303 Small Lass Lepszy bierze wszystko


Lass Small

LEPSZY BIERZE WSZYSTKO

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ojciec Lily Baby Trevor sam postanowił, że da córce na imię Lily. Na cześć swojej babki.

Dla Susan, jego żony, dobrze ułożonej panienki, z domu Davie, był to prawdziwy szok. Dwa lata po ich ślubie babka męża wciąż potrafiła dopiec jej do żywego. Była jak cierń tkwiący w stopie, jak ziarnko soli w oku.

A przecież żaden z mężczyzn w tej rodzime nie zoriento­wał się, jaką wiedźmą była ta kobieta. Inna rzecz, że bez niej nie potrafili dać sobie rady. Łatwiej więc było im nie dostrze­gać jej trudnego charakteru. Susan była prawie pewna, że starsza pani będzie żyć wiecznie. I niewiele się pomyliła.

Przez wszystkie te lata Susan hodowała koty. Każdy z nich, kolejno, dostawał na imię Lilly. Przez dwa „l”. Była to jej zemsta na starej, podłej jędzy.

Żyjąc stale wśród kotów o takim imieniu, Susan zawsze powtarzała z niewinną miną, że dodanie Baby do imienia praprawnuczki służyło jedynie do odróżnienia, o którą Lily - przez jedno „l” - chodzi.

Lily Baby natomiast bardzo długo była przekonana, iż nazwano ją tak na cześć któregoś z kotów. Gdy poznała prawdę, była szczerze niepocieszona.

Dzięki energicznemu poparciu. Susan pomysł, by wy­nieść się z Teksasu, stał się faktem dokonanym. Zamiesz­kali w Indianie. I to również ona wpadła na sprytny po­mysł, by na podwóreczku za ich małym domkiem ustawić wielką przyczepę kempingową. Służyła ona nie tylko pod­czas wakacyjnych podróży. W niej właśnie mieszkali prapradziadkowie, gdy przyjeżdżali z wizytą. Zresztą nie tyl­ko oni. Przyczepa była prawdziwym wybawieniem w sy­tuacji nie kończących się rodzinnych odwiedzin.

Od tamtych dni wiele wody upłynęło w rzece. Lily Baby skończyła dwadzieścia trzy lata. Była szczupła, średniego wzrostu. Miała bujne, czarne włosy i niebieskie oczy. Stano­wiła śmiertelne zagrożenie dla mężczyzn. Lecz nie dostrze­gała tego. Ukończyła uniwersytet stanowy i z niepokojem myślała o przyszłości. Działo się to tego roku, kiedy jej prapradziadek połączył się znowu z pierwszą Lily. Niektórzy twierdzili nawet, że spotkali się w niebie. A Lily Baby odzie­dziczyła zajazd „Imbryk”. W południowo-wschodniej części stanu Teksas. Na obrzeżach miasta San Antonio.

- No tak - powiedziała ostrożnie jej matka. - I co ty na to?

Jako nieodrodna córka swego ojca i potomkini Trevorów, Lily Baby zdecydowała się błyskawicznie.

- Jadę. Zobaczę, jak to wygląda.

Mówiąc to pomyślała, że właściwie Baby dodane do imienia nie jest jej już do niczego potrzebne.

Wydoroślała.

Matka w zamyśleniu pokiwała głową. Ojciec zaś był bardzo poruszony. Nigdy nie prowadził motelu i miał na ten temat mgliste wyobrażenie.

- Chyba powinnaś pojechać tam i po prostu otworzyć go - powiedział.

I tak oto, spędziwszy większość życia w Indianie, lecz przecież w domu dwojga Teksańczyków, Lily jechała ku południowo-wschodnim krańcom San Antonio. Dawno temu dzielnica ta była odrębnym miasteczkiem. Nazywało się ono wtedy, nie wiadomo dlaczego, Quatro. Potem wchłonęło je żarłoczne San Antonio.

Dzięki mapie, którą dała jej matka, Lily łatwo znalazła drogę. Dotarła tam, gdzie ponad zielonym morzem po­strzępionych koron jabłoszynów wyrastał „Imbryk”.

Zajazd nie tylko nazywał się „Imbryk”. Wyglądał jak ogromny czajnik! Wysoki na dziesięć metrów, miał z jed­nej strony rączkę, dach w kształcie pokrywki i dziobek - kry­jący w sobie komin - pochylający się nad dystrybutorami paliwa.

U wylotu dziobka wisiał szyld w kształcie dzbanuszka na śmietankę.

Drzwi i okna były wysokie i szerokie, zwieńczone zgrabnymi łukami. Obecność górnych okien, nieco mniej­szych, lecz również łukowatych, wskazywała, że w budyn­ku było także piętro.

Lecz największa niespodzianka kryła się z tyłu monstru­alnego czajnika. Stało tam półkolem sześć dużych, pęka­tych, odwróconych dnem do góry filiżanek, ustawionych na betonowych spodkach-podmurówkach.

Mieściły się w nich pokoje gościnne.

Niesamowite!

Każda filiżanka miała uszko, drzwi i okna. W jednej z nich była pralnia. Z dokumentów, które Lily przejrzała u adwokata, wiedziała, że był tam także mały warsztat.

Wysiadła z samochodu i rozglądała się z zainteresowa­niem. Zielsko panoszyło się wszędzie całkiem bezkarnie.

Gałęzie drzew wymagały przycięcia i wyrównania. Całość robiła wrażenie... zaniedbania.

Jak prapradziadek odkrył tak cudowne miejsce? Uśmie­chnęła się. Było doskonałe. Wymagało jedynie gruntowne­go wysprzątania.

- Szukasz pokoju? - usłyszała.

W drzwiach motelu stał mężczyzna. Nie był przesadnie zadbany. Nie golił się przynajmniej przez tydzień, czarne włosy wiły się nieporządnie wokół głowy. Miął brązowe oczy. Przyglądał się jej tak intensywnie, że wokół zmrużo­nych oczu porobiły mu się białe zmarszczki. W kąciku ust trzymał wykałaczkę.

Miał na sobie czysty podkoszulek. Duży dekolt odsła­niał czarne, kręcone włosy na piersi. Mężczyzna był prze­wiązany wokół bioder złożoną po przekątnej kwadratową, bawełnianą serwetą.

- Kim jesteś? - spytała.

- Kucharzem. Uśmiechnęła się.

- A ja jestem praprawnuczką Toma Trevora.

- Kto to taki? - spytał z rezerwą.

- Zapisał mi w spadku to wszystko. - Lily zatoczyła ręką szeroki łuk.

- Skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę?

- Mam dokumenty.

- Wejdź, napij się kawy. - Wszedł na betonowy sto­pień. - Czy jesteś dość dorosła, żeby pić kawę?

- Owszem - odparła, nie ruszając się z miejsca. - Wolę jednak herbatę.

- Angielka? - spytał.

- Nie. - Weszła za nim na podest. - Jestem Teksanką. Z krwi i kości - dodała.

- Wcale nie mówisz jak Teksanką.

- Wychowałam się w Indianie - odparła, rozglądając się dookoła.

- No to umrzesz tu z gorąca.

- Nigdy nie słyszałam, by moi teksańscy rodzice uskar­żali się na życie tutaj.

- Pewnie zależało im, żebyś poprowadziła ten interes i wspomogła ich trochę.

- Nie potrzebują tego. - Lily uśmiechnęła się lekko do siebie. Przezorny nigdy nie zdradza wszystkiego niezna­jomemu.

Mężczyzna wciąż przytrzymywał zewnętrzne drzwi, czekając, by weszła do środka.

Wewnątrz rozglądała się uważnie. Ściany wymagały poma­lowania. Podłoga zszarzała, lecz była czysta, wymyta i wyszo­rowana. Wysoko pod sufitem wolno kręcił się wentylator.

Dalej w głębi był bar i szereg wysokich stołków wspar­tych na grubych kłodach. Resztę pomieszczenia zajmowały gęsto ustawione stoliki. Wzdłuż jednej ze ściany wiły się wąskie schody, prowadzące na piętro.

Kucharz wlał wrzątek do filiżanki. Na spodku położył torebkę z herbatą. Usiedli naprzeciw siebie przy jednym ze stolików. On pił kawę.

- Dużo kawy pijesz? - spytała.

- Mnóstwo. - Prawie się uśmiechnął.

- Nie powinieneś. Kawa szkodzi - perorowała nie­pomna, że on na pewno był od niej o kilka lat starszy. - Powinieneś pijać sok z żurawin.

- Rozkaz, szefie!

- Właściwa postawa.

Ta uwaga sprawiła, że w końcu naprawdę się uśmiech­nął. Miał ładne zęby i ujmujący uśmiech.

- Jesteś dobrym kucharzem? - spytała.

- Jakoś nie było dotąd żadnych skarg.

- Może dlatego, że wszyscy widzą twoje muskuły.

- Ja mam muskuły?! - spytał zaskoczony. Roześmiała się.

- To przez te omlety - powiedział konfidencjonalnie. - Potrafię obracać je dwiema rękami równocześnie. Na dwóch patelniach. Dlatego mam rozwinięte muskuły.

- Wspaniale. - Spostrzegła, że zmienił nieco sposób mówienia. U Teksańczyków było to zupełnie naturalne. Tym sposobem podkreślali swój rodowód, sięgający sta­rych dobrych czasów.

- Masz tu kogoś do pomocy? - spytała.

- Po południu zmienia mnie syn Teresy. A Teresa sprzą­ta chaty, jeśli jest taka potrzeba.

- Jeśli... jest... taka potrzeba? - powtórzyła.

- Owszem - przytaknął. - Będziesz mieszkać w fili­żance?

- To w nich da się mieszkać? - zainteresowała się.

- W większości.

- Która jest najlepsza?

Odchylił się do tyłu i westchnął ciężko.

- Typowa kobieta - powiedział. - Wszystko musi mieć najlepsze.

A więc napotkała antyfeministę. I to kucharza. Widać było, że świetnie orientował się we wszystkim. Ale powi­nien zajmować się gotowaniem.

- Wielu klientów tu jada?

- Kilku.

- Są z tego jakieś zyski?

- Niespecjalnie - bąknął z rezerwą.

Spojrzała za okno na stojące do góry dnem filiżanki.

Były wąskie i wysokie. I miały uszka. Ich widok cieszył jej oczy. Uśmiechnęła się i spytała:

- Czy potrafimy żyć tu we dwoje?

- Możemy spróbować - bąknął wymijająco. Nie zabrzmiało to szczególnie zachęcająco. Zwłasz­cza dla nowicjuszki. Lecz była szczęśliwa, że „Imbryk” był właśnie taki, z filiżankami, które służyły do mie­szkania. Była gotowa. Pełna zapału do prowadzenia in­teresu.

Skoro motel wciąż był otwarty, to znaczyło, że nie jest tak źle.

- Masz klucze do domków? - spytała.

- Oprowadzę cię.

Ale najpierw urządził Lily Trevor wycieczkę po „Imbryku”. Zauważyła, że przez cały czas czujnie spoglądał w stronę dystrybutorów z paliwem i głównych drzwi.

Pokazał jej wszystkie zakamarki.

„Imbryk” miał piwnicę! Niezwykła to rzadkość w tych stronach. Było tam czysto, wysprzątane starannie. Za za­mkniętymi na porządne skoble drzwiami znajdowała się prawdziwa chłodnia!

- Stąd uzupełniam zapasy w lodówce na górze - objaś­niał. - Przywożą wszystko, kiedy zadzwonię.

Lily kiwnęła głową.

- Codziennie dostarczają mleko. Tyle, ile potrzebuje­my. Zawsze jednak mogą dosłać trochę więcej, gdyby po­jawił się niespodziewanie tłum dzieciaków.

Po stromych, krętych schodach przylegających do ze­wnętrznej ściany budynku poprowadził ją na piętro. Było tam dość duże biuro, dwie niewielkie sypialnie i bardzo mała łazienka. Tylko z prysznicem, bez wanny.

Jestem bogata! pomyślała.

- Nie możesz mieszkać tutaj... ze mną... pod jednym dachem - powiedział ostrożnie. Zaskoczył ją.

- Przecież nie będziemy mieszkać w jednym pokoju. Na samą myśl poczuł mrowienie w lędźwiach.

- Ludziska w tych stronach są okropnie zacofani - po­wiedział bardzo poważnie. - Nie uwierzysz, jak bardzo, Nie możesz mieszkać tutaj. Musisz wynająć mieszkanie w Quatro. Poproś Teresę. Znajdzie ci coś odpowiedniego.

- Czy ty nie mógłbyś wynająć sobie mieszkania, a mnie ulokować tutaj? W końcu to wszystko należy do mnie.

- Nie możesz sama przebywać nocą w motelu - tłuma­czył bardzo rozsądnie. - Mogłabyś spotkać naprawdę wstrętnych gości. Mną nikt się nie zainteresuje.

Przyjrzała mu się ostrożnie. Wyraźnie starał się umniej­szyć swoją wartość. A może miał jakąś ukrytą wadę? Skazę genetyczną? Okropne uszkodzenie łańcucha DNA, którego skutkiem była chorobliwa słabość do kobiet.

- Ale ja jestem tu właścicielką - zaryzykowała.

- Możesz zamieszkać z Teresą. Będziesz miała u niej własny pokój.

- A nie mogłabym zamieszkać w którymś z domków?

- Może i tak. Spytaj Teresę.

- Ona tutaj rządzi?

- Zna wszystkich... w tych stronach - odparł z rezerwą. Lily Baby rozważała przez moment jego słowa.

- Co kraj, to obyczaj - powiedziała w końcu.

- Świetnie! Właśnie o to chodzi. Nareszcie zrozumiałaś.

- Opowiedz mi o sobie - poprosiła.

- Nazywam się Bryan Willard. - Popatrzył na nią z uwagą. Była taka młoda! - Mam trzydzieści lat. Jestem dobrym kucharzem.

- Jesteś... żonaty?

- Nie. - Nagle zaschło mu w gardle. Zdawało mu się, że lada moment usłyszy: „W takim razie będziemy spać razem”. Nie doczekał się.

- Gdybyś miał żonę, mogłaby chronić twoją reputację - usłyszał.

- Przemyślę to - bąknął.

Rzuciła mu karcące spojrzenie. Lecz choć starała się zachować powagę, nie zdołała powstrzymać uśmiechu.

Przyglądał się jej uważnie. A było na co popatrzeć! Jeśli naprawdę zdecyduje się tu zostać, pomyślał, będę miał się z pyszna. Była młoda i niedoświadczona. I taka niewinna. Nie minie tydzień, gdy wszyscy mężczyźni w Quatro za­czną chodzić z jej powodu na rzęsach.

Później będzie już tylko gorzej. Wiadomości o niej rozejdą się poza tę część San Antonio, a po dwóch miesiącach...

Dla Bryana Willarda była to prawdziwa katastrofa. Ona może stać się pokusą dla wszystkich mężczyzn w połu­dniowym Teksasie już po trzech miesiącach!

Wtem drzwi otwarły się i do środka wszedł młody męż­czyzna. Trzydziestoletni. Miał na sobie ciemny garnitur, białą koszulę i krawat w dyskretny wzorek. Tylko prawdzi­wi ludzie interesu zawsze noszą krawaty.

Co ktoś taki porabiał w „Imbryku”? Na pewno zgubił drogę.

Przybysz uśmiechnął się sympatycznie. Miał niebieskie oczy i rudawe włosy. Spojrzał na siedzących przy stoliku i uznał, że Lily jest tylko gościem towarzyszącego jej fa­ceta. Bez wątpienia kucharza.

- Dzień dobry! Jestem Tim Morgan - przedstawił się uprzejmym tonem człowieka, który świetnie zna swoją wartość. I jest przekonany, że wszyscy ludzie także ją znają i wiedzą, kim on jest. Słychać to było wyraźnie w tonie rozbrajającej skromności, jakim wymienił swoje nazwisko. Nie zdołali jeszcze ochłonąć z pierwszego wrażenia, gdy Tim ciągnął dalej:

- Mam nadzieję, że znacie właściciela tego lokalu?

- Ja jestem właścicielką - powiedziała Lily Baby i Bryan przekonał się, że prawidłowo ocenił jej życiowe niedoświadczenie.

Tim był wyraźnie zaskoczony.

Bryan dostrzegł to w jego oczach. Jednakże przybysz błyskawicznie przywołał na twarz szeroki uśmiech. To mu­si być jakiś handlarz czy domokrążca, pomyślał Bryan.

- Świetnie! Ma pani trochę czasu? Chciałbym obejrzeć motel z tamtego wzgórza - rzucił i natychmiast nerwowo przygryzł wargę.

Bryan nie uśmiechnął się ani nie poruszył.

- Po co? - rzucił. I nie było to właściwie pytanie. Tim nie był nowicjuszem. Uśmiechając się do Bryana, wyciągnął dłoń ku Lily, by wstała z krzesła. Czas to pie­niądz.

- Muszę z panią porozmawiać - powiedział. Lily nie poruszyła się. Przyglądała się Timowi z pew­nym zainteresowaniem. Bryan wstał wolno i wyprostował się. Muskularne ramiona naprawdę robiły wrażenie.

Zaintrygowana Timem Lily wcale nie zwróciła na to uwagi.

- Napije się pan soku pomarańczowego? - spytała.

- Dziękuję. Może później. Muszę spotkać się z klien­tem dokładnie za półtorej godziny. Mamy zatem tylko tyle czasu, by porozmawiać. Proszę pójść ze mną, a ja wyjaśnię, o co mi chodzi.

- Nigdzie z nim nie idź - przestrzegł ją Bryan.

Tim zdziwił się.

- Proszę - powiedział - oto moja wizytówka. Na Bryanie nie zrobiło to żadnego wrażenia.

- Można sobie zamówić takie w każdej drukami - rzucił. Lily Baby spojrzała na Bryana. Zrozumiała, że nie ufał Timowi.

- Ukończyłam stanowy uniwersytet w Muncie. Dam sobie radę - powiedziała.

Bryan pokręcił głową z dezaprobatą. Nabrał głębo­ko powietrza, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nie ode­zwał się. Oddychał płytko, wciąż wypinając szeroką klatkę piersiową.

Lily Baby pojęła, że w ten sposób starał się ją chronić. Sprawiło jej to przyjemność, chociaż nie rozumiała tego. Szła dotąd przez życie, nie zauważając zupełnie, że zawsze gdy była w opałach, znajdował się przy niej jakiś mężczy­zna, strzegący jej bezpieczeństwa.

Bryan bez trudu zorientował się, że nigdy nawet jej przez myśl nie przeszło, że największe niebezpieczeństwo groziło jej właśnie ze strony strażników. Stroili do niej słodkie minki, próbowali różnych podstępów, byle tylko ją zdobyć. Była naprawdę naiwna.

- Wrócimy niedługo - powiedział Tim lekceważącym tonem. - Muszę tylko dokładnie wyjaśnić sprawę. Jasne. Bryan posłał mu lodowate spojrzenie.

- Nie idź dalej niż do filiżanek - powiedział do Lily. Przez całe życie mężczyźni robili jej podobne uwagi, dlatego nauczyła się je ignorować.

- Nie bój się - powiedziała słodziutkim głosikiem.

- Będę was obserwował. - Bryan ponuro spojrzał na Tima. Tamten uśmiechnął się, jakby chciał udowodnić, że jest całkiem niegroźny.

- Powinieneś raczej pójść z nami - powiedział. - Mó­głbyś dowiedzieć się czegoś.

- Swoje wiem - mruknął Bryan. Ale jednak wyszedł na zewnątrz. Stanął na betonowym stopniu, wetknął do ust wykałaczkę i ponuro spoglądał za parą idącą w stronę wzgórza.

Tim uśmiechał się do Lily Baby.

- Gdzie znalazłaś takiego strażnika? - spytał.

- Dostałam go wraz z motelem.

Bardzo rozbawiło to Tima. Wesoły i radosny z natury, innym okiem spojrzał na Lily. Ujął ją pod ramię, by pomóc w marszu przez grząski piasek.

- Ciekawy jestem, jak zdobyłaś takiego obrońcę?

- Po prostu spotkałam go.

- Opowiedz mi o tym. - Zatrzymał się, by wysłuchać uważnie jej relacji.

- Odziedziczyłam to miejsce po prapradziadku. A pan Willard jest tu kucharzem. - Przyjrzała się Timowi uważ­nie. Potrafił słuchać w skupieniu, jeśli coś go interesowało. - I dlatego tu jestem - dodała.

- Ukończyłaś studia? - spytał zaskoczony ogromnym entuzjazmem w jej głosie. - Mówisz jak te nowoczesne kobiety, które nauczono myśleć w taki właśnie sposób.

Uśmiechnął się. Po chwili udowodnił, że był naprawdę bardzo sprytny.

- To wielkie szczęście spotkać taką kobietę - powie­dział. - Wierzę, że zechcesz sprzedać „Imbryk”. Jaka jest twoja cena?

Lily powoli pokręciła przecząco głową.

- Niedawno tu przyjechałam. Nie zdążyłam jeszcze ro­zejrzeć się, przejrzeć dokumentów, ocenić możliwości.

Tim spoważniał. Pokiwał głową. Zrobił wolno kilka kroków. Z natężeniem wpatrywał się w swoje stopy... Rozważał jej odpowiedź.

- Zadzwonisz, kiedy już ocenisz możliwości tego motelu? - spytał. - Proszę, weź kilka moich wizytówek. Porozkładaj je w różnych miejscach, to nie zapomnisz o mnie.

Żadna kobieta nie mogła zapomnieć Tima Morgana. Ale ona przyglądała mu się, jakby dopiero rozważała, czy za­chować go w pamięci, czy nie. Kobiety nie są takie głupie.

Miał wspaniały uśmiech. Oczy pełne tańczących ogni­ków. Znajomość z nim na pewno nie byłaby nudna. Lecz bez wątpienia był bardzo zajęty. Był człowiekiem czynu. Właśnie. W tym sęk! Dla kogo pracował? Czemu w ogóle ktoś chciał kupić „Imbryk”?

Rozejrzała się. Wszystko wokół było nieco zaniedbane, wymagało wiele pracy i nakładów. Czemu ktokolwiek chciałby dawać pieniądze za motel mieszczący się na takim odludziu?

- Myślę, że zdołamy uzgodnić niezłą cenę - odezwał się Tim.

- Jeszcze się nie zdecydowałam. Przyjechałam tu do­piero dzisiaj. Przedtem w ogóle nie wiedziałam nawet o tym motelu. Prapradziadek zapisał mi go w testamencie - powtórzyła.

- Nie byłaś tutaj nigdy przedtem?! Nie łączą cię z tym miejscem żadne nostalgiczne wspomnienia? Nie przyjeż­dżałaś tutaj w dzieciństwie?

- Nie. I nie mam pojęcia zielonego pojęcia, ile to jest warte - odparła po prostu. - Muszę najpierw przejrzeć księgi.

- Wtedy sama zrozumiesz na pewno, jaką ulgę przynie­sie ci pozbycie się tego motelu jak najszybciej. Teraz.

- Zastanowię się...

- Nie wiem, jak długo jeszcze moja oferta będzie aktu­alna - dodał łagodnie.

Spojrzała mu w twarz. Uśmiechał się przyjacielsko. Jak­by był jej sojusznikiem.

- No cóż, zastanowię się... - Taka wymijająca odpo­wiedź była charakterystyczna dla Teksańczyków. Gdy są nastawieni nieco bardziej wrogo, dodają zwykle:

- Zobaczymy, co się da zrobić.

Ruszyli z powrotem do motelu. Przez całą drogę Tim skrupulatnie lustrował wszystkie szczegóły posesji i zabu­dowań. Sprawiał wrażenie pewnego siebie. Jakby kupno „Imbryka” miał już załatwione.

Lily zaś bardzo zastanawiało jedno. Tim w ogóle nie zainteresował się wnętrzem domków. Nie zajrzał do ani jednej filiżanki.

Dotarli do „Imbryka”. Tim przytrzymał drzwi i przepu­ścił ją przodem.

- Czy macie może pączki? - spytał, uśmiechając się do Bryana. - Nie jadłem dzisiaj śniadania.

Bryan wyciągnął z pudełka papierową serwetkę. Spod lady wydobył wielki pączek nadziewany dżemem po­marańczowym i położył go na ogromnym talerzu. Na­pełnił filiżankę kawą i ustawił to wszystko na barze. Timowi bardzo to odpowiadało, gdyby bowiem pan­na Trevor nie usiadła z nim przy jednym stoliku, został­by sam, całkiem z boku. A przy barze był nadal razem z nimi.

Wbił zęby w ciastko i z wrażenia aż zamknął oczy. Głośno wyraził swój zachwyt. Otwarł oczy. Bryan nie zwracał na niego uwagi. Spytał więc Lily Baby:

- Gdzie zdobyłaś takie cudowne pączki?

- Jak je zdobyłeś, Bryanie? - spytała.

- Sam je usmażyłem.

- Zostaniesz w „Imbryku” u nowych właścicieli? - spytał Tim.

- Nie.

- A więc zdradź mi przepis.

- Nie.

Lily Baby w zadumie patrzyła na Bryana, lecz się nie odezwała.

- Mogę dostać jeszcze tuzin? Zabiorę je do domu - po­wiedział Tim.

Bryan bez słowa napełnił torbę, zawinął górną krawędź i postawił ją przed Timem. Ten zjadł ciastko i sięgnął po następne.

- Jestem w kropce - powiedział. - Co powinienem zrobić, żebyś sprzedawał swoje pączki u nas, w San Antonio?

Bryan potrząsnął głową.

- Pracuję dla panny Trevor.

- To może wejdziemy w spółkę? Przyłączycie się do naszego biura handlu nieruchomościami, a my dostaniemy w ten sposób te wspaniałe pączki.

- Ja nie mam ochoty - odparła Lily. - Nie interesuje mnie to.

- A powinno - Tim skarcił ją łagodnie. - Musisz prze­cież sprzedać ten motel. Ile takich korzystnych propozycji mieliście w ciągu ostatnich pięciu lat?

Lily zastanawiała się nad jego słowami. Był niezwykle przebiegły. Nie powiedział „chcemy mieć ten motel”, tylko „musisz go sprzedać”. Bardzo sprytny z niego kupiec. Sta­rał się wyrobić w nich przekonanie, że za wszelką cenę powinni pozbyć się zajazdu.

Interesujące.

Nie odezwała się. Za to Bryan był zaintrygowany może nawet bardziej niż ona.

Tim sięgnął po trzeci pączek.

- Utyjesz - rzuciła Lily.

- Nie jadłem śniadania - przypomniał jej.

- Powinieneś jadać kaszki zbożowe, zamiast tych ob­rzydliwie doskonałych pączków.

Tim wybuchnął gromkim śmiechem.

- Co za kobieta! - zwrócił się do Bryana. - Sprzedaje pączki, a zaleca zbożowe kaszki.

- Ma rację.

Kolejny paroksyzm śmiechu wstrząsnął Timem.

- Czemu sprzedajecie te smakowite, pączki, jeśli uwa­żacie, że klienci powinni jadać zupełnie co innego?!

- Bo są smaczne - powiedział spokojnie Bryan.

- Rozumiem - odparł Tim. - Przyjechałem tu, by kupić motel. Możemy wrócić do tej sprawy?

- Nie - odpowiedziały mu dwa głosy. - Jeszcze nie przejrzałam ksiąg - dorzucił ten żeński.

- No to przynieś je tutaj. Obejrzymy je razem.

- Nie! - odezwały się znowu dwa głosy. Otwarły się drzwi i do baru wszedł kierowca ciężarów­ki. Serdecznie przywitał się z Bryanem. Potem spytał, czy towarzysząca mu młoda dama chce, by ją podwieźć.

- Nie - usłyszał trzy głosy.

O ile jednak odpowiedź Lily była czysto praktycznym przeczeniem, o tyle męskie „nie” były gwałtownym prze­jawem czujności i podejrzliwości.

Kierowca roześmiał się.

Lily nie zwróciła na niego uwagi.

Kierowca wyszedł z torbą pełną pączków.

- Ile tych pączków smażysz każdego dnia? - zaintere­sował się Tim.

- To zależy.

Tim uśmiechnął się. Wrogość Bryana bawiła go szale­nie, gdyż doskonale ją rozumiał. Zauważył również, iż Lily zupełnie jej nie pojmowała.

Kobiety nie są istotami szczególnie kompetentnymi. Zwłaszcza gdy chodzi o mężczyzn.

Nadeszła w końcu pora pożegnania. Dalsze przedłuża­nie wizyty byłoby już tylko natręctwem. Tim uścisnął im ręce, dał Lily jeszcze kilka wizytówek i wyszedł.

Zanim doszedł do samochodu, wyjął z torby następny pączek.

Siedząca w zajeździe Lily powiedziała do Bryana:

- Powinniśmy nazwać go „Pączkarnia”.

- To jest „Imbryk”. Czego chciał od ciebie ten facet? Gadał przez cały czas jak nakręcony. Co powiedział?

- Że nie wie, jak długo jego oferta będzie ważna.

- Podał jakiś termin?

- Nie.

- To i tak więcej, niż sądzimy.

- A może mniej?

Wreszcie Bryan uśmiechnął się.

ROZDZIAŁ DRUGI

Siedzieli przy barze.

- Powinnaś poradzić się prawnika, nim zrobisz cokol­wiek z tą ofertą - mówił Bryan. - Morgan to przebiegły cwaniak. Praktycznie niczego ci nie zaproponował.

- W San Antonio mieszka moja krewna. Jest pośrednicz­ką. Handluje nieruchomościami. Wypytam ją o wszystko.

- Zrób to. Lily wstała.

- Gdzie są księgi? - spytała.

- W biurze. Na piętrze.

- To logiczne. - Lily uśmiechnęła się.

- Od kiedy miasto zagarnęło cały ten teren, starają się przekonać nas, że też jesteśmy jego częścią i założyli nam telefon. Możesz zadzwonić do kuzynki. To będzie rozmo­wa miejscowa.

- Idę do biura.

- Masz wizytówkę Morgana?

- Mam ich pięć.

- On chce kupić ten motel. Zależy mu na tym. Zasta­nawiam się... - Bryan stał nieruchomo. Spoglądał na Lily Trevor jak na łakomy kąsek.

- Natychmiast zadzwonię do kuzynki - powiedziała. Krętymi schodami obok kontuaru weszła na piętro. Od­ruchowo otwarła pierwsze drzwi i zajrzała do środka. Był to pokój Bryana.

Tym razem była tu sama, mogła zatem obejrzeć wszy­stko dokładnie. Nie zauważyła niczego niestosownego, jak fotografie nagich kobiet czy coś w tym stylu.

Przeszła przez korytarz i znalazła się w biurze.

Tymczasem na dole Bryan uważnie nasłuchiwał jej kro­ków, śledząc w ten sposób, co robi. Weszła do jego pokoju i stała bez ruchu. Próbował zrozumieć, czemu trwało to tak długo. Co takiego zobaczyła? Będzie musiał spróbować później uważnie obejrzeć swój pokój.

Początkowo nie mógł przypomnieć sobie, czy zasłał łóżko. Zasłał. Przecież pokazywał jej swój pokój już wcześniej. Czemu zatem oglądała go jeszcze raz? Rzucił rozpaczliwe spojrzenie za okno. Gubił się w domysłach.

Tymczasem Lily zadzwoniła z biura do swojej kuzynki, Marly Foster. Była zajęta. Rozmawiała z klientem. Obie­cała oddzwonić.

Cóż można było zrobić? Lily odłożyła słuchawkę na widełki. Na półce nad biurkiem stały równym szeregiem książki rachunkowe. Czystość i porządek panujące w biu­rze były chyba największą niespodzianką tego dnia. Cie­kawe, czy to zasługa Bryana, czy raczej tajemniczej Tere­sy? pomyślała.

Czarne księgi zawierały rejestr zysków i wydatków. Każda miała na grzbiecie złote cyfry oznaczające rok. Aktualna książka prowadzona była bardzo starannie. Lily przeżyła prawdziwy wstrząs.

Jak to się stało, że przy tak zasobnym koncie w banku nikt nie doprowadził tego motelu do porządku?

Początkowo Lily wyobrażała sobie, że spędzi kilka dni na liczeniu, szukaniu i sortowaniu informacji. Tymczasem zastała wszystko zapisane skrzętnie i czysto. Wystarczyło tylko otworzyć księgi i wziąć kolorowy mazak.

Bryan był naprawdę uczciwy. Zarabiał bardzo przyzwoi­cie. Interes prosperował nadspodziewanie dobrze. Gdy sie­działa tak, rozmyślając, przed motel zajechał szkolny au­tobus. Wysypała się z niego chmara hałaśliwych dziecia­ków, które z miejsca wypełniły wszystkie kąty.

Lily zamknęła książkę i zeszła na dół.

- Jak mogę pomóc? - spytała Bryana.

- Umyj ręce. Nalewaj mleko do kubków. Podawaj ły­żeczki i serwetki.

Posłusznie wykonywała polecenia, obserwując uważ­nie Bryana. Był naprawdę świetny. Znał się na rzeczy. Po­trafił sprawnie i szybko nakarmić ponad trzydzieścioro dzieciaków.

Musiała przyznać, że sumiennie zapracowywał na swoją pensję.

Szarańcza w postaci szkolnej dziatwy była wszędzie. Jadła i nieustannie krążyła po całym pomieszczeniu. Czas płynie błyskawicznie, gdy ma się dużo roboty. Lily i Bryan nie narzekali na jej brak.

Skończyły się pączki. Wystarczyło ich akurat dla wszy­stkich chętnych. Zaskoczyło to Lily.

- Spodziewałem się, że przyjadą - wyjaśnił Bryan. - Byliśmy przygotowani.

- Doskonale - pochwaliła.

Tymczasem Bryan miesił kolejną porcję ciasta.

- Znów będą potrzebne? - spytała.

- Teraz usmażę niewiele pączków. Za jakieś pół godzi­ny zjawią się tu kierowcy ciężarówek. A będę już miał gotowe ciasto na rano.

- Mogę coś zrobić, pomóc? Może pozmywam na­czynia?

- Mamy zmywarkę.

- Świetny pomysł. Sam na to wpadłeś?

- Twój prapradziadek dawał się przekonać. On... lubił mnie. Sam podniósł mi pensję.

- Mój tata uwielbiał swego pradziadka. Mówił, że to był dobry człowiek. Właściwie wcale go nie znałam.

- Ja też. Spotkałem go raz, może dwa. Przysyłał mi tylko listy. Wpadał tu bardzo rzadko, żeby skontrolować księgi. Był bardzo zapracowanym szefem.

- Czy zostaniesz tutaj?

Nie podniósł oczu znad stolnicy.

- To będzie zależało od tego, jakim ty będziesz sze­fem... i co się w ogóle wydarzy.

- Co się... w ogóle... wydarzy? - powtórzyła zaintry­gowana.

- Zobaczymy, czy Morgan znów tu przyjedzie i co je­szcze zrobi.

- Sądzisz, że coś się za tym kryje?

- Zobaczymy...

Zadzwoniła kuzynka Marly.

- Czegóż więc Piękna oczekuje od Bestii? - Marly była kobietą tak piękną, że mogła sobie pozwolić na takie uwagi o sobie. Nawet wobec innej kobiety.

- Kim jest Tim Morgan i dlaczego chciałby kupić „Imbryk”?

Pytanie zaskoczyło Marly. Słychać było, jak gwałtownie wciągnęła powietrze.

- Tim? - spytała głosem cichym i bezbarwnym. - Wi­dział się z tobą?

- Chce kupić „Imbryk”.

- Co ci zaproponował? - Zawodowa ciekawość wzięła górę.

- Czy to nie ty przypadkiem zdobyłaś „Imbryk” dla prapradziadka?

- Taaak. A on dał go tobie.

Lily westchnęła z teatralną przesadą i powiedziała:

- No dobrze. Lepiej powiedz mi, co ty dostałaś?

- Ich dom.

Lily zdołała tylko wydać cichy okrzyk.

- Chyba jesteśmy kwita, prawda? - powiedziała Marly. Lily roześmiała się.

- Powiedz mi, czemu Timowi tak bardzo zależy na „Imbryku”?

- Jesteście po imieniu?!

- Nalegał.

- On handluje - wyjaśniła Marly kwaśno.

- To samo powiedział Bryan.

- Kto to jest Bryan? - spytała Marly cicho. - Czy to nie ten motelowy kucharz?

- Tak.

- Mój Boże!

- Wiesz, Marly, odnoszę wrażenie, że ty nadal lubisz... mężczyzn.

- Co w tym złego?

- Masz rację.

- Powęszę trochę w tej sprawie - powiedziała Marly. - Może dowiem się czegoś. A ty uważaj na siebie. Jesteś zbyt młoda, by mierzyć się z kucharzem lub z Timem. Zrozumia­łaś? Jestem starsza i mądrzejsza. Powinnaś mnie słuchać.

- Gadka-szmatka!

- Jeśli dobrze sobie przypominam, było to jedno z ulu­bionych powiedzonek twojej matki.

- W skrótowy sposób wyjaśnia wszystko - odparła grzecznie Lily.

- Z nieopierzonego kurczęcia wyrosłaś na osóbkę mą­drą i sprytną.

- Skończyłam studia.

Marly westchnęła głęboko.

- Chyba przegapiłam ostatni rok. Właśnie tego mi było trzeba, by przepełnić czarę goryczy.

- Wierzę.

- Cieszę się, że wydoroślałaś i wróciłaś do domu. Będę pilnie nasłuchiwać wszelkich ploteczek o Timie i... prze­każę je Bryanowi. W którymś z domków w motelu. Po ciemku. Tylko w ten sposób będziemy mogli porozmawiać bez podsłuchujących nas, zasmarkanych dzieciaków.

- A ja - odparła Lily Baby - z lekarskimi słuchawkami na uszach będę robić notatki.

- To do ciebie podobne. Pamiętam dobrze, jakim byłaś dzieckiem.

- Ty byłaś wtedy wspaniale zapowiadającą się kobietą. Dobrze to pamiętam.

Marly także pamiętała.

- Miałaś wielkie oczy - powiedziała - ale jeszcze wię­ksze uszy.

- Może cię to uspokoi: nauczyłam się być dyskretna.

- Rozumiem. To dlatego powiedziałaś, że zostaniesz na zewnątrz, gdy ja będę rozmawiała z Bryanem?

- Oczywiście. -

- Widzę, że wydoroślałaś na tyle, żeby być tolerancyj­ną. - Marly zaśmiała się. - Dowiem się, jakie Tim ma zamiary, i dam ci znać. Zjedz za mnie tuzin pączków.

- Kiedy zdążyłaś dowiedzieć się o pączkach?

- Kiedy sprawdzałam motel dla twojego prapradziadka. Sprawdziłam wtedy także Bryana. - Tym razem westchnie­nie miało siłę tornado.

- Taką cię właśnie pamiętam. Zdumiewająco dramaty­czną, jeśli chodzi o mężczyzn. Nigdy potem nie spotkałam i kogoś, kto potrafiłby, tak jak ty, omdlewać i przewracać oczami.

- Teraz jestem bardziej subtelna - wyznała Marly.

- To chyba dobrze. Tak naprawdę mężczyźni nie znoszą przedstawień. Zwłaszcza w miejscach publicznych.

- Jak to odkryłaś? - zainteresowała się Marly.

- Mam doświadczenie.

- Zawsze wiedziałam, że będziesz jedną z nas.

- Jestem, jaka jestem - powiedziała Lily Baby delikat­nie. - Nie jestem naiwna.

- O rany!

- Lepiej wyjdź z domu i odwiedź mnie. Pączki Bryana...

- Wiem wszystko na temat możliwości Bryana. Przy­jadę.

Odłożyła słuchawkę.

Gdy Lily schodziła krętymi schodami, dwóch klientów właśnie wychodziło, a dwaj inni siedzieli przy stolikach. Obaj wychodzący nieśli w rękach pudełka z pączkami.

Ciekawe, czemu ludzie tu przyjeżdżają? zastanawiała się. Z powodu budynku w kształcie czajnika, jedzenia czy mo­że... pączków? Jak on je robi? Będę musiała to podejrzeć.

Włożyła naczynia do zmywarki i powycierała stoliki. Jednocześnie uważnie nadstawiała uszu.

Bryan był naprawdę świetnym fachowcem. Doskonale wiedział, ile czasu należy gotować czy smażyć daną potrawę, kiedy obrócić ją na patelni i tak dalej. Był też pedantem. Zamiótł podłogę wcześniej nawet, niż naprawdę było to konieczne. I wciąż mył ręce.

Stale wycierał blat czystą ściereczką. Serwetę, którą był przepasany, zmieniał natychmiast, gdy tylko pojawiła się na niej najmniejsza choćby plamka. Zastąpił także podko­szulek białą koszulą z podwiniętymi rękawami. Typowy pedant. Zwykle chodził w podkoszulku, ale przecież tym razem w motelu była dama.

Najstarszy syn Teresy przyszedł do pomocy zaraz po lekcjach. Na dwie godziny. Popołudniami kierowcy cięża­rówek bywali już zmęczeni i potrzebowali odpoczynku, zatrzymywali się więc w zajeździe. Młodzieniec był wy­jątkowo małomówny, ale za to uważny i skupiony. Bry­an mówił do niego Joe. Był dobrym i cierpliwym nauczy­cielem.

I tak to szło. Nieustannie byli czymś zajęci aż do dzie­siątej wieczorem. Wreszcie uspokoiło się nieco. Bryan ka­zał Lily usiąść. Wrzucił kilka pomarańcz do sokowirów­ki i podał jej szklankę wspaniałego napoju. Był chłodny i smakował cudownie.

Lily czuła się wykończona.

Już dawno zlizała szminkę z warg. Tylko włosy przy­trzymywane przepaską wyglądały schludnie i porządnie.

- Jak udaje ci się to przetrwać? - wysapała.

- Robię to od... bardzo dawna. Twój prapradziadek wykołował mnie, zapisując motel tobie. Liczyłem, że będę mógł go kupić.

- Ach tak! I ty także masz ochotę na „Imbryk”.

- Także? - Wysoko uniósł brwi.

- Tak jak Tim Morgan - odparła, nie zauważając jego zdumienia.

- Ach, tak.

Zrobiło się bardzo późno. Byli też już okropnie zmęcze­ni. Dlatego zamiast odsyłać ją do Teresy, Bryan zaprowadził Lily do jednej z filiżanek. Tam także było wysprzątane do czysta.

- Z każdym dniem będzie łatwiej - powiedział Bryan łagodnie.

Pokiwała głową.

Położył paczkę z pościelą na składanym stelażu łóżka i stał nieruchomo. Jak mógł tak dać się usidlić?! To jeszcze taka młoda istota. Stanowiła niebezpieczną pułapkę pra­wdopodobnie dlatego, że nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jest pociągająca.

Aby zostać z nią dłużej, sprawdził nawet, czy prysznic działa prawidłowo. W końcu nie miał już żadnego pretekstu, by przebywać w filiżance.

- Dobranoc - powiedział. - Gdybyś czegoś potrzebo­wała, będę w pobliżu.

- Dziękuję. - Lily ziewnęła przeciągle i wsparła zmęczoną głowę na rękach. - Zadzwoń, kiedy wstaniesz. Mu­szę dobrze poznać to miejsce.

- Zgoda - bąknął.

Lily spała kamiennym snem. Gdy w końcu się ocknęła, dochodziła już dziesiąta rano. Nie mogła pozbierać myśli. W pierwszej chwili zupełnie nie wiedziała, gdzie się znaj­duje i dlaczego. Spojrzała na zegarek i uświadomiła sobie, jak późna była już pora. Właściwie mogła nie wstawać. Świat i tak nie zmieni się z tego powodu.

Przeciągnęła się ostrożnie. Poczuła, że bolą ją wszystkie kości.

Świat nie zawali się, jeżeli nie wstanę, pomyślała. Wcale nie muszę się zrywać z łóżka.

Leżała więc, rozkoszując się wygodnym materacem i czystą pościelą. Cały pokój wprost pachniał czystością.

Było to naprawdę urocze miejsce.

Poszła wziąć prysznic. W łazience również wszystko lśniło czystością. Teresa była prawdziwym skarbem. Cie­kawe, jaką ma pensję? Trzeba by jej dać podwyżkę, po­myślała.

Włożyła jasnoniebieskie bawełniane spodnie i ciemno­niebieski sweterek. Czuła w kościach długą podróż z In­diany. I pracę u boku Bryana poprzedniego wieczoru.

Myła podłogę, wycierała stoliki. Bryan kazał jej zmie­niać ściereczki po wytarciu każdego blatu. Porcje bielizny do prania musiały być kolosalnej wielkości.

Obeszła „Imbryk” i weszła do środka. Na jej widok Bryan opuścił gazetę. Przyglądał się jej z delikatnym uśmieszkiem.

- Nie zbudziłeś mnie! - fuknęła oskarżycielko. Wystraszył się.

- Niczego nie pamiętasz? Była piąta rano, gdy zdarłem z ciebie kołdrę i na rękach przyniosłem cię tutaj. Gotowałaś jajka i dosypywałaś do nich kaszkę.

- Wcale nie.

- Ależ tak! - odparł z fałszywą urazą. - Byłaś nieco nieprzytomna, to prawda, ale próbowałaś. Musiałem po­wstrzymywać cię przed polewaniem jajek miodem.

- Nie jadłam jeszcze śniadania - powiedziała z gniewem.

- Byliśmy trochę zajęci - ironizował. Już prawie była gotowa mu uwierzyć.

- Chcę zjeść kaszkę z orzechami, rodzynkami, morela­mi i winogronami - powiedziała.

- Rodzynki i winogrona, tak jest! Orzechów nie ma, morele mogą być suszone.

- Świetnie. Jestem głodna. Nie przypominam sobie, by­śmy jedli coś wczoraj wieczorem.

- Kolację jadłaś o siódmej - tłumaczył cierpliwie. - No i furę pączków o dziesiątej.

- Dlaczego mówisz w taki sposób? - zainteresowa­ła się.

- Starałem się nie podkreślać zbyt mocno, ile ich zjadłaś.

- To dlatego jestem taka ociężała - sapnęła. - Prawie nie mogę się ruszać.

- To tylko mięśnie - rzucił taktownie. - Nie pracowałaś w taki sposób od bardzo dawna... Twoja pomoc była na­prawdę nieoceniona - dodał.

Zezłościła się. W delikatny sposób dawał jej do zrozu­mienia, że tylko mu przeszkadzała.

- Przecież pomogłam - warknęła.

- Ależ oczywiście!

Rozbawiony, zagryzł wargi. Złożył gazetę, włożył ją w jej w dłonie i powiedział:

- Poczytaj sobie. Przygotuję kaszkę.

- Czy ty spałeś choć trochę tej nocy? - spytała.

- Bez trudności. Zjawiła się jakaś dobra wróżka, skinęła różdżką i wszystko było już posprzątane.

- To byłam ja.

- Ojej! Rzeczywiście! Dzwoniła twoja kuzynka - do­dał po chwili. - Ma bardzo kuszący głos. Aż trudno uwie­rzyć...

- Marly? Uważaj na nią. Pożre cię żywcem - ostrzegła go Lily.

- Rety!

Lily Baby przyglądała mu się przez chwilę, mrużąc oczy.

- Mężczyźni są dziwni - powiedziała. - Powinieneś być przerażony.

- Ty mnie przerażasz - odparł cicho.

- Gadka-szmatka!

Gdy Lily w końcu pochłonęła ogromną michę kaszki i z apetytem popiła ją mlekiem, poszła do biura, żeby zate­lefonować do kuzynki Marly. Jak było do przewidzenia, automat kazał jej zostawić wiadomość.

Minęło już południe. Bryan wykorzystywał panujący zwykle o tej porze zastój i smażył pączki, gdy zadzwoniła Marly.

- Jak dotąd nic - powiedziała do Lily - ale coś mi tu bardzo brzydko pachnie. Będziemy w kontakcie. Po­wiedz adonisowi, żeby nie robił niczego, czego ja bym nie zrobiła.

- Czego ma nie robić?! - dopytywała się Lily. - Co masz na myśli?

Marly wybuchnęła śmiechem i odłożyła słuchawkę. Lily zeszła na dół. Teresa szorowała właśnie podłogę.

Z trzaskiem przestawiała krzesła.

- Witaj w domu! - zawołała na widok Lily.

- Ach, Tereso, jesteś cudowna. Domek jest czyściutki jak marzenie. Robisz tu naprawdę wiele dobrego.

- Bryan też.

- Cicho! Tylko nie mów mu, że jest geniuszem. Zepsu­jesz go zupełnie.

Teresa roześmiała się i wzruszyła ramionami. Zawsze wzruszała ramionami.

- On jest geniuszem - powiedziała.

- Masz rację. A te jego pączki...

- Zabieram do domu te nieudane.

Lily stęknęła.

- To on robi i nieudane pączki?! - Aż cofnęła się o krok, porażona takim odkryciem.

Teresa zaśmiała się serdecznie. Z wściekłą furią dalej szczotkowała podłogę.

Wyglądało na to, że jeszcze w nocy byli tu jacyś klienci. Zadziwiające! Mimo tak zapuszczonego otoczenia motel wciąż miał gości! Lily zastanawiała się przez moment. Ludzie, którzy tu przyjeżdżali, musieli znać to miejsce. Wiedzieli, jak czysto i schludnie jest w środku. Dobre je­dzenie też ich przyciągało. Zdumiewające!

Pozostawiwszy na dole Teresę, na wypadek gdyby zja­wił się jakiś klient, Lily zabrała Bryana do biura. Był tak przekonany, że idą do jego pokoju, że gdy skręciła do gabinetu, nie potrafił ukryć niezadowolenia. Jednak bez wątpienia byłby zaskoczony, gdyby zaczęła go prowoko­wać. I to niemal w obecności Teresy!

Mężczyźni mają ciężkie życie.

Lily otwarła księgę. Tę samą, którą on doskonale znał.

- Musimy zdobyć się na wysiłek i wymuskać, wypie­ścić zajazd - powiedziała. Skinął głową i powiedział:

- Teraz to twoje pieniądze.

- Moje? - Zrobiła wielkie oczy.

- Jak najbardziej. Zawdzięczasz to prapradziadkowi. On sam nigdy ich nawet nie dotykał. Procentowały tylko w banku.

- Powinieneś był podjąć nieco gotówki i uporządkować całą posesję.

Przyjrzał się jej uważnie. Po chwili powiedział cicho:

- Lepiej niczego nie róbmy... Na razie. Poczekajmy i przekonajmy się, o co chodzi Morganowi. Nie patrzył na nią, tylko na ścianę.

- Aha - mruknęła. - Wcale nie jest tak, że musimy sprzedać to wszystko, prawda? Po prostu zamierzasz się dowiedzieć, dlaczego tak Morganowi zależy na tym mote­lu. Chcesz, żebym czekała cierpliwie, a on... niech się poci.

- Tak jest. Zastanawiam się, czego szukał tu ten hand­larz? Wyglądało na to, że najbardziej interesowało go po­bliskie wzgórze. To o nim wspomniał. Czemu? Może cho­dzi o wybudowanie czegoś właśnie tam?

- Przecież ta dzielnica nie jest specjalnie droga. Czysta i schludna, ale skromna.

- Ten motel zbudowano właściwie poza miastem. Mo­żliwe, że Morgan przyjechał tu, by cię wybadać. - Słowa, które wypowiedział, poruszyły go tak bardzo, że dodał:

- Nie pozwól mu zanadto zbliżyć się do ciebie.

- Myślisz, że Morgan gotów jest próbować uwieść mnie, byle tylko zdobyć „Imbryk”? - Lily nie mogła po­wstrzymać się od śmiechu.

- Ja ciebie nawet nie dotknąłem. To ją zaskoczyło.

- Oczywiście, że nie. Czemu miałbyś to zrobić?

- Jesteś tutaj dopiero dwadzieścia cztery godziny. Mu­sisz rozejrzeć się dookoła. Poznać dokładnie to miejsce, zrozumieć, jak ten motel funkcjonuje. Raczej mnie powin­naś chcieć sprzedać ów zajazd.

- Tobie? - Popatrzyła zdezorientowana. Czyżby chciał mieć motel tylko dla siebie? Bez niej? Zrobiło się jej przy­kro. Milczała.

- Jeśli koniecznie musisz sprzedać „Imbryk”, sprzedaj go mnie - ciągnął Bryan. - Tamten facet gotów wpuścić tu byle kogo i wówczas wszystko przepadnie, zniszczeje. Razem z Teresą nadal będziemy prowadzić ten interes. Turyści, którzy byli tu kiedyś, powrócą. - Zamyślił się. - Ma­my doskonalą opinię wśród handlowców i kierowców cię­żarówek - ciągnął. - Lubią to miejsce. Zatrzymują się tu­taj. Fotografują. To jest coś, czego nie można zobaczyć gdzie indziej.

Przerwał na chwilę.

- Wszystkie filiżanki są zarezerwowane na kilka mie­sięcy naprzód. Spójrz. - Sięgnął na półkę. - To jest książka rezerwacji telefonicznych. Przyjrzyj się tylko. Kiedy Morgan tu wróci, uważaj! Bądź ostrożna. Nie zdradź mu nicze­go, co już wiesz. Nie dawaj żadnych obietnic. Czekaj.

- Rozumiem - powiedziała Lily Baby. - Wiesz o tym miejscu znacznie więcej niż ja. Postąpię, jak mi radzisz.

- Twoja kuzynka może namawiać cię do sprzedaży tego motelu - ostrzegł. - Miej się na baczności.

- Jeśli będę spotykać się z kimkolwiek z tej branży, to zawsze w twojej obecności - obiecała. - To jest przede wszystkim twoje miejsce pracy.

Bryan potrząsnął głową.

- To wszystko należy do ciebie - powiedział bardzo powoli. - Ja tu tylko pracuję.

- Potrzebuję twojej pomocy - powiedziała równie po­ważnie. - Wiesz o tym motelu znacznie więcej niż ja.

- Przecież przeglądałaś księgi.

- Znalazłam tam więcej pieniędzy, niż mogłam oczeki­wać w najśmielszych marzeniach.

- Uzbierało się trochę - powiedział. - Już ci mówiłem, że twój prapradziadek nie brał z zysków ani centa. Wszy­stko zostawił tobie.

- Moglibyśmy uporządkować podwórze - powiedziała. Długo przyglądał się jej z poważną miną. Wreszcie uśmiechnął się leciutko.

- Mąż Teresy mógłby to zrobić - powiedział wreszcie.

- Jak mogę się z nim skontaktować?

- Zapytaj Teresę, kogo mogłabyś nająć i ile powinnaś zapłacić.

- Zapytać... Teresę?!

- Ona jest uczciwa. Na pewno doradzi ci. najlepiej, jak tylko można.

- Och, Bryanie, co ja bym bez ciebie zrobiła?

- Twój prapradziadek poradził sobie.

- Byłeś tutaj, gdy kupił motel? - spytała. Bryan pokiwał głową.

- Spróbował pączków - mruknął.

- I to wystarczyło?

- Tak. Przez te wszystkie lata, kiedy żył, dzień w dzień dostarczaliśmy mu je do domu. To jest naprawdę dobry pokarm.

- Ty draniu! Cały ten tłuszcz i cukier?!

- To jest szalenie pożywne.

Wybuchnęła śmiechem.

- Nie odkrywaj kart - ostrzegł ją. - Bądź ostrożna na­wet z kuzynką. W końcu ona też jest z tej branży. W inte­resach nie liczą się pokrewieństwa.

- Wcale nie chcesz, żebym sprzedała zajazd. Powoli pokiwał głową.

- Mam oszczędności, ale nie byłbym w stanie złożyć poważnej oferty.

- Musimy pomalować „Imbryk”.

- To twój motel. - Spojrzał na nią z powagą. - Morgan pomyśli, że starasz się podbić cenę - dodał.

- A co nas to obchodzi? Może sobie myśleć, co chce!

Widząc jej zapał, zaśmiał się cicho.

Lily Baby odnalazła Teresę w jednej z filiżanek. Chciała pomóc jej przy słaniu łóżek, ale tylko przeszkadzała tej ko­biecie. Stała więc z boku i mówiła. O zielsku i chwastach, o połamanych gałęziach i drzewach, które trzeba by przyciąć. Zagadnęła, jak by tu znaleźć kogoś, kto by to zrobił.

Teresa popatrzyła na nią z politowaniem.

- Mój chłop może to zrobić - powiedziała. - Powiem mu, żeby przyszedł.

- Dziękuję. - Lily Baby uśmiechnęła się szeroko. Teresa wydęła wargi.

- Zachowaj te sztuczki dla Bryana. Mojego chłopa zo­staw w spokoju - ostrzegła.

- Dobrze, psze... pani - bąknęła wystraszona nieco Lily.

- Nie opowiadaj mu kawałów, nie śmiej się, nie kręć koło niego, nie rozmawiaj z nim, nie zadawaj pytań, nie wydawaj poleceń ani nic w tym rodzaju! Rozumiesz?

- Tak, psze... pani.

- Bryan powie mu, co trzeba zrobić.

- Dziękuję.

- Trzymaj się od niego z daleka.

- Dobrze, psze... pani.

- Widzę, że mama dobrze cię wychowała.

- Ciężko nad tym pracowała.

- Nie wątpię. Bądź grzeczna! I uważaj na Bryana. Że­byś go nie skrzywdziła.

- Ja... jego?! - Lily znieruchomiała zaskoczona.

- Jesteś głupia?

- Jak to... głupia? Dlaczego...?

- Głupia! - wykrzyknęła Teresa, odwracając się z nie­smakiem. - Idź sobie, zmykaj, wynocha!

I tak oto Lily Baby została wyrzucona z własnej filiżan­ki. Roztrzęsiona wróciła do „Imbryka”.

- Co się stało? - spytał Bryan.

- Teresa zabroniła mi odzywać się do jej męża... i po­wiedziała mi, że jestem głupia... i kazała mi się wynosić.

Bryan zagryzł wargi, ale rozbawienia malującego się w oczach nie był w stanie ukryć.

- To u niej normalne - bąknął.

- Zawsze jest taka?

- Urąga każdemu. Lepiej trzymaj się od Juana z daleka. Powiedz mi, czego od niego chcesz, co ma zrobić, a ja mu to przekażę. Tak będzie lepiej dla wszystkich. Trzymaj się z daleka od męża Teresy.

- Przecież nie zamierzam wadzić nikomu! - rozzłościła się Lily Baby. - Ale to jest mój motel. Powinnam chyba mieć tu coś do powiedzenia?!

- Masz rację. Ale jeśli chcemy, aby Lamarowie tu pra­cowali, musimy postąpić tak, jak chce Teresa. Powiedz mi, co ma być zrobione - powtórzył - a ja przekażę to jej mężowi.

Lily Baby odwróciła się ku schodom i rozłożyła szeroko ramiona.

- Nie do wiary! - krzyknęła unosząc głowę.

ROZDZIAŁ TRZECI

Następnego dnia Bryan znalazł gdzieś bambusowe pręty i powiązał je w długą, a zarazem lekką tyczkę. Na jej koń­cu umocował uchwyt do kredy.

Lily mogła przystąpić do pracy. Znaczyła kredą gałęzie przeznaczone do wycięcia. Nawet te najwyższe.

Pracowała bardzo sumiennie.

Bryan obserwował ją przez okno zajazdu. Był oczaro­wany powagą, z jaką zabrała się do dzieła. Urzekała go nieświadomie i całkiem od niechcenia. Zadrżał, kiedy to zrozumiał.

Nigdy przedtem nie zdarzyło mu się przegrać. W każ­dym tego słowa znaczeniu. Natomiast w tej sytuacji mógł osiągnąć „zwycięstwo” jedynie zadowalając Lily.

Przypuszczalnie Tim mógłby być mężczyzną w sam raz dla niej. By się o tym upewnić, Bryan powinien obejrzeć Tima Morgana znacznie dokładniej. Lecz wcale nie miał na to ochoty. Nie chciał, by tamten wrócił i kręcił się w po­bliżu. Niech zniknie. Niech trzyma się jak najdalej od „Imbryka” i jego właścicielki.

Lily tymczasem krążyła pośród rozrośniętych dziko drzew i krzewów, bez reszty pochłonięta pracą. Szło jej naprawdę bardzo dobrze. Była jednak przy tym niezwykle niebezpieczna. Prężyła się, by dosięgnąć koron drzew, nie­świadoma zagrożeń, które stwarzała.

Jak to możliwe? myślał zdumiony, by normalna kobieta nie zauważała, jakie wrażenie robi na mężczyznach?

Odwrócił się od okna. Wszyscy siedzący na sali mężczyźni obserwowali Lily. Miny mieli równie poważne jak Bryan.

To potwierdziło tylko jego przypuszczenia. Mężczyźni pożądali jej. Mieli to wypisane na twarzach. Byli w miarę cywilizowani, więc, w zasadzie, nic jej nie groziło. Ale czy równie bezpiecznie mogła się czuć z Bryanem Willardem? Niezupełnie. Jego własny ojciec umarłby ze śmiechu na wieść, że Bryan miałby chronić kobietę.

Musiał bardzo poważnie zastanowić się i odpowiedzieć sobie na pytanie: Czemu właściwie chciałby bronić Lily? Czy nie chodziło przypadkiem o to, że podświadomie re­zerwował ją dla siebie?

A może dojrzał już na tyle, że potrafił cenić kobiety?

Zastanawiał się, dlaczego Lily wzbudziła w nim tyle opiekuńczych uczuć. Doszedł do wniosku, że sprawiła to jej młodość. I różnica wieku między nimi. Dzieliło ich przynajmniej siedem, może osiem lat. Gdyby ona miała lat trzydzieści, a on trzydzieści siedem, to co innego. Ale była zaledwie dwudziestotrzyletnią smarkulą.

W biurze na piętrze rozległ się dzwonek telefonu. Bry­an sięgnął po słuchawkę stojącego pod barem drugiego aparatu.

- Zajazd „Imbryk” - powiedział do rozmówcy po dru­giej stronie linii.

- Ty na pewno jesteś Bryan. Cześć! - usłyszał.

- Kto mówi?

- Dorosła kuzynka naszej dziecinki. Marly Foster.

- Słucham panią. Czym mogę służyć?

- A ile mamy czasu? - spytała.

- Ani trochę - rzucił. - Lily jest na dworze. Znaczy drzewa do przycięcia. Powiem jej, żeby do pani zadzwoniła - dodał i rozłączył się. Był zły na siebie. Kiedyś potrafił zachować dystans w stosunku do kobiet. Umiał delikatnie i subtelnie maskować emocje. Czemu więc nagle kuzynka Lily tak bardzo go zirytowała? Każdy inny mężczyzna bez wahania podjąłby zaproponowaną przez nią grę.

Wyjrzał przez okno. Pomyślał przez chwilę, co by było, gdyby to Lily wykonała jakiś zachęcający gest w jego kie­runku, i poczuł mrowienie w całym ciele. No, może nie w całym.

Jednakże Lily była dla niego zbyt młoda.

Zajęty przygotowywaniem potraw, widział, że również klienci nieustannie patrzyli w jej kierunku. I na pewno znowu przyjadą, żeby robić to samo. W. większości byli to poważni obywatele, dobrzy mężowie... Ale w końcu po­patrzeć zawsze można.

Zanim Lily skończyła pracę, ciężarówki i samochody dostawcze zdążyły już dawno odjechać. Wróciła do zajaz­du i poszła umyć ręce.

- Wszystkie drzewa pozaznaczałam - powiedziała. - Czy mógłbyś pójść i sprawdzić, czy dobrze to zrobiłam?

- Przyglądałem ci się - przyznał. - Myślę, że zrobiłaś to właściwie.

- Byłabym spokojniejsza, gdybyś sprawdził dokładnie. Nie wiadomo dlaczego, zrobiło mu się przyjemnie. Fakt, że dbała o jego opinię, połechtał jego próżność. No, ale cóż on wiedział o drzewach? Zupełnie nic!

Lily nalała sobie wody do szklanki i przysiadła obok Bryana na całe pięć minut. Właśnie ruszyła do drzwi, gdy przybyli nowi goście. Kilku mężczyzn i kobieta. Zatrzy­mali się, by przepuścić Lily. Nie odrywali od niej oczu, dopóki nie zniknęła wśród drzew.

Bryan z ponurą miną także się przyglądał Lily, lecz w głowie ciągle kołatała mu się myśl: Dlaczego właśnie ona? Taka niewinna... Czuł, że ma coraz mniejszą potrze­bę, by ją chronić.

Na domiar złego akurat musiał się zjawić Tim Morgan! Niech to wszyscy diabli!

Bryan zauważył, jak rywal zbliża się do zaabsorbowanej pracą Lily. Nawet go nie dostrzegła. Czego on tu szuka? pomyślał z niechęcią. Przecież dopiero wczoraj nachodził Lily w sprawie sprzedaży „Imbryka”. Co sprawiło, że wró­cił tak szybko? Przecież to jasne. Przyciągnęła go ta nie­winna chudzina. Ni to dziecko, ni kobieta.

Bryan zacisnął szczęki. Spojrzał na szykowane właśnie dania, na czekających na nie klientów i poczuł się tak, jakby znalazł się w pułapce. Uwięziony, mógł tylko pa­trzeć, jak Morgan zmierza w stronę nie spodziewającej się niczego dziewczyny.

Świetnie to sobie wykombinował. Nie zadzwonił wcześ­niej, nie uprzedził. Lily nawet nie zdawała sobie sprawy z jego obecności.

Co prawda, nie zdawała sobie sprawy również z tego, że wszyscy klienci zajazdu gapią się na nią jak sroka w gnat. Nie wyłączając kucharza Bryana Willarda.

Tymczasem Tim Morgan stanął tuż przy Lily i, oczywi­ście, zaczął wypytywać, co też ona wyczynia?

Bryan był pewien, że właśnie o to zapytał. Poznał to po wymownych gestach, jakimi Lily wspomagała swoją od­powiedź.

Każdy zainteresowany nią mężczyzna powinien zadać jej pytanie. Potem mógł już patrzeć i słuchać. A właściwie wystarczyło tylko patrzeć.

Tim stał, słuchając w skupieniu. A ona była taka bezbronna! Mógł ją ten cały Tim zaprowadzić do samochodu i w dziesięć minut wywieźć nie wiadomo dokąd.

Mógł jej powiedzieć: „Powinnaś obejrzeć okolicę”, lub: „Jesteś tu od niedawna. Warto, byś poznała sąsiedz­two”. Albo: „Chciałbym pokazać ci coś bardzo interesu­jącego”.

Mógł powiedzieć jej cokolwiek, a potem zabrać ją do samochodu i odjechać w takie miejsca, w których Bryan Willard w żaden sposób nie mógłby jej pomóc.

Hamburger na ruszcie spalił się. Bryan zdrapał resztki mięsa i usmażył następnego. Z bezsilnej złości walnął go łopatką. Nikt w zajeździe niczego nie zauważył. Oczy wszystkich skierowane były na zewnątrz. Bryan również ponownie spojrzał przez okno.

Tim właśnie zdejmował marynarkę i rozluźniał krawat. Wziął do ręki bambusową tyczkę i machnął nią kilka razy. Rozglądał się przy tym po koronach drzew, jakby szukał kolejnych gałęzi do oznakowania.

Bryan obrócił hamburgera na drugą stronę. Potem zdjął z patelni inne potrawy i położył je na talerze. Szybko podał je klientom.

- Nie dostałem kawy - poskarżył się któryś z gości. Otrzymał dwie filiżanki.

Inny upomniał się o mleko. Również dostał dwie szklanki.

- Wkurza cię ten facet, co, Bryan? - zagadnął jeden z mężczyzn.

- Który facet? - spytał Bryan.

- Ten, na którego wszyscy patrzymy.

- Taki mydłek?! - rzucił Bryan drwiąco. - Ona zrobi z nim, co zechce.

Rubaszne rechotanie wypełniło całe wnętrze zajazdu.

Jednak całe to przedstawienie zaczęło irytować Bryana. Nic mnie to nie obchodzi! pomyślał. Niech się gapią. Gapili się.

- Może - powinieneś pójść tam - odezwał się któryś - i powiedzieć temu bubkowi z miasta, żeby zmiatał do do­mu, do mamusi?

- Tak uważasz? - bąknął.

Rozmowa z gośćmi dała mu pretekst, żeby znowu wy­jrzeć przez okno.

Lily śmiała się.

Nic tak nie drażni mężczyzny, jak kobieta śmiejąca się do innego faceta. To jest takie... intymne. Niezły spryciarz z tego Morgana. Widać było, że gotów jest zrobić wszy­stko, żeby Lily sprzedała mu motel.

Cholera!

Ale...

Bryanowi wciąż nie dawała spokoju jedna myśl. Czemu komukolwiek mogłoby aż tak zależeć na tym motelu? Dla­czego Morgan starał się i zabiegał o tak mało znaczącą dziewczynę i niewiele wart zajazd?

Oczy Bryana spoczęły na wzgórzu wyrastającym ponad gęstwinę jabłoszynów.

Gdy Morgan zjawił się po raz pierwszy, wspomniał coś o wzgórzu. Potem szybko usiłował przekonać wszystkich, że interesuje go tylko motel. A zatem komuś zależy na tym wzgórzu. Czyli na zlikwidowaniu „Imbryka”.

No tak!

Zastanawiał się nad całą sprawą, mrużąc oczy. Jeśli tylko Lily wystarczy odwagi, by poczekać trochę, sama na pewno dojdzie do podobnego wniosku. Jeżeli potrafi wy­korzystać czas, który dawał jej Morgan w nadziei, że prze­kona ją do swoich propozycji - wygra.

Ale Morgan mógł... uwieść ją! Wtedy będzie miękka i podatna na jego sugestie jak wosk.

Morgan mógł wmówić Lily, że to o nią zabiega, że tylko na niej mu zależy. Wtedy ona przestałaby interesować się motelem, a w tym momencie on... przestałby interesować się nią. W ogóle nie brał Lily pod uwagę w swoich planach. Najprawdopodobniej i tak kręcił się koło córki szefa.

Bryan poczuł w ustach gorzki smak żółci.

Czy istniał jakiś sposób uratowania Lily i motelu? Jeśli sprawy miały się tak, jak przypuszczał, to mogło to być dla niej bardzo przykre.

Wyszorował patelnię, trąc ją tak zawzięcie, że aż zgrzy­tał metal. Odwrócił się i spostrzegł, że jest sam. Wszyscy klienci wyszli, zostawiając na stołach pieniądze.

Pozbierał brzęczące monety. Przeliczył je odruchowo. Uświadomił sobie, że boi się o Lily.

Dwudziestotrzyletnia dziewczyna nie miała dość wie­dzy, by rozszyfrować działającego podstępnie i skrycie mężczyznę. Podstępnie. O, tak! Ten Morgan mógł manipu­lować Lily do woli.

Gdzie, u diabła, podziewała się ta jej nienasycona ku­zynka?!

Bryan omiótł spojrzeniem całe wnętrze zajazdu. Wszy­stko było w należytym porządku. Wetknął do ust wykała­czkę i wyszedł przed dom. Stanął na betonowym stopniu i stamtąd, już otwarcie, przyglądał się Morganowi i Lily.

Morgan zauważył go natychmiast, lecz zupełnie zigno­rował jego obecność. A Lily zawołała:

- Bryanie! Co myślisz o mojej pracy?

Podszedł bliżej, przyglądając się uważnie drzewom.

- Wykonałaś kawał dobrej roboty - powiedział.

- Witaj, pączkowy królu - odezwał się Morgan.

Takie powitanie rozzłościło Bryana.

- Cześć - warknął.

- Rozmawiałeś z nią na temat sprzedania mi motelu? - spytał Tim.

- Nie.

- Po czyjej ty jesteś stronie? - Tim Morgan roześmiał się głośno. Naprawdę zależało mu na tej ziemi. Ciekawe, czy rzeczywiście chodziło o wzgórze?

- Wcale nie jestem pewien - ciągnął dalej Tim leniwie - czy mój klient ma jeszcze ochotę na ten motel. No, ale przynajmniej dostarczył mi pretekstu, żebym mógł was odwiedzać. Co słychać?

Bryan stał nieporuszony, z kamienną twarzą. Za to Lily paplała bez zahamowań.

- Bryan to prawdziwy geniusz - mówiła. - Wszystko potrafi. Zrobił mi nawet przyrząd do znakowania gałęzi.

- Ty to wymyśliłeś? - spytał Tim, wyraźnie poruszony i zaciekawiony.

Bryan przemilczał pytanie. W końcu Lily wszystko już powiedziała.

Podeszła do betonowego schodka i stanęła przy Bry­anie. Ten nic nie znaczący odruch bardzo mu pomógł. Podniosło go to na duchu. Tymczasem Lily patrzyła w stro­nę drzew.

- Nawet nie obejrzałeś wszystkiego, co zrobiłam - dą­sała się.

- Obejrzałem. Obserwowałem cię przez okno.

Poniewczasie ugryzł się w język. Mimo wszystko nie było powodu, by musiał mówić o tym głośno.

- Czy mógłbyś zadzwonić do pana Lamara i poprosić go, żeby przyjechał tu omówić z tobą sprawę gałęzi i chwa­stów? - spytała.

- Dobrze - odrzekł.

- Może potrzebujecie pomocy? - zapytał Morgan z uśmiechem.

- Nie od ciebie.

Nawet Lily zwróciła uwagę na odpowiedź Bryana. Rzu­ciła mu szybkie spojrzenie. Jego mina była poważna i za­cięta, więc nie odezwała się ani słowem.

Wtedy Bryan pomyślał, że oni dwaj zachowują się jak koty w marcu.

Tim wszedł do zajazdu i usiadł na stołku przy barze.

- Chcesz, żeby sobie poszedł? - spytał Bryan Lily po cichu.

- On jest całkiem nieszkodliwy. - Wzruszyła ramio­nami.

W tym momencie Bryan całkowicie zwątpił w jej doro­słość. Postanowił więc nadal jej pomagać. Uśmiechnął się, i przytrzymał jej drzwi. Weszli do środka. Morgan czekał cierpliwie. Ciekawe, czy zwróciła na to uwagę? pomyślał Bryan. Przecież pośrednicy nie mają czasu na przyjemno­ści. Morgan czaił się i czynił podchody.

Lily rozglądała się po wnętrzu.

- Czy zamówiłeś już malarzy? - spytała Bryana. Nieustanna podejrzliwość Bryana kazała mu spojrzeć w tym momencie w stronę Morgana. Dostrzegł dzięki temu, jak bardzo wstrząsnęło nim to pytanie. W tej sytuacji Tim Morgan będzie musiał pójść do swego szefa i powiedzieć:

„Ta mała, która odziedziczyła <imbryk>, zamierza odmówić nam sprzedania tego obiektu. Przedsięwzięcie będzie nas ko­sztowało nieco więcej zachodu, niż sądziliśmy”.

Bryan poczuł się bardziej pewny siebie. Zrozumiał, że Tim Morgan nie jest ani kimś przesadnie ważnym, ani zbyt ambitnym. Po prostu zwykły człowiek.

Była to więc idealna chwila, by zadzwonić do Juana Lamara. Bryan nie poszedł do biura na piętrze, lecz sko­rzystał z telefonu stojącego pod kontuarem.

- Cześć, Juan, co porabiasz? Mógłbyś do nas przyje­chać? Trzeba zająć się drzewami. Lily chce je trochę poprzycinać. To całkiem rozsądny pomysł. Teresa kazała za­dzwonić do ciebie.

Po niedługim czasie Juan był już w motelu. Przyjechał starą furgonetką. Uwielbiał stare samochody. Auto znieru­chomiało na podjeździe i zapanowała cisza.

- Spytaj go, ile będzie chciał za tę robotę - powiedziała Lily do Bryana.

Iskierka nadziei rozbłysła w sercu Morgana. Pomyślał, że być może pytanie świadczy o tym, iż Lily nie ma pie­niędzy.

Zgodnie z poleceniem Teresy to Bryan prowadził roz­mowę. Lily trzymała się na uboczu.

Tim Morgan, dla którego prowadzenie pertraktacji było w końcu chlebem powszednim, miał nad wyraz interesu­jące widowisko. Przysłuchiwał się rozmowie w skupieniu.

Juan, kalecząc potwornie język angielski, spytał, czemu trzeba poprzycinać niektóre drzewa.

Twarz Bryana zastygła jak nieruchoma maska. Tylko w oczach zamigotały iskierki rozbawienia.

- Ciężarówki są wysokie - odparł z powagą. - Gałęzie zaczepiają je i niszczą. Te obrzydliwe jabłoszyny są po­twornie kolczaste.

Takie wytłumaczenie zadowoliło Juana.

Ruszył więc, żeby przyjrzeć się, jakie zadanie go czeka. Wreszcie splunął, wytarł nos w czerwoną chustkę i z cięż­kim westchnieniem powiedział, że zrobi wszystko za sto dolarów.

Lily Baby uśmiechnęła się, gdyż spodziewała się, że zapłaci o wiele więcej. Poruszyła się nerwowo, ale Bryan szybko chwycił ją za ramię, by milczała.

Chodzili dalej. Oglądali drzewa, taksowali grubość ga­łęzi, szacowali, ile czasu potrzeba na wykonanie całej pra­cy i targowali się.

- Będzie z tego mnóstwo drewna na opał. Zabierzesz je sobie - powiedział Bryan. - Powinieneś zrobić całą ro­botę wyłącznie za to drewno.

- Całą robotę! - wykrzyknął Juan. - Żartujesz sobie ze mnie?

- Spytam Teresę, co ci powiedziała - rzucił Bryan. Juan mruknął coś pod nosem. Zrobił kilka kroków. Roz­myślał nad czymś głęboko. Spojrzał gniewnie na Lily i stojącego za nią gogusia. Wreszcie wbił wzrok w Bryana i po­wiedział po hiszpańsku:

- Siedemdziesiąt pięć i ani grosza mniej.

- Siedemdziesiąt i tak będzie aż nadto.

- Ale nie powiesz nic Teresie - zaznaczył Juan. Lily uczyła się hiszpańskiego w szkole, dlatego bez tru­du zrozumiała, o czym mówili mężczyźni. Mocno zagryzła wargę i z ciekawością czekała na wynik transakcji. Panowie podali sobie ręce. Interes został ubity.

- Mógłbym zrobić to i za połowę tej forsy - powiedział wtedy Juan.

- Powiedz Teresie, że dostałeś pięćdziesiąt.

Juan uśmiechnął się.

Jeszcze raz uścisnęli sobie dłonie i Juan zaśmiał się głośno.

Bryan spojrzał na Lily.

- Kiedy? - spytała cicho.

- Kiedy to zrobisz? - spytał Bryan.

- Za parę dni.

- Zrobisz to jutro albo wynajmę Roberta.

- Jutro?! Muszę być w odpowiednim nastroju. Po­jutrze.

- Teresa powiedziała, że jutro - nie ustępował Bryan.

- Połowę teraz, połowę potem - rzucił Juan.

- Wszystko po skończeniu roboty.

- Dychę teraz. Sześćdziesiąt później - nalegał żałośnie Juan.

- Nie.

Juan westchnął ciężko. Zrozpaczony, uniósł ramiona i klepnął się po udach.

- Jesteś człowiekiem bez serca - powiedział.

- Tak - rzucił Bryan i spojrzał, by upewnić się, że Lily dobrze wszystko słyszała. Nie był człowiekiem, którego można lekceważyć.

W tym momencie jednak Tim Morgan ujął ją za rękę, odwracając jej uwagę od Bryana.

- Będziesz musiała wynająć jakiś nieduży domek, za­nim znajdziesz coś odpowiedniego dla siebie - powiedział. - Jest taki niedaleko stąd, w Quatro. Chcesz go obejrzeć?

- Właściwie... czemu nie.

- Możemy zaraz tam pojechać. Mam trochę czasu.

- Dobrze. Tylko się przebiorę. - Lily cofnęła się o krok.

- Oczywiście. - Nie omieszkał uważnie przyjrzeć się jej figurze. - Zaczekam tutaj. - Uśmiechnął się.

- Na długo jedziesz? - spytał cicho Bryan. Dlaczego tak cię to interesuje? pomyślała Lily. Czyżby ze względu na Tima? Przecież on jest zupełnie niegroźny.

- Będę ci potrzebna? O której mam wrócić? - W ten sprytny sposób chciała zmusić Bryana, by to on określił czas jej powrotu.

Bryan jednak stał zmieszany, nie wiedząc, co po­wiedzieć.

- Czy wyprawa zajmie nam więcej niż godzinę? - spy­tała więc Tima.

- Raczej nie - odparł.

Lily uśmiechnęła się zatem do Bryana i powiedziała:

- Na pewno wrócę wcześniej.

Poszła do swojej filiżanki, przebrała się, umalowała usta i wróciła do czekających.

- Niedługo wrócę. - Ponownie uśmiechnęła się do Bryana.

On jednak nadal był nachmurzony.

- Weź telefon do samochodu - powiedział. - Zadzwoń, jeśli będę ci potrzebny.

Tim parsknął śmiechem.

Jechali do Quatro szykownym autem Tima. W gniazdo zapalniczki wetknięta była wtyczka zasilania przenośnego telefonu, który spoczywał na kolanach Lily.

Quatro leżało na uboczu, z dala od głównej szosy. Stały tam urocze, stare domy i te nieco nowsze, zbudowane zaraz po drugiej wojnie światowej. Otoczone były zadbanymi podwóreczkami, na których rosły wielkie, stare drzewa.

Do wynajęcia były trzy domy. Tim znał dobrze ich właścicieli. Z czarującym uśmiechem oprowadzał Lily po posesjach, jakby cały swój czas zarezerwował tylko dla niej.

Gdy przechadzali się, oglądając wnętrze jednego z do­mów, spytała:

- Dlaczego chcesz kupić „Imbryk”?

Niechętnie wzruszył ramionami.

- Już ci mówiłem. Sądzę, że zdołam go sprzedać. Znam kogoś, kto mógłby być nim zainteresowany.

- Kim jest twój klient?

Niezłe pytanie jak na tak nieobytą osóbkę. Tim uśmie­chnął się.

- Muszę sprawdzić, czy zechce się ujawnić.

Zastanowiła ją ta odpowiedź. „Klient” wcale nie musiał mieć nazwiska. Kto wie, może Bryan ma rację? Może słusznie jest taki podejrzliwy? Zapytała znienacka:

- Co się tam dzieje?

- Gdzie? - Tim szeroko otworzył oczy.

- W twojej głowie - odparła z uśmieszkiem. Nie musiała pytać. Widziała przecież, że był czymś bar­dzo zaabsorbowany. Nie ufała mu. Widać to było na pier­wszy rzut oka.

- Postaram się wytłumaczyć ci to wszystko - powie­dział. - Tylko nic nikomu nie mów. Niech to zostanie mię­dzy nami, dobrze?

- Zgoda.

- Daj mi tylko trochę czasu - poprosił. Obejrzeli uważnie domy. Wszystkie były wspaniałe, lecz ona wolałaby jednak pozostać w swojej filiżance.

- Muszę mieć trochę czasu do namysłu - powiedziała.

- No cóż, jeśli rozważasz sprawę sprzedaży motelu, to rzeczywiście powinnaś wszystko dobrze przemyśleć. Znam jeszcze kilka świetnych domów w San Antonio - dodał po chwili. - Chcesz je obejrzeć?

- Nie teraz.

- Może razem zjedlibyśmy dziś kolację?

- Muszę zastąpić Bryana.

- Umiesz gotować?

- Wyśmienicie.

- Przyjadę więc po kolacji.

- Nie dzisiaj. Znakowanie drzew całkiem mnie wykończyło. A jutro będę musiała dyskretnie nadzorować pracę Juana. Poproszę o pomoc Bryana, bo Teresa zabroniła mi rozmawiać z jej mężem.

- Przyjadę popatrzeć - powiedział radośnie.

- Zmarnujesz swój cenny czas.

- Jakoś to zniosę. Chcę być blisko ciebie.

- Schlebiasz mi. Czyżby na „Imbryku” zależało ci mniej niż na mnie?

Wybuchnął śmiechem. Próbował się powstrzymać, lecz nie dał rady. Zagryzł wargę, ale oczy nadal lśniły mu ra­dośnie.

- Sam widzisz - powiedziała. - Odpowiedz mi. To mu­si być bardzo interesujące.

- Rzecz w tym, czy jesteś zainteresowana. Chciałbym, żebyś uznała, iż ja jestem.

- Myślę, że jesteś tylko bardzo oszołomiony.

Te słowa kazały mu spojrzeć na nią zupełnie innym okiem.

ROZDZIAŁ CZWARTY

To, że Tim Morgan poważnie zainteresował się Lily Trevor - teksańskim kwiatuszkiem wychowanym w India­nie - to jedno. Prawdziwą niespodziankę przeżył jednak, gdy odkrył, jak silną ma osobowość. I jaka jest mądra.

Kiedy więc odwiózł ją do „Imbryka”, natychmiast wró­cił do San Antonio i poszedł prosto do swego szefa.

- Co powinienem zrobić, gdy dziewczyna jest łebska jak diabli i oczekuje ode mnie prawdomówności? - spytał.

Starszy pan spojrzał na agenta, który zauroczył jego córkę, i spytał roztropnie:

- Jakaż w ogóle kobieta może być łebska?

- Zna pan przecież zajazd „Imbryk”? Niedaleko Quatro, przy wzgórzu. Nowa właścicielka odziedziczyła go po prapradziadku. Bardzo ją interesuje, dlaczego chcemy go kupić.

- I co? Rozpacza nad zaniedbaniem i fatalnym stanem motelu? - spytał szef radośnie.

- Nie, proszę pana. Zwąchała pismo nosem.

- No, no. Jak to możliwe? Kobieta, a taka sprytna?

- Niech pan uważa - ostrzegł Tim ostrożnie. - Nastały nowe czasy. Nie można już mówić wszystkiego otwarcie. Ona chwyta w lot.

Starszy pan parsknął wyzywająco.

Tim odważnie brnął dalej:

- Ta Lily Trevor bardzo szybko myśli. Spytała mnie: „Dlaczego chcesz mieć ten zajazd?” I co miałem na to odpowiedzieć?

- A co odpowiedziałeś?

- Powiedziałem, że chodzi o anonimowego kupca i że muszę sprawdzić, czy mogę go ujawnić.

- Nie możesz.

- Wątpię, czy będzie chciała rozmawiać, nie wie­dząc, co się dzieje. Ten stary „Imbryk” stoi tam już od dawna. Bardzo jest do niego przywiązana. Snuje nawet jakieś plany z nim związane. Mają stałych klientów, którzy wciąż tam przyjeżdżają. Wie pan przecież o domkach-filiżankach?

- Domkach... filiżankach?

Tim ze zdziwieniem pokiwał głową.

- Jest tam sześć domków - mówił zmęczonym głosem. - Wyglądają jak odwrócone filiżanki. Są naprawdę zgrab­ne. Ludzie uwielbiają to miejsce.

- Musimy pozbyć się ich stamtąd.

- Wiem o tym. Ale co będzie, jeśli nie zechcą nam sprzedać terenu?

- Prawdopodobnie wyrzucę cię - mruknął szef. Tim zachował spokój. Wiedział, że jest dobry w swoim fachu i że nikt nie może być tak głupi, by go wylać z pracy. Trzeba będzie znaleźć inne rozwiązanie. Szef zadumał się głęboko. Czy istniała możliwość przeniesienia projektu na inne wzgórze?

Sama myśl o tym wydawała się okropna.

Tymczasem Lily przemawiała do Bryana:

- Przecież nie będzie chyba egoizmem z mojej strony, jeżeli zamieszkam w jednej z filiżanek!

- Zawsze przecież możemy wynająć klientom ten pokój na piętrze, tu w „Imbryku” - stwierdził ironicznie Bryan.

- Gdybyś nie był tak cholernie zasadniczy, ja mogła­bym w nim mieszkać - zrzędziła Lily.

- Już by wtedy Teresa powiedziała, co o tym myśli - odparł ponuro.

Lily starała się zachować spokój.

- Drzwi do tego pokoju na górze mają zasuwkę - przy­pomniała.

- Moje drzwi też... mają zasuwkę. - Uśmiechnął się pod nosem.

- Widzisz! - krzyknęła. - Będziesz zupełnie bezpiecz­ny! Wprowadzam się na górę.

Powstrzymał ją, unosząc rękę.

- Musisz uzgodnić to z Teresą, dobrze?

- To mój motel!

- To nie ma nic do rzeczy. - Potrząsnął głową. Spojrzała w sufit i jęknęła rozpaczliwie.

- Nie ma nic gorszego niż prowincjonalne dziury! - rzuciła.

- Ależ złotko. Czyż nie jesteśmy dzielnicą San Antonio? Muncie w Indianie do pięt nie dorasta San Antonio. Rozumiesz?

Przypomniało się jej, co matka mówiła o mężczyznach. Straszne to uczucie, gdy po latach trzeba przyznać, że matka miała rację.

- Duby smalone! - parsknęła.

- Skąd wytrzasnęłaś takie imponujące, tak pasujące do sytuacji słowa?

- Od prababki ze strony mamy. Zaraz... jak jej było na imię? Elizabeth? Tak. Ona nigdy niczego nie owijała w bawełnę. Waliła prosto z mostu, kawę na ławę. Była absolut­nie nieznośna. Mama uwielbiała ją.

- Nie rozumiem, jak tak dobrze wychowana kobieta jak twoja mama mogła uwielbiać tak okropną staruszkę.

- Ponieważ kiedy już wyprowadziła się z naszego do­mu, tata zrozumiał, iż mama jest wspaniała, śliczna i uro­cza. Po prostu ideał.

- Bardzo sprytna jest ta twoja mama. Założę się o każde pieniądze, że one się zmówiły.

- Zmówiły się?

- Starsza pani starała się być tak przykra, jak to możli­we, by po cudownym zniknięciu wstrętnej harpii twoja mama mogła zabłysnąć jak słońce.

- Wystraszyłeś mnie. Nigdy przedtem nie myślałam o tym w ten sposób, ale teraz przypominam sobie, że ma­ma i babka często wymieniały tajemnicze uśmieszki.

- No proszę, a nie mówiłem?

- Skąd tak znasz się na ludziach? - spytała.

- Jestem wśród nich całymi dniami. Słucham, obser­wuję...

Następnego dnia zawitała do motelu Marly Foster. Lily i Bryan byli akurat w „Imbryku”.

Na widok wchodzącej Marly Lily zerwała się z miejsca i rzuciła jej w ramiona.

Kuzynka pocałowała powietrze koło policzka Lily i spytała:

- Gdzie on jest? Mogłabym przysiąc, że słyszałam jego głos.

Bryan zniknął! Rozpłynął się w powietrzu. Niczym Alicja w Krainie Czarów Lily zamrugała ner­wowo powiekami, rozglądając się dookoła. Co się stało z kudłatym Kotem z Cheshire? Jak on to zrobił? Dyskret­nie obejrzała nawet podłogę w poszukiwaniu zapadni, ale bez skutku. Nic. Żadnego śladu. Lily postanowiła koniecz­nie dowiedzieć się, w jaki sposób on to zrobił. Kiedyś może się jej to przydać.

Nalała Marly kawy do filiżanki i usiadły przy stoliku.

- Oczekuję pytań - rzuciła Marly. W taki właśnie spo­sób Teksańczycy zagajają rozmowę. - Wygląda na to, że każdemu w branży handlu nieruchomościami coś się obiło o uszy, ale nikt nie ma zielonego pojęcia, o co chodzi i kto się za tym kryje. To doprawdy wspaniałe! - Marly aż unios­ła brwi. - Dziękuję, że zadzwoniłaś z tym do mnie. Mam dziwne wrażenie, że już prawie dotykam czegoś, ale nie mam pojęcia, co to jest, ani nawet jak mam to odkryć.

- To bardzo pobudzające - mruknęła Lily.

- Zwłaszcza w tak nudnej porze roku.

- Właśnie.

- No i co porabiasz? Kim jest ten wspaniały facet, który obcina gałęzie za domem? - Marly rzuciła pytania jednym tchem.

- Obcina? Teraz?! - Lily poderwała się gwałtownie z miejsca i podbiegła do okna. Na ziemi za domem leżało mnóstwo pociętych gałęzi i połamanych patyków. - Dzi­siaj?! - jęknęła.

- Przecież to widać - powiedziała nieco zdezorien­towana kuzynka.

- Miał zacząć dopiero jutro.

- Jeden dzień wcześniej... Przeszkadza ci to? Nie ro­zumiem cię. Chodźmy lepiej sprawdzić, czy robi to dobrze.

- Powinnyśmy raczej trzymać się z daleka.

- Przecież to wszystko twoje - powiedziała Marly drwiącym tonem. - Wolno ci chodzić, dokąd tylko zechcesz. Możemy pójść oglądać którąś z filiżanek. Udawać, że jestem zainteresowana kupnem motelu.

- Może raczej będziesz szukać noclegu? - zasugerowa­ła Lily.

- A któż by mnie tu ogrzał?! - uśmiechnęła się kuzynka.

- Termofor.

Marly westchnęła. Wiedziała, że to prawda.

- Chodźmy lepiej zobaczyć, co się tam dzieje... Obe­jrzymy filiżankę - powiedziała.

Wyszły.

Zza kontuaru wynurzył się Bryan. Skrył się w znajdują­cym się tam włazie prowadzącym do piwnicy... i do ukry­tej w niej, na wszelki wypadek, dubeltówki.

Stanął przy oknie.

Lily przyglądała się koronom drzew, a Marly pracują­cemu, półnagiemu mężczyźnie.

Mężczyzna obejrzał się.

Nigdy przedtem Lily nie widziała kuzynki kroczącej z taką gracją i dostojeństwem. Dopiero gdy zorientowała się w sytuacji, omal nie parsknęła śmiechem.

- Ależ, Marly! Zachowuj się! - mruknęła.

- Zachowuję się - odparła Marly, patrząc na Lily wiel­kimi ze zdziwienia oczami. - Jak dama.

- Jakiego rodzaju... dama?

- Phi!

Łańcuchową piłą Juan ciął na kawałki leżące na ziemi gałęzie i konary. Obok stała Teresa. Dyrygowała mężem, układając jednocześnie drewno w dwa sagi.

- Uważaj, tam jest jego żona - mruknęła Lily ostrze­gawczo. - Popatrzysz tylko na jej męża albo braci, a pode­rżnie ci gardło. Zachowuj się!

Marly przyjrzała się Teresie badawczo i ustąpiła. Weszła do filiżanki i rozejrzała się z zaciekawieniem.

- Ładnie tu. - Postała chwilę, po czym wyszła na po­dwórze i ruszyła do swojego samochodu.

- Muszę jechać - oznajmiła. - Będziemy w kontakcie.

Odjechała.

Teresa pojawiła się jak gradowa chmura.

- Co to za ladaco? - spytała groźnie.

- Posłuchaj, Tereso - bąknęła Lily. - To moja kuzynka.

- Niech się tu więcej nie kręci - powiedziała Teresa i wróciła do pracy.

Układała dwa stosy drewna. Jeden z nich przeznaczony był do spalenia w motelowym kominku. Kominek był nie­wielki, a dym uchodził przez komin-dziobek czajnika. By­ło to bardzo zabawne.

Czujne oczy Teresy wypatrzyły wiele gałęzi oznakowa­nych przez Lily, lecz nie nadających się do obcięcia. Lily musiała się z tym pogodzić.

Powoli wieść o przyjeździe Lily rozeszła się wśród wszystkich jej krewnych i powinowatych żyjących w San Antonio. Szczególnie wśród noszących nazwisko Davie - kuzynów po kądzieli.

Przyjeżdżali do „Imbryka” i odjeżdżali z pączkami. Wkrótce stało się to niemal codziennością.

A dni mijały na wytężonej pracy.

Do motelu zaglądał także Tim. Przyjeżdżał w odwiedzi­ny do Lily. Zjadał pączki i gawędził z każdym, kto był akurat pod ręką. Zdarzało się, że Lily wyjeżdżała do San Antonio z kimś z rodziny. Wtedy Tim usychał i marniał w oczach.

Bryan nie mówił jej o tym ani słowa, ale Teresa nie wahała się ani chwili. Zrobiła to z całą premedytacją, gdyż bardzo chciała zobaczyć reakcję Lily.

Rozczarowała się. Lily bąknęła jedynie coś pod nosem i spytała, co Teresa planuje robić dalej.

- Trzeba posadzić kwiaty - odparła zapytana i pokaza­ła, w których miejscach należy to zrobić. Propozycje Teresy przypadły Lily do gustu.

- Zaraz naszkicuję plan - powiedziała cicho. Jednak gdy ona rysowała pracowicie, Teresa wydała już mężowi stosowne polecenia. I sprawa została załatwiona.

- Nie odnosisz czasem wrażenia, że nie kontrolujesz tutaj niczego? - spytała Lily Bryana. - Że wszystkim rządzi Teresa?

- Tak.

- No to czemu się nie sprzeciwisz?

- Czekam, aż ty to zrobisz - odparł grzecznie. Jedynie w oczach migotały mu iskierki rozbawienia. - Ty jesteś właścicielką... i szefem.

Lily Baby zirytowała się.

Dni płynęły, a Lily wciąż mieszkała w najlepszej z fili­żanek.

Którejś nocy zajęte były wszystkie pozostałe domki i pokój na piętrze w „Imbryku”, a w piwnicy spało w śpi­worach jeszcze dwóch mężczyzn.

- Muszę znaleźć sobie mieszkanie - powiedziała Lily do Bryana. - Tamci dwaj mogliby przenocować w moim domku. Kazałeś im zapłacić?

- Połowę stawki - przytaknął.

- Wychodzimy na okropnie chciwych.

- Są bezpieczni, śpią twardo i buchnęli chyba z tuzin pączków ze spiżami na dole.

- To straszne! - powiedziała ze zgrozą.

- Możesz zrobić to lepiej - rzucił drwiąco. Zacisnęła pięści. Rozprostowała palce, jeden po drugim. Potem przyłożyła dłoń do czoła.

- To straszne - powtórzyła słabym głosem. Bryan westchnął ciężko i wyjrzał przez okno. A Lily dalej pakowała pączki do pudełek.

- Możesz zrobić to lepiej - powtórzył zirytowany. Spojrzała nań ze zdziwieniem w oczach.

- No, dalej - rzucił. - Odegraj to. Znowu złap się za głowę. Pokaż, jak bardzo jesteś wzburzona. Ode­graj to!

- Idź do diabła! - wzdrygnęła się z oburzenia. Splotła palce. Przytknęła rękę do czoła. Odrzuciła głowę w tył i zamknęła oczy.

- To już było - rzucił Bryan.

Powróciła do pakowania pączków. Była wspaniała. Prawdziwy klejnot.

Następnego dnia Bryan zszedł na dół po krótkiej drzem­ce. Zastał Lily uważnie przyglądającą się przez okno poprzycinanym drzewom.

- Coś nie tak? - spytał.

- To nie wygląda naturalnie. Jest zbyt uporządkowane. Teresa za bardzo przerzedziła gałęzie.

- Tam odbywają się przyjęcia i podwieczorki. - Bryan starał się pocieszyć Lily. - Niedobrze, gdyby liście i kwia­ty... wpadały do kawy.

- Masz rację - przyznała po namyśle.

Zaskoczyła go. Przyjęła wyjaśnienie i nie upierała się ani trochę.

- Chyba jednak wolałam je takie nie strzyżone - po­wiedziała ze smutkiem.

- Prawdziwe z ciebie dziecko natury - zadrwił. Lecz było to nieco wymuszone.

- Chyba tak - westchnęła.

Ale nie zamierzała dręczyć się tym zbyt długo. Prędko wróciła do pakowania pączków. Zapełniła pudełko i sięga­jąc po następne, spytała:

- Ile pączków już sprzedaliśmy?

- Nie wiem. Nigdy nie liczę. Po prostu dorabiam więcej, gdy zaczyna brakować. Przygotuję sobie kartkę i będę zapisywał. Tylko musisz mi o tym przypominać.

- Naprawdę ciężko pracujesz.

- Rzadko się nudzę. - Uśmiechnął się i przełknął ślinę.

- Chwilami myślę, że w twoich sennych koszmarach pączki maszerują nie kończącymi się szeregami.

Uniósł dłoń.

- Nawet nie mów o tym! Bo wykraczesz!

Nagle złapał się za głowę. Przerażenie wykrzywiło mu twarz.

- Już wykrakałaś! Zaczyna się! Wszystko przez ciebie! usiałaś to powiedzieć?!

Lily zanosiła się śmiechem. Na twarzy Bryana wciąż jeszcze gościło udawane przerażenie, gdy do zajazdu wszedł Tim. Nie spodobało mu się to, co zobaczył.

- Co się dzieje? - spytał tonem, w którym wyczuwało się wrogość.

Bryan spoważniał natychmiast, a Lily wciąż chichocz, odparła:

- Miliony pączków, które zrobił przez całe życie, zaczynają właśnie maszerować w jego głowie. Szereg za szeregiem.

- Taak - mruknął Tim, obserwując uważnie Bryana. Usiadł na stołku niedaleko Lily. Bryan stał nieruchomo z rękami ukrytymi pod białą serwetą, którą był przepasany.

Zapanowało niezręczne milczenie.

Lily odstawiła na bok kolejne pudełko z pączkami i w końcu spytała:

- Chcesz kawy?

- Lemoniadę.

Bryan wyjął dzbanek z lodówki i napełnił szklankę. Wystukał cenę na klawiaturze kasy i paragon wraz ze szklanką umieścił przed Timem.

Lily sięgnęła po banknot Tima. Podeszła do kasy i wy­dala resztę.

- Dobrze to zrobiłam? - spytała Bryana.

- Owszem.

- Coraz lepiej mi idzie - powiedziała z dumą. - Gdy­bym tak jeszcze umiała smażyć takie pączki jak ty, mógłbyś wziąć sobie wolny dzień.

Na moment serce Bryana przestało bić. Przez chwilę sądził bowiem, że chciała powiedzieć, iż potrafi dać sobie radę bez niego. Na szczęście powiedziała tylko o wolnym dniu. Tylko co, u licha, miałby on począć z wolnym dniem?! Siedzieć przy stoliku i gapić się na nią? Chyba tak. A właściwie dlaczego na nią?

Spojrzał na Tima. Z litością i niechęcią. Jego tu brakowało!

Nienawidził go za samą jego obecność w motelu. Ale rozumiał, dlaczego tamten przyjechał. I czemu sprawiał takie... nieporządne wrażenie. Po prostu z rozpaczy potar­gał sobie włosy i nawet nie zwrócił na to uwagi. Wyglądał zupełnie inaczej niż tego dnia, kiedy po raz pierwszy spo­tkał naiwną nowicjuszkę.

W tym momencie Bryan uświadomił sobie, że oni dwaj byli rywalami. Pragnął Lily. Tim także. Jeden musiał prze­grać. Tylko który?

Mógł to być na przykład... Bryan Willard.

Czy w ogóle miał jakiekolwiek szanse w konfronta­cji z Timem? Czuł, że powinien ustąpić, zrezygnować z Lily. Natychmiast. Zanim sprawy wymkną się spod kon­troli. I tak przegra. Był to najlepszy moment, by się wy­cofać.

Tylko czy był w stanie?

Popatrzył na Lily. Wydało mu się nagłe, że całą jej postać otacza tajemnicza poświata. Jej ruchy, poczucie humoru - były doskonałe. I jej skromność. Nie odczuwała żadnej potrzeby dominowania, rządzenia. Żadna kobieta nie mogła się z nią równać.

Bryan wiedział, że był w stanie przykuć jej uwagę, zain­teresować swoją osobą. Lily bowiem w ogóle garnęła się do ludzi. Nieraz obserwował ją, gdy obsługiwała gości. Nie kokietowała nikogo, nie kusiła, a i tak zawsze była w cen­trum uwagi. A przy tym wcale o to nie zabiegała. Przeciw­nie. Gdyby dostrzegła, jak bardzo Bryan jest nią zaintere­sowany, byłaby w rozterce. Nie chciałaby go urazić, lecz czułaby się dotknięta.

Potrafiłby, zapewne, pokochać ją tak mocno, że mógłby się wycofać. Umiałby oszczędzić jej cierpień. Stać go było na to.

Spojrzał na Tima. Musiał, przyznać, że tamten byłby chyba dobrym mężem. Widać było, że jest nią zaintereso­wany. I to bardzo.

Nagła myśl przyszła Bryanowi do głowy i spiął się cały. A może Tim traktuje to tylko jak przygodę, którą zakoń­czyć mogą igraszki na sianie? Niedoczekanie! On, Bryan, nigdy do tego nie dopuści. Nawet gdyby musiał kazać Teresie wszędzie za nimi jeździć.

Tylko co na to Lily? Chyba nie przypadłyby jej do gustu randki z Teresą u boku.

Niedobrze.

Może w takim razie on sam powinien wciąż być przy niej? Na to chybaby się zgodziła. Ale Tim na pewno zna­lazłby jakiś sposób pozbycia się intruza.

Rozmyślając tak, Bryan usmażył kolejną partię pączków i zaczął miesić ciasto na następną. Chociaż nie potrzebo­wali już więcej pączków. I on o tym wiedział! Zaczynał tracić kontrolę nad sobą. Przez nią! Dlaczego jej prapradziadek zrobił coś takiego żyjącemu spokojnie na uboczu Bryanowi Willardowi?

Czy to możliwe?! pomyślał nagle. A może stary zapla­nował to wszystko? Specjalnie zostawił całą forsę w „Imbryku”, by zwabić tam Lily. Żeby oni dwoje musieli się spotkać. Czyżby stary bałwan zabawił się na koniec... w swata?

Może... Może rzeczywiście zaplanował sobie, że Bryan Willard zostanie mężem Lily? Kto wie? Starszy pan podniósł mu pensję naprawdę bardzo wysoko. Zupełnie jakby chciał zatrzymać Bryana. Poruszony tą myślą inaczej spo­jrzał na Tima. Stał się on nagle tylko jeszcze jednym osob­nikiem w spodniach, kręcącym się w pobliżu.

Tymczasem Tim namawiał Lily, by pojechała z nim oglądać następne mieszkania do wynajęcia.

- Teraz nie mogę - odparła. - Bryan szykuje następne pączki. Muszę zaczekać, aż zupełnie wystygną, i zapako­wać je do pudełek.

- Kupię całą partię, jeśli pojedziesz teraz ze mną - po­siedział Tim z powagą.

Lily spojrzała na Bryana. Z jego wzroku wyczytała, że nie chciałby, żeby jechała dokądkolwiek z Timem. Powie­działa więc:

- Możesz dostać wszystkie pączki z dwuprocentowym rabatem! Ale ja i tak nigdzie teraz nie pojadę. Niedługo zjawi się tu kolejna grupa dzieciaków... Och, Bryanie, nie powiedziałam ci... Kiedy odpoczywałeś, zadzwonił jakiś kierowca. Powiedział, że dotrą do nas w ciągu godziny Miał skontaktować się z tobą.

Uśmiechnęła się do Tima i poinformowała go:

- Dostaniesz pączki, jeśli zostaniesz i pomożesz obsłu­żyć dzieci.

Sprawdzała go. Czy był gotów zrobić to dla niej? Czy raczej zniknie, by nie dać się w nic wplątać?

Lily patrzyła wyczekująco.

- Muszę sprawdzić, czy w domu, który sprzedaliśmy niedawno, jest już woda - odparł.

- Właściciele muszą być wściekli - powiedziała pogodnie.

- Jeszcze się nie wprowadzili. - Zagryzł wargi. Potrząsnął głową i westchnął ciężko. - Pojedź ze mną - poprosił wstając.

- Dzieci będą tu za około... - spojrzała na zegarek - dwadzieścia minut.

Tim nie mógł czekać tak długo.

- Jeszcze tu wpadnę - oświadczył stanowczo i zdecy­dowanie.

Lily uśmiechnęła się uprzejmie.

- Będziemy mieli świeże pączki. Tim wyszedł. Wsiadł do auta i ruszył bardzo powoli... jakby spodziewał się, że Lily wybiegnie i pojedzie z nim nie wybiegła.

- Tim pali się do ciebie - powiedział Bryan. Ku włas­nemu zaskoczeniu. Szczęśliwy, że nie wyrwało mu się słowo „kocha”.

- Chciał tylko zabrać mnie do tego pustego domu - rzu­ciła drwiąco. - Potem mógłby zechcieć porównać nasze nagie ciała, byśmy mogli dostrzec, jak bardzo różnimy się od siebie.

- Kto tego próbował? - warknął Bryan zaskoczony.

- Miałam wtedy sześć lat - odparła wymijająco.

- Inni też próbowali?

- Byli bardzo sprytni, ale i tak domyśliłam się wszy­stkiego. Tak jak teraz. Timowi zdaje się, że zadurzył się we mnie.

- Timowi... zdaje się? - Zdumienie niemal odebrało Bryanowi mowę.

- Pewnie nie zauważyłeś, że kiedy Tim przyjeżdża tu­taj, to tak naprawdę nie ma nic do powiedzenia, ale ma za to jeszcze mnóstwo innych spraw, które musi załatwić.

- Ty to wszystko wiesz? - Bryan nie mógł ukryć zdu­mienia.

- Kobiety rozszyfrowują mężczyzn dużo wcześniej, nim oni w ogóle je zauważą - tłumaczyła. - Oczywiście, był kiedyś Billy D. Miał osiem lat.

- Co zrobił Billy D.? - spytał Bryan z napięciem w głosie. - Pocałował mnie.

- Wstrętny, niegodziwy chłopak! - Bryan poczuł, że znowu może się uśmiechać. - Ile ty miałaś lat? - spytał.

- Sześć.

- Już w wieku sześciu lat zaczęłaś uganiać się za chło­pakami?

- Uważałam, że pocałunek to coś w rodzaju grzechu.

Potem bardzo, bardzo długo nie pozwoliłam już na to ni­komu.

Bryan odetchnął głęboko. Udając jednak, że współczuje przedstawicielom własnej płci, powiedział:

- Prostacy! Niszczą kobietę, nie myśląc o tych, którzy pozostali.

- Strasznie jesteś przebiegły.

- Mogę zademonstrować ci pocałunki, które zostawiają bardzo przyjemnie wspomnienia - zaproponował.

- Nie teraz. Zaraz przyjadą dzieci.

Zadrżał.

Powinno się zabronić kobietom robienia takich rzeczy.

Lily była taka młoda, niedoświadczona. To właśnie sta­nowiło największe niebezpieczeństwo dla dojrzałego męż­czyzny.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Autobus przyjechał, i owszem, ale bez dzieci. Bryan zastanawiał się, z jakiego powodu Lily okłamała Tima. Doszedł do wniosku, że chciała po prostu, żeby sobie po­jechał.

Zamiast tłumu rozbrykanych, wymagających nieustan­nego nadzoru dzieciaków, autobusem przyjechała grupa emerytów. Wysiadali powoli, rozglądając się i gestykulując energicznie.

„Imbryk” uwielbiali wszyscy. Ale ludzie starsi byli nim zauroczeni szczególnie. Widok tego motelu przywoływał wspomnienia z zupełnie innych czasów.

Posiłek składał się z zapiekanych kanapek, sałatki i kawał­ka ciasta. Tego dnia Bryan podał napoleonkę. Wyśmienitą!

Potem goście mogli zwiedzić jedną z filiżanek. Wię­kszość grupy skorzystała z okazji. Po zwiedzaniu wszyscy spacerowali wśród drzew i podziwiali kwiaty Teresy. Oglą­dali motel, domki-filiżanki, fotografowali. Zewsząd dobie­gały głosy zachwytu;

- Musimy ustawić tam kilka ławek - powiedziała Lily do Bryana. Mruknął coś pod nosem.

- Muszą być drewniane - dodała.

- O, tak.

- Z deseczek.

Popatrzył na nią uważnie. Wyglądała przez okno. Obser­wując spacerujących gości.

- Powinniśmy kupić to wzgórze - powiedziała po chwili - i wybudować tam domy dla emerytów.

- Żeby przychodzili tu do nas na posiłki? - domyślił się.

- Właśnie.

Pomysł Lily znowu kazał Bryanowi zastanowić się nad dziwnym zachowaniem Tima i nad wzmianką o wzgórzu, która nieopatrznie wyrwała mu się pierwszego dnia. Wy­rwała się? Czy to po prostu krajobraz za domem tak urzekł i oczarował Tima?

Nigdy później Tim ani słowem nie wspomniał o wzgó­rzu. Wciąż nalegał tylko na sprzedanie mu motelu.

Jaki mógł być powód, dla którego ktokolwiek chciałby posiadać „Imbryk”? Kogo naprawdę reprezentował Tim? zastanawiał się Bryan. Kto jest właścicielem wzgórza?

Wiele razy Bryan chodził tam na spacery. Było to cudowne miejsce do takich przechadzek. Ciche i spokoj­ne. Spotkał tam pancernika, lisa, żółwie, króliki i skunksa, I śmiejące się przeraźliwie kojoty.

Czasami pojawiał się tam pies. Zachowywał się całkiem. uprzejmie i z zainteresowaniem przyglądał się intruzowi. Nigdy nie szczekał. Patrzył tylko, lecz nie zbliżał się zanadto.

Bywało także, że na wzgórzu pasły się konie. Nie raz też do „Imbryka” dolatywało muczenie krów.

Było tam źródełko. Nieduże, lecz nie wysychające na­wet w czasie suszy. Dawało krystalicznie czystą wodę.

Na dobry początek.

Była późna noc. Tego dnia w „Imbryku” odbyło się wielkie przyjęcie. Wszyscy byli zmęczeni. I Lamarowie, i wielka grupa ich krewnych wynajętych na ten wieczór do pomocy.

Było to przyjęcie rocznicowe. Jubilaci byli już dziadka­mi, lecz dawno temu właśnie w „Imbryku” spotkali się po raz pierwszy. A teraz, po latach, zjechali wielką grupą aż z Austin.

Gdy po tak długim czasie małżonkowie znaleźli się w tych stronach, nie mogli uwierzyć, że „Imbryk” jeszcze stoi. Na tę okazję wynajęli jeden z domków i zaraz po uroczystym obiedzie w „Imbryku” przenieśli się tam.

Pozostali goście bawili się wesoło, aż całkiem ochrypli. Zabawiali się rzucaniem podkowami w pokrywę od śmiet­nika. Każde trafienie nagradzane było gromkimi okrzyka­mi. Śmiali się i śpiewali, nie zawracając sobie zupełnie głowy jubilatami.

Klan Lamarów pomógł sprzątać i także poszedł do do­mów.

- Zostali tylko oni dwoje - Bryan i Lily. Przyglądali się, jak zmęczeni goście rozchodzą się do domków, do samo­chodów. Wszyscy byli w doskonałym nastroju. Wiele przy­jęć w „Imbryku” kończyło się w ten właśnie sposób. Nowa ławka, także dzieło Lamarów, stała pusta. Bryan i Lily przysiedli na niej, by złapać oddech i wsłuchać się w dzwoniącą w uszach ciszę.

- Doskonałe przyjęcie - rzucił Bryan. Lily uśmiechnęła się.

- Wspaniale jest mieć taką rodzinę.

- Taak.

- A gdzie jest twoja rodzina? - spytała Lily. Wcale nie chciała być wścibska.

- Gdzieś - odparł z ociąganiem.

- Gdzieś daleko? Czy gdzieś tu, w pobliżu?

- Większość przebywa gdzieś daleko. - Wciąż unikał konkretnej odpowiedzi. - Odzywają się od czasu do czasu.

- Od przypadku do przypadku?

- Właśnie.

Zamilkli. Po chwili, z pewnym przymusem, spytała:

- Czy... tęsknisz za nimi? Pokręcił głową.

- Nie mam na to czasu - odparł. Ciekawość kazała jej pytać dalej:

- Czy umiałbyś być dobrym mężem i ojcem dla swoich dzieci?

- W jakim sensie? - spytał ostrożnie.

- Czy potrafiłbyś z nimi być, na co dzień? Milczał dłuższą chwilę.

- Nikt się mną nigdy nie zajmował, a daję sobie radę całkiem nieźle - odparł. Zamyśliła się. Rozważała jego słowa.

- To znaczy, że zupełnie nie masz pojęcia o wychowy­waniu dzieci - rzuciła.

- Prawdopodobnie nie - przyznał.

- Och! - wyrwało jej się.

Wolno obrócił głowę i popatrzył na nią.

- Co miał znaczyć ten okrzyk? - spytał.

- Że zrozumiałam cię. - Wstała powoli i przeciągnęła się. Nie tak jednak, jak on by sobie życzył. Potem powiedziała:

- Wspaniale zorganizowałeś dzisiejsze przyjęcie. Wszyscy byli zadowoleni. Skąd miałeś takie nagrania?

- Pojechałem do studia Pete'a i pożyczyłem taśmy z muzyką sprzed czterdziestu lat.

Wciąż stojąc, uśmiechnęła się do niego.

- To było bardzo ładne z twojej strony, że pomyślałeś o tych taśmach.

- Zrobiłem gościom niespodziankę.

Jemu samemu ich szczęście dało wiele radości.

- Sprawiłeś im nieopisaną wprost przyjemność.

- Dostaliśmy całkiem niezły napiwek. Zapisałem to w księdze.

- Połowa jest twoja - powiedziała Lily. - Napracowa­łeś się najwięcej ze wszystkich. Resztę daj Teresie. To ona ściągnęła tu tę bandę i miała na nich oko. Bez niej Lamarowie zawładnęliby całym przyjęciem.

- Po prostu lubią się bawić - mruknął.

- Masz rację. - Zastanawiała się przez moment. - Mu­simy wydać przyjęcie na cześć Teresy.

- Zacznie protestować.

- Ale będzie zadowolona.

- Może i tak - przyznał po namyśle. - Ale pod warun­kiem, że nie będzie musiała zajmować się niczym prócz poganiania i strofowania wszystkich.

- Być może. - Lily rozejrzała się dookoła. - Powinni­śmy przygotować dla niej i Juana jakieś fotele.

Po chwili milczenia Bryan spytał z zaciekawieniem:

- Po co nam to przyjęcie?

- Dla Teresy - odparła. - Pracuje tu bardzo ciężko i je­szcze angażuje swoją rodzinę.

- Płacimy im za to - zauważył.

- I tak nie dość za to wszystko, co dla nas robią.

- No to podziękuj jej. - Bryan wzruszył ramionami.

- Już to zrobiłam.

- Wystarczy. Uwierz mi. Wypraw jej przyjęcie, a do­prowadzi cię do szaleństwa swoją wdzięcznością.

Lily wciąż stała. Bryan wciąż siedział.

- Dobranoc - powiedziała w końcu.

- Dobranoc - odparł.

Odwróciła się i odeszła.

Bryan wstał, by widzieć ją lepiej. Nie odrywał od niej oczu, dopóki nie weszła do swojego domku. Sama.

Westchnął głęboko, odszedł od ławki i wepchnął ręce do kieszeni. Przygarbił się i zmrużył oczy. Stał, oddychając głęboko.

Ciężko jest być mężczyzną.

Następnego dnia Tim przyjechał wcześnie rano.

- Co to było za przyjęcie? - dopytywał się. - Dlaczego nie zostałem na nie zaproszony?

Lily Baby wybuchnęła śmiechem.

- Nie byłeś członkiem rodziny - odpowiedział Bryan.

- Widziałem tu wszystkich Lamarów - wykrzyk­nął z emfazą. - Jeśli oni należeli do rodziny, to ja tym bardziej.

Teraz i Bryan śmiał się głośno.

- To był bal z okazji czterdziestej rocznicy ślubu pew­nej pary. Tutaj właśnie, przed laty, odbyło się ich przyjęcie weselne. W zeszłym roku odkryli, że „Imbryk” wciąż ist­nieje. I stąd ten bal. A Lamarowie obsługiwali gości i po­magali sprzątać.

- Ja też mogłem pomagać - rzucił Tim z żalem. - Wszyscy śmieją się i bawią wesoło - poskarżył się.

- Szykujemy następne przyjęcie, dla wybranych gości.

- My? - spytał Tim ostrożnie.

- „Imbryk”. Przejrzymy rejestry kasowe i sprawdzimy, kto odwiedza nas najczęściej.

- Ja! - wykrzyknął Tim głośno.

- Ale za każdym razem dostajesz od Lily darmową kawę - mruknął Bryan.

- Skąd wiesz? - spytał Tim.

- Rozlicza mnie potem z każdego centa - poskarżył się żałośnie.

Tim ze zrozumieniem pokiwał głową. Lily zaprotesto­wała gwałtownie i rzuciła w Bryana ścierką.

- Lepiej nie zaczynaj - ostrzegł Bryan. Lily zrobiła wielkie oczy.

- Czy on mi grozi? - rzuciła do Tima.

- Należy ci się lanie - powiedział Tim poważnie. - Sam cię przytrzymam, gdy on wymierzy ci kilka klapsów.

- Nie ma mowy - powiedziała Lily.

- Nic z tego - rzucił równocześnie Bryan. Tim uniósł wysoko brwi.

- Nie wierzysz w zbawienny wpływ kary na kobiety? - spytał.

- Nie - odparł Bryan surowo.

- Do diabła! Zupełnie nie znasz się na żartach;

- Bawi mnie całkiem coś innego - powiedział Bryan z powagą.

- Tylko nie to! - wykrzyknęła Lily.

Teraz Tim spoważniał nagle.

- Co to znaczy: „Tylko nie to”? - spytał podejrzliwie.

- Dla niego najlepszą rozrywką jest szorowanie patelni i czyszczenie zlewu. Koszmar! - wyjaśniła.

- Och! - stęknął Tim.

Bryan uśmiechnął się do niego.

- Nie pozwól nikomu wykorzystywać się. Ani męż­czyźnie, ani kobiecie. Daj mi znać, gdyby to się zdarzyło. Zajmę się tym - powiedział Tim do Lily naprawdę po­ważnie.

Lily Baby patrzyła zdumiona.

- Nikt mnie nigdy nie wykorzystywał - oznajmiła. - I nigdy me będzie - dodała z przekonaniem.

- Mądra dziewczynka - powiedział Tim.

- Jestem dorosłą kobietą - powiedziała kategorycznie.

- Dobrze. - Tim uśmiechnął się. I nie czekając, aż kto­kolwiek mu przerwie, spytał: - Pojedziesz ze mną dzisiaj?

Nie było to właściwie pytanie. Nie było to także pole­cenie. Raczej zaproszenie.

- Dokąd? - spytała.

- Muszę odwiedzić kilka miejsc - powiedział, wstając.

- Będziemy mogli porozmawiać.

Lily odwróciła się do Bryana, popatrzyła na niego prze­ciągle i spytała:

- Czy mam dzisiaj coś do roboty? Wbrew jej oczekiwaniom odparł:

- Nie. Wszystko zostało zrobione.

Dał jej w ten sposób do zrozumienia, że jest naprawdę wolna, że sama kieruje swoim życiem. Tylko czy ona to zrozumiała?

Mogła przecież pomyśleć, że miał już dosyć jej towa­rzystwa.

Czy powinna pojechać z Timem?

Z pochyloną lekko głową wpatrywała się w Bryana z uwagą. On, równie poważnie, patrzył jej prosto w oczy.

Co mam zrobić? pomyślała.

Tim podniósł się z krzesła.

- Świetnie - powiedział. - Tylko weź żakiet. Z powo­du klimatyzacji w aucie jest w nim trochę chłodno.

- To wspaniale. Tylko pamiętaj - ostrzegła. - Nie cier­pię pieprznych dowcipów.

- Nigdy nie słyszałem żadnego, więc ich nie znam.

- Tim zrobił wielkie oczy.

Nawet Bryan musiał uśmiechnąć się w tej chwili. Choć nie było mu do śmiechu. Ona wyjeżdżała z tym facetem! Sama. Pytania tłukły mu się po głowie. Co Tim może jej zrobić? Co powiedzieć? Tim jest komiwojażerem. Może próbować sprzedać jej... samego siebie. Przecież widać było, że jej pragnął. Tylko dlatego tak często przyjeżdżał do „Imbryka”.

- Jak długo cię nie będzie? - spytał Bryan nowicjuszkę. Zamiast odpowiedzieć, odwróciła się do Tima z pytają­cym wyrazem twarzy.

- Nie oczekuj jej zbyt wcześnie - odparł tamten. - Znam jedno miejsce, gdzie można zjeść wyśmienitą ko­lację.

I komu on to mówił? Kucharzowi!

Lily zdjęła fartuszek i za plecami Bryana przeszła do wyjścia.

- Zachowuj się! - warknął, gdy go mijała.

Zatrzymała się na króciutką chwilkę i popatrzyła na nie­go wielkimi, niewinnymi oczami.

Był to prawdziwy cud, że Bryan nie klepnął jej po tym słodkim tyłeczku.

- Muszę się przebrać - rzuciła, przechodząc obok Tima. - Zaraz wrócę.

Poszła do swojej filiżanki. A Bryan powiedział to, co każdy epuzer mawia w takiej sytuacji swemu rywalowi.

- Trzymaj się od niej z daleka!

- Przecież będziemy jechali jednym samochodem - od­parł zaskoczony Tim.

- Dobrze wiesz, co mam na myśli - powiedział Bryan pełnym gniewu głosem.

- Jestem poważnym człowiekiem. Muszę spędzić z nią trochę czasu, żeby przekonać się, czy ona mogłaby mnie potraktować poważnie.

- Trzymaj się od niej z daleka! - powtórzył Bryan.

- Będziemy jechać jednym samochodem - stwierdził z uporem Tim.

- Nie waż się jej dotknąć.

- Przecież będę musiał podać jej rękę przy wysiadaniu

- poskarżył się Tim drżącym głosem. - Będę musiał pod­trzymać ją przy wchodzeniu po schodach...

- Po schodach... dokąd?

- Na werandę „Imbryka”.

- Nie waż się jej skrzywdzić. Inaczej... ze mną bę­dziesz miał do czynienia.

- Znam jej rodzinę - powiedział Tim delikatnie.

- Ciekawe, co oni o tobie myślą? - warknął Bryan.

- Nie unikają mnie. - Wzruszył ramionami.

- Na pewno nie wiedzą, że się wciąż za nią uganiasz.

- Wiedzą. Spotkałem jej kuzynkę. Marly. Wszystkim dokoła opowiedziała, że tu bywam. O tobie także wiedzą - dodał.

- Co to znaczy, że wiedzą o mnie? - żachnął się Bryan. Aż pochylił się przy tym do przodu i zacisnął szczęki.

- Wiedzą, że jesteś pełnoletni i że mógłbyś ją uwieść. Uwodzisz ją?

- Nie.

- Kamień spadł mi z serca - Tim uśmiechnął się szero­ko. - Przez ciebie nie sypiałem po nocach.

- Niby czemu?

- Możesz mieć każdą kobietę, którą tylko sobie wybie­rzesz - powiedział Tim szczerze. - Jest w tobie coś takiego...

- Tim wykonał szeroki gest ręką - tajemniczego. Kobiety pragną uporządkować twoje życie. Uszczęśliwić cię.

- Kto, u diabła, naopowiadał ci takich bredni?!

- Kuzynka Marly. Cierpiałem bezsenne noce, od kiedy mi to powiedziała. Rozmawiałem z nią o Lily prawie co­dziennie. Ale ona nudzi się szybko. W tym momencie Bryan się poddał.

- Tylko musisz być pewien, że traktujesz ją poważnie - powiedział.

- Myślę, że tak właśnie jest.

Wtedy otwarły się drzwi i weszła Lily. Jak kwiaty ku słońcu, obaj mężczyźni zwrócili twarze w jej kierunku.

Tim poderwał się, sprawdzając nerwowo, czy krawat jest na swoim miejscu. Uśmiechnął się lekko.

- Warto było czekać - wykrztusił. Z wielce poważną miną Lily uniosła nieco rąbek spód­nicy i ukłoniła się. Po chwili uśmiechnęła się do Bryana.

- Jutro ty będziesz miał wolny dzień - powiedziała.

- Nie - odrzekł. - Nigdy nie wiem, co ze sobą zrobić, kiedy stąd wyjadę.

- Napiszemy ci program dnia - rzuciła z uśmiechem. Tim powstrzymał chichot.

- Postaram się coś z tym zrobić - szepnął do Bryana tak, by Lily nie mogła usłyszeć. Potem wziął ją pod ramię i poprowadził do wyjścia.

- Mężczyzna w wieku Bryana - perorował - sam potrafi zadbać o swoje rozrywki. Nie potrzebuje żadnej pomocy.

Wciąż obserwowani przez Bryana. podeszli do samo­chodu. Tim otworzył Lily drzwi, po czym obszedł auto i usiadł za kierownicą. Odjechali.

W „Imbryku” zapanowała martwa cisza. Bryan uniósł głowę. Zamyślił się. Tak tu było cicho i spokojnie... do­póki Lily nie przyjechała, pomyślał. Włączał wtedy radio i czytał gazety. Prawdziwy relaks. A teraz. Przeszkadzała mu... cisza!

Jechali do San Antonio. Po drodze Tim gadał bez prze­rwy. Pokazywał domy, które sprzedał. Opowiadał o rodzi­nie Lily i o swoich znajomych. Ku zaskoczeniu Lily bardzo grzecznie i z dystansem wyrażał się o Marly.

I nieustannie zadawał pytania.

Bardzo to ją bawiło. Albo musiał kupić sobie jakąś książkę z pytaniami, albo spisywał je sobie wcześniej i wkuwał na pamięć. Sporo wiedział o jej rodzicach, sporo też opowiadał o swoich krewnych.

Dzień minął im bardzo przyjemnie. Ich zainteresowania były zupełnie różne. Mieli więc o czym opowiadać, mogli słuchać uważnie i potakująco kiwać głowami.

Rozmawiało się im wspaniale. Głównie dzięki Timowi. Potrafił cudownie słuchać, zapytać o coś, gdy było trzeba, albo zmienić temat.

Lily rzetelnie oceniała wszystkie domy, które odwiedzi­li. Odkrywała ich wady i usterki, a on notował je skrupu­latnie. I ani słowem nie wspominał, że dostrzegł je już dużo wcześniej. Był taktowny i delikatny.

Obiad zjedli w luksusowej, wykwintnie urządzonej re­stauracji.

- Masz tu kartę członkowską? - Nie potrafiła ukryć zaskoczenia.

- Pośrednicy w handlu posiadłościami są członkami wielu bardzo różnych organizacji - odparł. - W ten sposób możemy wyszperać klienta. Krępuje cię to?

- W Muncie był klub ziemski. Równie dobry jak ten - powiedziała stanowczo.

Była czarująca.

Jej maniery godne były damy. Jemu także niczego nie można było zarzucić.

- Kto nauczył cię posługiwać się sztućcami? - spytała.

- Mama. Jest strasznie surowa i wciąż wierciła mi dziu­rę w brzuchu.

Pokiwała głową.

- Moja robiła to samo - powiedziała.

- W końcu wychowała się w San Antonio. Moja mama ją zna.

- Skąd wiesz?

- Spytałem ją. Napisała list do twojej mamy. - Z kie­szeni marynarki wydobył kopertę. - Ale nie znamy adresu. - Podał jej pióro.

Lily napisała adres, uśmiechając się. Była w wyśmieni­tym humorze. Chociaż zauważyła, że kupiecka natura Tima nigdy nie zasypiała.

- Co robisz w sobotę wieczorem? - spytał. - Może wy­brałabyś się ze mną na przyjęcie, które wydaje jeden z mo­ich znajomych. Będziemy tańczyć, rozmawiać.

- Zobaczę, czy będę mogła przyjść.

- Spróbuj - poprosił.

Uśmiechnęła się.

Po eleganckim obiedzie były tańce. W innym, równie eleganckim miejscu, gdzie grała bardzo porządna orkiestra. Tim był wspaniałym tancerzem.

- Gdzie nauczyłeś się tak tańczyć? - spytała.

- „Szkoła tańca dla dzieci od lat dwunastu”.

- Ja również ją ukończyłam!

- No proszę - zaśmiał się. - Może poprowadzisz? Wie­le kobiet próbuje prowadzić w tańcu.

- Nonsens!

- Wspaniale się z tobą tańczy. Masz naturalne poczucie rytmu.

Przez cały czas prawił jej komplementy. Ale nie takie trywialne, że ładnie wygląda czy że jest zgrabna. Tim był sprytny. A przy tym nie nadużywał tego. Widać było od razu, że albo miał bardzo troskliwą matkę, albo starszą siostrę.

Rozmowa toczyła się gładko. Tim przeważnie słuchał. Wydawał opinie. Zwykle nie zgadzał się z nią.

Podświadomie Lily zaczęła porównywać go z Bryanem.

Gdy ruszyli w drogę powrotną do „Imbryka”, nie było jeszcze późno. Tim podjechał pod jej domek i otwarł drzwiczki. Poprosił o klucz i otwarł filiżankę.

Z „Imbryka” przyglądał się im Bryan. Z wyschniętymi wargami oczekiwał, że Tim pocałuje Lily.

Tim nie zrobił tego.

- Przyjadę w sobotę około szóstej, dobrze? - spytał.

- Raczej około siódmej - odparła.

- W porządku. - Uśmiechnął się. - Dziękuję za dzisiejsze spotkanie. To był wspaniały dzień.

- Było mi bardzo miło.

- Chciałbym, żebyś się do mnie przyzwyczaiła - po­wiedział.

Zaśmiała się cicho.

Jednak Bryan to usłyszał. Odwrócił się, by nie patrzeć na pożegnalny pocałunek. Tylko głowa go nie usłuchała, Jego oczy nie mogły oderwać się od tamtych dwojga.

Teraz. To był właściwy moment. Drzwi do jej domku były otwarte. Tim podawał jej klucze. Ale nie poruszył się.

Lily powiedziała coś do niego i weszła do środka. Za­mknęła drzwi.

Tim też coś powiedział. Potem pomachał ręką na pożeg­nanie i wrócił do samochodu.

Bryan nie wierzył własnym oczom. Na pewno cały dzień spędzili w łóżku. Tim więc nie potrzebował już po­żegnalnego buziaka. Oboje śmiali się!

Bryan wolno ruszył ku schodom. Czuł się całkiem zdruzgotany.

Tim odjechał rozradowany. Mama powiedziała mu, jak powinien postępować z córką Susan. Zastanawiał się, czy Bryan czekał na ich powrót. Jeśli oglądał to cnotliwe po­żegnanie, to na pewno nabrał przekonania, iż cały dzień spędzili w łóżku i byli tak wykończeni, że pocałunek stał się już całkiem zbyteczny.

Bryan leżał w łóżku i nie mógł zasnąć. Wciąż te same myśli tłukły mu się po głowie. Spojrzał na zegar. Była dopiero dziesiąta.

Połknął dwie aspiryny i usnął wreszcie. Przebudził się o zwykłej porze. Wziął prysznic i ubrał się. Dochodziła szósta rano.

Lily też już nie spała. Rześka, szykowała kawę. Zasko­czony Bryan z całej siły zagryzł wargi, by nie spytać, jak spędziła czas z Timem.

Czy... Czy Tim... Co robili przez tak długi czas, gdy byli razem?

- Dzień dobry. - Uśmiechnęła się do niego.

- Dobry - bąknął ponuro.

Nie odezwała się więcej. On czekał. Przyglądał się jej. Jak mógł zapytać ją o cokolwiek, skoro ona tak milczała.

- Jak było? - nie wytrzymał.

- Nic nie jadłam - powiedziała. Przeżył wstrząs. Nawet nie zjedli kolacji! Spędzili w łóżku cały, calusieńki czas?

- Chcesz pączka? - spytała. - Piecze je jeden z moich przyjaciół.

Zaczynała być irytująca.

- Źle spałeś? - spytała.

Skinął głową.

Popatrzyła na niego uważnie, a on odwrócił głowę.

- Dobrze się czujesz? - zaniepokoiła się.

- Dlaczego pytasz?

- Dziwnie wyglądasz.

- Tak jak każdego dnia. - Słowa padały jak rzucane na stół karty.

- Czy ktoś cię skrzywdził? Już ja mu pokażę! I kto to mówi?!

- Gdzie byliście wczoraj wieczorem? - Pytanie wyrwa­ło mu się z ust, zanim zdążył zagryźć wargi. A obiecywał sobie, że nigdy nie zapyta o to, co robili poprzedniej nocy,

- Odwiedziliśmy kilka domów, które Tim próbuje sprzedać - odparła spokojnie. - To było interesujące. Za­pisywał wszelkie wady i usterki. Ja też znalazłam kilka. Potem pojechaliśmy na obiad. Jego mama chodziła z moją do szkoły, więc oplotkowaliśmy nasze rodziny. Tim świet­nie tańczy. Okazało się, że chodziliśmy na lekcje tańca, prowadzone według tego samego podręcznika. Tylko że ja robiłam to w Indianie.

Byli ulepieni z tej samej gliny. To Bryan Willard nie pasował do szacownej rodziny. Nie miał sojuszników, nie znał nikogo. W tej rywalizacji skazany był na porażkę.

Konkurował o tę pannę? Jak do tego doszło? Dobry Boże, czyżby się zakochał w Lily?!

Na pewno nie.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Bryan Willard wpadł w panikę. I nie potrafił tego zro­zumieć. A wszystko dlatego, że nigdy przedtem nie był związany z kimś tak blisko, by poprzez czyjeś uczucia móc ocenić swoje własne.

Milczenie przedłużało się. Wreszcie Lily spytała:

- Co się z tobą dzieje? Czemu jesteś taki rozdrażniony? Próbujesz zwrócić na siebie moją uwagę?

Oczy Bryana spotkały oczy Lily. Wiedziała! Z rękami na biodrach i marsową miną stanęła przed nim.

- Co się z tobą dzieje? - powtórzyła. - Źle się czujesz?

- Nie - warknął.

Jakby tego było mało, jeszcze Teresa wetknęła swoje trzy grosze.

- Dać ci coś na przeczyszczenie? - spytała. Człowiek nie ma chwili spokoju wśród wścibskich bab, pomyślał Bryan. Był wściekły. Teresa przywołała Juana. Wspólnie molestowali Bryana o to, by wyznał, co mu dolega.

- Nic mi nie jest! - krzyknął. - Dajcie mi spokój! Teresa przyłożyła mu dłoń do czoła.

- Chodzi o Lily - powiedziała do męża. - Spotkała się wczoraj z Timem i stąd ta niemoc u naszego Bryana.

Juan kiwał głową i uśmiechał się. On i Teresa poklepy­wali Bryana po ramionach i udzielali rad, jak opanować sytuację.

- Chyba dobre byłyby kwiaty? - powiedział Juan do żony.

Teresa zachichotała.

- I bombonierka - dodała.

- Cukier krzepi, wódka lepiej! - mruknął Juan.

Teresa śmiała się do rozpuku.

I z czego właściwie? Bryan zmarszczył brwi.

- Co cię tak śmieszy? - spytał.

- Ty mu powiedz - zwróciła się Teresa do męża. - Spo­cił się za uszami.

Zawinęła się i już jej nie było. Jeszcze tylko w drzwiach odwróciła się na moment. Spod przymrużonych powiek rzuciła mężowi powłóczyste spojrzenie i uśmiechnęła się znacząco.

- Prowokuje cię - powiedział Bryan do Juana.

- Si. Zawsze tak robi, kiedy wpakuje mnie w tarapaty. Kobiety już takie są - westchnął ciężko. - Należy się jej pena, no wiesz, lanie.

- Jeżeli zamierzasz uczyć mnie, jak należy karać ko­biety, to możesz od razu iść do domu. Nie interesuje mnie to. Nie chcę żadnej kobiety. Komplikują życie mężczy­znom... i ciągle chcą mieć te zasmarkane, wiecznie wrze­szczące dzieciaki.

Juan usiadł i podrapał się po głowie.

- Masz rację - przyznał - ale są i plusy.

- Nie potrzebuję kobiety.

- No to czemu jesteś enojo... wściekły?

Juan spoglądał na Bryana z wyraźnym współczuciem.

- Powinieneś spróbować. Jak ja z Teresą - powiedział. - Z kobietami to wieczne utrapienie.

- To czemu, u diabła, jesteś tu teraz? - krzyknął Bryan.

- Żeby cię podnieść na duchu. Wiem, co czujesz. - Po­kiwał głową. - Choćbyś nawet uważał, że nie ma na świe­cie nic gorszego niż Teresa dla Juana.

Zamilkli. Po długiej chwili Juan westchnął. Spróbował rozweselić Bryana.

- Winni... - powiedział rozmarzony. - Ta była sło­dziutka. - Odchylił głowę i uśmiechnął się do Bryana. - Teresa podrapała jej carne, twarz.

Bryan nie zrozumiał.

- Co Winni zrobiła Teresie? - spytał.

- Biły się. No i Teresa wygrała. - Spojrzał za okno z uśmiechem. - Wygrała mnie!

- Rzeczywiście wygrała - powiedział Bryan poważnie. - Niezwykły z ciebie człowiek.

- Si.

I Juan zakończył rozmowę. Rozsiadł się wygodniej i za­czął czytać gazety. Meksykańską i hiszpańskojęzyczną z San Antonio. Nie odzywał się. Spoglądał na Bryana, lecz milczał. Uświadomił Bryanowi, jak się sprawy mają, a re­szta i tak była w rękach kobiet.

Si. Zawsze decydują kobiety, pomyślał i uśmiechnął się.

Tego wieczora Tim zabrał Lily na uroczyste otwarcie nowego biurowca swojej firmy. Miała na sobie elegancki, czarny żakiet, a pod nim satynową bluzkę w perłowym kolorze. U góry wykończoną falbaną.

Jechali autostradą. Prowadził Tim. Zamiast patrzeć na szosę, co chwila zerkał na Lily. Wreszcie nie wytrzymał.

- Czy to, co masz na sobie, to jest tylko szeroka wstążka wokół... torsu? - spytał. - Wygląda wspaniale, ale muszę wiedzieć, czy mogłaby opaść przypadkiem.

Lily westchnęła. Bez słowa pochyliła się do przodu i zsunęła nieco żakiet z ramion, by pokazać rękawy bluzki.

Tim niemal zupełnie przestał patrzeć na drogę. Śledził poczynania Lily, nie wiedząc, do czego zmierza.

- W porządku? - spytała, unosząc wysoko brwi.

- Omal nie dostałem zawału serca - powiedział. Zno­wu mógł prowadzić samochód, Lily przyjrzała się sobie uważnie.

- Wyglądam bardzo przyzwoicie - powiedziała.

- Myślę, że nawet w sukni prababki przyprawiałabyś mnie o dreszcze.

- Cóż za uroczy komplement.

- To nie jest komplement. To prawda. Nie zauważyłaś, jak wiele czasu spędzałem ostatnio w „Imbryku”? Chcia­łem; byś zdążyła się do mnie przyzwyczaić.

- Wcale nie zwracałeś na mnie uwagi - zauważyła pół-żartem.

- Byłem porażony. Wystarczyło jedno twoje spojrzenie i przestawałem wierzyć, że jesteś prawdziwa. - Posłał jej długie spojrzenie. - Siłą musiałem zabraniać sobie wysia­dywania tam i gapienia się na ciebie. Jesteś czarodziejką.

- Świetnie sobie z tym radzisz. Nie strasz mnie.

- To ty mnie straszysz! - powiedział oburzony. - Ale ładnie z twojej strony, że podzielasz mój strach. Czy do­strzegasz... moje... wady?

- Postaram się - uśmiechnęła się.

- Odkąd cię poznałem, jestem wrakiem człowieka - skarżył się. - Nie mogę się na niczym skoncentrować - westchnął bezsilnie. - Moja mama powiedziała, żebym dał sobie z tobą spokój, zanim będzie za późno, bo...

- Twoja matka?! - spytała.

- Ja też byłem zaskoczony - powiedział spokojnie. - A mama nie tyle nawet była zaskoczona, co przestraszona, Kiedy zrozumiała, o czym chciałem z nią porozmawiać, bardzo się przestraszyła i zdenerwowała. Nie potrafię wy­tłumaczyć, dlaczego, ale... tak... rozmawiałem o tobie z moją mamą.

- Co jej powiedziałeś... o mnie? - spytała ostrożnie.

- Że jesteś wspaniała - odparł natychmiast.

- Wielkie nieba! Co ona sobie o mnie pomyśli?

- Pokiwała głową - oznajmił. Uprzejmie pozwolił Lily w milczeniu przetrawić tę nowinę. - Musisz wiedzieć, że ona nigdy nie mówi zbyt wiele - dodał.

- Ani trochę nie jestem zaskoczona.

- Powiedziałem jej to samo, co i tobie - kontynuował. - Że muszę spotkać się z tobą. Sprawdzić, czy to jest pra­wdziwe. Że nie jestem gotowy na poważny związek.

- Ja także - powiedziała cicho.

- No i wpadłem. Jeśli odrzucisz mnie, stanę się wra­kiem człowieka. Poddam się rozpaczy, stracę panowanie nad sobą. I apetyt.

- Wszystko naraz?

- Już zapomniałaś o moich staraniach i zabiegach?

- Wszystko toczy się tak szybko. Zamilkli.

- Potrzebujesz czasu - powiedział w końcu Tim.

- Tak.

Wolno pokiwał głową.

- Moja mama mówiła, że możesz potrzebować czasu. Zna twoją mamę.

- Wiem. Mówiłeś.

- Tak było ze wszystkim, co później robiłem. Nawet mój szef zapytał w końcu: „Kim ona jest”?

- Co powiedziałeś?

- Spytałem: „Kto”?

- A co on na to? - ponagliła.

- Powiedział: „Ta kobieta, która przeszkadza ci w pracy”.

- Co odpowiedziałeś? - Znowu musiała go ponaglić.

- Spytałem: „W jakiej pracy”? Pomyślał, że żartuję, i poklepał mnie po ramieniu. Chciałby ożenić mnie ze swo­ją córką. Uważa, że wciąż jestem wolny.

Westchnął ciężko.

Lily wysoko uniosła głowę.

- Przecież jesteś wolny.

Przybrał zbolały wyraz twarzy i nie patrząc na nią, za­mruczał:

- Jestem rozdarty...

- Stanowczo zbyt wcześnie popadasz w rozpacz - stwierdziła, potrząsając głową.

- Wiem - przyznał.

- Jeśli wiesz, to dlaczego powiedziałeś mi to wszystko?

- Nie wiem - odparł. - To właśnie powiedziałem ma­mie. Wysłuchała mnie bez słowa. Potem zadzwoniła do twojej mamy.

- Święci anieli!

- To jest powiedzonko twojej praprababki ze strony ojca. Mama znała ją także. Wspomniała mi o tym przy jakiejś okazji.

- Moja mama nie przepadała za nią.

- Wszyscy o tym wiedzą. I zdają sobie sprawę, dlacze­go. - Zaśmiał się głośno.

- Z twojej matki będzie taka teściowa, że...!

- Ustąpiłaś! Wszystko idzie po mojej...

- Zaraz, zaraz. - Lily uniosła rękę. - Chyba się zaga­lopowałeś.

- Zagalopowałem się? Jak to?

- Spotkaliśmy się, jak dotąd, tylko dwa razy.

- Należy mi się pocałunek. Takie są zasady. Na drugiej randce chłopak dostaje całusa.

- Nie jestem tego pewna. Muszę to najpierw sprawdzić. Ale wątpię.

- Przekonam cię - westchnął rozmarzony.

- Nie strasz mnie - powiedziała grobowym głosem. Przesłał jej tylko promienny uśmiech i zaraz znowu sku­pił się na prowadzeniu samochodu.

Wieczór był bardzo interesujący. Wszyscy współpra­cownicy Tima doskonale wiedzieli, z kim przyjechał.

- Cześć, Lily - wołali.

Za to ona była przytłoczona ogromną liczbą obcych ludzi, którzy wiedzieli o niej wszystko, a których ona nie była w stanie nawet zapamiętać. Było to nieco irytujące.

Tim trzymał ją za rękę i uśmiechał się. Do wszystkich wokół i do niej. Aż pojaśniały mu oczy. Wyglądał wspa­niale. Był od niej sporo wyższy.

Wszyscy zagadywali do Tima. On do każdego zwracał się po imieniu. Zbyt wiele wymienił tych imion, by Lily mogła je zapamiętać.

- W jaki sposób poznałeś tylu ludzi? - spytała. Był już późny wieczór.

- Interesy - wyjaśnił. - Kupujemy, sprzedajemy. Han­del. - Wzruszył ramionami. - Znamy tutejszych mieszkań­ców. Wszystkich. Wiemy, kto co kupił i za ile.

- O rany!

- To jest naprawdę ciekawe - powiedział.

- Czyżbyś zamierzał zająć się polityką?

- Skąd! - oburzył się. - Nie interesuje mnie to. Ale za to pomogłem niektórym politykom. Widzisz tego tam, przy drzwiach? To Ricardo. Wspierałem jego kampanię. Wy­grał.

- A więc pomogłeś mu zwyciężyć - powiedziała Lily. - Ale on i tak musiał wygrać, prawda?

- Chodzi ci o to, żebym wymienił tych, którym po­magałem i nie wygrali, tak? W porządku. Najpierw był Ja...

- Nie, nie to miałam na myśli. Zastanawiałam się tylko, czy przypadkiem nie było to tak, że przyłączyłeś się do armii kroczącej po pewne zwycięstwo.

- Wcale nie - zaprotestował. - Byłem z nim od same­go początku. Dużo mówiłem, jeszcze więcej słuchałem. To było bardzo interesujące. Moim zdaniem z punktu widze­nia mieszkańców najważniejsze jest zaangażowanie poli­tyka w to, co robi.

- Myślałeś o ubieganiu się o nominację?

- Nie. - Gwałtownie potrząsnął głową. - Nie nadaję się do tego.

Nie ma róży bez kolców, nie mogło więc zabrak­nąć zgrzytu podczas tak udanego wieczoru. Niespodzie­wanie pojawiła się przy nich uwodzicielska i ponętna ko­bieta. Przytuliła się do Tima i powiedziała gardłowym głosem:

- Witaj, kochanie. Tęskniłeś za mną?

Tim zaśmiał się i odsunął. Wciąż trzymał dłoń Lily.

- Oto kobieta z moich marzeń - stwierdził. - Ma na imię Lily.

Podniósł złączone dłonie i wskazał przybyłą, mówiąc:

- To Winona Harding.

- Jak się masz? - przywitała ją grzecznie Lily. Takie oto były skutki dobrego wychowania jej przez mamę.

- Jestem zagubiona - usłyszała. A co na to Tim? Uniósł wolną rękę w górę, jak policjant na skrzyżowaniu, i oznajmił: - Właśnie wychodzimy! Już jesteśmy spóźnieni. Nie nalegaj.

Kusicielka była wyraźnie oburzona. A Lily zastanawiała się, ile też Winona mogła mieć lat. Natomiast Tim chwycił ją za rękę i prawie ciągnął do wyjścia. Lily odwróciła gło­wę i powiedziała przez ramię:

- Przepraszam, że wychodzimy tak szybko, ale on nie pochodzi z rodziny Davie, rozumiesz?

- Ty jesteś Davie? - zdumiała się Winona. Tim pociągnął Lily tak gwałtownie, że nie zdążyła od­powiedzieć.

- Jak możesz prawić takie uprzejmości komuś, kto do­kucza mi w twojej obecności? - spytał Tim.

- Tak zostałam wychowana - odparła. - Grzeczność zawsze i wszędzie.

Roześmiał się.

- To dowodzi, że posiadasz wielką siłę moralną - po­wiedział po chwili całkiem poważnie. - To twoja kolejna zaleta. Czy ty w ogóle masz jakieś wady?

- Pogadaj o tym z moją mamą.

- Nic z tego. Prawdopodobnie jest okropną pedantką. Na pewno ze zgrozą odpowiedziałaby mi, że gdy upadnie ci łyżeczka, mieszasz herbatę łyżką.

- Właśnie tak.

- Zupełnie jak moja matka - westchnął głośno. - Jesz­cze jedna pedantką. Czy masz zamiar tak samo traktować nasze dzieci?

- To nasze drugie spotkanie - zauważyła.

- Wiem, wiem. Ale przecież mamy pewien plan. No więc, zamierzasz wychowywać nasze pociechy tak, jak nasze matki nas wychowywały?

- Przekonamy się później - odparła zrezygnowana.

- O, właśnie! Dokładnie to samo powiedziałyby nasze mamy. Już widzę, co się będzie działo. Aż wreszcie przyjdą do mnie nasze maleństwa i zapytają: „Tatusiu, czemu ma­musia wciąż zmusza nas do robienia wszystkiego tak, jak ona chce”?

Zamilkł.

- I co odpowiesz? - ponagliła go.

- Westchnę tylko i powiem: „Jeżeli będziecie słuchać mamy, to zrobicie w życiu karierę”.

Musiała wybuchnąć śmiechem.

Śmiała się tak głośno, że zgromadzeni w pobliżu ludzie zainteresowali się nimi.

- Co was tak śmieszy? - pytali.

- Powiedziałem jej, że będziemy mieli cały tabun dzieci.

- Cały tabun? - spytał poważny kobiecy głos.

- Tak mu się tylko marzy - powiedziała Lily Baby. Kobiety spoglądały na nią z martwym wyrazem twarzy.

A mężczyźni wybuchnęli śmiechem i poklepywali Tima po plecach.

Lily poczuła, że musi wyjaśnić sytuację.

- To nasze drugie spotkanie - powiedziała. Mężczyźni wyrazili zachwyt.

- Postarajcie się o nie jak najwcześniej i wychowajcie należycie - powiedział jeden z nich.

Większość życia Lily Baby spędziła w Indianie. Stąd jej znajomość wszystkich odgałęzień klanu Davie była bar­dzo znikoma. A tu wciąż zagadywali ją jacyś ludzie i pytali:

- Kim są twoi rodzice?

- Czemu pytasz? - dziwiła się.

- Jestem Davie. Ale nigdy dotąd nie spotkałem kogoś takiego jak ty. - Ten akurat kuzyn natychmiast próbował dostać całusa.

Za to kobiety z rodziny Davie! To dopiero były osobli­we postaci. Nic na świecie nie było w stanie naruszyć ich przekonania o własnej wyższości nad całym światem. Przyjrzały się Lily, oszacowały ją i uznały za swoją.

W końcu Lily Baby została odwieziona do „Imbryka”, pod samą filiżankę. Było późno. Bardzo. Kto mógłby wyczekiwać jej powrotu i bez przerwy wyglądać przez okno?

Ale doczekał się. Zobaczył pocałunek.

Stali blisko siebie. Bryan wyraźnie widział skupioną twarz Tima.

Nie zauważył natomiast, by Lily stawiała Timowi opór. Jak więc mógł jej bronić? Jego cierpiąca dusza zatkała. Lecz patrzył dalej.

Po chwili Tim oderwał usta od warg Lily. Uniósł głowę i cofnął się o krok. Był bardzo z siebie dumny, że zdobył się na taki wyczyn.

Żarty zawiścią Bryan przyglądał się, jak Tim oparł dło­nie na masce samochodu, nisko zwiesił głowę i pchnął auto z całej siły. Wiedział, że nie da rady poruszyć go, więc mógł to zrobić bezpiecznie.

Potem wsiadł do samochodu i powoli odjechał.

Po odjeździe Tima Bryan odzyskał zdolność oddycha­nia. Z ponurym wyrazem twarzy i oczami bez wyrazu ga­pił się na filiżankę Lily.

Nagle drzwi jej domku otwarły się!

Lily stanęła w progu i rozejrzała się dookoła. W pobliżu nie było nikogo. Stanęła przed domkiem i patrzyła przed siebie.

Dlaczego?

Serce Bryana załomotało. Patrzył chciwie. Czyżby szła... do niego?

Chwycił szklankę i gwałtownie odkręcił kran. Nabrał wody do ust, by przepłukać gardło. Potem zwilżył wargi. Odstawił szklankę i ruszył do drzwi. Szarpnął je i wypadł na dwór.

Rozejrzał się gorączkowo. Czy Lily zauważyła ten sza­lony pośpiech?

Lecz ona odeszła. Drzwi jej domku były zamknięte.

Wolnym krokiem wrócił do ciemnego motelu. Był za­łamany. Pocałunek Tima poruszył ją tak mocno, że musiała ochłonąć. Zauroczył ją.

Ciekawe, gdzie byli tak długo?

Niepotrzebne pytanie. Tim zabrał ją około szóstej, a już była północ. Sześć godzin. Co robili przez cały ten czas?

To była bezsenna noc. Do wschodu słońca Bryan zdrze­mnął się może na godzinę. Rano w fatalnym humorze pod­niósł się z łóżka.

Przyszło mu na myśl, czyby nie opuścić „Imbryka” i nie wyjechać dokądkolwiek? Lecz wtedy znów musiałby za­czynać od nowa. Znowu byłby tylko obcym, przybyszem. Na pewno potrafiłby żyć bez kąśliwego języka Teresy i wścibstwa Juana.

Ale nie potrafiłby zostawić Lily. Nie umiałby żyć bez jej obecności, bez jej widoku.

Gdyby nawet wyszła za Tima i wyprowadziła się z „Im­bryka”, i tak pozostałaby jego właścicielką. Przyjeżdżała­by, żeby skontrolować księgi, porozmawiać. Z nim.

I miałaby z Timem dzieci.

Bryan wiedział, że zapewne nigdy się nie ożeni. Ani nie opuści „Imbryka”. Będzie musiał zadowolić się obserwo­waniem z boku życia Lily.

W końcu nic nie trwa wiecznie. Bardzo często kobieta ulega urokowi mężczyzny... który nie jest jej własnym mężem. Wtedy przeżywa wstrząs. Uświadamia sobie, że życie jest takie krótkie, a ona ślubowała wierność tylko jednemu.

Zdarzają się, z rzadka, mężowie, którzy nawet w takich przypadkach wciąż powtarzają, że ona jest jedna, jedyna. Na ogół jednak górę bierze zdrowy rozsądek. Mówią wtedy sobie, że zawsze można znaleźć inną kobietę.

Rano przyjechał Tim. Oczy same zamykały mu się z niewyspania, ale uśmiechał się bez przerwy. Tylko Li­ly nie przychodziła. Nawet Tim wiedział, że nie wolno budzić zbyt wcześnie kobiety, o którą się zabiega. Nie od­rywając oczu od drzwi, wypił więc dwie kawy. Potem Bryan podał mu jeszcze lemoniadę. Potem sok poma­rańczowy.

Wreszcie Tim zostawił w zaklejonej kopercie liścik do Lily i wyszedł.

Chyba nie czuł się dobrze po wypiciu tych kaw, lemo­niady i pomarańczowego soku.

W końcu zjawiła się i Lily. Wpadła do „Imbryka” jak burza mówiąc:

- Chyba zepsuł mi się budzik. Nie zadzwonił! Spałam jak zabita. Dlaczego nie zatelefonowałeś do mnie? Wszy­stko zrobiłeś sam.

- Zanim tu przyjechałaś, zawsze wszystko robiłem sam - zauważył cierpko.

- No tak. - Uniosła palec. - Ale teraz jestem udziałow­cem tego motelu.

- Co robiłaś wczoraj wieczorem? - spytał. Było w tym pytaniu głównie szyderstwo. Odpowiedziała szczerze. Poinformowała, gdzie odbyło się przyjęcie i kto na nim był. Wspomniała o kuzynach. O swoim zdumieniu, że jest ich tak wielu.

Bryanowi przyszło wtedy do głowy, że nigdy nie sta­nie się częścią jej życia. No bo jak mogłaby wprowa­dzić zwykłego kucharza między takich ludzi? Mimo to nie potrafił oderwać od niej wzroku. Migotliwe ogniki w niebieskich oczach podkreślały jeszcze jej niezwy­kłą urodę.

Przewiązała włosy szeroką, białą szarfą, by nie prze­szkadzały w pracy, i gadała. Jakby rozmawiała z kolegą z akademika, jakby go te sprawy w ogóle interesowały. Miał już tego dość!

Lecz wciąż gapił się na nią. W końcu mówiła do niego. Śmiała się. Plotkowała.

Opowiadała o tłumie mężczyzn, którzy koniecznie chcieli ją poznać i prosili o podanie numeru telefonu. Za­śmiewała się, kiedy mówiła, że podała im numer Bryana.

- Co mam im mówić, gdy zadzwonią? - spytał zimno.

- Może... - Uniosła głowę - Że jestem zajęta?

Czystą ściereczką wytarła do sucha blat przy barze i po­szła czyścić stoliki.

Odkąd Lily zjawiła się w „Imbryku”, Bryan doświadczał niezwykłych przeżyć. Całym ciałem wyczuwał każde jej poruszenie, każdy krok. Wiedział, czy wychodziła z bu­dynku, wiedział, kiedy schodziła do piwnicy. Wiedział tak­że, gdzie była, kiedy wyszła na zewnątrz.

Na przykład kiedy poszła pomóc komuś zatankować paliwo.

Zwykle ludzie sami nalewali paliwo do swoich aut. Kiedy coś się popsuło, pojawiał się Juan. Znał się na samo­chodach. Okazało się jednak, że Lily również potrafiła dokonywać jakichś niewielkich napraw.

- Skąd wiesz tyle o samochodach? - spytał ją nawet Bryan.

- To dzięki tacie - odparła. - Uważał, że nie może dopuścić do tego, byśmy kiedykolwiek znalazły się gdzieś na autostradzie same i bezradne. Ja i moje siostry potrafi­my naprawić wszystko.

A serca? pomyślał. Czy potrafisz naprawiać serca? Popatrzył na nią ze smutkiem.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Niczego nie da się porównać ze zrozpaczonym mężczy­zną, gdy powodem jego żalu jest kobieta. Kobieta, na której nieustanne towarzystwo jest skazany. Kobieta, która w do­datku w ogóle nie zauważa, że mężczyzna cierpi. Czy moż­na być aż tak ślepą?

Bryan doszedł do wniosku, iż Lily jest po prostu tak głupiutka, że nie zdaje sobie sprawy, co robi... że rani mu duszę, pozbawia poczucia wartości.

Nawet średnio inteligentna kobieta zauważyłaby, że Bryan cierpi. Ona nie. Wciąż paplała słodziutko, stale krę­ciła się wokół niego. Bez przerwy.

Jego wytrzymałość dobiegała kresu.

Jaki człowiek zniósłby coś takiego?

A Bryan siedział cicho. Nie protestował. Nie skarżył się. Zachowywał się godnie. Wzdychał. Powłóczył nogami. Wspierał obolałą głowę na rękach.

Zauważyła to? Skądże! Trajkotała o krewnych bliż­szych i dalszych i o spodziewanej wizycie siostry.

Jej siostra przyjeżdża?! pomyślał z lękiem,

To było to. Można by wykorzystać siostrę, by odciągnąć Tima od Lily!

Nic z tego, pomyślał po chwili. Żaden mężczyzna nie da się od niej odciągnąć.

Żal znów ścisnął mu serce.

Lily niczego nie zauważała. Nie poświęciła mu ani od­robiny uwagi. Kręciła się, pracowała, mówiła o nieważ­nych sprawach. Żyła na swojej małej, bezludnej wyspie.

Wieczorami Bryan stawał w ciemnym pokoju i pa­trzył przez okno, jak Lily idzie między drzewami. Nigdy nie poprosiła, by ją odprowadził. Nie, nie ona. Po prostu wychodziła, jakby niepodzielnie rządziła na tym terenie. Jakby żaden głupi osioł nie mógł zaczaić się i napaść na nią.

Tak więc Bryan musiał obserwować ją każdego wieczo­ra. No, może z wyjątkiem tych, kiedy wychodziła... Wtedy Tim odprowadzał ją pod same drzwi filiżanki. Całował ją na dobranoc.

Tak było również tamtej nocy. Bryan obserwował w cie­mnościach, jak Tim przez kwadrans błagał Lily, by wpu­ściła go do swego pokoju. Płaszczył się, przymilał, prosił i nalegał. To było straszne. Bryan czuł żar w płucach, a każdy oddech jeszcze ten ogień podsycał. Cały płonął.

Nie wytrzymał. Ruszył do drzwi, trzymając w ręce wy­jęty spod lady kij baseballowy. Nim jednak zdążył wyjść, Tim odjechał.

Sam czy z nią? pomyślał Bryan. Zaczynał tracić rozum. Pobiegł za odjeżdżającym samochodem. Dojrzał jednak tylko, że auto skręciło do San Antonio.

Stał, dysząc ciężko. Nie wiedział, co robić. Nie krzy­czała, gdy odjeżdżali. Zresztą Tim nie miał czasu, by siłą zaciągnąć Lily do samochodu.

Zatem pojechała dobrowolnie.

Poczuł ucisk w gardle. I wilgoć w oczach. Nie. To nie były łzy. Po prostu wilgoć. Ale zrobiło mu się przykro.

Nagle usłyszał jakiś dźwięk. Drzwi domku otwarły się i wyszła z nich Lily. Podeszła do ławki i usiadła, kładąc ręce na oparciu.

Nie pojechała z Timem!

Cicho podszedł do niej. Zamierzał ją nastraszyć. Udo­wodnić, że powinna być bardziej ostrożna, że przecież nie mogła być pewna, kto...

- Czyżby poplątały ci się ścieżki? - spytała. Zastygł bez ruchu. Wiedziała!

- Skąd miałaś pewność, że to nie jakiś gwałciciel pod­krada się do ciebie?

- Widziałam, jak wyszedłeś z zajazdu. Czemu nie umó­wisz się z moją kuzynką i nie pojedziesz z nami?

- Nie chcę umawiać się z twoją kuzynką - odparł zgod­nie z prawdą.

- Skąd ta niechęć? Przecież właściwie wcale jej nie znasz.

- Jest bardzo przystojna.

- Jest prawie w twoim wieku.

- Ja jestem bardzo staroświecki.

- Wcale nie. Jesteś tylko dojrzały... w niektórych spra­wach. W innych zaś irytująco dziecinny.

Usiadł koło niej. Nie poruszyła się. Nie przytuliła się, nie poskarżyła na chłód nocy.

Oczywiście wcale nie było zimno. Otaczała ich wspa­niała teksańska noc.

- Lubisz Tima? - spytał. Znowu westchnęła.

- On zna wszystkich w całym stanie - powiedziała. Czekał. Nie powiedziała nic więcej.

- Czy... przyjaźnisz się z nim? - spytał. Kątem oka dostrzegł ruch jej głowy. Popatrzyła na niego i powiedziała:

- Jesteś potwornie nudny i tak głupi, że wcale mnie nie dziwi, iż rodzina nie chce cię znać.

- To nieprawda! - zaprotestował gwałtownie. - Wciąż się spotykamy. Przy każdej okazji.

- Kiedy była ostatnia taka... okazja? - spytała zło­śliwie.

- Nie pamiętam.

- W tym roku?

- Nie - warknął.

- W ubiegłym?

- Co cię to, u diabła, obchodzi? - żachnął się.

- Po prostu podtrzymuję rozmowę - odparła słodziut­ko. - Nie interesuje mnie ani trochę, czy i dlaczego rodzina wyrzuciła cię z domu.

- Skąd wiesz?

- A więc jednak - westchnęła. - Może to ty byłeś tym zbójem w czarnej masce, o którym wszyscy mówili dwa lata temu?

- Idź do diabła!

- Byłeś? - nalegała.

- Posłuchaj, Lily, moja rodzina nie jest taka jak twoja - powiedział szczerze. - Nie jesteśmy uzależnieni od sie­bie, nie potrzebujemy się nawzajem. Każdy robi swoje, i tyle.

- Strasznie to dziwaczne.

- W twojej rodzinie wszyscy traktują się bardzo życz­liwie. Prawdopodobnie nikt nigdy nie ostrzegał cię, żebyś nie rozmawiała z obcymi i...

- Nie - poprawiła go. - Rodzice bardzo to podkreślali.

- Rozmawiasz ze mną - rzucił z przyganą w głosie.

- Nie jesteś obcy - odparła. - Jedynie dziwny - dodała z udawaną drwiną.

- Wcale nie!

- Nawet moja mama nie wysiadywałaby w ciemnym pokoju, żeby sprawdzić, czy wracam do domu o właściwej porze.

Świadomość, że wiedziała o wszystkim, rozwścieczyła go.

- Wcale nie czekałem, aż wrócisz do domu!

- No to czemu zawsze gdy spotykałam się z Timem, kładłeś się spać dopiero po moim powrocie?

- Skąd wiesz? - spytał po chwili.

- Widziałam, jak szedłeś po schodach, kiedy tylko za­mknęłam drzwi.

- Po prostu tak się składa, że kładziemy się spać o tej samej porze - powiedział słabym głosem. Nie dała mu spokoju.

- Przecież wracałam o różnych porach - zauważyła.

- Uważasz, że kłamię!

- Owszem.

Zerwał się na równe nogi.

- To oburzające! - powiedział. - Jak w ogóle mogłaś pomyśleć coś podobnego?

- Dlaczego mnie śledzisz? - spytała, patrząc mu w oczy.

Był od niej o sześć lat starszy. Nie musiał się tłumaczyć.

- Czuję się odpowiedzialny za ciebie - wyjaśnił. - Zna­lem twojego prapradziadka.

Wydęła wargi i parsknęła ironicznie.

- Takiemu rozumowaniu brakuje i logiki, i sprytu - po­wiedziała.

- Sprytu? - Szybko skorzystał z okazji, by zmienić te­mat. - Czy twój tata był takim spryciarzem w zagarnianiu zdobyczy?

- Och, tak. - Zmarszczyła brwi. - Do dzisiaj mama musi dotknąć go od czasu do czasu, by upewnić się, że jest prawdziwy.

- W moje poczynania wkroczyła babcia. Zupełnie nie wiedziałem, o co chodzi, ale teraz jestem jej za to wdzięczny.

- Chciałabym poznać twoją babcię.

- Na pewno byłaby dla ciebie miła. Lubi damy.

- A co z twoją mamą? - spytała. - Czy i ona polubiła­by mnie?

- Moja mama wyjechała z pewnym ranczerem, gdy je­szcze byłem dzieckiem. Od tamtej pory nie widzieliśmy jej ani razu. Jeden z moich braci pojechał kiedyś szukać jej. On też nigdy już nie wrócił. Przysyła tylko kartki świąte­czne. Ale nie podał swojego adresu.

- Uciekłeś z domu.

- Wiedzą, gdzie jestem.

Lily pokiwała głową.

- Odkąd przyjechałaś tutaj, też nie byłaś w domu - stwierdził.

Popatrzyła na niego uważnie.

- To prawda - powiedziała z namysłem.

- Widzisz? Nawet ty.

- Ale ja wciąż bywam z wizytami u różnych krewnych. Rozmawiam z rodzicami przez telefon. Po prostu nie by­łam tam gdzieś.

- Stajesz się coraz bardziej Teksanką. Mówisz „tam gdzieś”.

- Chyba zapomniałeś, że oboje moi rodzice byli Teksańczykami.

- Czyli nie składasz wizyt - powiedział zamyślony. - Po prostu wracasz do domu?

- Tak.

Rozsiadł się wygodniej na ławce. Skrzyżował nogi, a rę­ce rozłożył szeroko na oparciu. Niemal dotykał ramienia Lily.

- Tak właśnie jest w naszej rodzinie - powiedział. - Je­steśmy w domu. Nie potrzebujemy spotykać się i urządzać z tego powodu uroczystości.

Przeciągnęła się.

Był to widok porywający dla każdego mężczyzny.

- Pora wziąć prysznic i iść do łóżka - powiedziała. Nie zaoponował, by jej nie zrazić. Powiedział tylko:

- Jesteś mi winna całusa na dobranoc.

- A to dlaczego? - Była szczerze zdziwiona.

- Tyle czasu przesiedziałem na tej twardej ławce za­bawiając cię, że należy mi się pocałunek za ten trud - wy­jaśnił.

- Za siedzenie tutaj?! - rzuciła szyderczo. - To nawet nie przypominało randki!

- Ależ tak. Siedzieliśmy na tej ławce razem. Księ­życ świeci na niebie. Rozmawialiśmy. Bardzo długo. Je­steś mi dłużna całusa na dobranoc. A ja pozwolę ci się pocałować, a potem bezpiecznie odprowadzę cię pod same drzwi.

- Brednie!

- Wcale nie. Tylko rzetelne i uczciwe potraktowanie obowiązujących w takich sytuacjach dobrych obyczajów. Zapewniłem ci na tej naszej randce bezpieczeństwo i to­warzystwo...

- To nie jest żadna randka - zaprotestowała. - Ja już tu byłam, gdy przyszedłeś i przysiadłeś się.

- Chociaż faktycznie nie siedziałem na tej ławce, to jednak byłem tu. Zamierzałem podumać w samotności... A tu przyszłaś ty i usiadłaś. Jestem jednak na tyle dobrze wychowany, że podszedłem, by się przywitać i poświęci­łem sporo czasu na rozmowę z tobą.

- To ładnie z twojej strony.

- Owszem, proszę pani. Mama mogłaby być ze mnie dumna.

- A to czemu?

- Przez cały ten czas nie dotknąłem cię nawet palcem... jeszcze.

- Mógłbyś...

- Dobrze! - Pochylił się gwałtownie, chwycił ją w ra­miona, przycisnął do piersi i pocałował. Naprawdę poca­łował.

Protestowała cicho, szarpała się... na początku. Potem czekała, co będzie dalej.

Był naprawdę dobry.

Umiał całować. Kto nauczył go tego wszystkiego? Tyl­ko ręce miał nieco niesforne. Trzepnęła jedną z tych dłoni. Potem objęła go za szyję.

Naprawdę umiał całować.

Gdy wreszcie pozwolił jej złapać oddech, spytała:

- Gdzie nauczyłeś się tak całować?

- Ćwiczyłem na swojej ręce.

- Na swojej... ręce? - Nigdy nie słyszała czegoś podo­bnego.

- O, tak - zademonstrował. - Układasz kciuk wzdłuż dłoni i już masz szczelinę, którą możesz całować. Widzisz? Możesz nawet wsunąć w nią język!

Zachichotała.

- To ci dopiero desperacja! - rzuciła. Westchnął ciężko.

- Mężczyźni mają ciężkie życie - powiedział.

- Dlaczego tak sądzisz? - wykrztusiła. - Przecież to kobiety wciąż muszą walczyć z wami. Mężczyźni nigdy nie ustają.

- Czy Tim...?

- Oczywiście, że nie - zaprzeczyła. - On jest dżentel­menem!

- Na razie.

Odwrócił głowę i spojrzał jej prosto w oczy.

- Czekasz na coś? - spytał.

- Niezupełnie. Przyszłam tu, by cieszyć się ciszą i spo­kojem. Czekam, aż zostawisz mnie samą.

- Całowałaś dzisiaj dwóch mężczyzn - powiedział ci­cho. - Przynajmniej o tylu wiem. Jak było?

- Czyżby ktoś jeszcze czekał w kolejce? - rzuciła za­czepnie.

Usłyszała zduszony jęk. Wiedziała, iż postępuje nieroz­ważnie, że powinna wstać i odejść.

Nie zrobiła tego. Siedziała w napięciu. Milczeli. Słysza­ła oddech Bryana. Płytki i stłumiony. Nie poruszył się. Lily poczuła nagle zaciekawienie. Co powie? Co zrobi? po­myślała.

- Czy mam ściągnąć tu wszystkich mężczyzn z oko­licy? - spytał po chwili. - Czy też dokonasz jakiejś se­lekcji?

W napięciu czekał na odpowiedź.

Wzruszyła ramionami.

- Jesteś tym samym mężczyzną, który całował mnie przed chwilą. Czyli wciąż było ich tylko dwóch.

Bryan zachichotał zabawnie i przytulił ją. Mocno. Za­chłannie.

- I nawet nie zaprosiłem cię do kina - powiedział.

- Nie zabrałeś mnie nawet na kolację.

- Przygotowałem ci pączki.

- To prawda. - Próbowała się oswobodzić. - Ale mu­sisz z tym skończyć. Zaczynam tyć.

Objął jej wiotką kibić i powiedział:

- Wcale nie.

Zmierzwiła mu włosy i rzuciła:

- Muszę już iść do łóżka...

- Chodźmy do mojego pokoju.

Zaśmiała się niepewnie. Nie wiadomo - drażniła go, czy usiłowała ukryć zmieszanie.

- Pewnie znasz to lepiej - powiedziała.

- Twoje łóżko? Moje jest lepsze. Węższe.

- Węższe?!

- Ja będę leżał na tobie - wytłumaczył rzeczowo. - Ale możesz leżeć na mnie ty - dodał. - Wygodnie się na mnie śpi.

- Och! Kto...?

- Nasza kotka - odparł szybko.

- Feline?

- Oczywiście! - krzyknął głosem pełnym oburzenia. Udawał. - Jestem miłym chłopakiem z Teksasu. Trzeba mnie prowadzić za rączkę. Powiedz mi, jak mam cię uwieść? - spytał z poważną miną.

- Do diabła! Sama nie wiem.

- Możemy dojść do tego razem.

Uśmiechnęła się.

- Maszeruj do swojego pokoju i sto razy powtórz: „Bę­dę zachowywał się przyzwoicie”!

- A to pomoże? - dopytywał się.

- Diabli wiedzą. Ale tak właśnie powiedzieli moi ro­dzice.

- Co zrobiłaś?! - Bryan drgnął ze zdziwienia.

- Obcięłam siostrze włosy. To by już właściwie wystar­czyło... ale jakoś nie miała pretensji. Ale ja ogoliłam ko­ta. To było strasznie gorące lato. Biedaczek ledwo dyszał. Chciałam mu pomóc. Rodzice byli przerażeni. Kot dostał udaru słonecznego. Weterynarz miał z nim mnóstwo roboty.

- Ile miałaś lat? - spytał słabym głosem

- Sześć.

- Nie próbuj nawet zostać pielęgniarką - rzucił.

- Ale śmieszne! - warknęła. - To samo powiedziała moja mama.

Pocałował ją znowu. Przytulił. Mocno.

Gdy skończył, kiedy oderwał usta od jej warg, czuła się słaba i wiotka. Na szczęście nie rozluźnił uścisku.

- Jesteś taka słodka - powiedział z czułością.

Zlękła się. Nie słyszała przedtem takich słów. Żaden mężczyzna nie mówił do niej w ten sposób, przyciskając ją z całych sił. Nie zdawała sobie nawet sprawy, jakie to uczucie tulić się do mężczyzny. Zarumieniła się.

Ponieważ była chłodna i opanowana, uważała, że Bryan nie mógł tego dostrzec. Światła z motelu nie docierały do ławki, a gęste drzewa do reszty pogłębiały mrok.

Panowanie nad sobą w obecności mężczyzny przypo­mina trochę niezauważanie myszy. Mysz, której kobieta nie dostrzega, nie istnieje. Mężczyźni nie są tacy subtelni. Są zachłanni. Kiedy poczują głód, przytulają kobietę. Mocno. Dopóki nie nasycą się. Przez cały ten czas udają, że całko­wicie panują nad sobą.

Bryan nie nasycił się jeszcze. Oddychał nierówno, na­prężył wszystkie mięśnie.

Zrozumiała to. Odepchnęła jego ramiona i uniosła się. Pojął natychmiast, że nie była to zmiana pozycji, próba wy­godniejszego ułożenia się na jego kolanach. Ona uciekała.

Nie mógł na to pozwolić.

Zacisnął ramiona i delikatnie przyciągnął ją do siebie. Lily Baby spojrzała mu prosto w twarz.

- Puść - powiedziała.

Zamruczał i przycisnął ją jeszcze mocniej. Przesunął swo­je twarde dłonie na jej plecy i oddychał. Ciężko i szybko..

- Puść - powtórzyła.

- Dopiero zacząłem.

- Nie.

Uścisk jego ramion zelżał odrobinę. Westchnął i uwol­nił ją.

- Jesteś bez serca.

- To prawda.

- Zaskakujesz mnie. Zawsze myślałem, że jesteś łagod­na i czuła.

- Nie jestem taka.

- Przypuszczam, że jesteś taka dla Tima - mruknął.

- Chyba że...

- Chyba że... co? - Nie ułatwiała mu niczego. Wprost przeciwnie.

- Czy jego także przywołałaś do porządku?

- Wcale nie musiałam przywoływać go do porządku! - zaprotestowała gwałtownie. - On nie jest taki zuchwały jak ty.

- Nigdy tak nie myślałem. Ty zadziwiłaś mnie, ale jego nienaganne maniery... to dopiero prawdziwy wstrząs!

- Tim jest dżentelmenem - powiedziała, wysoko uno­sząc głowę.

- Jeszcze jak! - mruknął wrogo.

- Doprawdy, czepiasz się.

- Taki się urodziłem - warknął. Czyżby dążył do kłótni? Dlaczego? Czy uraziła go? Może pomyślał, że go nie lubi?

- Przepraszam - odezwał się. - Nie chciałem być na­trętny.

Długo przyglądała mu się w milczeniu.

- Do zobaczenia rano - powiedziała. Delikatnie uwolniła się z jego objęć. Wstał niezgrabnie. Poczuł nagle straszną pustkę. W ramionach i w duszy. Nie spuszczała z niego wzroku.

- Dobranoc.

- Dobranoc - odparł głucho.

Odwróciła się i poszła w stronę swojej filiżanki.

Bezwiednie ruszył za nią. Po co? zapytał w myślach samego siebie. Chciał po prostu znaleźć się u jej drzwi. Wraz z nią.

Przekręciła gałkę. Odwróciła się.

- Nie były zamknięte! - zawołał ze zgrozą, wskazując drzwi.

- Nie. Nie były. Otwarłam je, kiedy wróciłam do domu.

- Pozwól, że sprawdzę - powiedział. - Byliśmy trochę zajęci i jakiś zły człowiek mógł dostać się do środka.

Zaskoczona, popatrzyła na filiżankę. To prawda, pomy­ślała. Przecież wszystko jest możliwe.

- Czy nic mi tutaj nie zagrozi, kiedy będziesz zaglądał pod łóżko? - spytała.

- Nie.

- Skąd wiesz?

- Gdy ty natrząsałaś się ze mnie, ja rozejrzałem się dookoła.

- Nie naśmiewałam się z ciebie!

- Ktoś wbił mi niedawno ostrą szpilę.

- Na pewno nie ja!

- Odsuń się - powiedział. - Nie możesz stać w prze­jściu, gdybym musiał stamtąd uciekać.

- Gdybyś musiał...?

- Powiedziałem, że rozejrzę się tylko! Nie twierdziłem, że zrobię cokolwiek. Tylko popatrzę. Ale lepiej nie stój mi na drodze. Z kąta może nagle zaatakować mnie jakiś po­twór.

- To może zostaniesz tutaj, a ja się rozejrzę? - zapro­ponowała.

- Nie. Gdybym wpadł w potrzask, będziesz mogła za­dzwonić na policję.

- Nie nauczyłeś się jeszcze posługiwać telefonem?

- Niespecjalnie.

Bryan nawet przez moment nie przypuszczał, że ktoś jest w domku. Zgrywał się tylko. Ostrożnie skradał się do drzwi. Lily z przejęciem oblizała wargi. Niezły z niego spryciarz, pomyślała. Zdumiewający. I pociągający.

Potrafił całować jak nikt na świecie. To było przeżycie! On...

Pojawił się nagle w ciemnych drzwiach i szepnął:

- Szybko!

- O co chodzi? - wyszeptała przerażona. Chwycił ją za ramię i pociągnął.

- Szybko! - powtórzył jeszcze ciszej.

Najbardziej przykuł jej uwagę tym, że wcale nie pod­niósł głosu.

Jak burza wpadła do środka, nerwowo rozglądając się na boki.

- Co się stało? - szepnęła.

- Nic.

Odgarnęła włosy z twarzy i popatrzyła na niego prze­ciągle.

- Nic? To dlaczego...?

Uśmiechnął się.

- Nie pomogło? Wciąż chce ci się spać? - spytał.

- O Boże! - jęknęła.

- Założę się, że Tim nigdy cię tak nie ożywił.

- On jest normalnym, porządnym człowiekiem.

- Ja też jestem porządny.

- Wcale nie. Powiedziałeś...

- Wcale nie podniosłem głosu - przypomniał tonem wymówki. - Mama powiedziała mi kiedyś, że dżentelmen nigdy nie krzyczy.

- Ty nigdy nie krzyczysz. Nawet kiedy tamten szofer upierał się, że zabierze mnie razem z pudełkiem pączków.

- Byłem siny ze strachu - przyznał z powagą.

- Dałabym sobie radę.

- Wcale nie.

- Właśnie że tak. Potrafię sama zadbać o siebie.

- Udowodnij to - powiedział stanowczo.

- Mam przestać całować mężczyzn?

- Ależ nie! Przeciwnie. Powinnaś ćwiczyć jak najwię­cej. Możesz natychmiast pocałować mnie. Ale musisz prze­stać całować Tima. Nigdy więcej na to nie pozwolę.

- Będę całowała, kogo tylko zechcę! - rzuciła obu­rzona.

- Nie Tima. Oczekuję kolejnych kandydatur. Wysłu­cham i doradzę.

- Nikt, nigdy, w żaden sposób nie będzie mówił mi, co i jak mam robić! - Lily denerwowała się coraz bardziej.

- Porozmawiamy o tym jutro.

- Nie jesteś moim strażnikiem - przypomniała mu.

- W pewnym sensie jestem. Zamierzam dopilnować, żebyś wyszła za właściwego człowieka. Tim nie spełnia tego kryterium. Teraz zaleca się do ciebie. Poświęca ci mnóstwo czasu i uwagi. Pragnie cię. Ale potem zamknie cię w domu, obdarzy dzieciakami i samochodem. Będziesz samotna i sfrustrowana. Nie podoba mi się to.

- Czyżbyś zamierzał zająć się wyszukaniem mi ideal­nego męża?

- Zobaczę, co się da zrobić. Och! Zupełnie zapomnia­łem, jak potrafisz całować. A to jest rzecz absolutnie pod­stawowa, kiedy człowiek zabiera się... Chyba zanudzam cię, co?

Wciąż jeszcze sapała z oburzenia, gdy zrobił krok do przodu i wziął ją w ramiona. Przycisnął, przytulił i namięt­nie pocałował.

Potem poklepał ją po pupie i powiedział:

- Śnij o mnie.

Wyszedł, gwiżdżąc, nim zdołała ochłonąć.

Patrzyła za nim, aż zniknął w drzwiach „Imbryka”. Ro­zejrzała się dokoła, jakby nie wiedziała, gdzie się znajduje i dlaczego.

Nagle zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę.

- Czy to ty, Lily Baby, czy może znowu Bestia? - usły­szała głos Bryana.

Syknęła wściekle do słuchawki i rozłączyła się.

Spojrzała w lustro i uśmiechnęła się do swego odbicia. Rozebrała się i wzięła prysznic. Położyła się spać nago.

Tej nocy miała erotyczne sny.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Gdy następnego ranka Lily Baby weszła do „Imbryka”, Bryan krzątał się gorączkowo, szykując śniadanie dla dzie­siątki szoferów, wśród których były dwie kobiety. Wszyscy spojrzeli na nią, lecz ona w ogóle nie zwróciła na to uwagi.

- W czym mogę pomóc? - spytała Bryana.

- Nalewaj kawę i przynieś sok. - Uśmiechnął się do niej.

Tak też uczyniła.

Czas płynął. Jedni przychodzili, inni wychodzili: Jak na wielkość motelu, obrót był zupełnie dobry. Dla każdego przybysza znalazło się miejsce do siedzenia. Prawie każdy wychodził z pudełkiem lub torbą pączków.

W końcu przyjechał Tim.

- Cześć - przywitała go Lily z uśmiechem. Tim nie dostrzegł zmiany, która w niej zaszła. Zbyt był wyczerpany bezsenną nocą, spędzoną na rozmyślaniach o niej.

- Dzień dobry - powiedział cicho.

Bryan, rzecz jasna, natychmiast zrobił się czujny. Tylko przyspieszony oddech zdradzał targające nim emocje. Po­ruszał się wolno i ostrożnie, gotów w każdej chwili ode­przeć atak Tima.

Tim nie zaatakował go jednak. Nie zamówił także ni­czego do jedzenia. Usiadł ze zbolałą miną i nie odrywał oczu od Lily.

Tego samego dnia rano wezwał go szef i zażądał naty­chmiastowego zakończenia sprawy „Imbryka”. Jakby nie dość mu było zmartwień. Tim ciągle pamiętał o usychają­cej z tęsknoty córce szefa. W milczeniu kiwał głową, gdy szef mówił:

- Posłuchaj, Tim... musisz skończyć z tym cholernym „Imbrykiem”.

- Pracuję nad tym.

- Zależy mi na tej sprawie - wycedził szef przez zę­by. - Albo zrobisz, co trzeba, albo poszukam sobie kogoś innego.

- To niezwykle delikatna materia - tłumaczył Tim. - Potrzebuję trochę czasu. Wybieram się tam dzisiaj. Skon­taktuję się z panem.

Powiedział to tak stanowczo, jakby bez reszty zaanga­żował się w wykonanie powierzonego mu zadania.

I tak też było. Był zainteresowany. Ale niebieskooką, ciemnowłosą nimfą z motelu. Wodził za nią rozmarzonym wzrokiem, gdy krążyła po sali zajazdu.

Jego ciało pałało pożądaniem. Skoro nie mógł inaczej, pożerał ją oczami, rozkoszował się jej widokiem.

Ciężkie jest życie mężczyzny.

Tymczasem Bryan zwijał się jak w ukropie, sprawnie obsługując gości, lecz przez cały czas obserwował tamtych dwoje. I cóż dostrzegł? Lily ignorowała Tima! Zaskoczyło go to. Właściwie zaczął nawet współczuć Timowi. Nigdy dotąd nie litował się nad innym mężczyzną, którego poko­nał w walce o kobietę.

Na koniec dotarło do Bryana, że przez całe życie uważał siebie za człowieka przegranego. Tymczasem już za mo­ment mogło się zdarzyć, że to Tima spotka klęska.

Krzątając się po kuchni, Bryan zrozumiał, że Tim jest naprawdę zdruzgotany. Potrafił zrozumieć uczucia tamtego i nie bardzo czuł się na siłach, by powiedzieć mu, że prze­grał.

Ale znalazł wyjście z sytuacji. Poczekać. Niech zrobi to Lily!

Lily promieniała. Uśmiechała się. Telefonowała. Pako­wała pączki. Wydawała resztę i przyjmowała napiwki. Krzątała się energicznie. To dotknęła Bryana, to dolała Timowi kawy. Krążyła po sali.

Przez cały ten czas Bryan ani na moment nie spuścił jej z oka. Chociaż nie. Raz to zrobił, kiedy zeszła do piwnicy po pączki.

Tylko że wtedy poruszyło to wszystkich. Zeszła na dół, a po krótkiej chwili krzyknęła!

Prawie wszyscy mężczyźni rzucili się w stronę schodów. Ale Bryan był szybszy. Chwycił się poręczy i jednym su­sem pokonał całą drogę na dół.

To nie była mysz. Kobiety często natykają się na myszy. Tym razem jednak chodziło o węża. Zwinięty wygodnie leżał na środku podłogi.

Bryan chwycił go w odpowiedni sposób i ostrożnie wy­niósł na podwórze. Mężczyźni zarechotali głośno. Wąż, który połknął mysz, był niegroźną zabawką?

Owszem, był... ale nie tym razem.

Przekonał się o tym Bryan, gdy chciał przytulić Li­ly, uspokoić ją. Odtrąciła go gwałtownie. Nie pozwoliła dotknąć się rękami, na których pozostał choćby tylko za­pach węża. Timowi również nie pozwoliła się do siebie zbliżyć.

- Daj spokój! - powiedziała.

Kazała Bryanowi umyć ręce. Poszła za nim i pilnowała, by wyszorował je dokładnie. Patrzyła uważnie, jak mydlił je, płukał i wycierał starannie. Wtedy pozwoliła, by ją po­cieszył.

Tim widział to wszystko. Niespodziewanie przyszło nań otrzeźwienie. No cóż, wszak ciągle jeszcze spotykał się z June. Na dodatek była też usychająca z tęsknoty córka szefa.

Tymczasem Bryan tłumaczył Lily:

- Nazywa się Śliski. Zjada myszy i szczury. Szkoda, że nie chce konsumować karaluchów. Ale dobre i to. Często tu przychodzi. Zupełnie o nim zapomniałem.

Lily Baby oddychała z trudem. Była blada i piękna. Tim podszedł bliżej. Choć naburmuszony. ponownie spróbował ją objąć, uspokoić.

- Daj spokój! - usłyszał znowu. Nie spodziewał się tego.

- Usiądź sobie - powiedziała. - Przyjdę za moment. Coś ci pokażę.

Zdziwił się, lecz usłuchał. Wrócił posłusznie do stolika i usiadł. Czujnie śledził każdy gest Lily. Ona nie zwracała na niego uwagi. Nalewała wodę do jego szklanki i kawę do jego filiżanki, w ogóle na niego nie patrząc. Podobnie jak na innych klientów. Z tą tylko różnicą, że jemu nie przynosiła rachunków.

Dlaczego więc Timothy Morgan siedział w tym zajeź­dzie? Dla kucharza była taka miła. Tim dostrzegł niezna­czny skurcz na twarzy Bryana, gdy Lily dotknęła go.

Tim musiał w końcu przyznać, że po prostu traci czas. Wtedy... drzwi otwarły się i weszła porażająco piękna, młoda, wysmukła, wspaniała kobieta. To nie był sen! Ema­nowała energią i życiem. Rzuciła się w ramiona Lily i obie roześmiały się radośnie.

Wymachując rękami, Lily mówiła coś szybko do nowo przybyłej. Kobieta rozglądała się powoli, aż jej wzrok dotarł do Tima i... zatrzymał się na nim. Było to bar­dzo niepokojące spojrzenie. Tim poczuł dziwne skrępo­wanie.

Tymczasem Lily poprowadziła przybyłą... prosto do stolika Tima. Jak na dżentelmena przystało, poderwał się na równe nogi.

- To jest Tim - powiedziała Lily. - Tim, to moja ku­zynka, Joyce Davie.

Najwidoczniej uznała, że to wystarczy, gdyż po prostu odeszła. Położył rękę na oparciu krzesła i stał bez ruchu. Wcale nie był pewien, czy Joyce Davie także nie zamierza odejść.

Nie zamierzała. Opadła na krzesło i czekała, by on usiadł także.

Usiadł. Ostrożnie. Nerwowym ruchem rozluźnił nieco krawat. Co za włosy! pomyślał. Rzucił okiem w stronę Lily. Tłumaczyła coś Bryanowi. Spojrzał na kuzynkę. Bo­że! pomyślał. Co za rodzina!

Joyce gawędziła swobodnie, słuchała uważnie. Była urocza. Co ją tak bawiło?

Nie zdobył się na odwagę, by spytać ją o to.

Czas mknął jak szalony i nagle Tim poczuł, że siedzi w „Imbryku” już zbyt długo.

- Miło mi się z tobą rozmawia - zwrócił się do Joyce - ale muszę już wracać do miasta.

Uśmiechnęła się.

- Lily powiedziała, że masz samochód. Mógłbyś pod­rzucić mnie do przystanku autobusowego?

- Dokąd jedziesz?

- Daleko. Mieszkam w północnej części miasta.

- Właśnie tam jadę. Mogę cię podwieźć.

- Ale... To bardzo miło z twojej strony. Pożegnanie kuzynek było bardzo serdeczne. Śmiały się głośno. Jak dla Tima - zbyt głośno. Nie szkodzi. Na od­chodnym spojrzał na Bryana.

- Zachowuj się! - usłyszał.

Oparty o kontuar, z jedną ręką na biodrze, Bryan dorzu­cił bezczelnie:

- Sprawdzę!

W drodze do San Antonio Joyce nie była już tak roz­mowna. Rzucała jakieś zdawkowe uwagi, a Tim odpowia­dał grzecznie.

- Jak dotarłaś do „Imbryka”? - spytał w pewnym mo­mencie.

- Taksówką.

- Musiała kosztować majątek.

- O, tak - odparła niedbale. Zamilkli.

- Co właściwie robisz? - spytał powoli. - Czy jesteś tylko pięknym kwiatem, który wszyscy podziwiają?

Roześmiała się.

- Ładnie powiedziane. Właśnie kończę studia ekonomi­czne i szukam niewielkiego domu. W dzielnicy północno-zachodniej. Może mógłbyś mi pomóc?

- Tak się szczęśliwie składa, że jestem pośrednikiem handlu nieruchomościami. Myślę, że znam pewien dom w sam raz dla ciebie.

- To wspaniale.

- Kiedy masz czas?

- Może być jutro?

- Świetnie - powiedział. - Muszę zadzwonić do biura.

Joyce... Miała ładne imię i była śliczna. I bardzo sym­patyczna. Poza tym patrzyła na niego tak, jakby był kimś szczególnym.

Rozmawiali o domu, jakiego szukała. Tim odkrył, że Joyce jest prawie tak wspaniała jak jej kuzynka.

Uśmiechnął się.

Tymczasem w zajeździe zrobiło się cicho i pusto. Połu­dniowy zastój. Bryan przygotowywał następne pączki, a Lily skrupulatnie wycierała stoły i ladę.

Przyglądał się jej. Była pogodna i wesoła. Nie wygląda­ła na zdziwioną tym, co zdarzyło się Timowi... i kuzynce. Była zupełnie spokojna.

Bryan czuł się tym zaniepokojony.

- Dlaczego twoja kuzynka przyjechała tutaj taksówką? - spytał.

- Poprosiłam ją o to - odparła jasno i zwięźle. Choć ani na chwilę nie przerwała pracy, rzuciła mu wyczekujące spojrzenie. Jakby spodziewała się kolejnych pytań. Po chwili milczenia Bryan spytał:

- No to jak zamierzała wrócić? Znowu taksówką?

- Ależ skąd. Tim miał ją zabrać. Był tu i przecież mu­siał dotrzeć do miasta.

Powrócił do lepienia pączków.

- Ukartowałaś to - stwierdził po chwili. Stanęła przed nim, nie kryjąc zdumienia.

- Ukartowałam?! Oczywiście, że nie! - skłamała. - Ktoś musiał podwieźć Joyce. A ja nie miałam na to czasu. Jej autobus zatrzymał się tuż za rogatką.

- Ponieważ ona jest twoją kuzynką, a Tim zabiega o twoje względy, zawiózł ją, dokąd tylko chciała. Wiesz o tym dobrze.

- Może - rzuciła hardo. - I tak wszystko zależy od tego, dokąd jechał - dodała. - Jeżeli było mu po drodze, dowiózł ją do domu. Jeśli nie, złapała autobus.

Zapanowała długa cisza. W końcu Bryan powtórzył oskarżycielskim tonem:

- Ukartowałaś to!

- Nigdy nie mieszam się w sprawy innych ludzi - od­parła z miną niewiniątka. - Robię tylko to, co trzeba. Byliśmy zajęci. Joyce musiała jechać. Nie miałam do­tąd czasu, by ją odwiedzić. Tak jak nie miałam czasu, by ją odwieźć. Jej przyjazd był dla mnie niespodzianką - do­dała.

- Bardzo dziwna pora jak na wizytę, nie uważasz?

- Sama jestem zdziwiona. Może nie mogła spać w no­cy? Uznała, że to doskonała okazja, by zobaczyć, gdzie pra­cuję.

- Prosiłaś, żeby przyjechała i przyjrzała mi się, tak?

- Czyżbyś zamierzał zmienić pracę?

- Ja? Nie. To ty próbujesz pobyć się mnie.

- Pozbyć się człowieka, który potrafi wyczarowywać...

Zamarł w oczekiwaniu.

- ...takie pączki?! - dokończyła.

- Jesteś wstrętna.

- Wcale nie - zaprzeczyła, sunąc wolno szczotką po podłodze.

- Ściągnęłaś tu kuzynkę, żeby uwiodła Tima?

- Co za wspaniały pomysł! - wykrzyknęła. - Będę mu­siała spróbować następnym razem.

Nie spuszczał z niej wzroku. A- ona nie przerwała za­miatania. Całą uwagę skupiła na podłodze. Oblizała wargi, lecz nawet nie spojrzała w jego stronę.

Może rzeczywiście była niewinna? Może spotkanie Tima z kuzynką było zupełnie przypadkowe? Tim był w mo­telu, gdy pojawiła się Joyce. Potem potrzebny był jej kie­rowca. To wszystko.

- Zamieszkasz ze mną? - spytał.

- Panie Willard! Cóż za pomysł?!

- Całkiem dobry.

- Nic z tego. Zostałam wychowana bardzo starannie i zawsze postępuję zgodnie z zasadami.

- Jakimi, na przykład?

- Zawsze przedstawiam rodzicom tego, z kim uma­wiam się na randkę.

- Ja nie.

- Wiem - przyznała. - A powinieneś. Opowiedziałam im wszystko o tobie i o tym, co tu robisz - dodała po chwili. - Tata uwielbia pączki. Posłałam mu kilka twoich wypieków. On myśli, że masz około osiemdziesiątki i że jesteś geniuszem.

- Nie powiedziałaś mu, ile mam lat?

- No, cóż. My dwoje... tutaj... Nie chciałam, by wy­obrażał sobie Bóg wie co.

- Sądzi, że mam osiemdziesiąt lat?

- Mam wrażenie... Tak. Tak jest chyba najlepiej. W przeciwnym wypadku prawdopodobnie rzuciłby pracę i przyjechał tutaj.

- Są tacy ojcowie - uśmiechnął się.

- To jest straszny ciężar.

- Jesteś dziewicą, prawda? - spytał miękko.

- To był straszny ciężar - westchnęła.

- Ilu... miałaś? - nalegał.

- Żadnego.

- Żartujesz! - fuknął. - Całujesz jak doświadczona ko­bieta.

- Chciałabym zwrócić uwagę, jak ty całujesz. Powinno się nalepić na ciebie wielki znak ostrzegawczy!

- Zgadzasz się więc, że jestem świetny? - Posłał jej uśmiech.

- Nie wiedziałam, że pocałunek może być... aż taki - powiedziała, kręcąc głową.

- No to spróbujmy jeszcze raz.

- Teraz?

- Przecież nie ma nikogo. Chodź tu. Muszę pilnować pączków.

Wydęła wargi.

- Wcale nie jestem przekonana, że taki pośpieszny po­całunek będzie wart tyle samo, co któryś z tamtych na ławce.

- Chodź tu - ponaglił głosem pełnym rosnącego po­żądania.

Podeszła. Stanęła przed nim, złożyła ręce na plecach i spojrzała mu w oczy. Uśmiechnęła się leciutko. Nerwowo oblizała wargi.

Rozejrzał się dokoła. Potem przyciągnął ją do siebie i pocałował. Gwałtownie i dziko. Drżał cały, ręce mu dy­gotały. Oddychał ciężko, chrapliwie. Po krótkiej chwili - za krótkiej! - odsunął ją energicznie, odepchnął prawie.

Zatoczyła się i wpadła na kontuar.

Podtrzymał ją drżącymi rękami. Twarz miał zupełnie bez wyrazu. Nigdy, przez trzydzieści lat swego życia, nie czuł się tak jak w tym momencie. Dotąd żadna kobieta nie dokonała tego, co ta mała. Był zdruzgotany. Pomyślał wte­dy, że dobrze byłoby, gdyby znowu mógł oddychać.

Udało się, choć z jego krtani wydobywały się jakieś chrapliwe odgłosy. Był przestraszony.

Szczęśliwym trafem Lily także. Nie umiała nawet nazwać tego, co się z nią działo. Z twarzą jak nieruchoma maska bezskutecznie usiłowała odzyskać wewnętrzną rów­nowagę.

Jak kulawy prowadzący ślepca na obrazie Brueghela, Bryan podał jej pomocną dłoń.

- Dobrze się czujesz? - spytał. Po takim pocałunku nawet to niewinne pytanie wzbudziło w nich nową falę pożądania.

Bryan uśmiechnął się słabo.

Lily odchyliła głowę do tyłu, by móc spojrzeć na niego spod zbyt ciężkich powiek.

- Sama nie wiem, jak to się stało, że lepiej zniosłam twoje pocałunki wczoraj niż dzisiaj - powiedziała.

- Zobaczymy - mruknął.

To mogło oznaczać wszystko. Ale była to odpowiedź. Cokolwiek oznaczała, taka odpowiedź była dobra. Tym bardziej, że słowa i tak nie miały znaczenia. Byli razem. Sami...

Wielka ciężarówka zjechała z autostrady i zatrzymała się na podjeździe.

Lily niczego nie zauważyła. Bryan, jako mężczyzna, tak.

- Ktoś idzie - powiedział.

- Tatuś? - spytała, obracając z trudem oczy w stronę okna.

Doskonale wiedziała, że robili rzeczy, które tatusia przy­prawiłyby o palpitacje serca.

- Szofer - powiedział uspokajająco Bryan.

- Och! - westchnęła z ulgą Lily.

Tak to już jest na tym świecie, że gdy kobieta może odpłynąć w otchłań zapomnienia, mężczyzna musi zacho­wać zimną krew i zdolność logicznego rozumowania.

Zwłaszcza w miejscach publicznych. Wystarczy spytać któregokolwiek. Potwierdzą, bez wahania.

Tak więc kiedy Lily Baby przyciskała chłodną ściereczkę do rozpalonej twarzy, Bryan walczył z drżeniem rąk i nierównym oddechem.

Gdy szofer wszedł do środka, natychmiast dostrzegł tych dwoje. Stojących twarzą w twarz, milczących i nie­spokojnych.

Bardzo powoli usiadł przy barze. Kobieta przyciskała do twarzy wilgotny gałganek. Płakała? Mężczyzna w sku­pieniu rozglądał się dookoła. Nie odpowiedział na powita­nie. Ani słowem.

Szofer rozluźnił się. To tylko miłość, pomyślał. Cało­wali się. A on im przeszkodził.

- Przepraszam - powiedział, uśmiechając się do Bryana.

- Nie ma sprawy - padła automatyczna odpowiedź. Kierowca roześmiał się. Podniósł z talerza pączek i wbił w niego zęby. Dostał pączek i kawę, jak każdy klient.

Kierowca miał pogodne usposobienie i wiele życzliwo­ści dla świata. Opowiadał mnóstwo ploteczek zasłyszanych w podróży. Ale choć mówił wyraźnie, Lily nie zrozumiała ani słowa. Właściwie wcale go nie słyszała. Sercem i duszą była zupełnie gdzie indziej.

Tymczasem Tim pokazał Joyce jeszcze kilka domów. Potem odwiózł ją i pojechał do biura. Szefa nie było. Usiadł więc w jego gabinecie i czekał. Przed oczami miał fotografię jego córki. Westchnął. Dobrze wiedział, że gdy­by nawet zdobył Lily, to i tak z czasem ich związek uległby rozluźnieniu. On był handlowcem z powołania. Duszą i ciałem. A to zabierało mnóstwo czasu.

Spojrzał na zdjęcie. Jerry była jedynaczką, przyzwycza­joną do długich nieobecności ojca w domu. Na pewno więc i od męża nie oczekiwałaby zbyt wiele. Kto wie? To mogło się udać.

A Lily? Musiał uczciwie przyznać, że nie szalała za nim nieprzytomnie. Nie miał natomiast cienia wątpliwości, że jej kuzynka, Joyce Davie, była zjawiskiem wyjątkowym. Tylko znów to samo pytanie. Czy ktoś, tak jak on oddany pracy, miałby dla niej dość czasu?

Znów spojrzał na fotografię. Jerry. Była taka słodziutka. Dałby radę pokierować nią bez trudności. Mogłoby być całkiem przyjemnie.

Tim poczuł się nagle jak w potrzasku.

Usiadł przy biurku szefa, na krześle dla klientów, i z te­lefonu pryncypała zadzwonił do jego córki. Rozpuszczo­nej, zepsutej jedynaczki, Jerry.

- Halo? - Jej głos był aż lepki od słodyczy.

- To ja, Tim Morgan. Czekam właśnie na twojego ojca, w jego gabinecie, i patrzę na twoją fotografię. Naprawdę jesteś taka słodka i urocza, czy to tylko retusz?

- Nie wiem - szepnęła. Tim zachichotał cicho.

- Czemu czekasz na tatusia? - spytała. - Znowu byłeś okropny i nieposłuszny?

- Jestem dobrym człowiekiem. Nigdy nie bywam okro­pny ani nieposłuszny. Nawet nie wiem, jak to się robi. Może ty mnie tego nauczysz?

- Mogę cię nauczyć - powiedziała, głucho. Jakby leżała całkiem naga w skotłowanej pościeli.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

W „Imbryku” życie toczyło się jak zwykle. Wciąż nowi podróżni zatrzymywali się na popas i dwoje zawiedzio­nych przymusową rozłąką ludzi obsługiwało ich w milczą­cym cierpieniu. Przybysze byli dla nich intruzami, których należało nakarmić i napoić.

Nie ma straszliwszej kary niż rozdzielenie zakochanych. Zwłaszcza zaś tych, którzy może jeszcze nie całkiem są zakochani, ale bardzo chcą być. Jak metalowe opiłki za magnesem, tak spojrzenie Bryana podążało za Lily. Tak to się zawsze zaczyna. Czasami potrafi trwać przez całe życie.

Czy w przypadku Lily i Bryana było to takie właśnie magiczne zauroczenie, czy może tylko przypadkowe zbli­żenie?

Nie zastanawiali się nad tym. Nie interesowało ich, cze­mu właściwie lgną do siebie i jak długo może to trwać. Po prostu byli razem. Nie patrząc nawet, jedno zawsze wie­działo, gdzie jest drugie. Jakby łączyła ich jakaś niewidzial­na nić.

Tylko dlaczego właśnie oni? Jak to się stało? Jak z wszechobecnego chaosu wyłonili się nagle jedno przy drugim? Stara gadanina o dwóch połówkach tego samego owocu? Bzdury.

A może wszystko było dziełem jej przebiegłego prapradziadka? Czy to możliwe, że znalazł jej idealnego mężczy­znę i sprawił, że zamieszkała pod jego bokiem? Na pewno nie. Przecież staruszek w ogóle nie mógł przewidzieć ta­kiego rozwoju wypadków. A poza tym sam był mężczyzną. Czy mógłby zastawić taki potrzask na innego mężczyznę?

To było przeznaczenie.

Musiało być. Nie było żadnego innego wytłumaczenia.

- Zdrzemnij się trochę - mruknął Bryan. - Prawdopo­dobnie zajmę ci dzisiaj całą noc.

Zdecydowanie nie była tego dnia w najwyższej formie.

- Będziemy robić pączki? - spytała.

- Nie pączki - odparł.

Uśmiechnęła się, mrużąc oczy, aż poczuł ciarki na plecach.

- Imię Bryan zupełnie nie pasuje do człowieka wstręt­nego - powiedziała.

Przyjrzał się jej badawczo.

- Uważasz zatem, że jestem... wstrętny?

Zamruczała jak kotka, nim powiedziała:

- Uważam, że jesteś piękny.

- Kobiety nie mawiają czegoś takiego dorosłym męż­czyznom - skarcił ją.

- Dlaczego? - zainteresowała się.

- Mężczyzna może być przystojny, ładny albo intere­sujący. W żądnym wypadku piękny! - wyjaśnił tonem wy­kładowcy.

- Jesteś piękny. - W jej oczach błysnęły łobuzerskie iskierki. - Chciałabym pogłaskać włosy na twojej piersi. Są takie pokręcone i gęste. Chciałabym przesunąć po nich własnymi piersiami, poczuć je na skórze.

Bryan gwałtownie wciągnął powietrze.

- Obawiam się, że nie przeżyję - stęknął.

- Nie przeżyjesz... czego?

- Oczekiwania chwili, gdy zabiorę cię do mojego łóżka.

- Każesz mi się wspinać po schodach do twojego po­koju? - oburzyła się.

- To chyba jednak bardziej stosowne, niż gdybym za­ciągnął cię do twojej filiżanki. - Rzucił jej spojrzenie, od którego serce Lily zmiękło jak wosk. - Gdybym tylko wszedł do twojego domku, Teresa wiedziałaby o tym po pięciu minutach. Po następnych dwóch byłaby już tutaj. Mielibyśmy zbyt mało czasu na to, byś mogła pogładzić... moją pierś... swoimi... - zabrakło mu tchu - piersiami - dokończył z trudem.

- Co ci się stało? - spytała z niepokojem.

- Nie mogę oddychać.

- Masz astmę?

- Nie. To ten twój pomysł głaskania mojej włochatej piersi twoimi...

- Mnie się ten pomysł podoba.

- Mnie też - wydusił przez ściśnięte gardło.

Ludzie przychodzili i odchodzili. Zachowywali się, jak­by nic się nie stało. A obsługująca ich para bujała w obło­kach. Uśmiechali się jedno do drugiego, wodzili za sobą oczami. Szczęście, że Bryan miał tak duże doświadczenie, iż nie popełnił jakiegoś błędu.

Za to Lily Baby była prawie nieprzytomna. Myliła ludzi. i zamówienia. Każdy nowy klient już po kilku minutach spostrzegał, że gospodarze mają ogromne trudności ze sku­pieniem się na pracy.

Niektóre kobiety prowokowały Bryana, próbowały zwrócić na siebie jego uwagę. Na próżno.

Lily w ogóle nie zwracała uwagi na nikogo. Poza Bryanem.

To był długi, męczący dzień. Oboje żeglowali po gorą­cym oceanie pożądania. Gdy w pewnym momencie bar opustoszał na chwilę, Bryan przytulił Lily gwałtownie do siebie.

Cichy jęk, ni to bólu, ni cierpienia, wyrwał się z jego piersi.

- Stało się coś? - spytała Lily.

- Jest środek dnia. Ludzie będą przyjeżdżać tutaj aż do wieczora - jęknął.

- Jesteś taki zmęczony - powiedziała. - Co właściwie robiłeś?

- Gapiłem się na ciebie i uśmiechałem - odparł naty­chmiast.

Roześmiała się.

- To przecież nie mogło cię tak wykończyć.

- To nie jest wyczerpanie. - Miał na myśli swoją mi­łość. - To kompletna ruina.

Lily naprawdę była bardzo niedoświadczona. Podczas studiów całkowicie poświęciła się nauce, zdobyciu dyplo­mu. Przebywała przeważnie wśród koleżanek. A skoro na­dal była dziewicą, to znaczy że z mężczyznami stykała się niewiele i nie przywykła do słuchania aluzji i insynuacji.

- Ruina? - spytała. - A to czemu? Może dokuczyło ci już to wszystko? Chcesz coś zmienić w swoim życiu? Prze­staniesz robić pączki? To by było straszne!

- Nie. Chcę iść z tobą do łóżka.

- Tak szybko?! - Lily była wstrząśnięta. - Nie pozalecasz się do mnie nawet... przedtem?

- Zrobimy inaczej. Pozalecam się... potem.

- No, nie! Nie możemy być tacy w gorącej wodzie kąpani. Najpierw zaloty. Potem, kiedy pomyślnie prze­jdziesz wszystkie próby, będziesz mógł..., pozwolę, żebyś mnie pocałował, i...

- Rety! - krzyknął, unosząc wysoko ręce. Nagle mocno chwycił się kontuaru. - Czy to trzęsienie ziemi? - zapytał. - Ależ mną wstrząsnęło!

Uśmiechnęła się.

- Nie. Obiecałam ci tylko pocałunek... kolejny. Pamię­tasz chyba, że całowałeś mnie już. Na ławce.

Niektórzy mężczyźni potrafią tak postępować z ko­bietami, że wydaje się im, iż to one w pełni kontrolują sytuację.

- Któż potrafiłby zapomnieć twoje pocałunki? - od­parł. Miał kamienną twarz, nawet mu powieka nie drgnęła.

Lily stała tuż przed Bryanem, a on nie odrywał od niej oczu. Uniosła dłoń i odgarnęła mu z twarzy kosmyk włosów.

- Czyżbyś nie spał ani trochę tej nocy? - spytała.

- Marzyłem o tobie - odparł z powagą.

- To dlatego jesteś taki zmęczony? Nie pozwalałam ci zasnąć? Kłóciliśmy się?

- Robiłaś mi wymówki - powiedział jeszcze po­ważniej.

- Zbeształam cię? - rzuciła kpiąco. - Za co?

Z uśmiechem czekała na odpowiedź.

- Chciałaś mnie zmusić.

- Zmusić ciebie?! Do czego? - spytała.

- Żebym się z tobą kochał - przyznał szczerze trochę zachrypniętym głosem.

- Co...? Nie do wiary! - wykrzyknęła. - I co? Usłu­chałeś?

- Chwyciłem cię w ramiona i pocałowałem. Byłaś stra­sznie sucha. Ściskałem poduszkę - dodał po chwili. Wybuchnęła śmiechem. Naprawdę ją rozbawił. Wyglądało na to, że ten dzień będzie trwał wiecznie.

Wciąż spoglądali na zegar, liczyli minuty i godziny.

Po obiedzie Lily zdrzemnęła się nieco. Z bólem serca Bryan obserwował, jak szła do filiżanki. Oczyma wy­obraźni widział ją leżącą w łóżku. Była naga. Niczym nie przykryta. Spała niespokojnie, kręciła się, czekając na nie­go. Tak sobie wyobrażał.

O pół do trzeciej wróciła do „Imbryka”. Oczy miała jeszcze zaspane, uśmiechała się łagodnie. Poczuł, że ogar­nia go szaleństwo.

Wreszcie, o dziesiątej w nocy, wszyscy już sobie poszli. Zakochani zostali sami.

On patrzył na nią poważnie, z kamienną twarzą.

Ona śmiała się. Promieniała radością.

Bryan był wystarczająco mądry, więc objął ją, przytulił i pocałował. Łagodnie, delikatnie i jakże słodko.

Uniosła głowę.

- Kocham cię, Lily - powiedział.

Uśmiechnęła się. Jej oczy rozbłysły tajemniczym bla­skiem.

Zamknęli bar i ruszyli ku schodom, do pokoju Bryana.

Bryan objął ją mocno i uniósł do góry. Choć schody były wąskie i kręte, szedł pewnie, nie tracąc równowagi. Popisywał się. Bez wysiłku pokonał wszystkie stopnie.

Ale oddychał coraz głośniej.

- Jestem za ciężka? - spytała.

- Nie.

- Strasznie sapiesz - zauważyła.

- Pragnę cię - powiedział.

- Dostajesz zadyszki, gdy pragniesz kobiety?

- To przez ciebie moje płuca są tak pobudzone. Całe moje ciało jest niespokojne i naprężone.

Odchyliła głowę i uśmiechnęła się zalotnie.

- Masz pobudzone płuca? - zdziwiła się.

- Inne członki też.

- Jakie... członki? Stopy? Może ramiona?

- Pokażę ci.

Zagryzła wargi, bowiem i jej oddech stał się trochę szyb­szy i niespokojny.

Pocałował ją. Obrzydliwy zdrajca. Poczuła zupełną pu­stkę w głowie. Jak to się mogło stać?

Dotarli na górę i Bryan postawił ją ostrożnie. Kolana ugięły się pod nią. Musiała wesprzeć się na Bryanie.

Nie zaprotestował.

Znowu ją pocałował.

- Jak to się stało, że tak nagle stałam się kimś zupełnie innym? - spytała słabym głosem.

Zatrzymał się w pół kroku. Zamrugał nerwowo powie­kami. Nagle uśmiechnął się. Zrozumiał. Stała się kimś in­nym. Zmieniła się. On ją zmienił! By utrwalić w niej tę przemianę, pocałował ją natychmiast. I nie był to jakiś pierwszy lepszy całus, lecz pocałunek-zabójca. Bez żad­nych granic i zahamowań.

Powinien się wstydzić. Żadna kobieta nigdy... Czego właściwie nigdy nie robią kobiety? zastanowił się. Lecz nie dociekał dalej. Wziął ją, omdlewającą, na ręce, i zaniósł do swojego pokoju.

Zdjął z niej ubranie. Było to jak powolne odsłania­nie klejnotu. Łapał powietrze krótkimi, płytkimi haustami. Oczy przysłoniła mu delikatna mgiełka.

Uśmiechnęła się.

Zaczęła niezgrabnie szarpać się z jego ubraniem.

Chciała go rozebrać? To chyba logiczne. Sam zaczął rozpinać koszulę. Nie szło mu to. Dziwnie oporne nagle guziki nie poddawały się sztywnym palcom. Szarpnął więc za kołnierz i ściągnął koszulę przez głowę. Grad guzików zadźwięczał we wszystkich kątach.

Lily wydało się, że to dźwięk dzwonka u drzwi.

- Ktoś nas potrzebuje - powiedziała.

- Tak - uśmiechnął się. Ściągnął spodnie razem ze slip­kami.

Taksowała go wzrokiem. Uważnie i spokojnie. Do­strzegła nawet, że miał pewne kłopoty z nałożeniem pre­zerwatywy. Czyżby także robił to po raz pierwszy?

Gdy pokonał już wszystkie przeszkody, wziął ją na ręce i położył na swoim wąskim łóżku. Odruchowo poprawił jej poduszkę pod głową.

Po chwili leżał na niej. Jego zarośnięty tors dotknął jej gładkich i delikatnych piersi. Pojękiwali z rozkoszy.

Oddychał coraz szybciej, coraz chrapliwiej. Drżał cały. Dygotał. Pocił się. Jego ręce były drżące, lecz delikatne. Jego gorące usta parzyły jak ogień. Całe jego ciało płonęło. Nie, nie był chory. Tylko zakochany.

Kochał ją.

Ten pierwszy raz trwał tak krótko, że nawet nie zdołała odpowiedzieć najeźdźcy, gdy już było po wszystkim.

Leżał obok niej, dygocąc i dysząc ciężko. Poczuła ros­nące rozczarowanie. Przecież ona dopiero zaczęła!

Leżał bez ruchu. Oddychał tak ciężko, jak ciężkie było jego ciało.

Delikatnie pogłaskała go po głowie. Wciąż była podnie­cona. Z wolna próbowała opanować emocje. Nie odzywała się.

Bryan był jak królik. Króliki są takie szybkie.

Wciąż z trudem łapiąc oddech, powiedział:

- Następnym razem będzie lepiej. Postaram się bardziej uważać.

Nie bardzo zrozumiała, co miał na myśli. Oddech Bryana uspokajał się, wyrównywał.

- Wszystko zaczęło się, kiedy tylko weszłaś do „Imbryka” - powiedział. - Od tamtej pory przeżywałem straszne katusze.

- Och! - nie wiedziała, co powiedzieć. O czym on mó­wił? O co mu chodziło? Zachowywał się tak dziwnie. Czyżby... spadła mu prezerwatywa? Dobry Boże! Przecież to mogło skończyć się ciążą!

Poruszyła się gwałtownie, nerwowo.

Pogłaskał ją.

- Następnym razem odbędziesz cudowną podróż - obiecał.

I znów nie pojęła, co miał na myśli. A była zbyt niedo­świadczona, by zapytać.

Odsunął się od niej. A ona uniosła głowę i patrzyła nie­spokojnie.

Prezerwatywa była na swoim miejscu. Z głoś­nym westchnieniem ulgi opadła na poduszkę.

- Pierwszy raz widzisz mężczyznę? - spytał. Uśmie­chał się przy tym ciepło i przyjaźnie.

Zbyt mało go znała, więc zdobyła się tylko na przeciągłe:

- Uhm.

Delikatnie i czule pogłaskał ją po szyi. Dotknął ust.

- Wiem, że byłaś niewinna - powiedział. - Poczujesz się lepiej... następnym razem.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Bryan wrócił do pokoju i ułożył się wygodnie obok Lily. Wiercił się przez moment, objął ją czule i... zasnął. Zasnął!

Tymczasem Lily wcale nie czuła się senna. Była oży­wiona i podniecona. Zawiedziona i rozczarowana. A on spał!

A przecież tak cudownie było leżeć tuż przy nim. Uwiel­biała jego owłosione ciało. Głaskała je delikatnie, dotykała. Pachniał tak podniecająco. Oddychał powoli, spokojnie. Był. Żywy, prawdziwy i... śpiący. Głębokim, kamiennym snem.

Lily płonęła. Naga skóra piekła ją i paliła. Ostrożnie pogłaskała Bryana po owłosionej piersi. Wsłuchując się w jego oddech, przesunęła dłoń na brzuch. Poruszył się niespokojnie. Odczekała chwilę i przesunęła rękę jeszcze niżej...

Stęknął. Rytm jego oddechu zmienił się, mięśnie stężały.

Gwałtownie cofnęła rękę. Zastygła nieruchomo i tylko z fascynacją obserwowała jego reakcje.

Prychał i sapał. Wiercił się. Lecz się nie obudził. Po chwili znowu oddychał miarowo i cicho.

Lily nie mogła się uspokoić. Potrzebowała spełnienia. Może pomogłyby ćwiczenia gimnastyczne? Powinna pójść na spacer. Potem postara się zasnąć.

Niezwykle ostrożnie spróbowała usiąść.

Niestety. Było zbyt ciasno. Wąski, jednoosobowy ta­pczan nie pozwalał jej swobodnie się poruszać. Bryan też. Choć wciąż spał twardo, nadal pilnował jej zachłannie. Gdy tylko drgnęła, automatycznie wyciągnął ku niej ręce i przyciągnął ją do siebie.

Jak mógł? Jakim prawem ją więził? Hę kobiet doświad­czyło już czegoś takiego?

W jaki sposób poznać prawdę?

Najzwyczajniej w świecie mogła spytać go: „Z iloma kobietami już spałeś?”

Właściwie czemu miałaby pytać go o sprawy tak intym­ne? Byłoby to przecież zwykłe wścibstwo.

No, ale z drugiej strony, czemu nie?!

Było wiele powodów, dla których należałoby się dowie­dzieć, jakim był człowiekiem. Powinna wiedzieć, z iloma kobietami sypiał i czy były zdrowe!

Co prawda było już trochę zbyt późno na takie obawy, ale w ten sposób mogła uzasadnić swoją ciekawość. Kto lepiej od niego mógł wiedzieć, ile ryzykowała, idąc z nim do łóżka?

Tylko dlaczego nie zainteresowała się tym wszystkim przedtem?! Dlaczego nie zadała mu tych pytań?

Bo były bardzo intymne.

A uprawianie miłości nie było?

Ostrożnie uwolniła się z objęć Bryana. Zamruczał coś przez sen, zachrapał, a po chwili spokojnie spał dalej.

Przyglądała mu się zafascynowana. Był jak wyłączo­ne urządzenie. Można było trącać go i potrząsać nim, moż­na było mówić do niego i popychać go. A on nic. Poru­szał rękami, dotykał jej, kręcił się. Lecz przez cały czas we śnie.

Musiał być naprawdę śmiertelnie zmęczony. Wciąż w napięciu, ciągle skoncentrowany.

Dopiero sen wygładził mu rysy twarzy, nadał im spo­kój.

Uniosła prześcieradło i ostrożnie zsunęła stopy na pod­łogę. Potem, starając się nie zbudzić Bryana, wyśliznęła się z łóżka. Była wolna.

Bryan usiadł, gwałtownie zamachał ramionami, po omacku przeszukując opustoszałe łóżko. Lecz oczy wciąż miał zamknięte. Po chwili opadł na poduszkę.

Kiedy jego oddech uspokoił się i wyrównał, Lily ostroż­nie pozbierała swoje ubranie i buty. Cichutko wymknęła się z pokoju i zeszła na dół.

Ubrała się szybko i otwarła drzwi. Nie były zamknięte na klucz. Jak zwykle. W końcu gdyby komuś naprawdę zależało na dostaniu się do środka i tak zrobiłby to bez trudu.

Samotne spacery w środku nocy zawsze dostarczają szczególnych wrażeń. Żadnych głosów. Żadnych ludzi do­koła. Nie słychać ptasich treli. Cały świat zamarł w bezru­chu. Tylko kilka ciężarówek przemknęło autostradą, zosta­wiając za sobą gasnący, głuchy pomruk. Cisza.

Lily spacerowała przez kilka minut, nim poszła do swojej filiżanki. Była markotna i zadumana. I rozcza­rowana.

Wzięła prysznic. Miała przy tym dziwne wrażenie, że myje nie tylko siebie, ale że zmywa także ulotne ślady Bryana ze swej skóry. Zrobiło się jej smutno.

Włożyła pidżamę z cienkiego jedwabiu. Ze zdziwieniem stwierdziła, że nie ma jeszcze nawet jedenastej.

Położyła się. Przez chwilę przyglądała się tańczącym po ścianie cieniom gałęzi. Potem przewróciła się na bok i za­padła w kamienny sen. Kobieta, która przez cały dzień czeka, by w końcu zaznać tylko częściowego zaspokoje­nia, ma prawo czuć się wyczerpana.

W środku nocy zrobiło się zbyt gorąco. Przebudziła się z myślą, że musi zrzucić z siebie jeden z koców. W tym momencie poczuła, że... jest uwięziona w czyichś ramio­nach! Porażający strach na chwilę odebrał jej mowę. Ale po chwili zorientowała się, że w jej łóżku leży Bryan! Jak się tam dostał?!

Na pewno użył kluczy, którymi Teresa otwierała wszy­stkie domki, kiedy zamierzała je posprzątać.

Ale jak to się stało, że Lily niczego nie zauważyła?! Wzdrygnęła się na samą myśl, że przecież nieraz ktoś obcy mógł grasować po jej pokoju, nie zostawiając żadnych śla­dów. Zawsze czuła się taka bezpieczna, aż tu, proszę, budzi się nagle i spostrzega mężczyznę śpiącego w jej łóżku.

- Tak się wiercisz, że w ogóle nie można spać - usły­szała ponure mruknięcie.

- Nie możesz zostać w moim pokoju! Co sobie Teresa pomyśli?

- Pomyśli, że wyjątkowo dużo czasu zajęło ci wciąg­nięcie mnie do łóżka.

- Teresa? Powiedziałaby coś takiego?

- Pewnie. Zaraz potem zakręciłaby się gorączkowo i popędziła szukać swojego męża.

- To okropne! - wyszeptała.

- Dlaczego wymknęłaś się z mojego łóżka? Przebudzi­łem się i zobaczyłem, że jest puste.

- Twoje łóżko jest za małe.

- Ale to jest całkiem niezłe - powiedział. - Sprawdź­my, czy się nada.

- Tak mnie zaskoczyła twoja obecność, że nie jestem zainte... Co ty robisz?!

- Szukam tego tak słodko smakującego miejsca - usły­szała stłumiony glos.

- Przestań!

- Dobrze. Za chwilkę.

Ale wcale nie przestał. Robił, co chciał. A ona tak była zaskoczona, że wcale nie protestowała. Nawet pomagała mu. Było to doprawdy fascynujące przeżycie. I takie... cudowne. Jak to możliwe, że tyle lat przeżyła, nie zazna­wszy tego? To proste. Nie spotkała dotąd Bryana.

Jego ręce doskonale wiedziały, co robić. Jego usta także. Gdzie się tego nauczył? Był niesamowity. Fantastyczny. Drżała, gwałtownie chwytała powietrze. Tuliła się do nie­go. Pojękiwała i wzdychała. I pomagała mu we wszystkim.

Doprowadzał ją do szaleństwa.

Wszedł, gdzie trzeba, i zabrał ją do raju.

Nie ulegało wątpliwości, że ziemia była przeludniona.

Zmęczeni kochankowie oddychali głęboko. Przeciągali się leniwie, pomrukiwali z zadowolenia. Przytulali się do siebie.

Usnęli z uśmiechami na twarzach.

Następnego dnia do motelu wpadł Tim. Znowu nie zdołał przekonać ich, by sprzedali mu „Imbryk”. A przecież był z nimi szczery i życzliwy. Jasno jak na dłoni wyłożył im wszystkie powody, dla których powinni być szczęśliwi, że mogą pozbyć się tego miejsca i wynieść się dokądkolwiek.

Lecz oni właściwie wcale go nie słuchali. Uśmiechali się uprzejmie, obsługiwali jak należy, ale w ogóle nie byli zainteresowani transakcją.

Czas płynął. Tim siedział nad pustym talerzykiem, z którego zmiótł ostatni pączek, i pustą filiżanką po kawie. Uważnie obserwował Bryana i Lily.

Byli zakocham. Nie miał najmniejszych wątpliwości. Jeśli nawet jeszcze nie sypiali ze sobą, to wkrótce zaczną. Było to widać po Lily. Po jej lśniących oczach i nieobe­cnych uśmiechach. Nawet nuciła pod nosem!

Zastanawiał się tylko, jak to się stało, że nie potrafił zainteresować jej w takim stopniu sobą? Był taki ostrożny i delikatny, grzeczny i uczynny. A ona zamiast majętnego i powszechnie znanego Timothy'ego Morgana wybrała ku­charza. Dlaczego?!

Każda kobieta to zagadka. Każda też jest lekkomyślna. Lecz mężczyźni potrzebują ich. Samo tylko przyglądanie się im dostarcza niezapomnianych wrażeń. Nawet męż­czyźnie nasyconemu. Jak Bryan, który wodził wzrokiem za Lily i uśmiechał się przeciągle.

Niech to diabli!

Tim rozsiadł się na krześle, wyciągnął nogi i z kwaśną miną przyglądał się zakochanej parze. Beształ się w my­ślach, że w ogóle robił sobie kiedykolwiek jakieś nadzieje. Nigdy nie miał żadnych szans, aby być z Lily.

Z drugiej strony może to i dobrze, pomyślał. Przecież gdyby związał się był z nią, na pewno spędzałby z nią mnóstwo czasu. Kochając ją. Przyglądając się jej. Spełnia­jąc jej życzenia.

A wtedy, prawdopodobnie, straciłby pozycję najlepsze­go fachowca w swojej branży. Od tak dawna był najlepszy, że nikt już nawet nie próbował myśleć, że mógłby go pokonać. Jednak gdyby wpadł w sidła Lily, wtedy mogłoby się to zdarzyć. Miłość niszczy mężczyznę.

No i niech tak zostanie. Lily Davie Trevor ma swojego kucharza.

Podniósł się z krzesła, zapłacił za te wszystkie przeklęte pączki i zamyślony wsiadł do samochodu. Pojechał do San Antonio, do biura.

Posiedział przy swoim biurku, pomyślał, a potem po­szedł do gabinetu szefa. Jak zwykle nie było tam nikogo. Sięgnął po stojącą na biurku fotografię córki pryncypała i przyglądał się jej długą chwilę.

Jerry wyglądała na słodką i... uległą.

Ale kiedy dzwonił do niej, nie wydawała się tak potulna. Zawahał się. Wreszcie uznał, że była to z jej strony zwykła kokieteria.

Sięgnął po telefon i wybrał numer Jerry. Zrobił to z czy­stej ciekawości.

Odezwała się tak, jakby wyrwał ją z głębi erotycznego snu.

- Co robisz? - spytała zmysłowym głosem.

- Siedzę w gabinecie twojego ojca i czekam na niego - odparł natychmiast. - To twoje urocze zdjęcie na jego biurku kazało mi zadzwonić do ciebie. Powinnaś zrobić sobie inną fotografię. W stroju górnika, cała wysmarowana węglowym pyłem.

- Dobrze - obiecała.

- Wszyscy koledzy będą ci za to niezmiernie wdzięcz­ni. Odzyskamy dzięki temu odrobinę spokoju.

- Odrobinę... czego?

Jeszcze raz rzucił okiem na fotografię, wziął głęboki oddech i spytał:

- Może zjadłabyś ze mną obiad?

- Nie dzisiaj.

- Kiedy?

Usłyszał szelest przewracanych kartek.

- Mogę przełożyć niektóre spotkania i zobaczyć się z tobą jutro - usłyszał po chwili.

- O której?

Wyznaczyła godzinę i pożegnała go z cichym śmie­chem, od którego poczuł mrowienie na plecach. Tak szyb­ko? pomyślał.

Może powinien jeszcze rozpaczać po stracie Lily? Nic z tych rzeczy. Zapewne podświadomie od dawna wiedział, że Lily nie była poważnie zainteresowana Timem Morganem.

W tym samym czasie, w zajeździe, kochankowie prze­żywali udręki, skazani na obserwowanie się z tylko daleka. Ich oczy lśniły jak kryształy. Po ustach błąkały się nieobe­cne uśmiechy. Pracowali, wypełniali wszystkie obowiązki, lecz myśli zajęte mieli tylko jednym. Wyczekiwaniem na godzinę dziesiątą, kiedy pogaszą światła w barze i pójdą do filiżanki Lily.

Jak to zwykle bywa, kolejny ciągnący się jak guma dzień skończył się wreszcie. Kiedy znaleźli się w jej do­mku i Bryan rozebrał ją, Lily przestała oddychać i miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Była zdenerwowana. Drżała.

Bryan śmiał się wesoło.

- Tak długo marzyłem o tym, by mieć cię w swoim łóżku - powiedział.

- To jak to się stało, że to ty znalazłeś się w moim?

- Tęskniłem za tobą. Porzuciłaś mnie ostatniej nocy.

- Twoje łóżko jest za wąskie, byśmy mogli spać w nim razem - odparła zgodnie z prawdą.

- Czyżbyś zamierzała pozwolić mi pozostać na noc w twoim? - droczył się.

- Chyba tak. Boję się tylko, co będzie, gdy ktoś odkryje, że tu jesteś. Jeśli, na przykład, zdarzy się jakiś wypadek i będziesz potrzebny. Wybuchnie skandal, gdy wybieg­niesz z mojego pokoju.

- Pewnie! A pomyśl tylko, co by było, gdyby ktoś zna­lazł mnie w środku!

To była noc pełna miłości. Przekonali się przy tym, że w jej łóżku mogli spać spleceni w uścisku. I wciąż mieli się w zasięgu rąk. Bryan był strasznie zachłanny. Lily wciąż karciła go i usiłowała bić po rękach, lecz za każdym razem potrafił przekonać ją, by tego nie robiła.

Rankiem wyśliznął się z łóżka i czułym gestem na­krył ją kołdrą. Zrobił to bardzo powoli, dumny, że zdo­łał powstrzymać się przed wskoczeniem z powrotem do łóżka.

Poprawiło mu to humor. Ubrał się i stanął zapatrzony w śpiącą Lily. Wysiłkiem woli zmusił się da wyjścia z jej pokoju. Poszedł do „Imbryka”.

Dużo później, gdy akurat miał wolną chwilę, wrócił do Lily. Uśmiechnął się widząc, że wciąż śpi jak zabita.

Leżała bez ruchu. Na plecach. Oczy miała zamknięte, usta delikatnie rozchylone. Spała z szeroko rozrzuconymi ramionami. Śliczna jak marzenie.

Pochylił się i pocałował jej delikatne wargi. Była tak wyczerpana, że nawet nie drgnęła. Poczuł przez chwilę wyrzuty sumienia, że to przez jego zachłanność. Lecz szyb­ko zapomniał o winie. Zostały tylko duma i satysfakcja. To on nauczył ją, jak trzeba kochać.

Rozejrzał się za jej ubraniem, położył je na widocznym miejscu i wrócił do motelu, gdzie czekała już hałaśliwa grupa wygłodniałych klientów.

Tymczasem w San Antonio Tim znowu wszedł do pu­stego gabinetu szefa i zatelefonował do Jerry.

Dzień wcześniej zabrał ją na obiad. Pojechali tam, gdzie naprawdę mogła się pokazać. Do restauracji odwiedzanej przez najbogatszych ludzi interesu. Było wspaniale.

Jerry odebrała telefon. Przez moment rozmawiali o ni­czym, wesoło i trochę frywolnie.

- Co powiesz na kolejny obiad? - spytał w końcu. - Może jutro?

- Nie. Obiecałam zawieźć kilkoro dzieci ze szkoły do dentysty. Może pojutrze?

- Jestem już umówiony z klientem. Chyba że zamieni­my obiad na kolację?

- Pojutrze? Tak. Może być. Już zapisuję: Tim, kolacja - powiedziała.

- Na nazwisko mam Morgan - przypomniał. - Trafiają się jeszcze inni Timowie. Nie chciałbym, żebyś poszła na kolację z kimś innym, kto przypadkowo ma na imię tak jak ja.

- Morgan - usłyszał w słuchawce, jakby zapisywała dalej.

Kobiety zawsze robią tak delikatnym, spragnionym i usy­chającym z tęsknoty mężczyznom. Zależy im na tym, żeby mężczyzna myślał, iż musi się ciężko napracować, by je zdobyć.

Kiedy ojciec Jerry wszedł do swego gabinetu, przeszył Tima groźnym spojrzeniem. Tim przywykł już do tego. Nie robiło to na nim żadnego wrażenia.

- Mam nowy, fantastyczny pomysł - powiedział. - Na pewno się panu spodoba.

Długą chwilę patrzyli sobie prosto w oczy. Na koniec Tim się uśmiechnął.

Podczas kolejnego spotkania Tim postanowił pokazać Jerry „Imbryk”. Motel był tak niezwykły, że musiał urzec ją natychmiast. Zwłaszcza filiżanki.

Opowiadał jej o czajniku i filiżankach w czasie jazdy.

- Chciałabym wynająć jedną na tydzień... z tobą - po­wiedziała.

Zmieszał się, zaskoczony. Jakie to życie jest dziwne. Marzył, by pobyć tam z Lily. Ale z córką szefa?!

Oderwał jedną rękę od kierownicy i patrząc srogo na Jerry, położył ją na sercu. Nienaturalnie przerażonym i sła­bym głosem powiedział:

- Ty wstrętna bestio! Jestem porządnym chłopcem! Nie mógłbym zrobić czegoś podobnego przed naszym ślubem.

Patrząc na Tima, Jerry zanosiła się śmiechem.

Jednak podczas dalszej drogi Tim rzucał jej znad kie­rownicy surowe spojrzenia. Coraz bardziej dochodził do przekonania, że mógłby zaryzykować małżeństwo z taką kobietą. Chyba. Potem pomyślał, że powinien raz jeszcze przyjrzeć się Lily. Porównać je obie.

Gdy zajechali przed „Imbryk”, Jerry aż krzyknęła z za­chwytu. Wyskoczyła z samochodu i z radosnym uśmie­chem rozglądała się dookoła.

- To jest wspaniałe - powiedziała po jakimś czasie. Dobrą chwilę trwało, nim weszli do środka i stanęli twarzą w twarz z gospodarzami.

Gdy dokonano już prezentacji, Jerry spytała:

- Jesteś spokrewniona z rodziną Davie z San Antonio?

- Tak - rzuciła Lily gardłowo, jakby od urodzenia nie opuszczała Teksasu.

- Znam dobrze twoją kuzynkę, Patty - powiedziała Jerry.

- No to masz najprawdziwszy skarb za przyjaciółkę - odparła Lily.

- Tak - przyznała Jerry z tym samym teksańskim akcentem i... już były przyjaciółkami. Po prostu.

Kiedy ruch w zajeździe zmniejszył się nieco, cała czwórka wdała się w wesołą pogawędkę. Łatwość, z jaką kobiety nawiązały kontakt, zmieszała trochę obu panów. Ale tak naprawdę zetknęli się już z takimi zjawiskami.

Po obiedzie zadzwonili po Petera, syna Teresy. Kiedy zajął się barem, ruszyli na spacer. Przeszli przez trawnik, i zaczęli wspinać się na wzgórze.

Dzień był piękny. Ponieważ do San Antonio było dale­ko, obecność ludzi najbardziej dziwiła zwierzęta. Dość długo szedł za nimi pies. Nie zbliżał się, ale obserwował ich uważnie.

Tim zagwizdał. Pies stanął w miejscu, lecz kilka razy kiwnął ogonem na znak, że przyjął do wiadomości ich przyjazne zamiary. Uznał, że ci ludzie nie stanowią zagro­żenia, i zniknął.

Szli dalej. Prowadził Bryan, który najlepiej znał tu wszystkie ścieżki. Kiedy doprowadził ich do źródełka, na­pili się wszyscy. Obserwowali ptaki i słuchali szelestu traw.

Było to urzekające popołudnie. Zwłaszcza dla Jerry.

- Nigdy nie wyjeżdżałam z miasta - powiedziała. - Macie wielkie szczęście, że możecie tu żyć.

I wtedy Tim powiedział:

- Ta ziemia została wykupiona. Cała zostanie zabu­dowana.

- Ach tak! - rzucił Bryan. - To dlatego tak ci zależało na „Imbryku”.

Tim westchnął ciężko.

- Staną tu bardzo eleganckie domy - obwieścił z po­wagą. - Motel będzie musiał zniknąć.

- Nie! - powiedzieli równocześnie Lily i Bryan.

- Nie! - ku zaskoczeniu wszystkich dodała Jerry.

- Co będzie, to będzie - stwierdził Tim. - Plany bu­downiczych są imponujące.

- Nie! - Tym razem trzy głosy zabrzmiały chórem.

- Początkowo sądziłem, że komuś zależy na motelu - powiedział Bryan. - Lecz kiedy wspomniałeś o tym wzgórzu, zrozumiałem, że tak nie jest.

- Wymknęło mi się - przyznał Tim. - Po raz pierwszy w życiu. Widocznie podświadomie chciałem was ostrzec.

Wracali do zajazdu w milczeniu. Ku zdziwieniu Lily Tim i Jerry weszli do środka. Sądziła, że będą czuli się skrępowani czy zażenowani. A jednak nie. Usiedli przy stoliku i poprosili o mrożoną herbatę.

Jerry nie odzywała się. Kręciła tylko głową i patrzyła. Przysłuchiwała się rozmowom gości i puszczała mimo uszu uwagi Tima, że powinni już jechać.

Przesiedzieli tak ponad godzinę. Kiedy odjeżdżali, Jer­ry uściskała Lily. Uśmiechnęła się do niej serdecznie i spy­tała:

- Czy będę mogła jeszcze kiedyś was odwiedzić?

- Zawsze, dopóki tu będziemy - odparła Lily z po­wagą.

- Dziękuję - powiedziała Jerry równie poważnie. Lily długo zastanawiała się nad tym, co ujawnił Tim. W końcu powiedziała do Bryana:

- Tim powiedział, że to ma być elegancka, luksuso­wa dzielnica. Nasz motel będzie tu pasował jak wół do karety.

- Nikt nie zdoła nas stąd wyrzucić! - powiedział Bryan twardo.

Spojrzała, na ukochanego. Jakie to wszystko dziwne, pomyślała, że zakochałam się właśnie w tym mężczyźnie. Prapradziadek musiał dobrze wiedzieć, że Bryan jest właś­nie taki. Inaczej nigdy nie zapisałby mi „Imbryka” i nie spotkałabym Bryana.

Uśmiechnęła się do niego czule i powiedziała:

- Co będzie, to będzie. Ale ty jesteś mój na zawsze.

Chwycił ją w objęcia, a w oczach miał łzy. Tulili się do siebie, nie słysząc owacji, jaką zgotowała im klientela.

Dzień, może dwa dni później Jerry weszła do biura ojca z pudełkiem pączków Bryana. Żeby ojciec nie przejadł się zbytnio, idąc do gabinetu, rozdała część ciastek pra­cownikom. Wreszcie usiadła przed ojcem po drugiej stro­nie biurka.

- Musisz zachować zajazd „Imbryk” - oznajmiła. - Nie niszcz go. Zostaw wszystko tak, jak jest.

Z poważną miną ojciec wbił zęby w pączek.

- Nie chcą ustąpić ani o krok - powiedział.

- To pączek od nich.

Zaskoczony, pokręcił głową.

- Nie mogą się dowiedzieć, że zjadłem choćby jeden - powiedział z prośbą w głosie.

- Sama im powiem.

Popatrzył na ciastko, jakby było robaczywe.

- Charakterek to masz po mamusi - stwierdził.

- Wiem - odparła z zadowoleniem. Zrobiło się cicho. Bardzo cicho. Słychać było tylko, jak ojciec delektował się pączkiem.

- Jeszcze jeden?! - spytała zdumiona, gdy sięgnął po pudełko.

- Podoba mi się „Imbryk” - dodała po chwili. - Zbuduj na wzgórzu kilka eleganckich pałacyków myśliwskich.

Ojciec poczerwieniał na twarzy i zerwał się na równe nogi.

Jerry przestraszyła się? Skądże znowu. Spokojnie posa­dziła go w fotelu i powiedziała:

- Takie myśliwskie pałacyki sprzedasz jak świeże bu­łeczki... albo jak pączki Bryana.

Dużo jeszcze wody miało upłynąć w rzekach, nim idea Jerry mogła się ziścić.

Tymczasem mieszkańcy „Imbryka” mogli być spokojni. Ich ukochanemu miejscu nic nie zagrażało. Jerry opowie­działa im wszystko. Pałacyki i zajazd pasowały do siebie idealnie. Prawie tak jak Jerry i Tim. Zupełnie jak Bryan i Lily.

Jabłoszyn baziowaty (Proposis julifera) - drzewo z rodziny mimozowatych, charakterystyczne dla pustynnych obszarów Arizony, Kalifornii i Teksasu (przyp. tłum.).



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
303 Small Lass Lepszy bierze wszystko
303 Small Lass Lepszy bierze wszystko
Small Lass Lepszy bierze wszystko
Lass Small Lepszy bierze wszystko
Small Lass Ta nieznosna wiedzma
Small Lass Znowu razem
Small Lass Lemon
213 Small Lass Ta nieznośna wiedzma
108 Small Lass Mężczyzna miesiąca W te noc wigilijna
244 Small Lass Cokolwiek się zdarzy
Morderca bierze wszystko Erica Spindler ebook
182 Small Lass Rodzina Brown ów 10 Zdobędę Cię
108 Small Lass W tę noc wigilijną
244 Small Lass Cokolwiek się zdarzy
248 Harlequin Desire Small Lass U mnie czy u ciebie

więcej podobnych podstron