Shirley Kennedy
Od pierwszego wejrzenia
1
Jeszcze tylko dwa dni! Na tę myśl Janey zadrżała z
podniecenia. Za tydzień o tej porze będzie już po wszystkim.
Wtedy będzie już panią Boswell, odbywającą podróż do Las
Vegas. Oczywiście jeśli dotrwa do soboty!
W przymierzalni sklepu z modą ślubną było duszno i gorąco.
— Stój spokojnie, Hannah! — Janey upomniała przyjaciółkę
pomagając jej włożyć suknię, w której Hannah miała wystąpić
jako druhna. — Nie wolno ci się spocić, bo jeszcze ją
zniszczysz.
Hannah James stała z rękami podniesionymi do góry i głową
omotaną różowym tiulem.
— Ściągnij mi to, bo inaczej się uduszę — wysapała gniewnie,
a gdy suknia wreszcie znalazła się na swoim miejscu,
odetchnęła z ulgą. — Naprawdę chcesz wyjść za mąż? Chyba
wiesz, jakiej ofiary żądasz ode mnie.
— Tak, chcę! Stój prosto, żebym mogła się przekonać, czy
dobrze leży.
— Mam nadzieję, że dobrze — skrzywiła się Hannah. — Nie
uśmiecha mi się spędzenie reszty życia wśród modeli ślubnych
pani Waldens.
— Nie ma obawy — Janey próbowała uspokoić przyjaciółkę. —
Jeszcze tylko trochę cierpliwości. To ostatnia przymiarka. —
Pomyślała przy tym o problemach, jakie niesie ze sobą taka
uroczystość — włączając w to trud, jakiego wymagało
podtrzymywanie dobrego nastroju druhny, nienawidzącej
sukienek z falbankami.
Hannah szarpnęła niecierpliwie przymarszczone wycięcie
wokół szyi.
— Żarty na bok, Janey — rzekła poważnie patrząc z ukosa na
przyjaciółkę. — Możesz się jeszcze cofnąć.
— Cofnąć?! Tuż przed ślubem?! — Janey wpatrzyła się w nią
oszołomiona. — Co ty wygadujesz!
— Oczywiście. W dzisiejszych czasach takich przypadków jest
więcej, niż myślisz.
— Ależ Hannah, ja mam już przecież dwadzieścia trzy lata —
obruszyła się. — Jeśli nie wyjdę teraz za Jerry'ego, to kto mnie
potem jeszcze zechce wziąć? On jest moją ostatnią szansą.
Chcesz, żebym została starą panną?
— Dziś nie ma już starych panien, są najwyżej mądre kobiety,
które z jakichś względów wolą zostać same. Zresztą jesteś za
ładna, aby mężczyźni mieli zostawić cię w spokoju.
— Skończ już wreszcie. Gdyby Jerry spotkał mnie tu tak
ubraną, z miejsca odwołałby ślub.
Spojrzała po sobie krzywiąc się w pociesznym uśmiechu.
Ubrana była w znoszone dżinsy i wyblakły podkoszulek z
napisem „Ktoś mnie kocha w Denver", długie wijące się włosy
podpięła z obu stron głowy grzebykami, a na nogach miała
tenisówki, które z pewnością oglądały już lepsze czasy.
— Możliwe, że Jerry tak by zareagował. Jest nudny,
konserwatywny i... — Hannah urwała widząc spochmurniałą
nagle minę Janey.-— Owszem, można się w nim doszukać
czegoś pozytywnego — ambicji, która mu pomoże zarobić sporo
pieniędzy.
Janey zasunęła zamek błyskawiczny przy sukni Hannah i
odstąpiła krok do tyłu.
— Nawet jeżeli nie jest samą doskonałością, lubię go takim,
jaki jest — rzuciła poirytowana. Nie pierwszy raz przyjaciółka
wyprowadziła ją z równowagi. Zawsze kłóciły się na temat
Jerry'ego. — No a teraz zobaczmy... — Cofnęła się jeszcze
bardziej i z podziwem lustrowała przyjaciółkę. — Moim
zdaniem leży wspaniale! Będziesz śliczną druhną.
Hannah, obejrzawszy się w lustrze ze wszystkich stron,
parsknęła śmiechem.
— Tylko mi się przyjrzyj. Przecież wyglądam jak słoń w
krynolinie! Falbanki i kokardki to nie dla mnie.
To ostatnie się zgadzało. Hannah była rosła, dobrze
zbudowana i preferowała odzież sportową. Nigdy nie widziało
jej się w sukience, a już na pewno nie w różowej, suto
marszczonej i z olbrzymią satynową kokardą na plecach.
— Wiem, że to nie twój styl, Hannah, lecz mimo to jest ci w
niej bardzo ładnie.
— Z całą pewnością nie! Niech ci przypadkiem nie przyjdzie do
głowy rzucić mi bukiet ślubny — ostrzegła Hannah błyskając
gniewnie oczami. — Nie życzę sobie żadnych ślubów, jeśli z ich
okazji trzeba wkładać takie idiotyczne sukienki. A w ogóle...
Mam mówić otwarcie?
— Czyż mogę ci przeszkodzić? — uśmiechnęła się niepewnie
Janey.
— Jasne, że nie możesz — stwierdziła z zadowoleniem
Hannah. — Śmiem wątpić, czy Jerry jest odpowiednim
mężczyzną dla ciebie.
Janey westchnęła. To wszystko słyszała już wiele razy.
Hannah wyraźnie nie lubiła Jerry'ego i nie przepuściła okazji,
aby nie przypiąć mu łatki.
— Wierz mi, Jerry jest odpowiednim mężczyzną. — Po-
wiedziała to wolno i dobitnie, jak gdyby mówiła do dziecka, a
zarazem i siebie chciała o tym przekonać. — Kocham go. Jest
dla mnie wszystkim.. Ale ty tego nie rozumiesz, przecież na
dobrą sprawę jeszcze nigdy nie byłaś naprawdę zakochana.
Hannah wybuchnęła głośnym śmiechem.
— I nie chcę być — a przynajmniej przez dziesięć najbliższych
lat. — Nagle spoważniała. — Nie gniewaj się, ale ja
oczekiwałam, że zrobisz coś wyjątkowego ze swoim życiem, a
ty co? Rzucasz wszystko, aby wyjść za Jerry'ego Boswella.
— Co takiego znów rzucam? — żachnęła się Janey. —
Uważasz, że bycie sprzedawczynią to oszałamiająca kariera?
— Byłaś więcej niż sprzedawczynią. Miałaś wspaniałą pracę,
która sprawiała ci przyjemność, przecież wiem. A teraz co?
Poświęciłaś wszystko inne dla tego nudziarza i...
Janey zżymała się w duchu, że tym razem nie potrafi
odparować ciosu. Wbrew sobie samej zrezygnowała z ukocha-
nego zajęcia w specjalistycznym sklepie ze sprzętem do nur-
kowania, gdyż Jerry nie chciał, aby po ślubie tam pracowała.
Miała wyszukać sobie coś „poważnego", może w którymś z
banków. „Coś takiego z klasą", powiedział wtedy. Janey co
prawda nie dawała spokoju myśl, że chodziło mu o pracę „z
większą kasą", lecz prędzej by sobie odgryzła język, niż
podzieliła się swym przypuszczeniem z Hannah.
— To była praca jak każda inna — zauważyła chłodno, po
czym skrzyżowawszy ręce na piersi jeszcze raz przyjrzała się
krytycznie przyjaciółce. — Nie uwiera pod pachami?
Hannah obróciła się przed lustrem.
— Nie — przyznała niechętnie. — A teraz zabierajmy się stąd.
Mamy jeszcze tyle do załatwienia.
Janey skinęła głową. Tak, ślub był emocjonującym przeżyciem,
ale w przygotowania do niego trzeba było włożyć sporo trudu.
Zaproszenia, kwiaty, organizacja przyjęcia i jeszcze tyle innych
spraw... Matka wprawdzie pomagała jej we wszystkim, lecz
większość z tych rzeczy Janey załatwiała sama. Nie żeby miała
się skarżyć. Ostatecznie robiła to z miłości.
Tak, kochała Jerry'ego. Wzrastali obok siebie, chodzili do tej
samej szkoły. Żaden z kolegów nie mógł się z nim równać. Był
spokojny i godny zaufania, na pozór absolutne przeciwieństwo
impulsywnego temperamentu Janey. Pochodził z szanowanej
powszechnie, zasiedziałej rodziny, szkołę i studia ukończył z
odznaczeniem i od pewnego czasu pracował jako świeżo
upieczony menedżer w konsorcjum naftowym. Mówiono o nim,
że wiele sobą obiecuje i na pewno zrobi karierę. Oczywiście nie
wszyscy go lubili, dobrze o tym wiedziała. Byli tacy, którzy
uważali go za mruka, inni stronili od niego przypisując mu
zarozumiałość i bezwzględność. Janey wszakże nie zaprzątała
sobie głowy ich sądami. Czuła, że nie kocha go szaleńczą
miłością, zresztą tak może było i lepiej. Uniesienia i zachwyty
zwykle kończą się rozczarowaniem, myślała, a małżeństwo
należy budować na solidniejszych podstawach, jak mówił
Jerry.
Sama nie marzyła o karierze. Miała zamiar pracować, dopóki
nie przyjdą na świat dzieci, a później jako żona i matka strzec
ogniska domowego. Głównym celem jej życia było pozostanie
panią Boswell, nie kryła się z tym zresztą.
— Och, Hannah, nawet nie wyobrażasz sobie, jaka jestem
szczęśliwa! — wybuchnęłą żywiołową radością, gdy znalazły
się na parkingu przed sklepem.
— Mój Boże — jęknęła przyjaciółka — jakże ja wytrzymam do
soboty?
— Jest mi po prostu lekko na duszy. Ślub daje poczucie
bezpieczeństwa — wszystko naraz staje się jasne, wiesz już,
jak spędzisz resztę życia.
Hannah przyglądała się jej z powagą.
— Jeśli uważasz, że małżeństwo oznacza jakieś gwarancje na
przyszłość, to naprawdę jesteś szalona. Przecież tysiąc rzeczy
może się nie udać. Czasem już od początku się nie układa.
— Ale nie w moim życiu! — Janey odgarnęła włosy z twarzy.
— Co właściwie miałoby się nie udać? Ostatecznie wszystko
zostało starannie przemyślane i zaplanowane.
Naprawdę to zrobiła. Pozwolił jej na to długi okres
narzeczeństwa, miała przecież na to dużo czasu. A teraz
sprawy biegły ustalonym torem, jakby same z siebie. Suknia
ślubna już dawno była gotowa, Janey uszyła ją sama wkłada-
jąc w to wiele uczucia. Jej cztery przyjaciółki obowiązkowo
miały być druhnami, a dla każdej z nich przewidziała na tę
okazję sukienkę w innym odcieniu różu. Ślub, na który
zaproszonych zostało z górą dwustu gości, miał się odbyć w
najbliższe sobotnie popołudnie w kościele, gdzie chodziła od
dziecka. Tuż po ceremonii przewidziany był szampan, a zaraz
potem obiad w eleganckiej restauracji. Miał im tam
przygrywać jeden z najlepszych zespołów, jakie istniały w De-
nver. Wszystko to kosztuje majątek, ale w końcu raz wychodzi
się za mąż, usprawiedliwiała się sama przed sobą.
— Dokąd teraz? — Hannah spojrzała pytająco na Janey, gdy
siedziały znów w samochodzie.
— Chwileczkę, muszę sprawdzić — Janey wyciągnęła z torebki
listę spraw do załatwienia. — Byłyśmy już w kościele, w
restauracji, odebrałyśmy twoją sukienkę i moje szpilki. O,
właśnie, biuro podróży. Muszę jeszcze wpłacić resztę sumy.
Hannah uniosła z niezadowoleniem brwi.
— Według mnie to Jerry powinien opłacić podróż poślubną.
— Wiesz przecież, że wszystkie wydatki dzielimy na pół. To ja
tak chciałam, a Jerry się zgodził. — Janey miała nadzieję, że
zabrzmiało to przekonująco. W rzeczywistości Jerry, przy
wszystkich swoich zaletach, był raczej skąpy. Obstawał przy
tym, aby płaciła za siebie, i tak się jakoś dziwnie składało, że
to ona ponosiła lwią część wspólnych wydatków. Cóż, nie ma
człowieka bez wad, pocieszała się.
— Gdybyś mnie zapytała o zdanie... — zaczęła Hannah.
— Ale tego nie zrobiłam, i nie zrobię — przerwała jej niezbyt
grzecznie Janey i co prędzej zmieniła temat. — Za dwa dni
Jerry i ja będziemy już w drodze do Las Vegas.
— Nie rozumiem, dlaczego w ogóle jedziecie do Las Vegas —
skrzywiła się Hannah. — Nie wolałabyś jechać tam, gdzie
miałabyś okazję do nurkowania?
Janey westchnęła w duchu. Przyjaciółka dotknęła drażliwej
kwestii, i to nie pierwszy raz. Tak naprawdę to była
straszliwie rozczarowana, gdy jej narzeczony, wybierając mie-
jsce na spędzenie miodowego miesiąca, nie chciał słyszeć o
żadnej z wysp określanych mianem raju dla nurków, nie dała
jednak poznać po sobie, jak jest zawiedziona i przystała na
jego propozycję.
— Przecież ci mówiłam, że Jerry nie uprawia tego sportu. Chce
jechać do Las Vegas, więc właściwie dlaczego miałam się nie
zgodzić?
Postanowiła twardo, że nie da sobie popsuć humoru, więc
korzystając z tego, że właśnie zatrzymały się na parkingu,
wyskoczyła z samochodu, aby uniknąć następnej cierpkiej
uwagi przyjaciółki, od czego Hannah była specjalistką. W
biurze przekazała urzędniczce czek na trzysta dolarów,
upewniwszy się wcześniej, że i Jerry już wpłacił swoją część.
To jego dobra strona, pomyślała, jest dokładny i punktualny.
Dokładny i punktualny? Czy to wszystko, czego naprawdę
oczekujesz od mężczyzny? To pytanie, które zadał jej jakiś
przekorny wewnętrzny głos, wielce ją zirytowało. Tak, właśnie
tego pragnę! powtórzyła w duchu wsiadając na powrót do
samochodu.
— Nerwy mnie zawodzą — jęknęła próbując się uspokoić.
Hannah spojrzała na nią ze zrozumieniem.
— Może zajrzałybyśmy na chwilę do sklepu? Kenny mówił, że
ma zdjęcia z Bonaire.
Naraz ku swemu zdumieniu Janey uczuła zazdrość. Przed
paroma dniami Hannah została zaangażowana jako instruk-
torka na wyspie Bonaire. To była dla niej wymarzona praca. Z
miejsca złożyła wypowiedzenie w banku i w dzień po weselu
Janey miała odlecieć na Karaiby.
Właściwie dlaczego jej zazdroszczę? zastanawiała się Janey.
Czyż za parę godzin nie spełni się to, czego tak bardzo sobie
życzyłam? Nie umiała jednakże znaleźć na to odpowiedzi...
— Zgoda — powiedziała głośno, próbując nie dać tego poznać
po sobie. Prawda wyglądała tak, że jej namiętnością było
wszystko, co wiązało się z nurkowaniem. Każdorazowy pobyt
w sklepie ze sprzętem do nurkowania nieodmiennie sprawiał
jej przyjemność, lecz niestety nie miała okazji zajrzeć tam od
momentu, kiedy miesiąc wcześniej zrezygnowała z pracy.
Obie z Hannah od szesnastego roku życia interesowały się tym
sportem. To Kenny, brat Hannah, będący kierownikiem sklepu
ze sprzętem dla nurków, gdzie Janey długi czas pracowała,
nieledwie je zmusił, aby nauczyły się nurkować z pełnym
wyposażeniem, profesjonalnie.
Hannah z łatwością przekonała do tych planów swych
liberalnych, przystępnych i wyrozumiałych rodziców, lecz
owdowiała matka Janey była przerażona, uważając nurkowa-
nie za wyjątkowo niebezpieczny sport. „Utopisz się, jak nic się
utopisz", powtarzała raz po raz, zdecydowana nie pozwolić na
coś tak ryzykownego, ale Janey, która do tej pory nigdy nie
sprawiała matce kłopotów, uparcie obstawała przy swej
decyzji.
Dziewczęta bez problemu ukończyły kurs dla nurków, a potem,
po dalszym przeszkoleniu, uzyskały licencje instruktorskie.
Hannah zdążyła już nawet zaliczyć rafę koralową, Janey
niestety nie. Oczywiście też miała szaloną ochotę wziąć udział
w takiej wyprawie, a zorganizowano ich już kilka, i to do
różnych części świata, lecz Jerry, nie zainteresowany tym
sportem, umiał jej to wyperswadować. „Strata czasu i pienię-
dzy, oświadczył. Jeśli poważnie myślisz o przyszłości, powin-
naś zanieść te pieniądze do banku". Janey z żalem się
poddawała — i wpłacała pieniądze na wspólne konto.
— Wiesz, że sklep zmienił właściciela? Kenny ma nowego szefa
— nieoczekiwanie powiedziała Hannah. — Nazwa też została
zmieniona, sklep nazywa się teraz „Podwodna przygoda".
— Naprawdę? Nie wiedziałam. Czekaj — zastanawiała się
przez moment — czy przypadkiem tak nie nazywa się cała sieć
sklepów dla nurków?
— Tak, i założę się, że słyszałaś nawet o nowym właścicielu.
To Robert Campion.
— Ten znany fotograf?
— Tak, właśnie on. W tej chwili dysponuje już wieloma takimi
sklepami, kilka z nich jest tutaj, w Colorado, a kilka na
Karaibach. To u niego będę pracowała na Bonaire.
Gdy weszły do sklepu, Janey zdecydowanie poprawił się
nastrój. Nie mogła wprost się napatrzyć zdecydowanym
kolorom skafandrów, połyskującym chromową powłoką częś-
ciom aparatów tlenowych i wszystkim tym akcesoriom, jakich
używają nurkowie: rękawicom, siatkom, nożom i precyzyjnym
przyrządom pomiarowym. Na ścianach wisiały powiększone
zdjęcia wykonane pod wodą, a przedstawiające barwne ryby
przemykające między koloniami koralowców. Dwa z nich
szczególnie przykuły jej uwagę. Były to artystyczne akty
kobiece, sygnowane przez Robera Campiona.
Zajęta zdjęciami nie zauważyła, jak z biura na zapleczu sklepu
wyszedł Kenny.
— Popatrzcie, popatrzcie, kto przyszedł! — Jego donośny,
sympatyczny glos wypełnił całe pomieszczenie. — Moja
ukochana siostrzyczka wraz z piękną narzeczoną. Co, może
puściłaś kantem Jerry'ego i zdecydowałaś się wrócić do pracy?
— mrugnął porozumiewawczo do Janey.
Potrząsnęła głową ze śmiechem.
— Zapewniam cię, że ciągle jeszcze mam w programie ślub.
W jej głosie mimo to można się było dosłuchać nutki żalu.
Jakże będzie jej brakowało tego miejsca! Nie zarabiała Bóg wie
ile, to prawda, więcej znaczyła dla niej sama praca. Nigdy się
tu nie nudziła. Obsługiwała klientów, dokonywała drobnych
napraw, napełniała butle tlenowe, pomagała instruktorowi
wykładającemu teorię nurkowania, dozorowała ćwiczenia
wykonywane przez kursantów w małym basenie na tyłach
sklepu lub w pływalni miejskiej. Kilka razy nawet robiła
większe zakupy sprzętu, a kontakty z ludźmi tak samo jak ona
zafascynowanymi nurkowaniem były dla niej źródłem
nieustannej radości.
— Prawdopodobnie będę musiała pożegnać się z nurkowaniem
— posmutniała nagle. — Wiesz przecież, jaki jest Jerry.
Kenny miał już coś na końcu języka, lecz w porę taktownie
powtrzymał się od komentarza.
— Chcesz obejrzeć te zdjęcia z Bonaire? — spytał siostry.
— Pewnie, że chcę — Hannah dosłownie drżała z emocji. —
Czy wy pojmujecie? Będę nurkować na pięknej karaibskiej
wyspie i jeszcze dostanę za to pieniądze. Ja sama wprost nie
mogę w to uwierzyć!
— Szczęściara z ciebie — przyznał Kenny. — Bonaire to
prawdziwy raj.
Jak większość specjalistycznych punktów ze sprzętem do
nurkowania, tak i sklepy Roberta Campiona organizowały
wyjazdy do najpiękniejszych zakątków świata. W stanie
Colorado, gdzie dało się nurkować jedynie w kilku zimnych
jeziorach górskich, nie brakowało entuzjastów tego sportu,
gotowych wydać na ten cel każdą sumę...
— Ostatnia szansa, Janey — Kenny znów zwrócił się do
przyjaciółki swej siostry. — I dla ciebie znalazłaby się taka
praca. A więc co wolisz: ślub i stateczne życie u boku męża czy
posada instruktorki na Karaibach?
— Jesteś tam, Kenny? — z zaplecza sklepu doszedł ich głęboki
męski głos.
Janey nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż w drzwiach stanął
postawny mężczyzna po trzydziestce z plikiem fotografii w
dłoni.
— Obejrzałem wszystkie — rzekł przeglądając jeszcze raz
pobieżnie zdjęcia — i nie znalazłem odpowiedniej.
Kiedy później Janey myślała o tej chwili, zawsze przypominał
jej się dreszcz, jaki ją przeniknął na widok tego przystojnego
nieznajomego, który wtedy wyrósł przed nią tak
nieoczekiwanie.
Robert Campion był wysoki, dobrze zbudowany, a w szaro-
popielatym, szytym na miarę garniturze, doskonale uwyda-
tniającym jego szerokie ramiona i wąską talię, wyglądał nad
wyraz męsko. Kiedy podniósł znad fotografii wzrok na
Kenny'ego, dojrzała jego ciepłe brunatne oczy pod krzaczas-
tymi brwiami. Mocno zarysowany podbródek, prosty nos,
wyraziste rysy twarzy i ślad dołeczków w policzkach wskazy-
wały, że jest energiczny, zdecydowany i łagodny zarazem. Co
za kombinacja, szepnęła do siebie w duchu zafascynowana jego
wyglądem.
Campion zdawał się nie zauważać dziewcząt. Sprawiał
wrażenie całkiem pochłoniętego sprawą, z którą przyszedł.
— Żadna z nich się nie nadaje — powtórzył. — To będzie
problem.
— Na kiedy jej potrzebujesz?
— Natychmiast. Chciałbym ją zabrać jutro rano, aby całą sesję
zdjęciową skończyć w sobotę. Folder musi być gotowy na
początek sezonu, zostało więc niewiele czasu.
— Ale przecież to są najlepsze fotomodelki, jakie mamy tu w
Denver — zaoponował Kenny wskazując na zdjęcia. — I żadna
ci nie odpowiada?
— Nie są złe, to prawda, ale ja szukam na okładkę czegoś
wyjątkowego na okładkę. Poza tym musi umieć nurkować, a z
tym jest u nich krucho. To przecież zrozumiałe, że zdjęcia do
takiego folderu powinny być zrobione pod wodą.
— Dobrze — westchnął Kenny — skontaktuję się z pozo-
stałymi agencjami, ale najpierw chcę ci przedstawić moją
siostrę Hannah i jej przyjaciółkę Janey. Dziewczęta, to mój
nowy szef, Robert Campion, specjalista od zdjęć pod wodą.
Przyjaciele nazywają go Bob.
— Proszę, zwracajcie się do mnie w ten sposób — powiedział
Campion wyciągając rękę do Hannah — a przede wszystkim
wybaczcie, że was nie zauważyłem. Mam kłopot...
Dopiero teraz podniósł wzrok na Janey i... zapomniał wypuścić
jej dłoń z uścisku. Wpatrywał się w nią bez słowa, a w jego
oczach zapaliły się dziwne iskierki.
— Cześć, Janey — rzekł wreszcie.
Janey miała ochotę uciec i zaszyć się w mysiej dziurze przed
tym osobliwym spojrzeniem. Dlaczego właśnie tego dnia wło-
żyła wytarte dżinsy i znoszony podkoszulek?! Niestety było za
późno, aby cokolwiek zmienić w swoim wyglądzie.
— Cześć — szepnęła, speszona do reszty drżeniem, jakie
wywołało w niej dotknięcie jego ręki.
— Lepiej już pójdziemy — odezwała się Hannah i czar prysnął.
— Mamy jeszcze tyle do załatwienia.
Bob wypuścił rękę Janey.
— Naturalnie. Tylko... — Zwrócił się raptownie do Kenny'ego i
rzekł wyraźnie podniecony wskazując na Janey: To ona! Chcę
mieć jej zdjęcie na okładkę folderu. Jest doskonała!
Natychmiast zabieram ją na Bonaire!
Janey wpatrywała się w niego zdumiona.
— Chce mnie pan... chcesz mnie — poprawiła się — za-
angażować do zdjęć podwodnych?
— Umiesz murkować?
— Tak... — potwierdziła przełykając ślinę z wrażenia — ale
jeszcze nigdy nie pracowałam jako fotomodelka.
— Do tego nie trzeba specjalnego przygotowania. Zdjęcia,
które robię...
W tym momencie Hannah chrząknęła znacząco.
— Wybaczcie, ale muszę was ściągnąć z obłoków na ziemię.
Czy przypadkiem o czymś nie zapomniałaś? — spytała
posyłając znaczące spojrzenie Janey.
Słowa przyjaciółki podziałały na nią jak zimny prysznic.
Oczywiście że nie zapomniała o ślubie, ale propozycja nowego
znajomego była tak kusząca... Nie wiedziała, co odpowiedzieć.
Dlaczego naraz zrobiło jej się ciężko na sercu? Dlaczego była
dziwnie rozczarowana?
— Chętnie pracowałabym z tobą, Bob — wykrztusiła wreszcie
— lecz w tę sobotę wychodzę za mąż.
Mówiąc to czuła się strasznie. Tysiące słów cisnęły jej się na
usta, tak jakby musiała mu coś wyjaśnić, choć przecież nie
było tu co wyjaśniać, ale w końcu zagryzła wargi i nie
powiedziała nic więcej.
— Och, rozumiem, wychodzisz za mąż. W takim razie przyjmij
najlepsze życzenia — powiedział z wymuszonym uśmiechem,
jak gdyby nie był zachwycony tym, co właśnie usłyszał, a
potem spytał, z pośpiechem, nieomal szorstko: — Kim jest ten
wybraniec, można wiedzieć?
Te słowa zabrzmiały w jego ustach jak szyderstwo. Janey,
zakłopotana jak nigdy, spuściła oczy. Co mu do tego, czyją
żoną ona ma zostać?
Chwilę ociągała się z odpowiedzią, w końcu rzekła niechętnie:
— Nazywa się Jerry Boswell. Pracuje w konsorcjum naftowym.
Przez moment zdawał się rozmyślać nad jej odpowiedzią,
wreszcie spytał lustrując bacznie jej twarz:
— I jesteś w nim zakochana do szaleństwa, tak?
— Naturalnie. — Janey miała nadzieję, że się nie zaczerwieni.
Ostatecznie to zdecydowane stwierdzenie mijało się nieco z
prawdą. Szybko jednak złość wzięła górę nad zakłopotaniem.
Co go to obchodzi, czy jest zakochana do szaleństwa czy nie?
To jej sprawa, tylko jej, i już! — W przeciwnym razie po cóż
miałabym wychodzić za mąż?
— Na to musisz sobie odpowiedzieć sama — odparł sucho
wzruszając ramionami. — Wybacz moją ciekawość. — Potem
wskazał ręką plakaty: — Wyszukaj sobie coś i przyjmij ode
mnie w prezencie ślubnym.
— Dziękuję — rzekła prostując się. — Przecież nie musisz...
— Ale chcę — przerwał jej stanowczo. — Powinienem ci
wynagrodzić moją dociekliwość. Nie wiem, co mnie napadło —
dodał potrząsając w zamyśleniu głową.
Janey próbowała uciszyć gwałtowne bicie serca wywołane jego
dziwnym zachowaniem i całą swą uwagę poświęciła plakatom.
Wybór był nadzwyczaj trudny, wreszcie jednak wskazała na
barwną rybę pomiędzy czarnymi koralowcami.
— Wezmę ten, jeśli można.
— Oczywiście. Wybrałaś jeden z moich ulubionych motywów.
— Zdejmując plakat ze ściany spytał przez ramię: — Chętnie
nurkujesz?
— O tak, bardzo chętnie — przytaknęła z entuzjazmem.
— Zatem w podróży poślubnej z pewnością będziesz wiele
nurkować.
— No... nie... — wyjąkała. — Jedziemy do Las Vegas. Jerry nie
uprawia tego sportu. — Z niezadowoleniem stwierdziła, że się
czerwieni. — Za to jest wiele innych rzeczy, które lubimy
obydwoje.
To śmieszne, pomyślała wypowiedziawszy te słowa. Dlaczego
usprawiedliwiam się przed tym człowiekiem? Z niezręcznej
sytuacji wybawiła ja Hannah
— Idziesz wreszcie?
Bob lekko się skłonił i jeszcze raz ujął rękę Janey
— Miło było cię poznać — rzekł cicho, jakby w obawie, że inni
mogą to usłyszeć. — Sprawiłoby mi wielką przyjemność,
gdybym mógł cię kiedyś sfotografować. — Zajrzał jej przy tym
w oczy, aż zrobiło jej się gorąco.
— Przykro mi, że musiałam cię rozczarować... — Zastanowiło
ją, że jej głos brzmi obco i beznamiętnie, jakby należał do
jakiejś innej osoby. O Boże, co takiego jest w jego wzroku, że
cała drży?!
Bob puścił jej dłoń, zapiął guzik koszuli i poprawił krawat.
— Wychodzę do banku, Kenny, a ty rozejrzyj się za
fotomodelką. — W drzwiach jeszcze się odwrócił: — Ma to być
dziewczyna tak piękna jak Janey, ale możliwie taka, która w
sobotę nie wychodzi za mąż. — Ostatnim słowom towarzyszył
drwiący wybuch śmiechu.
Niezły egzemplarz mężczyzny, co? — zauważyła Hannah
widząc, że przyjaciółka jak zaklęta wpatruje się w drzwi, za
którymi zniknął Bob.
— Co takiego? — Janey z trudem wracała do rzeczywistości. —
Tak, rzeczywiście, niczego sobie.
— Niczego sobie? I to wszystko? — Hannah nigdy nie dała się
wywieść w pole. — Nie udawaj, okazałaś mu więcej niż
uprzejmość, moja droga, i to mimo twej dozgonnej miłości do
Jerry'ego.
Nie ma sensu wmawiać niczego Hannah, pomyślała Janey
wzruszając z rezygnacją ramionami. Ona już swoje wie...
— Chyba zdajesz sobie sprawę, z czego rezygnujesz —
wmieszał się Kenny. — Bob Campion jest mistrzem fotografii.
I ten mistrz chce fotografować ciebie. Ciebie! O razu stałabyś
się sławna, o pieniądzach nie wspominając. A gratisowy
wyjazd na Bonaire? Pokaż mi dziewczynę, która pozwoliłaby
przejść takiej szansie koło nosa?
— A która dziewczyna wychodzi w sobotę za mąż za
cudownego mężczyznę jak ja? — odcięła się z podniesioną
głową i roziskrzonymi oczami, choć chciało jej się płakać.
— Zostaw ją w spokoju — machnęła ręką Hannah. — Janey od
tak dawna marzy o ślubie, że nie umiem sobie wyobrazić, by
mogła z niego zrezygnować nawet dla tak kuszącej oferty, jaką
jest podróż na Bonaire i pozowanie do zdjęć samemu
Campionowi.
— Masz absolutną rację — przytaknęła skwapliwie Janey. —
Ty też zresztą byłabyś ogromnie rozczarowana, Hannah,
gdybyś nie miała okazji włożyć tej różowej sukni, prawda?
Dowcipna jesteś! — Hannah skrzywiła się na wspomnienie
słonia w krynolinie. — Chodźże wreszcie, musimy się
pospieszyć, jeśli twój ślub ma rzeczywiście dojść do skutku.
Zmierzając do samochodu Janey próbowała przestać myśleć o
Bobie Campionie. W sobotę rozpoczynała nowe życie, w sobotę
miała zostać panią Boswell. W tej chwili jednak nie umiała
powiedzieć, czy naprawdę tego pragnie...
2
— Janey, myślałam, że już nie wrócisz do domu — powitała ją
matka. — Właśnie miałam telefon z San Francisco!
— I?
— Wujek Harlan i ciocia Edith są w drodze — oświadczyła z
rozpromienioną twarzą. — Jadą nie zatrzymując się nigdzie,
gdyż koniecznie chcą zdążyć na twój ślub. Pomyśl, jaka to
daleka droga!
— Wspaniale. Bardzo się cieszę na spotkanie z nimi —
uśmiechnęła się Janey wchodząc do pokoju. Usiadła na
kanapie, zdjęła tenisówki i zaczęła masować obolałe stopy. —
Boże, ależ jestem zmęczona. Na szczęście wszystko załatwione,
mamo. Co jeszcze trzeba zrobić, to... w sobotę wyjść za mąż.
Matka Janey usiadła w fotelu z filiżanką herbaty w ręku.
Amelia Lark była kobietą ledwie po pięćdziesiątce, lecz ze
swymi siwymi włosami wyglądała zdecydowanie starzej.
Wzbraniała się jednak stanowczo przed użyciem farby do
włosów, uważając taki zabieg za niegodne jej osoby od-
mładzanie się na siłę.
— Przecież chętnie bym ci pomogła, gdybyś mi tylko na to
pozwoliła — powiedziała z wyrzutem.
Gdybym ci na to pozwoliła, zrobiłabyś wszystko po swojemu
nie licząc się z moim zdaniem, i w dodatku zako-
menderowałabyś mnie na śmierć, pomyślała Janey. Kochała
matkę, ale nie miała ochoty dać się zdominować jej silnej woli i
purytańskim zasadom moralnym.
— Już mi pomogłaś, zresztą jak zaczną się zjeżdżać goście,
będzie mnóstwo roboty.
Słowa córki podsunęły pani Lark temat.
— Właśnie chciałam o tym z tobą porozmawiać — zaczęła. —
Ciocię Beverly położymy w tylnym pokoju. Babcia i dziadek
Larkowie zajmą twój pokój. Ciocia Genevieve zamieszka ze
mną, a twój kuzyn Rodney...
— ...będzie spał na kanapie w salonie — dokończyła zdanie
Janey. To wszystko już przecież omówiły wcześniej. — A wujek
Harlan i ciocia Edith? Gdzie ich pomieścimy? Rozbijemy dla
nich namiot w ogrodzie?
— Skądże! Wiozą ze sobą przyczepę kempingową — wyjaśniła
tryuimfalnie matka. — Znakomity pomysł, prawda?
— Super! — Janey słuchała jednym uchem, nie mogąc
przestać myśleć o Bobie Campionie. Ależ był z niego atrak-
cyjny mężczyzna! Żaden przystojniak w dosłownym znaczeniu
tego słowa, a przecież miał w sobie cos, co ją niepokoiło i
podniecało. Wielkie nieba, a uścisk jego dłoni... Doprowadził ją
niemal do szaleństwa. Miała nadzieję, że tego nie zauważył. A
nawet jeżeli zauważył... Powinno jej to być obojętne. Dlaczego
tak natarczywie wypytywał ją o ślub, przeszywając przy tym
wzrokiem? Jak gdyby wiedział, że jej miłość do Jerry'ego ma
niewiele wspólnego z romantycznym, płomiennym uczuciem...
Co się ze mną dzieje? Skąd to przygnębienie? przecież kocham
Jerry'ego, może nie obłędnie, ale...
Raptem naszła ją straszna ochota aby opowiedziec o Bobie.
— Mamo, nie uwierzysz, jakiego wspanialego mężczyznę dziś
poznałam. Mam wrażenie, że nawet się w nim zadurzyłam...
oczywiście tylko na chwilę.
Filiżanka w dłoni pani Lark niebezpiecznie zadrżała.
— Chyba nie chcesz odwołać ślubu? — spytała nieswoim
głosem. — Błagam, powiedz, że nie masz takiego zamiaru, bo
inaczej dostanę ataku serca.
Janey roześmiała się z przymusem. Czy naprawdę kiedy-
kolwiek zapragnęłaby zostać panią Boswell, gdybym wiedziała,
że po świecie chodzą tacy mężczyźni jak Bob? Może jednak
powinna jeszcze raz nad wszystkim się zastanowić? Przerażo-
na odepchnęła od siebie te przyprawiające o zawrót głowy,
gorzkie myśli.
— Nie ma obawy. — Opowiedziała o propozycji, jaką jej zrobił
Campion. — Oczywiście odmówiłam. Nie odwołam ślubu.
Wiesz przecież, że kocham Jerry'ego. Nie wystawię go do
wiatru.
A może jednak? zadrwił niepokorny wewnętrzny głos. Przecież
tylko sobie wmawiasz, że go kochasz. Kogo chcesz zwieść?
Samą siebie?
— Wszystko odbędzie się, jak zostało zaplanowane —
dokończyła głośniej, niż to było konieczne.
— Bogu dzięki! — odetchnęła z ulgą matka poprawiając się w
fotelu. Zawsze życzyła sobie dla swego jedynego dziecka
bezpiecznej stabilizacji, była więc w siódmym niebie, gdy
Janey zaręczyła się z Jerrym. W jej mniemaniu córka miała
szczęście, gdyż Jerry przedstawiał sobą wymarzonego kan-
dydata na męża, który z pewnością da żonie wszystko, czego ta
sobie zażyczy.
— Wolałabym, abyś nie miała żadnych planów na dzisiejszy
wieczór — powiedziała z westchnieniem. — Wyglądasz na
wyczerpaną. Najlepiej byłoby, gdybyś położyła się wcześniej
spać.
— Nie ma mowy. Jerry zaprosił mnie na kolację - odparła
Janey nie zdradzając zbytniego entuzjazmu. Była bardzo
zmęczona, ale nie chciała rozzłościć narzeczonego. Powiedział,
że pójdą tego dnia na kolację, a Jerry zawsze otrzymywał to,
czego zażądał. Dawno już się z tym pogodziła. — Idę się
przebrać — rzekła wstając ociężale z kanapy. — Będzie tu o
wpół do siódmej.
Punktualnie o tej porze w drzwiach stanął Jerry Boswell w
ciemnym garniturze i wyglansowanych butach. Kiedyś był
ładnym chłopcem, lecz teraz, licząc w końcu zaledwie dwa-
dzieścia pięć lat, nie miał już w sobie dawnego młodzieńczego
wdzięku. Do wszystkiego podchodził ze śmiertelną powagą, co
sprawiało, że uważano go za starszego, niż był w istocie.
Janey przywitała go uśmiechem. Może nie był takim
ekscytującym mężczyzną jak Robert Campion, ale na pewno,
wysoki i bardzo starannie ubrany, prezentował się doskonale.
— Cześć, Jerry. Jak dziś było w pracy?
— Dobrze, dobrze — mruknął całując ją przelotnie w czoło,
zamiast jak zwykle w usta. Spojrzała na niego zdziwiona, lecz
nie rzekła słowa.
— O, jest Jerry. Co słychać u mojego przyszłego zięcia? — W
przedpokoju pojawiła się pani Lark. — Tylko nie wróćcie zbyt
późno do domu. Moja mała dziewczynka jest zmęczona i
potrzebuje snu. Przecież wszyscy chcemy, aby pięknie
wyglądała w dniu ślubu, prawda?
— Proszę się nie martwić — rzekł z powagą, zdradzając jednak
dziwne roztargnienie.
Co się z nim dzieje, myślała Janey idąc obok niego do
samochodu. Jest inny niż zwykle. To pewnie tylko nerwy
odmawiają mu posłuszeństwa, tak jak mnie. Och, żeby już było
po ślubie!
— Gdzie chcesz zjeść kolację? — spojrzał na nią pytająco
siadając za kierownicą.
Nie do wiary! Przecież Jerry zawsze dokładnie wiedział, czego
chce, a tu nagle... Zastanawiała się przez moment, po czym
zerkając na niego spod oka zaproponowała meksykańską
restaurację, jeden z najlepszych, ale i najdroższych lokali w
Denver. Nieoczekiwanie Jerry skinął przyzwalająco głową, co
do reszty zdumiało Janey. Zdecydowanie preferował tańsze
miejsca, zatem ta nagła zmiana dawała do myślenia. Podczas
kolacji był dziwnie milczący, za to Janey, korzystając z okazji,
rozgadała się o przygotowaniach do ślubu, próbując odzyskać
ów radosny nastrój, jaki nie opuszczał jej do momentu, w
którym poznała Boba. Jerry odpowiadał monosylabami.
— Jerry, co z tobą? — spytała zaniepokojona.
— A co ma być? — niechętnie wzruszył ramionami. —
Wszystko w porządku. — Potem milczał aż do chwili, gdy
wyszli na zewnątrz. Wtedy nadeszło to, czego się spodziewała.
— Przejedziemy się?
— Na naszą górę? — upewniła się, dobrze wiedząc, co to
oznacza.
— Naturalnie, że na górę — rozzłościł się nie wiadomo czemu.
— A może nie chcesz?
Nie! Nie chcę! Dzisiaj nie! Nie jestem w nastroju! Mam po uszy
zachowywania się tak, jakbym ciągle jeszcze była nastolatką!
Zdusiła w sobie te buntownicze uczucia, kładąc je zresztą na
karb zmęczenia. Nie umiała powiedzieć Jerry'emu, że tego
dnia nie życzy sobie jego pieszczot. W końcu przecież go
kochała i miała za niego wyjść za mąż. Naturalnie wszystko
będzie inaczej, gdy tylko zostanie panią Boswell.
— Pewnie, że chcę — zapewniła go wbrew samej sobie
przysuwając się bliżej i kładąc mu rękę na kolanie.
— W takim razie jedziemy.
Zapalił silnik i ruszył w kierunku dzielnicy willowej, ciągnącej
się aż do podnóża gór. Po paru milach osiągnęli Genesee Park,
przepiękny zalesiony stok ponad morzem świateł miasta. Jerry
zatrzymał samochód w ich ulubionym miejscu i zgasił
reflektory, po czym bez słowa przyciągnął Janey do siebie,
zamknął jej usta pocałunkiem i zaczął rozpinać bluzkę. Nie
wiedziała, co się z nią dzieje. Najchętniej wyskoczyłaby z
samochodu i uciekła, ale obawiała się jego reakcji. A przecież
kiedyś spotkania z Jerrym były takie podniecające. Kiedy po
raz pierwszy ją pocałował, miała może dwanaście, może
trzynaście lat. Już nie pamiętała... Stało się to u niej w domu.
W którymś momencie niespodziewanie pochylił się i pocałował
ją w usta, a ona była tak oszołomiona, że odskoczyła do tyłu
omalże nie przewracając lampy stojącej. Od tego pierwszego
pocałunku w niedługim czasie przeszli do pieszczot na kanapie
w przedpokoju — najczęściej późnym popołudniem po szkole,
zanim matka Janey wróciła z pracy. Kiedy Jerry kupił
pierwszy samochód, właściwie za każdym razem, gdy się
spotykali, kończyło się to w parku na stoku góry. Z początku
całowali się tylko, lecz z biegiem czasu odkryli tajemnice
własnych ciał i cudowne odczucia, jakie daje czuły, finezyjny
dotyk.
Pewnego wieczoru, wkrótce potem jak Janey skończyła
szesnaście lat, Jerry zmienił taktykę. Zaczęło się jak zwykle od
pocałunków i zwykłych pieszczot. W którymś momencie rozpiął
jej bluzkę, nie poprzestał jednak na tym. Odszukawszy na
plecach zapięcie biustonosza uwolnił jej piersi i zaczął je
pieścić, oddychając przy tym coraz szybciej. Ciało Janey
zadrżało w rozkosznym oczekiwaniu.
— Pragnę cię, Janey — szepnął jej chrapliwie do ucha. —
Chodź na tylne siedzenie...
Do tej pory jeszcze nigdy o to nie poprosił, podniecali się tylko
nawzajem pieszczotami. Janey trzęsła się z podniecenia i
trwogi. Matka wpoiła jej przekonanie, że seks przed ślubem
jest „niemoralny", a chociaż ona sama sceptycznie podchodziła
do tych nauk, była pewna, że wyrzuty sumienia nie dadzą jej
spokoju, jeśli odda się Jerry'emu.
— Nie mogę... — wykrztusiła. — Po prostu nie mogę. Proszę,
nie wymagaj tego ode mnie...
— Ależ maleńka, przecież się kochamy! — wpatrzył się
błagalnie w jej oczy. — To żaden grzech! Naprawdę nie chcesz?
Zobaczysz, jakie to wspaniałe przeżycie.
Wcisnął Janey w róg przedniego siedzenia, ujął w dłonie jej
piersi i zaczął je ssać i pieścić na przemian, aż stały się napięte
i twarde. Ten rozkoszny ból wprawił ją w stan najwyższego
podniecenia.
Teraz, na dwa dni przed ślubem, zabiegi Jerry'ego pozostawiły
ją całkowicie zimną. Najlepiej byłoby, gdyby zostawił mnie w
spokoju, myślała gniewnie. Nie miała najmniejszej chęci
kochać się w samochodzie. Z drugiej jednak strony gdzie
mieliby to robić? Przecież ciągle jeszcze mieszkała z matką, a
on z rodzicami. Mieszkanie, które wynajęli, miało im być
oddane do dyspozycji dopiero za parę dni, a zatrzymanie się w
motelu Jerry uważał za zbędny wydatek. Park był zatem
jedynym miejscem, gdzie mogli być sami. Mimo
to...Nie, musi powiedzieć Jerry'emu, że nie jest w nastroju.
Może zrozumie...
— Jerry, dziś nie... — szepnęła czując, że jego ręka rozsuwa
zamek jej spodni. Spojrzał na nią pytająco, z ręką
znieruchomiałą wpół ruchu, a na jego twarzy pojawił się
grymas zdziwienia. Janey pożałowała swych słów, lecz było już
za późno. — Proszę cię... — uśmiechnęła się zbita z tropu. —
Wszystkiemu winne nerwy. Zaczekaj, aż będziemy po ślubie.
Wtedy wszystko się zmieni.
Zagrył wargi wpatrując się w nią przez moment, wreszcie
rzekł:
— Zapnij bluzkę. Chcę ci coś powiedzieć. Posłusznie spełniła
polecenie, nie odrywając wzroku od jego twarzy.
— Nie mogę się z tobą ożenić — dobiegł ją jakby z oddali jego
głos.
Serce Janey zaczęło walić jak młotem. Ze zdenerwowania
zrobiło jej się niedobrze. Sens wypowiedzianych przez niego
słów z trudem docierał do jej świadomości, a gdy go wreszcie
pojęła, jej oczy rozszerzyły się w niemym przerażeniu.
— Zrozumiałaś, co powiedziałem?
— Ale dlaczego? —- wyszeptała zbielałymi wargami po długiej
chwili milczenia. — Dlaczego... — Przecież nie mógł tak po
prostu przekreślić ich wspólnych planów tylko dlatego, że go
odepchnęła!
— Jest wiele powodów — wyjaśnił ściskając kurczowo
kierownicę. Nie patrzył przy tym na nią, — Jeszcze nie czuję
się dostatecznie dojrzały, aby zakładać rodzinę. Myślałem, że
jest inaczej, ale myliłem się. Najpierw muszę odnaleźć samego
siebie.
Odnaleźć samego siebie?! — Janey zaczerpnęła gwałtownie
powietrza. — Co przez to rozumiesz?
— Niełatwo to wytłumaczyć. Przenoszą mnie do Houston. Ta
sprawa była aktualna już od dawna, ale dopiero dziś zapadła
ostateczna decyzja. To wymarzona praca dla mnie. Z początku
myślałem, że będę cię mógł zabrać ze sobą, ale teraz... teraz
nie jestem pewien, czy chcę ciągnąć ze sobą żonę. W ogóle nie
chcę się żenić... w każdym razie jeszcze nie teraz.
— Kochamy się od czasów szkolnych i wydawało mi się, że...
— O właśnie, od czasów szkolnych — wpadł jej w słowo. —
Mam uczucie, że coś straciłem. Muszę stąd wyjechać, zobaczyć
kawałek świata, poznać inne kobiety, inaczej ciągle będę
tęsknił do zaprzepaszczonej szansy. Nie umiem się zadowolić
szczenięcą miłością w starym rodzinnym mieście, które
poznałem na wylot. Musisz to zrozumieć.
— Ależ ja mogę czekać...
— Czekanie nic tu nie zmieni. Moja decyzja jest ostateczna.
Nie będzie powrotu, Janey... Ślub się nie odbędzie. Nie próbuj
mnie przekonywać, to nie ma sensu.
Jakże on mógł?! Co sobie właściwie wyobraża?!
— Przecież... — zaczęła, ale zaraz przerwała zniechęcona. Nie,
nie będzie żebrać. Nie będzie błagać. Jerry nie zobaczy jej
płaczącej, nigdy!
— Odwieź mnie do domu — rozkazała starając się panować
nad głosem.
Szczęśliwy, że nie zrobiła mu sceny, w milczeniu nacisnął
pedał gazu i pędem zjechał ze zbocza góry. Janey wcisnęła się
w sam kąt samochodu, możliwie najdalej od niego. Teraz
dopiero uzmysłowiła sobie w całej rozciągłości znaczenie jego
decyzji i konsekwencje, jakie ona pociągnie za sobą.
Ale sama uroczystość... wydane pieniądze... — wyrwało jej się.
Nie odpowiedział, tylko jeszcze przyspieszył, przekraczając
dozwoloną szybkość. Widocznie chce się mnie jak najszybciej
pozbyć, pomyślała z goryczą. Stanąwszy pod jej domem chciał
się jeszcze tłumaczyć:
— Wybacz mi, Janey. W tej chwili z pewnością masz do mnie
żal, lecz pewnego dnia sama zobaczysz, że to najlepsze, co
mogliśmy zrobić.
— Ale cała uroczystość — powtarzała bezradnie.
— Nic prostszego, jak ją odwołać. Wystarczy kilka telefonów.
Pomógłbym ci, ale jutro z samego rana lecę do Houston.
To koszmar senny, koszmar senny, koszmar senny, huczało jej
w głowie, gdy próbowała namacać klamkę.
— Nie pokazuj mi się więcej na oczy! — krzyknęła
zatrzaskując drzwi samochodu i wbiegła do domu. Nie
obejrzała się ani razu...
Matka siedziała przed telewizorem.
— To ty, Janey?
— Tak, ja. Od razu idę spać. Jestem taka zmęczona...
Popędziła schodami na górę do swego pokoju, zamknęła za
sobą drzwi i rzuciła się na łóżko. Ukrywszy twarz w po-
duszkach, rozpłakała się żałośnie. Musi odwołać ślub, a także
przyjęcie. Zawiadomić rodzinę i przyjaciół, odwołać fotografa,
orkiestrę... i oddać wszystkie prezenty. Taki wstyd!
To było ponad jej siły. Znów wstrząsnął nią szloch. Co z
opłaconą z góry podróżą do Las Vegas? Co z także opłaconym z
góry sześciopiętrowym tortem weselnym? Suknią ślubną, nad
którą ślęczała tyle godzin? A suknie druhen... Kosztowały
majątek. Musi im zwrócić pieniądze. I do tego wszystkiego
krewni, którzy byli już w drodze...
Rozległo się ciche pukanie i na progu stanęła matka,
przywiedziona najwyraźniej przeczuciem.
— Janey, co się stało?!
— Och, mamo — jęknęła przez łzy — nie będzie ślubu. Jerry
nie chce się ze mną ożenić...
Amelia Lark zbladła jak ściana. Przez moment sprawiała
wrażenie, jakby się dusiła, wreszcie wciągnęła głęboko powiet-
rze, przysiadła na skraju łóżka Janey i objęła ją w milczeniu
ramieniem. Instynktownie zrobiła to, co należało zrobić.
Długo trzymała córkę w ramionach nie zadając żadnych pytań.
Janey uspokajała się z wolna, stwierdzając ze zdumieniem, że
wcale nie cierpi tak, jak się tego obawiała. Oczywiście, Jerry
dotkliwie zranił jej dumę, upokarzający był fakt odwołania
ślubu, konieczność tłumaczenia się wszystkim... Ale przeżyje
to. Jerry pozbawił ją złudzeń, lecz na szczęście nie skradł jej
serca.
3
Po nie przespanej nocy Janey siedziała przy stole kuchennym
naprzeciw Hannah. Była jeszcze w koszuli nocnej i szlafroku,
oczy miała podkrążone, a na twarz opadały jej nie uczesane
włosy.
— Nie mogę w to uwierzyć — Hannah potrząsnęła bezradnie
głową przyglądając się, jak Janey napełnia jej filiżankę kawą.
— Po prostu nie mogę uwierzyć! Czym to uzasadnił?
Janey roześmiała się gorzko.
— Powiedział, że musi odnaleźć sam siebie. — Oczy miała
czerwone i podpuchnięte, zwykle różowe policzki blade, a
wokół zaciśniętych ust twardy grymas.
— Ja sama nie mogę tego pojąć. Jeśli nie chciał się ze mną
ożenić, czemu nie powiedział tego wcześniej, lecz dopiero na
dwa dni przed ślubem?
Hannah pogłaskała jej dłoń.
— Widocznie coś mu nagle strzeliło do głowy. Może nawet sam
nie wie, skąd to się wzięło. Nigdy się nie dowiesz.
Po policzku Janey stoczyła się łza.
— Kiedy pomyślę o tych wszystkich ludziach, którzy nie
szczędzili trudu ani pieniędzy, chcąc mi pomóc... Druhny,
dziewczynka mająca nieść kwiaty i jej matka... Teraz muszę do
nich dzwonić i... — Urwała sięgając po chusteczkę i otarła łzy.
— Nie musisz niczego odwoływać — uspokajała ją Hannah. —
Zrobię to razem z twoją mamą, a ty idź na górę i zrób sobie
kompres na oczy. Wyglądasz strasznie.
— Hannah ma rację — powiedziała stanowczo pani Lark
stawiając na stole jajecznicę. — Teraz zjedz, moje dziecko, a
potem spróbuj się jeszcze przespać. Zajmiemy się wszystkim,
nie martw się.
I pamiętaj o jednym, Janey — rzekła Hannah. To nie jest
koniec świata, nikt ci nie będzie robił wyrzutów. Niczyje życie
nie zostało zrujnowane, nawet twoje, choć może tak ci się teraz
wydaje.
Ale mi wstyd! Jerry mnie po prostu wystawił do wiatru i... —
Głos jej uwiązl w krtani.
Pani Lark dotknęła bezradnie ramienia córki, za to Hannah
miała zdecydowaną minę.
— Pomówimy o tym później — oświadczyła stanowczo. --
Najpierw musimy odwołać ślub. — Usiadła przy telefonie i
otworzyła książkę telefoniczną. — Hm... Od czego mam
zacząć?
Sącząc kawę Janey przysłuchiwała się, jak matka i Hannah na
zmianę odbywają rozmowę za rozmową. Od czasu do czasu
dobiegało ją ze słuchawki: „To straszne" albo „Nie wierzę". I
ciągle od nowa: „Dlaczego?"
Próbowała zebrać myśli. Wszystkie jej nadzieje i plany
rozwiały się, ale na szczęście miała matkę i przyjaciółkę od
serca. Ze wszystkich sił starały się jej pomóc i pocieszyć.
Gdyby była sama, prawdopodobnie nie potrafiłaby się z tym
uporać. Jedno wiedziała na pewno: musi wziąć się w garść,
przetrwać ten koszmarny dzień i następne, które ją jeszcze
czekają...
Wyprostowała się, a jej oczy miały twardy wyraz. Żadnego
użalania się nad sobą! Żadnych łez! To tylko pogorszy sytuację,
dając się przy tym we znaki otoczeniu. Hannah-ma rację: świat
się na tym nie kończy...
Kiedy większość telefonów była już załatwiona, pani Lark raz
jeszcze spróbowała posłać córkę do łóżka. Ale Janey pozostała
nieugięta.
Nie! — oświadczyła podrywając się z krzesła i zdecydowanym
ruchem odgarnęła włosy z twarzy. — Czas, abym i ja przejęła
część tego niewdzięcznego zadania. Pójdziesz ze mną, Hannah?
Nie bój się — uśmiechnęła się do matki, przyglądającej się jej z
troską. — Już się otrząsnęłam. Możesz jeszcze raz zadzwonić
do tych, których nie było w domu?
— Ależ naturalnie.
— Przyrzekam, że nie będę więcej płakać — objęła matkę. —
Jakoś przetrwałam do tej pory, więc co mnie jeszcze może ściąć
z nóg?
Pobiegła do swego pokoju, aby się ubrać, a po drodze
powtarzała: „Boże, pomóż mi przetrwać ten dzień..."
— Dokąd jedziemy najpierw? — spytała Hannah zapalając
silnik samochodu.
— Do biura podróży. Chcę odebrać wpłaconą zaliczkę.
Wyglądała teraz zdecydowanie lepiej niż przed kilkoma
godzinami. Przede wszystkim wzięła prysznic i umyła głowę.
Puszyste loki okalały teraz ciągle jeszcze bladą twarz, lecz oczy
nie były już podpuchnięte, a ich spojrzenie twarde i stanowcze.
— Na pewno w każdej chwili możesz wrócić do starej pracy —
pocieszała ją Hannah.
Janey wzruszyła ramionami. Nie miała ochoty myśleć o
przyszłości, najpierw trzeba było przetrwać najbliższe godziny.
W biurze podróży przywitał ją urzędnik imieniem Maxi.
— Szkoda, że musiała pani zmienić plany — rzekł ze
współczującym uśmiechem.
Janey była więcej niż zaskoczona.
— Skąd pan o tym wie?
— Właśnie wyszedł stąd pan Boswell i powiedział mi o swojej
nowej pracy. Naprawdę musi pani z nim jechać tak od razu do
Houston?
W Janey zaczęło narastać straszliwe podejrzenie.
— Chciałam się dowiedzieć, czy będę mogła odebrać pieniądze.
— To już załatwione — oświadczył z promiennym uśmiechem
Maxi. — Zwróciłem całą sumę pani narzeczonemu. Jeszcze nie
było za późno. Jutro... — Maxi przerwał widząc przerażenie
malujące się na twarzy Janey.
— A więc oddał mu pan także moje trzysta dolarów? Maxi
potwierdził zaskoczony.
— A co, nie powinienem był tego robić?
— Ślub się nie odbędzie — wyjaśniła Janey uważając, aby jej
głos nie zadrżał.
Teraz Maxi sprawiał wrażenie bliskiego łez.
— To straszne. Tak mi przykro... Pan Boswell powiedział mi
całkiem co innego. Gdybym wiedział, nigdy bym mu nie oddał
tych pieniędzy.
Zmusiła się do uśmiechu.
— Proszę nie robić sobie wyrzutów, Maxi. — Zamiast on ją,
ona pocieszała jego. — Po prostu nie wyszło. Jestem pewna, że
zwróci mi moją część sumy.
Wierzysz w to? spytał w jej duszy ironiczny głos, gdy wsiadała
do samochodu. Przecież wiesz, jaki jest interesowny. Dla
pieniędzy posunie się do wszystkiego.
— Pomyśl tylko — rzuciła wzburzona — Jerry ma moje trzysta
dolarów.
— Ależ to czysta kradzież! — wybuchnęła Hannah. — Janey,
przyszło mi do głowy coś strasznego. Co z kontem bankowym?
Przecież figuruje na was obydwoje, zatem obydwoje możecie
podejmować pieniądze...
— Tak, to prawda. — Janey zmartwiała na myśl o dziesięciu
tysiącach dolarów oszczędności, z których większą część
wpłaciła sama.
Hannah błyskawicznie zapaliła silnik i ruszyła z przeraźliwym
piskiem opon.
— Jedziemy najkrótszą drogą do banku — oświadczyła tonem
nie znoszącym sprzeciwu. — Masz przecież furę rachunków do
zapłacenia za ten przeklęty ślub.
— Och, Hannah — westchnęła żałośnie Janey — od
wczorajszego wieczoru jestem tak skołowana, że nie pomyś-
lałam o tym. — Zaczęła się zastanawiać, co opłaciła kartą
kredytową: zaproszenia, rachunki za kwiaty, orkiestrę, re-
staurację... Co jeszcze? Było tego tak wiele, że z największym
trudem przypominała sobie poszczególne pozycje. Miała
uczucie, że z pewnością coś przeoczyła. — Wydałam mnóstwo
pieniędzy. Wszystko razem musiało wynieść ze trzy tysiące
dolarów, płatne z tego konta.
— Pod warunkiem, że coś jeszcze na nim jest... — mruknęła
Hannah.
— Przecież Jerry chyba by nie... On by nie mógł... Janey bała
się ubrać w słowa dręczące ją myśli. Siedziała skulona, z
zaciśniętymi pięściami i bijącym sercem, gdy tymczasem
Hannah mknęła przed siebie nie zważając na znaki
nakazujące ograniczenie szybkości.
Przy okienku bankowym Janey wyciągnęła książeczkę
czekową.
— Chciałabym sprawdzić stan mego konta — rzekła do
urzędniczki.
Ta wprowadziła numer konta do komputera i rzuciła okiem na
monitor.
— Sto dolarów.
Janey zabrakło powierza.
— Jak to sto dolarów? Przecież na moim koncie powinno być
dziesięć tysięcy.
— Proszę zaczekać. — Wprawnymi palcami przebiegła
klawiaturę i znów spojrzała na monitor. — Dziś zostało podjęte
dziewięć tysięcy dziewięćset dolarów i czterdzieści pięć centów
— oznajmiła, a widząc, że Janey śmiertelnie zbladła, dodała:
— Konto opiewa na dwa nazwiska, prawda?
Janey skinęła głową oszołomiona i odeszła od okienka. Jeszcze
nigdy w życiu nie postąpiła tak głupio. Ale była naiwna! Choć
z drugiej strony skąd mogła przypuszczać, że jej ukochany,
godzien zaufania Jerry tak ją oszuka? Teraz zostało jej już
tylko jedno. Wróciła do okienka.
— Skąd mogłabym zadzwonić?
— Telefon jest w hallu po drugiej stronie.
— Miejmy nadzieję, że jeszcze nie wyjechał — mruknęła do
siebie wybierając numer Jerry'ego.
— Jerry? — Z trudem wydobyła z siebie głos, gdy w słuchawce
rozległo się basowe „Słucham".
Na drugim końcu linii zapadła cisza.
— Jesteś tam, Jerry? To ja, Janey.
— Masz szczęście, że mnie jeszcze złapałaś — oznajmił
niechętnie. — Za chwilę wyjeżdżam. Czego chcesz?
— Dzwonię z banku — wyjaśniła zdławionym głosem. —
Właśnie dowiedziałam się, że podjąłeś pieniądze z naszego
wspólnego konta. Mógłbyś mi z łaski swej powiedzieć, co to ma
znaczyć?
W słuchawce znowu zapadła cisza. Po nieskończenie długiej
chwili rzekł:
— Ach tak, Janey, podjąłem te pieniądze. Właściwie chciałem
ci powiedzieć wczoraj wieczór, że mam taki zamiar, ale...
— Czyżby?! — Janey ogarnęła wściekłość. — I zamierzałeś mi
także powiedzieć, że odbierzesz moje trzysta dolarów w biurze
podróży?!
Zachowaj zimną krew, upomniała samą siebie, uświadomiwszy
sobie, że podniosła głos. Nie wpadaj w histerię, a przynajmniej
nie tutaj, na środku banku.
— Nie rozumiesz, że osiedlenie się w nowym miejscu oznacza
wielkie wydatki? Musiałem podjąć tę sumę — dobiegły ją
słowa Jerry'ego — bo inaczej nie miałbym za co urządzić się w
Houston.
A ja nie będę miała czym spłacić długów tu, w Denver. Te
wszystkie rachunki za ślub, który się nie odbył... Zresztą to
nasze wspólne pieniądze, moje i twoje. Nie miałeś prawa
zabierać wszystkiego!
— Kiedyś ci je zwrócę — rzucił niecierpliwie. — A teraz
wybacz, właśnie wychodzę. Taksówka już czeka. Do widzenia.
Janey.
Po drugiej stronie rozległ się szczęk odkładanej słuchawki.
— Wyobraź sobie, po prostu odłożył słuchawkę — relac-
jonowała w chwilę potem przyjaciółce, trzęsąc się ze zdener-
wowania. — Chodźmy stąd, bo jeszcze moment, a wybuchnę.
— Dokąd teraz? — spytała Hannah.
— Nie wiem. Jestem taka roztrzęsiona, że nie potrafię jasno
myśleć. — Oczy Janey iskrzyły się gniewem, a zaciśnięte wargi
przypominały linijkę. — Może najlepiej byłoby poszukać
jakiejś skały z odpowiednio wysokim urwiskiem?
— Pod warunkiem, że będę mogła wysiąść tuż przed
przepaścią.
Humor przyjaciółki uśmierzył nieco gniew Janey. W końcu na
jej twarzy pojawił się nawet blady uśmiech. Hannah objęła ją
ramieniem.
— Widzisz, znowu potrafisz się śmiać, więc nie jest tak źle.
— Co mi innego zostało? Jeszcze dziś rano myślałam, że już
nic gorszego nie może mnie spotkać. Jerry odszedł na zawsze...
Ślub odwołany... Niestety myliłam się. Teraz mam jeszcze trzy
tysiące długu, a Jerry niemal zrobił mi awanturę, że
ośmieliłam się robić mu wyrzuty z powodu pieniędzy. —
Uśmiechnęła się gorzko. — Jest to tak straszne, że równie
dobrze mogę się śmiać, gdyż płacz z pewnością nic tu nie
pomoże.
— Ale przecież musi istnieć jakaś możliwość ściągnięcia z
Jerry'ego tych pieniędzy! — oburzała się Hannah.
— Powiedział, że mi je zwróci. Ale czy mogę po tym wszystkim
wierzyć jego zapewnieniom? Faktem jest, że mieliśmy wspólne
konto. Jakże udowodnię, że większość pieniędzy stanowiła
moją własność i że Jerry podjął je bez mojej zgody?
— Gdybym dostała teraz w swoje ręce tego drania! — Hannah
zgrzytnęła zębami ze złości. — Mam ochotę rozpowiedzieć
naokoło, co o nim myślę.
— Nigdy go nie lubiłaś i, jak się okazuje, miałaś rację. Kiedy
teraz wracam myślą w przeszłość, muszę powiedzieć otwarcie,
że i mnie niektóre jego cechy przeszkadzały, lecz sama przed
sobą nie chciałam się do tego przyznać. Zresztą miałam
nadzieję, że wszystko jakimś cudem się odmieni, gdy już
będziemy po ślubie.
— Zatem wierzysz w bajki — powiedziała niemal gniewnie
Hannah.
— Teraz patrzę już na to innymi oczyma. Zaczynam pojmować,
że bardziej byłam zakochana w myśli o ślubie niż w samym
Jerrym.
— Dokładnie takie wrażenie odniosłam dziś rano. Owszem,
byłaś przybita i rozczarowana, ale głównie dlatego, że ślub się
nie odbędzie, a nie że straciłaś mężczyznę, którego kochasz.
— Masz rację — przytaknęła Janey. — Zdradzę ci coś więcej.
Nie opuszcza mnie myśl, że to prawdziwe zrządzenie losu, iż
nie muszę wychodzić za mąż za Jerry'ego.
Powiedziała to z taką powagą, że Hannah wybuchnęła
szalonym śmiechem, a Janey, zanim zorientowała się, co robi,
zawtórowała jej.
— Widzisz — powiedziała Hannah — nie jest tak źle, skoro
potrafisz się śmiać.
— Możliwe... — szepnęła Janey, nieco zawstydzona, a po
chwili dodała: — Ale jeszcze boli...
— Wierzę ci. Poza tym masz długi.
— Tak! — jęknęła Janey. - Trzy tysiące dolarów. Skąd, na
miłość boską, wezmę tyle pieniędzy?!
— Wiem skąd! — Hannah uścisnęła ramię przyjaciółki. —
Jedziemy do sklepu porozmawiać z nowym właścicielem.
Bob Campion! Podczas ostatnich strasznych godzin nie
pamiętała o nim, lecz teraz stanął jej przed oczami jak żywy.
Energiczne rysy twarzy, szerokie ramiona, ciepły uśmiech...
Tak, Bob Campion. Myśl o nim sprawiła, że od razu poczuła
się lepiej. Chciał ją fotografować. Może to nadal jest aktualne?
Przy tym jego zainteresowanie nią najwyraźniej nie miało
czysto profesjonalnego charakteru. Może i on odczuł prze-
dziwne mrowienie, gdy ich dłonie dotknęły się? Przerażona co
prędzej odepchnęła tę myśl od siebie. To szaleństwo pragnąć
nowego związku, gdy stary zakończył się takim
rozczarowaniem.
— Hannah, jeśli myślisz, że zatrudnię się u Boba jako
modelka, to się grubo mylisz. Chcę tylko odzyskać dawną
pracę, bo to by mi pozwoliło spłacić długi.
— Pewnie. Ale dlaczego upierasz się, aby być sprzedawczynią
w Denver, skoro mogłabyś nurkować na Bonaire?
Przed oczyma Janey stanęły dwa plakaty, do których posłużyły
zdjęcia aktów kobiecych w egzotycznej scenerii. To był
zasadniczy powód, dla którego nie mogła przyjąć oferty Boba.
— Wyobrażasz sobie, że dałabym się fotografować nago?! Co
powiedziałaby na to moja mama...
Hannah wybuchnęła niepohamowanym śmiechem.
— Sądzisz, że Bob zażąda od ciebie, abyś pozowała nago?
Przecież jesteś dorosłą kobietą i nie potrzebujesz się wstydzić
swego ciała, a to, co twoja mama miałaby do powiedzenia na
ten temat, nie jest ważne. Nie ona jedna ma takie poglądy, i to
jej święte prawo. Ale ty możesz patrzeć na to inaczej.
— W tym nie ma nic wesołego! — uniosła się Janey posyłając
oburzone spojrzenie przyjaciółce. — Zresztą nie tylko o to
chodzi. Cała sprawa jest... — urwała szukając odpowiedniego
słowa.
— Niebezpieczna? — podpowiedziała jej Hannah.
— Tak, właśnie tak — przytaknęła Janey. — To tak daleko od
domu... Jak mam ci to wytłumaczyć? Może zbyt długo
przebywałam w stworzonym przez siebie małym światku... Nie
wiem, czy sobie dam radę.
— Z prawdziwym mężczyzną, jakim jest Bob Campion? —
sprecyzowała Hannah. — Do tej pory miałaś tylko do czynienia
z Jerrym nudziarzem, więc teraz boisz się Boba. Tu leży pies
pogrzebany, prawda?
Janey roześmiała się cicho.
— Może masz rację. — Jakże miałabym zadawać się z takim
mężczyzną jak Bob? O mało co nie zemdlałam, gdy podał mi
rękę. — Nie powiedziała jednak tego głośno.
— Chociaż spróbuj! — nie dawała za wygraną Hannah.
— Powiedziałam już: żadnych eksperymentów! — oświadczyła
z naciskiem Janey. — Spróbuję odzyskać starą pracę. To
przynajmniej nie jest podejrzane.
— Wyobraź sobie tylko — rozmarzyła się Hannah — ty i ja na
Bonaire. To byłaby frajda!
— Nie mówmy więcej o tym — ucięła sprawę Janey.
Kiedy w parę minut później wchodziły do sklepu, Janey widząc
pełną współczucia minę Kenny'ego wywnioskowała, że słyszał
już o całej historii.
— Co ten idiota sobie myśli! — wrzał oburzeniem. — Tak cię
wypuścić w maliny! Z rozkoszą bym go udusił!
— Jest Bob? — Hannah przerwała niecierpliwie potok słów,
jakim jej brat zalał Janey. — Lepiej pomóż mi ją przekonać,
aby poleciała na Bonaire jako fotomodelka — jeśli oczywiście
Bob tymczasem nie znalazł innej.
Zanim Janey zdążyła coś odpowiedzieć, Kenny wziął ją po
przyjacielsku w ramiona i uścisnął:
— Zgódź się! Zobaczysz, że będzie wspaniale! Bob naprawdę
był pod wrażeniem, tak mu się spodobałaś. O ile mi wiadomo,
do tej pory nie znalazł nikogo odpowiedniego — chyba że udało
się to Vivian.
— Vivian? A któż to taki? — spytała Hannah.
— Eks-żona Boba. Rozwiedli się dwa lata temu, lecz wspólnie
prowadzą interesy. Połowa sklepów należy, do niej.
— Znasz ją?
— Widziałem ją jeden jedyny raz. To typ kobiety, jakiej się
łatwo nie zapomina.
— To znaczy? — wypytywała Hannah. Janey przysłuchiwała
się w milczeniu, niemile zaskoczona.
— Sam nie wiem... — Kenny zmarszczył czoło. — Trudno ją
opisać. Jest dość... oryginalna i niełatwo ją przejrzeć. Z tego, co
wiem. Bob się z nią rozwiódł, gdyż ma pociąg do kieliszka.
Zresztą teraz ponoć już nie pije.
— I mówisz, że są dobrymi przyjaciółmi?
— Na to wygląda. Przecież wspólnie prowadzą firmę.
— Żyją ze sobą? — drążyła Hannah.
— Nie, nie sądzę — wzruszył ramionami Kenny. — Do niego
należy dom tu, w Denver, i ten na Bonaire. Ona ma
mieszkanie na Bahamach, a gdy załatwia coś na Bonaire,
zatrzymuje się w hotelu. Nie umiem powiedzieć, jak często się
widują... — Przerwał na moment. — Nie obchodzi mnie to, i
nie powinno. W końcu jest moim szefem... tak samo jak ona.
Twoim też, Hannah.
Janey posmutniała. W życiu Boba istniała kobieta... Co
prawda nie była już jego żoną, ale jak się okazuje, ciągle
jeszcze wiele go z nią łączyło.
Co mnie to obchodzi, przywołała się do porządku. Układy
rodzinne Boba nie powinny jej interesować, ostatecznie znała
go zaledwie od poprzedniego dnia.. Poza tym teraz musiała
myśleć o praktycznej stronie życia, a nie zaprzątać sobie głowy
jakimiś mrzonkami.
— Nie za bardzo uśmiecha mi się praca w charakterze
fotomodelki Boba, Kenny. Jeśli to możliwe, najchętniej robi-
łabym to, co dawniej.
— Oczywiście, że możliwe, ale o tym lepiej porozmawiaj z
Bobem. On tu ma ostatnie słowo. Znajdziesz go w biurze.
Serce załomotało jej w piersi, a w okolicy żołądka uczuła
dziwny niepokój. Opamiętaj się, dziewczyno, przecież chcesz od
niego tylko pracy, nic więcej.
Drzwi do małego biura były zamknięte. Janey wciągnęła
głęboko powietrze i zapukała. Bob siedział za biurkiem nad
jakimiś papierami.
— Cześć — powiedziała wchodząc do pokoju i zamykając
starannie za sobą drzwi. Uzbroiła się już wcześniej w duchu
przeciwko jego współczuciu, gdyż na pewno zdążył usłyszeć, że
jej małżeństwo z Jerrym nie doszło do skutku.
Na dźwięk jej głosu podniósł głowę i przez moment przyglądał
się jej nieobecnym wzrokiem.
— Cześć! — pozdrowił ją wreszcie. — Jakie bogi cię tu
sprowadzają? — Mówił cicho i jakby beznamiętnie, lecz na jego
wargach igrał osobliwy uśmiech.
Spojrzała na niego zaskoczona, potem też się uśmiechnęła.
Potraktował ją jak każdego innego petenta i to dodało jej
odwagi.
— Niezbyt przyjazne — odparła swobodnie, wyzbywając się do
reszty skrępowania, z jakim tu wchodziła.
Wstał nie przestając się uśmiechać i podszedł do niej z
wyciągniętą ręką, lustrując przy okazji z widoczną przyjem-
nością jej wiotką postać. Była zadowolona, że tym razem jest
staranniej ubrana, niż przy ich pierwszym spotkaniu. Zgroza
ogarniała ją na myśl, gdy wspomniała tenisówki, w których
wtedy była! Na szczęście tego dnia mimo przygnębienia
zdecydowała się włożyć czółenka na wysokim obcasie. Świa-
domość, że różowa bluzka znakomicie uwydatnia jej biust, a
obcisłe dżinsy podkreślają wąską talię, dodała jej pewności
siebie. Zachwycony wzrok Boba powiedział jej wszystko...
— Ten facet ma chyba źle w głowie!
Popatrzyła na niego ze zdziwieniem, w pierwszej chwili nie
wiedząc, o kogo chodzi.
— Ten idiota, który cię porzucił! Musi być szalony albo całkiem
zbzikowany!
— Prawdopodobnie jedno i drugie. Znam go tak długo, jak
sięgam pamięcią, był w pobliżu, lecz nigdy nie udało mi sie go
przejrzeć. Chyba byłam ślepa
— Mówię poważnie, Janey. Jesteś taka piękna! Jakże można
było cię ot tak, po prostu porzucić? Tylko wariat mógł zrobić
coś takiego! Przepraszam, zagalopowałem się, nie powinno
mnie to obchodzić. — Chrząknął i zmienił temat. — Przyszłaś
mi powiedzieć, że lecisz jutro ze mną na Bonaire, tak?
Janey zacisnęła z zakłopotania dłonie, mimo to zdobyła się na
rzeczową odpowiedź:
— Nie, nie lecę, ale może mogłabym z powrotem znaleźć
zajęcie w sklepie. Kenny polecił mi zwrócić się z tym do ciebie.
Bob spojrzał na nią z niedowierzaniem.
— Chyba się przesłyszałem. Wyjaśnij mi, proszę, dlaczego nie
chcesz lecieć ze mną na Bonaire jako fotomodelka?
Jakże miała mu to wytłumaczyć? Przecież nie mogła mu
powiedzieć, że rezygnuje z takiej znakomitej oferty w obawie,
gdyż on, Bob, mógłby okazać się dla niej z pewnych względów
niebezpieczny? Jeszcze tylko tego brakuje, abym się zaczer-
wieniła jak mała dziewczynka, pomyślała z przerażeniem.
— Jak już wiesz, moje plany małżeńskie są nieaktualne —
zaczęła zebrawszy się na odwagę.
Bob skinął głową. Ośmielona ciągnęła dalej:
— Ale nie wiesz, że mój... były narzeczony ulotnił się ze
wszystkimi pieniędzmi, które wpłacaliśmy na wspólne konto.
Mam trzy tysiące dolarów długu, a wszystko to rachunki za
wesele, które się nie odbyło. Niezbyt zabawne, prawda?
Twarz Boba pozostała nieprzenikniona.
— W takim razie to niewielka strata — zauważył sarkas-
tycznie. — Miałem na myśli tego łotra — dodał.
— Powoli i ja zaczynam myśleć podobnie — westchnęła. — Ale
nie to jest w tej chwili najważniejsze. Muszę podjąć z
powrotem pracę, aby móc spłacić długi.
— Dlaczego w takim razie nie chcesz lecieć ze mną na
Bonaire? — spytał przyglądając się jej przenikliwie. — Są-
dzisz, że za mało zarobisz za pozowanie?
— Z pewnością mniej niż za pracę w sklepie — powiedziała
cicho. — Poza tym... — urwała przełykając ślinę — nie chcę
pozować nago.
Bob wybuchnął śmiechem.
— Za kogo ty mnie masz? Za specjalistę od podwodnej
pornografii? — Potrząsnął głową wpatrując się w nią z roz-
bawieniem, co sprawiło, że jej policzki oblał purpurowy
rumieniec.
— Widziałam te dwa plakaty w sklepie — szepnęła speszona.
— No tak. Kilka z nich to rzeczywiście akty. Jestem w tym
dobry, nie da się ukryć. Ale twojego zdjęcia potrzebuję na
okładkę naszego nowego folderu o Karaibach, wzbogaconego o
ofertę wyjazdową dla całych rodzin, a nie tylko dla starych
kawalerów. Potrzebna mi jest twoja doskonała figura. —
Owym wyjaśnieniom towarzyszyły kpiące iskierki w jego
oczach. — Bez względu na to, jak urocze jest twoje ciało, na
okładce folderu ma być schowane pod skafandrem do
nurkowania, niestety.
— Nie tylko o to chodzi... — wyszeptała stropiona do reszty.
W milczeniu zmierzył ją wzrokiem, zaraz potem jednak na jego
twarzy znów pojawił się uśmiech.
— Daję ci trzy tysiące dolarów za pozowanie do zdjęć i za pracę
w sklepie na Bonaire przez resztę sezonu.. Poza tym pokryję
wszystkie związane z tym wydatki. Wierz mi, Janey, to
wyjątkowa propozycja. Większość nurków skorzystałaby z niej
z pocałowaniem ręki.
To wszystko było jeszcze bardziej kuszące, niż myślała — i
jeszcze niebezpieczniejsze... Podszedł, by ująć jej ręce.
— Nie przyjmuję odmowy, Janey Lark — rzekł stanowczo. —
Jeśli od razu nie zaczniesz się pakować i nie wyjedziesz jutro
ze mną z Denver, przysięgam, że nie dam ci spokoju, dopóki
nie wyrazisz zgody.
Bezradnie potrząsnęła głową, lecz on jeszcze mocniej ścisnął
jej dłonie.
— Powiedz „tak", musisz powiedzieć „tak". — Jego głos
brzmiał niecierpliwie i ponaglająco, jak gdyby wszystko zale-
żało od jej zgody. Przecież chyba nie ze względu na moje dobro
tak się upiera, pomyślała spłoszona. Musi mieć w tym swój
interes...
Nachylił się nad nią tak bardzo, że aby zajrzeć mu w oczy,
musiała odchylić głowę do tyłu.
— Dlaczego... Dlaczego koniecznie chcesz fotografować... mnie?
— wyjąkała.
— Dlaczego? — Jego oddech musnął jej policzek. — Gdyż jest
w tobie coś szczególnego, Janey. Już w chwili, gdy cię pierwszy
raz zobaczyłem, wiedziałem, że jesteś stworzona do tego, aby
twoje zdjęcie zdobiło okładkę mego folderu. Fotomodelek jest
jak piasku, ale ty... — Przez moment przyglądał się jej bacznie.
— Nie, nie sądzę, że uderzy ci woda sodowa do głowy, gdy
powiem, że masz piękną twarz i rewelacyjną figurę. Nie
będziesz żałować, Janey. Jeszcze jedno chcę ci powiedzieć:
Kiedy mam w ręce aparat, moje modele interesują mnie
wyłącznie od strony czysto zawodowej. Nie jestem wtedy
mężczyzną, tylko fotografem.
Nie umiała sobie później wytłumaczyć, dlaczego mimo woli
spytała wtedy z uwodzicielskim uśmiechem:
— A gdy odkładasz aparat? Znowu jesteś mężczyzną?
— Jestem, do licha! — W mgnieniu oka przyciągnął ją do
siebie, oplótł ramionami i pocałował. Zaskoczona w pierwszej
chwili, odwzajemniła pocałunek, naraz uświadamiając sobie,
jak mdłe były pieszczoty Jerry'ego.
— Och... — wyrwało jej się, gdy poprzez cienki materiał bluzki
uczuła jego ciepłą rękę na swej piersi. Sama nie wiedziała,
kiedy przywarła do niego, rozkoszując się dotknięciem jego
palców błądzących po jej nagiej skórze.
Nagle zaprzestał pieszczot i odsunął ją od siebie na długość
ramienia.
— Dobry Boże, posunąłem się za daleko! — jęknął i czym
prędzej wrócił za biurko. — Jesteś niepojęta... Ja naprawdę nie
zamierzałem... Ostatecznie mam swoje zasady... — wydyszał
chrapliwie z zażenowanym uśmiechem. — A więc lecisz na
Bonaire, prawda?
Trzy tysiące dolarów.... To chyba jedyne wyjście.
— Tak, zgadzam się — powiedziała nieoczekiwanie dla samej
siebie.
— Dobrze. Zatem kiedy możesz lecieć? — spytał, lecz zanim
zdążyła odpowiedzieć, zaproponował: — Wiesz co? Przesunę
zdjęcia o tydzień, abyś miała czas wszystko tu spokojnie
pozałatwiać.
— Cudownie! — uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.
Teraz już miała pewność, że podjęła słuszną decyzję.
— Jeszcze jedno, Janey — rzekł poważnie Bob. — Prze-
praszam za to, co się stało. Na swoje usprawiedliwienie mam
tylko to, że zafascynowała mnie twoja uroda. Ale to się nie
powtórzy, przyrzekam.
Kiedy samolot wzbił się w powietrze ponad pasem startowym
w Denver, Janey westchnęła z ulgą. Miniony tydzień był
straszny, musiała pooddawać prezenty ślubne, a przy okazji
odpowiedzieć na tysiące pytań. Zrobiła to z kamienną twarzą,
ani razu nie tracąc panowania nad sobą, choć dałaby wszystko,
aby tylko móc nie rozmawiać o całym wydarzeniu. Matka
nawet w końcu zdziwiona stwierdziła:
— Ależ ty wcale nie wyglądasz na nieszczęśliwą.
Miała rację, pomyślała Janey. Moje serce nie zostało złamane,
przeciwnie, mimo wszystko czuję się wspaniale i jestem
gotowa rozpocząć nowe życie. Za kilka godzin będę na Bonaire,
ta praca to prawdziwe zrządzenie losu, myślała sącząc colę.
Nowe otoczenie, nowi ludzie. Tym razem z pewnością będzie
lepiej.
Wyjęła z torebki książkę i zagłębiła się w lekturze. Nie trwało
to jednak długo, gdyż całą jej uwagę przykuła wytwornie
ubrana pasażerka. Siedziała bardziej z przodu po drugiej
stronie przejścia między fotelami i prowadziła ożywioną roz-
mowę ze swym sąsiadem, a przy tym z takim temperamentem
gestykulowała, że raz po raz błyskały w słońcu drogie kamie-
niej jej licznych pierścionków. Jakby tego było mało, jej każdy
z jaskrawo pomalowanych paznokci zdobił maleńki brylancik.
Pewnie nie są prawdziwe, doszła do wniosku Janey nie mogąc
oderwać od niej oczu. No cóż, jeśli Pani Błyskotka, bo tak
zdążyła ją już nazwać w duchu, nosi tyle pierścionków, to
dlaczego nie miałaby jeszcze zdobić paznokci? Widocznie się w
tym lubuje. Aż uśmiechnęła się do samej siebie na tę myśl.
Jeszcze raz przyjrzała się z podziwem szykownej czarnej,
sukni, sprawiającej wrażenie wieczorowej, i równie eleganc-
kiemu żakietowi z brokatu, po czym próbowała na nowo zająć
się czytaniem. Okazało się to jednak niemożliwe, gdyż Pani
Błyskotka znów przyciągnęła jej uwagę zamawiając u
stewardessy mimo wczesnej pory martini.
Janey przyglądała się jak urzeczona kunsztownej fryzurze z
jasnych loków i wyjątkowo długim, najwyraźniej sztucznym
rzęsom. Ileż ta kobieta mogła mieć lat? Niestety trudno było
znaleźć odpowiedź na to pytanie, jako że twarz Pani Błyskotki
pokrywał ostry makijaż.
— Mam podać śniadanie?
Pytanie stewardessy wyrwało ją z zamyślenia. Skinęła
przyzwalająco, a w chwilę potem na rozkładanym stoliku
przed nią stała parująca kawa, grzanki z licznymi dodatkami i
owoce. Zajęta jedzeniem zapomniała o Pani Błyskotce, a po
śniadaniu ucięła sobie nawet krótką drzemkę.
Ocknąwszy się postanowiła iść się odświeżyć, lecz w tym
samym momencie z siedzenia podniosła się Pani Błyskotka i z
olbrzymią kosmetyczką w ręce ruszyła w kierunku toalety.
Janey opadła z powrotem na fotel. W końcu nigdzie się nie
spieszyła, mogła więc zaczekać. Minęło pięć minut. Potem
dziesięć. Po upływie kwadransa inni pasażerowie też zaczęli
rzucać niecierpliwe spojrzenia na drzwi toalety.
Po dwudziestu minutach Janey zdjął niepokój. Coś tu się nie
zgadzało. Może Pani Błyskotka zasłabła i potrzebuje pomocy?
Janey nie miała zwyczaju mieszać się w sprawy drugich, lecz
podczas kursu dla nurków nauczono ją reagować spontanicznie
i w razie potrzeby zawsze spieszyć z pomocą.
Pół godziny! To naprawdę trwało za długo! Naciśnięciem
guzika przy fotelu wezwała stewardessę.
— Proszę wybaczyć kłopot, lecz pani, która siedzi tam, po
drugiej stronie, jakieś trzydzieści minut temu weszła do
toalety i jeszcze z niej nie wyszła. Obawiam się, że potrzebuje
pomocy.
— Tak, to za długo — zgodziła się stewardessa. — Spróbuję się
dowiedzieć, co zaszło.
Przeszła do tylnej części samolotu i zapukała do drzwi toalety.
W parę sekund później oczom wszystkich ukazała się Pani
Błyskotka. Chwiała się na nogach, a jej wzrok był wyraźnie
mętny.
— Co się stało? — spytała niechętnie marszcząc czoło.
— Jedna z naszych pasażerek zaczęła się już o panią niepokoić
— wyjaśniła stewardessa wskazując na Janey. — Myślała, że
może zrobiło się pani słabo.
— Naprawdę? — Pani Błyskotka z dezaprobatą spojrzała na
Janey. — Poprawiałam tylko makijaż — powiedziała urażona.
Siedząc już w swoim fotelu, do którego dotarła z niejakim
trudem, jeszcze raz obrzuciła Janey niechętnym spojrzeniem,
przywołała stewardessę i znowu kazała sobie podać martini,
tym razem podwójne. Ta wahała się przez moment, po czym
rzekła cicho, lecz dobitnie:
— Przykro mi, ale nie mogę podać pani alkoholu. Już dość pani
wypiła.
— Och... — Pani Błyskotka otwarła szeroko oczy, jakby nie
rozumiejąc. — Mniejsza o to — szepnęła w końcu, a jej twarz
pokryła się krwistym rumieńcem, którego nie zdołała ukryć
nawet gruba warstwa pudru.
Musi być jej przykro, została upomniana na oczach wszystkich,
pomyślała ze współczuciem Janey, próbując zapomnieć o
incydencie, aby móc się w pełni rozkoszować resztą lotu.
Przesiadka w Miami odbyła się bez zakłóceń. W niecałą
godzinę później Janey leciała już w kierunku Antyli. Miała
wylądować na Arubie, wyspie odległej od celu jej podróży
zaledwie o osiemdziesiąt mil, a stamtąd śmigłowcem dostać się
na Bonaire, gdzie na małym lotnisku przyrzekła czekać na nią
Hannah.
Z minuty na minutę w Janey rosło radosne oczekiwanie i tylko
jedna rzecz mąciła trochę ten pełen euforii nastrój: Pani
Błyskotka też leciała tym samym samolotem. Siedziała jak i
przedtem z przodu, lecz o dziwo, nie zażądała od obsługi
alkoholu, zadowalając się sokiem owocowym.
Mam nadzieję, że nie leci na Bonaire, myślała niespokojnie
Janey. A jeżeli tak? Nie, nie wygląda na osobę, która uwielbia
nurkowanie, więc chyba Bonaire nie była jej celem, bo czegóż
innego mogłaby tam szukać?
Niestety Janey nie miała szczęścia. Pani Błyskotka znalazła
się wśród dwudziestu pasażerów, którzy weszli na pokład
małego śmigłowca lecącego na Bonaire.
Lot trwał niecałe dwadzieścia minut. Serce Janey biło głośno z
emocji, gdy podchodzili do lądowania. Nareszcie! Denver i
wszystkie złe wspomnienia pozostały tysiące mil za nią, a tu
miała czekać na nią Hannah... i Bob. Może i on będzie na
lotnisku?
Powitało ją ciepłe, pachnące powietrze wyspy, a zaraz potem
radosny okrzyk Hannah:
— Janey, tutaj!
— Hannah! Jak się cieszę! — Przyjaciółki rzuciły się sobie w
objęcia.
— Wyglądasz kwitnąco! — zauważyła Hannah błyskając
zębami w uśmiechu. — Wcale nie przypominasz porzuconej
bogdanki. — Bob musiał wypłynąć z nurkami, inaczej też
czekałby tutaj na ciebie. Powiedz, jak udało ci się przetrwać
ten ostatni tydzień.
Janey nie odpowiedziała na pytanie, gdyż właśnie w tym
momencie obok nich przeszła Pani Błyskotka.
— Widzisz tę kobietę w drogich ciuchach, Hannah? Nie
uwierzysz, co się zdarzyło podczas lotu do Miami.
Podekscytowana zaczęła opowiadać, a Hannah przysłuchiwała
się w milczeniu, wreszcie najwyraźniej poruszona do głębi
rzekła:
— Dziewczyno, ten rajski ptak ze skłonnością do alkoholu to
nie kto inny, tylko Vivian Campion, była żona Boba i twoja
nowa szefowa. I co ty na to?
Janey stanęła jak rażona piorunem.
— Nie, tylko nie to! — jęknęła z rozpaczą.
— Jesteś pewna, że piła? — indagowała tymczasem Hannah.
— Oficjalnie przecież zerwała z alkoholem. Założę się, że Bob
nie wie, jak z nią naprawdę jest. A może jest mu to już
obojętne.
Wsiadając do hotelowego jeepa z napisem „Garza Blanca"
zauważyły, że na pobliskim parkingu Vivian nadzoruje
układanie licznego bagażu w nowiutkim kabriolecie.
— Gdzie ona mieszka? — spytała od niechcenia Janey i w tym
momencie pożałowała swoich słów. Ostatecznie nic a nic jej to
nie obchodziło, chociaż...
— Też w „Garza Blanca" — pospieszyła z wyjaśnieniem
Hannah. — Natomiast Bob z Jasonem mieszkają w pięknym
domu w pobliżu plaży. Pokażę ci go przy okazji.
— Z Jasonem? Któż to taki?
— To jego dziewięcioletni syn. Spędza wakacje na wyspie.
Bardzo miły chłopak.
Bob ma syna! Ileż jeszcze niespodzianek przyniesie mi ten
dzień?
Jechały wśród palm i powodzi egzotycznych kwiatów, których
nie potrafiłaby nazwać, gdyż widziała je po raz pierwszy. Tu i
tam między drzewami w tle pobłyskiwała srebrnobłękitna
tafla morza. Nad ich głowami przeleciał wielki ptak. Czyżby
flaming? Może...
— Pięknie tu, prawda? — przerwała milczenie Hannah. —
Ależ będzie zabawa! Nurkowanie w ciepłym morzu to czysta
poezja, ludzie są cudowni, a lepszą pogodę trudno sobie
wymarzyć! Ale z zachwytami poczekaj do momentu, aż
zobaczysz swój pokój. Będziesz urzeczona widokiem z okna!
Jest niepowtarzalny.
— Ty też mieszkasz tu, w hotelu? — spytała Janey, gdy
zatrzymały się na parkingu przed „Garza Blanca".
— Tak, tu wszystko jest na miejscu, łącznie ze sklepem, a do
pirsu, gdzie stoją przycumowane łodzie, którymi amatorzy
nurkowania wypływają w morze, idzie się dwie minuty.
Zresztą nadających się do tego miejsc nie trzeba szukać
daleko, zaraz na wprost wybrzeża ciągnie się cudowna rafa
koralowa.
Hotel zbudowano na niewielkim wzniesieniu pod palmami, tuż
nad samą plażą. Wokół olbrzymiego basenu stało kilka jedno- i
dwupiętrowych budynków, charakterystycznych w swej
prostocie dla architektury karaibskiej. Rozległy taras oferował
wspaniały widok na morze.
Hannah zaprowadziła przyjaciółkę do przeznaczonego dla niej
pokoju.
— Ależ tu pięknie! — Janey była oszołomiona tym, co
zobaczyła. — Nie umiałabym sobie wyobrazić piękniejszego
miejsca...
Pokój był urządzony niezwykle elegancko. Meble z
mazerowanego drzewa orzechowego, ogromne francuskie łoże
zasłane gustowną narzutą i zarzucone różnokolorowymi po-
duszkami, a przede wszystkim widok... Janey od razu wyszła
na balkon, przechyliła się nad balustradą i z zachwytem
utkwiła wzrok w falach liżących poszarpany brzeg. Nad
mieniącą się w słońcu powierzchnią morza krążyły mewy,
gnieżdżące się w szczelinach piętrzącej się nad wodą ściany
skalnej. Ich urywane krzyki, monotonny szum przyboju i
pachnące solą i wodorostami morskie powietrze nasunęły jej
myśl, że nawet w raju nie może być piękniej.
A pokój? Przecież to idealne miłosne gniazdko! Od razu
przyszedł jej do głowy Bob, lecz nie ubrała swoich skojarzeń w
słowa.
— Komu zawdzięczam taki piękny pokój? — spytała tylko.
— A jak myślisz? Sobie samej, a może raczej wrażeniu, jakie
zrobiłaś na Bobie.
— Nie opowiadaj!
— Jestem tego pewna. Mój pokój ani w połowie nie jest tak
pięknie urządzony jak twój, o widoku nie wspominając. Jaka
szkoda, że nie jestem w jego typie!
Towarzyszyło temu wiele mówiące spojrzenie, które Janey
skwitowała gniewnym błyskiem oczu.
— Coś mi tu nie gra — powiedziała tylko, co prędzej
zmieniając temat. — Dlaczego Bob sam wypływa z nurkami?
Nie ma do tego ludzi? Ostatecznie przecież to wszystko należy
do niego, prawda?
— Owszem, ma — potwierdziła Hannah opadając na krzesło
— ale nie jest snobem. Robi wszystko, z napełnianiem
aparatów tlenowych i czyszczeniem łodzi włącznie. Za to ona...
— potrząsnęła głową w zamyśleniu przyglądając się, jak Janey
układa swoje rzeczy na półkach w szafie. Z pewnością miała na
myśli Vivian, gdyż jej twarz przybrała pogardliwy wyraz. —
Nie chcę przez to powiedzieć, że nie pracuje, ale okropnie
zadziera nosa i jest nieprzystępna.
— Może ma kłopoty...
— Tak, z alkoholem — uściśliła zjadliwie Hannah. Widać było,
że nie darzy swojej szefowej sentymentem. — No, na mnie już
czas — powiedziała rzucając okiem na zegarek. — Moi
uczniowie czekają. Jak się rozpakujesz, przyjdź do sklepu.
Powinnam już tam być. Bob też wróci lada chwila. Na razie.
Janey najchętniej od razu zeszłaby na dół. Paliła się wprost,
aby zobaczyć Boba, jednakże postanowiła doprowadzić
najpierw do porządku pokój. Skończywszy wreszcie układać
przywiezione ze sobą rzeczy wzięła prysznic, przebrała się w
szorty i podkoszulek, poprawiła makijaż i na samym końcu
doprowadziła do porządku włosy, opadające jej jasną kaskadą
na plecy.
Idąc ścieżką wśród obsypanych ognistoczerwonymi kwiatami
krzewów hibiskusa miała wrażenie, iż jej serce za chwilę
wyskoczy z piersi. Tak czekała na to spotkanie... Jak ją
przywita? Czy ucieszy się na jej widok? W tym momencie do
pirsu przybiła łódź. Postawny mężczyzna w skafandrze do
nurkowania i z pełnym ekwipunkiem rzucił czekającemu na
pirsie chłopcu linę, a sam sprawnie wyskoczył na ląd. Bob!
Serce Janey skoczyło do gardła. Co się ze mną dzieje? Czyżbym
była zakochana? Zwolniła kroku próbując się uspokoić. Opanuj
się, dziewczyno, on ma zobowiązania, a tobą interesuje się
wyłącznie zawodowo...
Szła powoli, z rozwianym włosem, czując na sobie spojrzenia
mężczyzn, którzy przypłynęli razem z Bobem. Nie zwracała na
nie uwagi. Od wczesnej młodości przywykła do takich objawów
podziwu. Podeszła bliżej i stanęła przyglądając się, jak Bob
zrzuca skafander. Jeszcze jej nie zauważył, zajęty
wyciąganiem z łodzi reszty sprzętu. W niczym nie przypominał
człowieka interesu, którego poznała w Denver. Miejsce
atrakcyjnego mężczyzny w doskonale skrojonym garniturze
zajął spalony na brąz karaibskim słońcem nurek o
muskularnym, a zarazem niezwykle gibkim ciele. Janey
zakręciło się w głowie. Nie mogła oderwać wzroku od tego
wspaniale zbudowanego Adonisa w spodenkach kąpielowych.
Wielkie nieba, ja chyba nigdy nie patrzyłam tak na Jerry'ego,
pomyślała zdumiona. Skąd ta dziwna reakcja?
— Janey! A więc jednak przyleciałaś! — krzyknął dojrzawszy
ją nagle. Jego oczy błyszczały radością...
— Cześć, Bob — wyszeptała drżącym głosem nie umiejąc
ukryć wewnętrznego podniecenia.
— Bałem się, że jeszcze możesz się rozmyślić — rzekł
wyciągając do niej rękę.
Przez dobrą chwilę stali naprzeciw siebie nic nie mówiąc,
patrzyli sobie tylko w oczy. Naraz za ich plecami rozległ się
dziecinny głos.
—Chodź, tatusiu. Przyrzekłeś, że pójdziemy na ryby, jak
skończysz.
Bob pogłaskał kędzierzawą główkę chłopca, który wyrósł jak
spod ziemi i teraz stał naprzeciw niego przestępując
niecierpliwie z nogi na nogę.
— To mój syn Jason — oznajmił z dumą. — Najważniejszy
mężczyzna tu, na wyspie, i moja prawa ręka.
— Cześć, Jason — powiedziała podając mu dłoń.
— Cieszę się, że mogę panią poznać — rzekł dwornie chłopiec i
wszyscy troje roześmiali się.
— Widziałaś już swój pokój? — spytał Bob.
— Jest cudowny, dziękuję. — Znów przeniknął ją dreszcz, gdy
ich spojrzenia się spotkały. Z jego oczu wyczytała zachwyt i
jeszcze coś więcej. Czułość? Nie, to przecież niemożliwe... —
Nawet nie marzyłam, że będę mieszkać nad samym brzegiem
morza.
— Sama wyspa też jest godna uwagi, koniecznie musisz ją
zwiedzić.
— Pewnie. Ale najpierw muszę się dowiedzieć, na czym będą
polegać moje obowiązki.
— Na wszystko przyjdzie czas. Mam myśl. Gdy tylko się z tym
uporam — zatoczył ręką koło — mam zamiar popłynąć z
Jasonem do naszej ulubionej zatoki. Zabierzesz się z nami?
— Jeśli tylko nie będę przeszkadzać...
— Ty i przeszkadzać? — W jego oczach znów zamigotały
dziwne iskierki, lecz natychmiast znikły. — Jason i ja będzie-
my twoimi przewodnikami tu, na wyspie, i to jakimi przewod-
nikami! Wyspa jest mała, ale ho, ho! Pokażemy ci palmy, tak,
wiele palm, słońce i przejrzystą wodę w zacisznych zatokach,
prawda, mój ty Numer Jeden? — położył pieszczotliwie dłoń na
ramieniu chłopca.
— A więc oprowadzicie mnie po wyspie... Cudownie, nie mogę
się wprost doczekać!
— Musimy tylko to skończyć — oświadczył Bob zabierając się z
powrotem do pracy.
— Pomogę ci, tatusiu. Będzie szybciej! — zawołał ochoczo
Jason, ale gdy spojrzał w kierunku brzegu, natychmiast
zapomniał o wszystkim. — Mama idzie! Może popłynie z nami?
— krzyknął rozpromieniony i pobiegł jej naprzeciw.
Pani Błyskotka, która okazała się eks-żoną Boba, szła
wystudiowanym krokiem w ich kierunku, a jej strój sprawiał
wrażenie, jakby jego właścicielka wybrała się na zabawę, a nie
na spacer plażą. Do paska czarnej sukienki bez ramion
przypięła pąsową różę, taką samą jak róża zdobiąca jej czarny
kapelusz z olbrzymim rondem. U jej uszu kołysały się olb-
rzymie koła, na szyi błyszczał szeroki łańcuch, a liczne
bransoletki na ręce podzwaniały przy każdym ruchu. Vivian w
rzucający się sposób odbijała od kobiet z mokrymi włosami,
których w grupie nurków było kilka, nie dziw więc, że patrzyły
na nią, tak wystrojoną, niezbyt przyjaźnie.
Bob zacisnął wargi i stał w wyczekującej pozie. Nawet gdy
podeszła do niego trzymając Jasona za rękę, nie spieszył z
powitaniem.
— Wróciłaś, jak widzę — skwitował chłodno jej obecność.
— Wróciłam — posłała mu uwodzicielski uśmiech. Lodowate
przyjęcie, z jakim się spotkała, sprawiło, że ten uśmiech nieco
zbladł, ale tym bardziej nadrabiała miną.
— Szukałam Jasona — powiedziała wręcz wyzywająco
zadzierając głowę. — Jutro lecę do Nowego Jorku, więc tylko
dziś mogę z nim spędzić trochę czasu.
— Jason był cały czas ze mną. Właśnie mieliśmy płynąć na
ryby, a przy okazji pokazać Janey wyspę.
Vivian odwróciła się i poznawszy Janey drgnęła przerażona.
— Dzień dobry — odezwała się z wymuszoną uprzejmością. —
Chyba leciałyśmy razem. — Jej oczy zdawały się błagać: „Nie
zdradź mnie!"
Bob nie zauważył tej niemej rozmowy.
— Janey będzie pozować do zdjęcia na okładkę naszego folderu
— wyjaśnił krótko.
— Ach tak. — W głosie Vivian brzmiała nutka zazdrości. —
Jason był cały czas z tobą, więc chcę, aby teraz poszedł ze mną.
Tak rzadko go widuję.
Bob widząc nieszczęśliwą minę syna pogłaskał go po głowie.
— Bądź grzecznym chłopcem i idź teraz z mamą. Na ryby
popłyniemy innym razem.
— Ale nie zapomnij, tatusiu! — zawołał jeszcze Jason przez
ramię odchodząc z matką.
— Na pewno nie zapomnę! — odkrzyknął Bob, po czym zwrócił
się do Janey: — Wiesz, Vivian chodzi zawsze własnymi
drogami. Ta kobieta... — urwał, jakby zastanawiając się, co
mu wolno powiedzieć. — Co tam — rzekł wreszcie —
oprowadzę cię teraz po wyspie — oświadczył tonem nie
znoszącym sprzeciwu.
Choć tymczasem zrobiło się późne popołudnie, słońce jeszcze
mocno przypiekało, gdy ruszali na spacer po wyspie. Bob, w
białym podkoszulku i szortach koloru khaki, siedział za
kierownicą odkrytego jeepa, pojazdu doskonale nadającego się
na wycieczkę krajoznawczą.
Janey przysłuchiwała się uważnie jego objaśnieniom, nie
mogąc się napatrzyć egzotycznej urodzie wyspy. Według jego
informacji Bonaire miała mieć dwadzieścia sześć mil długości i
siedem szerokości, a ludność liczyła dobre dziewięć tysięcy. W
południowej części wyspy rozciągały się słone łąki. na których
tu i tam widać było stojące na jednej nodze różowawo
upierzone flamingi. Obejrzeli też stare chaty z kamienia, gdzie
mieszkali kiedyś niewolnicy pracujący na plantacjach aloesu i
agawy sizalowej, a wreszcie dotarli do campingu nudystów.
— Szkoda, że to wysokie ogrodzenie zasłania widok zauważył
Bob z porozumiewawczym uśmiechem. — Byłoby na co
popatrzeć.
— W ostateczności zawsze przecież można zajrzeć przez szpary
— odparła w tym samym tonie Janey.
— Albo wejść legalnie, tyle że musielibyśmy się wpierw
rozebrać. Na pewno by nas wpuszczono.
— Co to to nie — potrząsnęła zdecydowanie głową. — Nie
zamierzam od razu pierwszego dnia nabawić się oparzenia
skóry.
— Szkoda, chętnie bym cię nacierał maścią, a robię to
doskonale.
Obydwoje równocześnie wybuchnęli śmiechem, rozbawieni
żartobliwą wymianą zdań.
Janey rozkoszowała się jazdą w ciepłym, pachnącym kwiatami
powietrzu, bujną tropikalną przyrodą, bezkresnym błękitem
morza, olśniewająco białym piaskiem rozległych plaż, a nade
wszystko — podniecającą bliskością Boba. Wszystko w nim
było pociągające: głęboki męski głos, szczery uśmiech,
wysportowana sylwetka. Widok jego silnych dłoni obudził w
niej pragnienie, któremu z trudem się oparła, by dotknąć jego
ciepłej skóry...
Lepiej zrobisz trzymając się od niego z daleka, upomniała
samą siebie. Powiedział przecież, że ma zobowiązania. W jego
życiu nie ma dla ciebie miejsca...
— Północna strona wyspy jest o wiele dziksza — powiedział
zjeżdżając z szosy na polną drogę. — Zresztą sama zobaczysz.
Wysiedli z jeepa i ruszyli w kierunku piętrzących się tuż nad
taflą morza poszarpanych skał. Aby dostać się na górę, skąd
miało się najlepszy widok, trzeba było wspinać się dobrą
chwilę po czymś, co według Boba było niegdyś rafą koralową.
— Musiz stąpać bardzo ostrożnie — powiedział ujmując ją za
rękę. — Gdybyś spadła, mogłabyś się dotkliwie potłuc.
Wspiąwszy się z zachowaniem wszelkich środków ostrożności
na sam szczyt czarnej skały, stali długo w milczeniu,
wpatrzeni w rozbijające się o urwisty brzeg potężne fale. W
zasnutej lekką mgiełką dali majaczyło wybrzeże należące już
do Wenezueli.
— Taki bezmiar nieba i wody robi wrażenie, prawda? —
szepnął Bob bardziej do siebie niż do niej. — Kocham tę wyspę.
— Ja też już zdążyłam ją pokochać — powiedziała miękko. Od
pierwszego momentu czuła się na Bonaire jak w raju i nawet
fakt, że przyjechała tu do pracy, a nie na wakacje, nie mącił
tego radosnego nastroju. — Kiedy zaczniemy zdjęcia?
— Jutro z samego rana. Nie będziemy musieli wypływać
gdzieś daleko. Znam taką małą zatokę w pobliżu. Rafa jest
tam przepiękna — i co najważniejsze — nie jest tam zbyt
głęboko, zatem idealne miejsce dla naszych celów.
— Co mam ze sobą zabrać?
— Tylko samą siebie — roześmiał się, a widząc jej przerażoną
minę dorzucił szybko: — I oczywiście kostium kąpielowy. Nie
jestem tutejszym królem pornografii, już ci mówiłem.
Janey skrzywiła się pociesznie, zaraz jednak spoważniała.
— A co na to Vivian? Wyraziła zgodę? Mam na myśli... Czy nie
było jakichś trudności? Nie chciałabym...
— Oczywiście, że nie — przerwał jej zdecydowanie Bob. —
Niepotrzebnie się zadręczasz. Ona nie ma zwyczaju
kwestionować mych decyzji. — Zamilkł na chwilę, czuł jednak,
że jest winien Janey wyjaśnienie. — Vivian i ja prowadzimy
wspólnie firmę, choć rozwiedliśmy się już jakiś czas temu. Ona
respektuje moje decyzje, a ja jej, pod warunkiem, że dotyczą
wyłącznie firmy. Kiedy się poznaliśmy, „Podwodna przygoda"
należała do niej, ale był to tylko jeden podupadły, tkwiący w
długach sklep ze sprzętem dla nurków, nie umiejący sprostać
konkurencji. Po ślubie zostałem jej wspólnikiem. Od
pierwszego dnia ciężko pracowaliśmy, co w końcu zaowocowało
utworzeniem całej sieci specjalistycznych sklepów. — Urwał,
aby za chwię podjąć na nowo: — Mimo że się rozwiedliśmy, nie
chcieliśmy dzielić firmy, choćby z powodu podatków. Obydwoje
bez wątpienia stracilibyśmy na tym, więc nie pozostało nam
nic innego, jak porozumieć się w kwestiach dotyczących
zarządzania. Oczywiście nie obyło się bez pewnych
komplikacji, ale to już inna historia.
— Rozumiem — pokiwała głową Janey, choć tak naprawdę nie
wiedziała, co miał na myśli mówiąc o komplikacjach. Czuła
jednak, że nie powinna o to pytać, a przynajmniej nie w tej
chwili. Zamiast tego poprosiła przymilnie: — Opowiedz mi o
sobie, Bob.
— A co chciałabyś wiedzieć?
Właśnie dotarli do małej zatoczki i usiedli na ciepłym piasku
plaży.
— Na przykład gdzie się urodziłeś, czy masz rodzeństwo i
kiedy poważnie zainteresowałaś się fotografią.
— Urodziłem się w Denver, jestem jedynakiem, rodzice
podarowali mi na ósme urodziny aparat fotograficzny i...
— ...i zostałeś znanym fotografem. Oglądałam kilka twoich
zdjęć. Są wspaniałe.
Powiedziała to z oczami wbitymi w białe grzebienie fal
rozbijających się z cichym pluskiem o brzeg, unikając jego
wzroku. Mogłoby jej przecież przyjść coś głupiego do głowy:
ochota, aby pogłaskać go po policzku lub sprawdzić, czy
odrastająca broda bardzo kłuje...
— Po prostu udane — skwitował jej zachwyty lekceważącym
machnięciem ręki. — Chętnie nurkuję i uwielbiam robić
zdjęcia pod wodą, to wszystko.
— A firma? W garniturze też ci do twarzy — zauważyła z
filuternym uśmiechem.
— Biznesmenem jestem tylko wtedy, gdy naprawdę muszę —
wyznał. — Uwierz mi, nie cierpię garniturów, od czasu do
czasu jednak muszę je wkładać. Ostatecznie wychowuję syna i
chciałbym w przyszłości zapewnić mu odpowiednią pozycję,
zatem muszę podtrzymywać znajomości w określonych
kręgach. Tylko to może zagwarantować mu w przyszłości
właściwy start.
Siedzieli przez długą chwilę w milczeniu, wreszcie Bob spojrzał
na zegarek:
— Czas wracać. Jest jeszcze tyle rzeczy do pokazania, ale
przecież jutro też jest dzień.
Wracali tą samą dróżką wiodącą ostrym jak brzytwa
grzbietem niegdysiejszej rafy koralowej. W pewnym momencie
Janey postawiła w niewłaściwym miejscu stopę, w dodatku
obutą w lekki sandał, i o mały włos nie zsunęła się w dół,
gdyby nie Bob, który idąc z tyłu pochwycił ją w ostatniej
chwili.
— Uważaj! — krzyknął zaciskając dłonie na jej talii. Odwrócił
ją powoli do siebie i przytulił. — Och, Janey... — wyszeptał
pochylając się nad nią.
Dotknięcie jego dłoni sprawiło, że zadrżała z rozkoszy i
zastygła w niemym oczekiwaniu. Wiedziała, że chce ją
pocałować, czuła to każdą komórką ciała, lecz nagle cofnął się z
pociemniałą nagle twarzą. — Nie chcemy tego, prawda, Janey?
Chcę! Chcę! wołało w niej wszystko wyrywając się do niego.
Tak pragnęła, szaleńczo, obłędnie, znaleźć się w jego
ramionach, czuć jego zniewalającą, przyprawiającą o zawrót
głowy bliskość...
— W każdym razie nie powinniśmy tego robić na rafie
koralowej — odparła niepewnie starając się opanować naras-
tające w niej rozczarowanie.
Do hotelu wracali w milczeniu.
— Zdjęcia zaczynamy jutro rano — rzekł na pożegnanie. —-
Nie bój się, dotrzymam przyrzeczenia.
Powiedział to tak, jakby chciał przekonać samego siebie.
Potem zdjął okulary słoneczne i długo, nieskończenie długo się
w nią wpatrywał, a jego wzrok zadawał kłam dopiero co
wypowiedzianym słowom...
— Nareszcie jesteś! Gdzie byłaś? Wszędzie cię szukałam! —
przywitała ją z wyrzutem Hannah.
— Bob pokazał mi wyspę — wyjaśniła Janey unikając
spojrzenia przyjaciółki. - - Było przyjemnie.
— Nie wiem, co o tym myśleć — Hannah potrząsnęła
bezradnie głową. — Tu każda kobieta szaleje za nim, a ty w
ciągu jednego dnia owijasz go sobie wokół małego palca. Jak to
zrobiłaś? I nie masz nic więcej do powiedzenia, tylko to
zdawkowe „Było przyjemnie"?
— Nie mów głupstw — obruszyła się Janey. — Nikogo nie
owinęłam wokół palca, a już na pewno nie Boba. On ma
zobowiązania, Hannah, i to wyjaśnia całą sprawę. Sam mi to
powiedział.
W drzwiach swojego pokoju stanęła jak wryta. Coś tu się nie
zgadzało. Raptem pojęła: brakowało jej rzeczy.
Niemalże w tym samym momencie pojawiła się pokojówka.
— Panna Lark? Została pani przeniesiona do innego pokoju.
Janey i Hannah wymieniły zdziwione spojrzenia, lecz nie
zapytały o powód tej nagłej zmiany. W chwilę potem znalazły
się w części budynku najbardziej oddalonej od morza, za to tuż
obok ruchliwej ulicy. Nowy pokój Janey był maleńki i więcej
niż skromnie umeblowany, a niewielkie okno znajdowało się
tuż pod żelaznymi schodami.
— Nie rozumiem... — wyjąkała zdezorienowana. Podeszła do
swoich rzeczy złożonych na środku pokoju i rozejrzała się
wokoło. — Dlaczego muszę się przenieść? — Niełatwo jej było
ukryć rozczarowanie.
Pokojówka patrzyła na nią ze współczuciem.
— Pani Vivian Campion powiedziała, że przez nieuwagę
zamieniono pokoje.
— O tak, naturalnie — Janey poczuła ukłucie w sercu. Na
moment opuściła ją zwykła odwaga. Powinnam się była
domyślić, dodała w duchu.
Gdy pokojówka wyszła, Hannah zaczęła pocieszać przyjaciółkę.
— Nic sobie z tego nie rób! Jest po prostu zazdrosna o twoją
młodość i urodę. Zresztą ten pokój wcale nie jest taki zły. Może
z drugiego okna będziesz miała ładniejszy widok. — Podeszła i
odsunęła zasłonę, a na jej twarzy pojawił się wyraz
niedowierzania. Stała tak wpatrzona w ustawione tuż pod
oknem, przeładowane odpadkami kontenery, wreszcie
odwróciła się i czyniąc teatralny gest rzekła: — A nie
mówiłam? Wspaniały, prawda?
Janey roześmiała się z przymusem, chwyciła poduszkę i
cisnęła nią w Hannah.
— Jakże możesz być taka okrutna i stroić sobie ze mnie żarty?
— spytała w tym samym tonie. Nie jest ci przykro, że będę
mieszkać w tym... tym...
— ... lochu? — podpowiedziała Hannah. — Moja ty biedaczko,
nie spodziewaj się za wiele współczucia z mojej strony. Musi ci
wystarczyć, że zawróciłaś w głowie przystojnemu Bobowi
Campionowi, do którego wzdychają niemal wszystkie kobiety
na tej wyspie — krzyknęła odrzucając poduszkę.
Janey chwyciła ją zręcznie w locie i przycisnęła do piersi.
— To nie jest zabawne, Hannah. Nic takiego nie robię, a
wydaje mi się, że pani Campion będzie dla mnie problemem.
— Nie masz co się martwić, skoro nie zależy ci na Bobie. A
może źle cię zrozumiałam? — przekomarzała się z nią
przyjaciółka.
— Niestety jest moją szefową — odparła niechętnie Janey
rzucając się na niezbyt zachęcające łóżko. Naraz zrozumiała,
że nie ma sensu wmawianie Hannah — i samej sobie — że nie
czuje nic do Boba.
— Hannah, muszę ci coś wyznać. Jestem o krok od zakochania
się w tym mężczyźnie na śmierć i życie.
— Nie mów! — Hannah nagle spoważniała. — Jeśli naprawdę
zakochasz się w Bobie, a moim zdaniem to się już stało, nie daj
się nikomu od tego odwieść. Niektóre rzeczy trzeba brać
takimi, jakie są. Może to rzeczywiście jedyne wyjście dla
ciebie?
5
Bajeczny ranek, pomyślała Janey siedząc naprzeciw Hannah
przy śniadaniu. Morze połyskiwało w słońcu, lekka bryza
szeleściła w koronach palm, a z tarasu restauracji rozciągał się
wspaniały widok. Poprzedniego wieczoru, rozżalona decyzją
Vivian, położyła się wcześniej spać i teraz, w ciemnoróżowych
szortach i odpowiednio dobranym podkoszulku sprawiała
wrażenie radosnej i wypoczętej. Powodem tego było pod-
niecenie błyszczące w jej oczach. Tego dnia miała przecież
nurkować z Bobem. Wprost nie mogła się tego doczekać.
— Ależ tu pięknie! — rzekła. — Tak się cieszę, że jestem na
Bonaire.
— A tak długo cię trzeba było przekonywać, zanim podjęłaś
decyzję — zauważyła zgryźliwie Hannah, kiwając jednocześnie
na rosłego blondyna, aby do nich podszedł.
— Tom Bradley, instruktor od nurkowania i największy
podrywacz na wyspie — przedstawiła go, gdy przysiadł się do
ich stolika. — Miej się przed nim na baczności — dodała
ostrzegawczo.
— Tak, kobiety na mnie lecą. Każdą zachęcam do nauki
nurkowania i w ten sposób przyczyniam się do rozwoju
turystyki w tym rejonie — usprawiedliwiał się ze śmiechem.
W takim wesołym nastroju kończyli śniadanie, gdy nie-
oczekiwanie podeszła do ich stolika Vivian, skinęła wszystkim
chłodno głową, po czym zwróciła się do Janey:
— Dzień dobry. Mogłabym z panią chwilę porozmawiać? Janey
była tak zaskoczona, że filiżanka z kawą, którą właśnie
podnosiła do ust, niebezpiecznie zadrżała w jej ręce, więc co
prędzej odstawiła ją na stolik.
— Oczywiście — wstała siląc się na uśmiech. — Dokąd
pójdziemy?
— Na plażę.
W świetle poranka Vivian wyglądała na zmęczoną, sprawiając
wrażenie osoby starszej, niż była w istocie. Nie zadała sobie
trudu, aby nałożyć na twarz staranny makijaż, więc
zmarszczki wokół jej oczu i ust widać było w całej okazałości.
— Muszę panią przeprosić za tę historię z pokojem — od razu
przystąpiła do rzeczy. — Wróci pani do apartamentu,
pokojówka pomoże pani w przeprowadzce.
Dobra nowina, pomyślała Janey, ale co to wszystko ma
znaczyć?
Nie rozumiem... — szepnęła z trudem patrząc pytająco na
Vivian.
— Wierzę pani. Ja sama nie rozumiem, dlaczego to zrobiłam,
ale mimo wszystko spróbuję się pani wytłumaczyć.
Usiadły na piasku. Vivian milczała przez chwilę zapatrzona w
dal.
— Kocham Boba — zaczęła wreszcie. — Rozwiódł się ze mną,
bo piłam. Spyta pani, po co to mówię. Wczoraj w samolocie
pani była świadkiem, jak się wstawiłam. Musi się pani liczyć z
konsekwencjami, jeśli pani komukolwiek o tym szepnie... —
Popatrzyła twardo na Janey, ale jej głos zdradzał wewnętrzną
udrękę. — Po rozwodzie opamiętałam się, spędziłam nawet
cztery tygodnie w Kalifornii na kuracji odwykowej.
Wyleczyłam się z alkoholizmu, albo prawie się wyleczyłam.
Błagałam Boba o wybaczenie, chciałam do niego wrócić.
Upadłam na kolana przed własnym mężem, Janey. Chciałam
go odzyskać — jego i naszego syna.
Z jej piersi wydobył się głuchy szloch. Dopiero po chwili mogła
mówić dalej:
W końcu Bob był gotów dać mi jeszcze jedną szansę.
Zawarliśmy układ: Jeśli przez dwa lata nie będę piła, znów się
ze mną ożeni. To było niemal dokładnie przed dwoma laty.
— Ale wczoraj...
— Tak, wiem. Przez długi czas udawało mi się nie pić... a
potem zaczęłam od nowa. Potajemnie. I ciągle sobie
obiecywałam, że to ostatni raz, że na pewno przestanę... Tak
było w czasie lotu do Miami. Kiedy zobaczyłam panią wczoraj
w towarzystwie Boba, załamałam się. Była pewna, że opowie
mu pani wszystko, gdy tylko skojarzy go z moją osobą. Po
scenie na pirsie zostawiłam Jasona opiekunce i zamknęłam się
z butelką w swoim pokoju. To stamtąd wydałam polecenie, aby
przeniesiono panią do najnędzniejszego pomieszczenia w
całym hotelu, lecz dziś rano zdążyłam się już zawstydzić mego
posunięcia.
— Już wszystko dobrze — Janey pogłaskała dłoń Vivian. —
Rozumiem panią i nie gniewam się.
Vivian posłała jej zrozpaczone spojrzenie.
— Jeszcze z jednego muszę się pani wytłumaczyć, zresztą to
nietrudno zgadnąć. Jestem zazdrosna... Sposób, w jaki Bob na
panią patrzy, powiedział mi wszystko.
— Ale... ale pomiędzy nami naprawdę nic nie ma, proszę mi
wierzyć — wyjąkała Janey. Nic oprócz tego, że gdy na siebie
patrzymy, powietrze naokoło w mgnieniu oka zaczyna
pulsować i niemal słychać trzask wyładowań elektrycznych,
dodała w duchu unikając spojrzenia Vivian.
Przez moment panowała cisza.
— Niech go pani zostawi w spokoju, Janey. Chcę go odzyskać
— koniecznie. Także z powodu Jasona. On kocha nas
obydwoje.
— Cóż mam powiedzieć? Nie mogę przyrzec, że będę schodziła
panu Campionowi z drogi, bo to niemożliwe, ale zapewniam
panią, że nasze spotkania będą miały charakter czysto
zawodowy. A teraz muszę się już pożegnać — wstała
otrzepując szorty z piasku. — Dzięki za szczerość.
— Przyjemnego dnia — krzyknęła jeszcze za nią Vivian.
„Przyjemnego dnia!" Do reszty mi go zepsuła, ta biedna
kobieta o smutnej twarzy. Jakże teraz ona. Janey, mogła
spotykać się z Bobem? Byłoby to grubiaństwem, zagraniem nie
fair... Zresztą co tam, Bob i tak nie jest dla niej!
Najgłupsze wszakże było to, że wszystko się w niej buntowało
przeciwko takiemu stwierdzeniu. Potrząsnęła bezradnie otę-
piałą, pękającą z bólu głową, pytając samą siebie, dlaczego
życie musi być tak strasznie skomplikowane... Kiedy wróciła,
przy ich stoliku siedział Bob.
— No i co, dobrze spałaś mimo szumu morza tuż za oknem? —
powitał ją wesoło.
A więc nic nie wiedział! Janey kopnęła przyjaciółkę pod stołem
w nogę, aby się nie wygadała.
— Wspaniale — uśmiechnęła się do niego. — Kiedy
wyjeżdżamy?
— Najlepiej zaraz.
— Jestem gotowa — zerwała się podnosząc torbę plażową
stojącą przy jej krześle. Spojrzenie Boba prześliznęło się po
niej z góry na dół i przysięgłaby, że w jego oczach odkryła
płomień pożądania. A może sobie tylko to wmawiam? — Mam
wszystko, co będzie potrzebne.
— Owszem, masz — potwierdził Bob błyskając w uśmiechu
zębami. — Idziemy.
Kiedy opuszczali restaurację, nawet mimochodem się nie
dotknęli, a jednak jakaś dziwna siła pchała ją ku niemu.
Przyciągał ją jak magnes, a musiało to brać się stąd, że
pragnął jej tak jak ona jego, teraz nie miała już wątpliwości.
Zamknęła na moment oczy usiłując się uspokoić. Boże, co mam
robić, teraz gdy już wiem wszystko, bo Vivian mi powiedziała?!
Kiedy niewielki jeep, wyładowany sprzętem do nurkowania i
akcesoriami fotograficznymi, sunął bulwarem, Janey porzuciła
smętne rozmyślania, dając się porwać radosnemu nastrojowi.
— Znów będę nurkować! — zawołała z radością. Bob, ubrany w
biały podkoszulek i niebieskie kąpielówki, siedział niedbale
rozparty za kierownicą.
— Wygląda na to, że nie rozpaczasz po niedoszłym do skutku
miodowym miesiącu z Jerrym Boswellem — rzucił żartobliwie.
Spojrzała na niego zaskoczona.
— Jak to się stało, że nawet zapamiętałeś jego nazwisko?
— Nie zapominam niczego, co bezpośrednio dotyczy ciebie —
odparł ze wzrokiem na powrót utkwionym w jezdnię. —
Przypuszczam, że masz przynajmniej z dwunastu mężczyzn w
odwodzie, którzy tylko czekają, aby zająć miejsce Jerry'ego.
To chyba zazdrość przez niego przemawia, ucieszyła się w
duchu czując, że jej serce zaczyna bić szybciej.
— Właściwie nie — rzekła jakby mimochodem, zapatrzona w
przestrzeń. — Zbyt długo chodziłam z Jerrym, więc moi
znajomi nie mieli wątpliwości, że kiedyś się pobierzemy. Wstyd
się przyznać, ale nigdy nie miałam innego chłopca, zawsze był
tylko Jerry.
— To musiało być nudne — skrzywił się Bob.
— I było — roześmiała się. — Dopiero teraz to zrozumiałam.
Może zresztą właśnie dlatego tu jestem — aby nadrobić
stracony czas.
Bob milczał przez chwilę, a potem spytał cicho:
— A jak chcesz się do tego zabrać? Zastanawiała się przez
moment, wreszcie rzekła:
— Nie wiem... naprawdę nie wiem. Muszę najpierw zdecy-
dować, czego oczekuję od życia. Przedtem, z Jerrym, wszystko
było jasne: chcieliśmy się pobrać, kupić dom w willowej
dzielnicy, mieć dzieci... przecież wiesz. Teraz jest całkiem
inaczej. Kto wie, czy nie czułabym się szczęśliwsza w małej
chatce tu, na tej wyspie? Mogłabym co dzień nurkować...
— Niezła myśl — pochwalił Bob ze śmiechem. — Na śniadanie
jadłabyś banany, a na kolację orzechy kokosowe. A czy
mówiąc, że chcesz nadrobić stracony czas, nie myślałaś o
znalezieniu nowych wielbicieli?
— Może myślisz, że zrobię wszystko, aby każdego wieczoru iść
z kim innym do łóżka? — prychnęła gniewnie. — To na pewno
nie ja!
— Chyba rzeczywiście nie... — szepnął w zamyśleniu, a zaraz
potem roześmiał się cicho: — Masz wszystko, czego potrzebuje
kobieta: piękną twarz, rewelacyjną figurę, wspaniałe włosy. Za
takimi jak ty mężczyźni szaleją. Nie ruszysz nawet palcem, nie
będziesz tracić czasu na zastanawianie się, jak tego dokonać, a
już ten, którego wybierzesz, znajdzie się u twych stóp. To
niepojęte, Janey — potrząsnął głową — wyglądasz jak miss
świata, jesteś jak żadna inna wyposażona w broń, która
ułatwia kobiecie osiągnąć cel, ty jednakże nie robisz z niej
użytku. Dziwna z ciebie dziewczyna.
— A... lubisz mnie taką, jaka jestem? — Od razu pożałowała
tych słów. Przecież to zabrzmiało jak wyzwanie!
Zacisnął wargi i wyglądało na to, że nie odpowie, lecz w końcu
nie wytrzymał:
— Do licha, szaleję za tobą jak wszyscy inni — wybuchnął. —
Świerzbią mnie ręce, aby głaskać twoją jedwabistą skórę i... —
Wpatrzył się w nią, jakby czekając, co na to powie, a że
milczała, ciągnął dalej: — Tęsknię za tobą... pragnę cię
kochać... kochać, kochać... lecz okoliczności na to nie
pozwalają. A więc nasze kontakty pozostaną, jak uzgod-
niliśmy, na gruncie czysto zawodowym. — Milczał przez
chwilę, wreszcie powiedział, jakby zadowolony, że ma powód
do zmiany tematu: — Dojeżdżamy. Trzymaj się mocno.
Jeep zjechał z szosy i zaczął podskakiwać na zakurzonej polnej
drodze. W chwilę potem dotarli nad małą zatokę okoloną
palmami i pasmem białej plaży. Morze było spokojne, tylko z
rzadka tu i tam piasek liznęła niewielka fala.
— Jaka piękna zatoka — Janey rozglądała się urzeczona. —
Tu będziemy nurkować?
— Tak, na wprost brzegu jest rafa. — Bob zeskoczył na ziemię
i zaczął wyładowywać przywieziony sprzęt. — Nie musimy
daleko wypływać, aby zrobić dobre zdjęcia.
— Co mam robić?
— Ty? — Wskazówki, jakie potem nastąpiły, brzmiały tak
sucho i rzeczowo, że Janey trudno było uwierzyć, iż pochodzą
od człowieka, który przed chwilą właściwie wyznał jej miłość.
— Zostaw swoje rzeczy na plaży. Włóż skafander. Zrobię ci
najpierw zdjęcie w pełnym rynsztunku. Potem... —obrzucił ją
uważnym spojrzeniem. — Wzięłaś kostium kąpielowy?
— Mam go na sobie. — Zrobiło jej się przykro, że Bob tak
doskonale panuje nad swymi uczuciami. Widać zdecydował się
nie pozwolić, aby zawładnęła nim namiętność odbierając zdol-
ność trzeźwego myślenia. Z pewnością tak było lepiej, ale
ciężko jej przyszło pogodzić się ze świadomością, że utraciła
Boba, zanim jeszcze tak naprawdę coś się między nimi zaczęło.
— Potem sfotografuję cię w bikini. Nie wpadniesz w panikę,
gdy znajdziesz się w odległości paru centymetrów od aparatu
tlenowego?
Zmusiła się do uśmiechu.
— Przecież ci mówiłam, że mam licencję instruktorską. Na
pewno nie wpadnę w panikę.
— Zobaczymy — pokiwał głową sceptycznie. — Gdybyś
wiedziała, jakie trudności miałem z fotomodelkami... Zresztą
mniejsza o to. Chodźmy.
Poukładała sprzęt do nurkowania rzędem na plaży, zrzuciła
podkoszulek i zsunęła szorty, po czym obejrzała się na Boba,
ciekawa jego reakcji. Czyżby naprawdę tak dobrze panował
nad sobą, jak to się wydawało? W końcu nigdy jeszcze nie
widział jej w takim skąpym stroju. Sama stwierdziła przed
lustrem, że jest jej w nim do twarzy, czarny jedwabisty
materiał dodawał blasku jej nieskazitelnej skórze, a zarazem
podkreślał przepych blond włosów i wspaniałe kształty.
Niezdecydowana obracała w rękach skafander, nie mając na
razie ochoty go wkładać, lecz Bob, zajęty przygotowywaniem
sprzętu, nie zwracał na nią uwagi. W końcu zawołała
zniecierpliwiona:
— Tak będzie dobrze? Podniósł na moment wzrok.
— Hmm, dobrze, Janey. Ale nie przyjechaliśmy tu, żeby się
opalać, więc włóż skafander.
Zagryzła wargi. Jeśli Bob tak łatwo uporał się z uczuciami, to i
ona to potrafi. Pospiesznie wskoczyła w niebiesko-żółty
skafander, dociągnęła rzemyki i zapięła sprzączki.
— Jestem gotowa — zawołała.
— W porządku. — Pomógł jej załadować na plecy pojemnik z
tlenem i przytrzymał go, aż dopasowała nadmuchiwaną
kamizelkę ratunkową, potem sam włożył skafander, umocował
aparat tlenowy i oświadczył: — Najpierw musimy przy-
zwyczaić się do wody.
— Dobrze. — Włożyła maskę, zamocowała rurkę do
oddychania, a wokół bioder pas z balastem, wreszcie trzymając
płetwy w ręku weszła do wody, rozkosznie ciepłej, delikatnie
pieszczącej ciało. Gdy woda sięgała jej do talii, nałożyła płetwy,
objęła wargami ustnik aparatu tlenowego i wśliznęła się pod
powierzchnię wody. Wreszcie nadszedł moment, na który tak
czekała!
Kiedy znaleźli się jakieś trzydzieści metrów od brzegu,
stopniowo zaczęła wypuszczać powietrze z kapoka i trzymając
się w pobliżu Boba schodziła coraz niżej. Parę razy zadzwoniło
jej w uszach, musiała więc się zatrzymać, przełknąć ślinę i
odczekać, aż przyzwyczai się do ciśnienia, ale poza tym
wszystko inne szło jak z płatka.
Krystalicznie czysta woda pozwalała widzieć na odległość
mniej więcej sześćdziesięciu metrów, a było co oglądać. Otoczył
ją fascynujący, radujący oczy wszelkimi możliwymi barwami
świat rafy koralowej. Widziało się tu koralowce we wszystkich
możliwych odcieniach i kształtach: szkarłatne, żółte, brązowe,
białe, lila, różowe, zielone, a nawet czarne, przypominające
kolumny, kwiaty lub liście, muszle ślimaków i wachlarze. Nie
zabrakło tu też gąbczaków mieniących się rozmaitymi
kolorami i prezentujących najdziwaczniejsze formy.
Bez trudu, przy minimalnym nakładzie sił schodzili niżej i
niżej. Obok przemykały ławice barwnych ryb, jakie większość
ludzi ogląda tylko w akwarium... Raz po raz trącała Boba
chcąc zwrócić jego uwagę na jakiś okaz tego świata cudów, a
on odpowiadał jej za pomocą kciuka i palca wskazującego,
rozstawionych w sygnale używanym przez nurków, a
oznaczającym, że wszystko w porządku. Szkoda, że pod wodą
nie da się rozmawiać, pomyślała. Było przecież tyle do
powiedzenia...
Wreszcie dotarli do niemal pionowego podwodnego urwiska,
opadającego w wodną otchłań. Rzut oka na głębokościomierz
potwierdził, że zeszli już na głębokość trzydziestu metrów. W
tym momencie uczuła na ramieniu dłoń, odwróciła się i
zobaczyła obok siebie Boba dającego jej znak, że ma wypłynąć
na powierzchnię.
— Było cudownie! — uśmiechnęła się do Boba, gdy już mogła
zdjąć maskę. — Sprawiło mi to niesamowitą przyjemność.
— Cieszę się. Muszę przyznać, że doskonale radzisz sobie pod
wodą — powiedział z uznaniem. — A teraz do roboty.
Janey została w wodzie, a Bob wyszedł na brzeg, aby po chwili
wrócić ze specjalnym aparatem fotograficznym przy-
stosowanym do robienia zdjęć pod wodą, a zaopatrzonym w
wielką lampę błyskową.
— Zanurkujemy jeszcze, ale nie zejdziemy już tak głęboko. Rób
dokładnie to samo co za pierwszym razem: pływaj, wskazuj na
koralowce, ryby, obojętnie na co, po prostu zachowuj się
naturalnie.
Janey skinęła głową, wsadziła przewód od aparatu tlenowego
do ust i zanurkowała, trzymając się jednakże, tak jak życzył
sobie tego Bob, tuż pod powierzchnią. Podpływała raz tu, raz
tam, próbowała chwytać przepływające ryby, dotykała
koralowców. Bob płynął tuż za nią robiąc jej zdjęcia z góry, z
dołu i pod wszelkimi możliwymi kątami. Co dwie, trzy minuty
kontrolował jej aparat tlenowy, wreszcie dał znak, że
wychodzą na powierzchnię.
— Dobrze było? — spytała Boba. gdy znaleźli się na plaży.
— Świetnie. Masz zadatki na znakomitą fotomodelkę.
Zrobiłem kilka ciekawych ujęć, ale to jeszcze nie jest to, co
zaplanowałem na okładkę folderu. Dam ci chwilę odpocząć i
zaczniemy od nowa. Tym razem będzie trudniej.
— Nie ma sprawy. — Wiedziała, że musi pozostać jakiś czas
na powierzchni, aby nie nabawić się choroby kesonowej, a jak
długo to miało potrwać, mogła wyczytać z noszonej przy sobie
zwyczajem nurków tabeli z wykresami czasu i głębokości.
Zdjęła skafander, rozłożyła na piasku ręcznik i strząsnąwszy
wodę z włosów zwróciła twarz ku słońcu.
Właśnie nadszedł Bob z termosem kawy i kanapkami, w które
zapobiegliwie zaopatrzył się w hotelu... Zrzucił skafander i
usiadł obok. Podając jej kubek z kawą wskazał na jej bikini.
— Gdzie to przechowujesz? W naparstku?
— Chcesz przez to powiedzieć, że mój kostium kąpielowy jest
wyjątkowo skąpy, prawda? — spojrzała na niego spod oka. —
Czyżby tak bardzo cię podniecał widok nagiej skóry?
— Jakoś spróbuję się opanować — wybuchnął śmiechem. — A
jeśli już mowa o nagiej skórze, czy pomyślałaś o kremie
ochronnym?
— Nie...
Bob wstał, podszedł do jeepa i za chwilę wrócił z butelką
jakiegoś płynu.
— Twoje szczęście — powiedział krzywiąc się zabawnie — że
zawsze mam pod ręką coś, co może ochronić półnagie,
lekkomyślne damy przed dotkliwym oparzeniem. — Odkręcił
zakrętkę, wylał na dłoń odrobinę olejku i zaczął nim delikatnie
nacierać plecy Janey.
Odchyliła się do przodu i zamknęła oczy, zatracając się w
cudownym uczuciu wywołanym dotknięciem jego rąk.
— Och, jak dobrze...
— Zawsze do usług, madame — rzucił niemal drwiąco, lecz gdy
potem przez nieuwagę dotknął jej piersi, co prędzej cofnął
rękę.
Uśmiechnęła się do siebie w duchu. A więc jednak nie jest taki
zimny, choć tak bardzo stara się panować nad sobą! Odrzuciła
włosy do tyłu i obejrzała się.
— Co się stało? — wpatrzyła się w niego, udając, że nie wie, o
co chodzi.
— Nic — odparł sucho. — Próbuję tylko dotrzymać
przyrzeczenia. Zresztą na nas już czas. Zrobimy tak: poczekasz
parę minut, dając mi w ten sposób czas na ustawienie aparatu
tam na dole, a potem zejdziesz pod wodę, niedaleko, jakieś
dziesięć metrów stąd. Włóż maskę, jeśli chcesz. Na dole ją
zdejmiesz. Wszystko inne zostawisz tutaj. Wezmę twój aparat
tlenowy, zresztą w razie potrzeby możesz skorzystać z mojego.
— Naturalnie. A co z balastem?
— Ach tak, byłbym zapomniał. Musi ci wystarczyć niewielki
balast u kostek nóg. To wszystko, co będziesz miała na sobie —
oczywiście oprócz kostiumu kąpielowego.
— A jakie mam przybierać pozy?
— Rób dokładnie to co przedtem. Wszystko jasne? — rzucił
przez ramię kierując się do samochodu.
Naraz ogarnęło ją uczucie, że niesprawiedliwie oceniła Boba.
— Jeszcze jedno — podniosła się z piasku patrząc na niego z
powagą.
— O co chodzi?
— Muszę... muszę się usprawiedliwić.
— Naprawdę? — zawrócił i podszedł do niej zdziwiony.
— Podejrzewałam, że chodzi ci o mój akt, ale teraz już wiem,
że cię źle osądziłam i przepraszam za to.
Zatrzymał się tuż przed nią i podniósł rękę, jakby chciał ją
pogłaskać, lecz nie uczynił tego.
— Nie musisz się usprawiedliwiać, Janey. Szczerze mówiąc,
dałbym wszystko, aby móc zrobić twój akt, nawet nie
wyobrażasz sobie, jak mi na tym zależy. Ale nie będę cię o to
prosił, bo obawiam się, że mnie źle zrozumiesz. Jakże mam ci
wytłumaczyć, że w takich wypadkach patrzę oczyma fotografa
nie mając żadnych ubocznych myśli? — Uniósł dłonie. — Nie
będę cię o to prosił. Na wypadek jednak, gdybyś przypadkiem
zmieniła zdanie, przysięgam, że nikt nie zobaczy tych zdjęć.
Na twoje życzenie trzymałbym je pod kluczem, choć oczywiście
chętnie zrobiłbym z nich użytek, i nikt nie miałby do nich
przystępu.
Serce Janey biło jak oszalałe. Była już teraz absolutnie pewna,
że Bob nie patrzyłby na nią jak na każdą inną fotomodelkę.
Może i próbowałby, ale by mu się to nie udało!
— Nie ma sensu rozmawiać o czymś, co się nigdy nie zdarzy —
oświadczyła przekornie.
— To ty zaczęłaś. — Odchodząc rzucił jeszcze ze śmiechem: —
Nigdzie nie jest napisane, że nie wolno ci zmienić zdania, nie
zapominaj o tym.
W parę minut później podpłynęła do miejsca, gdzie Bob zszedł
pod wodę z aparatem fotograficznym i resztą ekwipunku.
Włożyła maskę, wzięła potężny haust powietrza i zanur-
kowała. Zgodnie z przyrzeczeniem Bob czekał na nią na
głębokości mniej więcej dziesięciu metrów. Może sądził, że tego
nie potrafię, myślała z zadowoleniem opływając go szerokim
łukiem i machając ręką. Pokażę mu co potrafię! Ostrożnie, co
kilka sekund, wypuszczała z płuc powietrze, a kiedy były już
niemal puste, podpłynęła do aparatu tlenowego
przygotowanego dla niej przez Boba i napełniła je na nowo.
Bob dał znak, aby zdjęła maskę, wskazując przy tym na las
olbrzymich wachlarzowatych koralowców, kołysanych łagodnie
przez wodę. Zrobiła, jak sobie życzył. Miała na sobie teraz
tylko bikini i ciężarki u kostek. Podpłynęła do wskazanego
miejsca wykonując harmonijne gesty, zerkała kokieteryjnie
spomiędzy koralowców, próbowała łapać ręką jaskrawo
ubarwione ryby, oglądała olbrzymią muszlę — z ciągnącą się
za nią falą złotych włosów unoszonych przez wodę, tak lekka i
zwinna, jaką nigdy nie mogła być na stałym lądzie.
Wdychając znowu tlen z aparatu Boba zrozumiała naraz,
dlaczego tak się podoba to, co w tej chwili robi. Świadomość, że
Bob patrzy na nią wrażliwym na piękno okiem artysty,
podniecała ją w osobliwy sposób, każąc dać z siebie wszystko...
Wiedziona jakimś wewnętrznym nakazem, zwróciła się ku
niemu przybierając uwodzicielską pozę, jak gdyby chciała
przywieść go do tego aby odłożył aparat i wziął ją w ramiona.
Wtedy nieoczekiwanie uczuła, że musi koniecznie musi zdjąć
bikini...
Zrób to! szeptał wewnętrzny głos. W tej przejrzystej wodzie nic
nie może być niemoralne, zakłamane czy brudne! Nie było
jednego znaku od Boba, nic, co wywierałoby na nią presję. Nie
myśl o tym, po prostu zrób, co ci dyktuje serce! Podniosła palec
wskazujący dając Bobowi znak, aby zaczekał po czym sięgnęła
do zapięcia na plecach, odpięła je i miękkim ruchem ściągnęła
górną część kostiumu. Z resztą poszło jeszcze łatwiej. Bob
chwycił obie części stroju i dał znak. Skinęła głową z
uśmiechem, przeklinając w duchu maskę na jego twarzy, z
powodu której nie mogła widzieć miny, z jaką robi jej zdjęcie
za zdjęciem.
Jeszcze nigdy w życiu nie pływała nago. Co za wspaniałe
uczucie! Czuła się taka lekka i wolna, że postanowiła robić to
w przyszłości.
Naraz zobaczyła przed sobą połyskującą intensywną czer-
wienią rybę, która wpatrywała się w nią nieruchomymi
oczami. Z uśmiechem na ustach wygięła się wdzięcznie do tyłu
próbując jej dosięgnąć, i wtedy nastąpił błysk flesza. Ryba
zniknęła w głębinie, a Bob dał Janey znak, aby wyszła na
powierzchnię. Był już najwyższy czas.
Podpłynęła szybko do aparatu, zaczerpnęła świeżą porcję
tlenu, wyjęła Bobowi z ręki bikini, które jej podsunął, i wynu-
rzyła się. Z głową nad wodą włożyła co prędzej kostium
kąpielowy i skierowała się do brzegu, nie mogąc doczekać się
momentu, kiedy Bob jej podziękuje. Z pewnością jest za-
chwycony!
Kiedy siedziała na plaży wpatrując się w miejsce, gdzie
powinien się ukazać, uświadomiła sobie naraz w całej rozciąg-
łości, co zrobiła. Dałam się fotografować nago, ja, Janey Lark!
Owa myśl była tak przerażająca, że cała jej euforia zniknęła
tak szybko, jak przed chwilą koralowa ryba, a jej miejsce zajęło
uczucie przygnębienia. Co Bob sobie o niej pomyślał? Że
chciała go uwieść? Jeśli tak, to chyba trafił w sedno, a dowód
na to tkwił w aparacie fotograficznym i czekał na wywołanie.
Zobaczyła wynurzającego się Boba. W chwilę potem brnął już
w jej kierunku przez piasek plaży. W pośpiechu wciągnęła
szorty i podkoszulek. Przedstawienie skończone, myślała ze
smutkiem. Co powinnam teraz zrobić? Wykręcić film z apara-
tu? A co będzie, jeśli Bob zacznie się śmiać albo robić jakieś
ironiczne uwagi? Wtedy biada mu, po prostu go zabije!
Bob najwyraźniej się nie spieszył. Odłożył ostrożnie aparat,
potem zdjął z ramion pojemnik z tlenem, w końcu rzekł bez
uśmiechu, jakby od niechcenia:
— Dzięki, Janey. Jestem pewien, że zrobiłem co najmniej kilka
dobrych zdjęć. Wiesz, że masz talent?
— Naprawdę? — Nie odważyła się podnieść na niego oczu,
najpierw musiała zapanować nad roztrzęsionymi nerwami.
— Naprawdę masz — powtórzył, po czym uklęknął na piasku
składając sprzęt. Już mu na mnie nie zależy, jęknęła w duchu,
a na tę myśl jej serce ścisnęło się boleśnie.
— Wracamy — powiedział obojętnie. — Dziś po południu mam
zajęcia z nurkami.
A więc to wszystko... Po tym poranku, po wszystkim, co się
stało, on się spieszył, nic więcej. Ten pośpiech ją zranił. Była
zła na siebie i rozczarowana. Jak mogła być taka głupia?!
Pomogła mu załadować sprzęt do jeepa. Odbyło się to w ciszy,
gdyż Bob nie zdradzał jakiejkolwiek ochoty do rozmowy, a ona
nie śmiała się narzucać. Czuła się podle, licząc tylko na to, że
Bob dotrzyma słowa i nie opublikuje zrobionych właśnie zdjęć.
Ale właściwie dlaczego nie miałby zmienić zdania? Przecież
ona sama to zrobiła! Nie do pomyślenia, gdyby te fotografie
miały stać się własnością publiczną i trafić do jej domu
rodzinnego w Colorado...
Jazda ciągnęła się w nieskończoność. Janey siedziała blada, z
zaciśniętymi wargami, przeklinając swoją głupotę, Bob także
był zatopiony w myślach. Odetchnęła z ulgą, gdy wreszcie
zajechali przed hotel. Gdy oddali do magazynu sprzęt,
spojrzała pytająco na niego:
— Mogę się wybrać dziś po południu z nurkami?
— Co mówisz? — sprawiał wrażenie roztargnionego. — Tak,
naturalnie. Najlepiej umów się z Hannah. Musisz odpocząć,
miałaś przecież takie wyczerpujące przedpołudnie. Pracę w
sklepie zaczniesz jutro z samego rana.
— W takim razie do zobaczenia powiedziała smutno sięgając
po torbę plażową. Odchodząc potknęła się i o mało nie upadła,
lecz on tego nie zauważył.
To koniec! Wyszłam na kompletną idiotkę! Załamana do
reszty, uginając się pod ciężarem wyładowanej torby, dobrnęła
do wejścia. W hotelowym hallu od razu natknęła się na
Hannah.
— Cześć, mam dla ciebie dobre nowiny. Odzyskałaś swój stary
pokój. Twoje rzeczy już tam są.
— Cieszę się — odparła beznamiętnie Janey.
— Co się stało? — Hannah przyjrzała się jej z niepokojem.
— Później ci powiem.
Gdy znalazły się w pokoju, zostawiła torbę koło drzwi i rzuciła
się na łóżko.
— No, powiedz wreszcie — ponaglała przyjaciółka.
— Sama nie wiem... Wszystko było dobrze, dopóki się nie
rozebrałam.
Zaciekawiona Hannah przysunęła bliżej krzesło.
— I co?
Janey opisała wydarzenia przedpołudnia, zaczynając od
rozmowy z Vivian, a zakończyła westchnieniem:
— Na samym końcu był jakiś taki dziwny, prawie w ogóle ze
mną nie rozmawiał. Możesz mi powiedzieć dlaczego?
—- Nie wiem — wzruszyła ramionami Hannah. — Nie
zaprzątaj sobie tym głowy, mówię ci. Prawdopodobnie nie umie
się uwolnić od swojej byłej żony. Nie trać na niego czasu, jest
przecież tylu innych...
Janey już-już miała wykrzyczeć, że dla niej nie liczy się nikt
inny, że po tych dwóch przeżytych w tak krótkim czasie
rozczarowaniach w ogóle nie chce słyszeć o mężczyznach, ale w
porę doszła do wniosku, że nie ma sensu litować się nad sobą,
powiedziała więc tylko:
— Święta racja. Ale co mam teraz robić?
Hannah wstała z krzesła mierząc przyjaciółkę kpiącym
spojrzeniem.
— Najlepiej spędź resztę dnia w pokoju. Co właściwie innego
miałabyś robić? Szukać rozrywek? Przecież cała wyspa roi się
od obrzydliwych, nudnych typów. Żaden ci się nie spodoba,
ręczę za to.
— Zrozumiałam — rozchmurzyła się nieco Janey. — Kiedy
wypływacie?
— O pierwszej — Hannah była zadowolona, że jej słowa
odniosły skutek. — Do obiadu mamy jeszcze trochę czasu, a po
południu, moja kochana, zobaczysz najpiękniejsze zakątki
podwodnego raju i gwarantuję, że od razu poczujesz się lepiej.
Hannah miała rację. Popołudnie spędziły rozkoszując się
słońcem i morzem. Woda była bajecznie ciepła, a nastrój wśród
amatorów nurkowania wspaniały. Ostatecznie wszyscy
przyjechali tu, aby przeżyć coś pięknego, a przy okazji dobrze
się zabawić.
Po ostatnim zanurzeniu poszły w ruch puszki z piwem i
torebki z prażoną kukurydzą, a towarzyszyły temu śmiechy i z
werwą opowiadane dowcipy. Janey wracała w doskonałym
humorze. Postarał się o to Tom i jeszcze paru innych młodych
mężczyzn, o których można było powiedzieć wszystko, tylko
nie to, że nie są atrakcyjni.
Hannah namawiała wszystkich do udziału w wieczorku
tanecznym, mającym się odbyć jak co wieczór na olbrzymim
tarasie, hotelu.
— Długo to będzie trwało? — spytała Janey.
— Tak długo, jak ty tam będziesz — zapewnił skwapliwie Tom
i gdyby nie to, że jej myśli nieodmiennie krążyły wokół Boba,
na pewno odpłaciłaby mu promiennym uśmiechem...
6
Wieczorek taneczny był imprezą towarzyską, na której
obowiązkowo spotykali się wszyscy. Janey przygotowywała się
do niego wyjątkowo starannie, myśląc przy tym cały czas o
Bobie. Stała teraz przed lustrem w białej, falującej przy
każdym ruchu sukience na wąziutkich ramiączkach, owład-
nięta jednym pragnieniem: chciała go olśnić, zauroczyć, spra-
wić, aby nie widział poza nią żadnej innej kobiety. Czy
zauważy? I czy w ogóle przyjdzie?
Niedługo potem siedziała w otoczeniu młodych mężczyzn.
Kilku z nich poznała po południu, gdyż byli w grupie
penetrującej rafę koralową, dwaj inni pracowali jako obsługa
sklepu ze sprzętem do nurkowania, a wszyscy bez wyjątku
sprawiali wrażenie wysportowanych i lubili towarzystwo.
Janey rozkoszowała się zachodem słońca i nieskrępowaną,
wesołą atmosferą wieczoru. Ubiegających się o jej względy
Toma i Jeffeya, urzędnika z Nowego Jorku, zaszczycała od
czasu do czasu uśmiechem, lecz nie dała się na dłużej wciągnąć
w rozmowę. Sącząc rumowy poncz rozglądała się ukradkiem za
Bobem, zachodząc w głowę, dlaczego się spóźnia.
Naraz jej serce zaczęło bić jak oszalałe. To przecież był on! Stał
skrzyżowawszy ramiona na drugim końcu tarasu i zdawał się
przysłuchiwać gestykulującej żywo starszej parze. Potem
odkrył go ktoś z grupy skupionej wokół Janey i zawołał:
— Hej, Bob, chodź tutaj!
— Zaraz! — odkrzyknął wesoło, lecz trwało to nieskończenie
długo, gdyż zatrzymywał się co chwila, zagadywany ze
wszystkich stron. Każdemu chce poświęcić nieco uwagi,
myślała Janey w nagłym przypływie zazdrości.
Wreszcie dotarł do ich stolika. Skinął Janey głową, przystawił
sobie krzesło i zamówił piwo, po czym pogrążył się w rozmowie
nie zwracając na nią najmniejszej uwagi. Czyżby to była gra?
A może po prostu jestem mu obojętna? Ależ nie, to niemożliwe,
ostatecznie parę godzin wcześniej uczynił jej niemal miłosne
wyznanie!
Raptem przyszła jej do głowy straszna myśl. A może robił to
jedynie po to, aby wprawić ją w odpowiedni nastrój przed sesją
zdjęciową? Może bardziej zależało mu na udanych fotografiach
niż na niej samej? Cały czas zerkała w jego stronę, ale on,
zajęty rozmową z jakąś rudowłosą pięknością, która
najwyraźniej umizgiwała się do niego, zdawał się nic nie
zauważać. Zresztą właściwie dlaczego on, mężczyzna, który
mógł mieć te wszystkie kobiety naokoło, miałby się zajmować
poważnie nią, panną Lark, którą narzeczony porzucił na dwa
dni przed ślubem?
Janey! Och, Janey, słyszysz mnie? — głos Toma dobiegł ją
jakby z oddali. — Chodź, zaczynają się wyścigi krabów.
- Co... ach tak, idę z tobą — podniosła się zniechęcona tym, że
nie udało jej się przyciągnąć wzroku Boba.
To były najdziwniejsze pod słońcem wyścigi. Małe kraby z
kolorowymi numerami na grzbietach miały wyruszyć z za-
kreślonego kredą koła. Zawody kończyły się, gdy któryś z nich
wydostał się poza wytyczony krąg. Kibice oczywiście
zagrzewali swoje kraby do walki zdradzającymi wielkie emocje
okrzykami. Krab Janey, oznaczony numerem dwanaście,
podczas pierwszych trzech „gonitw" nie chciał się ruszyć z
miejsca, za to w czwartej wykazał się niespodzianą energią,
zostawiając przeciwników daleko w tyle.
Janey ze śmiechem odebrała nagrodę: podkoszulek z napisem
„Zwycięzca w wyścigu krabów BONAIRE". Mimo woli
popatrzyła w kierunku Boba. Ciągle jeszcze był zajęty roz-
mową z tą rudą flirciarą, a na nią nawet nie spojrzał.
To mi wystarczy! Nie to nie! Ona, Janey, znajdzie sobie
towarzystwo, a na niego nie będzie się oglądać. Nie jest wart
jednej jej myśli. Orkiestra zaczęła właśnie grać najnowsze
meksykańskie przeboje. Wspaniale, po raz pierwszy będę
tańczyła pod niebem usianym gwiazdami!
Tom i Jeffrey nie odstępowali jej na krok, pozwalając na chwilę
zapomnieć o Bobie, więc drgnęła przestraszona, gdy rozległ się
za nią głęboki głos:
— Zatańczymy?
Stała przy balustradzie tarasu, wpatrzona w rozsrebrzoną
światłem księżyca powierzchnię morza, którą marszczyła
niewielka fala. Przerwa w tańcach dobiegła właśnie końca.
— Nie powinnaś więcej pić — powiedział stanowczo Bob
wyjmując jej kieliszek z ręki i odstawiając go na stojący w
pobliżu stolik. Otoczył ją ramieniem i powiódł na parkiet, a
choć orkiestra zaczęła grać szybkie meksykańskie rytmy, Bob
przytulił ją tak mocno, jakby tańczyli bluesa. Jak dobrze było
w jego ramionach! Gdyby tak dało się zatrzymać czas...
Zamknęła oczy, rozkoszując się jego bliskością, świadoma, że i
jemu taniec z nią sprawia przyjemność.
Choć tony muzyki umilkły, jeszcze przez chwilę nie wypuszczał
jej z ramion. Wyczytała z jego oczu miłość i to wprawiło ją w
stan euforii, zaraz jednak drgnęła przerażona, gdy odstąpił
krok do tyłu i powiedział beznamiętnie:
— Wywołałem zdjęcia.
— Tak szybko... — Powiedziała to tylko, aby coś powiedzieć.
Była zażenowana i speszona. Bob zdawał się posiadać
niezwykłą umiejętność panowania nad uczuciami, i to ją
deprymowało.
— Naturalnie. Myślałaś pewnie, że oddam film do wywołania
w zakładzie naprzeciwko hotelu? Mam własną ciemnię.
Chciałbym ci je pokazać.
Janey wpadła w panikę.
— Nie chcę ich widzieć, Bob — wyszeptała drżącymi wargami.
— Dlaczego? — uniósł zdziwiony brwi. — Aha, rozumiem. Jeśli
nie chcesz oglądać własnych aktów, to przynajmniej obejrzyj
inne fotografie. Opłaci się.
Opłaci się! Co on przez to rozumie? Wzburzona zacisnęła
pięści.
— Wspaniale, że odniesiesz dzięki nim sukces — rzuciła
kpiąco. — Jeśli o mnie chodzi, nie chcę ich widzieć! Dobranoc!
Zakręciła się na pięcie, jej sukienka przy tym uwodzicielsko
zawirowała, i jak szalona wybiegła stukając obcasami. Dopiero
pod drzwiami swego pokoju przyszło jej do głowy, że nie
pożegnała się z nikim. Drżącymi palcami szukała w torebce
klucza, gdy ktoś znienacka stanął za nią. Odwróciła się
zaskoczona, aby spojrzeć w patrzące na nią uważnie oczy
Boba.
— Janey — szepnął wyraźnie zmartwiony i ujął jej dłonie. —
Mam wrażenie, że mnie źle zrozumiałaś. Przecież ci
przyrzekłem, że nikt nie zobaczy tych zdjęć, i obietnicy
dotrzymam, a więc uspokój się, proszę.
— Przepraszam, niepotrzebnie się uniosłam — wykrztusiła
zawstydzona. — Myślałam, że mimo to chcesz je wszystkim
pokazać.
- Twój brak zaufania bynajmniej mi nie pochlebia, ale
wybaczam ci. A fotografie — uśmiechnął się zapatrzony w
przestrzeń — fotografie są cudowne. Najlepsze, jakie
kiedykolwiek zrobiłem. Koniecznie muszę ci je pokazać.
Zresztą komu innemu — mrugnął porozumiewawczo — mógł-
bym je pokazać po tym, co ci przyrzekłem? Jestem w stu
procentach pewien, że nie będziesz żałować. Pozwolisz mi
wejść?
Wzruszyła ramionami mierząc go nieufnym wzrokiem.
— Dobrze, wejdź.
Gdy weszli do pokoju, przywitał ich dobiegający zza otwartych
drzwi balkonowych szum przypływu. Rzuciwszy torebkę na
stół przybrała pozę oczekiwania.
— No i?
— Przyniosłem tylko kilka najlepszych — rzekł sięgając do
saszetki. — Reszta została w ciemni. Ale i one dadzą ci
wyobrażenie o całej serii.
Wręczał jej zdjęcia jedno po drugim. Były bez wątpienia
znakomite, nawet amator mógł to stwierdzić. Na pierwszym z
nich w skafandrze do nurkowania i z butlą tlenową na plecach
wyglądała zza koralowca o oryginalnym kształcie, na drugim,
już w bikini, podnosiła z dna muszlę, a tuż nad nią
przepływała gromada maleńkich czarnych i złotych rybek. Na
koniec wręczył jej w milczeniu trzy zdjęcia.
Janey oniemiała z wrażenia. To naprawdę była ona? Bob ujął
ją z lewego profilu, z ciałem zwróconym do majaczącej w tle
rafy. Za nią ciągnęła się rozwiana fala włosów. Zdjęcie zostało
zrobione pod najlepszym z możliwych kątem: jej stopy były z
wdziękiem wygięte ku dołowi, kolana lekko ugięte, kształtne
piersi z ciemnymi sutkami sterczały zuchwale ku górze. Głowę
odrzuciła do tyłu, a na jej twarzy widniał promienny uśmiech,
gdy ręką sięgała do lśniącej czerwonej ryby, jakby próbując ją
złapać. Ryba wpatrywała się w nią nieruchomymi oczami,
najwidoczniej zdumiona obecnością intruza w podwodnym
królestwie.
— Powiedz: czyż nie jest piękne? Żałujesz, że je zrobiłem? —
spytał po chwili miękko.
— Naprawdę piękne... — szepnęła oddając mu fotografię. Nie
śmiała przy tym podnieść na niego oczu.
— To nie moja zasługa, lecz twoja — przyznał skromnie. — Na
okładkę folderu planuję dać w każdym razie tamto w bikini.
— Mam nadzieję.
Zabrzmiało to tak sucho i powściągliwie, że przyjrzał się jej
uważnie, jakby próbując odgadnąć, co kryje się za jej
nieprzeniknioną twarzą, wreszcie zaproponował:
— Wyjdźmy na balkon. Noc jest taka piękna... Wsparci o
balustradę patrzyli na połyskującą wodę, wsłuchując się w
szum fal omywających z cichym pluskiem brzeg.
Przez cały czas Bob był dziwnie milczący, ona też nie
zdradzała ochoty do rozmowy. Magia tej rozgwieżdżonej nocy z
Bobem u boku działała na nią ze zdwojoną siłą. Wreszcie Bob
odezwał się cicho:
— Janey, chcę być z tobą szczery. Wiesz, dlaczego tu jestem?
Potrząsnęła niemo głową unikając jego spojrzenia.
— Naprawdę nie? — Zwrócił się teraz do niej całym ciałem i
zajrzał w oczy. — Na próżno usiłowałem walczyć ze sobą.
Twoje zdjęcie wzięło mnie w niewolę. Ty wzięłaś mnie w
niewolę!
Znów na długą chwilę zaległo milczenie.
— Więc dlaczego byłeś potem dla mnie taki zimny? Dlaczego
naraz tak ci się zaczęło spieszyć? Miałam uczucie, że chcesz się
mnie jak najszybciej pozbyć...
Bob aż jęknął.
— Nie byłem obojętny, przeciwnie, podniecony jak nigdy.
Wprost nie mogłem doczekać się chwili, kiedy wywołam zdjęcia
i zobaczę, jak wypadły. A one przeszły moje najśmielsze
oczekiwania! Janey, to najlepsze, co kiedykolwiek zrobiłem. —
Przerwał na moment, aby dokończyć cicho: — Są wyjątkowe.
Ty jesteś wyjątkowa.
Pogłaskał ją po nagich ramionach, a kiedy mimo woli zadrżała,
wydał z siebie westchnienie, przyciągnął ją do siebie i zaczął
szaleńczo, namiętnie całować.
Nie wolno mi do tego dopuścić, myślała w panice, a przecież
jakaś tajemna siła kazała jej się jeszcze mocniej przytulić do
niego i odwzajemniać dzikie pocałunki, przyprawiające niemal
o utratę zmysłów, pulsujące krwią w skroniach. Wszystkie
narzucone wcześniej normy postępowania stały się raptem
nieważne, ustępując miejsca dziwnej sile, niedwołalnie
popychającej ją w ramiona tego mężczyzny. Zamiast odtrącić
Boba, zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła do niego w
miłosnym zapamiętaniu. Rozsądek mówił „nie", wszakże ciało
nie umiało już być temu posłuszne...
— Doprowadzasz mnie do szaleństwa — szepnął zdławionym
głosem. — Już przed sesją zdjęciową było ze mną
wystarczająco źle. Od dnia, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem
cię w sklepie w Denver, myślę tylko o tobie, a od dzisiejszego
przedpołudnia, kiedy miałem szczęście oglądać całą twoją
piękność...
— Proszę, ani słowa więcej! — przerwała gwałtownie póbując
uwolnić się z jego objęć. — Nie mamy prawa, nie wolno nam.
Rozmawiałam z Vivian...
Wpatrzył się w nią zaskoczony, jakby nie rozumiejąc sensu
wypowiedzianych przez nią właśnie słów.
— Zapomnij o Vivian! — rzucił wreszcie z rozpaczą w głosie. —
Zrozum, przecież nie jest już moją żoną!
— Ale ona mówiła...
— Mniejsza o to, co mówiła. Teraz jesteś tylko ty... — szepnął
chrapliwie pieszcząc z czułością jej kark. — Janey, pragnę cię.
Chcę być z tobą. Teraz. Tutaj. Dlatego przyszedłem za tobą do
pokoju. Tak jak ciebie, nie pragnąłem jeszcze nigdy żadnej
kobiety, choć ich nie brakowało. Moje uczucia jeszcze nigdy nie
były tak intensywne jak w tej chwili, sam jestem zdumiony, że
to może być aż tak... obezwładniające. Nie potrafię ci się
oprzeć. Z tobą jest to samo? Mam wrażenie, że tak... ale ty
sama musisz być tego pewna. Jeśli powiesz „nie", natychmiast
wyjdę. Wprawdzie nie wiem, co wtedy zrobię — ale na pewno
zostawię cię w spokoju. A jeśli powiesz „tak", to...
Bez tchu czekał jej odpowiedzi. Janey stwierdziła zdumiona, że
drży na całym ciele.
— Nie wiem, czy byłoby to w porządku... — szepnęła ledwie
słyszalnym głosem.
— Do diabła z tym, co jest w porządku, a co nie! Janey,
dlaczego zawsze się zastanawiasz, czy coś jest słuszne? Jeśli
chcesz coś zrobić, zrób to, a nie pytaj siebie w nieskończoność,
czy tak można!
Oszołomiona jego wybuchem zamknęła oczy. Jej policzek leżał
na piersi Boba, słyszała bicie jego serca.
— Powiedz „tak", Janey. Powiedz „tak"...
Na to była tylko jedna odpowiedź. Janey nie potrafiła się
dłużej opierać jego błagalnemu szeptowi, w którym zawierało
się palące pożądanie. Już same pocałunki i dotknięcia jego
dłoni wprawiły ją w stan ekstazy, zmuszający do zapomnienia
o wszystkim, co nie było miłością. Cóż takiego powiedział o
Vivian? W tej chwili już tego nie pamiętała, to po prostu nie
miało żadnego znaczenia. Błędem było, że się kiedyś zadawala
z Jerrym, lecz jeszcze większym błędem będzie, jeśli teraz
odepchnie mężczyznę swego życia. Ich spotkanie było zrzą-
dzeniem losu, a to, co miało nastąpić, czymś tak naturalnym
jak wschód i zachód słońca...
— Tak... — wyszeptała z bijącym dziko sercem. Była już w tej
chwili jednym wielkim oczekiwaniem...
Odetchnął z ulgą, a w jego oczach zapłonęła radość. Przytulił
ją jeszcze mocniej do siebie okrywając żarliwymi pocałunkami,
aby wreszcie ująć ją delikatnie za rękę i wolno zaprowadzić do
pokoju.
Leżeli potem jeszcze długo, szepcząc do siebie czułe słowa,
otuleni wszechobecnym szumem fal. Wreszcie Bob usiadł na
łóżku spoglądając na nią z żalem.
— Muszę wracać. Przyrzekłem opiekunce Jasona, że ją zwolnię
o północy.
Zniknął w łazience, a ona poczuła się strasznie, ściągnięta
naraz z obłoków na ziemię. Nie żałowała niczego, zdawała
sobie jednakże sprawę, że ma przed sobą wiele problemów.
Przecież była jeszcze Vivian... i mały Jason. Czy w życiu Boba
mogło w tej sytuacji znaleźć się dla niej miejsce?
Przyglądała się z łóżka, jak się ubiera, zafascynowana jego
smukłym, wysportowanym ciałem. Zresztą nie tylko ono jej się
w nim podobało. Był ujmujący w obejściu, opiekuńczy, potrafił
rozmawiać na każdy temat i... nauczył ją miłości. Uśmiechnęła
się na tę myśl.
— Tak mi przykro, że muszę zostawić cię samą. — Jego oczy
spochmurniały i pojawiła się w nich udręka. — Proszę, nie
patrz tak na mnie. Miej cierpliwość. Muszę uporządkować
swoje życie, załatwić sprawę Vivian... a to nie będzie łatwe.
Czyżby mówił o danym byłej żonie przyrzeczeniu, że poślubi ją
powtórnie?
— A co będzie, jeśli...
— Nie teraz, kochanie, dobrze? — Ujął dłoń Janey muskając w
przelotnym pocałunku jej wargi. — Do jutra.
— Do jutra... - - szepnęła zdławionym głosem, a jej oczy
zaszkliły się łzami. Lecz on już ich nie widział, właśnie
zamykał za sobą drzwi...
7
I znów zaczyna się boski dzień, pomyślała Janey zbudziwszy
się następnego ranka i ujrzawszy wpadające przez okno
promienie słońca. Szybko wyskoczyła z łóżka i pobiegła na
balkon. Morze leżało spokojnie u jej stóp, a na jego rozzłoconej
powierzchni kołysały się niezliczone żaglówki. Oparła się o
balustradę, wodząc oczyma za białymi chmurami sunącymi po
nasyconym błękicie nieba i... dumając o Bobie. Na
wspomnienie minionego wieczoru przeniknął ją rozkoszny
dreszcz... To były niepowtarzalne chwile! Co się stało, tego nie
odbierze jej nikt...
Tego dnia też będziemy razem nurkować! Chyba powinnam się
zacząć ubierać. Ta myśl wywołała u niej przyspieszone bicie
serca. Co prędzej wzięła prysznic, włożyła kostium kąpielowy,
a na to, jak poprzedniego dnia, naciągnęła szorty i
podkoszulek.
W chwilę potem biegła podśpiewuj w kierunku restauracji.
Przy stoliku w rogu sali odkryła Hannah.
— Piękne dzień dobry! — powitała przyjaciółkę promiennym
uśmiechem;
Hannah niosła właśnie łyżeczkę z jajecznicą do ust, lecz
podejrzana w jej mniemaniu wesołość Janey sprawiła, że jej
ręka opadła.
— O tak, piękne dzień dobry! — powtórzyła przyglądając się
jej spod oka. — Jak widać, jesteśmy w doskonałym humorze!
Wolno mi spytać dlaczego?
Janey, zła na samą siebie, spuściła oczy. Jeśli dalej będziesz
się zachowywać w sposób zwracający uwagę, wkrótce wszyscy
w hotelu będą wiedzieć, że spałaś z Bobem.
— Ale przecież dzień jest naprawdę piękny! — broniła się
niezręcznie, niezadowolona, że Hannah przygląda się jej
podejrzliwie. — Dziś znowu będę nurkować z Bobem.
Hannah zdawała się całkiem zajęta stojącym przed nią
śniadaniem.
— Wczoraj tak nagle zniknęłaś — zauważyła z domyślnym
uśmiechem. — Nie jestem ciekawa, ale...
Janey zrobiła pocieszną minę. Nie było sensu udawać przed
Hannah, która potrafiła przejrzeć ją na wylot.
— I tak się dowiesz — rzekła sięgając po grzankę. — Bob i ja...
— szukała odpowiednich słów. — Powiedziałabym, że nasza
znajomość przybrała nowy wymiar.
Hannah aż zakrztusiła się kawą.
— Nowy wymiar! Tak to nazywasz?
— Można to określić inaczej — uśmiechnęła się niepewnie
Janey. — Hannah, ja naprawdę się zakochałam. On jest, on
jest...
— Dobry w łóżku? — spytała Hannah z udawaną obojętnością.
— To też... I przestań stroić sobie ze mnie żarty, dobrze?
Owszem, jest wspaniałym kochankiem. Nie potrafię ci opisać,
co wczoraj wieczór przeżyłam. Jeszcze nigdy... — Przerwała
widząc zbliżającego się w ich stronę kelnera. — Wczoraj
wieczór dowiedziałam się dzięki niemu, czym naprawdę jest
miłość.
Hannah przyglądała się jej w zamyśleniu.
— A co z Vivian? — nie omieszkała spytać, gdy kelner odszedł,
przyjąwszy zamówienie od Janey. — Mówił coś konkretnego?
— Nie, właściwie nie... — westchnęła Janey. — Ale przyrzekł
znaleźć wkrótce jakieś wyjście.
— Nie uważasz, że to trochę za mało?
— To prawda, niewiele. — Przez twarz Janey przemknął cień.
— Ale Bob mnie nie okłamie... nigdy!.
— Ze względu na ciebie też mam taką nadzieję. Co prawda nie
umiem sobie wyobrazić, aby to miało być czymś więcej niż
zwykłą przygodą, ale...
Może i tak będzie... Janey zrobiło się smutno. W końcu byli na
wyspie ze snów, gdzie ludzie uganiają się za wszelką możliwą
rozrywką. Naokoło zawzięcie flirtowano. A Bob? Może jest taki
sam? Pomyślała o sposobie, w jaki brał ją w ramiona...
— Tu nie ma żadnego ale! I nie jest to żadna przelotna
przygoda. Jestem pewna, że traktuje naszą znajomość
poważnie.
— Mimo to musisz uważać — ostrzegła przyjaciółkę Hannah.
— Nie zapominaj, że była żona także go kocha.
— Wiem. Gdy myślę o niej, od razu opadają mnie wyrzuty
sumienia.
— Nie ma powodu — wzruszyła ramionami Hannah. — W
końcu się rozwiedli.
— Mam uczucie, że muszę to wszystko jeszcze przemyśleć. —
Wzrok Janey na moment sposępniał, zaraz jednak z powrotem
się rozpogodziła. — W każdym razie nie dziś. — Ugryzła z
przyjemnością kawałek grzanki. — Dziś pragnę tylko jednego:
być z Bobem. Na rozmyślania będzie czas jutro.
— O tak, to mądre, nawet bardzo mądre — zauważyła ze
zwykłym sobie sarkazmem Hannah. — Mam nadzieję, że nie
nadejdzie taki dzień, kiedy zaczniesz tego żałować.
— Co mi tam! — wzruszyła beztrosko ramionami Janey. —
Jestem bez pamięci zakochana w Bobie i to jest najważniejsze.
Czuję się, jakby mi urosły skrzydła u ramion, a przede mną
jest nowy wspaniały dzień!
Dzień przyniósł jej w darze znacznie więcej, niż się
spodziewała. Bob zabrał ją i Jasona na jedną z najpiękniej-
szych plaż na wyspie. Jason, który był jeszcze za mały na
nurkowanie, zbierał muszelki, a oni zeszli do rafy koralowej.
Kiedy po upływie pół godziny wrócili na ląd, pokazał im z
dumą swoje skarby.
— Popatrz, jaka ładna — podniósł tryumfalnie ciemno-różową
muszlę. — Daruję ci ją, Janey.
Widać mnie lubi, pomyślała z radością, przyjmując prezent.
Zerknąwszy na Boba wywnioskowała z jego zadowolonego
uśmiechu, że oznaki sympatii okazywane jej przez chłopca nie
uszły jego uwagi.
Niemal w tej samej chwili ujrzeli nad sobą olbrzymiego
flaminga...
— Wspaniały! — westchnęła z podziwem. Jason był
zachwycony, że znalazł słuchacza.
— Na wyspie żyje wiele gatunków ptaków.
— Dokładnie- sto trzydzieści — sprecyzował Bob. — Papugi
karaibskie, jaskółki purpurowe...
— ...kolibry, tukany — wyliczał z entuzjazmem Jason. — Tato
i ja często podglądamy ptaki.
Znowu punkt dla Boba, skonstatowała Janey. Przy tym
wszystkim jest jeszcze dobrym ojcem.
— To nie wszystko — zaznaczył Bob. — Na wyspie rośnie
wiele gatunków kaktusów, niektóre wysokie na sześć metrów.
Mamy też długie na metr legwany i...
— ... i z niektórych kaktusów robi się zupę, ale ja jej nie lubię
— skrzywił się chłopiec.
— Bonaire to prawdziwy raj, a już szczególnie dla fotografa.
Mógłbym spędzić tu resztę życia i nie wypuszczać aparatu z
rąk. Może zresztą to zrobię.
A ja z tobą, szepnęła do siebie Janey, głośno zaś powiedziała:
— Mam nadzieję, że uda mi się jak najwięcej z tego zobaczyć.
— I zobaczysz — popatrzył na nią przeciągle Bob. — Zdaj się
pod tym względem na mnie.
Znów spowiła ich dobrze już im znana aura osobliwego,
przyprawiającego o drżenie serca napięcia.
— Co robimy dziś po południu? — spytała próbując się z niego
otrząsnąć.
— Chciałabyś obejrzeć wrak statku? Mam zamiar dziś się tam
wybrać.
— Chodzi o „Hilmę Hooker", tatusiu? Och, tak chciałbym
popłynąć tam z wami.
Bob pieszczotliwie zmierzwił czuprynę syna.
— Poczekaj jeszcze parę lat, a wtedy będziesz już mógł
nurkować. — Potem zwrócił się do Janey: — „Hilma Hooker"
zatonęła przed kilku laty u południowo-zachodniego wybrzeża
wyspy. Nie leży zbyt głęboko, utknęła w wąskim kanale wśród
zwałów piasku i podwodnych skał. Zejdziemy do niej, aby się
trochę rozejrzeć.
— Super! — Od razu pożałowała rzuconego niebacznie słowa,
uzmysłowiwszy sobie, przy jakiej to okazji użyła go
poprzedniej nocy. Bob mrugnął do niej ponad głową Jasona. A
więc i on sobie przypomniał!
Woda na piętnastu metrach głębokości była krystalicznie
czysta. Płynęła powoli za Bobem, słysząc jedynie szmer włas-
nego oddechu dochodzący z aparatu tlenowego. Właśnie ukazał
się ich oczom zardzewiały reling zatopionego frachtowca.
Janey zadrżała z emocji. Oglądała pod wodą wrak statku, gdy
tymczasem znajomi w Denver, uwikłani w szarzyznę zwykłego
dnia, spieszyli się, siedzieli za biurkami lub robili zakupy.
Gdybym tam została i tak jak to było zaplanowane, poślubiła
Jerry'ego, w tej chwili być może odkurzałabym mieszkanie lub
prała jego skarpetki. Zamiast tego jestem tutaj, na rajskiej
wyspie, nurkuję z człowiekiem, którego kocham, i cieszę się
życiem jak jeszcze nigdy!
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy Bob cumował łódź
przy pirsie. Ująwszy Jasona za rękę powiedział:
— Teraz muszę już iść, ale spotkamy się wieczorem na tarasie
hotelu, dobrze?
Serce Janey zatrzepotało z radości. A więc chce się jeszcze z
nią zobaczyć!
— Wspaniale! — nie umiała ukryć entuzjazmu. Zresztą po co
miałaby to robić? I tak już wszystko było wiadomo...
Tak, to był naprawdę cudowny dzień!
Janey dołożyła wszelkich starań, aby tego wieczoru wyglądać
wyjątkowo pięknie. Tym razem wybrała białe spodnie,
efektowny pulower w piaskowym kolorze i sandały na wyso-
kich obcasach, starannie wyszczotkowała włosy i poprawiła
makijaż. Zadowolona ze swego wyglądu już miała wyjść, gdy
rozległo się ciche pukanie do drzwi i na progu stanęła
pokojówka z jakąś kartką w ręku.
Proszę przyjść do pokoju 202, przeczytała zaskoczona Janey.
Podpis brzmiał Vivian.
Czego ona znowu ode mnie chce? I skąd się tu wzięła? Przecież
miała lecieć do Nowego Jorku!
Szła na to niespodziewane spotkanie z uczuciem niepokoju.
Gdy z bijącym sercem zapukała do drzwi pokoju Vivian, z
wnętrza dopiero po dłuższej chwili dobiegł zdławiony głos:
— Proszę wejść.
Choć w pokoju panował półmrok, gdyż zasłony były szczelnie
zaciągnięte, nie dało się nie dojrzeć panującego naokoło
bałaganu. Porozrzucane części ubrania i kosmetyki leżały
dosłownie wszędzie. W powietrzu unosił się ostry zapach
alkoholu.
— Nieporządek, prawda? — Vivian w negliżu z zielonego
jedwabiu siedziała skulona na łóżku spoglądając na Janey
zaczerwienionymi, mętnymi oczami. — Niemiło na to patrzeć,
przyzna pani.
Janey nie odpowiedziała. Najchętniej odwróciłaby się i uciekła,
lecz coś trzymało ją siłą w miejscu.
— Proszę nie patrzeć na mnie w ten sposób — wykrztusiła
Vivian. — Wiem, przeżyła pani szok, ale.... Zapewniam, że nic
pani nie zrobię, chcę tylko porozmawiać.
Wstała z trudem, zgarnęła stertę ubrań z jednego z krzeseł i
podsunęła je Janey, po czym na nowo przycupnęła na łóżku.
Janey usiadła speszona na brzeżku krzesła.
— Myślałam, że poleciała pani do Nowego Jorku... —
powiedziała cicho.
— Owszem, miałam taki zamiar, ale jak pani widzi, nie
zrobiłam tego. Bob o tym nie wie. Zamknęłam się wczoraj w
pokoju i zaczęłam pić na umór. — Wskazała na pustą butelkę
stojącą koło łóżka. — A wie pani dlaczego?
Janey przygotowała się w duchu na najgorsze.
— Śledziłam Boba wczoraj wieczór, jak to robią zazdrosne
żony... albo raczej eks-żony... Wiem, że był długo w pani pokoju
i nietrudno mi sobie wyobrazić, co się między wami zdarzyło.
Janey mimo woli wciągnęła głęboko powietrze, jak ktoś, komu
nagle zabrakło oddechu, i chciała coś powiedzieć, lecz Vivian
podniosła rękę w odmownym geście, dając do zrozumienia, że
nie chce słuchać żadnych wyjaśnień.
— Wie już pani, co potem zrobiłam. Chciałam upić się do
nieprzytomności. Czystą wódką. Nie muszę chyba pani mówić,
że taką piją nałogowi alkoholicy — roześmiała się gorzko. —
Nie te głupie cocktaile z odrobiną alkoholu...
Janey zrobiło się nieprzyjemnie. Poczuła się winna stanu, w
jakim znajdowała się Vivian.
— Tak... tak mi przykro... — wyjąkała nie wiedząc, co
powiedzieć.
— Proszę jedynie o to, aby nie mówiła pani o tym Bobowi.
Wracam do Stanów... jeszcze dziś. W Kalifornii jest taka
klinika... proponująca czterotygodniową kurację odwykową.
Zresztą już chyba kiedyś pani o niej wspominałam. Tym razem
się uda, musi się udać. Tym razem naprawdę skończę z alko-
holem, a potem Bob, Jason i ja znów będziemy rodziną...
Zaniosła się łkaniem. Janey nie mogąc patrzeć na jej udrękę
szepnęła:
— Postaram się schodzić mu z drogi. Przez te cztery tygodnie,
dopóki pani nie wróci. Więcej... więcej nie mogę przyrzec,
Vivian..'.
— Nie powie mu pani?
— Nie.
Vivian podniosła głowę uśmiechając się z ulgą, lecz Janey nie
było już w pokoju.
Z ciężkim sercem, powłócząc nogami wyszła na taras i
przysiadła się do Hannah.
— Co się stało? — zaniepokoiła się przyjaciółka. — Wyglądasz,
jakbyś ujrzała ducha.
Janey opowiedziała jej scenę z Vivian.
— Moje nadzieje legły w gruzach — dodała zrozpaczona. — Ale
sama jestem sobie winna. Nie powinnam była zaczynać z
Bobem.
— Co mu powiesz?
— Cokolwiek, byle nie prawdę. Muszę coś wymyślić... Najlepiej
będzie, jak porozmawiam z nim od razu — poderwała się. —
Pewnie jest jeszcze na przystani. — Odchodząc rzuciła przez
ramię: — I dzięki ci, że tym razem oszczędziłaś mi swego „A
nie mówiłam?"
Nie myliła się. Bob wraz ze swymi ludźmi był zajęty
napełnianiem butli tlenowych. Uśmiechnął się na jej widok,
lecz gdy zobaczył jej poważną minę, odciągnął ją na bok.
— Co się stało, Janey?
— Długo rozmyślałam o nas i...
Bob czując, że zanosi się na coś niedobrego, położył jej rękę na
ramieniu i zajrzał z niepokojem w oczy.
— Uważam, że powinniśmy dać sobie spokój, to wszystko —
zdobyła się wreszcie na odwagę. — Wczoraj wieczorem było
cudownie, ale... — urwała bezradnie. O Boże, to wszystko było
trudniejsze, niż myślała...
— Ale co? — wpatrywał się w nią zdumiony.
— Nie chcę się wiązać, potrzebuję teraz trochę swobody... —
szepnęła unikając jego wzroku. — Muszę...
— Odnaleźć samą siebie? — zapytał drwiąco.
— Nie, nie to... — Złośliwość Boba niesłychanie ją zabolała.
Ostatecznie wspomnienie Jerry'ego było w niej jeszcze ciągle
żywe.
Bob zagryzł wargi.
— Masz ochotę się zabawić, tak? Kawał swego życia po-
święciłaś jednemu mężczyźnie... bo przecież ze mną byłaś tylko
raz, więc chcesz nadrobić stracony czas? No cóż, jeżeli tak
koniecznie musisz to zrobić, nie będę ci stał na zawadzie.
— Nie wolno ci tak o mnie myśleć! — rzuciła zrozpaczona, że
nie zrozumiał. — Ja... — znów umilkła. Jakże miała mu to
wytłumaczyć nie łamiąc przyrzeczenia danego Vivian?
— W takim razie powiedz dlaczego. Z powodu mojej byłej
żony? Przecież ci powiedziałem, że najpierw muszę
uporządkować moje sprawy, więc błagam, miej trochę cierp-
liwości!
Doskonale zdawała sobie sprawę, jaki ból mu sprawiła, choć
na to nie zasłużył. Mimo to nie zdecydowała się powiedzieć mu
prawdy.
— Zrozum, mam inne plany...
— Jak sobie życzysz! Na co jeszcze czekasz? — rzucił ze
złością. — Nawet jeśli pójdziesz do łóżka ze wszystkimi
chłopakami z wyspy, nie obejdzie mnie to ani trochę!
W jej oczach zabłysły łzy.
— Oczywiście zostanę i będę pracować, tak jak to zostało
uzgodnione. Potrzebuję przecież pieniędzy — wyszeptała sta-
rając się nie wybuchnąć płaczem. — Ale proszę cię, zostaw
mnie w spokoju, Bob...
Odwróciła się w porę — w sekundę później łzy potoczyły się po
jej policzkach. Po paru krokach obejrzała się, lecz Bob nie
szedł za nią, o nie, wrócił do pracy jakby nigdy nic i nawet nie
podniósł głowy. Pobiegła przed siebie zanosząc się łkaniem...
Następne tygodnie należały do najgorszych w życiu Janey. Ze
ściśniętym sercem unikała Boba jak ognia, za to rzuciła się z
zapamiętaniem w wir pracy. Do późna siedziała w sklepie,
wypływała z nurkami jako instruktorka, uczyła urlopowiczów
podstawowych zasad nurkowania.
Towarzystwa jej nie brakowało, naokoło było dość przy-
stojnych, wyraźnie nią zajętych mężczyzn. Od czasu do czasu
wypływała z którymś z nich żaglówką albo szła do jedynej na
wyspie dyskoteki, tyle że wieczorem każdy z wielbicieli nie-
odmiennie dostawał kosza, gdy tylko próbował zaciągnąć ją do
łóżka. Nawet nie miała im za złe tego pośpiechu, wielu z nich
miało przed sobą zaledwie tydzień, cóż więc dziwnego, że nie
chcieli tracić czasu? Dla niej wszakże to nie wchodziło w
rachubę; nie interesowali jej mężczyźni na jedną noc.
Myślała tylko o Bobie: człowieku, którego kochała i nie mogła
mieć. Gdyby nie Vivian, wszystko wyglądałoby inaczej...
Najgorsze jednak było to, że często musiała przebywać w jego
towarzystwie. Odnosił się do niej z chłodną uprzejmością,
obojętnie, jak do każdej innej pracownicy. To bolało ją
najbardziej. Niekiedy długo w noc leżała z otwartymi oczyma,
nie potrafiąc opędzić się od wspomnień jedynej nocy miłosnej z
Bobem, kiedy indziej śniła, że leży obok, bierze ją w ramiona,
całuje, pieści w najczulszy i najdelikatniejszy sposób. Budziła
się potem drżąc z pożądania i przyrzekała sobie, że zaraz z
rana do niego pójdzie, aby mu powiedzieć, jak go pragnie...
Nigdy jednak tego nie zrobiła, duma nie pozwalała jej na to.
Minęły cztery tygodnie, potem pięć. Ani śladu Vivian!
Pewnego wieczora Janey wybrała się z Tomem i resztą
towarzystwa na kolację. Potem poszli na tańce, zajrzeli do
małego kasyna w pobliżu „Garza Blanca", a na koniec, lekko
wstawieni, wyszli na taras hotelu i zamówili jeszcze jedną
kolejkę.
Bob właśnie siedział przy barze. Janey chcąc nie chcąc musiała
usiąść obok niego.
Przyglądał jej się przez chwilę w milczeniu, wreszcie zapytał z
lekką drwiną:
— Bawi cię to?
— Nawet bardzo! — Najwyraźniej zamierzał ją dręczyć,
postanowiła więc odpłacić mu pięknym za nadobne.
— Cieszę się — rzucił sucho, potem zapłacił, odsunął pustą
szklankę i wstał. — Dobranoc, Janey. Dobranoc wszystkim.
— Co go ugryzło? Z nim dzieje się coś niedobrego — pokręcił
głową Tom, ubierając w słowa to, co zaprzątało myśli
wszystkich. — Już od dłuższego czasu jest w złym humorze.
Zaraz jednak pośród śmiechów i radosnej wrzawy zapomniano
o nim. Tylko Janey czuła ciężar na piersi. Unikała Boba, to
prawda, lecz nie mogła przestać o nim myśleć. Rozbawione
towarzystwo zbrzydło jej do reszty, więc tuż po północy
wymknęła się cichaczem i zeszła na plażę.
Tego mi brakowało, myślała spacerując zalanym światłem
księżyca brzegiem morza. Lekka bryza rozwiewała jej spód-
nicę, sandały niosła w dłoni rozkoszując się aksamitnym
piaskiem przesypującym się między palcami stóp, które od
czasu do czasu lizała fala.
Naraz przystanęła wpatrując się w ciemność. Ktoś szedł w jej
stronę. Instynktownie rozpoznała Boba, zanim jeszcze zdołała
dojrzeć jego twarz. Zawsze go poznawała po gibkim, niemal
tanecznym chodzie i wysportowanej sylwetce.
— Co tu robisz o tej porze? — Jego oczy przypatrywały jej się
kpiąco. — W dodatku sama, bez kręgu wielbicieli? Nie szkoda
ci takiej pięknej nocy?
— Chciałam być sama — wyznała cicho czując, że zaczyna
drżeć. — Wygląda na to, że ty też...
— Chciałem spokojnie pomyśleć... i podjąłem decyzję. —
Uczynił taki ruch, jakby chciał ją objąć, ku jej rozczarowaniu
nie zrobił jednak tego. — Janey, musimy pomówić, ale nie tu,
dobrze?
To prawda, nie tylko oni jedni wybrali się na nocny spacer.
— No, nie wiem... — zawahała się.
— Nie masz się czego bać. Jeśli mówię, że porozmawiamy, to
porozmawiamy, nic więcej. Masz choć trochę zaufania do
mnie?
— Dobrze, chodźmy.
Wziął ją za rękę i zaprowadził na hotelowy parking, gdzie staf
zaparkowany jego jeep.
— Wsiadaj — powiedział.
Nie pytając o nic wrzuciła sandały na tylne siedzenie i wsiadła
obciągając przy tym spódnicę, aby wiatr jej nie podniósł. Bob
zapalił silnik i ruszył na północ w kierunku autostrady.
Jechali w milczeniu tonącą w blasku księżyca szosą. Dookoła
nie było żywej duszy. Nie wiedziała, dokąd jadą, lecz nie
zdziwiła się, gdy skręcili w wąską piaszczystą drogę, wiodącą
do zatoki, gdzie Bob robił jej zdjęcia.
— Muszę z tobą pomówić — zaczął zgasiwszy silnik i
odwróciwszy się do niej. — Nie będzie to łatwe, ale czuję, że
powinienem powiedzieć ci całą prawdę.
— Słucham... — szepnęła z bijącym niespokojnie sercem. Ujął
jej dłoń i zamknął w swojej.
— Zacznę od początku. Kiedy poznałem Vivian, miałem
zaledwie dwadzieścia dwa lata. Ona jest parę lat starsza, lecz
wtedy mi to nie przeszkadzało. Widziałem w niej atrakcyjną
kobietę i zakochałem się. Po dwóch miesiącach byliśmy już
małżeństwem. Opowiadałem ci o naszym pierwszym sklepie ze
sprzętem do nurkowania. Kiedy doprowadziliśmy go do
porządku i zaczął przynosić dochód, nabyliśmy jeszcze inne.
Wszystko się układało, dopóki Vivian nie zaszła w ciążę.
Wreszcie urodził się Jason, ale wtedy już coś zaczęło się psuć.
Vivian coraz częściej sięgała po alkohol, naprawdę nie wiem
dlaczego. Może przyczyną tego była ciąża, którą źle znosiła, a
może przejściowe trudności w firmie. Spadło to na mnie jak
grom z jasnego nieba... — Bob przerwał, najwyraźniej udrę-
czony bolesnymi wspomnieniami.
— Piła od rana do wieczora — podjął na nowo. — Krótko
mówiąc, koniec nastąpił, gdy będąc na rauszu siadła za kie-
rownicę i spowodowała wypadek. Sama pozostała nietknięta,
lecz Jasona odwieziono do szpitala ze złamaną nogą. Miarka
się przebrała, nie pozostało mi nic innego, jak się rozwieść.
Prowadzimy jednakże wspólnie firmę, wiedziałaś o tym?
Skinęła w milczeniu głową.
— Przyrzekłem jej wtedy, że jeśli się zmieni, wrócę do niej.
Uwierz mi, dałem jej szansę jedynie ze względu na Jasona.
Ostatecznie jest jego matką... Minęły już prawie dwa lata i ona
rzeczywiście przestała pić. Zatem... — potrząsnął zniechęcony
głową.
— Och, Bob — zacisnęła palce na jego dłoni nie wiedząc, co
powiedzieć. Jednego wszakże była pewna: to nie od niej dowie
się prawdy o Vivian.
— Przyrzekłem, a więc muszę się z nią po raz drugi ożenić.
Jakże mogę cofnąć słowo, skoro ona dotrzymała swego? Och,
Janey, ja jej nie kocham. — Chwycił ją za ramiona i zajrzał z
rozpaczą w oczy. — Jakże mogę się z nią ożenić, skoro kocham
ciebie? Janey, Janey... — Głos odmówił mu posłuszeństwa.
Przyciągnął ją do siebie i ukrył twarz w jej włosach. — Te
ostatnie tygodnie były prawdziwym piekłem dla mnie. Ile razy
cię widziałem z innymi, wyobrażałem sobie, jak cię całują,
jak...
To przepełniło kielich goryczy.
— Nie! przerwała mu porywczo. — Nigdy nie... Z żadnym z
nich nie spałam, Bob.
— Och, Janey, nawet nie wiesz, ile dla mnie znaczą te słowa.
Od tamtego dnia, kiedy po raz pierwszy ujrzałem cię w sklepie
w Denver, moje życie się odmieniło. Wcześniej był tylko Jason,
praca i nieustanne kłopoty z Vivian. I wtedy pojawiłaś się ty...
taka piękna i pełna życia. Nie umiałem przestać o tobie
myśleć, choć wiedziałem przecież, że wychodzisz za mąż. Kiedy
potem usłyszałem od Kenny'ego, że z twego wesela nici, wręcz
oszalałem z podniecenia. Gdybyś wtedy sama nie przyszła,
byłbym cię odszukał i porwał...
Janey walczyła ze sobą, czy jednak nie powiedzieć mu o
Vivian. Choć przyrzekła jej, że dochowa tajemnicy, Bob też
miał prawo znać prawdę. Już-już otwierała usta, lecz ostatecz-
nie nie rzekła słowa.
— Co ci, Janey? Chciałaś coś powiedzieć?
— Zastanawiam się, gdzie właściwie jest Vivian — odparła nie
patrząc mu w oczy. — Nie widziałam jej od tygodni.
— Ona wiele podróżuje — wyjaśnił obojętnie Bob, naj-
wyraźniej nie zmartwiony z tego powodu. — Kiedyś tam się
pojawi. Zawsze tak robi. No i co teraz myślisz o mnie? —
spytał zmuszając się do uśmiechu. — Teraz, kiedy ci przed-
stawiłem całą beznadziejność mojej egzystencji? Uciekniesz od
tego zwariowanego fotografa, którego życie to jedno wielkie
pobojowisko?
— O nie... — pogłaskała go po policzku. — Bob, kocham cię,
wiesz przecież! To była miłość od pierwszego wejrzenia. A
potem tamta noc... — Urwała nie znajdując odpowiednich
słów. — To był dla mnie nowy, nieznany świat... Niczego
bardziej nie pragnę, jak być z tobą. Ale jest jeszcze Vivian...
— Wiem. — Jego zaciśnięte wargi zdradzały ponure
zdecydowanie. — Janey, przyrzekam, jakoś to rozwiążę.
Jeszcze nie wiem jak, ale... musi się udać.
Jego słowa napełniły ją nieopisanym szczęściem. Kocha mnie!
Należy do mnie!
— Bob, zrób to szybko, proszę... Zresztą nawet jeśli się nie uda,
i tak zawsze będę na ciebie czekać. — Zarzuciła mu ręce na
szyję i spojrzała na niego błagalnie: — Pocałuj mnie!
Delikatnie uwolnił się z jej objęć.
— Nie. Powiedziałem, że tylko porozmawiamy.
Ale ona pragnęła czegoś więcej! Całe tygodnie czekała na to,
tłumiąc w sercu tęsknotę. Tu, na pławiącej się w świetle
księżyca plaży byli nareszcie sami, a on ją odpycha? Świat
chyba stanął na głowie!
— Dlaczego? — Nie mogła pojąć, skąd u niego wzięła się ta
dziwna rezerwa. Przecież powiedział, że ją kocha...
— Dlaczego? Bo chcę ci udowodnić, że wszystko, co mówiłem,
traktuję poważnie i nie chodzi mi tylko o seks.
Co mu strzeliło do głowy, że właśnie w takiej chwili próbuje się
okazać rycerski? Ona nie chce rycerza, ona chce kochającego,
czułego Boba! I to teraz! Tutaj! Nigdy wcześniej nie zniżyła się
do tego, aby uwodzić mężczyznę, w tej chwili jednakże
postanowiła zrobić co w jej mocy, aby przełamać jego głupi
upór.
— Rozumiem, ale pocałuj mnie, jeden jedyny raz, a potem się
rozejdziemy...
— Ale tylko jeden raz. — Bob ujął jej dłonie i złożył na
wargach Janey przelotny pocałunek.
— Może jeszcze jeden? — przymilała się.
— Dobrze, jeszcze jeden — westchnął oddychając ciężko i wziął
ją w ramiona. — Ale potem się rozstaniemy.
Ten pocałunek zdawał się nie mieć końca. Janey położyła rękę
na jego udzie, pozwalając jej wędrować powoli w górę...
— To nie fair! — krzyknął z rozpaczą.
— Tak, nie fair. Mam ci opisać noce, podczas których myśl o
tobie nie dawała mi spać?
Jęknął, przytulił ją mocno do siebie i zaczął całować aż do
utraty tchu. Zanim się zorientowała, co się dzieje, już leżała
pod nim na miękkim piasku.
— Jesteś taka piękna! — wydyszał między jednym poca-
łunkiem a drugim. — I tak bardzo cię pragnę! Musisz być
moja, tu, na plaży. Tylko księżyc będzie się nam przyglądał.
Och, Janey, jakże ja cię kocham, kocham, kocham...
— Odpokutujesz za to! — Zerwał się na równe nogi, pociągnął
ją za sobą i popędzili ze śmiechem naprzeciw grzywom fal.
Wspaniale było pływać obok siebie, a jeszcze wspanialej wrócić
na ląd i znów się kochać...
Do hotelu wrócili nad ranem bardzo zmęczeni, lecz wyciszeni
wewnętrznie i szczęśliwi.
— Nie mam prawa cię o nic prosić, ale mimo wszystko muszę
to zrobić — rzekł w którymś momencie Bob.
— A więc zrób to — uśmiechnęła się do niego,
— Będziesz do mnie należeć, Janey Lark?
— Przecież już ci tyle razy powiedziałam, że cię kocham.
— Wiem, ale nie mógłbym znieść myśli, że jesteś zajęta innym
mężczyzną. Poczekasz na mnie i będziesz trzymała z dala od
siebie adoratorów? Zauważyłem, że ci ich nie brakuje...
— Jakże mogłabym pragnąć innego, skoro dostał mi się ten
najlepszy? — roześmiała się Janey, pieszcząc jego kark.
Jeśli trzeba, będę czekała wiecznie, myślała bezgranicznie
szczęśliwa. Wszystko będzie dobrze!
8
— Czyś ty oszalała? Zupełnie cię nie rozumiem! — jęknęła
zdumiona Hannah, zresztą Janey niczego innego się nie
spodziewała. — Dlaczego nie powiedziałaś mu prawdy? —
Wpatrzyła się w przyjaciółkę szeroko otwartymi oczami.
Właśnie wracały z wczesnej wycieczki. Łódź była wypełniona
po brzegi amatorami nurkowania i dopiero w drodze powrotnej
Janey znalazła okazję, aby podzielić się z Hannah wrażeniami
z ubiegłej nocy. Teraz jednak niemal żałowała, że w ogóle
otworzyła usta, ale jej serce przepełniała taka radość, że
musiała się nią z kimś podzielić.
— Przyrzekłam Vivian, że mu nic nie powiem — złożyła ręce
na piersi, gotowa wysłuchać nieuchronnego kazania, od jakich
Hannah była specjalistką.
— Kiedy ona wraca? — Hannah dyszała ciężko, najwyraźniej
bliska wybuchu.
— Żebym to wiedziała — westchnęła Janey. — Nie ma jej tu
już od całych sześciu tygodni i nikt nie umie o niej nic
konkretnego powiedzieć.
— I ty chcesz tak bezczynnie czekać? — Hannah zmarszczyła z
dezaprobatą brwi.
— A co innego mogę zrobić? To Bob ma dojść z nią do
porozumienia, ale najpierw ona musi wrócić, a nie wiadomo,
kiedy to nastąpi.
— Jesteś pewna, że poleciała do Kalifornii?
— Nie. Wiem tylko, co mi powiedziała. Hannah wzruszyła
ramionami.
—- Kto wie, może masz szczęście, może nie pojechała na żadną
kurację odwykową, tylko leży w jakimś hotelu zalana w
pestkę?
— Przestań... Nie jestem taka podła, aby jej tego życzyć. Mam
nadzieję, że uda jej się skończyć z alkoholem... mimo wszystko.
— Na twoim miejscu od razu powiedziałabym o wszystkim
Bobowi. Powinien znać prawdę — oświadczyła sucho Hannah.
— Nie zrobię tego -- pokręciła smutno głową Janey.
— Mój Boże, ależ ty jesteś uparta! Sama sobie robisz na złość!
— Tak, mam mnóstwo problemów, ale i tak jestem szczęśliwa
— Janey wyprostowała się z dumą. — Bob mnie kocha, a to
najważniejsze. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Zamknęła oczy zsuwając na tył głowy słomiany kapelusz. Nie
miała ochoty dłużej dyskutować, wolała oddać się pieszczocie
promieni słonecznych, miarowemu kołysaniu fal i marzeniom o
Bobie. Chciała na nowo przywołać w pamięci każdy szczegół
poprzedniej nocy, chwilę, w której wziął ją w ramiona i zaniósł
pod palmę, doznać na nowo w myśli wszystkich
towarzyszących temu wzruszeń...
Raptem została brutalnie zbudzona ze snu na jawie. Hannah,
siedząca obok niej w milczeniu na wąskiej drewnianej
ławeczce, chwyciła ją za ramię, a z jej ust wyrwało się
przekleństwo. Zaskoczona otwarła oczy i rozejrzała się
naokoło.
Łódź zbliżała się powoli do pirsu. Janey nie od razu pojęła, co
tak bardzo zdenerwowało przyjaciółkę. A potem zobaczyła na
pirsie mężczyznę. Wydał jej się znajomy, ale jeszcze nie
wierzyła własnym oczom. To przecież nie mógł być on...
Jerry Boswell! Skąd się wziął na Bonaire?! Powinien teraz
tkwić za biurkiem! A jednak stał tutaj, on, nie kto inny, i
najwidoczniej czekał na nią.
— Czego on tu szuka? — rzuciła ze złością.
— Założę się, że ciebie — roześmiała się Hannah. — Ciebie!
Chce cię widocznie odzyskać, bo po co innego miałby przebyć
taki szmat drogi? Szczęśliwa dziewczyna! Dobrze, że
zatrzymałam suknię, w której miałam wystąpić jako twoja
druhna — dorzuciła kpiąco. — Może jednak będzie okazja, aby
ją włożyć.
— Zamknij się! — Janey dała jej kuksańca w bok. — Muszę się
zastanowić, co mam robić.
Hannah z trudem powstrzymała się od śmiechu.
— Pozostało ci jeszcze trzydzieści sekund. Zdecyduj, czy
odniesiesz się do niego przyjaźnie, czy po prostu zepchniesz go
do wody — powiedziała udając powagę.
Janey posłała jej niezadowolone spojrzenie, po czym utkwiła
wzrok w zbliżającej się postaci. Jerry chyba sam nie wierzy, że
ona mu przebaczy. Zresztą zaraz wszystko się wyjaśni.
Zachowaj zimną krew, Janey. Teraz ty jesteś górą, więc skąd
ten dziwny lęk?
Jeszcze zanim jeden z członków załogi zdążył przycumować
łódź, zeskoczyła lekko na brzeg i w swym skafandrze nurka
stanęła w wyzywającej pozie przed Jerrym.
— Co za przypadek! — rzuciła szyderczo.
— Miło cię znów widzieć, Janey — Jerry uśmiechnął się
szeroko. Chciał ją objąć, lecz czym prędzej odstąpiła krok do
tyłu.
— Czego tu szukasz? — spytała obrzucając go niechętnym
spojrzeniem. Jak mógł się jej kiedyś podobać! Owszem,
prezentował się nieźle, ale był taki drętwy w tych swoich
zaprasowanych na kant spodniach i drogiej koszulce polo z
małym krokodylem na kieszonce. Poza tym przytył najmniej
dziesięć funtów od czasu, kiedy widziała go ostatni raz. Ponad
paskiem widać było już wyraźne zaczątki przyszłego brzuszka.
Wielkie nieba, o mało co nie wyszła za niego za mąż...
Jerry wydawał się zdziwiony jej niezbyt grzecznym pytaniem.
— Chciałem cię zobaczyć, Janey, naprawić wszystko między
nami...
— Tu nie da się niczego naprawić. Gdzie pieniądze, które
jesteś mi winien?
— Na to będzie jeszcze czas — wzruszył niedbale ramionami.
— Moglibyśmy porozmawiać? Ale nie tutaj — rozejrzał się
wokoło — za wielu świadków. Może u mnie w pokoju?
Zatrzymałem się w hotelu.
Jego zarozumiałość i arogancja rozzłościły ją na dobre. Nie
miała najmniejszego zamiaru iść do jego pokoju.
— Jeśli masz mi coś do powiedzenia, Jerry, zrób to tutaj —
oświadczyła twardo. — Nie mam czasu na bezsensowne
rozmowy.
Jerry spojrzał na nią zupełnie zbity z tropu.
— Janey, nie poznaję cię. Przyleciałem z Houston specjalnie
dla ciebie, a ty mnie tak traktujesz...
— Nie musiałeś się trudzić, po tym jak potraktowałeś mnie.
Mnie!
— Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać. Popełniłem
błąd, przyznaję.
— Skąd ta nagła zmiana? — spytała przyglądając mu się
drwiąco.
— Jest po temu wiele powodów. Nigdy bym nie pomyślał, że
tak mi cię będzie brakowało. Czułem się taki samotny...
Głównym powodem był jednak plakat.
Naraz uczuła niepokój.
— Jaki plakat?
— Nie udawaj, że nie wiesz, o czym mówię. Zachwyca się nim
cała Ameryka.
— Skąd niby mam wiedzieć? — wzruszyła ramionami. —
Bonaire leży nieco na uboczu, jeśli nie zdążyłeś jeszcze tego
zauważyć. O czym ty właściwie mówisz?
— W takim razie będzie chyba lepiej, gdy ci go pokażę.
Przywiozłem go ze sobą. Jest u mnie w pokoju.
Janey zawahała się na moment, zaraz jednak doszła do
wniosku, że lepiej będzie iść z nim i przekonać się na własne
oczy.
— Zaczekaj chwilę, muszę się przebrać.
W krótki czas potem stała na środku pokoju Jerry'ego
przyglądając się, jak otwiera walizkę i wyjmuje z niej zrolowa-
ny arkusz papieru.
— Popatrz.
Zdjął gumkę i rozpostarł przed nią liczący mniej więcej półtora
metra długości plakat.
Janey zrobiło się słabo.Widniała na nim ona. Janey Lark,
prawie naturalnej wielkości, usiłująca schwytać koralową rybę
— naga! Tego zdjęcia Bob przyrzekł nikomu nie pokazywać!
Kolana się pod nią ugięły, a miejsce bladości zajął purpurowy
rumieniec. Opadła na brzeg łóżka i przerażona wpatrywała się
niemo w plakat.
Nie zwracając uwagi na jej zmieszanie Jerry opowiadał:
— Możesz sobie wyobrazić, jaki byłem zaskoczony, gdy
odkryłem go w witrynie sklepu fotograficznego. W pierwszej
chwili cię nie poznałem. Niezła, powiedziałem sobie w duchu, a
potem przyjrzałem się lepiej i aż krzyknąłem: To moja Janey! I
wiesz co?
— Co? — wykrztusiła niepewnie.
— To się rozchodzi w tysiącach egzemplarzy. W całym kraju.
Można go kupić w każdej księgarni, w galeriach... nawet na
pchlim targu. Wszędzie, gdzie się sprzedaje plakaty.
Prawdziwy hit. Moi koledzy z pracy zzielenieli z zazdrości, gdy
im powiedziałem, że cię znam.
— Hit... — powtórzyła zszokowana.
— Tak. Jesteś sławna!
— Nie miałam pojęcia... — wyszeptała zbielałymi wargami.
Dopiero wtedy zauważył, w jakim Janey jest stanie. Uklęknął
obok i ujął jej dłonie.
— Nie cieszysz się? To mnie przywiodło do opamiętania. Kiedy
cię zobaczyłem... twoje śliczne kształty... uświadomiłem sobie,
jaki byłem głupi. Nie powinienem był się z tobą rozstawać.
Dlatego jestem tutaj. Ja...
— Przestań! — wyrwała ręce z jego dłoni przełykając łzy.
Miała ochotę zapaść się pod ziemię. To nie do wiary, Bob był
zdolny do czegoś takiego... — Po co przyjechałeś? Między nami
wszystko skończone.
— Ale przecież my się kochamy, Janey. Myślałem... Wiem,
miałaś problem: wyglądało na to, że jesteś oziębła.
Teraz będzie inaczej, ,ten plakat jest dowodem, że się zmieni-
łaś, stałaś się swobodniejsza...
Zmusiła się do zachowania spokoju.
— Nie kocham cię już, Jerry — rzekła wolno i dobitnie. —
Kocham, albo raczej kochałam, innego. Jedno jest pewne: nie
wrócę do ciebie, choćby nie wiem co miało się stać.
Jej słowa ugodziły go do żywego, to było widać. Kiedy odwołał
ślub i ulotnił się ze wspólnymi pieniędzmi, miała nadzieję, że
jeszcze kiedyś nadejdzie czas zemsty. Teraz nadarzała się po
temu okazja, ale to już przestało mieć jakiekolwiek znaczenie...
Próbowała nawet go pocieszać.
— Widzisz, Jerry, wszystko się zmieniło. Ja też. Nie da się już
zacząć od początku. Nic nas już nie łączy, naprawdę.
— To twoje ostatnie słowo? — spytał urażony.
— Tak.
— Plakat możesz sobie zatrzymać — rzucił gorzko. — Już go
nie chcę. Co ja powiem kolegom? Myślisz tylko o sobie!
Obrzuciła go ironicznym spojrzeniem i odwróciła się
zamierzając wyjść.
— Idź na plażę — poradziła mu już w drzwiach, po czym
zbiegła szybko po schodach. Musi porozmawiać z Bobem i to
natychmiast. Jerry to już przeszłość, lecz Bob...
Stał sam za kontuarem, gdy z plakatem w ręku wpadła jak
burza do sklepu. Jej zmieniona twarz zaalarmowała go.
— Janey, co się stało?
— Patrz — rzuciła na ladę zwinięty plakat. — Obejrzyj go
sobie. Powiedziałeś, że to twoje najlepsze zdjęcie. Możesz być z
siebie dumny!
Bob przyglądał jej się ze zdumieniem, wreszcie bez słowa
rozpostarł plakat... i zamarł.
— Janey, ja...
— Zaufałam ci, Bob — przerwała mu porywczo. — Przyrzekłeś
na wszystkie świętości, że nikt nigdy nie zobaczy tych zdjęć, i
co?
— To nie ja... — potrząsnął zdumiony głową.
— Kłamca!
Zachwiał się, jakby otrzymał cios, ale nie zważała na to.
— Wiesz, co to dla mnie oznacza? — Jej oczy były pełne łez. —
Jak mam to wytłumaczyć mojej rodzinie i każdemu, kto mnie
zna? To zdjęcie mnie pogrążyło, zniszczyło moją dobrą sławę i
będzie mnie prześladować do końca życia. Przeklinam chwilę,
w której cię poznałam!
Próbował ująć jej dłoń, lecz odtrąciła go z pasją.
— Nie dotykaj mnie! Masz się wytłumaczyć, dlaczego to
zrobiłeś! Tak ci zależy na pieniądzach?
— Posłuchaj mnie. Janey — zaczął z udręką w głosie. — Masz
prawo się złościć, ale przysięgam, o niczym nie wiedziałem.
Uwierz, jestem tak samo niemile zaskoczony jak ty. Przecież
nie sprzedałem tego zdjęcia, więc...
— Nie opowiadaj! W takim razie kto to zrobił? Potrząsnął
bezradnie głową.
— Zdjęcia były zamknięte w ciemni. Niemożliwe, żeby ktoś...
— Urwał nagle, a jego twarz sposępniała. — To mogła zrobić
tylko Vivian — szepnął zaciskając w bezsilnej złości wargi. —
Vivian! Po rozwodzie zatrzymała niektóre z kluczy, a ja nigdy
nie zadałem sobie trudu, aby je odebrać. To ona. Oprócz mnie
tylko Vivian ma klucz do ciemni.
— Jesteś pewny, że to ona? — spytała przyglądając mu się
podejrzliwie, lecz w końcu doszła do wniosku, że mówi prawdę.
Najwyraźniej nie miał o niczym pojęcia.
— A kto by inny? — wzruszył ramionami. — Bóg jeden wie,
dlaczego to zrobiła. Przecież nie dla pieniędzy...
— Pewnie przypuszczała, że ja nie chcę, aby to zdjęcie ujrzało
światło dzienne. To był wystarczający powód.
— Wiedziała o nas?
Janey skinęła w milczeniu głową.
— Ja też tu zawiniłem. — Zamknął na moment oczy. — Dałem
ci przyrzeczenie i ono zostało złamane. Zrobiłbym wszystko, by
to zmienić, ale niestety mogę tylko powiedzieć, jak mi
przykro...
Wyszedł zza kontuaru, chcąc ją wziąć w ramiona, lecz uchyliła
się i jego ręce zawisły w próżni.
— Wierzę ci — powiedziała z naciskiem — niestety dla mnie
nie ma znaczenia, kto sprzedał zdjęcie. Co się stało, to się nie
odstanie, nie rozumiesz tego? Ta sprawa stanęła między nami
i już zawsze tak będzie, Bob, nawet jeśli nie ty jesteś temu
winien.
— Nie mówisz chyba poważnie!
— Jak najpoważniej. To było mistrzowskie posunięcie Vivian.
Chciała nas rozdzielić i to się jej udało.
Bob chwycił się za głowę patrząc z rozpaczą na Janey.
— Nie wierzę, że naprawdę tak myślisz. Jesteś zdenerwowana
i...
Do sklepu weszło kilka osób. Janey otarła oczy wierzchem
dłoni i wyprostowała się.
— Wracam do domu, Bob.
— Ale dlaczego? Proszę, zostań...
— Jestem winna mym krewnym wyjaśnienie — jeśli w ogóle
będą jeszcze chcieli ze mną rozmawiać.
— Janey, nie jest tak źle, jak myślisz — próbował ją uspokoić.
— Mam inne zdanie na ten temat — rzuciła twardo. Podniósł
obie dłonie, zaraz jednak je opuścił.
— Widzę, że podjęłaś decyzję — powiedział z rezygnacją. —
Zatem dobrze: wracaj do Denver i pogódź się z rodziną, skoro
to konieczne. Chyba się jeszcze zobaczymy, prawda?
— Nie — oświadczyła głucho z zaciętym wyrazem twarzy. —
To zatrzymaj sobie na pamiątkę — dodała wskazując plakat.
—.Janey!
— Żegnaj, Bob — rzuciła przez ramię wybiegając ze sklepu. —
Już się nie zobaczymy!
W parę minut później wrzucała bezładnie rzeczy do walizki.
Udało jej się załatwić rezerwację na najbliższy lot do Miami, a
to oznaczało, że musi się spieszyć.
W tym momencie rozległo się pukanie. Klnąc w duchu
podeszła do drzwi i otwarła je na oścież. Na progu stała
Hannah.
— A więc to jednak prawda — pokiwała głową spoglądając na
rozrzucone części garderoby i otwartą, na wpół zapakowaną
walizkę.
— Tak, wracam do Denver.
— Rozmawiałam... rozmawiałam z Bobem. Wiem wszystko —
Hannah wyglądała na skonsternowaną. — Uciekasz z powodu
głupiego plakatu?
— To nie ma nic wspólnego z ucieczką. Moja rodzina jest z
pewnością zszokowana, muszę więc jak najszybciej wyjaśnić
całą sprawę.
— A co z Bobem? Przecież się kochacie. Do dziś był to romans,
jakie spotyka się jedynie w książkach.
— Powiedziałaś: do dziś. Ten plakat zniszczył moje uczucie do
Boba. Jeszcze nigdy nie byłam tak pusta. — Spojrzała na
zegarek. — Muszę się pospieszyć, inaczej spóźnię się na
samolot. Oddasz mi przysługę?
— Pewnie, że tak.
— Zadzwoń do mojej mamy i powiedz jej, że przylatuję dziś
wieczorem kwadrans po ósmej.
— Zrobione. Ale, Janey... — Hannah ciągle jeszcze nie
rozumiała, o co przyjaciółce chodzi. — Bob jest załamany,
prawie nie mógł mówić. Wiesz przecież, że to nie jego wina...
— Owszem, wiem — rzuciła chłodno Janey. — To sprawka
Vivian, lecz dla mnie nie odgrywa roli, kto w tym maczał palce.
— Z zaciętym wyrazem twarzy zatrzasnęła walizkę, ostatni
raz rozejrzała się po pokoju i ruszyła do drzwi. — Było, minęło.
Jadę na lotnisko.
— Że też musiało się coś takiego zdarzyć — potrząsnęła głową
Hannah ściskając ją na pożegnanie. — Tak mi przykro...
— Mnie też — szepnęła Janey tłumiąc szloch. — Nie zapomnij
zadzwonić do mamy.
To był smutny powrót. Ze ściśniętym sercem skuliła się w
fotelu, nie mając na nic ochoty. Do tej pory godziny bez Boba
umilały jej sny na jawie, teraz jednak stanowczo zabroniła
sobie myślenia o nim. Prześladowały ją za to słowa Jerry'ego:
tysiące egzemplarzy, hit, twoje wspaniałe kształty...
Kiedy samolot schodził do lądowania na lotnisku Stapleton w
Denver, po raz pierwszy wyjrzała przez iluminator.Tutaj leżał
śnieg!
Tylko tego brakowało! Co mi jeszcze przyniesie dzisiejszy
dzień? Zdążyła się przyzwyczaić do ciepłego klimatu wyspy i
nie przyszło jej do głowy, że w Denver może szaleć zamieć.
Miała na sobie żółty bawełniany kostiumik, a na bosych
stopach lekkie sandałki. Jeśli matka w swej przezorności nie
przywiezie jej płaszcza i botków, zamarznie na śmierć.
Kto wie zresztą, czy matka w ogóle zechce wyjechać po nią...
Może przecież pokazać plecy córce, która pozwala się
fotografować nago.
Mniejsza z tym, pomyślała hardo Janey. Nie będę martwić się
tym, co powiedzą ludzie. W końcu jestem dorosła i mogę robić,
co chcę.
Próbowała usprawiedliwić się sama przed sobą, lecz daremnie.
W jej duszy rósł niepokój, przygniatał swym ciężarem i ściskał
w gardle. Żeby tylko się nie rozpłakać...
Samolot już dawno wylądował, ale Janey w rzednącym tłumie
czekających nie dojrzała matki. Właściwie po co się tu
zatrzymałam, pewnie czeka na dole, gdzie odbiera się bagaż.
Przepchnęła się do taśmociągu, na którym miała się pojawić jej
walizka, i znów rozejrzała się szukając znajomej twarzy.
W porządku, teraz już wiesz, że masz się przygotować na
najgorsze. Matka nie zechciała wyjechać po ciebie, to wszystko
wyjaśnia. Właściwie spodziewałaś się tego, a teraz masz okazję
się przekonać, że przeczucia cię nie myliły. Tylko nie trać
panowania nad sobą!
Postanowiła wziąć taksówkę, zatrzymać się w jakimś hotelu, a
potem zaraz z rana zadzwonić do domu. Spyta tylko, kiedy
będzie mogła zabrać swoje rzeczy...
W tym momencie na taśmociągu ukazała się jej walizka, więc
zdjęła ją, postawiła na ziemi i znów się zaczęła rozglądać.
Mimo wszystko nie straciła całkiem nadziei. Obcy... Wszędzie
obcy. Zgnębiona ruszyła w końcu chwiejnym krokiem do
wyjścia.
— Janey, tutaj!
Popatrzyła w kierunku, z którego dobiegło wołanie. Ciocia
Genevieve, starsza siostra mamy! Z westchnieniem ulgi
odstawiła walizkę i uściskała ją jak chyba jeszcze nigdy.
— Cioteczko, nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię widzę!
— Tak mi przykro, że się spóźniłam — usprawiedliwiała się
siwowłosa pani. — To prawdziwy koszmar — znaleźć miejsce
do parkowania, szczególnie gdy bez przerwy sypie śnieg.
Krążyłam naokoło, zanim wreszcie...
— Mama nie mogła przyjechać?
— Nie... nie miała czasu. Dlaczego pytasz? — Ciotka sprawiała
wrażenie zakłopotanej.
— Czy w domu... wszystko w porządku? — wykrztusiła
czekając z lękiem odpowiedzi.
Genevieve skinęła energicznie głową.
— Tak, moja kochana, tak. Wszystko w porządku.
Zapewnienia ciotki wcale nie uspokoiły Janey. Coś tu się nie
zgadzało, czuła to przez skórę. Niech tam, jeszcze parę chwil i
będzie miała pewność.
— Nie sądzę, abyś przywiozła dla mnie płaszcz. Czy choćby
żakiet, prawda? — z niepokojem spojrzała po sobie.
— Niestety nie, nie przyszło mi to do głowy... — Genevieve
zrobiła zmartwioną minę.
— Nie martw się, jakoś to przeżyję — pocieszyła ciotkę, lecz po
tym wszystkim, co jej przyniósł kończący się dzień, nie była już
tego taka pewna...
W drodze do domu odzywała się niewiele. Samochód był co
prawda ogrzewany, lecz ona drżała z zimna, skulona, i
szczękając zębami przysłuchiwała się paplaninie ciotki, która
mówiła wyłącznie o pogodzie, a w szczególności o wiejącym
właśnie gwałtownym, zimnym wietrze i opadach śniegu.
W pół godziny później samochód zatrzymał się przed niskim
stylowym budynkiem, który do tej pory był domem rodzinnym
Janey. Gdy ujrzała jasno oświetlone okna i uzmysłowiła sobie,
że być może jest tu ostatni raz, poczuła suchość w ustach i
zrobiło jej się niedobrze. Pospieszne spojrzenie na drzwi
wejściowe uspokoiło ją nieco. Na szczęście matka nie
wystawiła jej rzeczy na zewnąrz, a to już było coś.
Genevieve poszła przodem, a ona, z walizką w ręku, ruszyła za
nią wzdrygając się za każdym razem, gdy jej właściwie bose
stopy zapadły się w śnieg.
— Witamy! — zabrzmiało naraz ze wszystkich stron. Janey
zaniemówiła z wrażenia. Zewsząd cisnęli się krewni i
przyjaciele. Byli wśród nich dziadkowie, kuzyn Rodney, ciotka
Beverly, z tuzin znajomych — a przede wszystkim mama...
W pokoju na ścianie, gdzie wcześniej wisiał olejny obraz
przedstawiający statek na wzburzonym morzu, widniał plakat,
jej plakat, przystrojony wstęgami z kolorowej bibułki!
— Witaj w domu, kochanie! — objęła ją serdecznie matka
promieniejąc z radości. — Udała nam się niespodzianka? Mam
nadzieję, że ciocia Genevieve nie zdradziła tajemnicy.
— Jeszcze jak się udała, mamo! — Nigdy się nie dowie, jak
byłam zaskoczona, pomyślała.
— Przepraszam, że nie wyjechałam po ciebie, ale musiałam
najpierw zebrać całe towarzystwo. Ten plakat jest wspaniały!
— rzekła z dumą. — Ludzie go rozchwytują... Moja córka jest
sławna, sławna! A jeśli się pomyśli, że zdjęcie zrobił sam
Robert Campion... wtedy już nic nie brakuje do szczęścia!
Janey ciągle jeszcze nie mogła pojąć, co się naprawdę dzieje.
— I ty nie jesteś na mnie zła, że dałam się sfotografować.,
nago? — Musiała się upewnić, że nie zaszła tu jakaś pomyłka.
— Dziwi mnie, że to to pytasz — potrząsnęła z przekonaniem
głową Amelia Lark. — Michał Anioł malował nagie kobiety i
nikt mu nie brał tego za złe, prawda?
Janey zaniosła się serdecznym śmiechem i przez długą chwilę
nie mogła się uspokoić. Naraz opadły z niej wszystkie lęki i
troski. Ależ była głupia!
— Co ci jest? — pani Lark z niepokojem przyglądała się córce.
— Nic takiego, mamo, wszystko w porządku — opanowała się
wreszcie. — To był po prostu najdłuższy dzień w mym życiu.
Zgotowaliście mi cudowne przyjęcie, dziękuję wam za to. A
teraz pozwolicie, że się przebiorę? Zmarzłam w nogi...
To był wyjątkowo udany wieczór. Menu co prawda ograniczyło
się tylko do placka, do picia podano jedynie sok i lemoniadę,
Janey wszakże jeszcze nigdy tak nie rozkoszowała się
spotkaniem rodzinnym. Krewni i przyjaciele przyjęli ją ciepło,
dając na każdym kroku wyraz temu, jak bardzo są z niej
dumni.
Kiedy wreszcie wyszedł ostatni gość, a nastąpiło to mniej
więcej przed północą, opadła z westchnieniem na kanapę.
— Dziękuję, mamo. Sprawiłaś mi wielką przyjemność.
— Wszyscy jesteśmy z ciebie dumni — zapewniła po raz nie
wiadomo który Amelia Lark siadając w ulubionym fotelu. —
Poza tym bardzo się cieszę, że cię znowu widzę! Martwi mnie
tylko — naraz spoważniała — że twój powrót nastąpił tak
nagle. Myślałam, że jest ci tam bardzo dobrze. Z twoich listów
wywnioskowałam, że wiele cię łączy z Campionem.
— Raczej łączyło. — Po raz pierwszy uczuła nieprzepartą chęć
zwierzenia się matce. — To właśnie z powodu plakatu
wróciłam. — Opowiedziała, jak do tego doszło, i zakończyła
słowami: — Widzisz, mamo, rzuciłam Boba, gdyż myślałam, że
wszyscy będziecie oburzeni, a tymczasem...
— Biedny człowiek! — Pani Lark zdawała się w tej chwili
bardziej troszczyć o niego niż o własną córkę. — A jeśli chodzi
o rodzinę, nie jesteśmy znowu aż tak konserwatywni , jak
sądziłaś. My, starsi, wcale nie musimy być ograniczeni, jak
wam, młodym, czasami się wydaje.
— Teraz już wiem — odparła półgłosem Janey — ale dziś rano,
gdy Jerry pokazał mi plakat, byłam zrozpaczona i zatraciłam
zdolność jasnego myślenia.
— Co w takim razie zrobisz?
— Żebym to sama wiedziała! — westchnęła wstając. Było
późno, a ona dosłownie padała z nóg. Miała za sobą wyczer-
pujący dzień. Jeszcze rano nurkowała w Morzu Karaibskim,
wieczorem brnęła po kostki w śniegu zmagając się z wichurą, a
mniej więcej koło południa zrobiła awanturę człowiekowi,
którego kochała, mało tego, oświadczyła mu stanowczo, że nie
chce go więcej widzieć... — Teraz położę się spać, a rano
spróbuję dojść ze wszystkim do ładu...
Leżąc w łóżku starała się nie myśleć o chaosie, jak wywołała
swą pochopną, jak się okazało, decyzją, lecz i tak nie mogła
zasnąć. Zbyt wiele się wydarzyło w ostatnich godzinach.
Uciekła od Boba wykrzykując, że już nigdy nie wróci. To było
najstraszniejsze...
Świadomość, że popełniła największy błąd w swym życiu, nie
dawała jej spokoju, każąc bezsennie przewracać się z boku na
bok i wpatrywać zrozpaczonymi oczami w czerń nocy. Bob był
taki przyjacielski i pełen zrozumienia. Jak cierpliwie
wysłuchał wykrzykiwanych przez nią zarzutów. Zrobiła mu
scenę, choć nie był niczemu winien! I porzuciła go, nie próbując
nawet wysłuchać... Porzuciła!
Co on o niej myśli? Znienawidził ją i jest już za późno? Jakże
zdoła naprawić wyrządzoną mu krzywdę?
Sen nadszedł dopiero wtedy, gdy podjęła decyzję. Zarobione
trzy tysiące dolarów przeznaczy na uregulowanie reszty
rachunków za niedoszłe wesele. Pożyczy pieniądze od matki,
choć bardzo nie lubi tego robić, ale nie ma wyboru, jeśli chce
naprawić to, co tak nieopatrznie zepsuła. Zaraz rano wraca na
Bonaire...
Tego dnia nad Denver nadal szalała burza śnieżna. Janey od
rana nasłuchiwała wycia wiatru, a gdy wyjrzała przez okno,
zobaczyła tonący w bieli świat. Z drugiego pokoju doszedł ją
głos spikera telewizyjnego:
Port lotniczy jest zamknięty aż do odwołania. Loty są
zawieszone. Służba meteorologiczna nie potrafi określić, kiedy
należy spodziewać się wznowienia ruchu pasażerskiego...
A ona planowała powrót na Bonaire. Nie pozostaje mi nic
innego, jak czekać, myślała z rozpaczą.
Matka była tego samego zdania.
— Nie ma sensu wyruszać w taką niepewną podróż. Nawet
jeśli zdołają uwolnić od zwałów śniegu pasy startowe, trzeba
się liczyć z wielogodzinnymi opóźnieniami.
Może te obfite opady śniegu były błogosławieństwem? Od
momentu kiedy postanowiła wrócić na Bonaire, nie opuszczały
jej wątpliwości, czy w ogóle powinna przeprowadzić swój plan.
Ale się stało, że musiała pożyczyć pieniądze, lecz jeszcze gorsze
było to, że zdawała się ją opuszczać wiara we własne siły.
Dręczona straszną myślą, że Bob nie będzie chciał z nią
rozmawiać, oznajmiła w którymś momencie, że nie leci.
— Co?! — Pani Lark była wstrząśnięta. — A ja myślałam, że
chcesz się z nim pogodzić...
— Nawet nie zadzwonił. Lotnisko jest zamknięte, ale telefony
działają — powiedziała gorzko.
— W takim razie dlaczego ty sama do niego nie zadzwonisz? —
matka próbowała przywołać córkę do rozsądku. Ostatecznie to
ty wyjechałaś. Moim zdaniem, jeśli w ogóle ktoś ma dzwonić,
to ty.
— Nie mogę tego zrobić — po tym wszystkim, co mu
naopowiadałam. Nie wiem, jak zareaguje. Boję się... A jeśli po
prostu odłoży słuchawkę?
W ciągu następnych godzin próbowała uporządkować myśli i
podjąć ostateczną decyzję. Nie przyszło jej to łatwo, zwłaszcza
że była jeszcze przecież Vivian...
Minął już prawie tydzień, gdy zadzwonił telefon. Jak za
każdym razem w ostatnich dniach, gdy rozlegał się sygnał, jej
serce zaczęło bić jak zwariowane. Może to Bob... Może powie,
że mnie kocha, może poprosi, abym wróciła...
W słuchawce rozległ się damski głos — głos Vivian.
— Skąd pani dzwoni? — spytała zdumiona Janey. Vivian była
ostatnią osobą, którą się spodziewała usłyszeć. — Czy coś się
stało?
— Jestem w Denver i muszę z panią pomówić — rzekła krótko
Vivian.
— Ja z panią też — odparła sucho Janey.— Jest parę rzeczy, o
których...
— Tak, wiem — ucięła Vivian. — Zjemy razem lunch? Proszę
wybrać miejsce.
Janey namyślała się przez chwilę, potem wymieniła nazwę
owej meksykańskiej restauracji, gdzie była z Jerrym tamtego
fatalnego wieczoru.
— Może o dwunastej?
— Dobrze.
Zanim odłożyła słuchawkę, jeszcze długo wpatrywała się w nią
w zamyśleniu. Przypomniały jej się słowa, które przy jakiejś
okazji powiedziała Hannah: Twoje życie przypomina
scenariusz melodramatu...Tak, Hannah zdecydowanie miała
rację.
Właśnie usiadła przy małym stoliku w kącie restauracji, gdy
zobaczyła zmierzającą w jej stronę elegancko ubraną kobietę.
Czyżby to była Vivian? Janey nie wierzyła własnym oczom.
Wtedy, po spędzonej przy butelce nocy wyglądała strasznie,
tego dnia jednakże prezentowała się wspaniale. Miała na sobie
drogą garsonkę, która najwyraźniej pochodziła z pracowni
jednego z wiodących projektantów mody. Biały jedwab był
kunsztownie wykończony czerwoną lamówką, tworzącą
szykowną całość z dodatkami: czerwonym kapeluszem,
czerwonymi klipsami i olbrzymią czerwoną torebką. Na
nogach miała czerwone szpilki, a przegub jej prawej ręki
zdobiła szeroka czerwona bransoletka.
— Miło panią widzieć, Janey — uśmiechnęła się niepewnie
siadając naprzeciwko.
— Pięknie pani wygląda, Vivian — powiedziała uprzejmie
Janey, również zmuszając się do uśmiechu. Nie ma w tym
cienia przesady, pomyślała. Rzeczywiście wygląda świetnie.
Widocznie przestała pić.
Zrobiło jej się smutno. Bob nigdy się nie dowie, że jego eks-
żona jeszcze do niedawna, mimo danego mu przyrzeczenia,
miała problemy z alkoholem. Może zdecyduje się ją ponownie
poślubić — szczególnie teraz, po tym wszystkim, co się stało...
Vivian nie traciła czasu na banalną konwersację. Sięgnęła do
torebki i wyjęła z niej czek.
— Byłam to pani dłużna — rzekła wręczając go Janey. Janey
rzuciła okiem na wypisaną na nim sumę i aż zachłysnęła się z
wrażenia. Dziesięć tysięcy dolarów?
— Co to jest? — spytała zdumiona.
— Honorarium za wykorzystanie pani zdjęcia — wyjaśniła
szorstko Vivian. — To nie wszystko. W miarę rozchodzenia się
plakatu dostanie pani więcej.
Janey spoglądała niezdecydowanie to na trzymany w ręku
świstek papieru, to na Vivian.
— Chcę to załatwić, zanim coś zamówimy — dodała Vivian.
Janey skinęła bez słowa. Przeczuwała, o czym była żona Boba
chce z nią rozmawiać.
— Jestem pewna, że zdążyła się już pani domyślić, jak to
naprawdę było z tym plakatem. Tak, to ja wykradłam pani
zdjęcie z ciemni Boba — tamtej nocy, kiedy tak się wstawiłam.
Potem wróciłam do Stanów i... — Umilkła na chwilę, widocznie
ciężko jej było o tym mówić.
Właśnie podeszła do ich stolika kelnerka.
— Mam paniom coś podać? Oczy Vivian zabłysły.
— Tak. Podwójne martini.
— A dla mnie lampkę chablis — poprosiła cicho Janey. Biedna
Vivian, jeszcze widać nie skończyła na dobre z nałogiem...
Gdy zostały same, Vivian uśmiechnęła się gorzko.
— To podwójne martini mówi samo za siebie, prawda? Nie
jestem jeszcze abstynentką, ale piję już zdecydowanie mniej.
Byłam chyba w delirium, nie przypominam sobie dokładnie,
kiedy sprzedałam pani zdjęcie. Och, ludzie dosłownie
zwariowali na jego punkcie, dostałam za nie zresztą sporo
pieniędzy.
— Vivian, dlaczego pani to zrobiła?
— Dlaczego? Mój Boże, ponieważ czułam, że pani nie chce, aby
to zdjęcie stało się własnością ogółu. Byłam bardzo, bardzo
zazdrosna. Wiedziałam, że Bob za panią szaleje, więc chciałam
zadać cios — zranić za jednym zamachem panią i jego...
Przerwała rzucając niecierpliwe spojrzenia w kierunku baru.
— Jak długo jeszcze mamy czekać?!
Naraz Janey dostrzegła, że ręce Vivian drżą, a przyjrzawszy
się lepiej stwierdziła, że w rzeczywistości nie wygląda
najlepiej. Gdy oglądało się jej twarz z bliska, z łatwością
można było dojrzeć ślady przepicia, choćby cienie pod oczami i
niezdrową bladość skóry, których nie zdołał skutecznie ukryć
puder.
Krytyczny wzrok Janey nie uszedł uwagi Vivian.
— Nie myli się pani. Ostatnio dużo piłam, o wiele za dużo, stąd
to drżenie rąk. Zadałam sobie dziś wiele trudu, aby zrobić
dobre wrażenie, i chyba w pierwszej chwili udało mi się
wprowadzić panią w błąd. Niestety na krótko...
— Ale przecież można pani jakoś pomóc!
— Może tak, a może nie... — szepnęła w zadumie Vivian. —
Zdarza się, że już nikt i nic nie może pomóc...
— Ależ Vivian — potrząsnęła zdecydowanie głową Janey —
słyszałam o wielu takich, którzy...
— Tak, zawsze słyszy się o takich, którym się udało: Betty
Ford, Elizabeth Taylor... czterotygodniowa kuracja i są
wyleczone na całe życie. Niestety nie zawsze to jest takie
proste...
Janey nie wiedziała, jak dodać jej otuchy.
— Co pani teraz zrobi? — spytała cicho.
— Cóż, jeszcze się nie poddałam — Vivian uśmiechnęła się
żałośnie. — I tak mam trochę szczęścia. Poznałam miłego
lekarza, który chce mi pomóc, poza tym mam dość pieniędzy,
aby zapłacić za każdą, nawet nawymyślniejszą kurację, jeśli
Frank uzna ją za konieczną. W każdym razie mam jeszcze
przed sobą szansę, lecz by móc ją wykorzystać, muszę odciąć
się raz na zawsze od mego przeszłego życia. Dopiero teraz to
widzę. Postanowiłam sprzedać swoje udziały w firmie... i nigdy
nie wracać do Boba.
Kelnerka przyniosła drinki. Vivian upiła spory łyk i wy-
prostowała się.
— Bob panią kocha, a i Jason panią polubił. Obaj potrzebują
pani. Dzwoniłam już do Boba — wie wszystko. Od czasu do
czasu chciałabym tylko zobaczyć się z synem. A teraz dość o
niemiłych sprawach. Przez cały czas chciałam panią spytać,
Janey, co na miłość boską robi pani w Denver...
— Ma pani rację — roześmiała się Janey. — Sama siebie o to
pytam.
— Niech pani pozbędzie się skrupółów z mego powodu i wraca
na Bonaire. Wszyscy dokonujemy wyborów w życiu i jeśli o
mnie chodzi, zrobię wszystko, aby mój wybór okazał się
słuszny — zakończyła z nadzieją w głosie.
9
Janey, ubrana w białe szorty i podkoszulek na ramiączkach,
oczekiwała na przystani powrotu łodzi z amatorami nurkowa-
nia. Natychmiast po wylądowaniu przebrała się i teraz, w
blasku zachodzącego słońca, czekała na mężczyznę swego
życia.
Bob zdążył już zdjąć skafander i był teraz tylko w czarnych
kąpielówkach. Przyglądała mu się, jak zręcznie zeskakuje na
brzeg, aby zamocować grubą linę cumowniczą. Potem się
odwrócił i ich spojrzenia się spotkały, a ona już wiedziała, że
wszystko będzie dobrze.
Wpatrywał się w nią w milczeniu, jakby chciał odczytać jej
myśli, w końcu powiedział:
— Wróciłaś.
— Tak — szepnęła miękko uśmiechając się niepewnie.
— Więc to naprawdę Janey Lark, która oświadczyła, że nigdy
nie wróci?
Zakłopotana wzruszyła ramionami.
— Chciałam ci tylko powiedzieć, że z tym plakatem już
wszystko w porządku.
Jego wargi rozchyliły się w czułym, ale zarazem lekko
rozbawionym uśmiechu.
— Naprawdę? Zatem twoje życie nie zostało zrujnowane?
Matka cię nie wydziedziczyła i nie wyrzuciła na bruk?
— Nie, przeciwnie, wydała na mą cześć przyjęcie.
— Nie może być! — krzyknął zdziwiony wybuchając gromkim
śmiechem.
Janey, teraz już całkiem rozluźniona, zrobiła to samo.
— Mama powiesiła plakat na honorowym miejscu, a ciebie to
nawet porównała do Michała Anioła.
— Ale heca! — Nie przestając się śmiać ujął jej dłonie. —
Chodź, mamy mnóstwo spraw do omówienia.
Zaprowadził ją do jeepa, zapalił silnik i ruszyli — ale nie w
kierunku hotelu. Podczas jazdy nie zamienili słowa, a gdy
wreszcie usiedli na piasku w zatoce — ich zatoce — milczeli
jeszcze przez dobrą chwilę.
— Zacznijmy od tych mniej przyjemnych rzeczy, dobrze? —
zaproponował wreszcie.
— Masz na myśli Vivian, prawda?
— Tak. Dzwoniła do mnie. — Spojrzał z powagą na Janey. —
Wiedziałaś, że znów zaczęła pić.
Nie odezwała się, skinęła tylko głową.
— I nic mi nie powiedziałaś — rzekł z wyrzutem. — Godne
podziwu, lecz niemądre.
— Niemądre? Uważałam, że to nie moja sprawa, zresztą nie
mam zwyczaju donosić. Jesteś... jesteś na mnie zły?
Dotknął pieszczotliwie jej włosów, a z jego oczu wyczytała
ogromną miłość, do której tak tęskniła.
— Jakże mógłbym się na ciebie gniewać...
— Mam nadzieję, że Vivian tym razem się uda — szepnęła po
chwili rozkoszując się cudownym uczuciem, jakie wywołało w
niej dotknięcie jego ręki.
— Ja też. Dokonała wyboru, jak sądzę, najlepszego dla nas
wszystkich. Życzyła mi wszystkiego dobrego. — Pogłaskał ją
pieszczotliwie po policzku. — Kocham cię, Janey Lark —
wyszeptał lekko schrypniętym głosem biorąc ją w ramiona. —
Nigdy więcej nie odchodź. Pragnę cię mieć zawsze przy sobie.