Tytuł: "ZDARZENIA NA BRYGU BANBURY"
Autor: Witold Gombrowicz
Wiosną 1930 roku zdecydowałem się odbyć podróż morską - ze względów osobistych - zdrowotnych i wypoczynkowych. Chodziło głównie o to, że sytuacja moja na kontynencie europejskim stawała się z każdym dniem przykrzej-sza i bardziej niewyraźna. Zwróciłem się wiec listownie do znajomego armatora Mr Cecila Burnett z Birmingham z prośbą, aby umieścił mię na którym z licznych swoich okrętów - i zaraz otrzymałem krótką odpowiedź telegraficzną: ,JBere-nice Brighton 17 kwietnia, godz. punkt 9-a". Ale w Brighton, w porcie, tyle stało zakotwiczonych żaglowców i parostatków, pakunki zaś tak utrudniały swobodę ruchów, że spóźniłem się o niespełna 15 minut, a marynarze i tragarze zaczęli wołać gorączkowo, jak to zawsze - tam, tam, prędzej, jeszcze ją pan dogoni - prędzej, prędzej - niech się pan śpieszy! Jeszcze ją pan złapie! Dogoniłem Berenice motorówką, lecz już bez pakunków. Spuszczono drabinkę sznurową, po której, nie zdążywszy w pośpiechu przeczytać nazwy wymalowanej wielkimi literami po lewej stronie kadłuba, wydrapa-łem się na pokład.
Był to duży bryg trzymasztowy, pojemności co najmniej 4000 ton - a jak wywnioskowałem z układu żagli oraz bu-
dowy burkszryptu, płynął do Yalparaiso z ładunkiem szprotów i śledzi. Kapitan Clarke, suchy wilk morski o zaczerwienionych od wiatru policzkach, rzekł z prostotą: - Witam na Banbury'm, sir.
Pierwszy oficer zgodził się za niewielką opłatą odstąpić mi swojej -kajuty. Ale wkrótce morze zaczęło się wzdymać i napadła mię morska choroba z siłą, o jakiej dotychczas nigdy nie słyszałem. Oddałem morzu wszystko, co miałem do oddania, i jęczałem, będąc próżny jak pusta butelka i nie mogąc zadośćuczynić żądaniom żywiołu, który domagał się jeszcze, jeszcze... W udręce fizycznej i moralnej, z powodu nieznośnej czczości, pożarłem kołdrę, poduszkę i roletę - ale żadna z tych rzeczy nie pozostała we mnie dłużej nad sekundę. Pożarłem jeszcze pościel i bieliznę pierwszego oficera, którą miał w kuferku, znaczoną literami B. B. S. - lecz i to było w mym wnętrzu gościem jedynie. Jęki przeniknęły przez ścianę kajuty kapitana, który ulitował się nade mną i kazał wytoczyć beczkę śledzi oraz beczkę szprotów. Dopiero pod wieczór trzeciego dnia, po zużyciu 3/4 baryłki śledzi i połowy szprotów, przyszedłem jako tako do siebie i ustał ruch pomp oczyszczających statek.
Mijaliśmy północno-zachodnie brzegi Portugalii. Banbury dryfował z przeciętną szybkością 11 węzłów, pod przychylnym beidewindem. Marynarze szorowali pokład. Patrzyłem na uciekającą skalistą ziemię Europy. Żegnaj, Europo! Czułem się pusty, aseptyczny i lekki, tylko w gardle piekło. Żegnaj, Europo! Wyciągnąłem chusteczkę z kieszeni i machnąłem parę razy - na co mały człowieczek stojący w górskim wąwozie również odpowiedział machnięciem. Statek szedł szparko, woda bulgotała u dziobu i za rufą, a jak okiem sięgnąć wyrastały pieniste bałwany.
Majtkowie, którzy szorowali dotąd przedni pomost, zaczęli teraz szorować tylny - schylone ich plecy zbliżały się do mnie i musiałem się usunąć. Kapitan ukazał się przez chwilę na mostku kapitańskim i podniósł zwilżony palec, by zbadać natężenie wiatru. Tego samego dnia pod wieczór zdarzył się ciekawy, jakby ostrzegawczy wypadek, pozostający w pewnym
bliżej nie ustalonym związku z moją niedawną chorobą - oto jeden z marynarzy, niejaki Dick Harties ze środkowej Kaledonii, połknął przez nieuwagę koniec cienkiej liny zwisającej z bezanmasztu. Wskutek, jak sądzę, robaczkowej działalności przewodu pokarmowego jął gwałtownie wciągać w siebie linę - i zanim się spostrzeżono, wyjechał po niej aż do szczytu jak górski wagonik, z szeroko otwartą, przerażającą gębą. Robaczkowa natura przewodu okazała się tak silna, że nie było sposobu ściągnąć go na dół; daremnie po dwóch majtków uczepiło się każdej z jego nóg. Po długich naradach dopiero pierwszy oficer, nazwiskiem Smith, wpadł na pomysł zastosowania środków womitalnych - lecz tu znów powstało pytanie - jak wprowadzić środek do przełyku, całkowicie wypełnionego liną? Wreszcie, po dłuższych jeszcze niż poprzednie naradach, poprzestano na działaniu przez oczy i nos na wyobraźnię. Na rozkaz oficera jeden z majtków wdrapał się na maszt i przedstawił pacjentowi na talerzu garść uciętych szczurzych ogonów. Nieszczęśliwy patrzył na nie wybałuszonymi oczami - lecz kiedy dołączono do ogonów mały widelczyk, przypomniał mu się nagle makaron włoski jeszcze z lat dziecinnych - i zjechał na pokład tak prędko, że omal nie połamał sobie nóg. Wypadek ten powinien był mnie zastanowić, jako, powtarzam, pozostający w pewnej analogii z moją chorobą - nie było to właściwie to samo, ale jednak obie przypadłości polegały na nudzeniu, z tą różnicą, że jego przypadłość miała charakter chłonny, dośrodkowy, a moja wręcz przeciwnie - odśrodkowy. Zachodziła tu opaczna tożsamość, podobnie jak w lustrze - prawe ucho wypada po lewej stronie, choć twarz jest ta sama. Poza tym ogony szczurze również skłaniały do zastanowienia. Jednakże na razie nie poświęciłem temu dość uwagi - jak również temu, że okręt i grzbiety marynarzy nie były mi tak obce, jak by należało, zważywszy krótki mój pobyt na statku.
Nazajutrz zapytałem przy lunchu kapitana Clarkego i porucznika Smitha o statek i horoskopy dalszej podróży.
- Statek jest dobry - odparł ufnie kapitan pykając 114 z fajki.
- Doskonały! - potwierdził sarkastycznie porucznik Smith.
- A choćby i nie był doskonały! - rzeki kapitan mierząc władczo dumnym spojrzeniem roztocz wód. - Choćby i nie był doskonały! Przypuśćmy, że jest gdzie szpara!
- Właśnie - rzekł pierwszy oficer spoglądając na mnie zaczepnie. - Choćby i nie był doskonały. Kto się boi zmoknąć, może w każdej chwili - opuścić okręt. Bardzo prosimy! - ukazał fale. - Zmokła kura! Do ciężkiej, jasnej, to jest te... do ja...
- Panie Smith - rzekł kapitan dłubiąc palcem w uchu - rozkaż pan, by załoga zawołała trzykrotnie: Niech żyje kapitan Clarke, hip, hip, hurra! - Płynęliśmy dalej. Pogoda dopisywała. Bonbury torował sobie drogę równo na pełnym kli-wrze pośród jednostajnego falowania. Na horyzoncie ukazała się krowa morska. Marynarze szorowali teraz do czysta mosiężne okucia burty. Dozorował ich drugi oficer, a kapitan wyglądał przez okno kajuty, z wykałaczką w zębach-
Minęło w ten sposób kilka dni, w ciągu których rozejrzałem się po statku. Okręt był stary, mocno nadżarty przez szczury, które w ogromnych ilościach pieniły się pod pokładem - miał miejscami zupełnie wyjedzone boki, to znów rufa, jak na złość, pełna była szczurzych bobków. W ogóle przypominał dawne fregaty hiszpańskie. Nadmiar szczurów bynajmniej mię nie zachwycił - te gryzonie mają niemiłe obyczaje, tłusty ogon ich jest tak długi, spiczasty koniec tak daleko, że tracą poczucie łączności jego z resztą ciała, skutkiem czego wciąż podlegają nieznośnemu złudzeniu, że wloką za sobą smakowity kawał mięsa zupełnie obcy i w sam raz do pożarcia. To czyni je bardzo nerwowymi. Czasem wpijają zęby w ogon, skręcając się z piskiem, jak oszalałe z żądzy i z okropnego bólu. Układ olinowania, rozmieszczenie take-lunku, zarówno jak konstrukcja babortu wcale nie zyskały mej aprobaty - a kiedy zobaczyłem kształt, rozmiar i barwę otworów rur wentylacyjnych, odszedłem do kajuty z oznakami wielkiego niezadowolenia i zabawiłem w niej aż do wieczora.
115
^^ P°mijam stoi^^ 2 - CZySta ^2na(tm)ą <*«« statku nie się zgolą, że zalewają brudną wodą część poprzed-oczyszczoną. Ale za każdym razem, gdy odrywałem wzrok
T(tm)81'6111 na bryg> uderzał mnie widok nieocze-tak na przykład ujrzałem czterech majtków, siejących na pokładzie ze skrzyżowanymi nogami i wpatrzonych we własne St0py. Kiedy indziej zobaczyłem
ce T whieczorami zaś doiatywały
P° catych godzinach wyrazy: i morskie ptaki żerują za okrętem.
Ugromna czystość panowała na statku, bez przerwy prawie stosowano wode i mydlo. Gdy pr2echodziłem obok ma.
me P?dn°sili °C2U ~ Prawnie, tym gorliwiej się nad pracą, tak iż widziałem jedynie zgięte w ka-grzbiety. Natomiast miałem niejasne wrażenie, że ile-5^23111 Slę W kontemplacji horyzontu, majtkowie za-t°Za?(tm)y> 'eśli ma się rozumieć w pobliżu nie ma z oficerów - "3 iądzie widywałem uiicznych stró.
się nie ^ °dstawiali "^ * sikawki> 8^ nikt w doem Kapitan z Porucznikiem przeważnie grają ° tCŻ siadłszy naprzeciwko siebie za stołem 2 1897 ^ku - gdyż nawigacja przy wietrze nie nastręcza żadnych trudoż nie wszystko na brygu idzie jak po maśle.
^ Zanadt° ** Sie> ^ Pochodzę obok, wydają si? zestrachane, a wielkie chamskie łapy,
Zaia P°d S°ba> Zb^ łatwo Puchn^ kładź e w , SZy Smitha wał^ai^ego się na po-
K 8)?b°ką Ufn°ść ' wiar?> że zał°ga fi*w*«rv bez ^ątku z zacnych i dzielnych chłopców.
«/ T, l trzyn>amj sir - odparł porucznik, pokazując w żylaste, ręce mały świderek i połykając przekleństwa, które mnozyty mu SIę m końcu języka _ T ^ a
Najtrudnie,, to żeby me kopnąc którego w ^^ _ pan wi.
riego tol ^^ PS"' kr"' ~ a gdybym k°pnął jed-nego, to musiałbym dla równości pokopać wszystkich bez
wyjątku, a to byłoby głupie, głupie do zara... to jest te... - Rozłożył bezradnie ręce. Zdumiewające poczucie własnej bezsiły wobec nadzwyczajnej idiotyczności faktu uderzyło go jak obuchem w głowę. Okręt posuwa się, ale monotonnie, fala bieży za falą. Na mostku kapitańskim dojrzałem blady ognik fajeczki - kapitan przechadzał się w gumowym płaszczu, tam i z powrotem.
- Panie - rzekł - czy pan wie, co znaczy być panem życia i śmierci? Hallo, Smith, chodź no pan tutaj, spójrz no pan - ha, ha...
- Ha, ha... - zaśmiał się Smith spoglądając na mnie przekrwionymi oczkami - pana i mama... Do piór... to jest te...
-- Papa i mama - powtórzył kapitan trzęsąc ramionami z tłumionego śmiechu - a tu właśnie nie ma papy i mamy! Tu jest bryg, panie - bryg na morzu! Z dala od konsulatów!
- Na babkę babki - zaklął Smith z uciechą. - Tu nie ma pierniczków ani ciasteczek, ani do chol... chciałem powiedzieć, że te... dyscyplina i koniec. Karność i kwita - ee... Za mor...
- No, no, dosyć już, dosyć, panie Smith. Pan Zantman jest ostatecznie pasażerem... Ale swoją drogą nie zawadziłoby pokazać mu, czym jest kapitan na morzu, co znaczy to słowo ogromne, złożone z samych zachcianek. Hi, hi, pan Zantman pewnie wyobraża sobie kapitana w czapce z galonami i w czyściutkich białych zaprasowanych pantalonach, jak jest wymalowane na pocztówkach. Wymyśl pan co dobrego, panie Smith.
Zastanowił się, pyknął parę razy z fajki.
- Każę, co? Jeśli każę skakać, to będą skakali - rzekł. - Jutro i pojutrze.
- To już było - mruknął Smith.
- Każę - co, panie Smith? Każę co obciąć - każę obciąć ucho...
- Można - rzekł Smith - ale to diablo delikatna operacja... to jest... hm... Potem. Kłopot. 117
- Więc każę - co? Wszystko mogę kazać! Do króć-set diabłów - ja jestem kapitanem! Te diabły poczują to - zawołaj pan którego z marynarzy.
- Marynarze wszyscy już czują to - rzekł Smith po chwili, nie kwapiąc się - wypluł na dłoń gumę, przypatrzył się jej dobrze i wsunął z powrotem do ust.
- Wybierz pan takiego, który czuje najmniej - niecierpliwił się kapitan Clarke. - Prędzej - chcę pokazać panu Zantmanowi... Wymyśl pan coś, panie Smith. Pan jest dosyć ograniczony. Przypomnij pan sobie ziemię Baffina i fokę.
- Ja już nie wiem co - rzekł Smith, spoglądając tępo mętnymi źrenicami amatora ginu. - Wszystko zużyte. Wszyscy już zużyci, zmięci, zaświ... to jest... te...
- Głupiec z pana - zżymał się kapitan. - Prędzej - prędzej - potrzebuję, aby ktoś mnie uczuł. Czasem czuję zwątpienie. Czasem ogarnia mię zwątpienie.
W tej chwili niepotrzebnie poruszyłem się - ale zaświerz-biała mię pięta, a jest to u mnie wrodzone, że zawsze wtedy świerzbi, kiedy nie potrzeba.
- Może by użyć pana Zantmana - mruknął Smith, przypatrując mi się z nie tajoną złośliwością.
- A wie pan, to niezły pomysł - zawołał kapitan. - Użyjemy pana Zantmana. Jest jeszcze świeży. Jeszcze nie poczuł mnie dotąd - najlepiej poczuje mnie na własnej skórze... Racja - to będzie najprościej.
- Jeśli kapitan rozkaże - rzekł Smith, i ujął mię ciepło za rękę i ścisnął jak w kleszczach (zupełnie tak samo ujął mię raz na lądzie jeden sierżant - z początku ciepło, a potem bardzo mocno) - to zmajstrujemy wielką wędkę, wbijemy na haczyk pana Zantmana i złowimy na tę przynętę wielką rybę głębinową. Ryba połknie pana Zantmana, a my rozpłatamy jej brzuch i wyciągniemy go jeszcze żywego, jak Jona-sza. To będzie szpas. Ba, ba, pamięta pan, panie kapitanie, nie takie hece wyprawialiśmy w Zatoce Karaibskiej - tam było dopiero - ho, ho... 118 - Głupiś pan - powtórzył kapitan. - To są ot - ba-
nialuki. Co on w ten sposób poczuje? Nic nie poczuje. Poza tym jest pasażerem... hm... Tylko bez brutalności, Smith, bez brutalności. Głupiś pan - wrzasnął - milcz pan! Ja już mam potąd pańskich szpasów i kawałów, prawdę mówiąc, rzygam nimi! Nie ma w nich sensu za grosz. Ja potrzebuję, żeby poczuł, żeby poczuł kapitana Clarke, poczuł bez listka figowego i bez żadnych dodatków, jak go Pan Bóg stworzył. Pluję na białe, zaprasowane spodnie i kapitańską czapkę z galonami! Ja chcę rozebrać się, chcę być goły - rozumiesz pan! - goły i włochaty! A czy pan Zantman po tym całym pańskim idiotycznym Jonaszu pozna mnie, mnie, Clarkego,
gdy się rozbiorę?!
- My tu nie potrzebujemy się krępować - zamamrotał Smith ustami pełnymi gumy. - Nie ma pensjonarek. Ani
konsulatów!
- Nie pozna mnie - rzekł kapitan z namysłem - ale jeśli nie pozwolę mu zapinać podwiązki? Jeśli nie pozwolę zapinać podwiązki, Smith, i będzie chodził z opadającą skarpetką? Cóż wtedy? Do pioruna! Wtenczas pozna mnie, wtenczas będzie wiedział, kto jestem, bo łydka jest włochata! Do diabła! Te szczury lądowe ze swoimi białymi portkami i pocztówkami biało-niebieskimi zapominają, że kapitańska łydka jest włochata. Prędzej, panie Zantman, słyszał pan? Prędzej!
Żywiej, panie!
- Prędzej, panie! - powtórzył Smith i ścisnął mi rękę.
- Tak to lubię - rzekł kapitan spokojniej po chwili. - Widzę, że z panem można trafić do ładu, panie Zantman, choć nie ma pan kołyszącego się chodu. Mieliśmy tu dwa lata temu jednego szczura lądowego - beznadziejnie zakutego. Trzeba było wyprosić go ze statku prosto do wody, gdyż kiedy kazałem mu - głupstwo - podnieść kołnierz od marynarki, kwiczał jak zarzynane prosię, a my, żeglarze, wie pan, nie lubimy kwiczołów.
- Myślę, że już teraz dosyć - rzekłem, gdy Clarke odszedł, zostawiając mię samego z porucznikiem. - Myślę, że teraz można by już zapiąć skarpetkę - dodałem poufale, chcąc załatwić rzecz polubownie, tonem pochlebnym i poro- 119
zumiewawczym dyskretnej tolerancji dla niewybrednych dziwactw kapitana. - Co? - rzekł na to Smith, odstępując ode mnie na dystans ramienia. - Co? Co pan sobie myśli? Nie radzę panu - nie radzę panu nawet, jak pan będzie sam w kajucie. A to co - huknął groźnie, aż dostałem gęsiej skórki. - Niech no pan nie będzie zbyt dowcipny! Do chol... zssr... - Zmieszałem się i zaczerwieniony po same uszy bąkałem tylko: - Ależ nie, nie, nie... ja tylko tak sobie... Ta, ta... gdzieżby? Nic podobnego! - zupełnie jak raz w tramwaju i jak raz na majówce...
Płyniemy dalej, pogoda cudowna, niebo przejrzyste, gdzieniegdzie wśród srebrzystych i szmaragdowych fal pojawia się rają lub piła, chmara rekinów ugania się za rufą, małe rybki latają nad wodą, ale też okręt posuwa się coraz wolniej, jakby zastanawiając się, czy na dobre nie stanąć - a załoga pod nadzorem niezmordowanego drugiego oficera, po omyciu nawietrznej strony brygu, zwraca się ze ścierkami ku podwietrz-nej. Drugi oficer jest młodzieńcem lat dwudziestu kilku, płowym, pilnym, bez wyrazu i nie dopuszczanym do poufałości. W zasadzie istnieje on tylko pro forma, na to, aby istniał pierwszy oficer. Kapitan i Smith spędzają prawie całe dnie w kajucie, gdyż morze jest spokojne. Przechadzając się po pokładzie widuję ich przez okienko, siedzących za stpłem i celujących w coś małymi gałeczkami jakiejś substancji - prawdopodobnie chleba. Wydaje się, że nuda dosyć silnie dolega - niekiedy kłócą się strasznie i wymyślają sobie, a pewnie sami nie wiedzą o co. Mieszają też cocktaile, z likierów Bolsa i przyprawiają whisky korzeniami imbiru. Od czasu do czasu załoga na dany sygnał zaczyna skandować: "Ryby i morskie ptaki żerują za okrętem". Ostatnio spostrzegłem, że maryna-narze wykonują dziwaczne ruchy tułowiem, mianowicie, pochyleni nad ścierką, znienacka opierają się na rękach, wyprężają nogi i zginają plecy, podobnie jak to czynią niektóre ziemne glisty.
Nie proszę jednak nikogo o wyjaśnienia. Zakwalifikowałem
to po prostu jako "oryginalny sposób spędzenia czasu".
120 Prawdę powiedziawszy unikam w ogóle rozmów, ponieważ
uważam, że linia grot-rei niepotrzebnie skręca się w literę S. Na literę S zaczyna się jedno słowo, które sam wymyśliłem, a którego wolałbym nie znać. Nie tylko zresztą ona - poza tym są na okręcie inne nieprzyjemne kształty i rysy; jest on cały spękany od gorąca. Nie ja więc zacząłem rozmowę ze Smithem - ale właśnie Smith podszedł do mnie, gdy stałem oparty o burtę, i prosto z mostu zapytał, czy nie znam jakich dobrych gier karcianych, w kości, albo innych - lub też, czy nie mam do rozwiązania jakich zagadek?
Pierwsze - drugie Ojcze, Matko, A zaś trzecie na ostatku.
- Przedtem graliśmy w domino, w durnia, w chlusta i w klipę i śpiewaliśmy na przemiany stare kuplety z operetek. Potem przeglądaliśmy kalendarz hodowli koni. Przez kilka ostatnich dni - rzekł szczerze, połykając luźne przekleństwa - rzucaliśmy gałkami z chleba w pierońskiego małego robaczka, którego wyciągnęliśmy spod szafy. Ale to nam się przejadło. Potem (ponieważ zawsze siadujemy naprzeciwko za stołem) zaczęliśmy fiksować się, pan wie? - wpatrywać się w siebie - kto dłużej wytrzyma. Jak zaczęliśmy wpatrywać się w siebie, tak zaczęliśmy kłuć się szpilkami - kto dłużej wytrzyma. Teraz ciężko nam przestać, a kłujemy się coraz mocniej. Kapitan - ciach i ja - ciach, raz za razem. Może pan by co wymyślił - może pan zna co dobrego, panie Zantman? Jestem już cały pokłuty.
Zapomniałem się i rzekłem nieopatrznie: - To stąd pochodzi, że stworzyliście rodzaj zaklętego koła i nie ma żadnego bocznego spustu. Szpilka wymaga poduszeczki - weźcie poduszeczkę od szpilki i połóżcie ją na stole pomiędzy sobą. Smith otworzył usta i spojrzał na mnie z szacunkiem. - Do krr... Ależ panie Zantman! - myśmy pana mieli za fryca, a pan jest, jak widzę, starym żeglarzem. Pan ma doświadczenie!
- Ależ broń Boże! Zapewniam pana... To zupełnie przypadkiem... Co też pan, panie Smith? Bo pogniewam się na pana. Daję słowo honoru, że pierwszy raz jestem na morzu! - wyjąkałem okropnie zawstydzony.
5 Bakaka]
- Pan jest diabelnym starym żeglarzem! - powtórzył porucznik, składając mi pokłon. - Ba, ba, panie! Niech pan nie udaje Greka! Musiał pan żeglować do woli po tych przeklętych bajorach, po Czerwonym i Żółtym, i po Ochockim, i po Sargaskim, i po Chińskim, i po Arabskim. - Pan nie żeglował? Ba, panie, pan ma węch starego wilka morskiego, pan wchodzi od razu, jak mówią, w sam środek kwestii. Po-duszeczka - rzeczywiście! To najlepsza rada! Gdy położymy poduszeczkę, zaraz przestaniemy się ciachać.
- Przepraszam pana, ale przypomniałem sobie, że zostawiłem w kajucie zapaloną maszynkę spirytusową, kawa gotowa wykipieć - przepraszam pana, panie Smith.
Około 4-ej po południu widziałem igraszki pelikanów z rybami głębinowymi. Nadleciały dwa z południowego zachodu i jęły krążyć nad okrętem. Pelikany są to ptaki duże, śnieżnobiałe, z wielkim podgardlem i o dziobie metrowej długości, niesłychanie ostrym. Oczywiście nie mogą marzyć, by zdołały pożreć nim rekina albo wieloryba, ale korci ich absolutna przewaga nad olbrzymami morskimi, polegająca na tym, że rekiny ani wieloryby nie umieją fruwać. Korci ich i nie daje spokoju. Dlatego nadlatują cicho i - pac - zagłębiają ostry jak sztylet dziób w grzbiet ryby głębinowej, która uchodzi pod wodę albo miota się, usiłując wyskoczyć i pogonić za pelikanem w niedostępny powietrzny żywioł. Majtkowie przerwali pracę, by się pogapić, czym ściągnęli na siebie okropne przekleństwa Smitha.
- Łajdaki - wydzierał się przed zbitą i milczącą gromadą - wielmożni panowie! Wielmożni panowie! Thompson! - ty jesteś najgorszy, ja mam na ciebie oko, ty bydlę, Thompson! Ja z tobą pogadam dziś wieczór! Ja z tobą - Thompson - pogadam - dziś wieczór - zobaczysz.
Potem zaczął mi się zwierzać, co do załogi, że to stare wygi, wyjadacze, wycirusy, pozbierane ze wszystkich portów, których trzeba trzymać mocno za mordę. - Oni tylko myślą, jak się wykręcić od roboty i leżeć do góry brzuchem. Jest ' tam na przykład niejaki Thompson, ten jest najgorszy. 722 - Najgorszy?
- Thompson? To pijawka. Niech pan zauważy jego usta - układają się zawsze w ryjek, jak do ssania. Maskuje się, pracuje jak każdy, ale powiedziałem sobie, że mu pokażę przy najbliższej sposobności i pokażę mu dziś wieczór. Przysiadzie ze strachu, gdy mu pokażę.
- Usta - rzekłem pojednawczo - to pewnie dlatego, że jest ssakiem. Każdy jest ssakiem. Należymy do rodziny ssaków.
Wyraziłem delikatnie wątpliwość co do ruchów tułowia, oglądania nóg i recytacji: - Ryby i morskie ptaki żerują za okrętem. - Wypowiedziałem się ostrożnie za pewnym umiarem i zaznaczyłem, niby mimochodem, że jednak co za dużo, to niezdrowo. Na to Smith odpowiedział, że sądzi, iż ja, stary żeglarz, kpię sobie z niego. Nie takie rzeczy dzieją się przecież na wodach wschodnioazjatyckich z Chińczykami. Albo na linii Port Aden - Pernambuco, gdzie używają stale roztopionej stearyny. Ruchy tułowiem zmierzają do wyrobienia giętkości kręgosłupa, wpatrywanie się w nogi jest karą za brak należytej czystości - kto ma brudne nogi, ten musi wpatrywać się w nie pełną godzinę. Co zaś do wersetu: - Ryby i morskie ptaki żerują za okrętem - to brzmi on jak wzór kaligraficzny i w istocie chodzi o to, by wypisać go w mózgach marynarzy perłowym rondem.
- Taki bryg, jak ten, idzie sam bez niczyjej pomocy, chyba że jest sztorm. Marynarze nie mogą przecież szorować bez przerwy tego krr... prr... pokładu, wyszorowaliby go do cna. A karność musi być zachowana, te łajdaki muszą być trzymane w ryzach, kapitan wiec wybrał to raczej niż cośkolwiek innego.
- A, raczej to niż cośkolwiek innego.
- O, kapitan jest także starym doświadczonym żeglarzem, wilkiem morskim co się zowie. Pan powinien się z nim lepiej zaznajomić, panie Zantman, na pewno panowie mieliby sobie niejedno do powiedzenia.
- Stary mówił mi niejednokrotnie... - ciągnął poufale Smith. - Panie Smith, jakie są obowiązki kapitana na statku: musi on wymyślać, bo inaczej wszystko by się wściekło z nu- ^ 23
dów. Pan, panie Smith, musi wymyślać gębą, a ja muszę wymyślać głową, i to jest cala między nami różnica. A teraz co ja mam wymyślać, panie Smith? Przecież, do zarazy, nie możemy bawić się w piłeczkę, panie Smith. Przecież, do choroby, nie jesteśmy dziećmi, panie Smith, w krótkich majteczkach.
- Hem, hem - zatem zabawa w piłkę jest dziecinna, a te hem, hem... nogi ... nie - rzekłem, pokasłując.
- Pewnie - odparł chełpliwie - nogi - nie, bo któż z nas nie ma odcisków? - a przy tym podtrzymują karność w załodze. Oni muszą spełniać wszystko bez gadania. Tak samo szpilka - jak Boga!... to było zupełnie wściekłe - szalone - bałwańskie. Jak panu się to podoba, panie Zantman? Ba, ba! Pan, z pańskim doświadczeniem, nie może nie przyznać racji. Tak jest zawsze i wszędzie. Bez tego pozdychalibyśmy z nudów.
Oblizał palec i wystawił na wiatr.
- Tym bardziej że wiatr ustaje i zagraża, zdaje się, cisza morska. Do cięż... parr... jasn... dół... To zawsze tak. Pan zna przysłowie - woda i nuda to żywioł żeglarza.
Pod wieczór widziałem tłuste flądry oraz rozróżniłem głowę rekina młota na jakie 3, 4 cale pod powierzchnią.
Kapitan Clarke ukazał się na mostku kapitańskim i zaczął na mnie kiwać. Widocznie Smith musiał naplotkować o po-duszeczce i jakobym był starym żeglarzem - gdyż kapitan odnosi się do mnie obecnie zgoła inaczej niż poprzednio, a nawet sprawia wrażenie, jakby chciał mnie wysondować. Widocznie myśli, że ja wiem coś, czego on nie wie, lub że umiem się tak jakoś urządzić, że mi mniej dolega. Gdy wdrapałem się na mostek, Clarke rzekł:
- Nuda, panie. Morska nuda.
- Hm - odparłem.
- Niemiła rzecz - nuda. Co? Niemiła. Nudno. Nie
wiadomo co.
- Można wytrzymać - powiedziałem. - Nie tak znów
nudno. Jest woda - ryby... 124 - Ba, panie, Smith mi mówił - rzekł kankan łaskawie,
trącając mnie łokciem. - Pan tam na pewno ma swoje sposoby na nudę, to panu nie nudno. Jakbym wiedział. Ta po-duszeczka, ho, ho. Tylko pan nie chce ich udzielić, skąpiec z pana... hę... hę... pan wszystko chowa dla siebie.
- Ależ nic podobnego. Bo pogniewam się na pana, panie kapitanie. Smith coś nabajdurzył.
- No, no, bez urazy! Chciałem tylko zaznaczyć, że z panem można pogadać, panie Zantman, nie jak z byle szczurem lądowym - i niepotrzebnie pan się kryje przed nami - nie rozumiem, co panu zależy... No, ale wolna wola.
Byłem w bardzo niemiłym i trudnym położeniu i kręciłem uważnie guzik od marynarki, gdyż Clarke miał żyłę na skroni, wyraźnie odznaczającą się na tle wyłysiałych kątów czoła. Nagle zmarkotniał i zaczął drapać się za uchem.
- Nuda - powrócił znów do swego, kopiąc coś nogami - nuda. Podpisałem kontrakt z towarzystwem i muszę kursować Birmingham-Yalparaiso, tam i z powrotem. Co jest, do cholery? Na lądzie nudno - tramwaje, bary - nuda lądowa wypycha na morze. A na morzu co? Już pan ruszył - już pan wypłynął pod pełnym żaglem - już ginie brzeg - już pan się rozkołysał - już pieni się szlak za rufą - a tu naraz nuda, co? Morska nuda.
- Natura stoi na zawadzie - mruknąłem chrząkając. -
Natura jest taka.
- Jak to? - rzekł Clarke.
- Natura nie lubi - mruknąłem - nie lubi.
- Najlepsza na nudę jest fajka-przyjaciółka - rzekł sentymentalnie. - Whisky także jest dobra - obgryzanie paznokci - zażywanie tabaki... Jeśli kto ma dziurę w zębie, wiercenie językiem. Jeśli zaswedzi, można się drapać - wie pan, w Mukdenie wchodzę do klubu, 4-ch kapitanów przy lunchu, wszyscy podrapani do krwi, podrapani, jakby mieli wysypkę. A pan co, panie Zantman?
- Ja? - Ja czasem...
- Właśnie uważam, że pan wygląda świeżo i rumiano - rzekł z ciekawością kapitan. - Daję słowo - jakby pan nigdy nie puszczał maminej spódnicy. Jak pan to robi?
725
Ależ bo ja, panie kapitanie, rzeczywiście... Zapewniam
pana.
- Ha, ha, ha, ha, ha - roześmiał się przeciągle. - Ho, ho, ho, z pana filut, panie Zantman. No, ale ja nie zmuszam, skoro pan nie chce, ostatecznie niech i tak będzie, że pan pierwszy raz - ha, ha, ha... Przydałby się nam jaki sztormik, co ? - dodał, znów trącając mnie łokciem. - Wtedy, do cholery, przejechalibyśmy się porządnie, co? A tu wlecz się, człowieku - i jeszcze w dodatku wiatr ustaje. Skręcam się - nudno - diabli biorą - nie mogę wytrzy...
- To niezdrowo - rzekłem. - Bardzo niezdrowo. Złe myśli. Złe myśli przychodzą.
- Do zarazy - mruknął kapitan. - Spójrz pan na te maszty. Jak one głupio stoją. To głupie. A ja też stoję - głupio. Stoję ja i kieliszek. Powiedz pan, co można zrobić z kieliszkiem - potłuc go tylko, co? Tak też zrobiłem wczoraj wieczorem. Na tym zasr... brygu nic się nie dzieje od rana do wieczora. Gdy patrzę na tę poręcz - uderzył ręką - i widzę, że ona ciągle połyskuje tak głupio - to patrzę i chciałbym wyskoczyć ze skóry. - Zaczął się skarżyć boleśnie, przyciszonym głosem, że wszystko jest głupie - głupie. - Wszystko musi być wyczyszczone, każda rzecz na swoim miejscu, marynarze nic innego nie robią tylko szorują i czyszczą po całych dniach. Na statkach, jak pan wie, obowiązuje nadmierna, wprost przesadna czystość. Po cholerę? Albo te ryby latające... Powiedz pan tylko, dlaczego one tak głupio wyskakują z wody, o, niech pan spojrzy - ukazał mi jedną, która ostrym łukiem przeleciała nad pokładem - to też głupie, głupie jak nie wiem. Powiedz pan, dlaczego one to robią, co? Przecież nie mają skrzydeł.
Odpowiedziałem po namyśle, że zjawisko to należy przypisać specyficznym właściwościom tych oskrzelowatych, które umieją nadąć się do tego stopnia, że w pewnym momencie woda, nie mogąc wytrzymać nerwowo, wyrzuca je, ze strachu, aby nie pękły. Tak samo ropuchy ziemne nadymają się papierosem często do rozmiarów przerażających, lecz ziemia, gorsza pod 126 tym względem od wody, nie popuszcza, i dlatego pękają.
- Słowo daję! - zawołał kapitan z niezrozumiałym podnieceniem. - Ha, ha, ha! Racja! To, to! Ale z pana! Naturalnie - a to łajdaczki, no! Nadąć się, przestraszyć, a ta spietrana k...a woda boi się i wyrzuca - ha, ha! Boi się, do diabła - boja ma, boja ma! W mordę! W mordę i za mordę! - krzyczał zachwycony. Zdaje się, że słowa moje połechtały w nim jakąś żyłkę terrorystyczną. - Brawo, doskonale ! Że też mi nie przyszło do głowy. Ale z pana znawca. Z pana przyrodnik - dodał, nadymając się z lekka i patrząc na mnie z podziwem. - I pan mówi, że pan nie podróżował?
- Trochę się znam na przyrodzie - rzekłem - ale teoretycznie. - Zacząłem kaszleć, powiedziałem, że robi się chłodno, i wróciłem do kajuty, skąd nie wydalałem się przez cały dzień następny.
Tego (następnego) dnia znów zdarzył się ciekawy wypadek, którego jednak nie widziałem (gdyż byłem w kajucie). Wiadomo, że żarłacze są niesłychanie żarłoczne, stąd też ich nazwa - żarłacze. Otóż kuchcik okrętowy upuścił przypadkiem do wody wielki miedziany rondel i rondel - chaps - natychmiast zniknął w łakomej czeluści. Fakt ten dostarczył mu tyle przyjemności i tyle przedziwnej rozkoszy, że nie mógł się powstrzymać i wyrzucił jeszcze parę widelców, które zostały schwytane w lot, a potem zaczął wyrzucać wszystko, co miał pod ręką, a więc talerze, noże kuchenne i stołowe, filiżanki, własny zegarek kieszonkowy, kompas, barometr, trzymiesięczną pensję oraz komplet encyklopedii żeglarskiej. Smith przyłapał go w chwili, gdy odrywał półkę w całkowicie ogołoconej kajucie. Można sobie wyobrazić, co się działo. Chłopak tego samego wieczoru zachorował na malarię i, jak się zdaje, nie pokaże się więcej do końca podróży. Tak czy owak, jesteśmy pozbawieni przedmiotów pierwszej potrzeby i omlet musimy jeść wprost z patelni. Dowiedziawszy się o tym zdarzeniu, zmarszczyłem brwi i powiedziałem do siebie, ale dosyć głośno i mądrze, jakby mi zależało, aby ktoś słyszał: - Aha, no tak - to bardzo mądre. Bardzo dobrze pomyślane. Jest to znana w medycynie choroba, po- 727
legająca na pewnym zacietrzewieniu - jest to, wyrażając się naukowo, specyficzny tuman, zrodzony z pewnego nieopanowania - jest to pewna rozkosz czerpana z niedoskonałości zmysłów i z pomyłek instynktu zaślepionego zbytnią żarłocznością, niejakie, można by powiedzieć, urzeczenie automatyzmem, słowem choroba poniekąd automatyczna, wynikająca z zastosowania wielkich powszechnych sił ciążenia, wyrzutu i głodu do gry w ciuciubabkę. A przy tym - jak też przedmioty będą dolegały w brzuchu? - Po chwili jednak muskuły twarzy mi zelżały, ukazała się na niej okropna beznadziejna głupota i rzekłem ciszej: - O Boże! Dobrze, ale dlaczego tak głupio? Dlaczego tak głupio, jałowo, ciągle, bez przerwy, bez jednej chwili wypoczynku, dlaczego tak jakoś głupio-mą-drze i mądrze-glupio? Ktoś tu się mądrzy i ktoś wygłupia, o Boże, ześlij choć z pięć minut przerwy. - I pozwoliłem sobie dodać nawet: - Jestem jak w ciemnym lesie, gdzie cudaczne kształty drzew, upierzenie i jazgot ptaków wabią i śmieszą dziwną maskaradą, lecz z głębi dochodzi daleki ryk lwa, kłus bawołu i skradający się krok jaguara.
Banbury posuwa się coraz wolniej. Słonko przygrzewa coraz silniej, roztopiona smoła kapie z boków okrętu do morza, morze jest szafirowe, a woda, użyta do szorowania pokładu, paruje prosto w również szafirowe niebo. Kapitan Clarke ukazał się na mostku kapitańskim, oblizał palec i rzekł:
- Jakbym wiedział - bryza ustaje. A bardzo możliwe, że będziemy mieli wiatr przeciwny. Panie Smith - każ pan założyć boczny kliwer. Na tym szlaku zawsze tak - zawsze, czy do Yalparaiso, czy z Yalparaiso, wiatr przeciwny. I to się nazywa żegluga? To jest żegluga! To ma być żegluga! - wrze szczał ro zzłos zczony.
Stadko delfinów nie odstępuje rufy. Nie chcą one mięsa - jedynym ich marzeniem jest podrapać się trochę o ster 128 okrętu, gdyż cierpią strasznie wskutek wodnych wszy. Nie
zawsze trafia im się taka gratka - twardy przedmiot w bezkresie wód, o który można się potrzeć. Często tygodniami całymi płyną przez ocean w poszukiwaniu takiego przedmiotu. Nie wiedzą jednak tego, że okręt choć bardzo wolno, przecież posuwa się naprzód i wiecznie chybiają kant steru o parę cali. Nieszczęśliwe ryby, nie rozumiejąc przyczyny, wciąż powtarzają manewr bezskutecznie.
Na kawałku papieru zanotowałem co następuje: - "Uważam, że tego trochę za dużo. Delfiny chybiające kant steru, szczury gryzące własne ogony, marynarze, którzy wpatrują się we własne nogi i odginają zgięte grzbiety, pelikany kłujące grzbiety wielorybów, kapitan kłujący się szpilką z porucznikiem, wieloryby nie mogące wzlecieć nad wodę, ryby latające, które natomiast nadymają się tak dalece, iż woda, nie wytrzymując napięcia, wyrzuca je ze strachu w powietrze - to jest stanowczo zbyt monotonne. Przypuszczam, że można by od czasu do czasu pokazać coś innego. Gdybym wiedział, że tak będzie, nigdy bym nie wybierał się w podróż. Nie zawadziłoby trochę więcej taktu. Powtarzać wciąż w kółko jedno i to samo, to jest stawianie kropki nad i, zupełnie zbędne - jeszcze się kto domyśli".
"Widoki zresztą jak widoki, ale ze strony kapitana i Smitha zachodzi już rażący brak taktu, te nogi i te szelki niemożliwe, a gorzej jeszcze z rozmowami. Co mają znaczyć - przepraszam - te zwierzenia? «My żeglarze* - co znaczy «my żeglarze* ? Kto tu się chce «kołysać», co znaczy «pęd» i «po-żerczość», co znaczy «nuda» i to, że «ponosi»? Ja wcale nie jestem ciekawy. To było wyraźnie pite do mnie - to wszystko pijacy. To pijacy i ludzie o fatalnych skłonnościach, o zakład, kokainiści albo morfiniści, zepsuci doszczętnie gdzieś w jakimś Pernambuco. Nie będę więcej z nimi rozmawiał. Nie jestem żeglarzem i nie chcę mieć do czynienia z żeglarską «fantazją» kapitana i z jego marynarską «śmiałością». Postaram się oględnie (gdyż jednak skarpetka wciąż jest opuszczona) rozluźnić nasze stosunki. Również i Smitha z jego pomysłami i świderkiem osadzę na miejscu. To nie racja. że powiedziałem o poduszce albo o latającej rybie (czasem 129
oczywiście coś musi się wypsnąć, skoro nagabują), aby zaraz ogłaszać mię «starym żeglarzem» i wtajemniczać we wszystko, czy ja chcę czy nie chcę".
"Przyznam się, że wyobrażałem sobie życie na statku zupełnie inaczej. A to jakieś bajorko. Nie ma żadnego przewiewu. Liczyłem na słony zapach morza, przestrzeni etc., o ileż zdrowszy od lądowych zaduchów, a tu tymczasem, widzę, ciasno - ciasno, natrętnie i w dodatku jakieś małpowanie. Przede wszystkim nie ma za grosz taktu. Przedwczoraj, nie chcąc kontynuować dłużej rozmowy z Clarkiem, wróciłem do kajuty, ale jakiś duży robak, zdaje się skorpion, wylazł ze szpary w podłodze, przyglądał mi się czas jakiś, poruszając wąsikami, a potem ni stąd ni zowąd zwinął się w kłębek i zastrzyknąl sobie wszystek jad odwłoka - popełniając samobójstwo. Słyszałem, że jest to na porządku dziennym u tych błonkoskrzydłych. Ale dlaczego wybrał się z tym do mnie? Czy nie mógł załatwić się w szparze? Udałem, że nie widzę. Na lądzie też widuje się czasem psy albo konie, ale przecież jest większa dyskrecja i nikt nie będzie wyłaził specjalnie do kogoś, żeby mu pokazać".
"Obyśmy jak najprędzej dopłynęli do Yalparaiso. Czy tylko dopłyniemy do Yalparaiso? Nie wiem, może to zresztą jest normalne i przewidziane rozkładem jazdy - ja nie znam się na gwiazdozbiorach i nie umiem posługiwać się sekstan-sem ani kompasem, lecz jeśli konstelacja (jak się zdaje) jest nieprzychylna, a nawet małpio złośliwa jakaś, i weszliśmy w niedobry znak Barana albo Koziorożca, to zdaniem moim kapitan i Smith zanadto rzucają się i pozwalają sobie. Ja zawsze bałem się tej oficerskiej, marynarskiej fantazji, co to na nic nie zważać, tylko za mordę i po kawalersku - kawalerska fantazja i kawalerska jazda. Trzeba czasem przycichnąć - przeczekać. Trzeba wiedzieć, kiedy i co. Tu jest ciasno, zupełnie jak w pudełku i może wyniknąć jaki skandal, twarze marynarzy nie podobają mi się, choć widuję tylko ich grzbiety".
Napisawszy to, spaliłem czym prędzej papier nad świe-130 ca. Potem wziąłem kawałek papieru i dopisałem jeszcze. -
"Tak, twarze marynarzy nie podobają mi się, choć widuję tylko ich grzbiety. Grzbiety, oczywista rzecz, są potulne i ze-strachane, jak to zwykle grzbiety, ale wieczorami dochodzi mię przez podłogę kajuty spod pokładu jednostajne, natrętne brzęczenie, ni to szum rojowiska owadów. Szum ten pochodzi od marynarzy. A zatem Smith trzyma ich za mordę w dzień, ale nie w nocy. Czy chrapią? Czy mówią? A jeśli mówią, to o czym mogą mówić i czy przypadkiem nie zanadto plotkują, jak to się zdarza w czasie długich morskich podróży. Możliwe bowiem, że z nudów rozpowiadają sobie jakieś rozwlekłe, niestworzone historie, w których nie ma ani słowa prawdy. Smith wspomniał mi przecież - to są obieżyświaty, stare portowe wygi i na pewno tam niemało nasłuchali się w życiu. Znałem jednego takiego - opowiadał on zawsze z wielką uciechą, że w Tokio słyszał u fryzjera, jak pewien pan «bardzo porządnie ubrany, na pewno z wyższej sfery» przestrzegał manicurzystkę, «aby nie obcinała za krótko paznokci, gdyż nie będzie miał czym dłubać w nosie». Oto jest próbka ich stosunku do inteligencji. Oni tylko takie rzeczy umieją podchwycić - nic więcej. A gotowi gadać o tym - godzinami, wciąż z tym samym obrzydliwym szyderskim prześmiechem".
I ten papier spaliłem - jednakże nie znaczy to, abym nie wprowadził w czyn postanowień odnośnie do Clarkego i Smitha. Trzymałem się od nich z daleka, a kiedy widziałem ich na jednej stronie okrętu, przechodziłem na drugą. Gorzej było, nie przeczę, gdy jeden był po jednej, a drugi po drugiej stronie brygu. Tymczasem zerwała się morka, lecz zamiast dąć z boku lub z tyłu, jęła dmuchać lekko w sam dziób. Banbury nie cofał się, ale było to niewypowiedzianie drażniące - niewielkie fale pluskały mu w nos.
Na domiar okazało się, że Thompson rzeczywiście ma usta w ryjek - widząc to, nie mogłem się powstrzymać (wyrzucam sobie tę nieoględność) i zapytałem: - Thompson. Dlaczego to robicie? Przecież tak nie trzeba, Thompson. - Był to rosły, barczysty drab, z ogorzałą twarzą, włochatą piersią, kolczykami w uszach i z małą grzywką nad czołem - 131
732
zbyt małą w stosunku do całej postaci. Rozejrzał się, czy nikogo w pobliżu nie ma, przysunął się do mnie bardzo blisko i powiedział, wysuwając usta: - Ja lubię, sir.
- No, no, Thompson - rzekłem pośpiesznie. - Macie tu 5 szylingów na tytoń, Thompson. - Thompson zamknął łapę, w którą wsunąłem pieniądze i rzekł:
- To na nic się nie zda.
- Pewnie nudno wam na pokładzie, Thompson - rzekłem życzliwie.
- Oj nudno, nudno - jęknął Thompson - aż trudno wytrzymać, sir. Muszę chodzić spać o 9-ej jak grzeczne dzidzi, sir, a we dnie śpiewać piosenki. Kapitan i porucznik są zbyt surowi, sir. Nie mogę sobie użyć - nie mogę sobie wy-godzić - zdycham, sir. Dawniej byłem krwisty, czerwony jak ogień, dobrze się miałem, a teraz jestem blady i wycieńczony - diabli mię biorą, sir, marnuję się, sir.
Wyniosłem mu na miseczce trochę mleka, które wychłep-tał.
- To wam dobrze zrobi, Thompson. Mleko jest białe, to na czerwoność najlepsza rzecz - codziennie wystawię dla was taką miseczkę przed drzwiami kajuty. Mleko i dużo owoców. Tylko na miłość Boga, nie róbcież skandalu, Thompson. Postarajcie się wytrzymać do Yalparaiso. Okręt zwalnia, lecz kapitan mi mówił, że wkrótce powieje przychylna morka. Bardzo was proszę, tylko bez żadnych głupstw, Thompson, macie tu jeszcze 5 szylingów.
Stoimy wciąż pod 76° szer. geogr., o dobre 450 mil na południowy zachód od Wysp Kanaryjskich - nie widuje się jednak kanarków. Te złotopióre i małe ptaszki boją się widać nadmiernych odległości, wolą przeskakiwać z gałęzi na gałąź w plamistym gąszczu rozłożystych południowych drzew, gdzie świergot ich rozlega się znacznie głośniej niż na morzu. Nie są to ptaki morskie, lecz lądowe. Wiatr dmucha lekko, lecz stale, w sam dziób okrętu, drobne fale dają raz za razem drobne szczutki, na fiołkowym niebie przesuwają się gęsiego białe, pogodne obłoczki.
Widocznie Thompson opowiedział, że ja dałem mu parę
szylingów - gdyż po południu zaczepił mię na śródokręciu mat, wielki, astmatyczny, gruby mężczyzna o obwisłych, nalanych policzkach, wyłupiastym bladym, zmęczonym spojrzeniu. Skarżył się na nudę, powiedział, że ma brudne nogi - że to go bardzo męczy i prosił o parę szylingów. Kiedy skarciłem go ostro, odezwał się ciszej:
- Dobrze, dobrze. Życie już jest takie. Ja wiem. Mam 47 lat, a nigdy nie miałem czystych nóg - nigdy, nie dało się zrobić. Inni to mogą mieć czyste nogi, ale ja nie - nigdy - taki już mój psi los. Zawsze to to, to tamto wejdzie w paradę i nie można - a jak można, to się nie chce. Właściwie to ja chcę - ale mi się nie chce i - dodał niemrawo - znalazłem inne sposoby, tutaj - stuknął palcem w czoło z miną domyślną i spoglądając na mnie. Co prędzej dałem mu 5 szylingów na piwo i poradziłem, żeby przynajmniej pudrował sobie nogi - to praktyczniejsze, mniej zabiera czasu. Prosiłem, żeby nikomu o tym nie mówił, że ja daję pieniądze. Ale widocznie nie wytrzymał. Jeden z marynarzy, nie znany mi z nazwiska, szepnął niby do siebie, przechodząc w pobliżu i obejrzawszy się, czy nikt nie słucha:
- Nasturcje.
I temu dałem parę szylingów. Hm... Zaczynam się poważnie niepokoić, gdyż uważam, że załoga staje się zbyt nachalna. Nie upłynęło dwóch dni od rozmowy mojej z Thompsonem, a notatnik, w którym zapisuję codzienne wydatki, zaczernił się szeregiem nowych pozycji. Wyglądało to prawie tak, jak gdyby załoga znalazła jakieś moje wiersze pod poduszką, ale ja żadnych wierszy nie miałem, gdyż przecie wdrapałem się na Banbury z motorówki, bez żadnych pakunków.
Thompsonowi za lubię i ryjek 10 szyi. Matowi za nogi 5 szyi. N.N. za nasturcje 2 szył. Steevensowi za pewne pomidory oraz
pąkowie 5 szyi. Busterowi za nieśmiałość 5 szyi. 133
Dickowi za grządki uprawiane ręczną łopatką pośród wysokich łodyg trzcinowych l szył. 6 pens.
O'Brienowi za ogromne dojne krowy pasące się na łące pełnej okrągłych kamyczków 3 szyi. (Chciałem dać mniej, ale wiedział jeszcze o "Kluczyku")
O'Brienowi powtórnie za warząchew, z zaleceniem, żeby się hamował aż do Yalparaiso. (NB. On nie chce, mówi, że znowu wczoraj spłynął krwią. Za to znów 6 pens. dodatkowo)
Do przeniesienia- 31 szyi. 6 pens.
Rachunek powyższy opatrzyłem następującym komentarzem: "Płacę, bo moje. Gdyby nie było moje, nie płaciłbym. Niepotrzebnie zadawałem się z tym typem (Thompsonem), teraz wszyscy zaczepiają jeden przez drugiego. Nie ma gorszej rzeczy, jak wejść w kontakt z hołotą, która ględzi bezmyślnie, z głupim pochlebianiem się, byle ciągnąć pieniądze. Na pewno między sobą wyśmiewają się, że udało im się naciągnąć pasażera i te same słowa powtarzają w sposób wulgarny - rycząc ze śmiechu i trzymając się za brzuchy. Ciekawe jednak, skąd wpadli na nie. Już to trzeba przyznać, że na statku zachodzi rażący brak dyskrecji i pod tym względem mógłbym mieć pretensje nie tylko do majtków, ale i do rur okrętowych, które wyprawiają dziwne jakieś zawijasy, również moje. Oni małpują i przekręcają, a z każdej rzeczy robią zaraz brudy albo głupotę, tak że trzeba się rumienić".
"Sytuacja wymaga ogromnego taktu. Kapitan ma za dużo żeglarskiej fantazji, a Smith umie ciepło ścisnąć za rękę - aż miło. Mogą każdej chwili wyrzucić za burtę. Wyjeżdżając zapomniałem o absolutnej władzy kapitana, a to ważny punkt, o którym nie należało zapominać. Zapomniałem też, że na 134 morzu są sami mężczyźni (nie mówię o wielkich pasażerskich
parostatkach). To wszystko mężczyźni i skarpetka była na czasie. Co do załogi, to składa się ona ze starych wyjadaczy, starszych jeszcze niż myślałem, i trzeba z nimi bardzo poli-tykować, bo dla nich nie ma nic świętego, oni są jak bursze niemieccy albo jak żołnierze w koszarach. To widać po nich. Dobrze, że Smith trzyma ich za mordę. Dziś, stojąc na dziobie, zobaczyłem nieznane zwierzę wielkości i kształtu mrów-kojada, które wysunęło wąski jak taśma i długi język i usiłowało polizać nim kawałek drzewa, pływający w odległości paru metrów - poszedłem wiec na rufę, ale tam znowu roiło się od ostryg - a te ślimaki połykane są żywcem i zdychają odarte ze skorup w ciemnej jamie żołądka. Nikt nie może być bardziej od nich pożarty żywcem i niczego się tak nie boją jak cytryny. (Bać się cytryny!) Odwróciłem się tedy od morza i spojrzałem na pokład, ale tu znów jeden z majtków położył szczotkę, podniósł nogę i podrapał się w piętę, zupełnie jak mały piesek, który załatwia się pod krzakiem. Skończyło się na tym, że ponownie zamknąłem się w kajucie na parę godzin, pod pozorem wilgoci. Zachodzi potrzeba ogromnego taktu, nie można się niczemu dziwić, nie można okazywać zdziwienia, zdziwienie byłoby zupełnie nie na miejscu, gdyż wszystko jest takie - wszystko jest takie, a ja nie mam żadnej podstawy do zdziwienia i jeśli wyrzucą mię za burtę, to wylecę bez zdziwienia - zdziwienie w tych warunkach byłoby bez wątpienia ogromną niewłaściwością, rażącym nietaktem. W każdym razie trzeba być oględnym i unikać scysji, poruszać się bardzo ostrożnie, gdyż nuda ciśnie, a słońce przypieka. Obyśmy, obyśmy dopłynęli do Yalparaiso - niestety wiatr dmucha na przekór".
- "Porządek, karność i czystość na tym statku to cienka błonka, która lada chwila może prysnąć i ma się ku temu".
Po napisaniu papier spaliłem. Wkrótce okazało się, że obawy moje były uzasadnione - i źle zrobiłem, rozdając pieniądze marynarzom, gdyż wpłynęło to na nich judzące i rozzuchwala j ąco. Bierze się pieniądze, a potem - dalejże, już z pieniędzmi w kieszeni! (Kiedyś, już dawno, rozdawałem w ten sam sposób karmelki i z nie lepszym skutkiem). - 135
Któregoś dnia, spacerując po rufie, spostrzegłem na deskach pokładu ludzkie oko. Było zupełnie pusto, tylko przy sterze marynarz żuł gumę, cały pokład zalany był podzwrotnikowym słońcem i pocięty ukośnie niebieskawą siatką cieniów olinowania fok-masztu. Zapytałem sternika:
- Czyje to oko? Wzruszył ramionami.
- Nie wiem, sir.
- Czy komu wypadło, czy też zostało wyjęte?
- Nie widziałem, sir. Leży tutaj od rana. Byłbym podniósł i schował do pudełka, ale nie wolno mi odchodzić od
steru.
- Tam pod burtą - rzekłem - leży drugie oko. Ale inne. Innego człowieka. Niech Barnes pozbiera je, jak będzie odchodził od steru.
- Słucham, sir.
Podjąłem przerwany spacer zastanawiając się, czy powiadomić kapitana i Srnitha, który ukazał się na schodkach przedniego luku.
- Tam na pokładzie leży ludzkie oko.
- Zainteresował się żywo. - Do kr... ro... Gdzie? Czy
do pary?
- Czy pan myśli, .panie poruczniku, że komu wypadło,
czy też że zostało wyjęte?
Usłyszeliśmy glos kapitana z górnego pomostu:
- Czy co się stało, panie Smith? Dlaczego pan zaklął?
- Te... chr... przekl... - odparł ze złością Smith - te... bar... prr... zaczynają się bawić w oczko.
- Czy pan chce przez to powiedzieć - zapytałem - że marynarze z nudów wymyślili taką zabawę, że jeden drugiemu znienacka stara się wybić oko - tak mniej więcej, jak cłiłopcy w szkole podstawiają sobie nogi?
Z góry rozległ się głos kapitana:
- Nie zapomnij pan, panie Smith, by niezależnie od kary sprawca zjadł wybite oko. Tego chcą zwyczaje żeglugi.
- Diabli - zaklął porucznik. - Jak raz zaczęli, to już ł 36 nie będzie spokoju. Na wodach południowego Pacyfiku stra-
ciliśmy w ten sposób w czasie ciszy morskiej 3/4 oczu całej załogi. Boją się tego jak wszystkich diabłów, ale jak raz zaczną, nie mogą się powstrzymać. Już ja im sprawię - a, a, wielmożni panowie - popamiętają mnie, popamiętają mnie wielmożni paaa... aaa... paa...
- To raczej coś jak łechtanie - rzekłem. - Chłopiec w szkole panicznie się boi łechtania i dlatego też nie może się powstrzymać od połechtania swego towarzysza, wtenczas tamten jego znów zaczyna łechtać i rozpoczyna się ogólne łechtanie.
- Już ja ich połechcę - zamamrotał Smith, pieniąc się i gwałtownie macając po kieszeniach. Dodałem tylko smutno i prawie boleśnie: - Przepraszam. To słabo przytwierdzony organ, kulka wsadzona w dołek człowieka, nic więcej.
Poszedłem do siebie, położyłem się na łóżku i napisałem palcem na ścianie kajuty: - Ładna sprawa. - Teraz Smith ich połechce, a potem znowu oni połechcą Smitha. To dużo gorzej niż myślałem. To niby jednostajnie i głupio, ale coraz doraźnie) i ciaśniej - to już osobiste zaczepki - to niebezpieczne. Jestem jak jagnię pomiędzy wilkami, jak osioł w jaskini lwów. Trzeba jednak będzie rozmówić się poważnie z Clarkiem.
Sposobność do rozmowy nadarzyła się jeszcze tego samego wieczoru na mostku kapitańskim. Clarke stał oparty o poręcz i konferował z porucznikiem, a obaj mieli bardzo zafrasowane i zirytowane miny. Widocznie naradzali się nad sytuacją, gdyż dosłyszałem, jak Clarke mówił: - Tak, ale jeżeli tak dalej pójdzie, to może zabraknąć oczu. Coś ich musiało podjudzić - coś musiało ośmielić tę bandę - sami nigdy by nie zaczynali. Teraz nie będzie spokoju.
- Kto ich podjudził?! - wrzeszczał wpadając w gniew.
Morze było przezroczyste - zachodzące słońce nie zdążyło jeszcze skryć się za horyzontem, a już ciemność z ogromną szybkością spowijała wody. Na niebie ukazały się bociany w corocznej wędrówce z północnej Szkocji do wschodnich brzegów Brazylii. Te swojskie ptaki są w największym kłopocie wówczas, gdy w porze odlotu pisklęta ich nie są jesz- 137
kim to samo w głowie. Zachciewa się nie wiadomo czego, a ja przeszkadzam - ja zawadzam, nieprawdaż? - moja skromność zawadza. Dlatego wszystko tu naokoło podlizuje się lub grozi, podgląda i przedrzeźnia, dlatego nieustanne zaczepki i ciągle jedna i ta sama myśl - ach, jedna i ta sama myśl!
- Co? - rzekł kapitan rozdziawiając gębę. - Nieprzyzwoite, mówisz pan? Nieskromne? Ależ z pana... Chodź pan, napijemy się, mam koniaczek prima - krzyknął podniecony. Byłem bardzo rozgoryczony zachowaniem się kapitana, gdyż poczerwieniał, a małe żeglarskie oczki błyszczały mu jak ogarki, zorientowałem się, że powiedziałem w ferworze za dużo i zawstydzony, prędko odszedłem.
odrzekłem-
\ skromność.
Wiatr dmie ostro, wąskie poszarpane chmurki gnają górą - maszty i te z lin, które są stalowe, jęczą, mewy walczą z prądem, który znosi je ku nawietrznej, a na pokładzie rozbrzmiewają tęskne, żałosne nawoływania, pieśni... Powiedziałem przecie, że wiem, na czym się skończy - i dlatego nie dziwię -- się, widząc coś jak początek końca. Powiedziałem nawet, rna, zdaje się, że jak przyłączą się do tego baby, będzie gorzej. Wiec proszę: marynarze, szorując bom-bloki, zawodzą:
- Hej, hej, kochać mię chciej!
A z rufy odpowiada im dziki i namiętny odzew tych, któ-
tam pozostali przy kubłach i szczotkach:
- Ucałuj - ucałuj!
Nie należało mówić o kobietach. Nie należało poruszać ego tematu. Ściany mają uszy.
DO Dziób okrętu nurza się w wielkich, wełnistych grzywa-zach, zapada się i wznosi, ale nie cofa się na krok, pomimo e morka wieje wprost z przodu w tył. Śpiewy załogi nie ustają.
• Vstem crmith zapowiedział wprawdzie marynarzom, że jeśli nie za-
zapytai- _ ^-Q piątego, ^yłoby tyrzestaną, to on sprawi, że będą zmuszeni połknąć te słowa
__ odrze skromny, wszyspolkną je - ale stare wygi, starzy wyjadacze, umieją sobie 139
Gdybym nie by^ ^^ __ «(tm)m
poradzić. Zamiast śpiewać jawnie miłosne pieśni, kładą całą duszę w zwykłe marynarskie zawołania i na jedno wychodzi. Aż wstyd. Podając linę wołają na wiatr: - zaplataj, zaplataj ! - Pochylając się nad szczotką i kubłem: - myj, szoruj - czyść, polewaj! - żywiołowo, z'całym utęsknieniem. Tego już Smith nie może im zabronić, gdyż prawo żeglugi zezwala marynarzom na marynarskie okrzyki. Naokoło statku krąży wściekle olbrzymi samiec wielorybi, tryskając fontannami wody powyżej głównego masztu, rekiny skuliły się ze strachu, a pies morski wyprowadził swe potomstwo na falę - cala rodzina gapi się na okręt.
Jakież widowisko dajemy z siebie - ileż upokorzenia i śmieszności, dobrze chociaż, że nie ma nikogo ze znajomych. Właściwie wszystkiemu winna lekkomyślność Smitha: wszystko dlatego, że wczoraj nad ranem Smith z nudów kazał założyć na kotwicę kawał solonego mięsa i na tę przynętę złowiono wielką samicę wieloryba. Załoga zbiegła się wyciągać olbrzymią rybę i przypatrywać się jej przedśmiertnym tanom na pokładzie. Przybiegł i Smith - momentalnie wybuchnął najbrudniejszymi słowy: - Wyrzucić mi natychmiast to ścierwo, tę padlinę, tę górę łoju do niczego niepodobną - patrzeć nie mogę na ten wzdęty kadłub! Ale już było za późno. Marynarze przyglądali się raczej z pieszczotą, a Thompson rzekł, przeciągając się:
- Hej, hej...
Wieloryb, jak wiadomo jest ssakiem, dlatego też samica ssaka tak ich podnieciła - gdyby to była inna jaka ryba, zimnokrwista, nie podziałałaby wcale. Zwłaszcza Thompson, który też jest ssakiem, silnie zareagował. Smith znów wybuchnął szyderstwem i przekleństwami. - O! Jak cuchnie! Wstrętna! Nie znoszę jełkiego odoru. Musi być stara, już ja się znam na tym - musi mieć co najmniej 17 lat. - Niebaczny! 17 lat! Dla samicy wieloryba był to rzeczywiście wiek starczy, ale - 17 lat! Niepotrzebnie wspomniał o 17 latach. Majtkowie w milqzeniu zepchnęli olbrzymkę do wody, a w pół godziny potem już zaczęły się nostalgiczne, namiętne 140 zawodzenia, nieukój dziwnie drażniący nerwy.
Około południa ukazał się na mostku kapitan, rozejrzał się po spienionym morzu, skinął i rzekł:
- Okręt trzyma się pod wiatr z oślim uporem. Bardzo dobrze. Panie Smith! Niech pan wydzieli marynarzom po jednej stołowej łyżce tranu.
Marynarze, jak mogli, wykręcali się od tranu - nie chcieli psuć sobie marzeń - lecz Smith każdemu zaaplikował pełną łyżkę. Po tranie cokolwiek się uciszyło. Ale to są stare wygi, wycirusy wszystkich kątów świata, dość spojrzeć na nich - najedli się razowego chleba z solą, aby zagłuszyć smak tranu i znów zaczęli da capo, jeszcze gwałtowniej. Cała rzecz w tym, że od wyjazdu nie widzieli kobiety. - My - tak stawiają sprawę - my od wyjazdu nie widzieliśmy kobiety, więc tęsknota powstała w nas nagle z żywiołową siłą. Naturalnie cierpią od tęsknoty - ale to nie przeszkadza im rozbudzać ją w sobie wszelkimi sposobami, jeden judzi i roztęsknia drugiego, a tamten znów odwzajemnia się podwójną dawką i tak dalej. Cierpienia wieloryba-samca, który nie przestaje krążyć obłędnie i tryskać jak gejzer, są dla nich tylko zachętą i podnietą.
- On może tęsknić - myślą - a my nie możemy?
Cóż to za dranie! Co to za filuci, co to za kombinatorzy, aż przykro patrzeć i staram się jak najwięcej przebywać w kajucie. Wiedziałem wprawdzie, że to banda kombinatorów, ale nie myślałem, żeby aż do tego stopnia. Ponieważ Smith nie odstępuje ich, a z bocznej kieszeni wygląda koniec świderka, nie mogą ani śpiewać, ani nazywać rzeczy po imieniu - niechby który sobie pozwolił, zaraz Smith poprosiłby go do luku na słówko. - Ale trzeba widzieć, jak umieją roztęskniać się wszystkim, co im wpadnie w rękę. Ujmują pieszczotliwie szczotkę i spoglądają sobie wiernie w oczy. Albo, ciągnąc linę, gną się umyślnie, jak gałęzie leszczyny - jakby byli zupełnie młodymi chłopcami. Nie jestem w stanie spoglądać na to. Chciałbym dać mleka całej załodze, ale wiem, że nie zostałoby wypite. Miseczka Thompsona stoi nietknięta, choć podłożyłem pod nią nie jeden, a 2 szylingi. Pobiegłem na tył okrętu i napisałem palcem na ścianie babortu: 141
- Ba, ba! Matko święta! To są niewiarygodne łajdaki. Lecz co będzie ze mną? Kapitan rzekł surowo:
- Panie Smith - na noc zatkać szczelnie wszystkie otwory. Niech pan da każdemu jeszcze po jednej łyżce tranu i zabroni szeptów.
Kapitan i Smith wyglądają na poważnie zaniepokojonych, wiem nawet, że kapitan wykrzyczał ostro Smitha za jego lekkomyślność. Lecz pomimo zakazów, pomimo szumu morza i trzeszczenia brygu, zwykłe nocne brzęczenie i rojenie ozwało się przez podłogę kajuty ze wzmożoną siłą i znacznie wyraźniej niż poprzednich nocy. Nie mogłem wytrzymać. Niezdolny oprzeć się niewskazanej i fatalnej ciekawości, co mówią i jak pomiędzy sobą, przekonany zresztą, że w 80° o musi być o mnie mowa - wydłubałem otwór pomiędzy deskami i przyłożyłem ucho. Dźwięki buchnęły od razu wraz z zaduchem tytoniu i tranu, ale z początku, nie mogłem nic rozeznać. Przewracali się, stękali, jęczeli, przeklinając Smitha i tran, który ich męczył i przeszkadzał im - niektórzy śpiewali półgłosem, inni toczyli jakieś zmieszane, udręczone gawędy. Dopiero po chwili usłyszałem:
- Dziewki z Singapore. A potem:
- Dziewki z Madras...
- Dziewki z Mindoro...
- Z S. Paolo de Loamin...
Znów jęki, bolesne tarzanie się w tłustych objęciach tranu. Potem wybił się jeden głos:
- Byleby nie miały parchów.
- Nie mogą mieć parchów! Wiadomo! Potem znów - ciągle tak samo:
- Rącaka...
- Nóżka...
(Jakaż gra wyobraźni!)
Gwar wzmógł się, a po chwili znów rozległ się jeden głos:
- Ja byłem kochany. Nie dałem ani szylinga. Byłem ko-142 chany za darmo. Nie wzięła ani peseta.
l
Powstał hałas:
- Ale, ale! Za to pewnie dałeś kolczyki, albo korale na szyję!
- Kto nie mógł być kochany? - mruknął ociężałym, grubym głosem mat. - Tylko nie każdemu się chce. Żeby kochać, trzeba umyć nogi. Teraz, kiedy muszę myć nogi, nie mam kobiety, a kiedy mam kobietę, to nie potrzebuję myć nóg i tak w kółko. Pasażer dał mi za to 5 szylingów.
- To nie to - rzekł inny. - Wiadomo - każdy mógłby być kochany. Ale czasu nie ma. Czasu nie ma, bracia, powiadam - bo jak masz czas, to masz i forsę, a jak masz forsę, to idziesz do burdelu, gdzie bez miłości się załatwiasz. A jak nie masz forsy, to musisz siadać na okręt i zarabiać. To takie świństwo.
(Ileż w tym prawdy!)
I znów - goręcej jeszcze:
- Ząbki...
- Oczki...
(Ile namiętności! Ile żartu!)
- To nie to, bracia - rzekł Thompson, przewracając się, ponuro - nie to, bracia, tylko ta przeklęta reise-fieber. Jak mnie widzicie - niejedna leciała na mnie; w San Francisco, albo w Aden w niedzielę, idę ulicą, bielizna, bracia, suszy się na sznurach, a one zerkają...
- Kto by na ciebie nie zerkał - powiedział przymilnie chłopiec okrętowy. (Co? Jakaż bezczelność! Co prawda, ten chłopiec okrętowy nie podoba! mi się od pierwszego wejrzenia - wyłudził ode mnie ze 20 szylingów za "kokieterię", jak zaznaczyłem w notatniku).
- Przeklęty nasz los, powiadam - zamamrotał mat - przeklęty. Szorować i szorować! Mam już 50 lat - przeklęty los, powiadam.
- Bracia - powtórzył Thompson ponuro - ja wam mówię - to wszystko ta reise-fieber. To ta przeklęta świerz-biączka, co to korci, roznosi - wiecie - po kościach chodzi, spać nie daje, bracia! Ile razy byłem na kobiecie! Za każdym razem myślałem, że poniesie mnie, jak statek - przejadę 143
się, myślałem, ale gdzie tam - w miejscu stała. To coś mię rozpierało, ponosiło, mówię wam! Cholera! Leciałem do portu, by zdążyć na najpierwszy okręt i na morze - wszystko jedno - żeby rozkołysać się, jak należy, żeby się pobujać! To jest główna przyczyna. Kobiety, widzicie, udzielają wam reise-fieber.
- Dalekoś zajechał - roześmiał się któryś. - Od dwóch tygodni zrobiliśmy ze 30 węzłów.
- Ani się ruszy - zaklął któryś z kąta. - Morka odwróciła się.
- A choćby i ruszył, to co? - sarknął inny. - W Val-paraiso jest ta sama stara k..., co w Bombaju, tylko pod inną latarnią.
- Ja już nie wiem - rzekł mat przez nos niepewnie jęcząc - cały dzień tylko sprzątać, szorować, myć nogi. Dlaczego każą myć nogi, a nie pozwalają chociażby na jedną kobietę? Czy to umyślnie? Czy to zawsze tak?
Zaczął kląć ohydnie, wolno i z rozmysłem, dobierając wyrazów.
- Człowiek się marnuje - rzekł cienko chłopiec okrętowy - prawda, Thommy? O czym myślisz, Thommy?
- A pasażer karmi nas mleczkiem, jak szczeniaków! - wybuchnął ordynarnie Thompson. - Gdyby tak zmienić kurs o pół rumbu - wykręcić bokiem do wiatru - tobyśmy się przejechali, bracia! Zaraz by ruszyło. Tam na południe są podobno zupełnie nieznane wody i są tam podobno krowy morskie, wielkie jak góry, porosłe gajem, a w tych gajach - ho, ho...
(O, o! - Co to im się marzy! Jakieś spacery! Nie można pozwolić!)
- Są tam cudności - rzekł chłopiec.
- I cieplej - mruknął mat. - Słońce lepiej grzeje.
- Pod modrym niebem Argentyny, gdzie zmysły poją
cud dziewczyny. Zaśpiewajmy, bracia! Na tęsknotę śpiew
najlepsze lekarstwo, a tęsknotę każdy ma! - Popłynęła pieśń
cicha, zduszona, podobna do jęku. Pod modrym niebem
'44 Argentyny... Zatkałem szparę, położyłem się do łóżka i pró-
bowałem zasnąć, ale po chwili zerwałem się i wybiegiem na pokład, gdyż kajuta nasiąknęła odorem tranu i było duszno.
Niewątpliwie marynarze oddali się całą duszą tym nie kończącym się nigdy baśniom, marynarskim rojeniom o nieznanych wodach, cudach, dziwach tropikalnych, przygodach Sindbada-Żeglarza. Niewątpliwie jęli opowiadać te tysiąc razy słyszane historie o górach, gajach i skałach w stylu biblijnym Salomona - piersi jak stado baranków, włosy jak grzmiąca kaskada, oczy jak para jelonków. Wyobraźnia, niby zły pies spuszczony z łańcucha, szczerzyła zęby i warczała głucho, czając się po zakamarkach. Pokład stał pustką zupełną. Morze wzburzyło się przejmująco, morka dęła z podwójną siłą, na mrocznych wodach majaczył rozwścieczony kadłub wielorybi, niezmordowany w swoim ruchu dookolnym. Hm... po prawej ręce miałem Afrykę, po lewej - Amerykę; pośrodku nurzały się w odmętach jakieś rybki z gatunku małych kiełbi-ków. Te małe rybki tak panicznie boją się samotności, że nigdy inaczej nie wyruszają na morze, jak ławicami, po 10 tysięcy i więcej sztuk, a jeśli złowić jedną z nich i potrzymać nad wodą, to pozostałe wystawiają żałośnie pyski z fal i zdychają - podobnie jak owce!
- Dobrze - szepnąłem - że nie ma kobiet, bo gdyby choć jedna znalazła się na statku... brr... któż by mię ochronił. Ale na szczęście jesteśmy daleko i nie ma kobiety i nie może jej być - choćby nie wiem co, nie może, bo nie ma i oni nie mogą. Dzięki ci, Boże!
W tym momencie usłyszałem z tyłu, gdzieś z lewej strony, wyraźny dźwięk soczystego całusa. Obejrzałem się, sądząc, że to plaśniecie żagla - nikogo nie było - ale po chwili znów doszedł mię ten sam dźwięk z większą jeszcze wyrazistością. - Całus? Całus na okręcie? Jakim cudem, skoro nie ma kobiet? Chrząknąłem i przeszedłem wolno na podwietrzną, czyli na dziób. Tu znów usłyszałem ten sam, wielce niewłaściwy dźwięk, wyraźnie, jakby tuż nad moim lewym uchem. Postanowiłem natychmiast wrócić do kajuty. Ponieważ nie było kobiet, więc nie mogło być i całusów - a zatem nie powinienem słyszeć tego, czego nie ma. Jeżeli zaś rzeczywiście
zachodził jakikolwiek spisek, należało się wycofać. - Nie chcę się mieszać do niczego. Niech już oni sami...
Jednakowoż tuż przed drzwiami kajuty zatrzymałem się, słysząc za fok-masztem, nie dalej niż o trzy kroki, pieszczotliwy, cienki głos chłopca okrętowego.
- Thommy, Thommy - daj mi szalik, a pójdę z tobą do cyrku.
- Thompson - zawołałem - Thompson! Co wy robicie? Bójcie się Boga, Thompson, miejcie zastanowienie.
- Czego? - warknął Thompson, nie puszczając chłopca okrętowego, który tulił się do niego.
- Thompson, przecież to nie jest kobieta! Macie tu funt szterling, Thompson, funt szterling! Ja was proszę!
- Ale przypominam kobietę - zapiszczał chłopiec okrętowy. - Mam cienki głos, jak kobieta - a Thompson naraz bezczelnie wysunął kciuk wprost ku moim oczom - i przestali na mnie zważać. Udałem, że zapomniałem chusteczki do nosa, i szybko odszedłem. Ale koło przedniego luku ujrzałem naraz w cieniach nocy dwóch innych marynarzy idących pod rękę. Odwróciłem się wiec - znów dojrzałem dwóch innych marynarzy, w pobliżu kambuza, szepcących ze sobą. - To niemiłe - szepnąłem - że odtąd nie będę mógł patrzeć bez wstydu na dwóch marynarzy, a nawet może i na jednego marynarza. Będę musiał odwracać głowę. W każdym razie byłoby dobrze obudzić kapitana. Oni coś szepcą i porozumiewają się.
Ale Clarke nie spał. Ze zdziwieniem spostrzegłem błędny ognik jego fajeczki na mostku kapitańskim. Widocznie więc postanowił czuwać nad brygiem w nocy. Stał, patrząc z wielką uwagą na koniec zgiętego palca. Dobry kapitan - pomyślałem błagalnie - zacny kapitan, z pozoru trochę ekscentryczny, ale obowiązkowy i doświadczony, dzielny kapitan. On nie dopuści! On nie pozwoli! Zbliżyłem się i zaznaczyłem mimochodem w paru słowach - że na statku pojawiły się całusy, a załoga roi się na pokładzie i przewraca się na twardych posłaniach kasztelu. Poza tym marynarze chodzą żarem - i mówią 146 coś do siebie - nachylają się ku sobie i obejmują się.
- Co? Bunt załogi? - zawołał kapitan, budząc się z zamyślenia. - Panie Smith - każ pan mi dać mój hełm sztormowy! Bunt winien być ukarany według wszelkich praw morskich i żeglugi. Sprawcy zostaną zaszyci w worki, odczytam nad nimi z Ewangelii przepisany ustęp, po czym z kamieniem u szyi rzuceni zostaną w morze. Cała trudność polega na złowieniu ich w worki. Trzeba będzie na spodzie worków założyć przynętę.
(Co za głupota! W takiej chwili! Co jest w tym, że głupota nie odstępuje mię na krok? Straszne znużenie rozlało się po mnie jak oliwa).
- Jeżeli okręt płynie do Yalparaiso, to ja, jako kapitan okrętu, winienem dbać, aby okręt dopłynął do Yalparaiso. Muszę przestrzegać czystości, porządku. Czy nie tak? Panie Zantman - czy nie słuszne jest to rozumowanie?
Spojrzał na mnie z niesłychaną pychą, nadął się, oczy mu wyszły na wierzch, spurpurowiai, zeszkarłatniał tak okropnie, że cofnąłem się i zatkałem mimo woli uszy w obawie, że trzaśnie - i nagle poderwał się, przeleciał w powietrzu parę kroków i opadł. Co to było? Zupełnie jak latająca ryba. Po cóż mówiłem mu wtedy o niej. Widać niedobrze jest mówić, gdyż zasięg słów jest nieprzewidziany, a granica marzenia zaciera się... Boi się - wyrzęził tryumfalnie, opadając. - Boi się- k...a natura! W mordę! W mordę! Dalejże! Naprzód! Hurra! - zdawało się, że oszalał. - Niech pan spojrzy tu, panie Zantman - ukazał mi wielki i wskazujący palec prawej ręki - co pan widzi? Mały pajączek.
- Niech pan sobie wyobrazi - ciągnął, nadymając się znowu machinalnie i krzycząc mi do ucha, gdyż wiatr wzmagał się, ciężkie chmury skupiały się na północy, a fajka zgasła. - Znalazłem go przed chwilą tu, na mostku. Widziałem olbrzymią pajęczycę, do której skradał się ten mały pajączek. Do pioruna! O dwa kroki ode mnie. Trzeba było widzieć, jak ona, czarna, rozkraczona, nieruchoma czekała hipnotycz-nie. Jak Mane, Tekel, Fares, i jak on się prosił, żeby go nie pożarła. Skomlał, mówię panu! Co pan na to? Jak Boga kocham - pan miał rację, że tu naokoło wszystko używa sobie,
jak samo chce, a tylko ja, głupi... Ja, głupi! Co pan na to - co pan na tego pająka?
- Gorzej - szepnąłem, patrząc w bok ze drżeniem - że tak samo zupełnie węże postępują z małymi ptaszkami. Mam słaby umysł. Mam słaby umysł. Przez to zaciera się różnica pomiędzy rzeczami, a także między dobrem i złem.
Kapitan wytrzeszczył oczy. - Co? Panie Zantman? Racja! Małe ptaszki - węże, że też mi nie przyszło do głowy. Aż ciarki przechodzą. A to łajdaki, no! Wszystko się kombinuje, wszystko się parzy między sobą, pająki, ptaszki z wężami, marynarze, wszystko używa - a ja... Nawet tutaj na statku, pod nosem, a ja... Ba, a przecież w morzu są ryby, przecież u diabła ryby, ryby - są obojnakie! - ryczał - o tym nigdy nie pomyślałem! Do miliona siarczystych piorunów! Czy pan zastanowił się nad tym, że ryba obojnaka, mając w sobie wszystko, co potrzeba, dopiero musi używać?! A ja jeden mam stać - ja jeden mam sterczeć jak kołek?
- To małżeństwo - rzekłem ostrożnie, ponieważ wszystkie włosy stawały mi dęba na głowie i bałem się którego urazić. - To na pewno jest małżeństwo - w każdej rybie jest mężczyzna i kobieta i malutki ksiądz. - Po co wywoływać wilka z lasu? Po co znów tak głośno? Ale, ale, panie kapitanie - dodałem przechylając się przez poręcz - tam na pokładzie jest już nie kilku, a wielu marynarzy - zdaje się nawet, że wszyscy marynarze są razem, szepczą, obejmują się i idą tu - przepraszam, ja chyba wrócę do kajuty.
- A - rzekł kapitan zacierając ręce. - A! Idą tu? Bardzo dobrze. Panie Smith, do mnie, prędzej. Zawołaj pan drugiego oficera. Prędko. Idą tu? No, to potańczymy - i zanim zdołałem krzyknąć, gestem, obrażającym w najwyższym stopniu przystojność publiczną, wyciągnął z kieszeni cichy, niebieskawy browning.
Przyśpieszonym krokiem udałem się do kajuty, gdzie położyłem się do łóżka i co prędzej zasnąłem. Ale sny miałem niespokojne, a mianowicie, że wszyscy skupili się na pokładzie bardzo blisko, że nastąpiło pomieszanie, obejmowanie 148 się, ordynarne przewalanie, zduszone szepty, jęki, ohydne
przekleństwa i wyzwiska. Coś poczęło tłamsić się w okolicach mostku kapitańskiego, po czym przewaliło się na tył okrętu, ale nie byłem pewny, czy to bunt, gdyż nie słyszałem strzałów. Zdaje mi się także, jakoby doleciało mię we śnie kilkakrotnie moje nazwisko, wymówione przy akompaniamencie dzikich śmiechów, wrzasków, kpin i zacierania rąk - Zantman, Zantman - jakbym to ja fundował. Jakby to wszystko było za moje pieniądze.
Okręt chwiał się i windował powoli w górę i słyszałem, jak ktoś wyjaśniał obleśnie, że to stąd pochodzi, iż pęd okrętu napotkał przeciwny sobie wiatr - przez co spiętrza się i pęd, i wiatr, a okręt winduje się w górę na wielką wysokość. Chciałem zawołać, ale nie mogłem wydobyć głosu, gdyż spałem, a tymczasem ktoś dotknął palcem koła sterowego, nastąpił skręt i Banbury bokiem do wiatru ruszył nagle tak gwałtownie, że spadłem z łóżka na ziemię.
4
Około północy morka przeszła w sztorm. Bryg rozkołysał się jak huśtawka, pędził trzeszcząc, a pęd wzmógł się niezadługo tak dalece, że nie mogłem oderwać się od tylnej ściany kajuty. Banbury trzymał się dzielnie, przyjmując sztorm w ostry bajdewind na prawym halsie. Po dwudziestu sześciu godzinach kołysanie ustało, lecz wolałem nie wychodzić na pokład. Niewątpliwie bowiem zaszedł bunt, a jeśli nie bunt, to w każdym razie coś w tym rodzaju - uważałem więc za roztropniejsze nie udzielać się, póki nie będę wiedział na pewno, co zastanę na zewnątrz. Zamknąłem drzwi na klucz i zastawiłem szafą; w kącie miałem paczkę biszkoptów i 11 butelek piwa.
Nad ranem wyjrzałem ostrożnie przez okno, ale natychmiast cofnąłem się i zapuściłem roletę, a nawet dodatkowo zasłoniłem okno paltem. To, co zobaczyłem, utwierdziło mię jeszcze w decyzji nieopuszczania kajuty, póki sami nie przyjdą i nie sforsują drzwi. Położenie moje było bardzo niedobre, 149
gdyż mogło zabraknąć biszkoptów. Co więcej, pomimo że na palto założyłem kołdrę, przez szczeliny przesączało się światło - światło wielce niewłaściwe, nasycone jakieś, jaskrawe - a ściany kajuty popękały i powykrzywiały się wskutek burzy, tworząc liczne rysy i szpary, wszystkie skręcone. Rysy te niepotrzebnie miały charakter mędrkowaty, mózgowy i niepotrzebnie wszystkie były skręcone i kończyły się spiczasto. Bardzo mózgowe i spiczaste rysy. To również skłaniało mnie do ostrożności.
Jednakże nie wiem - czy zapomnieli, czy sądzili, że zmiotła mnie fala podczas sztormu, czy też może co innego mieli do roboty - dość, że w ciągu trzech dni nikt nie dał znaku życia. Stawało się upalnie gorąco. Znowu zajrzałem przez okno, ale cofnąłem się szybko w przeciwległy kąt kajuty; zobaczyłem bowiem jakieś bardzo jaskrawe seledyny, a okazało się na pierwszy rzut oka, że bardzo jaskrawe seledyny mogą być gorsze od ciemnych, ponurych nocy. Poza tym na burcie przysiadł maleńki, zbyt jaskrawy koliber, a widnokrąg mienił się wspaniałością wszystkich barw tęczy, czego nie lubię; owszem, nasycenie światła, bogactwo dekoracji, świetność kolorów usposabiają niechętnie - co do mnie, wolę szary zmierzch jesienny, albo i mglisty poranek - nie lubię ostentacji - przedkładam nad nią cichy i skromny kącik, gdyż zawsze wiem, na czym się skończy.
I oto już czwarty dzień nie ruszam się z kąta, pomimo że suchary są na wyczerpaniu. Okręt, jak się zdaje, płynie coraz prędzej, lecz bez najmniejszego kołysania, równo, jak łódka po stawie - a światło, sączące się przez szczeliny, przybiera nieustannie na wyrazistości. Już na pewno wielkie bolesne kondory - i cudaczne, krzykliwe papugi - i złote rybki jak w akwarium - i być może w dali baobaby, palmy i kaskady... Tak, tak... Bez kwestii bowiem buntownicy wyzyskując siłę wiatru, skierowali Banbury na nieznane, tropikalne wody - lecz wolałbym nie domyślać się, przez jakie to seledyny i ku jakim fantastycznym archipelagom sunie statek niesiony podwodnym prądem. I wolałbym nie słyszeć dzikich, wyuzda-nych wrzasków, którymi załoga wita te kolibry, papugi i inne
znaki na niebie i ziemi, zwiastujące (mówiąc bez osłonek) rychłą i wspaniałą frajdę.
Nie, nie chcę wiedzieć. Nie chcę wiedzieć i wcale nie pragnę upału ani przepychu, luksusu. I wolę nie wychodzić na pokład z obawy, by nie ujrzeć czegoś... czegoś, co dotychczas było mętne, osłonięte i niedomówione, rozpanoszonym w całym bezwstydzie pośród pawich piór i gorących blasków. Gdyż od początku wszystko było moje, a ja, ja byłem taki właśnie jak wszystko - zewnętrzność jest zwierciadłem, w którym przegląda się wnętrze!