłopotanej.

— Czy w domu... wszystko w porządku? — wykrztusiła czekając z lękiem odpowiedzi.

Genevieve skinęła energicznie głową.

— Tak, moja kochana, tak. Wszystko w porządku. Zapewnienia ciotki wcale nie uspokoiły Janey. Coś tu się nie zgadzało, czuła to przez skórę. Niech tam, jeszcze parę chwil i będzie miała pewność.

— Nie sądzę, abyś przywiozła dla mnie płaszcz. Czy choćby żakiet, prawda? — z niepokojem spojrzała po sobie.

— Niestety nie, nie przyszło mi to do głowy... — Genevie­ve zrobiła zmartwioną minę.

— Nie martw się, jakoś to przeżyję — pocieszyła ciotkę, lecz po tym wszystkim, co jej przyniósł kończący się dzień, nie była już tego taka pewna...

W drodze do domu odzywała się niewiele. Samochód był co prawda ogrzewany, lecz ona drżała z zimna, skulona, i szczękając zębami przysłuchiwała się paplaninie ciotki, która mówiła wyłącznie o pogodzie, a w szczególności o wiejącym właśnie gwałtownym, zimnym wietrze i opadach śniegu.

W pół godziny później samochód zatrzymał się przed niskim stylowym budynkiem, który do tej pory był domem rodzinnym Janey. Gdy ujrzała jasno oświetlone okna i uzmys­łowiła sobie, że być może jest tu ostatni raz, poczuła suchość w ustach i zrobiło jej się niedobrze. Pospieszne spojrzenie na drzwi wejściowe uspokoiło ją nieco. Na szczęście matka nie wystawiła jej rzeczy na zewnąrz, a to już było coś.

Genevieve poszła przodem, a ona, z walizką w ręku, ruszyła za nią wzdrygając się za każdym razem, gdy jej właściwie bose stopy zapadły się w śnieg.

— Witamy! — zabrzmiało naraz ze wszystkich stron. Janey zaniemówiła z wrażenia. Zewsząd cisnęli się krewni i przyjaciele. Byli wśród nich dziadkowie, kuzyn Rodney, ciotka Beverly, z tuzin znajomych — a przede wszystkim mama...

W pokoju na ścianie, gdzie wcześniej wisiał olejny obraz przedstawiający statek na wzburzonym morzu, widniał pla­kat, jej plakat, przystrojony wstęgami z kolorowej bibułki!

— Witaj w domu, kochanie! — objęła ją serdecznie matka promieniejąc z radości. — Udała nam się niespodzianka? Mam nadzieję, że ciocia Genevieve nie zdradziła tajemnicy.

— Jeszcze jak się udała, mamo! — Nigdy się nie dowie, jak byłam zaskoczona, pomyślała.

— Przepraszam, że nie wyjechałam po ciebie, ale musia­łam najpierw zebrać całe towarzystwo. Ten plakat jest wspa­niały! — rzekła z dumą. — Ludzie go rozchwytują... Moja córka jest sławna, sławna! A jeśli się pomyśli, że zdjęcie zrobił sam Robert Campion... wtedy już nic nie brakuje do szczęścia!

Janey ciągle jeszcze nie mogła pojąć, co się naprawdę dzieje.

— I ty nie jesteś na mnie zła, że dałam się sfotografować., nago? — Musiała się upewnić, że nie zaszła tu jakaś pomyłka.

— Dziwi mnie, że to to pytasz — potrząsnęła z przekona­niem głową Amelia Lark. — Michał Anioł malował nagie kobiety i nikt mu nie brał tego za złe, prawda?

Janey zaniosła się serdecznym śmiechem i przez długą chwilę nie mogła się uspokoić. Naraz opadły z niej wszystkie lęki i troski. Ależ była głupia!

— Co ci jest? — pani Lark z niepokojem przyglądała się córce.

— Nic takiego, mamo, wszystko w porządku — opanowa­ła się wreszcie. — To był po prostu najdłuższy dzień w mym życiu. Zgotowaliście mi cudowne przyjęcie, dziękuję wam za to. A teraz pozwolicie, że się przebiorę? Zmarzłam w nogi...

To był wyjątkowo udany wieczór. Menu co prawda ograniczyło się tylko do placka, do picia podano jedynie sok i lemoniadę, Janey wszakże jeszcze nigdy tak nie rozkoszowa­ła się spotkaniem rodzinnym. Krewni i przyjaciele przyjęli ją ciepło, dając na każdym kroku wyraz temu, jak bardzo są z niej dumni.

Kiedy wreszcie wyszedł ostatni gość, a nastąpiło to mniej więcej przed północą, opadła z westchnieniem na kanapę.

— Dziękuję, mamo. Sprawiłaś mi wielką przyjemność.

— Wszyscy jesteśmy z ciebie dumni — zapewniła po raz nie wiadomo który Amelia Lark siadając w ulubionym fotelu. — Poza tym bardzo się cieszę, że cię znowu widzę! Martwi mnie tylko — naraz spoważniała — że twój powrót nastąpił tak nagle. Myślałam, że jest ci tam bardzo dobrze. Z twoich listów wywnioskowałam, że wiele cię łączy z Campionem.

— Raczej łączyło. — Po raz pierwszy uczuła nieprzepartą chęć zwierzenia się matce. — To właśnie z powodu plakatu wróciłam. — Opowiedziała, jak do tego doszło, i zakończyła słowami: — Widzisz, mamo, rzuciłam Boba, gdyż myślałam, że wszyscy będziecie oburzeni, a tymczasem...

— Biedny człowiek! — Pani Lark zdawała się w tej chwili bardziej troszczyć o niego niż o własną córkę. — A jeśli chodzi o rodzinę, nie jesteśmy znowu aż tak konserwatywni , jak sądziłaś. My, starsi, wcale nie musimy być ograniczeni, jak wam, młodym, czasami się wydaje.

— Teraz już wiem — odparła półgłosem Janey — ale dziś rano, gdy Jerry pokazał mi plakat, byłam zrozpaczona i za­traciłam zdolność jasnego myślenia.

— Co w takim razie zrobisz?

— Żebym to sama wiedziała! — westchnęła wstając. Było późno, a ona dosłownie padała z nóg. Miała za sobą wyczer­pujący dzień. Jeszcze rano nurkowała w Morzu Karaibskim, wieczorem brnęła po kostki w śniegu zmagając się z wichurą, a mniej więcej koło południa zrobiła awanturę człowiekowi, którego kochała, mało tego, oświadczyła mu stanowczo, że nie chce go więcej widzieć... — Teraz położę się spać, a rano spróbuję dojść ze wszystkim do ładu...

Leżąc w łóżku starała się nie myśleć o chaosie, jak wywołała swą pochopną, jak się okazało, decyzją, lecz i tak nie mogła zasnąć. Zbyt wiele się wydarzyło w ostatnich godzinach. Uciekła od Boba wykrzykując, że już nigdy nie wróci. To było najstraszniejsze...

Świadomość, że popełniła największy błąd w swym ży­ciu, nie dawała jej spokoju, każąc bezsennie przewracać się z boku na bok i wpatrywać zrozpaczonymi oczami w czerń nocy. Bob był taki przyjacielski i pełen zrozumienia. Jak cierpliwie wysłuchał wykrzykiwanych przez nią zarzutów. Zrobiła mu scenę, choć nie był niczemu winien! I porzuciła go, nie próbując nawet wysłuchać... Porzuciła!

Co on o niej myśli? Znienawidził ją i jest już za późno? Jakże zdoła naprawić wyrządzoną mu krzywdę?

Sen nadszedł dopiero wtedy, gdy podjęła decyzję. Zarobione trzy tysiące dolarów przeznaczy na uregulowanie reszty rachun­ków za niedoszłe wesele. Pożyczy pieniądze od matki, choć bar­dzo nie lubi tego robić, ale nie ma wyboru, jeśli chce naprawić to, co tak nieopatrznie zepsuła. Zaraz rano wraca na Bonaire...

Tego dnia nad Denver nadal szalała burza śnieżna. Janey od rana nasłuchiwała wycia wiatru, a gdy wyjrzała przez okno, zobaczyła tonący w bieli świat. Z drugiego pokoju doszedł ją głos spikera telewizyjnego:

Port lotniczy jest zamknięty aż do odwołania. Loty są zawieszone. Służba meteorologiczna nie potrafi określić, kie­dy należy spodziewać się wznowienia ruchu pasażerskiego...

A ona planowała powrót na Bonaire. Nie pozostaje mi nic innego, jak czekać, myślała z rozpaczą.

Matka była tego samego zdania.

— Nie ma sensu wyruszać w taką niepewną podróż. Nawet jeśli zdołają uwolnić od zwałów śniegu pasy startowe, trzeba się liczyć z wielogodzinnymi opóźnieniami.

Może te obfite opady śniegu były błogosławieństwem? Od momentu kiedy postanowiła wrócić na Bonaire, nie opusz­czały jej wątpliwości, czy w ogóle powinna przeprowadzić swój plan. Ale się stało, że musiała pożyczyć pieniądze, lecz jeszcze gorsze było to, że zdawała się ją opuszczać wiara we własne siły. Dręczona straszną myślą, że Bob nie będzie chciał z nią rozmawiać, oznajmiła w którymś momencie, że nie leci.

— Co?! — Pani Lark była wstrząśnięta. — A ja myś­lałam, że chcesz się z nim pogodzić...

— Nawet nie zadzwonił. Lotnisko jest zamknięte, ale telefony działają — powiedziała gorzko.

— W takim razie dlaczego ty sama do niego nie za­dzwonisz? — matka próbowała przywołać córkę do rozsądku. Ostatecznie to ty wyjechałaś. Moim zdaniem, jeśli w ogóle ktoś ma dzwonić, to ty.

— Nie mogę tego zrobić — po tym wszystkim, co mu naopowiadałam. Nie wiem, jak zareaguje. Boję się... A jeśli po prostu odłoży słuchawkę?

W ciągu następnych godzin próbowała uporządkować myśli i podjąć ostateczną decyzję. Nie przyszło jej to łatwo, zwłaszcza że była jeszcze przecież Vivian...

Minął już prawie tydzień, gdy zadzwonił telefon. Jak za każdym razem w ostatnich dniach, gdy rozlegał się sygnał, jej serce zaczęło bić jak zwariowane. Może to Bob... Może powie, że mnie kocha, może poprosi, abym wróciła...

W słuchawce rozległ się damski głos — głos Vivian.

— Skąd pani dzwoni? — spytała zdumiona Janey. Vivian była ostatnią osobą, którą się spodziewała usłyszeć. — Czy coś się stało?

— Jestem w Denver i muszę z panią pomówić — rzekła krótko Vivian.

— Ja z panią też — odparła sucho Janey.— Jest parę rzeczy, o których...

— Tak, wiem — ucięła Vivian. — Zjemy razem lunch? Proszę wybrać miejsce.

Janey namyślała się przez chwilę, potem wymieniła nazwę owej meksykańskiej restauracji, gdzie była z Jerrym tamtego fatalnego wieczoru.

— Może o dwunastej?

— Dobrze.

Zanim odłożyła słuchawkę, jeszcze długo wpatrywała się w nią w zamyśleniu. Przypomniały jej się słowa, które przy jakiejś okazji powiedziała Hannah: Twoje życie przypomina scenariusz melodramatu...Tak, Hannah zdecydowanie miała rację.

Właśnie usiadła przy małym stoliku w kącie restauracji, gdy zobaczyła zmierzającą w jej stronę elegancko ubraną kobietę. Czyżby to była Vivian? Janey nie wierzyła własnym oczom. Wtedy, po spędzonej przy butelce nocy wyglądała strasznie, tego dnia jednakże prezentowała się wspaniale. Miała na sobie drogą garsonkę, która najwyraźniej pochodzi­ła z pracowni jednego z wiodących projektantów mody. Biały jedwab był kunsztownie wykończony czerwoną lamówką, tworzącą szykowną całość z dodatkami: czerwonym kapelu­szem, czerwonymi klipsami i olbrzymią czerwoną torebką. Na nogach miała czerwone szpilki, a przegub jej prawej ręki zdobiła szeroka czerwona bransoletka.

— Miło panią widzieć, Janey — uśmiechnęła się niepew­nie siadając naprzeciwko.

— Pięknie pani wygląda, Vivian — powiedziała uprzejmie Janey, również zmuszając się do uśmiechu. Nie ma w tym cienia przesady, pomyślała. Rzeczywiście wygląda świetnie. Widocznie przestała pić.

Zrobiło jej się smutno. Bob nigdy się nie dowie, że jego eks-żona jeszcze do niedawna, mimo danego mu przyrzecze­nia, miała problemy z alkoholem. Może zdecyduje się ją ponownie poślubić — szczególnie teraz, po tym wszystkim, co się stało...

Vivian nie traciła czasu na banalną konwersację. Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej czek.

— Byłam to pani dłużna — rzekła wręczając go Janey. Janey rzuciła okiem na wypisaną na nim sumę i aż zachłysnęła się z wrażenia. Dziesięć tysięcy dolarów?

— Co to jest? — spytała zdumiona.

— Honorarium za wykorzystanie pani zdjęcia — wyjaś­niła szorstko Vivian. — To nie wszystko. W miarę roz­chodzenia się plakatu dostanie pani więcej.

Janey spoglądała niezdecydowanie to na trzymany w ręku świstek papieru, to na Vivian.

— Chcę to załatwić, zanim coś zamówimy — dodała Vivian. Janey skinęła bez słowa. Przeczuwała, o czym była żona Boba chce z nią rozmawiać.

— Jestem pewna, że zdążyła się już pani domyślić, jak to naprawdę było z tym plakatem. Tak, to ja wykradłam pani zdjęcie z ciemni Boba — tamtej nocy, kiedy tak się wstawi­łam. Potem wróciłam do Stanów i... — Umilkła na chwilę, widocznie ciężko jej było o tym mówić.

Właśnie podeszła do ich stolika kelnerka.

— Mam paniom coś podać? Oczy Vivian zabłysły.

— Tak. Podwójne martini.

— A dla mnie lampkę chablis — poprosiła cicho Janey. Biedna Vivian, jeszcze widać nie skończyła na dobre z nało­giem...

Gdy zostały same, Vivian uśmiechnęła się gorzko.

— To podwójne martini mówi samo za siebie, prawda? Nie jestem jeszcze abstynentką, ale piję już zdecydowanie mniej. Byłam chyba w delirium, nie przypominam sobie dokładnie, kiedy sprzedałam pani zdjęcie. Och, ludzie dosłow­nie zwariowali na jego punkcie, dostałam za nie zresztą sporo pieniędzy.

— Vivian, dlaczego pani to zrobiła?

— Dlaczego? Mój Boże, ponieważ czułam, że pani nie chce, aby to zdjęcie stało się własnością ogółu. Byłam bardzo, bardzo zazdrosna. Wiedziałam, że Bob za panią szaleje, więc chciałam zadać cios — zranić za jednym zamachem panią i jego...

Przerwała rzucając niecierpliwe spojrzenia w kierunku baru.

— Jak długo jeszcze mamy czekać?!

Naraz Janey dostrzegła, że ręce Vivian drżą, a przyjrzaw­szy się lepiej stwierdziła, że w rzeczywistości nie wygląda najlepiej. Gdy oglądało się jej twarz z bliska, z łatwością można było dojrzeć ślady przepicia, choćby cienie pod oczami i niezdrową bladość skóry, których nie zdołał skutecznie ukryć puder.

Krytyczny wzrok Janey nie uszedł uwagi Vivian.

— Nie myli się pani. Ostatnio dużo piłam, o wiele za dużo, stąd to drżenie rąk. Zadałam sobie dziś wiele trudu, aby zrobić dobre wrażenie, i chyba w pierwszej chwili udało mi się wprowadzić panią w błąd. Niestety na krótko...

— Ale przecież można pani jakoś pomóc!

— Może tak, a może nie... — szepnęła w zadumie Vi­vian. — Zdarza się, że już nikt i nic nie może pomóc...

— Ależ Vivian — potrząsnęła zdecydowanie głową Ja­ney — słyszałam o wielu takich, którzy...

— Tak, zawsze słyszy się o takich, którym się udało: Betty Ford, Elizabeth Taylor... czterotygodniowa kuracja i są wyleczone na całe życie. Niestety nie zawsze to jest takie proste...

Janey nie wiedziała, jak dodać jej otuchy.

— Co pani teraz zrobi? — spytała cicho.

— Cóż, jeszcze się nie poddałam — Vivian uśmiechnęła się żałośnie. — I tak mam trochę szczęścia. Poznałam miłego lekarza, który chce mi pomóc, poza tym mam dość pieniędzy, aby zapłacić za każdą, nawet nawymyślniejszą kurację, jeśli Frank uzna ją za konieczną. W każdym razie mam jeszcze przed sobą szansę, lecz by móc ją wykorzystać, muszę odciąć się raz na zawsze od mego przeszłego życia. Dopiero teraz to widzę. Postanowiłam sprzedać swoje udziały w firmie... i ni­gdy nie wracać do Boba.

Kelnerka przyniosła drinki. Vivian upiła spory łyk i wy­prostowała się.

— Bob panią kocha, a i Jason panią polubił. Obaj potrzebują pani. Dzwoniłam już do Boba — wie wszystko. Od czasu do czasu chciałabym tylko zobaczyć się z synem. A teraz dość o niemiłych sprawach. Przez cały czas chciałam panią spytać, Janey, co na miłość boską robi pani w Denver...

— Ma pani rację — roześmiała się Janey. — Sama siebie o to pytam.

— Niech pani pozbędzie się skrupółów z mego powodu i wraca na Bonaire. Wszyscy dokonujemy wyborów w życiu i jeśli o mnie chodzi, zrobię wszystko, aby mój wybór okazał się słuszny — zakończyła z nadzieją w głosie.

9

Janey, ubrana w białe szorty i podkoszulek na ramiączkach, oczekiwała na przystani powrotu łodzi z amatorami nurkowa­nia. Natychmiast po wylądowaniu przebrała się i teraz, w blasku zachodzącego słońca, czekała na mężczyznę swego życia.

Bob zdążył już zdjąć skafander i był teraz tylko w czar­nych kąpielówkach. Przyglądała mu się, jak zręcznie ze­skakuje na brzeg, aby zamocować grubą linę cumowniczą. Potem się odwrócił i ich spojrzenia się spotkały, a ona już wiedziała, że wszystko będzie dobrze.

Wpatrywał się w nią w milczeniu, jakby chciał odczytać jej myśli, w końcu powiedział:

— Wróciłaś.

— Tak — szepnęła miękko uśmiechając się niepewnie.

— Więc to naprawdę Janey Lark, która oświadczyła, że nigdy nie wróci?

Zakłopotana wzruszyła ramionami.

— Chciałam ci tylko powiedzieć, że z tym plakatem już wszystko w porządku.

Jego wargi rozchyliły się w czułym, ale zarazem lekko rozbawionym uśmiechu.

— Naprawdę? Zatem twoje życie nie zostało zrujnowane? Matka cię nie wydziedziczyła i nie wyrzuciła na bruk?

— Nie, przeciwnie, wydała na mą cześć przyjęcie.

— Nie może być! — krzyknął zdziwiony wybuchając gromkim śmiechem.

Janey, teraz już całkiem rozluźniona, zrobiła to samo.

— Mama powiesiła plakat na honorowym miejscu, a cie­bie to nawet porównała do Michała Anioła.

— Ale heca! — Nie przestając się śmiać ujął jej dłonie. — Chodź, mamy mnóstwo spraw do omówienia.

Zaprowadził ją do jeepa, zapalił silnik i ruszyli — ale nie w kierunku hotelu. Podczas jazdy nie zamienili słowa, a gdy wreszcie usiedli na piasku w zatoce — ich zatoce — milczeli jeszcze przez dobrą chwilę.

— Zacznijmy od tych mniej przyjemnych rzeczy, do­brze? — zaproponował wreszcie.

— Masz na myśli Vivian, prawda?

— Tak. Dzwoniła do mnie. — Spojrzał z powagą na Janey. — Wiedziałaś, że znów zaczęła pić.

Nie odezwała się, skinęła tylko głową.

— I nic mi nie powiedziałaś — rzekł z wyrzutem. — God­ne podziwu, lecz niemądre.

— Niemądre? Uważałam, że to nie moja sprawa, zresztą nie mam zwyczaju donosić. Jesteś... jesteś na mnie zły?

Dotknął pieszczotliwie jej włosów, a z jego oczu wyczytała ogromną miłość, do której tak tęskniła.

— Jakże mógłbym się na ciebie gniewać...

— Mam nadzieję, że Vivian tym razem się uda — szep­nęła po chwili rozkoszując się cudownym uczuciem, jakie wywołało w niej dotknięcie jego ręki.

— Ja też. Dokonała wyboru, jak sądzę, najlepszego dla nas wszystkich. Życzyła mi wszystkiego dobrego. — Po­głaskał ją pieszczotliwie po policzku. — Kocham cię, Janey Lark — wyszeptał lekko schrypniętym głosem biorąc ją w ramiona. — Nigdy więcej nie odchodź. Pragnę cię mieć zawsze przy sobie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kennedy Shirley Od pierwszego wejrzenia
Kennedy Shirley Od pierwszego wejrzenia
Roberts Nora Od pierwszego wejrzenia
{7} Od pierwszego wejrzenia
Ilustrowana ksiega swietych Ludzie Boga ktorych pokochasz od pierwszego wejrzenia
Roberts Nora Od pierwszego wejrzenia 5
Roberts Nora Od pierwszego wejrzenia 2
Boswell Barbara Od pierwszego wejrzenia
Miłość Od Pierwszego Wejrzenia
Roberts Nora OD PIERWSZEGO WEJRZENIA Copy
63 Roberts Nora Od pierwszego wejrzenia
Boswell Barbara Od pierwszego wejrzenia RPP135
0135 Boswell Barbara Novak Sisters 02 Od pierwszego wejrzenia
063 Roberts Nora Od pierwszego wejrzenia
135 Boswell Barbara Od pierwszego wejrzenia
Od pierwszego wejrzenia
17 From first glance [Od pierwszego wejrzenia]
82 Cartland Barbara Miłość od pierwszego wejrzenia

więcej podobnych podstron