Zdążyć przed Panem Bogiem streszczenie


„Zdążyć przed Panem Bogiem” - szczegółowe streszczenie

Fragment 1

Autorka rozpoczyna dialog z anonimową postacią, w dalszej części okazuje się, że bohaterem jest Marek Edelman - uczestnik powstania w getcie warszawskim. Relacjonuje on przebieg tamtych wydarzeń, mówi o swojej roli w getcie, wspomina towarzyszy m.in. Zygmunta Frydrycha i Mordechaja Anielewicza - przywódcę powstania, którego młodzieńcza biografia budzi kontrowersje. Wspomina przypadek zbiorowego samobójstwa oraz wylicza formy tzw. „godnej śmierci”. Za najbardziej „godną” - wartościową poczytuje śmierć z bronią w ręku.



Dialog z Markiem

Edelmanem rozpoczyna autorka od przypomnienia rozmówcy jego garderoby - konkretnie swetra, który nosił w tamtym szczególnym dniu: „Nosiłeś tego dnia sweter z czerwonej puszystej wełny (...) Na nim były dwa skórzane pasy na krzyż, a pośrodku - na piersi latarka.”

To było 19 kwietnia 1943 roku. W getcie warszawskim miało rozpocząć się powstanie. Dzień był chłodny. Edelmana (jak wynika z zapisu Hanny Krall) obudziły strzały. Nie wstał od razu, bo odgłosy były jeszcze słabo słyszalne. Wśród powstańców był chłopak, który z aryjskiej strony miał dostarczyć broń. Planował powrót po wykonaniu zadania, ale nie zdążył. Wybuch powstania zatrzymał go po drugiej stronie muru. Przeczuwając, że zginie poinformował obecnych, że jest ojcem, a jego córka znajduje się w zamojskim klasztorze. Poprosił Edelmana, by po zakończeniu wojny odnalazł jego dziecko.

Wyznaczonym terenem, na którym miało dojść do działań bojowych, było tak zwane getto fabryki szczotek - ulice Franciszkańska, Świętojerska, Bonifraterska. Poprzez zaminowanie bramy fabrycznej śmierć poniosło około stu żołnierzy niemieckich, którzy naruszyli „wrogie” terytorium. Były to pierwsze ofiary buntowników.

Getto
Część miasta obrana lub przymusowo wyznaczona jako miejsce zamieszkania dla mniejszości narodowej lub religijnej; przymusowo zamknięta dzielnica żydowska, podporządkowana szczególnie represyjnemu prawu hitlerowskiemu; miejsce, środowisko odizolowane, rządzące się własnymi prawami, niechętne ludziom z zewnątrz.

Niemcy potraktowali sprawę poważnie, sformułowali liczebną kolumnę i w szyku bojowym ruszyli na „zamachowców”. Następnie próbowali osiągnąć porozumienie wysyłając trzech „parlamentariuszy” z białą flagą. Ta inicjatywa nie powiodła się. Przeciwnicy odpowiedzieli ogniem. Za istotny uznali sam fakt walki:

„Ważne było, że się strzela. To trzeba było pokazać. Nie Niemcom. Oni to potrafili lepiej. Temu innemu światu, który nie był niemieckim światem, musieliśmy pokazać. Ludzie zawsze uważali, że strzelanie jest najlepszym bohaterstwem. No to żeśmy strzelali.”

Powstanie wyznaczono na 19 kwietnia (1943), ale data ta została narzucona odgórnie - Niemcy przewidywali wówczas likwidację getta. 18 kwietnia miało miejsce spotkanie u Mordechaja Anielewicza. Zebrał się cały sztab - pięć osób. Edelman miał wówczas dwadzieścia dwa lata, Anielewicz był od niego o rok młodszy. Komendantem został Anielewicz: „Bardzo chciał nim być, więc go wybraliśmy.”

We wspomnieniach bohatera reportażu Anielewicz jawi się jako jednostka zdolna i ambitna, pełna wigoru. Przed wojną mieszkał na Solcu. Jego matka sprzedawała ryby, czasem dopuszczała się przy tym drobnego oszustwa. By towar wyglądał na świeższy, prosiła syna, by malował czerwoną farbką rybie skrzela.

Mordechaj cichutko wierzył w zwycięstwo powstania, choć „(...) nigdy przedtem nie widział „akcji”. Nie widział, jak się ładuje ludzi na Umschlagplatzu do wagonów. A taka rzecz - kiedy się widzi czterysta tysięcy ludzi odsyłanych do gazu - może człowieka załamać.” Załamał się na wiadomość

, że spalono jednego chłopaka, który udał się do północnej części getta w celu sprawdzenia wiadomości o rzekomych „posiłkach” od Armii Krajowej. Ósmego maja na ulicy Miłej Anielewicz zastrzelił siebie i swoją dziewczynę Mirę. Popełniono wtedy zbiorowe samobójstwo. Zginęło ponad osiemdziesiąt osób. Dziewczyna o imieniu Ruth zmarnowała sześć naboi nim celnie do siebie strzeliła, a niejaki Lutek Rotblat zabił swoją matkę i siostrę.

Po Anielewiczu akcją zbrojną dowodził Edelman. „Dysponował” czterdziestoma ludźmi - żołnierzami z Żydowskiej Organizacji Bojowej (ŻOB). Jak twierdzi, nie myślał o śmierci z wyboru, ani o śmierci zbiorowej, którą można postrzegać w kategoriach symbolu:
„Nie poświęca się życia dla symboli” Dostrzegał sens walki. Był zdyscyplinowany i zdeterminowany: „Potrafiłem sam dać w mordę, jak ktoś zaczynał mi histeryzować. W ogóle wiele rzeczy potrafiłem wtedy. (...) Nie denerwowałem się - pewnie dlatego, że właściwie nic nie mogło się zdarzyć. Nic większego niż śmierć, zawsze chodziło przecież o śmierć, nigdy o życie.”

W zapisie pojawia się wzmianka o murze (symbolika) oddzielającym stronę aryjską od strony żydowskiej: „Mur sięgał tylko pierwszego piętra. Już z drugiego widziało się TAMTĄ ulicę. Widzieliśmy karuzelę, ludzi, słyszeliśmy muzykę

i strasznie żeśmy się bali, że ta muzyka zagłuszy nas i ci ludzie nikogo nie zauważą, że w ogóle nikt na świecie nie zauważy - nas, walki, poległych...że ten mur jest tak wielki - i nic, żadna wieść się o nas nie przedostanie.”

Adnotacją do tego pełnego obaw wspomnienia jest przypomnienie postaci Michała Klepfisza jak niosły wieści z Londynu (Rząd Polski na emigracji), został odznaczony pośmiertnie przez gen, Sikorskiego Krzyżem Virtuti Militari. Młodzieniec zasłużył się w walce i wykazał postawę bohatera. Osłonił towarzyszy i umożliwił im ucieczkę (kanałami) poprzez skierowanie na siebie salw z karabinu maszynowego.

Wspomnienie karuzeli na kartach literatury uwiecznił Czesław Miłosz. W wierszu pt. „Campo di Fiori” (nazwa placu w Rzymie, na którym spłonął Giordano Bruno). Pisał:

„ (...) Wspomniałem Campo di Fiori
W Warszawie przy karuzeli,
W pogodny wieczór wiosenny,
Przy dźwiękach skocznej muzyki.
Salwy za murem getta
Głuszyła skoczna melodia
I wzlatywały pary
Wysoko w pogodne niebo.(...)”


Karuzela na placu Krasińskich, przy murze warszawskiego getta, stała się symbolem obojętności części mieszkańców Warszawy wobec tragedii walczących w powstaniu Żydów.

Edelman mówi również o funkcji, jaką pełnił w getcie przed wybuchem powstania (należał wtedy do ŻOB): „Byłem wtedy gońcem w szpitalu i to była moja praca: stać przy bramie na Umschlagplatzu i wyprowadzać chorych. Nasi ludzie wyławiali tych, których należało uratować, a ja ich, jako chorych, wyprowadzałem.” Jedną z łączniczek o imieniu Zosia wyprowadzał cztery razy, ilekroć udało mu się ją „przemycić”, znów ją przechwytywano.

W getcie rozdawano „numerki życia”. Miały one ocalać posiadających je, ale była to zakamuflowana taktyka Niemców. Z czasem eliminowano z życia i „posiadaczy numerków”. Podobnie rzecz się miała z maszynami do szycia: „(...) ludziom zdawało się więc, że maszyny do szycia uratują im życie i płacili za nie każde pieniądze. Ale potem przyszli i po tych z maszynami.” Ostatecznie, by prędzej rozwiązać kwestię żydowską, Niemcy ogłosili, że chętnym do pracy będą rozdawać chleb i marmoladę. Kłamstwo - logicznie zaplanowane, zwabiło w sidła mnóstwo chętnych. Wtedy już dwa transporty dziennie odprawiano do Treblinki (obóz zagłady), a liczba ochotników wciąż rosła. Nikt nie podejrzewał podstępu: „Oszaleliście? mówili, kiedy próbowaliśmy ich przekonać, ze to nie do pracy ich wiozą. Posłano by nas na śmierć z chlebem. Tyle chleba zmarnowaliby?!”

Akcja przyspieszonego wywożenia ludności żydowskiej trwała przez sześć tygodni: od dwudziestego drugiego lipca do ósmego września 1942 roku: „Przez sześć tygodni stałem przy bramie. (...) Odprowadziłem czterysta tysięcy ludzi na ten plac.” - wyznaje Marek

Edelman. Ostatniego dnia „akcji”, w szkole przerobionej na szpital, jedna z pielęgniarek zdążyła podać chorym dzieciom swoją porcję cyjanku - trucizny, Uratowała je w ten sposób od komory gazowej, Uznano ją za bohaterkę. Pielęgniarki w tłumie chorych wyszukiwały swoich rodziców, a wszystko po to, by zamienić rodzaje śmierci, wybrać sposób umierania.

Bohater reportażu ma żal do przywódcy gminy żydowskiej - Adama Czerniakowa, że z własnej samobójczej śmierci uczynił prywatna sprawę, a mógł, może nawet powinien, oddziaływać na innych, wzywając do walki: „Wtedy fajerwerk był bardzo potrzebny - należało umrzeć, wezwawszy przedtem ludzi do walki.”

„My wiedzieliśmy, że trzeba umierać publicznie, na oczach świata.” - pomysłów na publiczno - symboliczne umieranie było sporo: przedrzeć się na aryjską stronę i umierać na wałach Cytadeli, podpalić getto i zginąć razem ze wszystkimi... Większość optowała za powstaniem: „Przecież ludzkość umówiła się, że umieranie z bronią jest piękniejsze niż bez broni. Więc podporządkowaliśmy się tej umowie. (...) Chodziło przecież o to, żeby nie dać się zarżnąć (...) Chodziło tylko o wybór sposobu umierania.”

Fragment 2

Wiąże się z odbiorem opublikowanego wcześniej przez Krall wywiadu z Edelmanem, w którym wypowiadał się jako ostatni z przywódców getta. Wystosowano wobec niego później serię zarzutów, że „tak odarł wszystko z wielkości”, ponieważ ujawnił, według niego bez znaczenia, niektóre fragmenty biografii Anielewicza. Istotna stała się kwestia doboru słów.



To recepcja - odbiór opublikowanego wcześniej wywiadu z Markiem

Edelmanem, tłumaczonego na wiele języków. Jego tytuł brzmiał: „Wyznanie ostatniego przywódcy getta warszawskiego”.

Po publikacji artykułu zarzucano Edelmanowi, „że tak odarł wszystko z wielkości”. A za najbardziej kontrowersyjne uznano wspomnienie komendanta Anielewicza, który rzekomo wspierał matkę w niewielkim oszustwie i malował skrzela nieświeżych ryb na czerwono. Opinia publiczna była wzburzona. Ludzie posyłali listy do gazet, aż pewien literat ze Stanów Zjednoczonych - pan S. musiał interweniować i napisać trzy długie artykuły, by uśmierzyć ów wielojęzyczny zgiełk. Nie omieszkał o tym fakcie donieść ostatniemu żyjącemu przywódcy getta.

Edelman spotkał się także z odwrotną reakcją na wywiad, znacznie bardziej wyrozumiałą. List przysłał mu pewien Niemiec ze Stuttgartu. W czasie wojny jako żołnierz Wehrmachtu przebywał na obszarze getta. Pisał: „widziałem tam ciała ludzi na ulicach, dużo ciał przykrytych papierami, pamiętam to było okropne, obaj jesteśmy ofiarami tej okropnej wojny, czy mógłby pan napisać do mnie parę słów?”
Edelman odpisał krótko i zwięźle (według niego temat nie podlegał dyskusji, zbędnym interpretacjom). W odpowiedzi zawarł wyrazy współczucia i próbę akceptacji uczuć wojskowego.

Historia z literatem S. przypomniała Edelmanowi podróż do USA w 1963 roku. Odbyło się tam spotkanie z przywódcami związków zawodowych. Celem spotkania była dyskusja dotycząca pamięci

. Edelman czuł się zażenowany, bał się, by nie powiedzieć czegoś niestosownego, słów w rodzaju: „A jakie to ma znaczenie dzisiaj?” Postanowił podejść do sprawy wyrozumiale i z należnym dystansem.

Prezesi związków dawali w czasie wojny pieniądze na broń dla getta i „(...) do prezydenta Roosevelta chodzili, żeby zapytać, czy to prawda, co opowiadają o tych wszystkich historiach w getcie.” Edelman wnioskuje, że musiało to być po tym, jak wykupiony przez Tosię Goliborską z Gestapo (za dywan perski), „Wacław”, sporządził raport. Raport ukryty pod plombą w zębie kuriera „trafił przez Londyn do USA”, lecz wydał się wówczas tak nieprawdopodobny, że w wątpliwość poddawano zawarte w nim informacje:

„(...)ale im było trudno uwierzyć w te tysiące przerobionych na mydło i w te tysiące pędzonych na Umschlagplatz, więc poszli do swego prezydenta zapytać, czy można poważnie traktować takie rzeczy.”

Jak się okazuje, istotna staje się kwestia rozsądnego dobierania słów, w sposób „niedotykający” nikogo, bo każdy indywidualnie postrzega pewne sprawy, zwłaszcza te najbardziej delikatne, traktujące o życiu i śmierci: „Będziemy bardzo starannie dobierali słów i postaramy się niczym ludzi nie zranić.” - takie założenie ma przyświecać dalszej części raportu sporządzanego przez Hannę Krall i Marka Edelmana. W jego zawartości pojawia się ponadto notatka o Antku i Celinie. Antek był zastępcą Anielewicza, przedstawicielem ŻOB po aryjskiej stronie, opuścił getto tuż przed wybuchem powstania. Celina całą okupację spędziła w getcie, wyszła z niego ostatniego dnia kanałami.
Antek zgłosił zastrzeżenia, co do ilości osób biorących udział w powstaniu (uważał, że żydowskich bojowników było dużo więcej niż utrzymywał bohater wywiadu - około 500 - 600 osób), ale Edelman nie pozwolił na korektę: „Nie (...)nas było dwustu dwudziestu.”

Za sprostowaniami w raporcie opowiadał się ponadto literat S. Chodziło mu głównie o sprawę ryb i Anielewicza: „To nie Anielewicz malował je, ale jego matka. Niech pani to sobie zanotuje(...) bo to jest bardzo ważne.”

Fragment 3

Wyjaśnia, dlaczego Marek

Edelman nie udzielił żadnego wywiadu, milczał przez wiele lat, choć był zastępcą komendanta powstania. Przedstawiciele partii politycznych, którym po zakończeniu działań bojowych w getcie składał raport, uznali, że nieprecyzyjnie i bez właściwego charakteru mówi o całym zdarzeniu. Należało w słowach wyrazić patos, nienawiść. Należało krzyczeć.



We wstępie fragmentu autorka pisze: „Wracam do sprawy rozważnego dobierania słów.” Edelman jako ostatni (po Anielewiczu) przywódca powstania w getcie warszawskim oraz jako jedyny żyjący członek sztabu powstańczego, po ustaniu akcji zbrojnej został wezwany do złożenia sprawozdania przedstawicielom partii politycznych: „Przez dwadzieścia dni, mówił można było zabić więcej Niemców i więcej swoich ocalić. Ale, mówił, nie byliśmy wyszkoleni należycie i nie umieliśmy prowadzić walki. Poza tym, mówił, Niemcy też potrafili się dobrze bić.”

Partyjni słuchający zeznań byli zawiedzeni. Raport Edelmana był pozbawiony patosu, nienawiści, krzyku. Przypominał obojętną relację. Uznano raportującego za „strzęp człowieka”. Nie pretendował do rangi bohatera: „Ten jedyny, który przeżył, nie nadawał się na bohatera.”

Sam Edelman, po zdaniu raportu zrozumiał, że lepiej będzie milczeć. I zamilkł na trzydzieści lat (do czasu publikacji wywiadów z Krall), „a jak przemówił wreszcie, to zaraz stało się jasne, że byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby nie przerywał milczenia.”

Fragment 4

Fragment przybliża codzienność życia w getcie. Edelman mówi o głodowych racjach żywieniowych, o badaniach nad chorobą głodową, którą diagnozuje się na podstawie wyglądu. Zostają wyróżnione trzy stadia choroby.

Edelman rozpoczyna wspomnienie jazdy tramwajem na spotkanie z przedstawicielami partii - „pierwszy raz od wyjścia z getta jechał tramwajem”. Edelman doświadczył wówczas dziwnego uczucia strachu. Ciągle bał się, że ktoś zwróci na niego uwagę i wyda go, „poczuł, że ma odrażającą, czarną twarz. Twarz z plakatu ŻYDZI - WSZY - TYFUS PLAMISTY.”

Nazizm ułatwiał oprawcom myśleć o Żydach jako o niebezpiecznym robactwie. Jeszcze przed wojną rząd nazistowski prowadził prześladowanie ofiar za pomocą środków prawnych. Wykluczały one Żydów ze służby cywilnej, stanowisk na uniwersytetach i w szkołach, nie pozwalały im prowadzić praktyki prawniczej i lekarskiej, odmawiały niemieckiego obywatelstwa i zakazywały „mieszania krwi”. Propaganda niemiecka rozpowszechniła opinię o Żydach jako nosicielach tyfusu (powstawały nawet specjalne plakaty propagandowe).



Z tym wspomnieniem łączy się kontrastowo wizerunek pięknej jasnowłosej Krystyny Krahelskiej, pozującej niegdyś do pomnika Syreny. Krahelska zginęła w powstaniu warszawskim. Opowiadano, że uciekając biegła przez ogrody, a jej wysoka i gibka postać nie mogła się schronić w łanach słoneczników. Jej śmierć może należeć do efektownych symboli:

„Prawdziwie estetyczna śmierć. Tylko tak należy umierać. Ale tak żyją i umierają piękni i jaśni ludzie. Czarni i brzydcy żyją i umierają nieefektownie: w strachu i ciemności.”

Ciąg dalszy tego fragmentu poświęcony jest już tym „czarnym i brzydkim”: „Czarni i brzydcy leżą osłabli z głodu w wilgotnej pościeli i czekają, aż ktoś przyniesie im owies na wodzie albo coś ze śmietnika.”

Przybliżona jest codzienność getta. Na ulicach dzieci wyrywają przechodniom paczki z rąk w nadziei zdobycia chleba. W szpitalu spuchniętym z głodu dzieciom dozuje się po pół jajka w proszku i po pastylce witaminy C. Robią to lekarze, by nie narażać na „mękę dzielenia” salowej, również zapuchniętej z głodu. Tylko personel medyczny ma wyznaczone stałe racje: po pół litra zupy i sześć deka chleba na osobę, ale na specjalnym zebraniu postanowiono, że wszyscy będą otrzymywać po równo i lekarze dobrowolnie zrezygnowali z części swojego przydziału na rzecz innych pracowników placówki.

Głód był tak ogromny, że zdarzały się przypadki kanibalizmu np. trzydziestoletnia kobieta (Rywka Urman) odgryzła kawałek swojego zmarłego dwunastoletniego dziecka. Inna porzuciła zwłoki syna, bo nie miała czym zapłacić za pochówek. Sobie również prorokowała śmierć. Przed łaźnią na ulicy Spokojnej zdarzały się zamieszki z interwencją policji. Zgromadzonym tam dzieciom dowożono zupę i, kiedy miały ją odbierać, atakował je wygłodniały tłum. Ludzie byli tak wycieńczeni, że niektórzy zasypiali z kęsem chleba w ustach lub w czasie próby wysiłku fizycznego, np. w trakcie biegu za zdobyciem chleba.

Największym wrogiem ludzi w gettach był głód. Niemcy stale ograniczali ilość dostarczanej do getta żywności, stale też podnosili jej cenę. Obok skrajnego ubóstwa istniały w gettach oazy zamożności. Działały kawiarnie, teatry, kabarety, kwitł również handel, do którego wielokrotnie wykorzystywano małych „szmuglerów” - dzieci ze względu na wzrost, bo ułatwiał im przedostanie się na aryjską stronę, ale również jako osoby niewzbudzające podejrzeń. Świat getta był zróżnicowany. Obok umierających z głodu przechodzili dobrze odziani i najedzeni ludzie. Niemniej stałym problemem służb medycznych, szpitali, sierocińców było zapobieganie tyfusowi, gruźlicy i innym chorobom. Fatalne warunki higieniczne, ciasnota, niedożywienie, przymusowa bezczynność, uczucie osamotnienia i zagubienia, brak nadziei na przetrwanie, załamanie psychiczne przyczyniały się do wzrostu śmiertelności wśród mieszkańców gett.



Lekarze w getcie, ze względu na wystarczającą ilość „materiału badawczego”, prowadzili badania nad głodem. Przerwali je, ponieważ rozpoczęła się akcja likwidacyjna i zabrakło „surowca naukowego”. Później zginęli i sami badacze. Przeżyła tylko doktor Teodozja Goliborska, ale potem, kiedy zamieszkała w Australii, zdobyte informacje nie były jej przydatne. Ludzie na nowym kontynencie byli syci.

Tytuł pracy naukowej brzmiał: „Choroba głodowa. Badania kliniczne nad głodem wykonane w getcie warszawskim w 1942 roku.” Reportaż Krall przywołuje niektóre fragmenty pracy, która wyszczególnia trzy fazy wychudzenia: „I stopień, w którym ma miejsce stopniowa utrata nadmiaru tłuszczu. Wygląda się wtedy młodziej niż zwykle. (...) Do II stopnia wychudzenia należą prawie wszystkie spostrzegane przez nas przypadki. Wyjątek stanowią przypadki III stopnia w postaci charłactwa głodowego, będącego najczęściej stanem przedśmiertnym.”

Zasygnalizowane są zmiany w obrębie poszczególnych układów i narządów. Waga mieszkańców getta była znacznie obniżona w porównaniu do wagi przedwojennej (np. 24 kg u kobiety trzydziestoletniej). Skóra miała bladosiny odcień. Paznokcie były szponowate. Uwidaczniały się obrzęki w okolicach powiek, na stopach, niekiedy był to obrzęk całych powłok skórnych. Po nakłuciu z tkanki podskórnej wydobywał się płyn. Ciało niejednokrotnie pokrywał meszek, zwłaszcza u kobiet. Znamienne był też długie rzęsy. Stwierdzano sukcesywne zanikanie niektórych narządów, obniżała się ich waga. Materiałem sekcyjnym objęto 3282 zgony. Zanik serca stwierdzono w 83 procentach przypadków, zanik wątroby w 87 procentach, zanik śledziony i nerek w 82 procentach. Kości gąbczały i miękły. Proporcji nie zmieniał tylko mózg - w każdym z wymienionych stadiów głodu ważył nadal około tysiąca trzystu gramów.

Zmieniał się stan psychiczny głodujących, a charakteryzowało go ubóstwo myśli, apatia i ospałość. Tylko na widok jedzenia następowało ożywienie. Często ludzie nie zdawali sobie sprawy z wygłodzenia, tak jakby niezaspokojone łaknienie było naturalnym stanem organizmu.

Fragment 5

Przedstawiona zostaje postać Profesora (Jan Moll), który jako pierwszy przeprowadzał operacje na otwartym sercu w stanie zawału. Pokazane zostały dzieje Profesora od czasów okupacji, kiedy jeszcze jako młody chirurg pracował w radomskim szpitalu, aż do chwili, gdy powstała książka. Marek

Edelman był jego bliskim współpracownikiem. Asystował mu w trakcie licznych operacji w Klinice Łódzkiej. Ukazane są ponadto uczucia Profesora, jego lęki i obawy ściśle związane z wykonywanym zawodem.



W latach okupacji Profesor - aktualnie mężczyzna dystyngowany, lekko szpakowaty o zręcznych dłoniach pianisty, był chirurgiem w Radomiu, w szpitalu św. Kazimierza. Wstępnie operował najczęściej rannych w brzuch partyzantów, potem - latem 1944 roku, gdy „powstał przyczółek w Warce”, zajmował się już „klatkami piersiowymi”.: „Dużo klatek dowożono, rozerwanych szrapnelem albo odłamkiem granatu, albo kawałkiem framugi wbitej pociskiem w pierś. Wyłaziły z nich płuca i serca, więc trzeba było je jakoś załatać i wepchnąć na miejsce.”

Następnie operował głowy. Stale doskonalił swoje umiejętności, a wszystko dzięki wczesnej i bogatej praktyce: „Wojna jest doskonałą

szkołą dla młodego chirurga.” W Warce - po raz pierwszy zobaczył otwarte, bijące serce. Kilka lat później zajmował się już tylko dziedziną kardiochirurgii i stał się światowej sławy autorytetem.

W 1947 roku po raz pierwszy w Polsce otwarto chirurgicznie klatkę piersiową. Uczynił to profesor Crafoord przybyły ze Sztokholmu. Nie otwarto wówczas worka osierdziowego, w którym rytmicznie, „niczym małe zwierzątko” poruszało się serce. Dziwiono się jego widokiem, zdziwienia nie okazywał tylko młody polski chirurg, który znał już ów widok z innych doświadczeń.

Dwudziestego czerwca 1952 roku Profesor potrafił już otworzyć serce Gertrudy Kwapisz i przeprowadzić na nim operację. Z czasem dokonywał wielu poważnych kardiochirurgicznych zabiegów, a jego pacjentami byli ludzie różnego pochodzenia i w różnym wieku, m.in. majster z dziedziny maszyn pasmanteryjnych - pan Rudny, pani Bubnerowa (jej zmarły mąż, kiedyś udzielający się społecznie w gminie wyznania mojżeszowego, rzekomo miał mieć z tych względów „dobre układy” z Panem Bogiem), czy pan Rzewuski - prezes Automobilklubu.

Profesor, trochę zażenowany, wyznaje swoje lęki. Obawia się nie tylko możliwości śmierci pacjenta, ale głównie tego, że może zostać posądzony o eksperymentowanie na człowieku, czego nie dopuszcza etyka lekarska: „Boi się, że koledzy powiedzą: ON EKSERYMENTUJE NA CZŁOWIEKU. A to jest najgorsze oskarżenie ze wszystkich, jakie mogą paść.”

Zdarzyło się (opowiada Profesor), że pewien chirurg potrącił dziecko, zabrał je do samochodu, położył na swoim oddziale i wyleczył, ale kontrola zawodowa uznała to za sprzeczne z etyką. Zawieszono go w prawach i nie zezwolono na wykonywanie zawodu. Wkrótce zmarł na atak serca.

Profesor woli operować zwykłych ludzi, niż tych ze sfer inteligenckich. Ci „zwyczajni” nie zadają zbyt wielu pytań, nie denerwują się niepotrzebnie, co mogłoby niekorzystnie wpływać na ich zdrowie. Każdą operację traktuje bardzo indywidualnie, przygotowuje się do niej i obawia o stan pacjenta. Liczy się też z opinią swoich asystentów, polega na nich.

Jednym z nich był Edelman. To on pierwszy wykonał szkic z odwróceniem krwiobiegu, po czym przedstawił go swojemu przełożonemu. Rysunek został zaakceptowany, choć pojawiały się wątpliwości, co stanie się z krwią po odwróceniu krwiobiegu, ale wszelkie badania dowodziły, że znajdzie ona odpowiednie ujście przewodami żylnymi. Przeprowadzono doświadczenia na zmarłych - zakończone pomyślnie, ale nadal nie było wiadome, jak zareaguje żywe serce. Asystentki Profesora: Elżbieta Chętkowska i Aga Żuchowska weryfikowały i sprawdzały wszelkie informacje dotyczące danego

tematu.

Dzieła z dziedziny medycyny i kardiochirurgii wspominały o nieudanych próbach, ze względu na stosowanie innych metod, ale wszystko wskazywało na to, że niemożliwe może stać się wykonalne. Zaczęły nadarzać się kolejne okazje, by sprawdzić, czy zabieg może się udać - przywożono chorych w stanie zawału, lecz w trzynastu przypadkach Profesor nie czuł się przygotowany, by przejąć inicjatywę w walce ze śmiertelną chorobą. Uznawszy jednak, że pacjent bez pomocy medycznej i tak umrze, postanowił operować, bo nawet jeżeli przedsięwzięcie nie okaże się pomyślne, świadomość konieczności śmierci zneutralizuje ból po stracie chorego i ostatecznie rozstrzygnie kwestię odwracania krwiobiegu.

Czternastą pacjentką była Bubnerowa - starsza kobieta (wiek również odgrywał znaczącą rolę, jako że serce osoby w podeszłym wieku, jest „kondycyjnie” słabsze). Po raz pierwszy przeprowadzono na niej operację odwrócenia krwiobiegu - zakończoną pomyślnie. Bubnerowa przeżyła: „Serce drgnęło. Drugi skurcz. Potem jeszcze parę szybkich skurczów i serce zaczyna pracować powoli, miarowo. Niebieskie żyły stają się czerwone od tętniczej krwi i zaczynają tętnić, a krew odpływa - nikt nie wie dokładnie, którędy, ale znajduje sobie ujście mniejszymi spływami.”

Podobne zabiegi Profesor wykonywał jeszcze wielokrotnie. Uleczył m.in. Rudnego i Rzewuskiego. Za każdym razem ogromnie się bał. Czuł strach tak wszechogarniający, że gotów był uciekać, ale zawsze podejmował wyzwanie i igrał z Bogiem o ludzkie życie. Nigdy nie było gwarancji powodzenia, ale operacje przebiegały bez zarzutów. Wtedy zostawał „Sam na sam z sercem, które porusza się w swoim worku jak małe przerażone zwierzątko.” Wszystko - czyjaś egzystencja - „być albo nie być” zależało już tylko od niego. W jego rękach pozostawał najcenniejszy dar - życie.

Fragment 6

To powrót do lat okupacji, do getta, głodu i zagłady. Krall nawiązuje do wybuchu powstania i stwierdza, że był to „dobry pomysł”. Ta opinia oburza Edelmana, który nie uważa, by śmierć w komorze gazowej była gorsza od śmierci w walce. Pokora i w pewnym sensie „nieświadomość” śmierci czynią ową śmierć jeszcze bardziej tragiczną, a jednostki na nią skazane są tym bardziej ikoną (obrazem) cierpienia.

Autorka mówi o nagrodzie imienia doktor Elżbiety Chętkowskiej, przyznawanej za wybitne osiągnięcia z zakresu kardiologii. Ufundowano ją z honorariów otrzymanych za pracę naukową „Zawał serca”. Współautorem pracy był Marek

Edelman.

Następnie przypomina, na czym polegała funkcja bohatera reportażu w czasach istnienia getta warszawskiego: „codziennie odnosił do stacji sanitarno - epidemiologicznej krew chorych na tyfus, a później mógł już zająć miejsce przy wejściu na Umschlagplatz i stać tam codziennie przez sześć tygodni, aż te czterysta tysięcy ludzi przejdzie obok niego w drodze do wagonów.” Tym wspomnieniem nawiązuje do filmu „Requiem dla 500 000”. Zdjęcia

do filmu robił niemiecki operator, przypatrywali się mu szwedzcy dziennikarze zbierający materiały o getcie. Obrazy filmowe ukazują tłum z bochenkami chleba kierujący się w stronę wagonów: „(...) potykające się stare kobiety, matki ciągnące dzieci za rękę.” Wszyscy biegną, nikt z obserwujących nie rozumie, dlaczego. Nagle rozlegają się strzały. Spiker ogłasza wybuch powstania.

Krall wyraża swoją opinię, że pomysł ze strzelaniem był dobry, że dobrze się stało, iż powstanie wybuchło akurat wtedy: „Cóż to była za ulga, gdy wybuchy z ziemi przesłoniły biegnących ludzi i ich chleb (...)” Rozmówca jest oburzony takim stwierdzeniem. Autorka prowokująco dodaje, że wszyscy tak uważają, nawet pewien amerykański profesor. Amerykanin uciekał kiedyś na francuskiej plaży spod morderczego ostrzału i uważa, że to doświadczenie nobilituje go do wyrażania swojego poglądu na temat konieczności podejmowania walki, ucieczki oraz do niezbyt pochlebnego sądu na temat tych, którzy ze spokojem wsiadali do wagonów: „szliście na rzeź jak barany.”

Edelman postrzega tę kwestię zupełnie inaczej. Mówi do swojej rozmówczyni:

„ - Moje dziecko (...) musisz to wreszcie zrozumieć: ci ludzie szli spokojnie i godnie. To jest straszna rzecz, kiedy się idzie tak spokojnie na śmierć. To jest znacznie trudniejsze od strzelania. Przecież o wiele łatwiej się umiera strzelając, o wiele łatwiej było umierać nam niż człowiekowi, który idzie do wagonu, a potem jedzie wagonem, a potem kopie sobie dół, a potem rozbiera się do naga...”

Uczestnik powstania twierdzi: „(...) śmierć w komorze gazowej nie jest gorsza od śmierci w walce i że niegodna śmierć jest tylko wtedy, gdy próbowało się przeżyć cudzym kosztem (...)”

Fragment 7

Edelman opowiada reporterce scenę, jak dwóch niemieckich oficerów obcinało pewnemu staremu Żydowi stojącemu na beczce brodę. Wyjaśnia jej ponadto przyczyny pozostania w Polsce (jeszcze przed wybuchem wojny) i dlaczego, mimo przepustki, nigdy nie zdobył się na ucieczkę z getta. Mówi o corocznych bukietach żółtych kwiatów ofiarowywanych mu przez anonimowego nadawcę w rocznicę wybuchu powstania w getcie oraz o miłości i relacjach międzyludzkich z tego okresu. Pojawiają się informacje o przebiegu akcji likwidacyjnej, „numerkach na życie” i o wyborze sposobów umierania. Jedno ze wspomnień dotyczy Poli Lifszyc - zapomnianej młodej dziewczyny, która odważnie zdecydowała się na śmierć i wraz z matką wsiadła do transportu.



Na początku pojawia się „scenka”, której świadkiem, jeszcze przed powstaniem getta, był Marek

Edelman: dwóch rosłych niemieckich oficerów obcinało wielkimi krawieckim nożycami małemu człowieczkowi - Żydowi, ustawionemu na beczce, brodę. Zaśmiewali się przy tym do rozpuku. Obserwujący zajście tłum również się śmiał. Edelman postanowił wtedy metaforycznie nigdy „nie dać się wepchnąć na beczkę.”

Jedną z form znęcania się nad Żydami (prócz agitacji i propagandy antyżydowskiej, bicia, „znakowania”, pozbawienia praw publicznych i in.) w celu poniżenia i „podeptania” godności, było publiczne obcinanie im bród. Żołnierze niemieccy często fotografowali się przy tej czynności, której zwykle towarzyszyło grono gapiów.

Krall przypomina rozmówcy, że był to dopiero początek wojny i mógł jeszcze wyjechać z Polski, tak, jak czynili to jego przyjaciele uciekając przez zieloną granicę. Edelman czuje się poirytowany takim orzeczeniem ze strony reporterki i tłumaczy jej przyczyny swojego postępowania. Uwzględnia przy tym pochodzenie „uciekinierów” (emigrantów). Byli to ludzie bogaci i stać ich było na taki wyjazd: „Ja byłem przy nich niczym. Nie należałem do towarzystwa. (...) i nie miałem domu, bo moja matka umarła, jak miałem czternaście lat.” (Pierwszy pacjent doktora Edelmana - już po wojnie, chorował dokładnie na to samo, co jego matka, ale dzięki nowościom

medycznym dało się go wyleczyć).

Motywacją do pozostania w Polsce była dla Edelmana kwestia wierności własnym słowom, niesprzeniewierzania się osobistym zasadom:
„(...) przed wojną mówiłem Żydom, że ich miejsce jest tutaj, w Polsce. Że tu będzie socjalizm i tu powinni pozostać. Więc kiedy zostali i zaczęła się wojna, i zaczęło się dziać to, co działo się w tej wojnie z Żydami - czy miałem stąd wyjechać.”
Po wojnie „emigranci” zostali uprzywilejowanymi, światowymi osobami. Zachęcali Edelmana do wyjazdu za granicę - bezskutecznie.

Od trzydziestu dwóch lat (do momentu przeprowadzania wywiadu) Edelman w każdą rocznicę powstania otrzymuje kwiaty od anonimowego nadawcy. Zawsze są to żółte bukiety. Nie otrzymał ich tylko raz - w 1968 roku.

Udzielający wywiadu mówi o prostytutkach w getcie - wspomina je jako „dobre, gospodarne dziewczyny”, które częstowały powstańców jedzeniem i papierosami, lecz gdy wraz z nimi chciały przejść na aryjską stronę, odmówił. Nie potrafi uzasadnić tej decyzji. Na pytanie autorki o szansę wydostania się z getta, rozmówca odpowiada, że codziennie los stwarzał mu szansę ucieczki, bo legalnie wychodził na stronę aryjską w charakterze gońca - nosił krew chorych na tyfus do stacji sanitarno - epidemiologicznej. (jako jedyny z pracowników szpitala w getcie posiadał specjalną przepustkę.) Nigdy nie wykorzystał swojej szansy. Nie wie, dlaczego.

Edelman tłumaczy Hannie Krall, w jaki sposób znalazł się w sztabie ŻOB.

ŻOB - konspiracyjna Żydowska Organizacja Bojowa, stanowiąca ruch oporu Żydów uwięzionych w getcie warszawskim. Później jednostki bojowe powstawały też w Krakowie, Będzinie i Częstochowie (z inicjatywy wysłanników warszawskiej ŻOB). Utworzona została 15 października 1942 roku, uzbrajana przez AK i GL. Politycznie podporządkowana była Żydowskiemu Komitetowi Narodowemu, a pośrednio Delegaturze Rządu. Zajmowała się działaniami militarnymi m.in. budową bunkrów w getcie, sprowadzaniem i gromadzeniem broni, likwidowaniem konfidentów i kolaborantów np. Lejkina - zastępcy komendanta żydowskiej policji. Prowadziła propagandę oporu.



Był w zastępstwie kolegi „Adama”, który załamał się na wieść o aresztowaniu i uwięzieniu na Pawiaku swojej dziewczyny. Niegdyś odważny żołnierz, „idol”, po tym zdarzeniu stracił wiarę w sens walki: „Miał dziewczynę, Anię. Zabrali ją na Pawiak - później się wydostała, ale jak ją zabrali, on się załamał zupełnie. Przyszedł do nas, oparł się rękami o stół i zaczął mówić, że i tak jesteśmy straceni, i że nas wyrżną, że jesteśmy młodzi i powinniśmy uciekać do lasu...”

To był czas, kiedy „każdy musiał mieć kogoś, wokół kogo kręciło się jego życie, dla kogo mógł działać.” Opowiadający wspomina pewną parę, którą wyciągnął z Umschlagplatzu: „ (...) on był z drukarni, ona była dobra łączniczką. Zginęli oboje, on w powstaniu, ale zdążył wydrukować przedtem jedną gazetkę, ona na Umschlagplatzu, ale zdążyła ją przedtem rozkolportować.”

Podczas masowych wywózek, ludzie chętnie zawierali związki małżeńskie. Chcieli umierać wspólnie. Być z kimś w tych tragicznych momentach. Siostrzenica doktor Goliborskiej udała się ze swoim chłopakiem do rabina, by udzielił im ślubu. Wracając, jeden z napotkanych Ukraińców przystawił dziewczynie lufę karabinu do brzucha. Mąż przysłonił jej brzuch swoją ręką. Po jakimś czasie obydwoje zginęli (on w powstaniu warszawskim), ale „o to właśnie chodziło: żeby był ktoś, kto gotów jest zasłonić twój brzuch własną ręką, gdy zajdzie potrzeba.” - tłumaczy Marek

Edelman.

W getcie mieściło się ambulatorium. Pracowały w nim uczennice szkoły pielęgniarskiej. Szkołę prowadziła Luba Blumowa, która dbała o „wizytówkę” placówki. Wszystko musiało być czyste i schludne, bo świadczyło o wiarygodności pracownic, a pracownice musiały czasem posuwać się do drastycznych rozwiązań, by móc ocalić kilka istnień np. specjalnie łamały kończyny pacjentom. Chory nie nadawał się wtedy do przymusowej pracy i zwolniony był z obowiązku wsiadania do wagonu.

Na załadunek do pociągu ludzie oczekiwali w budynku szkolnym. Wszyscy byli milczący, apatyczni, przerażeni do tego stopnia, że nikt nie zdecydował się pomóc młodej dziewczynie, na której zbiorowego gwałtu dopuścili się Ukraińcy. Bohater reportażu był świadkiem tego zdarzenia. Zaistniałą sytuację tłumaczy „anormalnością” panujących warunków, nie widzi możliwości jej usprawiedliwienia. Podobno ofiara przemocy żyje i jest szczęśliwą mężatką i matką.

Podczas „wybiórczej” działalności, Edelman wyprowadził pewnego dnia Polę Lifszyc, ale ta już następnego dnia pobiegła na Umschlagplatz, by wraz z matką wsiąść do wagonu. Rozmówca żałuje, że nikt nie pamięta o takich anonimowych osobach, które dobrowolnie decydowały się na śmierć. Na tle znanego Korczaka, Polę Lifszyc spowija całun niewiedzy.

W wypowiedzi Edelmana pojawia się wątek „numerków życia” - były to czyste blankiety z pieczątką. Niemcy dali żydowskiej gminie czterdzieści tysięcy numerków, aby je rozdysponowała. Czterdzieści tysięcy osób miało szansę żyć, reszta - z Umschlagplatzu miała zostać załadowana i wywieziona na śmierć. Najtrudniejsze okazały się decyzje o tym, kto ma przeżyć. Pojęcie „wybór” - związane z dawaniem przywileju egzystencji, było absurdem. Przypadek Frani, która otrzymała „numerek życia” jest odwróceniem historii Poli Lifszyc. Frania stojąc w kolejce po ocalenie, odsuwała matkę, bo ta nie miała „zbawiennej” karteczki i prosiła: „Mamo, no idź już”, ale potem zachowywała się już nienagannie, uratowała kilkanaście osób i wzięła udział w powstaniu warszawskim.

Pielęgniarka Tenenbaumowa oddała swój numerek córce Dedzie, a sama popełniła samobójstwo łykając fiolkę luminalu. Deda żyła jeszcze kilka miesięcy. Dzięki matce otrzymała szansę na miłość. Zakochała się i przez jakiś czas była bardzo szczęśliwa. (Marek

Edelman również posiadał „numerek życia”)

W trakcie akcji likwidacyjnej pewna kobieta rodziła dziecko. Gdy tylko przyszło na świat, pielęgniarka asystująca lekarzowi wiedziała, co ma czynić - zakryła je poduszką:

„Dziecko pokwiliło chwilkę i ucichło.” Pielęgniarka miała wtedy dziewiętnaście lat, podobno została wybitnym pediatrą.

Dwudziestego drugiego lipca 1942 roku Niemcy rozplakatowali rozporządzenie o „przesiedleniu ludności na wschód”. Jeszcze tej samej nocy opozycyjny ŻOB nakleił ostrzegawcze kartki: „Przesiedlenie to śmierć.” Było to preludium do akcji likwidacyjnej getta.

Codziennie dziesięć tysięcy osób miało stanąć na Umschlagplatzu po to, by niebawem umrzeć. „Dostaw” wyznaczonej ilości pilnować miała żydowska policja, co w oczach niektórych uchodziło za hańbę. Skrupulatność policjantów, którzy sami marzyli o ocaleniu, gorszyła mieszkańców getta. ŻOB wydał na niektórych wyroki. W odpowiednim czasie mieli być zlikwidowani. Tak było m.in. z Lejkinem. Pogłoska niosła, że Lejkinowi po siedemnastu latach małżeństwa urodziło się dziecko i ufał, że swoją gorliwością je ocali.

Dwudziestego trzeciego lipca 1942 roku odbyło się zebranie stronnictw politycznych getta. Zaczęto mówić o konieczności walki zbrojnej i zastanawiać się jak zdobyć broń, ale koncepcja upadła, bo nieznany przybysz oznajmił, że akcja została zakończona. Okazało się to niezgodne z prawdą, ale przyniosło chwilę ulgi i nadziei, zresztą nikt nie wierzył w to „że wymordują cały naród.”

„Instytucja zwana Judenratem została powołana w pierwszych dniach okupacji. Przewodniczącego mianowali Niemcy. On sam dobierał sobie pomagierów. Judenrat był upoważniony do postępowania z Żydami wedle swej woli. Zawsze jednak musiał wykonywać polecenia niemieckie.”

Pierwszego dnia akcji prezes Gminy Żydowskiej - Judenratu - Adam Czerniaków popełnił samobójstwo. Pośród tamtych pogodnych dni lipca, był to jedyny deszczowy dzień.

W notatce dla Zarządu Gminy, sporządzonej przed odebraniem sobie życia, Adam Czerniaków napisał:

„Byli u mnie Worthoff i towarzysze (członkowie niemieckiego sztabu przesiedlenia) i zażądali przygotowania na jutro transportu dzieci, To dopełnia mój kielich goryczy, przecież nie mogę wydawać na śmierć bezbronne dzieci. Postanowiłem odejść. Nie traktujecie tego, jako akt tchórzostwa względnie ucieczkę. Jestem bezsilny, serce mi pęka z żalu i litości, dłużej znieść tego nie mogę. Mój czyn wykaże wszystkim prawdę i może naprowadzi na właściwą drogę działania. Zdaję sobie sprawę, że zostawiam Wam ciężkie dziedzictwo.”



Fragment 8

Jest nawiązaniem do współczesności. Czytelnik dowiaduje się, o czym rozmawiali

pacjenci Profesora (pan Rudny, pani Bubnerowa, pan Wilczkowski) przygotowujący się do operacji, jakie były ich plany, marzenia, nadzieje.



Do kliniki Profesora trafiają jednocześnie trzej pacjenci z zawałem: pan Rudny, pani Bubnerowa i pan Wilczkowski - alpinista. Czekają na operację, leżą pod kroplówką i rozmyślają.

Alpinista i inżynier - Wilczkowski duma o tatrzańskim szczycie, który kiedyś zdobył. Pan Rudny, nim po raz pierwszy przeszczepiono mu żyłę do serca, rozmyślał o maszynach, od których był specjalistą. Pani Bubnerowa „miała przed oczami wtryskareczkę” - przyrząd niezwykle przydatny do montażu długopisów i piór kulkowych. Tylko Pan Rzewuski nie myślał o niczym, lecz myślał, wspominałby zapewne fabrykę, „(...) którą mu powierzono, gdy miał dwadzieścia osiem lat, a odebrano, kiedy miał czterdzieści trzy.” Mówił o niej, że była dla niego tym, czym dla doktora Edelmana getto, czyli „najważniejszą sprawą, jaka zdarzyła się w życiu. Działaniem. Prawdziwie męską przygodą.”

Fragment 9

Fragment wyjaśnia przyczyny zawałów pacjentów Profesora i doktora Edelmana. Inżynier Wilczkowski cudem uniknął śmierci w górach, pan Rudny zbyt mocno przejmował się stale psującymi maszynami, natomiast Bubnerowa zbytnio angażowała się w sprawy związane ze sprzedażą długopisów. Po operacji każdy z pacjentów postanowił zmienić swoje dotychczasowe życie.



Wilczkowski wspinał się po górach. Nie miał nigdy wypadku, doszedł do wniosku, że nic mu nie zagraża. I faktycznie tak było, lecz stres, którego wówczas doświadczył, odbił się głównie na jego sercu.

Rudnemu i jego żonie zazwyczaj wszystko się udawało. To, co zaplanowali, najczęściej realizowali. Ostatnio rozważali budowę altanki na działce: „Na pewno więc, gdyby się zakrzątnęli, mogliby mieć i domek - mówiła żona, która aż do chwili, gdy zobaczyła go na sali reanimacyjnej, sądziła, że udało im się mieć wszystko, co w życiu jest naprawdę ważne.”

Bubnerowa - jako osoba zajmująca się produkcją oraz sprzedażą długopisów i piór kulkowych, „musiała robić wszystko, by towar nie leżał.” Czasem były to drobne oszustwa i „mała” korupcja ocierająca się o granice łapówkarstwa. Zawału dostała w domu, niedługo po tym, jak wróciła z rozprawy sądowej. Skazano ją na rok z zawieszeniem na trzy lata. Gdy już na noszach opuszczała własny dom, poleciła sąsiadowi, by uśpił jej jamnika najlepszym zastrzykiem. Była pierwszą osobą, na której przeprowadzono zabieg z odwróceniem krwiobiegu. Operacja wypadła pomyślnie, przy czym chora poddała się jej ufając świętej pamięci

mężowi. Wierzyła, że zmarły małżonek - niegdyś działacz gminy mojżeszowej, ma dobre układy z Panem Bogiem i „wszystko załatwi jak potrzeba.”

Po zabiegach pacjenci zmieniają swój dotychczasowy tryb życia, doceniając przywróconą im szansę egzystencji. Bubnerowa zamknęła warsztat produkcyjny, a z „wytwarzanych” długopisów i piór przechowuje tylko kila pamiątkowych sztuk. Sporo przed zawałem Rudny, który na praktyce w Anglii widział perfekcyjnie działające maszyny (bo natychmiast zdobywano do nich nowe części), marzył o wprowadzeniu takiej „technologii” w swojej fabryce. Niestety wiązało się to z wieloma trudnościami i wyczerpywaniem energii życiowej, a to rzutowało na zdrowie. Po zabiegu ograniczył się nie do bezpośredniego zdobywania części, ale do spokojnego składania zamówień. W każdą rocznicę przeprowadzonej operacji odwiedza szpital prywatnie i przynosi trzy bukiety kwiatów: „Jeden wręcza Profesorowi, drugi doktorowi Edelmanowi, a trzeci doktor Chętkowskiej i kładzie na jej grobie, na Radogoszczu.” (ten zespół lekarski uratował mu życie).

Fragment 10

Obejmuje wspomnienie spotkania Edelmana z córką zastępcy komendanta żydowskiej policji - Lejkina, którego zlikwidował ŻOB. Porusza kwestię powstania tej organizacji oraz ponownie nawiązuje do akcji likwidacyjnej getta i początków akcji zbrojnej. Pojawia się epizod zbiorowego samobójstwa i wspomnienie postaci Anielewicza.



Na początku autorka przytacza cytaty z rozmowy Marka

Edelmana z pewną kobietą. Ta kobieta kilkanaście lat po wojnie odwiedziła Edelmana. Okazała się być córką zastępcy komendanta Umschlagplatzu - Lejkina, na którego wyrok wydał ŻOB. Była tym dzieckiem, które Lejkinowi urodziło się po siedemnastu latach małżeństwa. Nieznajoma usiłuje się dowiedzieć, z jakich przyczyn zabito jej ojca: „Nie chciał nam dać pieniędzy, był wyrok, jest mi przykro...” Powstańcy potrzebowali pieniędzy na broń. Kobieta tłumaczy, że komendant nie mógł przekazać środków finansowych organizacji (ŻOB), ponieważ płacił za jej utrzymanie po aryjskiej stronie: „Więc o rewolwery wam chodziło. Albo o cztery miesiące mojego życia.”

Bohater reportażu wyjaśnił kobiecie, czym w getcie zajmował się jej ojciec. Do jego obowiązków należało liczenie ludzi przygotowywanych do transportu. Był skrupulatnym urzędnikiem. Rozmówczyni irytowała się faktem, że wybrano dla jej ojca rodzaj śmierci, uznała ją za niegodną, nadal nie mogła pojąć pobudek takiego postępowania. Edelman usprawiedliwił to następująco:

„Nie dla pani ojca wybraliśmy śmierć. Wybraliśmy ją dla siebie i dla tych sześćdziesięciu tysięcy Żydów, którzy jeszcze żyli. Śmierć pani ojca byłą tylko konsekwencja tamtego wyboru. Przykrą konsekwencją, jest mi naprawdę bardzo przykro...
(...) To nieprawda, że śmierć pani ojca nie była sensowna. Przeciwnie. Po tym wyroku już nie zdarzyło się, by ktoś odmówił nam pieniędzy na broń.”


Ciąg dalszy danego

fragmentu obejmuje rozmowę

Krall z Edelmanem i dotyczy spraw getta.

Po akcji przesiedleńczej, gdy w getcie zostało sześćdziesiąt tysięcy Żydów, postanowiono utworzyć jedną organizację wojskową. Tak powstał ŻOB. Głos decydujący w tej sprawie miał Hennoch Rus. Wstępnie organizacja liczyła kilkaset osób, ale po następnych wysiedleniach - w styczniu1943 roku, zmniejszyła się do osiemdziesięciu. Wtedy też miały miejsce pierwsze wystąpienia zbrojne. Zaczynał narastać bunt.

Poeta - Władysław Szlengel napisał o początku buntu wiersz pt. „Kontratak”:

„...Słyszysz niemiecki Boże,
jak modlą się Żydzi w dzikich domach
trzymając w ręku łom czy żerdź.
Prosimy cię, Boże, o walkę krwawa,
błagamy cię o gwałtowną śmierć. (...)”



Edelman przypomina, że w tym czasie ŻOB posiadał broń w niewielkiej ilości. (10 sztuk). Był to dar od Armii Ludowej. Ci, którzy nie posiadali broni, w walce używali rąk, wywiązywały się bójki kończące się często rozstrzelaniem opozycjonistów.

Według relacji Edelmana, Anielewicz, usiłując kiedyś zdobyć jeden rewolwer, dopuścił się zabójstwa, po czym w odwecie Niemcy poczęli wygarniać zamieszkałych w okolicy Żydów. Wśród nich miał mieszkać Hennoch Rus. Miał chorego syna. Synowi niezbędna była transfuzja krwi. Edelman „użyczył” mu swojej, ale po transfuzji dziecko zmarło. Mężczyzna przez pewien czas unikał Edelmana, podświadomie obarczając go winą za tragedię, ale podczas akcji likwidacyjnej powiedział: „Dzięki tobie mój syn zmarł w domu, jak człowiek. Jestem ci wdzięczny.”

Edelman opowiada o konieczności „szmuglowania” broni. Zdobywano ją nielegalnie przeprawiając się na aryjską stronę. Koszt zakupu równał się niejednokrotnie wydatkom ponoszonym na utrzymanie człowieka po aryjskiej stronie, lecz sytuacja nie pozostawiała wyboru.

Istotną rolę spełniały łączniczki. Przekazywały one informacje poza obszar getta. Za taki przekaz groziła śmierć. Kiedyś złapano jedną, ale wykupiono ją za odpowiednią stawkę. Opowiadający wspomina moment, gdy zostali osaczeni przez Niemców (doniósł na nich pewien niepozorny adwokat) akurat w momencie „transportowania” powielacza do odbijania gazetek. Na szczęście udało im się wyrwać i uciec.

Edelman przywołuje w pamięci

rodzinę Kellermanów, którą miał się opiekować podczas akcji likwidacyjnej. Wmieszany w działania bojowe, za późno przyszedł w ustalone miejsce. Kellermanów już nie było.

Podczas akcji likwidacyjnej podpalono terytorium getta. Wśród ludzi zaczęła narastać panika. Edelman mówi, że wraz z towarzyszami broni musiał uciekać. Wówczas Zygmunt (ten, który miał córkę w klasztorze pod Zamościem) strzelił z karabinu w reflektor, by mogli przeskoczyć przez mur niezauważeni przez wroga.

Jeden z epizodów dotyczy Abraszy Bluma. By dowiedzieć się czegoś o jego losie, Edelman zmuszony był przejść przez niebezpieczny teren. Kiedy powrócił, czekała na niego zmartwiona przedłużającą się nieobecnością Stasia. Inne wspomnienie to relacja o Elżbiecie - córce Zygmunta, którą po wojnie adoptowała amerykańska rodzina. Podobno bardzo ją kochali, ale pewnego dnia popełniła samobójstwo. Edelman, będąc w Ameryce, oglądał jej pokój. Przybrani rodzice nic w nim nie zmienili od czasu śmierci Elżbiety. „Ale nadal nie wiem, dlaczego to zrobiła” - mówi rozmówca Hanny Krall i zarzuca jej ironicznie, że pewnie woli „bohaterskie” historie od tych smutnych, dotyczących Żydów ukrywających się w piwnicach. Autorka przypomina, że pisze o „pamiętaniu”.
Edelman opowiada, jak podczas ucieczki wbiegł do jakiegoś budynku i znalazł tam chłopaka, który umierał, leżąc na wielkim worku z sucharami. Mężczyzna poczęstował Edelmana prowiantem. Zmarł przed wieczorem. W reportażu Krall pojawia się wzmianka o strajku głodowym. Urządziło go kilku zbuntowanych z oddziału, którzy zarzucali Edelmanowi zbytnią oszczędność w gospodarowaniu bronią. Przerwali strajk, zmuszeni do wypicia wody z cukrem. Rozmówca wyznaje, że czasem, gdy pytano go, co dalej robić, czuł się bezradny i samotny. Przypomina postać Anielewicza i ostatnie spotkanie z nim: „Szóstego maja przyszedł do nas Anielewicz z Mirą. Mieliśmy odbyć jakąś naradę, ale nie było już o czym mówić, więc on się położył spać, ja się położyłem spać.” Później nastąpiło zbiorowe samobójstwo i przyjaciele więcej się nie widzieli.

Fragment kończy zapis o opuszczeniu getta kanałami walczących w powstaniu pod nadzorem odpowiednich „przewodników”.

Fragment 11

Mówi o pomyśle Andrzeja Wajdy na nakręcenie filmu o getcie z wykorzystaniem materiałów archiwalnych. Ukazano by miejsca kaźni i pamiątki po bohaterach, a Marek

Edelman miałby opowiadać o minionych czasach. Kardiochirurg nie wyraził jednak na to zgody. Autorka wspomina swoją przyjaciółkę Annę Strońską, która zamieszkuje w bloku wybudowanym na byłym terenie getta oraz opisuje żydowski pogrzeb z tak skromną liczbą „prawdziwych” Żydów, że nie można na nim odmówić tradycyjnej modlitwy za zmarłych - Kadyszu.



Zawiera koncepcję filmu o getcie warszawskim. Andrzej Wajda chciał nakręcić film z wykorzystaniem materiałów archiwalnych, Edelman miałby opowiadać w nim o minionych wydarzeniach. Przy tym prezentowałby wszystkie ważne miejsca np. bunkier przy ulicy Miłej 18, gdzie samobójstwo popełnił Mordechaj Anielewicz, albo wejście na Umschlagplatz (tuż przy bramie). Te miejsca mają obecnie zupełnie inne przeznaczenie. Stoją na nich szare bloki. W jednym z nich mieszka koleżanka Hanny Krall - Anna Strońska - kolekcjonerka sztuki ludowej, zbieraczka żydowskich figurek, które przywozi z różnych miejsc Polski, najczęściej z Krakowa.

W Krakowie można jeszcze spotkać TAMTYCH Żydów, sprzed wszystkiego: wesołych i ubranych „przepisowo”: „W drugi dzień Wielkanocy, przed kościołem Norbertanek, na Salwatorze, odbywa się odpust i tylko jeszcze tam można znaleźć Żydów w czarnych chałatach i białych atłasowych tałesach, z tefilim na głowie - wszystko uszyte porządnie, przepisowo, jak powinno być.”

Pod oknami bloku, w którym mieszka Anna, stały kiedyś wagony pociągu. To miejsce również miałoby się pojawić w filmie Wajdy. Oprócz tego mogłyby być grać

werble, występować delegacje z wieńcami, jakiś Żyd, który odmawiałby Kadysz „za sześć milionów zmarłych.” Ktoś z tłumu krzyczałby: „Marek!”, pojawiłaby się Marysia Sawicka, „która przed wojną biegała na osiemset metrów w „Skrze” razem z siostrą Michała Klepfisza, a potem ukrywała u siebie tę siostrę - biegaczkę i żonę, i córkę Michała...” Kolejnym miejscem kręcenia filmu byłby symboliczny grób bohatera - Michała Klepfisza, obok innych grobów na żydowskim cmentarzu, mniej symbolicznych - Zygmunta Frydrycha, Abraszy Bluma i jego żony Luby.

Luba Blumowa prowadziła w getcie szkołę pielęgniarek. Dostała kiedyś pięć numerków na życie, które miała rozdzielić pomiędzy sześćdziesiąt uczennic. Wybrała te, które miały najlepsze stopnie z pielęgniarstwa i świetnie potrafiły odpowiadać na pytania związane z medycyną. Po wojnie prowadziła dom dziecka. Przywożono tu dzieci odnalezione w szafach, klasztorach, skrzyniach na węgiel, grobowcach. Uczyła je dobrych manier i przykładnego zachowania, niektórym - w trosce o ich przyszłość nakazywała ukrywać przeszłość. Nad wspomnianymi grobami stoi wspaniały pomnik powstańca, odmienny od wizerunku prawdziwego bojownika.

Do sfilmowania nadawałby się też właz, przez który wydostali się powstańcy. Niektórzy zbyt szybko, bo kiedy próbowali przedrzeć się w „kierunku wolności”, dosięgły ich strzały z karabinów.

W jednej z alej spoczywa „Inżynier Adam Czerniaków, Prezes Getta Warszawskiego, zmarł 23 lipca 1942”

Autorce, obserwującej żydowski pogrzeb, przychodzi do głowy myśl, że prawdziwych Żydów już nie ma. Starszy pan nie mógł odmówić modlitwy za zmarłych - Kadysz, bo nie udało mu się zebrać nawet dziesięciu współwyznawców religii.

Hanna Krall zaprosiła kiedyś do swojej przyjaciółki - Anny Strońskiej - Marka

Edelmana, by obejrzał bogatą kolekcję żydowskich figurek. Wówczas Strońskiej przypomniał się dziwny sen jej sąsiadki. Otóż sąsiadka czuła w swoim domu czyjąś obecność. Pewnego razu nawiedziła ją dziewczyna - Żydówka, która z ciekawości przyszła zobaczyć, kto obecnie mieszka w jej dawnym lokum, po czym otworzyła okno i wyskoczyła. Od tamtej chwili sen się nie powtórzył.

Edelman nie zgodził się wystąpić w filmie Wajdy. Stwierdził, że „mógł to wszystko opowiedzieć jeden raz. I już opowiedział.”

Fragment 12

Wyjawia powody, dla których Marek Edelman został lekarzem.
Rozmówca opowiada, na czym polega jego rola i zawód lekarza, nawiązuje przy tym do funkcji, jaką pełnił na Umschlagplatzu. Wspomina też swoich pacjentów.



Marek Edelman uzasadnia wybór swojego learskiego zawodu . W momencie ukończenia wojny czuł się przegrany. Podróżował, pragnął nadać życiu jakiś sens. Ostatecznie osiadł w Łodzi.

Przesypiał całe dnie, aż do momentu, gdy żona Ala zapisała go na medycynę: „Spałem. Przesypiałem dnie i tygodnie. Od czasu do czasu budzili mnie i mówili, że przecież coś muszę z sobą zrobić - przyszła mi na myśl ekonomia, już nie pamiętam dlaczego, wreszcie Ala zapisała mnie na medycynę. Więc poszedłem się uczyć medycyny.”

Alę poznał, gdy przyszła z patrolem, by po powstaniu wyprowadzić resztę bojowców z bunkra na Żoliborzu. Ujęła go tym, że zdjęła

pantofle i przeszła przez pole minowe boso: „(...) Ala zdjęła pantofle, bo myślała, że jak pójdzie boso po minach, to nie wybuchną.”

Rozmówca tłumaczy autorce, że początkowo nie interesowały go studia. Spał odwrócony twarzą do ściany, a jego przyjaciele wpadli na pomysł i zaczęli na tej ścianie rysować narządy ludzkie: serce, żołądek itp.

W trakcie dialogu przypomina mu się śmierć kolegi - Mikołaja, który był członkiem „Żegoty” (Rada Pomocy Żydom) i bardzo sumiennym człowiekiem. Umierając na szpitalnym łóżku (co było tak nieprawdopodobne, że aż śmieszne), tłumaczył przyjaciołom, w jaki sposób gospodarował kwotami przeznaczonymi na broń.

4 grudnia 1942 roku władze polskiego państwa podziemnego powołały Radę Pomocy Żydom pod kryptonimem "Żegota". Jej członkami zostali ludzie różnych poglądów politycznych - reprezentanci wielu środowisk m.in. inteligenckich, demokratycznych, kościelnych. Zadaniem Rady było niesienie pomocy Żydom jako ofiarom eksterminacyjnej akcji okupanta, ratowanie ich od śmierci, przydzielanie pomieszczeń mieszkalnych, zasiłków materialnych, wyszukiwanie zajęć zarobkowych. Materialną podstawą działalności Żegoty miały być fundusze przekazywane jej przez Rząd RP z Londynu oraz kwoty zebrane wśród społeczeństwa polskiego i żydowskiego w kraju i za granicą.



W dalszym toku rozmowy

Edelman wyjaśnia, co w istocie skłoniło go do „poważnego” potraktowania medycyny. Podczas wykładu, na który wybrał się całkiem przypadkowo, usłyszał słowa pewnego profesora: „Kiedy lekarz wie, jak wygląda oko chorego, jak wygląda skóra, jak język, to powinien wiedzieć, co temu choremu jest.” Ta definicja choroby, którą traktuje się jak łamigłówkę, bardzo przypadła Markowi Edelmanowi do gustu, ponadto pojął, że jako lekarz może nadal odpowiadać za ludzkie życie. Symbolem tej odpowiedzialności stała się palma - rozłożyste drzewko znajdujące się w klinice, gdzie wówczas pracował.
Palma była analogią, nawiązaniem do Umschlagplatzu: „W klinice, w której potem pracowałem, była wielka palma. Stawałem czasem pod nią i widziałem sale, na których leżeli moi pacjenci. (...) Moje zadanie polegało na tym, żeby możliwie najwięcej spośród nich ocalić - i uprzytomniłem sobie kiedyś pod palmą, że to jest właściwie to samo zadanie, co tam. Na Umschlagplatzu. Wtedy też stałem w bramie i wyciągałem jednostki z tłumu skazanych.”

Opowiadający wyznaje, że w sytuacji, gdy już nie może pomóc pacjentowi jako lekarz, pragnie, by chory miał godną śmierć, nie taką, jaką obserwował w getcie. Za swój nadrzędny obowiązek poczytuje ratowanie życia. O swojej roli - posłannictwie mówi tak: „Pan Bóg chce zgasić świeczkę, a ja muszę szybko osłonić płomień, wykorzystując Jego chwilową nieuwagę. Niech się pali choć chwilę dłużej, niż On by sobie życzył.”

Wie jednak, że jako lekarz jest ograniczony, nie zawsze udaje mu się wygrać ów wyścig z Bogiem, ale „chodzi o odroczenie wyroku, o osiem, dziesięć, piętnaście lat.” To bardzo dużo, bo w tym „dodatkowym” czasie można jeszcze wiele doświadczyć. Edelman przywołuje tu postać córki Tenenbaumowej, która dzięki numerkowi na życie zdążyła dowiedzieć się, czym jest miłość.

Wspomina swoje pacjentki: dziewięcioletnią Urszulę operowaną w ostatniej chwili: „Czasem przychodzi do nas, to z mężem, to rozwiedziona, ładna, wysoka, czarna - przedtem szpecił ją zez, ale załatwiliśmy operację u bardzo dobrego okulisty i oczy już też ma w porządku.”; umierającą dziesięcioletnią Teresę, na której barkach, mimo dziecinnego wieku, spoczywał ciężar dbałości o rodzinę: ”Czasami do nas przychodzi i mówi, że ma wszystko, co chciała mieć, dom, dziecko, męża (...)”; Grażynę z domu dziecka (jej rodzice zmarli), która wedle wszelkich zaleceń lekarskich nie powinna rodzić, lecz zdecydowała się na ten odważny krok: „Mówiłem jej, że nie powinna rodzić, ale urodziła i wróciła do nas z niedomogą krążenia. Jest coraz słabsza, już nie może pracować, już nie może tego dziecka wziąć na ręce, ale chodzi z nim na spacery z wózkiem, dumna, że ma dziecko jak każda normalna kobieta.”

Edelman nadmienia, że pacjenci są dla niego bardzo ważni, każdego w tych trudnych i groźnych dla życia chwilach traktuje jednostkowo: „Kiedy są, kiedy jest z nimi źle, kiedy im trzeba pomóc - stają ci się najbliżsi na świecie i wiesz o nich wszystko. (...) Ale potem poprawiają się, wychodzą do domu, zapominasz ich twarze, przywożą kogoś nowego i już ten ktoś jest najważniejszy.” Wspomina przy tym jeszcze pewną staruszkę, która przed operacją modliła się słowami: „Panie Boże (...) pobłogosław ręce pana Profesora i myśli lekarzy z Pirogowa.” (staruszka mówiąc o lekarzach z Pirogowa miała na myśli Edelmana i doktor Żuchowską)

Fragment 13

Wprowadza pewną chronologię wydarzeń, porządkuje i weryfikuje fakty dotyczące powstania. Mówi o przebiegu akcji zbrojnej w getcie, bohaterskiej śmierci Michała Klepfisza oraz o konfrontacji Marka

Edelmana ze Stroopem. Ponadto zawiera informacje o działalności „łączników” z aryjską stroną m.in.. „Wacława”. Znaczna część fragmentu poświęcona jest Jurkowi Wilnerowi.



Rozdział ten służy chronologicznemu ustawieniu wydarzeń, jest porządkowaniem i weryfikowaniem faktów: „Ludzie są bardzo przywiązani do powagi faktów historycznych i do chronologii.”

Autorka w oparciu o „zeznania” Marka Edelmana próbuje ustalić chronologię zdarzeń. Podaje przypuszczalne dane

dotyczące wyposażenia żołnierzy niemieckich i powstańców z getta warszawskiego. Kreśli prawdopodobny przebieg powstańczej akcji zbrojnej: „Niemcy wkraczają 19 kwietnia o czwartej. Pierwsze walki: plac Muranowski, Zamenhoffa, Gęsia. O drugiej po południu Niemcy się wycofują, nie wyprowadziwszy na Umschlagplatz ani jednego człowieka.”
Mieszkańcy dzielnicy żydowskiej zauważają brak patroli niemieckich. Gdy po upływie doby pojawiają się, w okolicy fabryki szczotek wybucha mina - pułapka. Niemcy zaczynają się cofać, potem wdzierają się na strych, ale tu wejście blokuje Michał Klepfisz, który zasłania sobą niemiecki automat. (pośmiertnie zostaje uhonorowany za ów czyn przez gen. Sikorskiego Krzyżem Virtuti Militari) Ratuje dzięki temu pozostałych towarzyszy. Następnie pojawia się trzech „parlamentariuszy” z białymi kokardami. Sugerują zawieszenie broni, ale padają w ich kierunku trzy niecelne strzały. Strzelał Zygmunt, wytypowany do tego zadania ze względu na odbytą przed wojną służbę wojskową. Tę scenę opisał bardzo dokładnie Amerykanin - John Hersey w książce pt. „The Wall”.

Edelman - zapytany przez autorkę, czy nie czuł zakłopotania, naruszając zasady zachodnioeuropejskiej fair play, stwierdził, że nie, „(...) ponieważ trzej Niemcy to byli dokładnie ci sami, co wywieźli już do Treblinki czterysta tysięcy ludzi, tyle tylko, że przyczepili sobie białe kokardy...”

W dalszej części fragmentu pojawia się wspomnienie spotkania ze Stroopem, zainicjowanego przez prokuraturę i Komisję do Badania Zbrodni Hitlerowskich, w celu ustalenia detali topograficznych: „ - Stanął przed nami na baczność - ja też wstałem. Prokurator powiedział Stroopowi, kim jestem, Stroop wyprężył się, stuknął obcasami i zwrócił głowę w moją stronę. To się w wojsku nazywa „oddawać honory wojskowe” (...).” Edelman docenił postawę Stroopa.

Stroop - jako esesman biorący udział w akcji likwidacyjnej getta, w chwili przesłuchania miał zasądzony wyrok śmierci. Jest bohaterem powieści Kazimierza Moczarskiego pt. „Rozmowy z katem”. Wyrok przez powieszenie wykonano na skazanym 6 marca 1952 roku w warszawskim więzieniu na Mokotowie.



Jednym z „etapów” powstania była wiadomość

o podpaleniu getta. Wybuchła wówczas ogólna panika. Ludzie musieli ewakuować się ze schronów i piwnic. Byli pierwsi zabici. W przejściu pomiędzy piwnicami zostaje zasypany chłopak. Nikt nie może mu pomóc, liczy się czas.

W schronach panuje zaduch, jest gorąco. Pewna kobieta decyduje się na chwilkę wypuścić dziecko na świeże powietrze. Maluch „zwabiony” przez żołnierzy niemieckich „na cukierka”, z łatwością

wydaje kryjówkę matki. Schron zostaje wysadzony. Ginie wiele osób.

Taka wydaje się chronologia wydarzeń: „Porządek historyczny okazuje się tylko porządkiem umierania.”

Druga część historii getta, tworzy się po drugiej stronie murów - dzięki wszelkim informacjom, które się przez ów mur „przebijają”; „ (...) tam gdzie pisze się raporty, wysyła w świat meldunki radiowe i żąda się od świata pomocy.”

Historycy są zgodni, że alianci w obliczu holokaustu nie mogli zrobić zbyt wiele, ponieważ niemieckie panowanie nad tą częścią Europy sprawiło, że nawet najbardziej zdecydowana akcja nie zdołałaby ocalić większej części ludzi. Nawet w krajach, których społeczeństwa nie znosiły Niemców jako sprzymierzeńców, albo okupantów, przeważająca część ludzi nie zdawała sobie sprawy z tego, co się działo z europejskimi Żydami.



Hanna Krall wymienia tych, którzy przyczynili się do tworzenia historii w nieco inny sposób. Ich zadaniem było przekazywanie i ujawnianie prawdy, tworzenie z pozornie prywatnej sprawy wydarzenia na skalę światową. Głównym „źródłem informacji” przekazywanych poza obręb dzielnicy żydowskiej był „Wacław” - mecenas Henryk Woliński. Pośredniczył pomiędzy ŻOB-em a Komendą Główną AK. (m.in. przekazał AK deklarację o utworzeniu ŻOB - u) Wspierał dostawy broni do getta, sporządził raport w postaci mikrofilmu z pierwszej wielkiej akcji likwidacyjnej. Raport otrzymał gen. Sikorski przed Bożym Narodzeniem 1942 roku. Rząd w Londynie nie wierzył w wiarygodność dokumentu: „Myśleliśmy, żeście przesadzili trochę w propagandzie antyniemieckiej...” wyjaśniali, kiedy mieli już potwierdzenie z własnych źródeł.”

Inną postacią wspominaną przez reporterkę jest Zbigniew Lewandowski o pseudonimie „Szyna”. Docent Lewandowski przygotowywał młodych Żydów z getta do „produkcji” materiałów wybuchowych. Jego najlepszym uczniem był Michał Klepfisz.

Pojawia się nazwisko Zbigniewa Młynarskiego - pseudonim „Kret”. Mówi on o nieudanej, a podjętej przez AK, próbie wysadzenia muru na ulicy Bonifraterskiej. Uczestniczył w niej osobiście. Mina (jedyna posiadana przez żołnierzy z getta, odpalona po drugiej stronie muru, dokładnie w chwili, gdy AK zamierzało uczynić to samo) zamiast rozsadzić mur, wybuchła na ulicy i rozszarpała żydowskich chłopców. Ci (z ramienia AK) uprzednio mieli umieścić ładunek wybuchowy na murze, ale zostali „zestrzeleni” przez Niemców. W dodatku nieopodal (na Miłej) spalono chłopca, który poszedł upewnić się o odsieczy AK .

Jednym z rozmówców autorki jest też Henryk Grabowski. W czasie wojny ukrywał w swoim mieszkaniu Żydów przybyłych z Wilna oraz przechowywał broń. Grabowski sięga pamięcią do czasów znajomości z Mordechajem Anielewiczem, którego żartobliwie nazywał „Mordką”. Mówi o nim następująco: „To przecież chłopak od nas, z dołu, z Powiśla. W jednej ferajnie byliśmy, na rozróbkę, na skoki, na mordobicie z chłopcami z Woli albo z Górnego Mokotowa to zawsze razem się szło.” Grabowski, w młodości harcerz, jako delegat w Wilnie organizował Żydów do walki. W czasie okupacji posiadał budkę ze słoniną i mięsem (pseudonim „Słoniniarz”), a potem - już po wojnie - był właścicielem warsztatu samochodowego i taksówki, pracował też w transporcie.

Z sentymentem wspomina i opowiada historię Jurka Wilnera - swojego przyjaciela. Poznali się w Kolonii Wileńskiej, gdzie Jurka „przechowywały” siostry z klasztoru dominikanek Był ulubieńcem siostry przełożonej. To ona nazwała go Jurek, bo naprawdę miał na imię Arie. Na pamiątkę zostawił jej poetyckie zapiski :

„A za dzień -
już się nie spotkamy
A za tydzień -
już nie pozdrowimy się
A za miesiąc -
już się zapomnimy
A za rok - już się nie poznamy (...)”

W Polsce „opiekował się” nim Heniek „Słoniniarz”. Razem organizowali broń dla getta. Wszelkie „zdobycze” przechowywali w zakonie Karmelitanek. Wilner był przedstawicielem ŻOB - u po aryjskiej stronie. Przekazywał poza mury getta informacje z zamkniętej dzielnicy. W marcu 1943 roku aresztowało go Gestapo. Według umowy miał milczeć przez trzy dni, nim zacznie „się łamać” i wydawać „współpracowników.” Podobno długo wytrzymywał wszystkie tortury i nie zdradził , lecz czas jego „wytrzymałości” jest kwestią sporną. Niektórzy z jego bliskich znajomych mówią o miesiącu, Grabowski o dwóch tygodniach, Marek Edelman o tygodniu.

Cudowną ucieczkę z obozu na Grochowie zorganizował mu pan Henryk: „Dowiedział się, że Jurek jest w obozie na Grochowie, zakradł się przez bagna i zabrał do siebie do domu.” W domu Grabowskich kurowali go wszyscy w nadziei jego rychłego powrotu do zdrowia, a kiedy to istotnie nastąpiło, Jurek zdecydował się wrócić do getta: „Pan Grabowski powiedział: „Jurek, po co ci to, ja cię wywiezę na wieś...” A Jurek - że musi wracać. A pan Grabowski, że dobrze go schowa i nikt do końca wojny go nie znajdzie. A Jurek - że musi wracać.”

Wrócił, i według wszelkich relacji, to on dał bojowcom sygnał do popełnienia zbiorowego samobójstwa 8 maja 1943 roku w bunkrze na Miłej 18. Sytuacja wydała mu się tak tragiczna, że nie dostrzegał innych rozwiązań: „Wobec beznadziejnego położenia, by nie wpaść żywcem w ręce Niemców, Arie Wilner wezwał bojowców do popełnienia samobójstwa.”

Po śmierci Jurka wysłannikiem ŻOB - u po aryjskiej stronie został Antek - Icchak Cukierman. Słynny „Wacław” mówi, że jego towarzystwo raczej go krepowało, bo miał w zwyczaju nosić ze sobą torbę granatów i zachodziła obawa eksplozji cennego ładunku.

We fragmencie pojawiają się nieścisłości nie tylko w sprawie „odporności” na tortury Jurka Wilnera, ale trudny do ustalenia jest fakt, czy w trakcie powstania nad gettem powiewały sztandary: biało - czerwony i niebiesko - biały. (według Edelmana nie było wówczas odpowiedniej tkaniny na ten cel). Polemikę na ten temat toczą zebrane u mecenasa Wolińskiego osobistości: sam mecenas, Marek Edelman, doktor Teodozja Goliborska, która przybyła aż z Australii, pan Młynarski „Kret” i Henryk „Słoniniarz”. Poruszają też kwestię dotacji zagranicznych na broń dla getta oraz rozprawiają o konieczności „likwidacji” niektórych agentów (czasem wyroki wykonywano za szybko - przyznaje Woliński), ale wszystko w tonie żartobliwym, ponieważ: „Jakie to ma dzisiaj znaczenie” - kończy autorka słowami swojego rozmówcy.

Fragment 14

Marek Edelman wyjaśnia, w jaki sposób udało mu się przeżyć czas getta. Dwa razy cudem uniknął śmierci: za pierwszym celował do niego Niemiec, najprawdopodobniej cierpiący na astygmatyzm, za drugim ocalał dzięki znajomemu, który „zdjął” go z wozu dostarczającego codzienny „kontyngent” na Umschlagplatz.



Ten fragment to pomysł samego Edelmana: „Musimy coś jeszcze dopisać - powiada. Dlaczego żyje.” Pomysłodawca nie wspomina „numerków na życie”, ani możliwości śmierci w walce. Zapytany (już po akcji powstańczej) przez żołnierza, czy jest Żydem i jakim sposobem przeżył, poczuł się nieswojo: „ (...) czy przypadkiem nie przeżył na czyjś koszt, a skoro nie - to dlaczego właściwie przeżył.” Stara się to jakoś wytłumaczyć, mówiąc bardziej o przypadku, nie o ingerencji „siły wyższej”. Raz, gdy przedostawał się w okolice Nowolipek, by poinformować „swoich ludzi” o umierającej nieopodal Ince- lekarce, która podała dzieciom cyjanek i sama zażyła truciznę, dostrzegł go niemiecki żołnierz. Celował w niego kilkanaście razy, ale przypuszczalna wada wzroku - astygmatyzm (zaburzenie widzenia) sprawiła, że niecelnie. Przeżył.

Innym razem siedział już na wozie w towarzystwie żydowskiego policjanta, Niemca i woźnicy. Zagarnięto go przypadkiem, z ulicy, bo akurat zabrakło ludzi do „kontyngentu” - codziennego dziesięciotysięcznego transportu. Mijali wozem okolice Nowolipek i Edelman zauważył swojego znajomego. To był Mietek Dąb (policjant), który właśnie wracał z pracy. Krzyknął, że został złapany, na co Mietek zareagował natychmiastowo. Podbiegł do policjanta i wytłumaczył, że to jego brat. Edelmana uwolniono. Przeżył. Rozmówca wspomina również wizytę w domu Mietka. Jego ojciec narzekał, że syn nie pobiera żadnych opłat za te „cudowne ocalenia”, a na wzmiankę o Bogu zareagował ironicznie i ze sceptyzmem: „Ty nie widzisz, że Boga już dawno tu nie ma? A jeżeli nawet jest - staruszek zniżył głos - to on jest po ICH stronie.” Zabrano go nazajutrz: „Mietek nie zdążył go zdjąć z wozu (...)”.

Fragment 15

W danym fragmencie po raz pierwszy pojawia się nazwisko Profesora - Jana Molla, z którym pracował Marek Edelman. Ponownie wyjaśniany jest sens pracy lekarza. Edelman stwierdza, że nigdy nie wie, czy jego gra z Bogiem będzie zwycięstwem człowieka nad chwilową nieuwagą Najwyższego, czy da się jeszcze na moment „osłonić świeczkę”. Istnieją przypadki śmierci (śmierć brata Marysi Sawickiej, Elżbiety Chętkowskiej i młodziutkiej Elżuni), które dowodzą, że Bóg jest nieprzewidywalny i, że to On, podejmuje ostateczne decyzje.



Fragment rozpoczyna krótka charakterystyka medyczna ludzkiego serca. Serce człowieka wykonuje cztery tysiące dwieście uderzeń na godzinę, wedle obliczeń w ciągu doby przetłacza siedem tysięcy litrów krwi, czyli pięć ton...W zasadzie jest mechanizmem jak każdy inny i „(...) jak wszystkie mechanizmy ma właściwości szczególne: posiada duże rezerwy wydajności pracy, a zużycie materiałowe jest w nim niewielkie, ponieważ potrafi regenerować zużyte części, czyli przeprowadzać remont na bieżąco.”

Takich informacji udziela autorce inżynier Sejdak - konstruktor „sztucznego serca”. Wynalazek inżyniera potrafi zastąpić podczas operacji żywe serce. Jest wtedy niezwykle przydatny. Inżynier ma w planach budowę jeszcze innej „sercowej” aparatury, która ma jak zwykle zwiększać szanse przeżycia oraz dawać nadzieję i „osłaniać świeczkę”.

Czasami nadzieje mogą okazać się płonne, bo On, czyli Bóg bywa nieprzewidywalny i „potrafi zadać cios w najmniej spodziewanym momencie.” Na dowód tego Krall przywołuje kilka przykładów, nie tylko z dziedziny medycyny np. brat Marysi Sawickiej (ze „Skry”) - Stefan w wieku siedemnastu lat otrzymał swój pierwszy rewolwer, po raz pierwszy był też na „akcji” (w grupie osłaniającej powstańców podczas przeprawy kanałami). Szczęśliwy zbiegł na dół do cukierni, wtedy wszedł tam Niemiec i spostrzegł broń w kieszeni Stefana. Wyprowadził chłopaka z cukierni i zastrzelił.

Bóg w swoich wyrokach wydaje się być czasami ironiczny, a nawet złośliwy. Okazał się taki w przypadku Rudnego, kiedy to brakowało sióstr instrumentariuszek, gasła żarówka w rentgenie, zamknięto blok operacyjny i na dodatek Profesor - Jan Moll (w tym fragmencie po raz pierwszy pojawia się jego nazwisko) nie mógł podjąć ostatecznej decyzji, o ryzykownej operacji w stanie zawału (odradzały to wszystkie publikacje medyczne). Ostatecznie, wbrew wszelkim kaprysom losu, Rudny przeżył.

Ponownie pojawia się postać Zbigniewa Młynarskiego „Kreta”, któremu powyższe przypadki relacjonuje autorka. Młynarski za czas swojej świetności uważa lata okupacji, kiedy to, mimo mikrej postury, mógł się wykazać w działaniach bojowych:

„Jako mężczyzna niepozorny jestem, sześćdziesiąt kilo i metr sześćdziesiąt trzy, a przecież odważniejszy byłem od tych wszystkich po metr osiemdziesiąt.”

Lubi też wspominać okres powojenny, gdy jako prezes spółdzielni kuśnierskiej musiał podejmować szybkie, męskie decyzje.Dlatego dokładnie rozumie Edelmana, jego precyzję i szybkość działania w wyścigu z Bogiem.

Nie zawsze jednak udaje się „przechytrzyć” Boga. Takim niespodziewanym ciosem ze strony Najwyższego były dla Marka Edelmana dwa przypadki śmierci. Pierwszy - to koleżanka z pracy - doktor Elżbieta Chętkowska, której nowotwór złośliwy zniszczył pamięć, przez co prawdopodobnie połknęła trującą dawkę glimitu. Drugi - to córka Zygmunta Frydrycha, młodziutka i piękna samobójczyni Elżunia. W każdym wypadku na pomoc było za późno. Żadnej z kobiet Edelman nie mógł się przysłużyć jako lekarz: „Tak więc nigdy do końca nie wiesz, kto kogo podszedł.”

Reporterka wspomina, że jej rozmówca był po wojnie w okolicach Hajfy na pogrzebie znajomej z getta Celiny - Cywii Lubetkin.

Cywia Lubetkin - współzałożycielka ŻOB-u, uczestniczka powstania w getcie warszawskim w 1943 roku. W sierpniu 1944 roku wraz z grupą ocalałych członków ŻOB - u walczyła w powstaniu warszawskim. Po wojnie wyjechała do Izraela, gdzie wraz z Icchakiem Cukiermanem założyła kibuc - związek, wspólnotę Bojowników Getta.

Spotkał tam Maszę - koleżankę, z którą wspólnie uciekali kanałami. Masza do dziś słyszy krzyk chłopca spalonego na Miłej.

Edelman jako lekarz nigdy nie jest pewien, czy zwycięży w zmaganiach z Bogiem, ale satysfakcjonuje go każde ocalone życie, tak jak wtedy, gdy „wychwytywał” jednostki z tłumu. Ocalając innych, sam ocalał i w ocalaniu widzi swoje powołanie, w nieustannej grze z Bogiem i ze śmiercią.

Pozostaje jedynym ocalonym spośród czterystu tysięcy. Pozornie ta proporcja wydaje mu się to śmieszna, nieracjonalna, „Ale każde życie stanowi dla każdego całe sto procent, więc może ma to jakiś sens.”





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zdążyć przed Panem Bogiem streszczenie, Lektury matura
streszczenie zdążyć przed panem bogiem, Streszczenia
Zdążyć przed Panem Bogiem streszcz, Opracowania do matury
zdazyc przed panem bogiem streszczenie
Streszczenia lektur, Zdążyć przed Panem Bogiem, Zdążyć przed Panem Bogiem - Hanna Krall
Streszczenie Zdążyć przed Panem Bogiem
Zdążyć przed Panem Bogiem
ZDĄŻYĆ PRZED PANEM BOGIEM
Zdążyć przed panem Bogiem (6)
Zdążyć przed Panem Bogiem
Zdążyć przed Panem Bogiem2, język polski
Interpretacja tytułu Zdążyć przed Panem Bogiem
Krall [Zdążyć Przed Panem Bogiem ]
zdazyc przed panem bogiem, Język polski
Zdążyć przed Panem Bogiem, Różne do szkoły
Hann Krall Zdążyć przed panem Bogiem opracowanie
ZDĄŻYĆ PRZED PANEM BOGIEM, Szkolne, Język polski Technikum Liceum kl.2, Wiersze, wiersze
Zdążyć przed Panem Bogiem

więcej podobnych podstron