244 Small Lass Cokolwiek się zdarzy


Lass Small COKOLWIEK SIĘ ZDARZY

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Amabel Clayton była niezwykle piękną kobietą, smukłą, szczupłą i cudownie zaokrągloną. Włosy miała gęste i czarne, tak jak rzęsy okalające niebieskie oczy. Nie zwracała uwagi na swój wygląd, ale też nie mogła go zmienić. Jako reporterka wolałaby wyglądać na kogoś mniej potrzebującego męskiego wsparcia, chociaż zdarzały się sytuacje, kiedy to wrażenie bezradności się przydawało.

Większość współpracowników zwracała się do niej per Clayton, ale byli też tacy, którzy nazywali ją Mab. Była jedną z tych osób, które całkowicie pogrążają się w pracy i nie po­trzebują życia towarzyskiego. Ponieważ nie dbała o męż­czyzn, często jej zarzucano, że ich nie lubi. To nieprawda. Jak można lubić czy nie lubić czegoś, na co nie zwraca się uwagi?

Mieszkała w Los Angeles i pracowała jako reporterka z Zachodniego Wybrzeża w „Korzeniach Adama”, tygodnio­wym magazynie, konkurującym z tygodnikami „Time” i „Newsweek”. To wyobraźnia wydawcy, Simona Quinta, na­dała magazynowi taki tytuł.

Kiedy Amabel powiedziała ojcu o swojej nowej posadzie, zmarszczył brwi i zapytał:

- Będziesz pracować dla Simona? Czy wie, że zostałaś przyjęta?

- Tak. To on przesłuchiwał mnie w Nowym Jorku. Po­dobał mu się ten artykuł, który napisałam o Rufusie Bairdzie.

- Przynajmniej potrafi docenić dobry tekst - stwierdził w zamyśleniu.

- A co będziesz tam robić? - spytała matka. - Jaki dział ci przypadnie? Nie przypominam sobie, by w „Korzeniach Adama” pracowało zbyt wiele kobiet.

- Simon Quint jest niezwykle liberalny. Może będę pisać o korzeniach? - Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się.

- Mam tu trochę korzonków i cebulek, które możesz roz­pracować - zażartował ojciec.

Ile razy jeszcze powie coś takiego? Ale słyszała już wszy­stkie żarty na temat korzonków, więc odparła z powagą:

- Zastosuję się do rady, której mi kiedyś udzieliłeś: bądź uczciwa. W moich wywiadach nie będę nikogo ośmieszać, pokażę czytelnikom, jaką osobą jest człowiek, z którym roz­mawiam, jakie są jego poglądy, co go interesuje.

- Będziesz świetna.

Ojciec wyraźnie nie był obiektywny.

- Zrób wywiad z Seanem Morantem - zaproponowała matka.

- To niemożliwe! - obruszyła się Amabel. - Gwiazda rocka wszechczasów? Myślisz, że biedna mała Clayton mogłaby przeprowadzić wywiad dziesięciolecia? Figa z ma­kiem.

Ileż to już razy słyszała: „Możesz zrobić wywiad z Seanem Morantem!”

Niemal zawsze odpowiadała tak samo: że ma szanse nie większe niż bałwan na wiosnę. Miała już dosyć słuchania o Seanie Morancie.

Przez te kilka lat radziła sobie w nowej pracy całkiem dobrze. Przygotowywała się starannie, była rzeczowa i tak­towna. Tym, z którymi rozmawiała, zadawała pytania rozsąd­ne i przenikliwe, ale nie denerwujące czy kłopotliwe. Nie dokonywała wiwisekcji ofiary. Była całkowicie uczciwa wo­bec rozmówców. Bez kłopotów udawało jej się uzyskiwać zgodę na wywiady, ale nie zdołała przeprowadzić rozmowy z Seanem Morantem.

Rzecznik prasowy Seana był człowiekiem obdarzonym naturalnym urokiem. Miał około czterdziestu lat, wyglądał sympatycznie i pospolicie; starał się nie rzucać w oczy. Przed­stawił się jako Jamie. Jamie Milrose.

- Jeśli komukolwiek Sean udzieli wywiadu, to właśnie tobie - oznajmił. - Wiesz o tym. Ale jeśli uzyskałabyś ten przywilej, musiałby tę samą uprzejmość wyświadczyć innym wrzaskliwym i namolnym reporterom, którzy biją się o wy­wiad z Seanem Morantem. Zdajesz sobie sprawę - tłumaczył cierpliwie - jak wiele czasopism chciałoby zamieścić z nim wywiad! Od „Korzeni Adama” poprzez wszystkie typy ma­gazynów, aż po gazetkę szkolną w Fort Wayne. Chodziłem tam do szkoły i redagowałem „South Side Times”, więc wiem, co znaczy być reporterem.

Spojrzał na nią porozumiewawczo, jakby spodziewał się jej uśmiechu. Lecz Mab nie uśmiechnęła się.

- Gdyby się tak jednak zdarzyło - Jamie mówił dalej - gdybyśmy zgodzili się na wywiady, to pomyśl, ile czasu zmar­nowałby Sean! Aż trudno uwierzyć, prawda? No i nadwerę­żanie tych jego biednych strun głosowych! Och, kochana, miejże litość. Zrezygnuj.

- Nie jestem twoją kochaną - oświadczyła Mab, nieco przesadnie akcentując słowa.

- Tak się tylko mówi. To jak pocałunek na przywitanie. Niczego nie oznacza. - Uśmiechnął się, lekko przechylając głowę. - Naprawdę nienawidzisz mężczyzn? - Przyglądał się jej uważnie.

- Kocham każde boże stworzenie - odparła Amabel z tą samą cierpliwością, z jaką Jamie wysłuchał jej prośby o wy­wiad. - Po prostu niektóre z nich kocham bardziej niż inne.

- Jesteś lesbijką? - zapytał nagle.

- Nie. - Spojrzała na niego z oburzeniem.

- Więc jeśli nie masz takich skłonności, to co powiesz na wspólną kolację? - Szerokim gestem rozłożył ramiona i użył swojego najbardziej kuszącego uśmiechu.

- Ta niewiarygodna zarozumiałość mężczyzn czasami mnie zdumiewa. - Zebrała swoje rzeczy, wsunęła notes i ołó­wek do torebki i próbowała zasunąć zamek, ale coś się w nim zacięło.

- Moglibyśmy pomówić o wywiadzie - zasugerował ku­sząco Jamie. - Przekonasz się, ile znam sposobów, by podejść Seana.

Przerwała walkę z zamkiem.

- Mówiłeś, że nie ma na to szans.

- Nie ma. - Uśmiechnął się. - Ale mogłabyś spróbować... ze mną.

- Jamie, mężczyźni tacy jak ty są mi zbędni. Nigdy nie rezygnujesz?

- Daj spokój. - Wyraźnie bawił się tą słowną szermierką. - Co ja ci zrobiłem?

- Nic mi nie zrobiłeś, ponieważ jestem ostrożna. - Przy­brała minę osoby tolerancyjnej, ale ta rozmowa była dla niej ciężką próbą.

- Jesteś dla mnie wyzwaniem.

- Nawet o tym nie myśl. - Wróciła do mocowania się z zamkiem.

- Może zrobisz wywiad o Seanie ze mną? - Odebrał jej torebkę, otworzył ją, wcisnął głębiej chustkę do nosa i zasunął zamek bez trudu.

Zawahała się.

- Jak dobrze go znasz?

- Mogłabyś się o tym przekonać. - Oddał jej torebkę ge­stem, jakby wręczał różę, a uśmiechał się przy tym chytrze. - Mam mały domek w Big Sur pod Monterey. Moglibyśmy tam pojechać na parę dni, porozmawiać... - Rzucił jej swoje najbardziej niewinne spojrzenie.

- Są pewne granice w moim poświęcaniu się dla pracy. Chętnie zadałabym ci kilka pytań, ale wspólny weekend jest wykluczony.

Roześmiał się. Oczy mu błyszczały.

- Sądziłem, że jesteś gorliwą młodą reporterką, gotową wszystko poświęcić dla sprawy. Szczerze mówiąc, moja dro­ga, prawie go nie znam.

Mab pomyślała, że brzmi to prawie tak, jak słynna odpowiedź Clarka Gable'a na prośby Scarlett.

Mab nigdy nie przeprowadzała wywiadu z „osobami za­stępczymi”. Dziennikarze często pytali o opinię znajomych i przyjaciół znanych osobistości. Mogłaby też przejrzeć dane w archiwum, odkryć powiązania i domysły na temat każdego, kim zajmowała się gazeta. To wydawało się jej zbyt prostym rozwiązaniem - rozmawiać tylko z przyjaciółmi, krewnymi czy współpracownikami osoby... takiej jak Sean Morant.

Ale Jamie zasiał ziarno, które wypuściło korzenie. Owe korzenie rozrastały się, a wkrótce miały zmienić życie Ama­bel Clayton.

Ze spotkania z Jamie'm Milrose'em Mab wyniosła jedną informację, która stała się tematem dnia. W krótkiej notatce do „Korzeni Adama” napisała, że krążą pogłoski, jakoby stru­ny głosowe Seana Moranta były zagrożone. Czyżby miał stra­cić głos? Jeśli tak, to co stanie się z jego grupą? I z jej woka­listą Seanem Morantem?

Po tych paru zwięzłych słowach wśród fanów rocka wy­buchła panika. Informacja rozeszła się wszędzie. Powtórzono ją w Music Television, a prezenter wyraził nadzieję, że nie jest prawdą.

Po tygodniu zadzwonił Jamie.

- Kochana! Wyrywają sobie jego płyty, bo wszyscy sądzą, że niebawem nie będzie mógł śpiewać. Cudownie! Jestem ci za to coś winien.

- Może wywiad? - spytała szybko Mab. Mrucząc jak kot, Jamie przypomniał:

- Zawsze pozostaje Big Sur.

- Jamie, sam powiedziałeś, że jesteś mi coś winien. Może wywiad z Seanem?

- Może chciałabyś jego album „Timeless” z autografem? - zapytał, po czym dodał gładko: - W „She Rocked Me” śpiewa o takiej kobiecie, która mogłaby być tobą.

- Spróbuj załatwić mi ten wywiad...

- To beznadziejne, skarbie - odparł z wyraźnym żalem, ale skończył rozmowę.

Kilka dni później Amabel dostała płytę „Timeless” z auto­grafem i piosenką „She Rocked Me”. Nigdy jeszcze nie wsłu­chiwała się tak w nagrania Seana. Jego szorstki głos był pod­niecający... tak przynajmniej jej się zdawało. Ta kobieta z piosenki, o której Jamie mówił, że mogłaby być Mab, wykorzystywała mężczyzn niczym wampir. Wysysała z nich niewinność i miłość, a potem porzucała. Mab była wściekła. Dlatego też album wciąż leżał na biurku, kiedy jej szef, Wallace Michaels, wszedł do maleńkiego gabinetu Amabel. Obejrzał płytę z wyraźnym zaciekawieniem.

- Dostałaś album z autografem od Seana Moranta?

- Od jego speca od reklamy, Jamie'ego Milrose'a. Pisała na maszynie. Nie znosiła komputerów.

- Masz dojście do Jamie'ego? - zapytał Wallace.

- Wally - zaczęła takim tonem, jakby tłumaczyła dziecku. - Jamie prawdopodobnie sam podpisuje te płyty. Jest do tego zdolny.

- Możesz załatwić wywiad? - spytał szybko. Wallace Michaels był szefem reporterów w „Korzeniach Adama”. Ponieważ zajmował się tylko znanymi osobistościa­mi, czuł się czasem jak trzeciorzędny obywatel i był człowie­kiem zakompleksionym. Marzył, by znaleźć się w głównym nurcie wiadomości i zdarzeń. A tymczasem praca skazywała go tylko na plotki. Dostosował się w jedyny możliwy sposób: traktował te plotki poważnie.

- Wally, wiesz, że od trzech lat próbuję zdobyć dla cie­bie wywiad z Seanem Morantem. Parę razy do roku spotykam się w tej sprawie z Jamie'm Milrose'em. Próbowałam dopaść gdzieś Moranta, ale jak dotąd nie udało mi się. Tak samo jak wszystkim innym reporterom. Dostajemy tylko oficjalne ko­munikaty prasowe. Zdajesz sobie z tego sprawę.

Wally w zamyśleniu wysunął dojną wargę i oznajmił:

- Potrzebny nam jest wywiad z Morantem.

- Oczywiście.

- Zastanów się, Mab. Ta twoja notatka o jego strunach głosowych narobiła niezłego zamieszania. Teraz jest odpowiednia chwila. W dodatku nic ciekawego się nie dzieje. A zatem, jeśli tylko nie zginie jakaś ważna osoba, mogłoby to pójść na pierwszą stronę! Musisz przeprowadzić z nim ten wywiad.

Mab nie była tym zachwycona.

- To musiałaby być seria wywiadów z ludźmi, którzy zna­li Moranta lub z nim pracowali - wyjaśniła Wally'emu.

- Zrób to. - Wally był stanowczy.

- Nie uda mi się.

Zamknęła biurko, uniosła wysuwaną półkę na maszynę, by zwolnić zatrzaski i wsunąć ją pod blat. Półka zacięła się. Spróbowała jeszcze raz.

- Nie lubisz Seana Moranta - zauważył Wally tonem wy­roczni.

Na chwilę przestała mocować się z półką. Wstała i spo­jrzała mu w oczy. Była bardzo uprzejma.

- Nie spotkałam zbyt wielu mężczyzn, których bym lubi­ła. Uważam, że się ich przecenia - dodała i machnęła ręką. - Ci, których poznałam, są zwykle małostkowi, egoistyczni, niedojrzali i pozbawieni skrupułów. - Zmarszczyła czoło. - Zapaskudzili świat. Politycznie i chemicznie. - Po czym do­dała rzeczowo: - A w przypadku Seana Moranta mamy do czynienia z absolutną bezużytecznością.

- Nadajesz się idealnie do zbadania, czy pod tym jego wizerunkiem kryje się prawdziwy człowiek.

Westchnęła niecierpliwie i znów zajęła się upartym mecha­nizmem biurka.

- Jesteś jednym z niewielu mężczyzn, których toleruję - powiedziała. - To nie jest zadanie dla mnie. Nie interesuje mnie MTV, koncerty rockowe ani w ogóle ten typ muzyki. Uważam, że... - Urwała, zajęta badaniem półki.

- Uczestniczy w programie pomocy dla głodujących.

- A kto w nim nie uczestniczy? - Przygryzła wargę.

- Wiesz co, Mab? - Wally znów zmienił się we wróżkę.

- Ty naprawdę nienawidzisz mężczyzn. Cieszę się, że jestem już żonaty. Gdybym nie był, mógłbym próbować cię pode­rwać, a ty byś mnie wykończyła. - Wyciągnął rękę i bez wy­siłku wsunął pod blat półkę na maszynę do pisania. Przyjrzała mu się z uwagą.

- Chciałabym być twoją sąsiadką.

- Jesteś wielkoduszna.

- Ale oszczędź mi wywiadu z Seanem Morantem.

Jednak Wally nie chciał ustąpić.

- Przeprowadź ten wywiad tak, jak uznasz za stosowne. - I dodał jeszcze: - Chris zaprasza cię w sobotę na kolację. Przyjechał jej kuzyn i chciałaby ci go wystawić.

- Wystawić? - Mab spojrzała na Wally'ego i uniosła brwi.

- Mówisz tak, jakbym była myśliwym.

- Wydajesz się taka subtelna, a to tylko pozory - odparł uprzejmie. - Jeśli ktoś zobaczy cię po raz pierwszy, pomyśli, że jesteś uosobieniem słodyczy i lekkomyślności, a potem przeżyje szok. Łatwo możesz oszukać mężczyzn. Chris uwa­ża, że taki szok bardzo się Joe'emu przyda.

- Jestem poważną kobietą. Nie lubię, kiedy biorą mnie za laleczkę. Moi rodzice nie po to mnie kształcili, bym uczyła męską część ludzkości, że kobiety też są ludźmi.

- Wyświadczyłabyś Chris przysługę. - Uśmiechnął się.

- A ja z przyjemnością bym na to popatrzył. Należy się Joe'emu nauczka. Ten facet to prawdziwy drań.

- Zapowiada się cudowny wieczór. Nie, dziękuję.

- Stanie się lepszym człowiekiem - zachęcał ją Wally.

- To mnie nie interesuje.

- To może w piątek? Będzie tylko najbliższa rodzina. Chris stęskniła się za tobą. A wiesz przecież, że ja też cię kocham.

Mab spojrzała na niego uważnie.

- Naprawdę zależy ci na tym wywiadzie, co?

- Jesteś taka bystra!

Mab zaczęła przeglądać wszystkie materiały zawierające informacje, spekulacje i kłamstwa na temat Seana Moranta... wraz ze zdjęciami. Były tam wszelkie typy zdjęć: studyjne i reporterskie. Wydawał się na nich znudzony. Wyglądał na człowieka, którego nie obchodzi cały świat. Ożywiony był jedynie na zdjęciach zrobionych podczas występu.

To skłoniło Amabel do namysłu. Był interesującym męż­czyzną: przystojnym, dobrze zbudowanym. Ale przecież wie­lu mężczyzn jest do niego podobnych. Włosy i rzęsy miał ciemne. Czytała, że ma brązowe oczy. Fotografie wykonane podczas występów wyraźnie kontrastowały z tymi zrobiony­mi na ulicy.

Wypożyczyła kilka nagrań jego koncertów na taśmie wi­deo i oglądała je w swoim małym domku, wzniesionym nad kanionem. Odtwarzając taśmy Seana Moranta na magnetowi­dzie, mogła słuchać i oglądać, jak śpiewa.

Na scenie Sean miał niezwykłą osobowość. Przyjemnie było na niego patrzeć. Podczas występów promieniował mę­skością, wykorzystywał ją świadomie i z wyrachowaniem. Był przywódcą dla męskiej części widowni i kochankiem dla żeńskiej, człowiekiem, którego wszyscy podziwiali. Z wyjąt­kiem Mab, oczywiście. Mab była odporna na urok jakiego­kolwiek mężczyzny.

Oglądała jego występ, potem brała zdjęcia i porównywała je z tym, co widziała. Kiedy nie grał, wydawał się „wyłączony”, niezaangażowany, nie wykazujący śladu zainteresowania czym­kolwiek. Te zdjęcia wyrażały obojętność nawet na to, że ktoś go fotografuje. Nie unikał obiektywu ani się nie uśmiechał.

Jego zdjęcia zafascynowały Mab. To one zwróciły jej uwa­gę na kobiety. Fotografie były zadziwiająco podobne do sie­bie. Każda ukazywała całą postać Seana, za każdym razem ubranego w te same rzeczy. Włosy miał w nieładzie i bez zaciekawienia spoglądał w obiektyw. A na każdym z tych zdjęć przy jego lewym boku stała inna kobieta.

Kobiety były ubrane różnorodnie. Niektóre uśmiechały się, inne zachowywały powagę. Wszystkie były wysokie, piękne, idące krok w krok z Seanem.

Mab zaczęła przypinać te niemal identyczne fotografie na ścianie. Zaczęła tworzyć cykl. Rząd za rzędem podobnych zdjęć: Sean idący z kobietą.

Kiedy patrzyła na te rzędy fotografii, wydało jej się oczy­wiste, że Sean nie jest znudzony, tylko wyczerpany. Miał dopiero trzydzieści parę lat, a wydawał się znacznie starszy. To pewnie styl życia tak go niszczył.

Zaplanowała, że artykuł ujawni Seana Moranta jako pod­rywacza. Amabel odrzuciła zdjęcia z fankami i krewnymi, a skupiła się na powszechnie znanych paniach sfotografowa­nych w towarzystwie Seana Moranta. Rozmawiała z każdą z nich.

Zirytowało ją, że w tych rozmowach nie była tak obiektywna jak zwykle. Czyżby wypaliła się w wieku dwudziestu ośmiu lat? Dlaczego odczuwała wrogość wobec kobiet, które miały konta­kty z Seanem? Czemu dręczył ją taki dziwny niesmak?

Przedtem tylko raz odczuła taką wrogość wobec innej kobiety. W szóstej klasie, gdy swoją najlepszą przyjaciółkę przy­łapała na tym, że wysyła liścik do jej chłopca. On sam nie wiedział, że jest jej wybrańcem, ale przyjaciółka o tym wie­działa. Mab przeżyła wtedy podobne emocje. Zupełnie jakby była zazdrosna o te wszystkie kobiety, z którymi rozmawiała o Morancie.

Jedną z przyjaciółek Seana, do której dotarła Amabel, była Wanda Moore. Udzieliła wywiadu w sypialni. Leżała w łóżku okryta cienkim peniuarem, co miało chyba sugerować, że jest pod spodem naga.

Amabel miała na sobie bluzkę, lekki sweter, pasującą do niego spódnicę, rajstopy i buty na płaskich obcasach.

Wanda spoglądała powłóczyście na uśmiechniętego foto­grafa.

Mab zerknęła w okno i pomyślała, że tę kobietę powinno się wysłać w kosmos jednoosobową rakietą. Z pewnością Seana Moranta nie pociągały zalety jej umysłu.

Najbardziej denerwującej odpowiedzi udzieliła Wanda na pytanie:

- Opowiedz o Seanie Morancie. Co o nim sądzisz?

- Oooo! - Wanda wpadła w spazmatyczny chichot i za­trzepotała rzęsami.

- Mogłabyś wyjaśnić, co to znaczy? - spytała z powagą Mab.

- On jest rozkoszny! - Wanda uniosła kolana i potarła znacząco jedno o drugie.

Mab nie mogła się powstrzymać.

- Czy rozmawialiście kiedyś o polityce? - zapytała ze stoickim spokojem.

Wanda przestała chichotać i powiedziała urażona:

- Chyba żartujesz.

- Czy możemy zrobić ci zdjęcie? - spytała Mab.

- A po co się tu z wami męczę, moja droga!

Po powrocie do biura Mab zreferowała rozmowę szefowi.

- Ależ skarbie, w kosmosie ta kobieta zanudziłaby się na śmierć - stwierdził Wally.

- Nie nazywaj mnie „skarbem”.

- Nie wściekaj się o to, że przyjaciółki Seana nie dorastają do twoich standardów. To nie moja wina! Ożeniłem się z Chris, zanim cię poznałem, i ona się tobie podoba.

- Mam przeczucie, że zareagowałbyś na Wandę Moore tak samo jak nasz fotograf.

- To znaczy: jak?

- Rumieniłbyś się, chichotał i stałbyś się nerwowy.

- Czy jesteś zazdrosna? - zainteresował się.

- Wielkie nieba, Wally!

- No cóż...

- Kiedy kobiety zaczną się starać, by traktowano je po­ważnie? - zaczęła niczym uliczny mówca. - Skoro taka Wan­da zachowuje się w ten sposób... Mężczyźni, myśląc o kobie­tach, wyobrażają sobie takie Wandy, a nie na przykład Hillary Clinton. To przygnębiające.

- Czy wszystkie kobiety, które spacerowały z naszym bo­haterem, przypominają Wandę? - Podszedł do ściany i zaczął oglądać rzędy fotografii.

- Zaskakująco wiele z nich. Jego IQ mieści się pewnie w przedziale od czterdziestu do pięćdziesięciu.

- Jest niezłym muzykiem.

Mab przyznała mu rację.

- Wielu ludziom Bóg wynagrodził braki rozumu jakimś talentem.

Wally przeniósł wzrok ze zdjęć na Mab.

- Z iloma jeszcze chcesz rozmawiać?

- Z trzema.

- Próbowałaś skorzystać z komputera? - zapytał, zmie­niając temat.

- Nie marudź.

- Jesteś straszną tradycjonalistką - przypomniał jej. - Komputer zmieni twoje życie.

- Gdyby Bóg chciał, żebym latała, dałby mi skrzydła.

- To jest argument przeciw samolotom - zakpił Wally - i nie dotyczy komputera.

- Nie denerwuj mnie.

- Ostatnio ciągle jesteś w podłym nastroju i to bez powo­du - powiedział uprzejmie. - Gdybym nie wiedział, że w za­sadzie nienawidzisz mężczyzn, pomyślałbym, że zakochałaś się bez pamięci w Seanie Morancie.

- Rany boskie! - Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.

- Wpadasz w paranoję, jeśli chodzi o maszyny i męż­czyzn - zauważył.

- Jeśli chodzi o maszyny, to zgadzam się.

- Rzecz w tym, że nie rozumiesz ani mężczyzn, ani ma­szyn.

Mab machnęła ręką.

- Oczywiście, że rozumiem mężczyzn. To prymitywne istoty.

- Jesteśmy ludźmi - stwierdził Wally. - Czy zwracałaś się do kogoś o pomoc w uporaniu się z tym problemem?

- Nie mam żadnych problemów. Jestem zadowolona z sa­motnego życia. Nie potrzebuję mężczyzny, który by się mną opiekował. Sama daję sobie radę. Jedyny problem, jaki mam z mężczyznami, to ten, że nie rozumieją, dlaczego nie chcę iść z nimi do łóżka.

Wally uśmiechnął się.

- Cieszę się, że jestem żonaty z Chris.

- Ja też. Gdybyś nie był, pewnie stałbyś się podobny do reszty.

- Simona Quinta też tak oceniasz?

- Nie - odparła. - Uważam, że nasz wydawca jest nie­zwykle wartościową ludzką istotą.

Kiedy Amabel przeprowadziła wszystkie rozmowy o Seanie Morancie, zauważyła, że udzielające wywiadów ko­biety wymieniły jedną cechę jego charakteru. Sean Morant był uprzejmy. Amabel włączyła to do swego bardzo inteligent­nego artykułu. Była subtelna. Sugerowała, że jest to kobieciarz, który uprzejmością potrafi oczarować naiwne niewia­sty.

Rzędy fotografii z tablicy Amabel wykorzystano na okład­kę: wszystkie te niemal identyczne zdjęcia Seana Moranta, znajdującego się w towarzystwie różnych kobiet. Z wyjąt­kiem ostatniego, na dole, po prawej stronie. Ukazano na nim Seana Moranta, a obok niego sylwetkę kobiety z tekstem: „Która następna”?

Przy takiej okładce artykuł wewnątrz magazynu był już niemal zbędny. Okładka mówiła wszystko.

Po otrzymaniu egzemplarza redakcyjnego Jamie zadzwo­nił do Mab.

- Jak ci nie wstyd? Myślisz, że Sean będzie zadowolony?

- Powinien udzielić mi wywiadu.

- To tania zagrywka, kochanie - zganił ją. - Wybrałaś tylko jeden, niewielki fragment z jego życia i wykorzystałaś go. To nieładnie. - Wyraźnie świetnie się bawił. Mab to nie poruszyło.

- Może udzielić mi wywiadu i wtedy skoryguję wszystkie swoje... błędne koncepcje. Rozmawiałam z tymi kobietami. Potwornie nudne zajęcie; były takie do siebie podobne. Ale napisałam dokładnie to, co mi mówiły. To uczciwa relacja.

- Jesteś kobietą bez serca, kochanie - oświadczył Jamie.

- Przykro mi z tego powodu. Dlaczego nie pojechałaś ze mną do Big Sur? Wierzę, że wciąż jeszcze mógłbym cię ocalić.

- Odczep się.

- Muszę się przyczepić, zanim się odczepię.

- Jamie, jesteś nudny.

- Tak, ale nie jestem złośliwy.

- Ten artykuł nie był złośliwy - stwierdziła Mab. - To tylko fakty.

Jamie przyznał jej rację.

- Fakty wybrane i wykorzystane z wielką starannością i talentem. Wiesz, że możesz mieć teraz kłopoty z wywiada­mi? Ludzie nie będą się czuli przy tobie bezpieczni. Zaczną się ciebie obawiać.

- Przesadzasz i dobrze o tym wiesz. Bawi cię droczenie się z ludźmi. Nikt nie musi się obawiać rozmowy ze mną.

- Mab stwierdziła to z powagą. - Przykro mi, że prawda nie podoba się panu Morantowi. Powinien staranniej dobierać sobie towarzystwo.

- Postara się o to. Postara.

W masie informacji drukowanych każdego dnia artykuł i okładka z Seanem Morantem nie były niczym szczególnym. Nie zostały przez nikogo przyjęte okrzykami zachwytu czy wściekłości - z wyjątkiem osób bezpośrednio zainteresowa­nych. Wśród nich reakcje na artykuł były rozmaite. Wydawca, Simon Quint, zadzwonił z Nowego Jorku i powiedział swoim lakonicznym, zwięzłym tonem:

- Zaskoczył mnie ten tekst. Okładka jest rewelacyjna, ale zbyt tendencyjna. Psychika tego człowieka jest głębsza i bar­dziej złożona, niż to przedstawiłaś.

Wally stwierdził, że był to jeden z mniej udanych artyku­łów i Mab nie ma się czym chwalić. Matka nie chciała o tym rozmawiać.

Ale ojciec spojrzał jej prosto w oczy i zganił ją:

- Nie byłaś zbyt tolerancyjna wobec tego człowieka. Gdy­bym nie wiedział, że jesteś profesjonalistką, zastanawiałbym się, czy nie walczysz przypadkiem z potajemnym uczuciem do niego.

- Uczuciem! - Mab mogła tylko parsknąć gniewnie. - Przecież to śmieszne!

Dostała również krótki liścik z podziękowaniem od Wandy Moore - na papierze ozdobionym różowymi króliczkami.

Nie otrzymała listu od Seana Moranta. Szczerze mówiąc, nie oczekiwała go.

ROZDZIAŁ DRUGI

Kiedy następnego dnia Jamie Milrose wszedł do swego biura, sekretarka uprzedziła go:

- Ktoś na pana czeka. Nie podał nazwiska, ale nazwał pana sierżantem, więc wpuściłam go do gabinetu.

- Żartujesz - ucieszył się Jamie.

Niewielu kolegów, z którymi walczył w Wietnamie, utrzy­mywało z nim kontakt. Niewielu wiedziało o tym, że zmienił nazwisko, zawód i styl życia. A ci nieliczni byli bliskimi przy­jaciółmi. Kim mógł być tajemniczy gość?

Otworzył drzwi gabinetu i znieruchomiał zdumiony. Patrzył na mężczyznę siedzącego przy jego biurku. Ten uniósł głowę znad „Wall Street Journal”.

- Dzień dobry, Milrose - powiedział na powitanie. Jamie podszedł bliżej i zapytał niepewnie:

- Sean?

- Umawialiśmy się chyba, że poza sceną nazywam się Tris Roald.

Z odruchową kurtuazją gość wstał i stanął plecami do okna. Jamie obdarzył przybysza swym uśmiechem sierżanta

w cywilu.

- Przepraszam - powiedział. - Zrozum, słyszę „Sean Morant” całymi dniami i przez połowę nocy. Gdybyś był w Wiet­namie, zrozumiałbyś, na czym polega pranie mózgu.

- Miałem piętnaście lat, kiedy skończyła się wojna.

- A, tak - przyznał cicho Jamie. - Skąd wiesz, że byłem sierżantem?

- Staram się dokładnie sprawdzać moich ludzi.

Tak jak wszystko, pomyślał Jamie i skinął głową.

- Czemu zawdzięczam ten nieoczekiwany zaszczyt?

- Wyraziłeś zgodę na ten artykuł i okładkę w „Korzeniach Adama”?

- Nie, oczywiście, że nie - odrzekł Jamie. Wyczuwał, że Tris jest zirytowany.

- Opowiedz mi coś o Amabel Clayton - zaproponował Tris miękkim, chrapliwym głosem.

- Może być interesująca dla każdego mężczyzny.

- Co przez to rozumiesz? Jamie pokręcił głową.

- Wygląda jak istota z marzeń mężczyzny o letniej idylli, ale jest zawziętą bojowniczką o prawa kobiet. A także świetną reporterką. Nikt nie nazywa jej Amabel; raczej Clayton albo Mab. Od czasu do czasu Wściekłą Mab. Prosiła o wywiad z tobą przy każdej możliwej publikacji, która mogłaby posłu­żyć za pretekst. Oczywiście, zgodnie z instrukcjami, odma­wiałem za każdym razem, chociaż dawałem jej materiały prasowe.

Głos Trisa zabrzmiał ponuro:

- Zemściła się? Tylko dlatego, że nie udzieliłem jej wy­wiadu?

- Nie sądzę, by ten artykuł był jej pomysłem. Wallace Michaels, który jest jej szefem, kładzie nacisk na aktual­ne wiadomości. A że spotkanie z tobą nie doszło do skut­ku, mogła załatwić tę sprawę tak, jak chciała. - Jamie do­dał z westchnieniem: - Moglibyśmy jej powiedzieć o tych kobietach.

- Nikomu nie muszę się tłumaczyć. - Łagodny ton mógł każdego wprowadzić w błąd. Ale Tris nie żartował. W brązo­wych oczach błysnął ogień. - Nie lubię, kiedy ktoś nazywa mnie podrywaczem.

- Ten artykuł może urazić parę osób: twoją matkę, ciebie, kilku twoich przyjaciół. Ale ogólnie nie będzie miał większe­go znaczenia. - Jamie myślał praktycznie. - To dość typowy materiał typu „prywatne życie gwiazdy rocka”. Nie ucierpisz od tego. Owszem, może to być irytujące. Wzrośnie liczba obślinionych panienek, które za tobą biegają, ale to da się załatwić. Żaden problem. Sensacja jednego dnia. Za tydzień wszyscy o tym zapomną. Zapewniam cię.

- Chciałbym przyjrzeć się jej bliżej. Mam ochotę poroz­mawiać z kobietą, która tak łatwo feruje wyroki.

- Wywiad? - zdumiał się Jamie.

- Nie. Anonimowo.

- Aha. Pomyślmy. - Jamie podszedł do biurka i przejrzał terminarz. - Za dwa dni jest spotkanie dla reporterów i per­sonelu prasowego w hotelu Beverly Hilton. Wszystkim sfru­strowanym dziennikarzom damy nas jako łapówkę! - Jamie roześmiał się szczerze.

- Czy ktoś mógłby mnie rozpoznać?

- Nawet ja cię nie poznałem. - Jamie z niedowierzaniem przechylił głowę. - Czy to znaczy, że chcesz tam jechać?

- Załatwisz mi wejściówkę?

- To szaleństwo!

- Mógłbym udawać dziennikarza, który przybył z In­diany.

- A z jakich okolic Indiany pochodzisz, chłopcze? Nie pamiętam, żebyś w swojej biografii wspomniał o Indianie.

- Mam ciotkę niedaleko Fort Wayne.

- To jesteśmy krajanami! - Jamie roześmiał się głośno. - Pochodzę z samego Fort Wayne. Tris uśmiechnął się w końcu.

- Dostatecznie dobrze znam miasto, żeby nie było wpadki.

- Mam przyjaciela w „Journal Gazette”, który ci to zała­twi. Na jeden dzień zostaniesz ich korespondentem z Zachod­niego Wybrzeża. Nie ma sprawy. - Jamie zawahał się przez moment. - Jesteś pewien? To dość ryzykowne.

- Masz całkowicie mnie ignorować - polecił stanowczo Tris.

- Jeśli ktokolwiek mnie spyta, powiem: „Sean? Tutaj? Chyba zwariowałeś! Miałby wejść do jaskini lwa?” - Jamie'emu zaczynał się podobać ten pomysł. - To wystarczają­co nielogiczne. Nikt się tam ciebie nie spodziewa.

- Pojadę. Jak właściwie ubierają się reporterzy? Eleganc­ko? Czy krzykliwie?

- Garnitur, krawat. - Jamie z roztargnieniem zmarszczył brwi. - Bądź zawodowcem. Zobaczysz tam różnie ubranych ludzi, ale jesteś z Indiany, więc musisz się elegancko ubrać. Niech się zastanowię... przecież musi być jakiś prostszy spo­sób spotkania Amabel Clayton.

- Ten sposób wydaje mi się dość zabawny. Im szybciej, tym lepiej.

- Ten pomysł jest faktycznie dostatecznie wariacki. - Ja­mie wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Czy mogę później wspomnieć, że tam byłeś?

- Nie.

- Kusi mnie to. - Jamie wyraźnie chciał wyprosić sobie zgodę.

- Nawet o tym nie myśl - odmówił stanowczo Tris.

- Przyjemnie byłoby popatrzeć na kilka twarzy, kiedy o tym powiem. Mogę to załatwić poufnie. I ograniczę się do dwóch osób. Mab będzie jedną z nich.

- Wylejecie.

Jamie westchnął ciężko.

- Ani krzty humoru. Ani odrobinki... nic.

Dwa dni później Tris zajechał wynajętym samochodem pod hotel, w którym odbywało się spotkanie. Życie rzadko pozwalało mu na chwile samotności - po prostu nie miał na to czasu - dlatego wykorzystywał każdą okazję, by choć na parę chwil być wolnym.

Wraz z plakietką, upoważniającą do wejścia, przysłano mu zdjęcie Amabel Clayton. Była „interesująca dla każdego męż­czyzny”. Tak to określił Jamie. Jak kobieta z takim wyglądem mogła być tak okropną jędzą?

Tris podał kluczyki portierowi, który odprowadził wóz. Po­tem wszedł do holu, przypiął plakietkę i kierując się dyskretnymi strzałkami, ruszył do sali balowej, gdzie miało się odbyć spotka­nie. Było tam już prawie dwieście osób, więcej mężczyzn niż kobiet. Słychać było szum rozmów i śmiechy, jakby wszyscy się znali. Na tym polegała ich praca: by każdy znał każdego.

Nawet w tym tłumie nietrudno było ją odszukać. Wyglą­dała jak istota z marzenia mężczyzny o letniej idylli, zgodnie z zapewnieniami Jamie'ego. Dopiero po chwili Tris oderwał od niej wzrok. Zadziwiła go duża liczba mężczyzn, którzy stali z daleka, choć wpatrywali się w nią z wyrazem bezrad­ności na twarzy. Patrz, lecz nie dotykaj, tak chyba brzmiała jej wypróbowana zasada. Dlatego chociaż z Amabel rozma­wiało tylko kilka kobiet, wszyscy mężczyźni przynajmniej się z nią witali. Zachowywała się naturalnie i uprzejmie. Dlacze­go Trisa to dziwiło?

Przywołując w pamięci ten artykuł, niczym tarczę przed jej wdziękami, Tris przeciskał się przez tłum i rozważał różne warianty ataku. Minęło już sporo lat, gdy musiał tak podcho­dzić jakąkolwiek kobietę.

Świadomie wybrał klasyczną metodę. Chciał usłyszeć jej pisk. Udał, że ktoś go potrącił, i z perfekcyjną dokładnością rozlał zawartość kieliszka na błękitny kołnierzyk jej sukienki.

- Strasznie mi przykro - przeprosił, wręczając jej czystą chustkę do nosa.

- Nic się nie stało. - Osuszyła się sprawnie. - Przewiduję takie sytuacje podczas kupowania ubrań. Ale jest dopiero luty i jeszcze za wcześnie na nieoczekiwany prysznic.

Jej reakcja go zaskoczyła. Ta kobieta była piękna, uprzej­ma i delikatna. To nie pasowało do jego wyobrażeń o Amabel Clayton.

- W Indianie nie pijamy koktajli tak wcześnie. Wygładziła sukienkę na bardzo ładnych piersiach.

- A co pijecie około południa? - Uniosła swe niebieskie oczy, spojrzała na niego i uśmiechnęła się lekko.

- Lemoniadę pod drzewem sykomory.

- W lutym? - Reporterskie doświadczenie uratowało ją przed okazaniem zdziwienia. - W Indianie? Jeszcze nie za­częły się wiosenne roztopy.

- Luty w południowej Kalifornii to głupstwo. Zapomniała pani, jak żyje połowa ludzi tego kraju. W lutym wszyscy far­merzy z Indiany siedzą na południu, nad Rio Grandę, i grzeją się w słońcu obok swych przyczep. Nazywają nas „Zimowymi Teksańczykami” albo „Śnieżnymi Ptakami”, gdyż migrujemy tak jak ptaki, by uciec przed północnym wiatrem.

- A w jaki sposób dostał się tu farmer? - Uniosła rękę, wskazując salę i tłum.

- No cóż. - Zastanowił się błyskawicznie. - Nigdy nie pracowałem na farmie. Poszedłem do szkoły, nauczyłem się czytać i pisać, a teraz jestem reporterem we wspaniałej me­tropolii Fort Wayne, rodzinnym mieście szalonego Anthony'ego Wayne'a, który złoił skórę Brytyjczykom.

- Złoił im skórę? A jak tego dokonał?

- Nie ręką - odparł z powagą. - Było to podczas wojny o niepodległość.

- I był szalony?

- Chyba dlatego, że Brytyjczycy nie zachowywali się grzecznie. - Przyjrzał się jej mokrej sukience. - To on powie­dział: „Zła czy dobra, ale to moja ojczyzna”.

- A dlaczego miałby coś takiego mówić? - spytała.

- Zapewne rząd jego ojczyzny robił coś, z czym nie do końca się zgadzał.

- Od czasu do czasu też mam takie uczucie.

- Więc należymy do tego samego klubu.

Dopiero wtedy się roześmiała.

- Jesteś nowy na wybrzeżu?

- I nowy w świecie dziennikarstwa - odparł szczerze. - Nazywam się Tristan Roald, ale ponieważ brzmi to jak imię następcy tronu, mówią na mnie Tris. - Ponieważ naprawdę miał tak na imię, mówiąc to, nie mrugnął nawet okiem. Nie spuszczał z niej wzroku. Chciał wiedzieć, jak dokładnie zba­dała jego przeszłość; czy odkryła ten fakt w życiorysie Seana Moranta.

- Tristan Roald to brzmi jak nazwisko wikinga.

- To prawda. Żyjemy jak wikingowie. - Zaakcentował słowa skinieniem głowy. - Rabunek i inne takie rzeczy.

- Jestem Amabel Clayton i pracuję...

Przerwał jej powolnym, chrapliwym głosem:

- Napisałaś ten artykuł o piosenkarzu rockowym. Jakżeż on się nazywał?

Podpowiedziała mu bez namysłu.

- Sean Morant. Jeśli nie pamiętasz tego, to pewnie nie zajmujesz się rockiem.

- Okładka robiła wrażenie - odparł, unikając odpowiedzi na uwagę Amabel. - Naprawdę sądzisz, że zdobył tyle kobiet w tak krótkim czasie? - Zaczął przygotowywać pułapkę.

- Dowodem są zdjęcia.

- Nie myślisz, że to tylko zbieg okoliczności? Może na­prawdę jest niewinny?

Uśmiechnęła się.

Podrapał się w nos, aby zasłonić twarz, gdyż przyglądała mu się w zamyśleniu.

- Ktoś zrobił te zdjęcia - przyznał. - Ale on mógł nie znać dobrze tych kobiet. - Udawał, że mówi to obojętnym tonem.

- To chyba powtarzalność tych zdjęć tak mnie uderzyła. Zawsze wyglądał tak samo: ubranie, artystycznie rozwichrzo­ne włosy i wyraz znudzenia na twarzy. Tylko kobiety się różniły. Pora na kolejne zdjęcie. Odstępy czasowe są niemal dokładnie wymierzone. Zupełnie jakby Sean ziewał i mru­czał: „Pora, by zrobić sobie fotkę z następną lalunią”.

Przesunął dłonią po włosach, upewniając się, że nadal są gładko zaczesane. Uniósł brwi.

- Lalunią?

Amabel jęknęła.

- Musiałam z nimi porozmawiać. Trudno zrozumieć, dla­czego je wybiera. - A potem zarumieniła się z wdziękiem i wyrzuciła z siebie: - No, to znaczy, przypuszczam... - Za­kaszlała i próbowała zmienić temat.

Nie pozwolił jej na to.

- Sądzisz, że dokonuje wyboru z powodów... fizycznych.

- Wolę o tym nie mówić - odparła tak stanowczo; że nie­mal z oburzeniem.

- Czyżbyś żywiła skrywane uczucie do Seana? Przymknął powieki, ale Amabel dostrzegła złote błyski wesołości.

- Mam dziwne uczucie, że skądś cię znam.

- Byłaś kiedyś w Fort Wayne? - zapytał ze szczerym zain­teresowaniem.

- Nie. W marcu jadę do Indianapolis na seminarium po­święcone prawom kobiet.

- Mieszkam tylko nieco dalej na północ, w Fort Wayne. Gdzie odbędzie się to seminarium?

- W Hyatt.

- Byłaś kiedyś w Indianie? Mamy tam sporo rzeczy war­tych obejrzenia.

Minęło już zagrożenie: nie zastanawiała się, do kogo jest podobny, czy nawet kim jest naprawdę.

Rozmawiali o hotelach, o Indianie, Kalifornii, ludziach. Kilku osobom przedstawiła go jako Trisa. Dwie spytały, czy gdzieś już się nie widzieli. Czy jest publicystą? Wydawał się im znajomy.

- Jeśli byłeś kiedyś w Indianie - odpowiadał - to jest tam sporo Roaldów i łączy nas rodzinne podobieństwo. Moja mat­ka pochodzi z Fellów, spokrewnionych z Hughesami, jest też paru... - Ale pytający tracili jakoś zainteresowanie.

Przy bufecie spotkał Jamie'ego i spojrzał na niego tak obo­jętnie, jakby widział go pierwszy raz w życiu. Jamie zakaszlał, a potem zakrztusił się i ktoś musiał uderzyć go w plecy.

- Chyba jest pijany - rzekł Tris do Amabel. - Większość reporterów zbyt dużo pije. A ty?

- On nie jest reporterem. Jest rzecznikiem Seana Moranta. Kobiety nie piłyby tyle, gdyby miały tak negatywny stosunek do mężczyzn jak ja.

- Dlaczegóż to nie lubisz mężczyzn? - zapytał zasko­czony.

- Po prostu... To właściwie mówi wszystko. Psychika mężczyzn jest bardzo prymitywna.

Tris wziął dwa drinki z tacy niesionej przez kelnera. Wrę­czył jeden Amabel. Uniósł swój kieliszek i powiedział:

- Za dobre, stare czasy, kiedy mężczyźni byli mężczyzna­mi, a kobiety chodziły boso i co rok rodziły dzieci. Nie wypiła.

- Widzę, że musimy porozmawiać o prawach kobiet - ostrzegła. - Mam wrażenie, że nie interesuje cię to zagadnie­nie. A to niedobrze dla dziennikarza.

Wtedy rozległ się jakiś kobiecy głos:

- Wciąż tu jesteś, Mab? Myślałam, że już wyszłaś.

- Jeszcze nie. - Tris z zachwytem zauważył, że zarumie­niła się lekko. - Wciąż tu jestem.

Kobieta zerknęła na Trisa i odparła powolnym śpiewnym tonem:

- Właśnie widzę.

Amabel zignorowała tę uwagę. Nie przedstawiła Trisa, tylko zwróciła się do niego:

- Zdaje się, że nasza pogoda ci nie służy i przeziębiłeś się. Mówisz trochę chrapliwie.

Tris odparł swobodnie:

- Po wabieniu dzików wszyscy tak mówią. - I usatysfak­cjonowany swoją szybką reakcją, dodał jeszcze: - Świnie są głuche.

- Mówiłeś, że nie byłeś nigdy farmerem i że od niedawna jesteś dziennikarzem, to co właściwie porabiałeś? Mam dziw­ne uczucie, że skądś cię znam. Może się gdzieś spotkaliśmy?

- To zabawne, ale kobiety często mi to mówią. Może spotkały mnie w poprzednim życiu, kiedy moi przodkowie wikingowie grabili wioski i porywali kobiety. Więc teraz od­czuwają wobec mnie jakiś pierwotny, genetyczny lęk. - Uśmiechnął się. - Boisz się mnie?

Ogarnęło ją jakieś dziwne drżenie. Pochyliła głowę i uzna­ła, że to nie z powodu Trisa; to ta przemoczona sukienka.

- Grywałeś w filmach porno? - spytała.

- Oglądasz je?

- Nie, oczywiście, że nie. - Niepokoił ją w pewien spo­sób. Mówiła dalej, odrobinę niecierpliwie: - Ale jakoś nie chcesz powiedzieć, co robiłeś, zanim zacząłeś pracować w ga­zecie.

- W „Journal Gazette” - podał tę nazwę, jakby o nią py­tała.

- Co robiłeś, zanim zacząłeś pracować w, „Journal Gazette”?

- Czy to wywiad? - Oczy mu błysnęły. Wyraźnie dobrze się bawił.

- Nie.

- Chętnie ci go udzielę. To twoja wielka szansa. - Uśmie­chnął się złośliwie. - Jeśli masz jakieś pytanie, odpowiem na nie szczerze. Strzelaj.

- Czym się zajmowałeś, zanim zostałeś reporterem „Journal Gazette”? - Udawała, że wyciąga notes i niewidzialny ołówek zawisł nad kartką. Spojrzała na niego z udawanym zaciekawieniem.

- Jestem tylko luźno związany z „Journal Gazette”. Do­piero mam oddać swój pierwszy artykuł.

- A co robiłeś wcześniej?

- Mnóstwo rzeczy, ale niezbyt ciekawych. Parę razy robi­łem za tło dla modelek z „Vogue”. - To była prawda. - Bra­łem udział w audycjach „Public Broadcast”. - To też prawda.

- I jestem poetą. - Sam pisał teksty piosenek.

- Ułóż dla mnie wiersz.

Pewna Mab, piękna dziewczyna nigdy z nikim nie poszła do kina. Chociaż chłopcy wzdychali, Choć jak muchy padali, Była jak kłująca jeżyna.

Zaśmiała się.

- Limeryki są łatwe.

- Pisanie wierszy zajmuje dużo czasu. Wszystko, co ma jakąkolwiek wartość, też wymaga czasu. Tak jak przyjaźń.

- Spojrzał na nią. - Pochopne sądy są na ogół katastrofalne. Jestem dobrym człowiekiem. - To także było prawdą. Spoważniała.

- Czyżbym sprawiała wrażenie, że myślę inaczej? Nie znam cię na tyle, by wyrobić sobie taką opinię o tobie.

- To prawda - stwierdził całkiem poważnie.

- Myślisz, że jestem taka „kłująca” jak w twoim limeryku?

Uśmiechnął się.

- Sprawdzę to.

- Mówiliśmy o prawach kobiet - zaczęła. - Już od dawna walczymy o swoje prawa, a ty jesteś dziennikarzem, więc uważam, że powinieneś interesować się tym problemem.

Nie ugiął się.

- Byłabyś uszczęśliwiona, gdyby mężczyzn pozbawiono wszelkich praw. To przecież bezsens. Dzięki Bogu, że niektó­rym z was wraca rozsądek.

- Bóg jest po naszej stronie - odparowała.

- Jeśli spróbujesz opowiedzieć ten stary dowcip, że Bóg jest kobietą, to stanę się nieznośny.

Wprawdzie patrzyli na siebie z uśmiechem, bawiąc się konwersacją, ale ich ciała poruszały się niemal tak, jakby gotowały się do walki. Podobali się sobie i oboje mieli powo­dy, by zachować czujność.

Mab była ostrożna wobec mężczyzn, wzniosła wokół sie­bie mur lodowatej obojętności. Wprawdzie wyczuwała w nim zagrożenie, ale doceniała humor i inteligencję Trisa Roalda.

On miał nad nią sporą przewagę: wiedział, kim jest, pod­czas gdy ona nie miała pojęcia, z kim właściwie ma do czynienia. Miał jednak powody, by tak postępować. Zamie­rzał udzielić jej lekcji. Przeprosił ją pod pretekstem, że mu­si zadzwonić. A kiedy wrócił, z satysfakcją drapieżnika ob­serwującego swoją ofiarę przekonał się, że wciąż na niego czeka.

Sącząc wolno wino, nie dostrzegali innych ludzi w tłumie. Mab odzywała się tylko wtedy, gdy ktoś ją o coś zapytał. Nikt nie zwracał się do Trisa, gdyż nikt go tu nie znał. Śmiali się i rozmawiali. Przekomarzała się z nim, mówiąc, że choć nie jest Indianką, to jednak pochodzi z tego miasta, podczas gdy wszyscy inni to imigranci. Po czym wyjaśniła, że w Los An­geles jej rodzina mieszkała zaledwie od dwustu lat.

- Mój pradziadek uciekł ze statku wracającego do Bosto­nu. Ezekiel był zakałą rodziny, pochodził z wybrzeży Massachusetts, gdzie tamtejsza gałąź rodu nie uznawała go za swego krewnego aż do I wojny światowej. Ezekiel wykradł chińską dziewczynę z ładowni statku i zamieszkał z nią w Kalifornii.

Mieli czternaścioro dzieci i wszystkie przeżyły. Był chytrym jankeskim handlarzem i znakomicie sobie radził.

- Nasze rodziny mają ze sobą wiele wspólnego. - Tris pokiwał głową. - Przygoda, niezależność i handel.

- I najwyraźniej zamiłowanie do słowa pisanego. Ten pra­dziadek ukradł też kieszonkową Biblię kapitana i dwutomo­we wydanie dzieł Shakespeare'a. Rodzinna legenda mówi, jakich dokonywał czynów, by w końcu odnaleźć tego kapita­na i zwrócić mu zrabowane książki. Czarujące. I jakież sen­tymentalne.

- Jeszcze jedna rzecz nas łączy - zauważył Tris, nie od­rywając wzroku od twarzy Amabel. - Honor. Nasze dobre imię. Ezekiel musiał zwrócić ukradzione książki. Czy zapłacił też za tę porwaną Chinkę? Czy ożenił się z nią?

Pomyślała, że Tris ma surowy wyraz twarzy. Wrażenie potęgował wyraźnie zarysowany podbródek. Nie chciałaby stanąć mu na drodze.

- Rodzinna legenda głosi - odparła bez namysłu - że po­brali się wkrótce po narodzinach siódmego dziecka. Rodzina nigdy nie wspominała o tej zwłoce w małżeństwie. Odkryłam to któregoś deszczowego dnia, kiedy przeglądałam notatki, sprawdzałam nazwiska i daty. Zwróciłam na to uwagę mamy. - Powiedziała, że wtedy brakowało kapłanów i nie można było wziąć ślubu wtedy, kiedy się tego pragnęło, a czasami miłość była silniejsza niż poczucie przyzwoitości. Ale tamte czasy dawno minęły, więc ja powinnam się zachowywać przyzwoi­cie! I pamiętać o losie porwanej żony Ezekiela.

Amabel uśmiechnęła się lekko.

- Często o niej myślałam. Prawdopodobnie nie miała po­jęcia, co się dzieje, kiedy Ezekiel ją porwał i uciekł ze statku. A potem znalazła się w obcym kraju, w towarzystwie mężczyzny zarośniętego jak niedźwiedź, który grzmiącym głosem wypowiadał niezrozumiałe słowa. Czy chciała być z nim? Z pewnością zachowywał się przyzwoicie. Mieli czternaścioro dzieci! Ale co ta kobieta czuła?

- Za dawnych czasów mężczyźni wybierali sobie kobiety, a kobiety dobrze się czuły w niewoli - odrzekł Tris. Wolno oblizał wargę, spoglądając na wciąż wilgotną suknię Mab.

- Mówisz jak prawdziwy wiking. - Kpiąco pokręciła gło­wą. - Dlaczego masz brązowe oczy i ciemne włosy? I poniżej metra osiemdziesiąt? Brakuje ci paru centymetrów!

- Podróżowaliśmy daleko, a różnice zawsze intrygowały mężczyzn. - Przypomniał jej: - Ezekiel wybrał sobie Chinkę.

- Myślisz, że zastanawiał się nad tym wyborem?

- Człowiek tak odważny nie brałby po prostu tego, co wpadnie w rękę. Z pewnością dokonał wyboru. Mężczyzna, który wypożyczył sobie takie lektury, z pewnością był czuły, romantyczny i kochający.

- Pocieszasz mnie w trosce o My Ling.

- Tak miała na imię?

- Nie jesteśmy pewni. Zawsze nazywał ją: Moja. Być może nazywała się po prostu Ling, a tylko wysoko rozwinięty instynkt posiadania, typowy dla złodziei, kazał mu nazywać ją swoją.

- Podoba mi się ten Ezekiel.

- Bo jesteś mężczyzną. Ukształtował swoje życie tak, jak mu się podobało, i pociągnął za sobą tę małą Chinkę. Z infor­macji, jakie o nim przetrwały, można sądzić, że był wspania­łym człowiekiem. Ale kobiety nie bardzo lubią, kiedy sieje porywa. Są delikatne. Mężczyźni kierowali naszym życiem od początku świata. Docieramy dopiero do momentu, odkąd możemy same kierować swoim losem.

- To naturalne, że mężczyźni panują nad kobietami. Mój ojciec pamiętał te dawne dni, kiedy mężczyznom było wolno wszystko. Nie sądziłem, że za mojego życia sprawy wrócą do normy.

Dostrzegła ironiczny uśmiech, który go zdradził.

- Zamierzam startować w wyborach do KOK.

- Do Komitetu Obrony Kraju? Chyba żartujesz.

- Do Krajowej Organizacji Kobiet.

- Krajowej? Aż tak? To brzmi poważnie!

Pokręciła głową i westchnęła.

- Sądzę, że musimy porozmawiać.

- Kiedy tylko zechcesz. Z przyjemnością udzielę ci kilku lekcji o miejscu kobiety w ogólnym porządku świata. A zwła­szcza o twoim miejscu. Mam samochód, mogę cię podwieźć do domu?

- Co prawnuczka porwanej chińskiej dziewczyny powin­na odpowiedzieć potomkowi wikingów w takich okoliczno­ściach? - roześmiała się.

- Nasze życie często kształtuje przypadek - odparł bez namysłu. - Wszystko, co się zdarza, popycha ludzi do działa­nia, którego inaczej by nie podjęli. Na przykład moja obe­cność tutaj.

- Wierzysz w przeznaczenie?

- Możesz powiedzieć, że to przeznaczenie, kismet, los lub zemsta.

- Nie wierzę, że czytujesz horoskopy.

- Robię to, czego zapragnę. Podążam ścieżkami, które sobie wybieram. Odwieźć cię do domu? Muszę już iść.

- Jest to dość ryzykowna propozycja: mogę mieszkać osiemdziesiąt kilometrów stąd. Ale masz szczęście, nie mu­sisz się wycofywać. Mieszkam niedaleko. - Podała mu adres.

- Zatrzymałem się w tamtej okolicy. Będzie mi po drodze. Chodźmy. - Uśmiechnął się dziwnie, co zastanowiło ją, lecz wzruszyła tylko ramionami.

Kiedy wychodzili z sali, zdjął krawat i włożył go do kie­szeni marynarki. Potem obiema rękami rozwichrzył sobie włosy i rozpiął kilka guzików koszuli. Zdjął marynarkę, pod­winął rękawy koszuli i przerzucił marynarkę przez ramię.

Fotograf czekał przed wyjściem z hotelu. Błysnął flesz. Oboje spojrzeli zdziwieni w obiektyw.

- Dlaczego my? - spytała Amabel.

- Może cię znają.

- Ale nie jestem aż tak popularna - skrzywiła się.

- Twój artykuł spowodował spore zamieszanie. Prawdo­podobnie jesteś skazana na życie w sławie i ucieczki przed reporterami.

- Nie żartuj - rzuciła z uśmiechem.

- To zdarza się najlepszym z nas.

ROZDZIAŁ TRZECI

Odwożąc Mab do domu, Tris zachowywał się bardzo uprzejmie. Rozmawiali z ożywieniem. Ciało Mab w pewien sposób wyczuwało bliskość Trisa. Nigdy tak silnie nie uświa­damiała sobie obecności mężczyzny.

Niemal zawstydzona, zaprosiła go na kawę. Odmówił ze standardowo udawanym żalem, odprowadził do drzwi, pożeg­nał i zostawił na progu zadumaną. I rozczarowaną.

Weszła do domu i krążyła po pokojach, zastanawiając się, dlaczego jest zirytowana, że Tris Roald rozsądnie nie chciał przedłużać tego spotkania.

Był mądrzejszy od niej. Przesada jest zawsze niezdrowa. Jeszcze trochę, a zaczęliby odczuwać znudzenie własnym to­warzystwem.

Chociaż, szczerze mówiąc, wcale nie miała go dosyć. Czu­ła, że jej czegoś brak, lecz nie zachęcała umysłu, by zanalizo­wał powody tego uczucia.

Przyjemnie byłoby usiąść z nim na małym tarasie, patrzeć na niebo ponad wąwozem i obserwować, jak słońce kryje się za wzgórzami.

Problem w tym, że nie wspomniał nawet o ponownym spotkaniu. A jeżeli wróci do Indiany i nawet o niej nie pomy­śli? Przypomniała sobie tego fotografa, który zrobił im zdję­cie. Ciekawe, kto to był? Chciałaby dostać odbitkę.

Tydzień później Wally przyniósł do jej gabinetu egzem­plarz okazowy magazynu „USA”. Na okładce zamieszczono zdjęcie Seana Moranta i Amabel Clayton, najwyraźniej wy­chodzących z hotelu.

Ustawili się w znanej już pozie. On po lewej, ubrany dość swobodnie, z artystycznie zwichrzonymi włosami i obojęt­nym wzrokiem. Obok, po prawej, Amabel z wilgotną suknią opinającą ładny biust i z twarzą równie obojętnie wpatrzoną w obiektyw.

Podpis głosił: „Która następna? Amabel Clayton!”

Na pierwszy rzut oka Mab miała wrażenie, że to fotomon­taż wykonany przez ekipę z Los Angeles. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to autentyczne zdjęcie, które niedługo zobaczą wszyscy w kioskach.

Przypomniała sobie fotografa przed hotelem i wtedy zro­zumiała, że Tris to Sean Morant. Zaplanował to wszy­stko. Przypomniała sobie, jak rozwichrzył włosy, zdjął krawat i marynarkę. Pamiętała, co mówił o okolicznościach, które mogą wprowadzać w błąd, o honorze i o zemście.

Zemścił się. Szkoda, że go tu nie ma - mógłby obejrzeć rezultat. Dyskretne komentarze i uśmiechy rzucane w stronę Amabel nie były szczególnie przyjazne.

Zazdrosne kobiety uśmiechały się i patrzyły na nią chytrze. Ale mężczyźni! Zupełnie jakby zemsta Seana pozwoliła im nad nią zatryumfować.

Był taki czarujący. Taki uprzejmy... a wszystko to z wyra­chowania. Pamiętała reakcję swego ciała na jego bliskość. A za­tem działo się tak nie z powodu jego uroku; to było ostrzeżenie!

Przetrwała jakoś. Magazyn rozszedł się i miała więcej kopii tego zdjęcia, niż pragnęła. Wydawcy pisma nie wystarczyła jedynie okładka i pstryczek w nos dany „Korzeniom Ada­ma”. Był jeszcze artykuł.

Zamieszczono wywiady z różnymi ludźmi. Zamiast odpo­wiadać na pytania, większość z nich pytała: „Kim ona jest?” A ktoś stwierdził: „Poniżej jego zwykłych standardów”.

To ją zabolało. Cytowano Jamie'ego, który powiedział: „Są po prostu dobrymi przyjaciółmi”. A przecież on dosko­nale wiedział, że Mab nawet nie zna Seana Moranta, który naprawdę nazywał się Tristan Roald.

Minęło kilka dni, zanim w ogóle pomyślała o odwadze, jakiej wymagało od Trisa wejście w ten tłum reporterów i dziennikarzy tylko po to, by się z nią spotkać i doprowadzić do zrobienia tego zdjęcia.

Jak mógł tak postąpić? Dlaczego tak go dotknęła ta jej okładka? Czemu rozzłościł się na nią aż tak, że zrealizował ten wyrachowany plan?

Przecież był na tych wszystkich zdjęciach. Rozmawiała z widniejącymi na nich kobietami.

Nikt nie okazał jej współczucia. Niejedna kobieta ignoro­wała sugestię związku łączącego wychodzącą z hotelu parę, a wyrażała raczej zazdrość, że Mab spotkała Seana w jakich­kolwiek okolicznościach.

Mab nie zdradziła jego prawdziwego nazwiska. Miała na to ochotę, ale uznała, że taki odwet byłby poniżej jej godności. Czuła się z tego powodu szlachetna. I nienawidziła go.

Tris nie odczuwał takiej satysfakcji, jakiej się spodziewał. Trochę dokuczało mu sumienie. Chciał dać Mab nauczkę, ale jego własna reakcja na nią trochę go zaskoczyła. Teraz uważał, że był zbyt surowy. Mógłby przecież... No cóż, stało się.

Jak każda tego typu sensacja, incydent szybko poszedł w zapomnienie. Po kilku dniach mało kto o nim pamiętał. Zastąpiły go inne sprawy innych ludzi.

Jednak rana zadana Amabel wciąż się jątrzyła. Mab wciąż dyskutowała w duchu z nieobecnym Trisem.

- Co się z tobą dzieje? - zapytał kiedyś Wally. Podniosła głowę.

- Nic.

- Wyglądasz bardzo źle. Nie chodzi chyba o tę okład­kę, co?

- Nie, oczywiście, że nie.

- Jak się tak dobrze zastanowić, to jest nawet zabawna.

- Oczywiście - odparła bez przekonania.

- Chyba nie mówisz tego szczerze.

Spojrzała na niego ponuro.

- Wyjeżdżasz w przyszłym tygodniu do Indiany?

- Wiesz, że tak. O co chodzi? Kończą ci się tematy?

- Mniej więcej.

Wally przygryzł wargę i zerknął na nią badawczo.

- A mniej więcej w tym samym czasie jest koncert w Fort Wayne. Byłaś kiedyś na koncercie rockowym?

- Na koncercie rockowym? - spytała ostrożnie.

- Ponieważ nie jesteś fanką tego rodzaju muzyki, możesz spojrzeć na to z innego, bardziej interesującego punktu wi­dzenia.

- Pozwól, że zgadnę. To koncert Seana?

- Na Boga, rzeczywiście! - Niezbyt dobrze wyszło mu udawanie zaskoczenia.

- Sprytnie. Ale nie pójdę na ten koncert.

- Dostałem bilet od Seana - odrzekł obojętnym tonem Wally i rzucił kopertę na biurko.

Spojrzała na kopertę, jakby skrywała wewnątrz węża.

- Jest zaklejona. Posłaniec mówił, że w środku jest list Przeczytaj.

Nie chciała nawet dotknąć koperty.

- Mab, wiesz, że traktuję cię szczególnie. Chris cię uwiel­bia i już to wystarczyłoby, żeby na mnie wpłynąć. Ale podzi­wiam twoją pracę i wierzę, że jesteś jednym z moich najle­pszych...

- W jaki horror chcesz mnie wpakować?

Wally skrzywił się.

- Daj spokój, Mab. Skąd ci przyszło...

- Nie! Zamachał rękami.

- Jak możesz odmawiać, kiedy nawet nie wiesz, co ci chcę... zaproponować.

- Wiem, co chcesz mi zaproponować! I odmawiam!

- Mab, przecież nie możesz tego zrobić. Ta drobna wymiana ciosów między nami i „USA” może się rozwi­nąć w zabawny konflikt, co dobrze wpłynie na sprzedaż na­szego magazynu. Wystarczy, że pojedziesz do Fort Wayne i posłuchasz tego koncertu. A potem opowiesz, jak było. Pro­ste?

- Mam oklaskiwać Seana? - Spojrzała jadowicie.

- Tak się składa, że będziesz w Indianapolis, a on w Fort Wayne. To tylko sto mil. Na pustkowiach Indiany są samoloty, lotniska i bardzo dobre autostrady, jeśli wolisz jechać.

- Nie zrobię tego.

- Pan Quint uznał, że to bardzo dobry pomysł.

- On jest w Nowym Jorku.

- Wiem. - Wally zmarszczył brwi.

- Ty mu to zasugerowałeś, prawda?

- Na zamieszczenie tej okładki w „USA” moglibyśmy odpowiedzieć jakimś artykułem i wyjść na prowadzenie. - Uśmiechnął się do Mab uwodzicielsko.

- Jak możesz prosić mnie o coś takiego? Myślałam, że jesteś moim przyjacielem.

- To drżenie głosu jest doprawdy wzruszające - zauważył krytycznie Wally. - Dobrze ci wychodzi. Ale jak zobaczę chociaż jedną łzę - ostrzegł - to będę nalegał na osobisty wywiad z Seanem. Nawet jeśli musiałabyś udawać hotelowe­go gońca.

- Wally!

- Nawet Chris jest tym podniecona!

- Idę się zgłosić do lotów kosmicznych.

- Świetnie. Zaraz po koncercie. Wtedy napiszemy co nie­co o twojej niepohamowanej namiętności i wykorzystamy ten drobny incydent do końca.

- Nie rozumiem, jak możesz mi to robić. Wzruszył ramionami. Odpowiedź była oczywista.

- Chodzi o nakład.

- Jesteś złym człowiekiem - oznajmiła ponuro.

- Przyjdziesz na kolację w piątek?

- Uważam, że Chris powinna się z tobą rozwieść. Wątpię, czy podejrzewa, jaki jesteś naprawdę. Uśmiechnął się.

- Jesteś reporterką. Zrobisz to, bo wiesz, że to dobry po­mysł. Mamy odbitkę zdjęcia. Wydrukujemy jeszcze raz kopię naszej okładki, ich okładki, a potem twój tekst. Rany, to jest materiał na książkę.

Uśmiechnęła się lodowato.

- Żądam podwyżki.

- Mab, nie bądź taka.

- Czy zdajesz sobie sprawę, że jadę do Indianapolis, by wystąpić na seminarium o prawach kobiet? A potem mam jechać do Fort Wayne i obejrzeć koncert rockowy. Powiedz, że to nie wpłynie na moją opinię poważnej kobiety.

- Wiele jest poważnych osób, które lubią rocka i heavy metal. Są ludzie, którzy lubią jazz. Nie każdy słucha tylko jednego typu powszechnie aprobowanej muzyki.

Wyprostował się nagle i spojrzał na ścianę, jakby widział ją pierwszy raz w życiu.

- Byłby z tego ciekawy cykl tekstów, rozpoczętych twoim artykułem o rocku. - Odwrócił się do Mab. - Moglibyśmy przeprowadzić wywiady z różnymi ludźmi o rozmaitych gu­stach... i muzyce. Byłaby to kontynuacja artykułu o Seanie w „Korzeniach”.

Mab siedziała z kamienną twarzą.

- Chyba zwymiotuję - oznajmiła.

- Będę z tobą w kontakcie.

Nie czekając na odpowiedź, wyszedł głęboko zamyślony.

Amabel popatrzyła za nim gniewnie, spojrzała w okno, potem na biurko. A na biurku leżała koperta. „Przeczytaj”, powiedział Wally. Nie ma mowy.

Nie mogła jeść lunchu. Tego pięknego zimowego dnia spacerowała po ulicach Los Angeles. Nie myślała o ni­czym innym prócz tego chaosu, który niszczył nie tylko jej system nerwowy i apetyt, ale prawdopodobnie i szare ko­mórki.

Jak mogła wpaść w taką pułapkę? W jaki sposób straciła kontrolę nad sytuacją? Czy naprawdę potrafi się zmusić, by iść na ten głupi koncert i napisać coś sensownego? Była re­porterką, obiektywną obserwatorką, chłodną rejestratorką faktów. Może zrobić wszystko.

A jeśli zobaczy Seana Moranta? Kiedy go dorwie, pewnie zawlecze go do weterynarza i każe wykastrować jak obrzyd­liwego psa.

Gdy w końcu wróciła do biura, koperta z biletem wciąż leżała na biurku. Sięgnęła po nią z ponurą miną. Dlaczego nie chciała jej otworzyć?

Czy sądziła, że Tris napisał tam: „Mam cię!”? Na pewno nie. To nie w jego stylu. Ktoś, kto wymyślił tak ryzykowną, lecz doskonałą zemstę, nie musi już nic więcej dodawać.

Koperta była zaklejona. Wally powiedział, że jest w niej list. Od Jamie'ego? Prawdopodobnie. To pewnie Jamie wy­myślił całą tę zabawę, wiedząc, że oznacza to pieniądze dla jego podopiecznego. Oczywiście świadczyło to o jego złośli­wości i umiejętności wykorzystania sytuacji.

Rozerwała kopertę. Nie było w niej biletu. Kolejna sztu­czka wikinga? Ale przy okazji rozerwała też list. Złożyła obie części drżącymi ze złości rękami i przeczytała:

Zabiorą ciąż hotelu po Twoim seminarium. Przekonasz się, że spodoba Ci się koncert w Fort Wayne. Będzie zupełnie inny niż Twoje doświadczenia z Indianapolis.

Moja ciotka nie może się doczekać, by Cię poznać. Nie bierz poważnie jej groźby, że zmiesza Cię z wieprzowino, i zro­bi domowo, kiełbasą.

Simon Quint jest moim ojcem chrzestnym.

Z najlepszymi życzeniami

Tristan Ezekiel Roald

Nie widziała niczego podobnego do tej obraźliwej instru­kcji. Jak on śmiał?

W dodatku ta prymitywna groźba, że straci pracę, jeśli się nie zgodzi na wyjazd! Jakież to paskudne z jego strony! A więc Simon Quint jest ojcem chrzestnym. Czy ktoś słyszał, by wiking miał ojca chrzestnego?

Była tak wściekła, że wypadła z redakcji, pokonała pięć pię­ter, biegnąc po schodach, wyszła na ulicę i ruszyła przed siebie.

Jeszcze długo nie mogła się skupić i wymyślić coś senso­wnego. Wreszcie odezwała się duma. Nie pozwoli, by ten mężczyzna zmusił ją do wyrzeczenia się zawodu. Pojedzie do Indiany, z podniesioną głową wygłosi referat na seminarium poświęconym prawom kobiet, a potem pojedzie na koncert. Tak jest. I opisze go tak dokładnie, jak tylko potrafi.

To będzie koniec tej farsy, w którą została wciągnięta. A przy odrobinie szczęścia nigdy więcej nie usłyszy o Seanie Morancie czy Tristanie Roaldzie. Do końca swoich dni.

Rozejrzała się, nie mając pojęcia, gdzie się znalazła. Ru­szyła z powrotem na piechotę, wypytując od czasu do czasu o drogę. W końcu rozpoznała jakąś ulicę. Wróciła do biura, gdzie inni kończyli już pracę.

Ale dla niej tak to się nie skończy. Pojedzie do Fort Wayne. Udowodni, że potrafi poradzić sobie ze wszystkim. Zebrała rzeczy i wybiegła, by zdążyć na autobus. Usiadła w nim jak ogłupiała, przesiadła się, dojechała i ostatni kawałek drogi przeszła piechotą.

Chociaż postanowiła to przetrwać, to była jednak załama­na. Jej życie było tak przyjemne, zanim poznała Seana.

I znowu będzie przyjemne. Przebije się przez ten labirynt problemów i zwycięży.

Zadzwoniła do Jamie'ego i poprosiła o kopie tekstów pio­senek zaplanowanych na koncert w Fort Wayne. Jeśli już musi tam być, powinna wiedzieć, o czym zawodzi Sean - jeśli w ogóle jest w tym jakaś treść.

Otrzymała plik wierszy i ze zdziwieniem stwierdziła, że ich autorem jest Sean Morant. Niektóre poruszały poważne tematy. Ciekawe. Bardzo ciekawe.

W Indianie, gdzie luty zawsze jest paskudny, marzec bywa zmienny. W tym miesiącu leżało tu czterdzieści pięć centy­metrów śniegu, bywały burze śnieżne, które niszczyły kwiaty owocowych drzew. Na myśl o lutym i marcu w Indianie me­teorolodzy dostają gęsiej skórki. Miejscowi w tym czasie cho­dzą przygarbieni i gotowi na wszystko.

Jako kobieta zorganizowana, Amabel Clayton sprawdziła długoterminową prognozę pogody dla Indiany i zabrała ze sobą część kalifornijskiej zimowej odzieży: płaszcz przeciw­deszczowy i sztruksową garsonkę, praktyczną sukienkę, która miała dość sztucznego włókna, by ją zwinąć i wepchnąć do buta, a mimo to dobrze wyglądała. Dwie bawełniane bluzki z długimi rękawami i spodnie.

Zapakowała także wełnianą kamizelkę i miękkie skórzane rękawiczki bez podszewki. Była przygotowana na zimowe warunki... w południowej Kalifornii.

Przy dziesięciu stopniach kapryśny marcowy wiatr, wieją­cy z szybkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, po­woduje obniżenie temperatury o pięć stopni. Tak właśnie by­ło, gdy Amabel wysiadła z samolotu w Indianapolis.

Jechała taksówką, a potem przebywała w hotelu, więc po­goda nie była dla niej aż tak istotna.

Kobiety, które zjechały się na seminarium, pochodziły z dziewięciu stanów leżących wokół Wielkich Jezior. Amabel znała kilka z nich; niektóre z organizatorek były bardzo ser­deczne. Dla Amabel było to jedno z pierwszych prawdziwie feministycznych spotkań.

Udało się znakomicie.

Dzieliły się pomysłami, sugestiami i radami. Planowały, jak mogłyby sobie pomóc, jak się porozumieć i skutecznie walczyć. Były to energiczne kobiety interesu. Cieszyły się tą wzajemną pomocą i zrozumieniem.

Był tylko jeden zgrzyt. Odbyła się sesja na temat femini­stycznego gospodarstwa. Amabel zdziwiła się, jak kobieta może myśleć, że pracujący mężczyzna chciałby żyć w femi­nistycznym domu. Dlaczego więc niejedna pracująca kobieta pragnie żyć w gospodarstwie zdominowanym przez mężczy­znę? Zamiast domów żeńskich czy męskich powinny być rodzinne, oparte na pracy zespołowej. To nie wrogości nale­żałoby uczyć, ale kooperacji.

Najbardziej szokującym stwierdzeniem było: „Nie rób nic dla nikogo, kto może sam to zrobić”. Byłoby to słuszne, gdyby odnosiło się do wszystkich mieszkańców domu. Ale kiedy jedna z kobiet spytała: „Mój mąż robi wszystko. Czy jestem egoistką?”, otrzymała odpowiedź: „Masz szczęście”.

Mąż tej kobiety robił dla niej rzeczy, które ona sama mo­głaby zrobić. I to nie było złe. Czyżby błędem było tylko to, kiedy ona robiła dla niego rzeczy, które on mógł robić samo­dzielnie?

Było to jedyne naruszenie zasad logiki podczas poważne­go, szczerego spotkania. A ponieważ ta sesja poświęcona była walce kobiet o niezależność, niepokoiła Mab, która cieszyła się opinią wroga mężczyzn.

Zmęczona, idąc długim korytarzem na nazbyt wysokich obcasach, Mab rozmyślała właśnie nad tematem: mężczyźni. Pocieszała się myślą, że ta sprawa nie powinna jej niepokoić.

Dla żadnego mężczyzny nie zrezygnuje z pracy w gazecie, a jej tryb życia był zbyt nietypowy, by brać pod uwagę trwałe związki. Reporterzy powinni być samotni.

Nagle dostrzegła parę męskich butów tuż przed sobą. Mężczyźni... Uniosła wzrok, by przeszyć nim głupiego sam­ca, który liczył na niewinny flirt. Spojrzała prosto w oczy tego tam Seana, Trisa czy jak wolał się dzisiaj nazywać.

Uśmiechał się.

Nawet zaskoczona podnieceniem, które na jego widok na­gle poczuła, zdołała zachować spokojny i obojętny wyraz twarzy.

- Wystawiłeś mnie na pośmiewisko.

- Postanowiłem się z tobą ożenić.

Z niesmakiem oparła ręce na biodrach. Westchnęła ponuro, zacisnęła wargi i odwróciła się, jakby ktoś odrywał ją od ważnej sprawy. Jakby nie było sensownej odpowiedzi na tak bezdennie głupią propozycję.

To nie był dobry początek.

Uśmiechnął się.

- Zmęczyły cię obrady? - zapytał. Nie zniżyła się do odpowiedzi.

- Pomyślałem, że możemy się pobrać dość szybko. Jesz­cze przed moją następną podróżą. W planach mam sześć koncertów, które zaczynam zaraz po występie w Fort Wayne. Potem zrobię sobie przerwę, w sam raz na miodowy miesiąc.

Mab, starannie akcentując słowa, jakby zwracała się do człowieka wyjątkowo tępego, odparła:

- Spotykamy się dopiero drugi raz. Nie jesteśmy przyja­ciółmi, nawet się nie lubimy. Zachowujesz się jak kretyn. W tych okolicznościach twoje wspomnienie o czymś tak po­ważnym jak małżeństwo, jest obrazą.

- Nie zdradziłaś mojego prawdziwego nazwiska. - Zacho­wywał się tak, jakby wytłumaczył Mab wszystko do końca. - Miałaś okazję, lecz powstrzymałaś się. Simon powiedział, że tego nie wykorzystasz.

- Nie mam się czym chwalić. Bardzo mnie to kusiło. Wyciąłeś mi potworny numer.

- Dostałaś nauczkę. - Był zdziwiony, że tego nie zrozu­miała, dlatego mówił dalej: - Nigdy nie wierz w to, co czy­tasz, i tylko w połowę tego, co widzisz. - Po czym dodał z uśmiechem: - Simon Quint karmił mnie takimi aforyzma­mi, odkąd po narodzinach otworzyłem oczy.

- Przeprowadziłam wywiady z tymi kobietami.

- Kłamały. Nie jestem podrywaczem. Parsknęła śmiechem.

- Zrobiono nam razem zdjęcie, gdy wychodziliśmy z ho­telu.

Spojrzała groźnie i ostrzegawczo. Niewinnie rozłożył ręce.

- Chciałem tylko powiedzieć, że można by snuć różne domysły, dlaczego tam byliśmy i czemu wychodziliśmy ra­zem.

- Przepuść mnie.

- Przyjechałem, by zabrać cię do Fort Wayne.

- Dziś jest czwartek. Koncert odbędzie się jutro. Mam inne sprawy. - Spojrzała na Trisa morderczym wzrokiem, od któ­rego powinien paść trupem na miejscu.

- Dobrze. Pójdę z tobą.

- Nie wtrącaj się w moje sprawy.

- Och, nie mam zamiaru - odparł z powagą.

- Na drugie imię wcale nie masz Ezekiel.

- Pomyślałem - uśmiechnął się - że poczujesz się dzięki temu bezpieczniej.

- Bezpieczniej! Czy zdajesz sobie sprawę, co to był za człowiek?

- Tak. Pora na kolację. Poczujesz się lepiej po posiłku.

- Nigdzie z tobą nie pójdę. - Jej słowa zabrzmiały sta­nowczo, ale głos okazał się trochę słaby. Niepewny.

- Tylko do hotelowej restauracji. Nie możesz nigdzie czuć się bardziej bezpieczna. Będę się zachowywał grzecznie.

- Nie - odparła wolno, patrząc na jego usta.

- W takim razie nie będę grzeczny. Porwę cię, zbiegnę po schodach do holu i będę wrzeszczał: „Tu jest Amabel Clayton! Dzwońcie do redakcji «USA»! To będzie sensacja!”

Zrobiłby to.

- To tylko kolacja - zachęcał.

- Jestem na ciebie bardzo, bardzo zła.

Wzruszył ramionami.

- Byłem na ciebie wściekły. Jeśli więc teraz jestem skłon­ny ci wybaczyć, to ty też powinnaś.

- Rozmawiałam z tymi kobietami, ponieważ nie mogłam zrobić wywiadu z tobą.

- Żadnych usprawiedliwień.

- Zrobiłeś to umyślnie - zaatakowała go.

- A ty nie?

Spojrzała na niego. Niechętnie przyznała w myślach, że miał trochę racji. W dodatku jeśli ma z nim spędzić dwie godziny, jadąc do Fort Wayne, to teraz nadarza się okazja do szczerej rozmowy.

- Pozwolisz mi na wywiad?

- Żądam autoryzacji.

Zniechęcona pokręciła głową.

- Jeżeli przeprowadzam wywiad, wszyscy są pewni, że odpowiadam za jego treść.

- Niby tak, ale wiesz, że tak nie było... Zdajesz sobie sprawę, że udzielając tobie wywiadu, będę też musiał udzielić go innym?

- To dobrze wpłynie na twój charakter.

- Ale to zajmuje tyle czasu! - poskarżył się zniecierpliwiony. Odczekała chwilę, ale coś wewnątrz wymusiło na niej odpowiedź:

- Spotkamy się w holu. - Wiedziała, że to nie ustępstwo, po prostu chciała być znowu przy nim.

- Mam pokój obok twojego.

- Hotel jest przepełniony! Jak ci się to udało?

- Zarezerwowałem ten pokój już jakiś czas temu. Wiedzia­łem, że będziemy chcieli być blisko siebie.

- Nie jestem pewna, czy nie powinnam wsiąść do najbliż­szego samolotu lecącego do Kalifornii, rzucić pracy i poszu­kać innej posady - mówiła z powagą. Czuła, że spotka ją coś ważnego, ale trochę przerażającego.

- Wyjechać teraz to tchórzostwo. Twój ojciec by się ciebie wstydził. To prawda.

- Spotkamy się w restauracji. - Niemal się uśmiechnęła.

Włożyła fioletową, jedwabną suknię, wyszczotkowała włosy, aż stały się lśniące, i zrobiła sobie makijaż nieco ostrzejszy niż zwykle. Nie mogła pojąć, dlaczego tak się trudzi dla obcego człowieka, lecz wolała nie szukać przyczyn. Wbiła w szpilki zmęczone stopy i ignorując ich ból, ruszyła do win­dy. Po chwili była już w restauracja

Nie od razu go dostrzegła, gdyż jako Tris Roald był prawie anonimowy. Myślała już, że nie przyszedł, i zaczęło ją ogar­niać rozczarowanie. Ale czekał na nią. Usiedli przy stoliku i złożyli zamówienie.

- Pewnie przez cały czas musisz jadać w restauracjach - paplała bezmyślnie.

- Rzadko mamy czas, by rozkoszować się posiłkiem. Zwłaszcza w trasie. Trzeba dopilnować tylu szczegółów.

- A kto zajmuje się tymi szczegółami, kiedy jesteś tutaj? Dlaczego nie pilnujesz swoich spraw w Fort Wayne?

- Załatwia je reszta grupy, a ja przyjechałem cię stąd za­brać.

- Byłam zaskoczona, gdy okazało się, że jesteś Seanem Morantem - wyznała nagle.

- Mnie też to zdumiewa. Kto by uwierzył, że nie tylko stanę się piosenkarzem rockowym, ale i odniosę sukces?

- Więc naprawdę możesz stracić głos?

- Jestem przezorny. Planujemy wszystko starannie, tak by grupa nie ucierpiała, kiedy zakończymy występy. Ten czas nadejdzie. Chcesz opublikować tę sensacyjną wiadomość? - Uśmiechnął się do niej.

- Masz dobrą opinię jako muzyk.

Z powagą spojrzał jej w oczy.

- Jestem dobrym człowiekiem.

Nie mogła go nie zrozumieć.

- Musisz przyznać, że okoliczności sugerowały coś innego.

- W jej głosie zabrzmiało nieco pokory, czy raczej zazdrości.

- Możliwe.

- To było lekkomyślne z twojej strony spacerować z tymi kobietami.

- I z tobą - dodał szybko.

- Wciąż uważam, że było to zupełnie zbędne.

- Jesteśmy dziś razem w Indianapolis, a wkrótce wyru­szymy do Fort Wayne. Gdybym nie wykonał tego „numeru”, wróciłabyś do Kalifornii.

- I tak miałam jechać do Indianapolis.

- Ale teraz pojedziesz dalej ze mną.

Szeroko otworzyła błękitne oczy.

- Czyżbyś sugerował, że ta sztuczka to nie tylko narzędzie zemsty?

- To był pierwszy krok w moich planach wobec ciebie. Prawie się zakochałem, kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy. To było w Nowym Jorku, gdy Simon rozmawiał z tobą trzy lata temu, przed przyjęciem cię do pracy. Czytałem wszystkie twoje artykuły.

- Wielkie nieba.

- Nie wierzysz mi?

- Nie, absolutnie.

- Więc czeka cię wstrząs. Jedz, gdyż będziesz potrzebo­wała sił.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Kolację jedli na tarasie, mogli więc obserwować, jak ludzie krążą na ulicy wśród małych sklepików.

Tak jak wtedy, w Kalifornii, jej ciało reagowało na bli­skość Trisa. Siedzieli obok siebie; gdyby Mab wyciągnęła rękę, mogłaby go dotknąć. Ta myśl trocheja zaniepokoiła.

Co by zrobił, gdyby go dotknęła? Pewnie odepchnąłby jej dłoń...

Pomyślała, że jak na zdeklarowanych przeciwników, roz­mawiają ze sobą dość swobodnie. To niespodzianka, zwłasz­cza że wcale się o to nie starała. Nie było możliwości, by przeprowadzić wywiad, więc była po prostu sobą. Może kimś więcej. Po uczestnictwie w seminarium nie ustępowała mu w żadnej sprawie.

- Pogoda w Indianie jest dość dziwna. - To zabrzmiało jak wyzwanie.

- Mówisz jak Ezekiel - stwierdził.

- A co Ezekiel miał wspólnego z Indianą?

- Jak zrozumiałem, ten osobnik krytykował wszystkie sta­ny Nowej Anglii. Byłaś na wschodzie?

- Nie rozumiem.

- Przepraszam, zapomniałem, że jesteś z Zachodniego Wybrzeża i jak wszyscy pochodzący stamtąd, nie lubisz Wschodniego.

Przerwała mu bezceremonialnie:

- Dwa lata temu odbył się zjazd całej bostońskiej gałęzi naszej rodziny. Byliśmy tam. To dziwne stać w tłumie obcych ludzi, którzy są z tobą spokrewnieni.

- Czułaś się obco? - zapytał zaciekawiony.

- Byli dość zabawni. Nieraz zaskakiwało mnie ich poczu­cie humoru.

- Ta cecha jest czasem pomocna.

- Widziałam kiedyś program o południowoamerykań­skich małpach, które ciągnęły za ogon papugi. Specjalnie, żeby je rozdrażnić. Potem te małpy ciągnęły za ogon pytona! Szły za nim po gałęzi i ciągnęły go za ogon!

- Więc lubisz oglądać zwierzęta. W Fort Wayne jest takie specjalne dziecięce zoo.

- Polujesz? - Obserwowała go.

- Czasami.

Odwróciła głowę i cofnęła się lekko.

- Rozumiem.

- Na niewinne owieczki?

Otworzyła szeroko oczy.

- Ale z ciebie łobuz.

Roześmiał się. To zwróciło jej uwagę. Nie próbował wy­głaszać wykładu.

Badali swoje zainteresowania, co okazało się kolejną nie­spodzianką. Poczucie jego bliskości jeszcze się wzmogło.

Mab obserwowała, jak jadł: jego dłonie, usta, oczy, które spoglądały najedzenie, napoje... a czasami na nią.

Tris stopniowo zaczął doprowadzać jej ciało do szaleństwa i zdumiewać umysł. Nie mógł wiedzieć, jak silnie na nią działa. Po plecach Mab przebiegło drżenie, pobudzając wszy­stkie ukryte, intymne miejsca.

Kiedy uniosła głowę, zobaczyła, że teraz on ją obserwuje.

Złociste iskierki migotały w brązowych oczach. Przełknęła kęs potrawy, zarumieniła się i spuściła wzrok, kiedy uśmie­chnął się lekko.

Pewnie go nie dziwi taka typowa, przewidywalna reakcja. Ale nie jest przecież nastoletnią fanką rockowego idola. Ma już dwadzieścia osiem lat.

I co z tego? Tris jest bardzo atrakcyjny. Ale to przecież nie powód, by zachowywać się tak głupio i tracić rozum tylko dlatego, że on siedzi obok. Jakież to krępujące. W dodatku przyłapał ją, jak patrzy na niego niczym lunatyczka.

Do końca posiłku rumieniec nie zszedł całkowicie z jej policzków. Nie tak zachowuje się kobieta-profesjonalistka.

Tris ukradkiem obserwował Amabel. Starał się na nią nie gapić, ale oczy nie respektowały rozkazu. Miał problemy, kiedy uniosła widelec i wsunęła do ust. Wargi rozchyliły się i zamknęły, a Tris nagle zapragnął ją pocałować.

Próbował myśleć o czymś zwyczajnym, o sprawach, które nie wywoływały w jego wyobraźni zmysłowych obrazów. Ta­kich, które nie wypełniały jego myśli niemal podświadomymi wizjami Mab stojącej nago pod wodospadem w Brazylii, biegnącej ku niemu przez pola Danii lub nagiej, stojącej obok niego przy oknie, o którym przypomniał sobie, gdy mówił o widoku na Zatokę San Francisco.

Zmusił się, by wspomnieć o problemie suszy w Etiopii, a potem zaczął mówić o nadchodzących przemianach w Ir­landii. Nic to nie pomagało. Wyobrażał sobie Mab w tych miejscach, widział, jak walczy z przeciwnościami losu, i zro­zumiał, że chce być przy niej, opiekować się tą dziewczyną, chronić i kochać się z nią.

Zdumiony, zdawał sobie jednak sprawę, że te wizje to tylko głupie, ulotne kaprysy. W żaden sposób nie okazała, że jest dla niej atrakcyjny. Jak mógł doprowadzić się do stanu, w któ­rym widział w niej nadzwyczajnie pociągającą kobietę? Zo­baczył ją, gdy wychodziła z gabinetu jego ojca chrzestnego. Już wtedy się nią zainteresował. Czas mijał, a jej artykuły wciąż mu ją przypominały.

A potem ten tekst o nim i jego różnych znajomych. Nie miał pewności, czy był tak urażony, jak udawał, czy tylko wykorzystał okazję, by ją poznać osobiście. Świetny pretekst. I udało się. Byli razem w Indianapolis i jutro pojadą do Fort Wayne... razem.

Podniósł łyżeczkę, by skosztować odświeżającego sorbetu. Spojrzeli sobie w oczy. Mab obserwowała go uważnym wzro­kiem i tylko cudem trafił łyżeczką do ust.

Spuścił wzrok i próbował określić jej spojrzenie. Nie wy­dawało się wrogie. Był przyzwyczajony do pożądliwych, nie­mal oszalałych kobiet, które wrzeszczały i wyciągały do nie­go ręce. Zapomniał, jak interpretuje się wyraz twarzy kobiety. Znów podniósł wzrok. Przyglądała mu się z powagą, lekko zarumieniona. Przecież nie wypiła zbyt dużo wina.

A jeśli ją pociągał? Jeżeli była... chętna? Mieli pokoje obok siebie, co stwarzało okazję... Może jednak usiłowała sobie wytłumaczyć, co tu właściwie robi, jedząc kolację z mu­zykiem, który ją obraził. Z kimś, komu dała się poniżyć. Ża­łował, że to zrobił. Nie zasłużyła na takie głupie zachowanie ze strony jakiegokolwiek mężczyzny.

- Sorbet jest pyszny - zauważyła. Uświadomił sobie, że milczeli przez dłuższą chwilę. Uśmiechnął się lekko.

- Tak. - Spojrzał na jej zaróżowione policzki. - Czy spa­cerowałaś po Indianapolis?

- Nie. Byłam bardzo zajęta podczas seminarium. Całkiem nieźle zorganizowane. A w hotelu jest wszystko, więc nie miałam powodu, żeby wychodzić na zewnątrz. - Wyjaśnienie było chaotyczne i musiało brzmieć idiotycznie, więc dodała: - Chyba rozumiesz.

Odpowiedź wcale nie była lepsza:

- Na zewnątrz jest ciepło jak w lecie - powiedział. - Po­winniśmy przejść się jutro do muzeum Lily. Zarezerwujemy sobie przedpołudnie dla siebie. Musimy wyjechać do Fort Wayne wczesnym popołudniem, ale przyjemnie będzie pospa­cerować trochę po Indianapolis. Powinniśmy zwiedzić miasto, kiedy jeszcze możemy. Na ten tydzień zapowiadają huragany.

- Kiedy powinieneś być w Fort Wayne? - spytała Mab.

- Dwa dni temu. - Uśmiechnął się.

- Może powinniśmy wstać wcześnie i pojechać do Fort Wayne. To całkiem spore miasto. Czytałam o nim trochę. Jest tam rekonstrukcja starego fortu, dziecięce zoo i kilka ko­ściołów.

- Nie będę miał czasu... - zaczął z ubolewaniem.

- Nie muszę być prowadzona za rękę. Jestem dorosła. Mogę wynająć samochód, obejrzeć to wszystko sama... chyba że będę mogła przyglądać się przygotowaniom do koncertu?

- Oczywiście - obiecał pospiesznie.

- W takim razie może się zdecyduję...

- Jesteś zmęczona?

Kiwnęła głową.

- To były trzy męczące dni.

- Może zatańczymy?

Chciał ją objąć. Bał się, że Mab nie pozwoli mu pocałować się na dobranoc. Ale jeżeli przytuli ją podczas tańca, to być może uda mu się ukraść jej całusa.

Uśmiechnął się. Nie używał takich forteli, odkąd skończył siedemnaście lat.

- Parę tańców - rzucił obojętnie. - Chciałbym sprawdzić, czy jeszcze pamiętam, jak się to robi.

- Nie wzięłam wojskowych butów - odparowała.

- O kobieto małej wiary!

- Powiedzonko Simona?

Skinął głową.

- Kiedy nie widzi mnie przez jakiś czas, pisze do mnie i poucza, cytując różne maksymy w listach.

- Dla mnie był bardzo uprzejmy.

- On jest w Nowym Jorku, a ty w Kalifornii. - Zmarsz­czył brwi. - Co znaczy „bardzo uprzejmy”?

- Tylko mnie pozwala pisać to, na co mam ochotę. Udając wrogość, spojrzał na nią posępnie.

- Nawet ten twój artykuł o mnie?

- Ten tekst trochę zaskoczył pana Quinta. Powiedział, że masz - pochyliła głowę, przypominając sobie jego słowa - masz psychikę bardziej skomplikowaną, niż to przedstawiłam. Uznałam wtedy, że to ciekawa uwaga. Nie wiedziałam, że jest twoim ojcem chrzestnym.

- Nigdy się nie ożenił. Był wzruszony, gdy rodzice poprosili go, by trzymał mnie do chrztu. Potraktował to jako zaszczyt.

- A skąd się wziąłeś w zespole rockowym? Im dłużej cię znam, tym bardziej mnie to dziwi.

- Przeprowadziłaś jakieś badania?

- Oczywiście. Jamie dał mi teksty twoich piosenek. Masz talent poetycki. I....

- Dziękuję.

- Nie spiesz się tak. Właśnie chciałam powiedzieć, że two­je poglądy dotyczące roli kobiet w społeczeństwie są dość prymitywne. Powinniśmy omówić kwestię równoupraw­nienia.

- Można się taką rozmową zanudzić na śmierć. Wydaje mi się, że teraz każdy uświadamia sobie, jak powinno się traktować kobiety.

- Jak równe mężczyznom.

Uśmiechnął się i przygryzł wargę, jakby powstrzymywał się od powiedzenia jakiejś złośliwości. Zauważyła to i odgad­ła, co miał zamiar zrobić. I wyraźnie ją to bawiło! Cóż za irytująca dziewczyna.

Starała się odrzucić propozycję tańca. Nie powinna znaleźć się w objęciach tego konkretnego mężczyzny. Niepokoił ją. Niepokoił? Raczej przerażał!

Próbował ją przekonać.

- Rzecz w tym, że jeśli dzisiaj nie skorzystam z okazji, nie uda mi się zatańczyć przez następne parę lat. Jestem na wagarach. Chłopcy pracują za mnie. I kiedy zapytają, co ro­biliśmy, powiem, że poszliśmy na kolację, a oni na to: „I co jeszcze robiliście?” A ja będę zmuszony przyznać, że nic wię­cej.

- Bo nic więcej nie będziemy robili - oznajmiła sztywno.

- Ale wtedy pomyślą... - Zrobił smutną minę i rozłożył ręce. - Pomyślą, że nie mogliśmy się doczekać, żeby jak najszybciej iść razem do łóżka.

Spojrzała na niego z oburzeniem.

- Kobiety - mówił dalej - które kręcą się wokół gwiazd rocka, nie są specjalnie subtelne. Chłopcy nie rozumieją więc sensu normalnych zalotów. Jeśli powiem, że tańczyliśmy, cał­kiem uczciwie, jako że będę mówił prawdę, to mogą zacząć wątpić w moje zapewnienia. Ale jeśli skłamię, że tańczyliśmy, to nawet gdy wrócisz do swojego pokoju sama, będą przeko­nani, że nie mówię prawdy. Natychmiast wyciągną błędne wnioski, że spędziliśmy tę noc razem, w łóżku.

Zaczerwieniona, siedziała wyprostowana i zaszokowana, gdyż podświadomie pragnęła zakończyć wieczór zgodnie z wersją zespołu Trisa. Kilka razy próbowała wykrztusić coś odpowiedniego, poza protestami i wyrazami oburzenia. Wre­szcie udało jej się.

- Chodźmy zatańczyć.

- To świetnie. Nienawidzę kłamstwa. Simon mówi, że przede wszystkim siebie nie należy okłamywać, i jak zawsze ma rację.

Jednak mówiąc to, nie miał poważnej miny, a w oczach błyszczały mu iskierki.

Będzie mógł objąć Mab, tańczyć i przytulać ją. Oboje drże­li na samą myśl o tym.

Istnieje taka teoria, że seks to w dziewięćdziesięciu pro­centach świadome działanie, a tylko w dziesięciu ślepe pożą­danie. Poznanie ludzi, którzy doszli do takiego wniosku, by­łoby z pewnością interesujące. Przed tą dramatyczną nocą Amabel była przekonana o słuszności tej teorii.

Jej ciało już ignorowało głos rozsądku, pożądając Trisa. Zmysły Mab reagowały na każdy ruch, jaki wykonywał. Tyl­ko surowy nakaz umysłu, że ma trzymać ręce splecione ra­zem, powstrzymywał ją od dotykania go i pieszczot. Dobrze, że zachowała choć tyle samokontroli.

Gdyby Mab uległa ogarniającemu ją pożądaniu, wszyscy obecni w restauracji oglądaliby w tej chwili nie lada widowi­sko. Ale rozsądek trzymał stalową ręką w karbach nadmiernie zmysłowe ciało. Potrafiła poradzić sobie z sytuacją.

Zbyt szybko sobie pogratulowała. Gdy tylko Tris ją objął i zaczęli poruszać się w rytm muzyki, była zgubiona. Prowa­dził ją w tańcu z tą agresywną, męską stanowczością. Ostatnią sensowną myślą, którą zapamiętała, było to, że jednak doskonale pamięta, jak się tańczy.

Mab już nie była w stanie zastanawiać się nad tym, co robi. Jej ciało uwolnione z więzów narzuconych przez rozsądek rozkoszowało się bliskością Trisa. Upijała się rozkoszą. I no­wością.

Reagowała na niego fizycznie w sposób tak dostrzegalny, że Tris był aż zaskoczony. Nie stawiał oporu ani nie wykorzystywał sytuacji. Tulił ją tylko mocno, rozkoszował się tym, że jest tak blisko niego.

Muzyka stanowiła jego żywioł. Wyczuwał ją, poddawał się jej, reagował. To, w połączeniu z kapitulacją Mab, było cu­downe. Przesuwał dłonie po jej plecach, poruszał się wolno, bardziej zmysłowo, a ona szła za nim ślepo jak owca.

W pewnym momencie nagle ogarnęło ją poczucie winy. Odchyliła głowę i spojrzała Trisowi w oczy. Leniwie odsunę­ła z jego czoła pasemko włosów.

- Chyba za dużo wypiłam - powiedziała cicho. Zaśmiał się, szczerze rozbawiony. Szukała usprawiedli­wień, by wyjaśnić swoje zachowanie. Wypiła kilka łyków wina z małego kieliszka. Wiedział ó tym, gdyż bez skutku starał się skłonić ją, by wypiła więcej.

Rzeczywiście była pijana. Z pożądania. Czy jest dla męż­czyzny silniejszy afrodyzjak? Atrakcyjna kobieta, której pra­gnął, była bezradna, gdyż nie mogła powstrzymać swojej namiętności. Miał okazję ją zdobyć. Mógł wziąć ją na górę do swojego pokoju i kochać się z nią czule i delikatnie. Nagle przycisnął ją mocniej, niemal miażdżąc jej delikatne ciało. Pozwolił sobie na rozkosz rozważania takiej możliwości. Ona się zgodzi.

Zgodziłaby się. Ale kiedy poszli na górę, odprowadził Mab do drzwi jej pokoju, otworzył je i po raz pierwszy pocałował. Miał wrażenie, że wypił magiczny napój, tak cudowne było to doznanie.

Dłonie mu drżały i oddychał z trudem. Mab była uległa, należała do niego. Niewiele brakowało, by się nie oparł po­kusie. Gładził ją dłońmi i pieścił ustami. Ale po chwili się odsunął.

Była tym zaskoczona. Zamrugała powiekami, próbując zrozumieć, co się dzieje. Odwrócił ją i klepnął w pośladek. Powiedział, że obudzi ją wcześnie, więc musi być wyspana. A potem zamknął za nią drzwi.

Wciąż stała w pustym pokoju, drżąc z pożądania, kiedy zapukał do drzwi. Drażnił się z nią! Otworzyła, walcząc z głu­pim mechanizmem zamka, i powitała go z twarzą tak radosną, że aż jęknął.

Pocałował jej chętne usta, przytrzymał ręce i polecił zasu­nąć łańcuch.

- Rozumiesz?

Skinęła głową. Uśmiech jej zbladł, wydawała się przestra­szona.

- Jutro znowu będziemy razem.

- Tak.

- I musimy się wyspać. Już późno. Jutro mam koncert.

- Tak.

- Dobranoc, Amabel.

- Tak. - Ogarnął ją dreszcz.

- Zamknij drzwi na klucz i załóż łańcuch.

- Dobrze.

- Chciałbym się z tobą kochać. Porozmawiamy o tym.

Zmarszczyła czoło, próbując zrozumieć, do czego potrzeb­na jest im rozmowa.

- Zaniknij drzwi na klucz...

- ...i załóż łańcuch - dokończyła zirytowana. Pocałował ją szybko i zaniknął drzwi. Stał jeszcze przez chwilę, nasłuchiwał, jak męczy się z zamkiem i łańcuchem. Przekonawszy się, że była mu posłuszna, Tris poszedł do swego pokoju, by wziąć zimny prysznic, a potem położyć się do łóżka. Nie chciał Mab na jedną noc. Lecz jeśli będzie musiał doprowadzić ją do szaleństwa, by zwrócić na siebie jej uwagę, to tak właśnie zrobi.

W swoim pokoju Mab uświadomiła sobie, że chciała zostać uwiedziona przez Trisa Roalda, i była tym ogromnie zawsty­dzona. Prawie go nie znała. Jedno popołudnie w Kalifornii, kolacja i tańce w Indianapolis oraz kilkanaście taśm wideo nie dały jej dostatecznej wiedzy o tym człowieku. Przecież wszystkie taśmy na świecie nie wystarczą, aby się zaprzy­jaźnić czy nawiązać romans.

Czyżby naprawdę była taka jak inne kobiety? Uległa tylko dlatego, że przystojny mężczyzna ma na nią ochotę? Z pew­nością nie. Gdzie się podziało jej opanowanie? Jak eksperci śmią twierdzić, że seks jest zjawiskiem czysto psychicznym, dając jej fałszywe poczucie bezpieczeństwa i zgubną pew­ność, że umysł kontroluje zachowanie!

Gdyby Tris zechciał, pewnie poszłaby z nim do łóżka, a przy jej szczęściu zaszłaby w ciążę. Była tak pewna, że nigdy nie ulegnie pokusie, iż nawet nie pomyślała o antykoncepcji.

Ona także wzięła długi zimny prysznic, myśląc, że właści­wie powinna być Trisowi wdzięczna za jego opanowanie, za to, że odrzucił jej ślepą namiętność. Ale jakoś nie czuła wdzię­czności. W końcu poszła do łóżka i szybko zasnęła.

Następnego ranka wciąż boczyła się na Trisa, co z kolei jego bawiło. Jednak był dla niej uprzedzająco grzeczny.

Miała ochotę rzucić w niego swoim śniadaniem. Przyjrzała mu się, lekko mrużąc stalowobłękitne oczy, i wyobraziła so­bie, jak siedzi tam udekorowany jej hiszpańskim omletem.

Podniósł głowę i uśmiechnął się do niej.

Obrzuciła go morderczym wzrokiem, po czym wróciła do jedzenia. Mruczała tylko coś pod nosem w odpowiedzi na jego próby nawiązania rozmowy. Nie mogła zrozumieć, dla­czego jest taki... pobudzony.

Po raz pierwszy w ogóle pomyślała, aby pójść z kimś do łóżka, a on zignorował wszystkie oczywiste sygnały jej pra­gnienia. Czyżby była tak niedoświadczona? A może po prostu drażnił ją i bawiło go jej rozczarowanie? Zawsze sądziła, że mężczyźni są mniej skomplikowani.

Po części za jej zły nastrój odpowiadało zakłopotanie. Za­ofiarowała się w tak oczywisty sposób i została odrzucona. Przynajmniej nie odepchnął w sposób zdecydowany. Ale na­rzucała się wręcz demonstracyjnie, o czym jej przypominał działający normalnie umysł. Była bezwstydna. Wyuzdana. Wyuzdana chyba nie? A może jednak?

Znów opanowana, pomyślała, że chyba wszyscy ludzie, którzy widzieli ją wczoraj wieczorem, zauważyli jej zacho­wanie. I z pewnością byli oburzeni, że kobieta w taki sposób zachowuje się publicznie wobec mężczyzny. Albo pogardzali nią. Rumieniec pokrył jej blade policzki. Wbiła spojrzenie w talerz.

Tris zastanawiał się, czy jest jeszcze dziewicą. W wieku... dwudziestu pięciu lat?

- Ile masz lat? - zapytał.

- Dwadzieścia osiem - odparła.

- A ja trzydzieści sześć. - Uśmiechnął się lekko. Jest już dorosły, ona również, więc w czym problem? Mo­że ma jedną z tych ohydnych chorób? Albo myślał, że ona ją ma? Jak śmiał?

Był piosenkarzem rockowym: mężczyzną, którego kobiety rozchwytywały, o którego walczyły. Powinna wiedzieć, że nie należy mu się oddawać. Pewnie miał mnóstwo kobiet. Był wykończony. I niezdolny do miłości.

Zerknęła na niego i stwierdziła, że spogląda na nią z roz­bawieniem. Nie wyglądał na wykończonego.

Rozmawiał z nią i traktował z niezwykłą życzliwością. Drgnęła, gdy jej dotknął, gdyż odczuła to niczym elektryczną iskrę. Mówił do niej uprzejmie swym gardłowym głosem. Nie zwracał uwagi na to, jaką robi z siebie idiotkę. Traktował ją tak, jakby zachowywała się całkiem normalnie.

Kiedy podstawiono wypożyczony samochód, położyła swój bagaż obok jego torby. Ruszała ku wschodzącemu słoń­cu w towarzystwie Seana Moranta!

Potrząsnęła głową i napomniała siebie surowo, że jedzie w sprawach służbowych. Nie powinna myśleć o głupstwach.

Jest zawodowcem.

Robiąc ustępstwo, jakiego świat nie widział, Tris zapytał:

- Chcesz prowadzić?

- Nie, dziękuję - odparła szybko.

- Jako kobieta walcząca o równouprawnienie?

Nie była pewna, czy potrafi oderwać od niego wzrok na tyle, by móc kierować wozem.

- Wolę, żebyś ty prowadził.

- Nie ma sprawy. - Zdołał jakoś ukryć ulgę.

W mglisty, letni, marcowy poranek wyruszali na północ, do autostrady 465. Mab kątem oka obserwowała dłonie Trisa na kierownicy; prowadził auto z wyczuciem i wprawą.

Milczenie stawało się niezręczne. Wreszcie, kiedy skręcili na międzystanową autostradę nr 69, Mab wzięła notes, długo­pis i zadała pierwsze pytanie:

- W jaki sposób ktoś tak sławny i popularny jak ty porusza się nie rozpoznany?

Wydawała mu się tak interesująca, tak cenna. Wszystko, co robiła, było czarujące. Siedziała obok niego w prostej bluz­ce, spodniach i tenisówkach. Zaciskała lekko wargi, a on miał ochotę zatrzymać samochód i je ucałować. Uśmiechnął się.

- Czy możesz mówić? Słyszałam, że masz kłopoty ze strunami głosowymi.

- Tylko wtedy, gdy śpiewam. Zacząłem karierę wokalisty w zespole jeszcze w college'u i nie ćwiczyłem głosu. W ide­alnym momencie trafiliśmy na szał wideo. Dwie piosenki z naszego pierwszego albumu zawędrowały aż na szczyt listy przebojów i długo tam pozostawały. Dopisało nam szczęście. Wykorzystaliśmy to, popłynęliśmy z falą tam, dokąd nas po­niosła. Nie mieliśmy pojęcia, że zdobędziemy aż taką popu­larność. Mój zawód jest podobny do każdego innego: możesz próbować, ale jeśli nie masz właściwego przygotowania, wkrótce wszystko zawalisz. To jak boks, tenis czy inne dys­cypliny sportu. Musisz wiedzieć, jak się strzec kontuzji. A ja zniszczyłem w dużej mierze swój głos, śpiewając bez odpo­wiedniego przygotowania.

- Wolisz nie odpowiadać na pierwsze pytanie? - przypo­mniała chłodno.

- Jak pozostaję nie rozpoznany? Nie mam pewności. Nie jestem specjalnie przystojny, wyglądam zupełnie zwyczajnie.

Te słowa były tak sprzeczne z jej opinią, że niemal się roześmiała na myśl, że pozwala mu to mówić bez słowa sprzeciwu.

- To coś podobnego do anegdotki o Marilyn Monroe - mówił dalej. - Była w Central Parku i jakiś przyjaciel zdziwił się, że może tak spacerować i nikt jej nie poznaje. Marilyn odparła, że nie używa swojej osobowości gwiazdy. Przyjaciel nie wierzył, więc Marilyn kazała mu siebie obserwować. Na­gle zmieniła osobowość i natychmiast otoczyli ją ludzie, któ­rzy ją rozpoznali.

Przerwał na chwilę.

- Poza sceną nie czuję się gwiazdą rocka. Jestem zwyczaj­nym człowiekiem. Nie spodziewam się, że ktoś mnie pozna. Nie wiem, czy jest jakiś dowód na teorię Marilyn, choć wła­ściwie sama tego dowiodła. - I dodał po chwili milczenia:

- Poza sceną nie przypominam wokalisty rocka. Ubieram się jak Tris Roald, czeszę włosy. Mam zwyczajne ubranie, tak jak wszyscy, i zachowuję się inaczej niż Sean Morant. To zupełnie

inny człowiek.

- A jak się czujesz, kiedy jesteś Seanem Morantem?

- Jeśli sugerujesz coś w rodzaju rozdwojenia osobowości, jak w przypadku doktora Jekylla i pana Hyde'a, to wiedz, iż mnie to nie dotyczy. Po prostu gram na scenie. Poza sceną nie.

- Czy brałeś kiedyś narkotyki?

- Nie. Dawno temu Simon Quint kazał mi porozmawiać z jednym ze swoich przyjaciół, z psychiatrą, który ekspery­mentował z narkotykami w latach sześćdziesiątych, zanim je­szcze wszyscy zrozumieli, jakie to zagrożenie. Teraz stara się ratować tych dostatecznie inteligentnych, którzy widzą zbli­żającą się katastrofę. Ten lekarz wytłumaczył mi dokładnie, co takie substancje robią z ciałem, mózgiem i organami czło­wieka. Jak wpływają na noworodki. To wywarło na mnie wrażenie.

- Nikt z naszej grupy nie dotyka tego świństwa - konty­nuował. - Poprosiłem doktora, żeby porozmawiał z moimi kumplami. - Rozejrzał się po okolicy. - Jesteśmy dobrymi muzykami, mamy dobre układy i kontakty ze sobą. Jesteśmy lojalnymi, choć krytycznymi Amerykanami. Porządnymi ludźmi. Rozmawiamy o życiu, nadziejach i marzeniach. Je­steśmy trubadurami.

- Nie wypalacie się?

- Myślę, że zbliża się czas rozstania. Koncerty są wspa­niałe, ale wyczerpujące. Rozszerzają się nasze zainteresowa­nia. Może nagramy muzykę do filmu. Tego rodzaju możliwość uważam za coś fascynującego.

- Jak sobie radzicie ze stresami?

- Mamy szczęście i nie poddajemy się. Jesteśmy jak inni ludzie pracujący w stresujących zawodach. Niektórym się udaje, niektórzy się uginają, inni załamują. Nam się udało, choć czasem miewamy problemy. - Zerknął na nią z uśmie­chem.

Rozmawiali przez całe dwie godziny drogi do Fort Wayne. Tris coraz bardziej ją interesował. Zaczynała go lepiej pozna­wać. Pociągał ją. I to nie jedynie jego ciało.

Opowiedział jej o ciotce, która mieszka na farmie w Whitney County, na zachód od Fort Wayne, o przyjeździe do In­diany, kiedy był dzieckiem, o kuzynach i o wszystkim, co robili. Był zabawny i miły. To rzeczywiście dobry człowiek. Dokładnie taki, jak powiedział.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Z międzystanowej zjechali na autostradę nr 24 wiodącą do Fort Wayne. Czarujące miasto, leżące u zbiegu trzech rzek, w roku 1994 obchodziło swoje stulecie. Dawno temu był tu indiański rezerwat.

W tej chwili miasto zamieszkiwało dwieście tysięcy ludzi. Było tam centrum, dzielnice handlowe i przedmieścia.

W marcu wysokie drzewa wciąż stały nagie, za to koloro­we, wiosenne kwiaty cieszyły oczy swoim widokiem.

Tris jechał przez ulice odnowionych starych domów w za­chodniej części miasta. Do hali koncertowej droga prowadziła przez ulicę Jeffersona, Clinton, Spy Run z rowerową ścieżką wzdłuż rzeki i potem na Parnall. I zgodnie z zapowiedziami tam wznosiła się hala koncertowa.

Zostawili samochód na ogromnym parkingu i pieszo ru­szyli do budynku.

Mab spędziła już kilka godzin w towarzystwie Trisa, przy kolacji i w samochodzie, ale dopiero po raz drugi w życiu szła obok niego. Tym razem nie było fotografów.

Dziwiło ją wrażenie naturalności, jakie czuła, maszerując z nim krok w krok. Para. Tym właśnie byli... parą. Czy on też tak to odczuwał? Czy w ogóle dostrzegał jakąś różnicę, idąc właśnie z nią? Na tych zdjęciach, które zebrała, przygo­towując okładkę, szedł znudzony krok w krok ze wszystkimi tymi kobietami.

Spojrzała na niego i zobaczyła, że ją obserwuje. Nie wy­dawał się znudzony. Nagły przypływ emocji sprawił, że się potknęła. Tris pochwycił ją za ramię, przytrzymał i zwolnił trochę. Ruszyli dalej, a ona cieszyła się, że jest przy nim blisko, zupełnie tak, jakby naprawdę byli parą.

Weszli w labirynt ramp oraz przejść i doszli na główną owalną płytę, wykorzystywaną na wszelkie mityngi, zebrania, rozgrywki i koncerty. Wokół wrzała praca - przygotowania do wieczornego występu.

Ludzie wołali do siebie, śmiali się, ktoś, pogwizdując, przeszedł obok, dźwigając na ramieniu zwoje kabli. Nikt nie próżnował.

Jamie Milrose był pierwszą znajomą osobą, jaką Amabel tu zobaczyła. Miał na sobie dżinsy i koszulę z podwiniętymi rękawami. Dostrzegł ją i obserwował, jak szła z Trisem przez płytę. Ktoś krzyknął coś do Trisa, ale ten machnął tylko ręką i podszedł do Jamie'ego.

- Co jest. Jamie? Jakieś problemy?

- Skądże znowu - odparł ten bez uśmiechu.

- Czeka cię niezła zabawa - roześmiał się Tris. - Nie da­my ci próżnować.

- Nie próżnuję. Mam mnóstwo wywiadów. - Tris zmar­szczył brwi, a Jamie wytłumaczył: - Domyśliłem się, że Mab pewnie przeprowadziła z tobą wywiad, a to czyni cię do­stępnym dla wszystkich. Załatwiliśmy nawet wywiad z repor­terem szkolnej gazetki. Spaceruje tam teraz, bardzo pod­niecony.

Tris skrzywił się.

- Och, Jamie, nie mogłeś ich jakoś spławić?

- Nie, jeśli mam zachować szansę na zbawienie mojej czystej duszyczki. - Spojrzał na nich zimno.

- Trudno, niech będzie. - Przeprosił Amabel i podszedł do reportera, który czekał na niego niecierpliwie. Jamie zbliżył się do Amabel.

- No, no, no - powiedział.

Nie uśmiechał się, mówił przy tym cicho, jakby zdra­dzał jakieś sekrety. Zmrużył oczy i przyglądał się jej z dez­aprobatą.

Najeżyła się.

- Witaj, Jamie.

- Jesteś z Seanem. - To nie było pytanie, lecz stwierdze­nie faktu.

Nie odpowiedziała wprost.

- Pomagasz ustawiać sprzęt?

- Nie. - Machnął ręką i powtórzył: - Jesteś z Seanem?

- Razem tu weszliśmy. - Była to miła wymijająca odpowiedź. Jamie'emu nie wystarczyła.

- Słyszałem, że pojechał po ciebie do Indianapolis. Czy jesteście razem?

- Dlaczego pytasz?

Zmierzyła go od stóp do głów, dając mu do zrozumienia, że to nie jego interes.

- Muszę wiedzieć - oświadczył surowym, poważnym to­nem.

- Jego zapytaj.

- Nie powie - odburknął Jamie. Uśmiechnęła się lekko. Odchylił głowę, mrużąc przy tym nieco oczy.

- Mab, wróg mężczyzn? Kobieta wyjątkowa? Teraz za­chowuje się tak jak każda inna? Cóż za rozczarowanie. - Ostatnie słowa wymówił z pogardą.

Amabel rozejrzała się po płycie, zerknęła na puste siedze­nia, wznoszące się rzędami w górę.

- Myślę, że tak jest ze wszystkim. - Rozłożyła ręce i umy­ślnie przerwała na chwilę. - Będą gotowi na czas. - I by zaakcentować fakt, że ignoruje jego pytanie, dodała: - Pamię­tam, jak kiedyś kierowałam grupą ochotników ustawiających dekoracje. Byłam niemal pewna, że na premierze kurtyna podniesie się i odsłoni fatalną, nie wykończoną scenografię. Przez miesiąc bolała mnie głowa. - Uśmiechnęła się znowu.

- Myślałem, że będziesz moja - odezwał się szorstko.

- O ile pamiętam - odparła chłodno - twoje zaproszenie dotyczyło tylko weekendu w Big Sur.

- Zapomniałaś o całej reszcie. Sypiasz z nim? Rozszerzyła nozdrza z oburzenia, po części dlatego, że pamiętała, jak niewiele brakowało. Ale ta reakcja trochę uspo­koiła Jamie'ego.

- Fort Wayne to mój dom - powiedział cicho. - Chciał­bym, abyś poznała moją rodzinę.

- Nie będzie na to czasu. Wyjeżdżam jutro rano.

- Odwiozę cię na lotnisko.

- Nie - zabrzmiał głos Trisa. Nie zauważony stanął za plecami Jamie'ego. - Ja ją zabieram. - Nie wyjaśnił, dokąd.

Minął Jamie'ego, stanął obok Mab i władczo chwycił ją za łokieć. W ten delikatny sposób dał znać, że dziewczyna nale­ży do niego, a jednocześnie nie naruszył jej wiary, że wciąż sama sobą dysponuje. To raczej jego spokojny uśmiech był niebezpieczny.

Cała trójka była lekko zirytowana. Mab najbardziej. Dwaj mężczyźni stali naprzeciwko siebie, jak psy nad kością. A do­datkowo była zła, że ucisk palców Trisa wzbudził w niej dziwne, a zarazem znajome uczucie podniecenia.

Dlaczego on? Inni mężczyźni stali blisko niej, dotykali jej ramienia, ale nigdy tak na nich nie reagowała. Czemu akurat Tris budził w niej podniecenie? Jakie to szokujące!

Wszyscy troje uświadomili sobie to napięcie, które nie miało żadnego związku ze zbliżającym się koncertem.

Jamie oddalił się pierwszy. Potem ktoś pytał o coś Trisa, a on odpowiadał cicho i uprzejmie. Jeśli się nie zgadzał, starał się tłumaczyć przyczynę. Potrafił słuchać.

Mab zauważyła, jak ludzie na niego patrzą, jak czują się przy nim swobodnie. Nie był „gwiazdą”, lecz człowiekiem interesu. Mab obserwowała Trisa, ale nie jak reporterka. Oce­niała go jako człowieka.

Potem Tris poszedł, aby udzielić wywiadów, na które umó­wił go Jamie, a Mab mogła wędrować w tym czasie dookoła, robić zdjęcia swym małym aparacikiem, zadawać pytania i obserwować. Z fascynacją oglądała pracę mężczyzn i kobiet przygotowujących występ. Robili to za każdym razem, przed każdym koncertem w tylu już miejscach: rozkładali wszystko, a potem składali.

W ulotkach, które dostała od Jamie'ego, Mab znalazła podziękowania Seana Moranta dla swojej ekipy. Teraz, obser­wując tę ekipę przy pracy, zrozumiała, jak wiele robią ci ludzie dla powodzenia każdego koncertu.

Rozmawiając z kimś z biura prasowego, Mab dowiedziała się, że hala mieści dziesięć tysięcy ludzi.

- A dokładniej - wyjaśnił rozmówca - dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem.

- A dlaczego zabrakło miejsca dla tych dwóch osób? - spytała.

- Takie warunki postawiła straż pożarna.

- W innych miastach zbierają się tłumy. Dziwię się, że słynne grupy przyjeżdżają dla tak stosunkowo nielicznej pub­liczności.

- To doskonałe miejsce. Kontakt z publicznością jest bar­dziej bezpośredni. Znane zespoły lubią tu przyjeżdżać. Przy­jemnie dawać tu koncerty. To pozwala na większe zaangażo­wanie się, a publiczność docenia ten fakt.

- Czy mieliście kiedyś kłopoty? Narkotyki, alkohol?

- Zdecydowana większość publiczności zachowuje się jak trzeba. - Rozłożył ręce. - Uczestniczą w święcie. Oczywiście zawsze znajdzie się kilku takich, którzy testują naszą ochronę. Próbują przemycić alkohol albo trawkę. Ale nie ma ich wielu.

Na płycie lodowiska ułożono drewnianą podłogę i usta­wiono scenę. Ponieważ zespół Trisa wykorzystywał istniejącą już konstrukcję, ekipa techniczna liczyła tylko dwadzieścia siedem osób. Kable elektryczne przypominały rybacką sieć.

Zespół Trisa zjawił się w mieście poprzedniego wieczoru i pracował tu od siódmej rano. Poza zmontowaniem sceny, ekipa techniczna odpowiadała za nastrojenie instrumentów, rozstawienie świateł i sprawdzenie wzmacniaczy.

Podczas koncertu będą obsługiwać reflektory i miksery dźwięku. To skomplikowana sprawa. Muzycy przypominali astronautów, których wspiera armia doświadczonych ludzi, choć oklaski zbierają tylko oni.

Mab przyjechała tu z Trisem Roaldem. Seana Moranta wi­działa jedynie na taśmach wideo. Ale teraz, w miarę upływu czasu, zaczęła dostrzegać, że Tris się zmienia - była to zdu­miewająca metamorfoza.

Po sukcesie pierwszego koncertu „Live Aid” Boba Geldofa dziennikarze wspominali o możliwym dorocznym koncercie rockowym, z którego dochód przeznaczono by dla głodują­cych. Ile korzyści przyniosłoby takie wydarzenie! Pisali o ogromnych kwotach pieniędzy i ich zabezpieczeniu przed malwersantami.

Członkowie grupy Trisa opowiadali natomiast o radości spotkania wielu podobnych sobie. Supergwiazdy okazują się takimi samymi ludźmi, jak reszta. I chętnie spotykają swoich własnych idoli.

Mab przyglądała się Trisowi, którego zaczęła dopiero po­znawać, a który okazał się kimś innym, niż przypuszczała. Kimś, kto - jak powiedział Simon Quint - miał psychikę głębszą i bardziej złożoną, niż sądziła.

Mimo panującego wokół gwaru, Mab wyciągnęła się na czterech stojących rzędem krzesłach. Przykryła się płaszczem.

Spała mocno.

Jamie zatrzymał się przy niej i obserwował ją z uwagą. Nadszedł Tris i demonstracyjnie otulił Amabel płaszczem, a także przykrył ją swoją kurtką. Potem odszedł, jakby nie zauważył rywala. Z pewnym rozbawieniem pomyślał, że nie zdołał się opanować i zaznaczył swoje terytorium, ale być może dzięki temu uniknie nieporozumień.

Mab obudziła się, słysząc hałas. Upadła jakaś deska, ktoś stukał młotkiem. Otworzyła oczy. Tris przykucnął obok niej i uśmiechał się.

Znów był Trisem, którego obecność wywoływała w niej tak niezwykłe reakcje. Spojrzał jej w oczy, a ona poczuła nagły poryw namiętności. Oblizała wargi i ziewnęła, naiwnie wierząc, że to odwróci jakoś jego uwagę. Udało jej się tego dokonać.

Tris zaśmiał się.

- Ależ z ciebie leniuch - skarcił ją, jakby miał do tego prawo. - Leżysz i nic nie robisz, a przecież dziś wieczorem mamy występ.

Poczuła się tak, jakby byli sami w tej wielkiej, pełnej ruchu sali.

- Czy pocałujesz mnie na szczęście? - spytał cicho. Na samą myśl o tym poczuła dreszcze. Zaczęła ją mrowić skóra.

Czy to wszystko tylko dlatego, że Tris był obok i spoglądał na nią? Niewiarygodne. Znów oblizała wargi.

- Zawsze masz pod ręką jakąś kobietę, która spełni taką prośbę? - wykrztusiła.

- Nie. Aż do teraz.

- Banialuki.

- Skąd znasz wyraz... banialuki? - zapytał takim tonem, jakby zachwyciło go to słowo.

- Od mojej babci. Umiała to powiedzieć tak, by wyrażało niesmak lub niedowierzanie.

- Skomponowałem dla ciebie piosenkę - oświadczył na­gle Tris.

- Piosenkę?

- Tylko dla ciebie.

- Akurat... figa z makiem. - Nie zrobiło to na niej wra­żenia. W każdym razie nie mogła tego okazać. - Pewnie jesteś jak George Gershwin. On skomponował taką piosenkę, której nigdy nie opublikował, i w tajemnicy grał ją każdej kobiecie, która mu się spodobała, jako utwór dla niej. Wiem, że to prawda, bo widziałam to na filmie, a scenarzyści nie kłamią.

- Napisałem ją niedawno. - Po czym spytał po chwili zastanowienia. - Figa z makiem?

- Znakomita odpowiedź - zapewniła. - Ludzi, którzy się kłócą, za każdym razem potrafi ostudzić. Jest nie do przebicia. To ulubione powiedzonko mojej babci.

Przymknął powieki.

- Wracając jutro do Indianapolis, odwiedzimy moją ciotkę.

- Po co wracać do Indianapolis? - spytała zdziwiona. - Tutaj jest także lotnisko. Samoloty przylatują i odlatują przez cały dzień i połowę nocy.

- Z Indianapolis mamy bezpośrednie połączenie. A kiedy już tu jestem, nie mogę nie odwiedzić ciotki. Moja rodzina będzie dziś na koncercie. Usiądziesz z nimi, ale i tak musimy ich jutro odwiedzić. Dobrze?

- Nie przejmuj się mną. - Czuła się trochę skrępowana.

- Będą urażeni, jeśli ze mną nie pojedziesz - tłumaczył Tris. - A przecież nie będziesz czekać w samochodzie za domem, gdy ja pójdę w odwiedziny. Pomyślą, że jesteś dzi­waczką. No i straciłabyś niezłą zabawę. - Po czym złośliwie dodał jeszcze jeden argument: - Poznasz kolejną cechę Seana Moranta, przyda ci się do artykułu.

- To fakt.

- Będziesz zachwycona, jakim szacunkiem i podziwem darzą mnie ci zwykli ludzie z prowincji. - Oblizał wargi i od­wrócił głowę, by nie dostrzegła jego rozbawienia. Westchnął teatralnie. - Cieszę się, że nie używasz wulgarnych słów. Mo­ja ciotka nie znosi przekleństw.

- Tak jak mój tata. Dlatego zaczęłam używać babcinych „banialuk” i „figi z makiem”.

- Aha - odparł krótko i kontynuował: - Niełatwo się roz­mawia z moimi krewnymi. Nie będę przy tobie, by pilnować doboru tematów. Co wiesz o maciorach, zbiorach kukurydzy i melioracji?

- Niewiele - przyznała.

- No tak - mruknął z powątpiewaniem. - Myślę, że mo­żesz rozmawiać o mnie. - Spojrzał na nią uwodzicielsko. Przymknęła oczy i nagle uderzyła się dłonią w czoło.

- Znowu chcesz mnie wystawić, tak? - Spojrzała na niego z wyrzutem.

- Nie ośmieliłbym się. - Był oburzony takim pomysłem. - Sama zobaczysz.

Pochylił się szybko i pocałował ją w usta, zanim się zo­rientowała, co zamierza. Poczuła, że ogarnia ją fala podnie­cenia. Klepnął ją w udo, chwycił za rękę, jakby spodziewał się, że wstanie.

- Ogarnij się trochę i umyj ręce. Pójdziemy coś zjeść. Leżała nieruchomo, niepewna, czy zdoła wstać po takim pocałunku.

- Jak możesz tyle jeść i zachować szczupłą sylwetkę - wymamrotała ze zdziwieniem, że w ogóle mówi coś, co ma sens.

- Zrzucamy nadwagę podczas koncertu. Jemy więc obfite posiłki. Kucharz przygotował coś dobrego. Z pewnością bę­dzie ci smakowało. No, wstawaj! Spotkamy się w holu.

Tak jak mówił Tris, kucharz przygotował duży wybór po­traw. Przystawki, zupy, mięsa, jarzyny, owoce i desery. Pró­bowała po trochu z różnych półmisków. Tris wypił czysty bulion i sorbet. Siedząc obok niego z pełnym talerzem, czuła się jak obżartuch.

- Myślałam, że jesteś głodny.

- Jadłem dziś obfity lunch i zjem coś po koncercie. Mam tremę, jak zawsze, stąd tylko bulion i sorbet. Nie mogę uczto­wać przed występem. Doszedłem do tego wniosku metodą prób i bolesnych błędów.

- Ty masz tremę? - Nie mogła w to uwierzyć.

- Napięcie wzrasta. Im bliżej rozpoczęcia występu, tym jest gorzej. To problem większości występujących publicznie wykonawców. - Pokręcił głową. - To śmieszne. Nie uwierzy­łabyś, jak pobudza wejście na scenę. Reakcja publiczności działa jak narkotyk. Słyszałem o kimś, kto nagrywa same oklaski na występach. A kiedy jest w depresji, odtwarza je, by wchłaniać pozytywne emocje. Każdy ich potrzebuje.

- Jeżeli poważnie mówiłeś o tym, że skończysz z wystę­pami, to czy potrafisz z tego zrezygnować?

- Na pewno będzie mi tego brakowało. Ale zacznę nowe życie. Obecne nie może trwać wiecznie. Są inne zajęcia, które dają mi satysfakcję, i zdaję sobie sprawę, jakie to dla mnie szczęście.

Raz jeszcze przypomniała sobie słowa Simona Quinta, że Tris jest bardziej złożonym człowiekiem, niż jej się wydawa­ło. Teraz zaczynała to rozumieć.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W wieku trzydziestu sześciu lat Sean Morant wciąż za­jmował czołową pozycję wśród wykonawców rocka. Byli tacy szacowni muzycy po czterdziestce, którzy stali się legendami. Gdyby Elvis wciąż żył, przekroczyłby sześćdziesiątkę. Czy nadejdzie kiedyś czas, że filary rocka będą miały po osiem­dziesiąt lat, tak jak teraz filary jazzu?

Upływ czasu, opowiadał żartobliwie Tris, został mu nagle uświadomiony, gdy uczennica szkoły średniej błagała, by zgo­dził się mieć z nią dziecko, „zanim będzie za późno”. Znieru­chomiał na moment. Za późno? Ma dopiero trzydzieści sześć lat? Wiek, podobnie jak piękno czy zło, jest sprawą względ­ną...

- W co się dziś ubierzesz? - spytała Mab. Uśmiechnął się lekko.

- Może wybierzesz mi strój? Ekipa przyniosła garderobę. Ubieramy się zwykle w to, na co nam przyjdzie ochota - wy­jaśnił. - Kirk, perkusista, nosi kudłatą perukę, więc przytrzy­muje ją opaską. Strasznie się poci, grając w tej peruce na bębnach. Wszyscy się pocimy, ale on najbardziej. Temple, George i Trip wybierają kostium pod wpływem impulsu. Jako solista, powinienem wydawać się trochę niezwykły. Nie mam dosyć odwagi, by wkładać coś, co wprawi w zdumienie wi­dzów. Ani odwagi, by wyglądać dziwacznie. Chodź, przyda mi się twoja opinia.

Zaprowadził ją do swojej garderoby. Znalazła tam skórza­ny kostium, który od razu odrzucił.

- Będzie mi w nim za gorąco. Włożyłem go raz, zimą, na koncercie w Teksasie. Chłopcy mieli na sobie płaszcze.

Była tam też czerwona, wyszywana cekinami kurtka i takie same spodnie. Tris zaśmiał się.

- Wożę to od czasu pierwszego występu Davida Lee Rotha. Nie mam odwagi, by to choćby przymierzyć. Gdybym coś ta­kiego miał na sobie w czasie koncertu, pewnie zapomniałbym słów piosenki. David to zrobił i wszystkim się podobało.

Jedną z możliwości była czarna koszula i czarne spodnie. Był też kostium brązowy, biały i w więzienne paski.

- Jestem dość konserwatywna - tłumaczyła się Mab. - Nie mam pojęcia, co ci zaproponować.

- Wszyscy w zespole, muzycy i ekipa techniczna mają jakieś pomysły, co powinienem nałożyć... Ciężka sprawa. - Teatralnym gestem przyłożył grzbiet dłoni do czoła.

Ludzie, którzy kręcili się po garderobie, wyszli i po raz pierwszy tego dnia Mab została z nim sama. Tris szybko zamknął drzwi i spojrzał na nią.

- Pora na twój pocałunek na szczęście.

Zastanawiała się, czy powinna go pocałować, a on wziął ją w ramiona i delikatnie przyciągnął do siebie. Spojrzeli so­bie w oczy. Mab spuściła wzrok, a Tris uśmiechnął się lekko, chyba zadowolony, że doprowadził do takiej sytuacji. Ale Mab nie miała zamiaru pozwalać mu na nic, ponieważ...

Tak wspaniale się czuła w jego ramionach. Dobrze było przytulać się do niego i drżeć z rozkoszy w ramionach Trisa. Jego ciało osłaniało ją niczym forteca. Forteca? Cóż za nie­odpowiedni wyraz! Mab była reporterką i słowa miały dla niej ogromną wagę. Będzie musiała się zastanowić nad słowem „forteca” użytym w stosunku do Trisa... może trochę... później.

Miał zamiar pocałować ją tylko raz, szybko, mocno. Nie chciał stawiać ani jej, ani siebie w kłopotliwej sytuacji po­przez nazbyt zuchwałe zachowanie. Ale gdy tylko przytulił Mab, nie mógł się oprzeć pokusie.

Całował ją coraz mocniej i przyciągał do siebie jeszcze bliżej. Poruszyła się lekko, jakby chciała mu pomóc.

Jęknął z pożądania, co wzbudziło w niej takie dreszcze, że wstrzymała oddech. Wiedziała, że musi go odepchnąć. Miała świadomość, że Tris nie wypuści jej z objęć, dopóki nie da mu wyraźnie do zrozumienia, że nie powinni się tak zachowywać. Za chwilę. Na razie nie mogła się zmusić, by to przerwać.

Nigdy jeszcze nie reagowała tak gwałtownie na żadnego mężczyznę. Dlaczego właśnie na Trisa? Zastanowi się później. Wplotła palce w jego włosy i rozchyliła wargi.

Stuknęły drzwi, gdy ktoś próbował wejść do garderoby;

Ktokolwiek to był, zatrzymał się wyraźnie zaskoczony. Potem rozległo się głośne pukanie i męski głos oznajmił:

- Charakteryzacja za pięć minut.

Przestali się całować. Patrzyli na siebie. Ten pocałunek w hotelu nie był przypadkowy. Amabel była przestraszona...

Tris sprawiał wrażenie, jakby miał zamiar znów ją poca­łować. Wyraźnie był zirytowany tym, że ktoś im przeszkadza.

- Odwołajmy koncert. - Naprawdę poważnie się nad tym zastanawiał.

Amabel też o tym pomyślała! Cicho jęknęła i natychmiast przyszło jej do głowy, że ten jęk mógł być reakcją nie na jego słowa, a raczej na myśl, by uciec z nim już teraz.

Cóż za szaleństwo! Tris wciąż ją obejmował. Czuła dotyk jego dłoni... uścisk ramion.... Palił ją żar jego ciała.

Ale skromność, zakłopotanie i lęk okazywany przez Mab wzmocniły ich szacunek dla pozorów. Cofnęła się i oparła ręce o pierś Trisa. Odstąpiła wolno, choć wciąż patrzyli sobie w oczy.

Tris stał bez ruchu i oddychał szybko. Twarz miał zmie­nioną. Opuścił ramiona. Oderwał od Mab spojrzenie i popa­trzył w sufit. Potrząsnął głową i wbił ręce w kieszenie spodni.

Uśmiechnął się, po czym znów spojrzał na Mab, a w jego oczach błysnęły iskierki rozbawienia.

- Musisz być czarownicą - powiedział cicho i niewyraź­nie. - Rzuciłaś na mnie urok. Nie mam o to pretensji. - Za­śmiał się i znów potrząsnął głową.

Mab wciąż nie mogła ochłonąć. Jeszcze żaden mężczyzna nie wzbudził w niej takiego pożądania. Nie przypuszczała, że ktoś może tak gwałtownie odebrać jej panowanie nad włas­nym ciałem.

Nie igraj z ogniem, przyszło jej na myśl ostrzeżenie zapa­miętane w dzieciństwie. Teraz to ostrzeżenie nabrało zupełnie innego znaczenia. Jej fizyczna reakcja na bliskość Trisa roz­wiała wiarę w samokontrolę. A pierwsze pytanie rozwiewają­ce dumę z siebie, brzmiało: „czy naprawdę byłam tak nie­złomna, czy tylko dotąd nie zaznałam pokusy”?

Mab potrafiła jednak powstrzymać się i nie rzucić z po­wrotem w jego ramiona. Był to tryumf ducha nad materią. Nadal chciała się przytulić do niego. Szukała tylko okazji. To stwierdzenie otrzeźwiło jej umysł.

Przy kolejnym stukaniu do drzwi oboje poczuli wdzięcz­ność dla następnego intruza. Tym razem była nim ciotka Trisa, a także wuj i grupka hałaśliwych, roześmianych kuzynów. Wszyscy byli wysocy, szczupli i mieli poczciwy wygląd. Pa­sowaliby doskonale do reklamy płatków owsianych.

- To Amabel Clayton. - Tris objął Mab ramieniem. - My­ślę, że to nazwisko nie jest wam obce. - Rozległy się okrzyki i Amabel stwierdziła z ulgą, że ciotka Trisa, Trudy, wcale nie ma wobec niej złych zamiarów.

Tris przedstawiał szybko członków swojej rodziny:

- Moja ciotka Trudy i wujek Finnegan; jest Włochem, co zresztą widać. A to Michael, jego żona Sue, Joe z żoną Fran oraz David i Chuck. To banda darmozjadów, która namawia mnie, żebym wciąż występował, bo chcą dostać darmowe bilety. Że­rują na mnie. Zobaczysz, po koncercie przyjdą na kolację.

Takie żarty okazały się typowe dla ich wzajemnych stosun­ków. Rodzina Trisa była niezwykle sympatyczna. Zdziwili się trochę obecnością Mab, ale potem natychmiast ją zaakceptowali.

Zrobiła kilka zdjęć i śmiała się do łez z rzucanych uwag. Charakteryzator zachował cierpliwość wobec ogólnych za­pewnień, że pomimo jego wysiłków Sean i tak nie będzie wyglądał jak człowiek. Potem wszyscy kłócili się głośno o to, co powinien włożyć.

W końcu zjawił się Jamie i on zdecydował. Wybrał czarne spodnie i piracką białą koszulę z szerokimi rękawami. Mab była zaskoczona: Jamie miał doskonały gust.

Tris nie protestował, gdy wszyscy dyktowali mu, co powi­nien włożyć. Przez większość czasu wodził wzrokiem za Amabel. Gapienie się na nią sprawiało mu przyjemność. Uśmiechała się do niego ironicznie i dyskretnie kręciła głową. Uprzedził ją, że jego ciotka i cała rodzina nie będą mieli o czym z nią rozmawiać. Pewnie. Oczywiście. Kiedy nad­szedł czas, by zająć miejsca, ucałowali Seana w oba policzki, a on pocałował Mab w usta. Zdawała sobie sprawę, że pozo­stali patrzą na siebie, znacząco unosząc brwi. A Jamie spoglą­da na nią ze zmarszczonym czołem. Mab zarumieniła się.

Siedzieli tuż obok sceny, w pierwszym rzędzie. Mab usadzili pośrodku, by mogła uczestniczyć w rozmo­wach i nie czuła się odsunięta.

Przed wejściem czekali na publiczność sprzedawcy z opa­skami, koszulkami, znaczkami i książkami. Na wszystkich tych rzeczach widniała nazwa zespołu, a na niektórych zdję­cia solisty. Sprzedawcy mieli coś odpowiedniego na każdą kieszeń.

Całą płytę zajęła młodzież - fani, którzy będą stali przez całe trzy godziny. Na miejscach usiedli ci, którzy także wsta­ną, by razem z pozostałymi oklaskiwać. Siedzenia właściwie były zbędne.

Grupa towarzysząca Seanowi była mało znana. Grali do­brze, więc publiczność przyjęła ich ciepło, ale wszyscy cze­kali na występ Moranta.

Amabel oglądała taśmy, w tym i nagrania z koncertów, wie­działa zatem, jak reagują na niego tłumy. Ale to było nic w po­równaniu z tym, co usłyszała i zobaczyła teraz na własne oczy.

Wyszedł na scenę jak wspaniały bóg. Stał, a widownia wrzeszczała, gwizdała i klaskała. Koncert był zorganizowany profesjonalnie. Zanim wezbrały emocje, zaczynał się komen­tarz lub muzyka.

Była znakomita, a Sean Morant doskonale ją prezentował. Publiczność rozumiała teksty utworów i śpiewała razem z ze­społem. Pełna współczucia i nadziei piosenka poświęcona głodującym i strudzonym powstała po koncercie „Live Aid”.

Była też piosenka Seana, której głośno domagała się pub­liczność, o tym, jak trzeba traktować kobiety. Żeńska część widowni śmiała się i była zachwycona. Mab, choć trochę na­jeżona, także się uśmiechnęła. Musi porozmawiać z Trisem o kobietach. Wyraźnie był nie doinformowany.

Zaśpiewał piosenkę o samotności, która poruszyła każde serce. O tym, że należy pozbyć się skorupy egoizmu i pomóc sobie, pomagając innym. Piosenka, która dodawała sił samo­tnym.

A potem Sean powiedział:

- Teraz zaprezentuję coś nowego. Napisałem ten tekst nie­dawno i ma dla mnie szczególne znaczenie. Postanowiłem wykonać tę piosenkę po raz pierwszy w Fort Wayne. Ciekawe, czy wam się spodoba. - I zaśpiewał „Chińską dziewczynę”.

Dopóki Tris nie obejrzał się i nie popatrzył wprost na nią, Mab zapomniała, że wie, jak powstał ten utwór. Piosenka była piękna, a Tris śpiewał ją dla niej swoim chrapliwym głosem. Statek kołyszący się na morzu i brodaty Jankes, który wykradł dziewczynę i pokochał ją. Wspaniale skomponowana!

Sean stał przodem do widowni, ale znów spojrzał na Ama­bel, kiedy śpiewał: „...i ze wszystkich kobiet świata wybrał chińską dziewczynę”.

Publiczność krzykiem wyrażała swój zachwyt, a Tris przez dłuższą chwilę wpatrywał się w Amabel: w jej lśniące oczy i miękkie, rozchylone wargi. A potem niechętnie odwró­cił się do widowni, uśmiechnął się i znów był Seanem Morantem.

Kiedy koncert dobiegł końca, wszyscy widzowie byli zmę­czeni i zadowoleni. Wyszli z hali, zostawiając po sobie mnó­stwo porzuconych papierów.

Mab i rodzina Seana wrócili do garderoby, gdzie zastali solistę już bez kostiumu. Ciotka, wuj i kuzyni pokpiwali z je­go występu, a on tylko się uśmiechał.

- Stali i wrzeszczeli tak jak cała reszta - wtrąciła Mab. Spojrzała na nich chłodno. Jeśli miała nadzieję, że rodzina Magee'ów opamięta się i powie Trisowi, że był świetny, to się myliła.

- We Włoszech - powiedział wuj - traktują operę równie poważnie jak my rocka. Włosi nawet nędznego tenora wywo­ływaliby raz za razem na scenę, nie dla pochwały, tylko po to, aby go zmusić do zaśpiewania porządnie.

Wszyscy się roześmiali, nawet Tris, ale Mab była oburzo­na. Tris nie spuszczał z niej wzroku. Nie mógł się doczekać, aż krewni wyjdą, by móc zabrać Amabel do motelu i tam kochać się z nią do rana.

Ale co może zrobić mężczyzna, gdy jego wuj i ciotka ustawiają sprawy tak, jak sobie zaplanowali?

- Mieszkamy w dużym domu - powiedział wuj. - Znaj­dzie się miejsce dla was obojga. Obrazimy się, jeśli wybierze­cie hotel. - Uśmiechnął się jak człowiek pewny siebie, który spodziewa się, iż nie tylko postawi na swoim, ale że ofiary będą tym zachwycone.

Ciotka również nie przyjmowała do wiadomości, że ktoś miałby coś przeciwko temu pomysłowi.

- Mamy dość jedzenia, by nakarmić całą armię. Za często jadasz na mieście. Potrzebujesz porządnej, domowej kolacji.

- Ugotowanej w mikrofalówce - wtrącił Michael.

- Wyjeżdżamy jutro... - zaczął Tris.

- Nie chcę o tym słyszeć. - Ciotka Trudy uniosła ręce i potrząsnęła głową, jakby chciała odpędzić pszczołę. - Spo­tkamy się w domu. Sue? Fran? W porządku?

Śmiali się. Byli przyzwyczajeni do sposobu zachowania się Trudy.

- Wygodniej będzie, jeśli zabierzemy Mab ze sobą. Nie będzie musiała na ciebie czekać - oznajmiła.

Zdarzają się chwile, kiedy nawet pokorny człowiek musi okazać stanowczość.

- Mab pojedzie ze mną - oświadczył Tris.

- Aha - mruknęła niepewnie ciotka. - W takim razie ru­szamy. Szybciutko. Wiesz, jak do nas trafić?

- Pamiętam.

- Tak się cieszę, że zamieszkasz u nas. Będzie bardzo wesoło.

Kuzyni roześmiali się i ze współczuciem poklepali Trisa po ramieniu. Nikt jednak nie zapytał Mab, co o tym sądzi. A kiedy usiłowała coś powiedzieć, nie pozwolono jej dojść do słowa.

Gdy rodzina wyszła, a Tris zmywał z siebie makijaż, Mab oświadczyła:

- Powinnam wracać...

Ale wobec niej Tris nie był tak ustępliwy.

- Nie.

- Nikt nie pytał, czego ja chcę.

- Oczywiście, że nie. - Ton odpowiedzi był niemal wład­czy. - Wiedzieli, że chcę cię mieć przy sobie. - Tak jakby to był wystarczający powód.

- Musimy porozmawiać o prawach kobiet.

Spojrzał na nią z uwagą.

- Chcesz powiedzieć, iż to już koniec? Że zwyciężyło opanowanie? Świetnie! Byłaś bardzo cierpliwa.

- Powstrzymaj swój język!

- Ja mam powstrzymać język? - Zdziwił się, a potem uśmiechnął złośliwie. - Są inne rzeczy, które chciałbym nim zrobić.

- Wezmę taksówkę.

Udając, że nie rozumie, co Mab ma na myśli, zaprotestował:

- Dojazd do ciotki taksówką za dużo by cię kosztował. Zaraz będę gotowy.

- Nie chcę tam jechać.

- Ja też - odrzekł. - Wiesz, że ułożą nas w osobnych po­kojach?

- Nie będę z tobą spała. - Z trudem zdołała to wymówić.

- Wiem, wiem. Ale przyjdzie na to czas - rzucił pociesza­jąco.

Jego słowa poruszyły Mab. Zadrżała z pożądania. Tris znowu wyglądał całkiem zwyczajnie. Niezwykła me­tamorfoza. Zadziwiające. Kameleon.

Jak ogłupiała pozwoliła podać sobie płaszcz, wziąć się pod rękę i wyprowadzić z hali. Tris pożegnał się i podziękował członkom ekipy, których spotkał po drodze. Dzięki zdolności Seana Moranta, by wyglądać całkiem zwyczajnie, nie zauwa­żyli go ci, którzy czekali na wyjście gwiazdy rocka.

Tris wrzucił swoją torbę do bagażnika i pomógł Mab wsiąść do samochodu. Obszedł wóz, a jego towarzyszka sie­działa nieruchoma i milcząca.

Wsiadł, uruchomił silnik i pochylił się, by pocałować Mab. Potem ruszył, wyjechał z parkingu i skręcił na obwodnicę wiodącą do zachodniej części miasta. Mab nadal milczała.

Dumała nad tym, co się dzieje z jej uporządkowanym życiem. Ta zaduma szybko zmieniła się w polemikę, któ­rą Mab toczyła sama z sobą. Jak w każdej dyskusji, padały argumenty za i przeciw. Na przykład, że Tris to najcudow­niejszy mężczyzna, jaki może się trafić kobiecie. A prze­ciwko ironiczna uwaga, że skoro potrafi ocenić go po tak krótkiej znajomości, musi doskonale znać się na męż­czyznach.

Argumentem za było to, że Tris w tak szczególny sposób ją traktuje. Przeciw - ta sztuczka z fotografem przed hotelem w Los Angeles.

Nic dziwnego, że była trochę rozkojarzona, ale zdołała obejrzeć miejsce, w którym się znaleźli. Jej uwagę zwrócił fakt, że Tris zjechał z autostrady i zaparkował. Znajdowali się w bocznej alejce, wyglądającej jak polna droga, którą farme­rzy dojeżdżają do swoich pól. Zanim zgasił silnik, zawrócił wóz i stanął przodem do autostrady. Było już po północy i wokół panowała cisza. Mab nie zauważyła w pobliżu żad­nego budynku.

- Co się stało? - zapytała.

- Muszę cię pocałować.

Wyciągnęła ręce, by go objąć. Ich usta się spotkały. Odsu­nął się lekko, by rozpiąć jej płaszcz i objąć ją mocno.

Była bezradna. Drżącymi dłońmi pieściła jego włosy, czubkami palców dotykała twarzy.

Tris pocałował ją znowu i Mab słyszała tylko jego chrapli­wy oddech. Jej ciało rozkoszowało się natłokiem wrażeń. Westchnęła i cichy jęk wyrwał się jej z krtani.

Tris przytulił ją jeszcze mocniej, tak silnie, że pewnie za dzień lub dwa będzie miała sińce. Wreszcie odsunął się od niej i zapytał:

- Podobała ci się moja piosenka skomponowana dla ciebie?

- O, tak...

Wywołała tym kolejny uścisk.

- Musimy jechać - powiedział Tris po chwili. - Czekają na nas.

Na wpół leżąc w jego ramionach, wolno i dość głośno przełykała ślinę. Co się z nią dzieje? A może nie potrafiła się skupić. Ciało było leniwe i bezwładne, a skórę pokryła war­stewka potu.

Tris drżącą dłonią dotknął jej brzucha. Poruszyła się. Prze­sunął rękę ku górze i rozsunął palce tuż pod jej piersią. Poca­łował ją przy tym, jak zwykle namiętnie.

Gdzie on się nauczył tak całować? Od kogo? No cóż... miał trzydzieści sześć lat.

Tris zmienił rodzaj pocałunku. Pieścił ją delikatnie języ­kiem, a potem odsunął się lekko, tak, że wargami dotykał wciąż jej ust i wyszeptał:

- Musimy jechać.

Mab nie odezwała się.

Uniósł głowę, by spojrzeć w jej oczy w tym dziwnym, nocnym świetle i ujął dłonią sprężystą pierś. Mab rozchyliła wargi i przysunęła się tak, że znów musiał ją pocałować.

- Od lat nie byłem w takim stanie! Co ty ze mną robisz? - szeptał, pieszcząc ją gorączkowo.

Pocałunek stał się tak intensywny, że Mab straciła resztki samokontroli. Poczuła łzy pod powiekami. Zapłakała.

Tris trzymał ją wciąż w ramionach.

- Nie płacz - szepnął drżącym głosem. - Wszystko będzie dobrze. Nic nie poradzisz, że jesteś najszczęśliwszą kobietą, jaką Bóg zdołał stworzyć. Wybaczam ci, że doprowadzasz mnie do szaleństwa. Och, Amabel, moja Mab.

Potem lekko ucałował jej wilgotny policzek i zmierzwił włosy, mszcząc przy tym fryzurę.

- Chciałbym, byśmy spędzili ze sobą tę noc - oświadczył z żalem. - Ale musimy dotrzeć do mojej ciotki. Mab, musimy jechać.

Czyżby sądził, że koniecznie chce tu zostać?

Westchnął.

- Dobrze się już czujesz?

Kiwnęła głową.

Pocałował ją lekko i odsunął się. Uruchomił silnik, ruszył i zerknął na nią.

- Masz grzebień?

Sięgnęła po torebkę i zaczęła naprawiać zniszczenia. Prowadził sprawnie i szybko, by nadrobić stracony czas. Kiedy wreszcie dotarli na miejsce, wszyscy byli już zmęczeni długim oczekiwaniem. Ciotka mimowolnie dostarczyła Trisowi usprawiedliwienia:

- Pewnie przegapiłeś ten rozjazd koło posiadłości Johnsonów, tak?

- Zgadza się. - Tris uśmiechnął się lekko. Był trochę blady i jadł niewiele. Mab przesuwała jedzenie po talerzu. Wokół niej trwała rozmowa. To byli mili ludzie i wyraźnie cieszyli się, że widzą Trisa.

Dopiero kiedy skończyli tę późną kolację, ciotka Trudy przyjrzała się Amabel.

- Wyglądasz na wykończoną! - Wstała i wzięła Mab pod ramię. - Biedne dziecko! Zaraz położę cię do łóżka. Idź na górę. Chuck! Przynieś jej rzeczy i wnieś do środkowego po­koju przy schodach.

Tris uniósł się z miejsca.

- Ja...

- Siedź - rozkazała ciotka. - Wiemy, że musisz odprężyć się po koncercie. Wszyscy zdrzemnęliśmy się dzisiaj, więc dotrzymamy ci towarzystwa.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Trudy zaprowadziła Mab do łazienki, odkręciła kurki i wy­jęła czyste ręczniki.

Kiedy Mab zakręciła już kran i rozsunęła zasłony, do­strzegła wiszący na klamce szlafrok. Łatwiej było go po pro­stu włożyć, niż tłumaczyć, że w walizce ma własny. Wolała pójść po linii najmniejszego oporu.

Wyszła z łazienki w momencie, gdy ciotka Trudy otwiera­ła okna i, co dziwne, mówiła coś o wichurze, choć nocne powietrze było wilgotne i nieruchome.

- Jeżeli będzie naprawdę niebezpiecznie; zejdziemy na dół, do piwnicy - oznajmiła. - To pod schodami, na lewo. Nie musisz pamiętać. My będziemy pamiętali, że tu jesteś. A teraz wskakuj do łóżka i śpij. Zabezpieczę drzwi, żeby się nie za­trzasnęły, kiedy rozpęta się wichura. Jeżeli znasz się na hura­ganach, wiesz, że problemem jest ciśnienie powietrza. A jeśli zacznie padać, to nic strasznego, trochę deszczu nikomu nie zaszkodzi. Śpij i nie martw się o nic.

Ciotka Trudy pochyliła się i pocałowała Amabel w czoło, pospiesznie, odruchowo. A potem wybiegła, zostawiając ją samą w sypialni. Mab nie wiedziała, o co powinna się mar­twić. Zresztą nie miała takiego zamiaru. Ciotka Trudy z pew­nością ze wszystkim sobie poradzi. Mab miała dość własnych kłopotów.

Zdrzemnęła się na krzesłach w sali koncertowej, nie była więc fizycznie zmęczona, tylko znużona powstrzymywaną namiętnością i natrętnymi myślami. Najwyraźniej Tris uznał, że jej łzy wynikały jedynie z rozczarowania. Czy to zna­czy, że powstrzymuje go tylko brak okazji? Jest pozbawiony jakichkolwiek zahamowań?

Czyżby tylko ona zastanawiała się nad ich wzajemnym pożądaniem po tak krótkiej znajomości? A może Tris, zamiast tracić czas na zaloty i dać jej szansę wyboru, po prostu posta­nowił przespać się z nią przy pierwszej nadarzającej się oka­zji?

Jeśli tak, to faktycznie tylko Mab miała zahamowania. Tylko ją dręczył problem, czy ich namiętność powinna być zaspokojona. Czy nic nie czuła do Trisa? Albo czy on tylko tego chciał od niej? Nie była wrogiem mężczyzn, po prostu nie lubiła być traktowana jak przedmiot.

Ale pragnęła Trisa.

Ze wszystkich mężczyzn - właśnie jego. Dlaczego? Teoria o połówkach jednego jabłka nie miała sensu. Pewnie jest co najmniej tysiąc mężczyzn na świecie równie rozsądnych, atra­kcyjnych, godnych pożądania i pięknie zbudowanych. Mogą mieć nawet takie same oszałamiające oczy ze złocistymi iskierkami. I usta równie pożądliwe i czułe. I dłonie...

Tak... z pewnością byli inni mężczyźni tak atrakcyjni jak Tristan Roald, równie utalentowani... Nie, nie było takiego mężczyzny! Nikogo takiego nie znała. I przez całe życie może nikogo takiego nie spotkać. Ta noc to pewnie jej ostatnia szansa, by być razem z nim. Jutro się rozstaną i ona odleci do Los Angeles. Sama.

Leżała i próbowała znaleźć sposób, by go zwabić do swo­jej sypialni. Mogłaby zejść na dół i powiedzieć: „Czy mogę prosić na chwilę Trisa? Muszę z nim zamienić kilka słów”.

A co potem powiedziałaby jemu? „Sądzę, że nie jestem ci obojętna. Czy nie zechciałbyś iść ze mną do łóżka?”

Zdumiałby się. Chociaż... pewnie nie.

Z pewnością by odpowiedział: „Bardzo bym chciał, ale czekają na mnie. Muszę z nimi porozmawiać. Przepraszam, przepraszam”. I byłby bardzo uprzejmy.

Tak z pewnością postąpiłyby inne kobiety, te z którymi go sfotografowano. Mogłaby też zaczekać, aż cała rodzina pó­jdzie spać, a potem go poszukać. Jak? Pukać do drzwi, pytać, kto jest w środku, aż wreszcie znajdzie jego pokój?

Niespokojnie przewracała siew łóżku. Nie była do tego stwo­rzona. Nikt jej nie powiedział, jak zachować siew takiej sytuacji. To idiotyczne. Nigdy nie przyszło jej do głowy, by uwodzić mężczyznę, dopóki nie poznała Trisa. mnę kobiety to robiły. Jakie dawały znaki? Miały romanse. Jak je rozpoczynały?

Usłyszała dobiegający z dołu śmiech. Potem rozległy się ciche kroki i szepty, gdy ktoś inny kładł się do łóżka. Usły­szała, jak otwierają się drzwi na tyłach domu; rozległy się męskie głosy. Słyszała cichy śmiech, a potem stukot piłki do koszykówki, obijającej się o tablicę i o ubitą ziemię.

Tris wraz z kuzynami grał o tej porze w koszykówkę. Było ich pięciu, wszyscy mniej więcej w tym samym wieku. Pewnie chcieli zmęczyć Trisa, by mógł zasnąć i pozbył się napięcia związanego z koncertem. Mogłaby zejść na dół. Byłaby szóstą zawodniczką i mogliby zagrać jako dwie drużyny. Jedna w ko­szulkach, druga bez. Ona byłaby w tej w koszulkach. To pewne.

Wiedzieliby, o co jej chodzi. Zrozumieliby natychmiast, dlaczego zeszła na dół i gra w piłkę tak późno w nocy. Drwi­liby z niej. Na pewno.

Ułożyła się wygodniej i cicho westchnęła.

Obudziła się jakiś czas później. Ocknęła się pojmując, że nadeszła zapowiadana przez ciotkę Trudy wichura. Zaczął padać deszcz i zrobiło się chłodniej. Mab otuliła się kołdrą i ponownie zasnęła.

Nieco później usiadła na łóżku przestraszona, z szeroko otwartymi oczami. Wiatr wył, deszcz lał się z nieba, błyska­wice rozświetlały ciemne niebo, ściany domu drżały od roz­legających się grzmotów.

Rozległy się krzyki, a potem do pokoju wbiegł ubrany Tris.

- Pospiesz się! Weź tylko ubranie. Idziemy. Chwycił koc z jej łóżka, zanim zdążyła sięgnąć po kami­zelkę i spodnie. Wziął jej buty. Cała rodzina zbiegała hałaśli­wie po schodach.

- Wszyscy są? Chuck?

- Tak.

- Dziewczęta? - zapytał wuj Finnegan. - Daj mi rękę, Trudy.

- Wszystkie są.

- Amabel? - spytała ciotka.

- Jest ze mną - odparł Tris.

Kiedy dotarli na parter, wiatr giął drzewa. Dom trząsł się i dygotał. To budziło lęk. Ludziom wydaje się, że panują nad swoim losem, a wtedy natura płata im figla, aby udowodnić, kto tu rządzi i jak niewiele naprawdę mogą zrobić.

- Co się dzieje? - Głos Mab ginął niemal wśród wycia wichury.

Zeszli do piwnicy. Rozmawiali, pokrzykiwali, żartowali. To właśnie zaskoczyło Amabel. Byli bardzo podekscytowani, ale nie okazywali żadnego lęku.

Piwnica na przetwory była wykopana w ziemi. Prowadziły do niej dwa wejścia: jedno z zewnątrz i jedno z piwnicy. To uświadomiło Amabel, jak może być niebezpiecznie. Jeśli ta lubiąca przygody rodzina podejmuje takie środki ostrożności, to dzieje się coś poważnego.

Ktoś poświecił latarką, inni rozłożyli ławy.

- To nie potrwa długo - pocieszył wszystkich wuj. - Włą­czcie radio.

Raport o stanie pogody nie napawał optymizmem. Ostrze­gano mieszkańców okręgu Whitney: „Kryjcie się”.

Ukryli się. Tutaj byli bezpieczni. Z zewnątrz dochodziły dźwięki świadczące o tym, że wokół nich szalał huragan. Coś trzasnęło. Mężczyźni wymienili spojrzenia.

Finnegan jęknął.

- Bydło.

- Pies - zmartwił się David. - Gwizdałem na niego, ale chyba nawet on ma tyle rozumu, żeby się schować.

Meteorolog kontynuował swój raport. Ostrzegał przed tor­nadem. Uprzedzał, żeby nie wychodzić za wcześnie ze schro­nów.

- Tornado? - szepnęła zdumiona Mab.

Tris otulił ją kocem i objął.

- Niestety. Tutaj jesteś bezpieczna.

Patrzyła na zgromadzonych w piwnicy ludzi i podziwiała ich, że tak reagują na niezwykłe okoliczności. W ciągu tych kilku chwil Mab nabrała przekonania, że gdyby kiedyś doszło do jakiejś masakry, chce być z nimi, a zwłaszcza z Trisem. Z nim czuje się bezpieczna. Pozostali uśmiechali się do siebie porozumiewawczo, ale Tris nie rozluźnił uścisku.

To ona go odsunęła. Nie chciała tego, ale nie miała zamiaru przy obcych ludziach zachowywać się jak tchórz. Jest równie odważna jak oni.

W pewnym momencie zdała sobie sprawę, że przeszkadza jej ich obecność. Gdyby była tu z Trisem sama, pozwoliłaby się pocieszać... przy wyciu wichury. Bezpieczni i dobrze ukryci kochaliby się. Dziko, Jak szaleni.

Spojrzała na zebranych w piwnicy, zastanawiając się, co mogą myśleć. Zauważyła, że Sue dotyka swego męża, Michaela, i uśmiecha się do niego. A więc Sue także ma­rzy o samotności we dwoje. I pewnie Fran, siedząca obok Joe'ego. Joe położył rękę na jej szyi i lekko pogładził żonę.

- U nas nie ma huraganów - odezwała się Mab. - Miesz­kam w spokojnym i uroczym stanie.

- Ależ miałaś szczęście, że przyjechałaś do Indiany akurat teraz, by przeżyć takie tornado! - wykrzyknął wuj Finnegan. Mab uśmiechnęła się. Odezwał w niej duch przekory.

- Mamy wprawdzie Pacyfik, który może robić wrażenie podczas sztormu, ale na ogół się nie przemieszcza... Wuj kiwnął głową.

- Pacyfik oznacza: spokojny - stwierdził, kwalifikując ocean jako niewielkie zagrożenie. Amabel musiała więc kontynuować.

- Mamy za to pożary, które są dość irytujące, zwłaszcza gdy dom stoi na linii rozprzestrzeniania się ognia. Zdarzają się też ulewy, a w ich wyniku błotne lawiny. Ale nie ma żądnych trąb powietrznych.

Tris zmarszczył czoło i przypomniał jej:

- Są jeszcze trzęsienia ziemi.

- Rzeczywiście, potrafią być niebezpieczne - musiała przyznać.

Wszyscy się roześmiali, a Mab dodała lekceważąco:

- Podobno Kalifornia może oderwać się od kontynentu i runąć do Pacyfiku.

Pokiwali głowami, ale Tris się z tym nie zgodził:

- Nie. Kiedy nadejdzie wielkie trzęsienie ziemi, wyrośnie tam nowy łańcuch górski. Los Angeles stanie się wewnętrzną wyspą, zagubioną na nowej pustyni, otoczoną pasmami gór.

- Oderwie się od kontynentu i zatonie w morzu - upierała się Mab.

- Pozwolisz sobie przypomnieć - powiedział uprzejmie - że zdarzały się już takie gigantyczne trzęsienia ziemi. Całe serie. Od Gór Skalistych na zachód do Sierra Nevada, aż do Sierra Madre i do San Gabriel, na wschód od Los Angeles.

- Eksperci twierdzą, że moje miasto zatonie. - Mab miała w sobie upór potomków Ezekiela.

- Co oni wiedzą - zlekceważył ekspertów Tris.

W końcu poparła go cała rodzina. Finnegan próbował ją przekonywać:

- Czy to nie lepiej, jeśli miasto ocaleje, niż gdyby miało zatonąć?

- Zawsze myślałam, że nasze miasto stanie się nową At­lantydą. A Jacques Cousteau będzie z nami, by udoskonalić swoje wszczepiane skrzela, które pozwolą oddychać nam po­wietrzem albo wodą, według życzenia.

- Cousteau? - zdziwił się ktoś.

- Obchodził właśnie swoje siedemdziesiąte piąte urodzi­ny. Był w dobrej formie. Przeżyje jeszcze dwa razy tyle lat, ile ich ma. Żyć będzie do dwustu dwudziestu pięciu lat i to powinno mu wystarczyć.

- To genialny wynalazca - stwierdziła Trudy. - Z pewno­ścią wymyśli urządzenie pozwalające na oddychanie powie­trzem albo przebywanie pod wodą. Przecież to on wynalazł akwalungi.

Rozmawiali o łowieniu ryb, pływaniu, jeziorach, rzekach. Wszyscy włączyli się do dyskusji, aż stacja meteorologiczna poinformowała, że alarm huraganowy został zmieniony na stan zagrożenia. To oznaczało, że chociaż pogoda była nie­pewna, nie zauważono nowych trąb powietrznych.

Radio informowało o istniejącej sytuacji. Składano raporty o dużych stratach, a komentator prosił słuchaczy, by spraw­dzili, co się dzieje u sąsiadów. Wichura zerwała przewody elektryczne i utrudniła komunikację. Podali numer kanału CB zarezerwowanego dla wzywających pomocy. Słuchacze do­wiedzieli się, które kanały są zarezerwowane na komunika­ty z posterunków alarmowych wyznaczonych w każdym okręgu.

Kiedy powtórzono raport o pogodzie, Amabel stwierdziła:

- To robi duże wrażenie.

- Jesteśmy dobrze przygotowani - powiedział wuj Finne­gan z uśmiechem. - Mamy znakomity schron. Zbudowaliśmy go jeszcze za życia mojego ojca, podczas drugiej wojny świa­towej. Przetrwał przez całą zimną wojnę, a teraz przydaje się w czasie huraganów.

Trudno było wydostać się z piwnicy. Drzewo runęło na dom i nagie, połamane konary zablokowały wyjście na ze­wnątrz, a w budynku coś zaklinowało drzwi wewnętrzne. Przygotowani jednak na wszystko, mieli też siekierę. Parę razy uderzyli w drzwi i wydostali się na dwór. Gdyby dom znalazł się na szlaku trąby powietrznej, z pewnością by został zburzony. Stał jednak na swoim miejscu. Wiatr dokonał spo­rych zniszczeń, ale wszystko było do naprawienia.

Wyszli na zewnątrz w ponury przedświt. Porywisty wiatr pędził chmury po niebie. Mab ściskała dużą, ciepłą dłoń Trisa.

Podbiegł do nich kosmaty, mokry kundel. Mab przyglądała się, jak, stanąwszy na tylnych łapach, liże dłoń Trisa. Tris pogładził psa.

Oparła się o Trisa i położyła głowę na jego piersi. Objął ją mocniej, spojrzał w oczy i uśmiechnął się.

Bydło było podenerwowane, ale obora przetrwała. Kury biegały w popłochu, a konie podeszły do płotu i rżały. Wszy­stkie zwierzęta patrzyły na południowy zachód, skąd nadcią­gały trąby powietrzne. Czyżby o tym wiedziały?

Mówiło się „głupie zwierzaki”, lecz Amabel wiedziała, że są zdolne do niezwykłych rzeczy. Wystarczyło popatrzeć, jak ten kundel zmusił Trisa, by go pogłaskał.

Znów byli wszyscy razem. Pies opierał się o nogę Trisa i był spokojny. Mab pochwaliła kundla za jego spryt.

Chuck zaśmiał się.

- Ten pies? Jest tak głupi, że chyba nawet nie zauważył burzy! On przez cały czas szuka kogoś, kto nic nie robi i zmusza, by go pieścił.

Tak jak ona. Też chciała, by Tris ją pieścił.

Mężczyźni wyszli, zabierając kanapki z lodówki i termosy z kawą. Zameldowali się na wyznaczonym kanale CB i za­proponowali swoją pomoc. Poproszono ich, by sprawdzili, co się dzieje u sąsiadów, a potem pojechali do Columbia City.

Jeśli nie będą tam potrzebni, mogą wracać do domu. Ale lepiej, by pojechali i pomogli ocenić zniszczenia.

Wieści nadchodziły powoli. Prawie wszystkie linie telefo­niczne i elektryczne wokół Fort Wayne były zerwane. Poza kilkoma miejscowościami cała północno-wschodnia Indiana nie miała prądu.

Biuro prognoz opracowało dane i zweryfikowało trąby po­wietrzne, które przeszły tej nocy. Było ich prawie dziesięć. Według wstępnych szacunków.

Nie wystarczyło samochodów, by wszyscy mogli wziąć udział w akcji ratowniczej. Dlatego Tris i Chuck zostali w do­mu, by naprawić oborę. Trudy ustawiła na palniku butli wiel­ki garnek i zaczęła gotować zupę. Nie miała pojęcia, ile osób trzeba będzie nakarmić i przenocować, ale przygotowywała się na wszelki wypadek.

Pierwsze przybyły dzieci sąsiadów, których dom uległ zni­szczeniu. Sąsiedzi bezpiecznie ukryci w piwnicy wyszli bez szwanku. Stracili krowę, parę kur i nie mogli odnaleźć kota.

Rodzice sprawdzali, co można ocalić. Dzieci były za małe, by im pomagać, dlatego wysłano je do Magee'ów.

Trudy zapędziła ich do pracy. To najlepszy sposób, aby zapomniały o strachu. Tris zorganizowałam pracę i kierował nimi. Nawet ośmiolatki wiedziały, kto to jest Sean Morant.

Kazał im przenosić kurczęta do naprawionego kurnika. Przy okazji zaproponował dzieciom zabawę w wyliczanki.

Sam pomagał Chuckowi, który tylko wzdychał, gdy dzie­ciaki śmiały się i dokazywały, zapominając o kurczętach.

Ciotka Trudy uspokoiła je i każdemu przydzieliła w domu jakieś zadanie. Usiadły i przygotowywały paszteciki. Zwijały ciasto w małe roladki, więc nastała chwila spokoju. Potem obaj mężczyźni wymienili długie deski w oborze, tam gdzie zerwała je wichura. Ponieważ wiatr osłabł, weszli na dach i załatali go, by ochronić resztę siana zmagazynowanego na poddaszu. Na razie nie zajmowali się domem i przewróconym drzewem. Pętem przyjdzie czas na naprawy.

Amabel, Fran i Sue kroiły cebulę i kapustę na zupę. Mięso gotowało się we wrzątku i wkrótce smakowity aromat doby­wający się z garnka wypełnił cały dom. Ciotka Trudy zajęła się pasztecikami.

Przygotowano dzbanki pełne gorącej kawy. Mężczyźni za­glądali do kuchni i napełniali termosy. Siadali do stołu, jedli placki, szynkę i jajka. Przynosili też najnowsze wieści, co się dzieje i jakie nieszczęście się komu przytrafiło.

Była to niezwykła okazja dla reportera. Mab wzięła notes i aparat, zrobiła kilka wspaniałych zdjęć zmęczonym, głod­nym mężczyznom. Spytała:

- Mogę pojechać z wami? Chciałabym pożyczyć dżipa.

- Nie tym razem - odpowiedzieli. - Jeszcze nie teraz. Je­śli znajdziemy rannego, musimy przewieźć go do szpitala. Zostałabyś wtedy sama, a to nie byłoby bezpieczne.

- Ukończyłam kurs pierwszej pomocy. Mogłabym jej udzielać.

- Słyszeliśmy o rabusiach. Znaleźliśmy człowieka, które­go wiatr cisnął na drzewo. Był ranny i zastanawiał się, czy ktoś przyjdzie mu z pomocą. Miał złamaną nogę i na prze­mian tracił i odzyskiwał przytomność. Wtedy usłyszał warkot samochodu. Zauważył, że wysiada z niego jakiś człowiek i zaczyna się do niego wspinać. Ranny dziękował Bogu, że wysłuchał jego modlitwy, ale ten człowiek wyciągnął ranne­mu portfel z kieszeni, wyjął pieniądze i rzucił portfel na zie­mię. Potem zszedł z drzewa, zabrał z domu obrabowanego telewizor i odjechał!

- Niewiarygodne!

- Też byśmy w to nie uwierzyli, ale sami ściągaliśmy tego człowieka z drzewa. Rzeczywiście portfel leżał na ziemi, byty ślady opon, a stolik pod telewizor stał pusty. Zameldowaliśmy o tym, kiedy odwoziliśmy rannego do szpitala. Było kilka takich wypadków. Jakaś kobieta stała pośrodku tego, co zostało z jej domu. Rozglądała się bezradnie i wtedy podjechał samochód. Nie znała przybyszy. Myślała, że przyjechali, aby jej pomóc. Ale mężczyzna i kobieta podeszli, przeszukali gruzy i odeszli z jej telewizorem i fotelem. Nie powiedzieli ani jednego słowa.

- Jak ludzie mogą się tak zachowywać? - Mab, doświad­czona reporterka, była wstrząśnięta.

- Wielu ludzi pomaga poszkodowanym. Co byśmy zrobili bez tych wszystkich, którzy spieszą na ratunek?

Cały czas napływały wieści o takich ochotnikach. Mężczyźni wznosili prowizoryczne baraki, ścigali bydło, zbierali je w stada i ustawiali płoty. Pomagali poszkodowa­nym, a Tris Roald był jednym z nich.

Tris zgłosił się w Columbia City, aby dowiedzieć się, do­kąd powinien wyruszyć. Dostał w końcu mapę okręgu i dżipa z napędem na cztery koła od mężczyzny, który musiał się przespać.

W domu został tylko Chuck, by wypełniać polecenia matki i pomagać bratowym w przygotowywaniu posiłku dla ratow­ników i poszkodowanych.

Liczba osób przewijających się przez dom rodziny Magee'ów była oszałamiająca.

Razem z Trisem pojechała Mab.

W sztabie akcji ratowniczej dostali koce, mapę z zaznaczonymi punktami, bulion, kanapki, wodę i apteczkę. Jeździli całe popołudnie, zgodnie ze wskazówkami. Krążyły pogłoski o rodzinie, która niedawno zaparkowała przyczepę kempin­gową gdzieś w pobliżu drogi. Nie było śmigłowców do ob­serwacji terenu z powietrza. Przewoziły one najciężej rannych do Fort Wayne lub do Indianapolis. Wracając, piloci szukali potrzebujących pomocy.

Na mapie Trisa zaznaczono farmy tych okolicznych mie­szkańców, z którymi się skontaktowano i którym nic nie gro­ziło. Czerwonymi kółkami - tych, którzy mogą coś wiedzieć o zaginionej rodzinie.

- Owszem - powiedział jeden z zagadniętych przez nich farmerów. - Słyszałem o nich. Są tu nowi. Kupili kawałek ziemi na zachód stąd. Spytajcie Lowellów. Powinni coś wie­dzieć. Dajcie mapę, pokażę wam.

Ale Lowellowie oświadczyli:

- Nie, nic o nich nie wiemy. Niedawno wróciliśmy z Te­ksasu. Fatalnie, że wiatr zerwał linie telefoniczne, bo na CB wszystkie kanały są zajęte. Jedźcie do Magee'ów, oni tu wszy­stkich znają.

- To moi krewni - wyjaśnił Tris. - Zatrzymaliśmy się u nich. Słyszeli tylko pogłoski. Jeśli są tu jacyś obcy, to chcie­liśmy się upewnić, że nic im nie grozi.

- Moglibyście podjechać do sklepu, nie jest duży, ale... Pokażę wam na mapie. Jeżeli przybyli tu jacyś nowi, na pewno właściciel sklepu o nich słyszał.

Trafili na trzy zablokowane drogi i byli szczęśliwi, że mają dżipa. Zaszokowała ich skala zniszczeń. Wielkie ogołocone z liści drzewa z połamanymi konarami były niemym świadec­twem furii huraganu.

Znaleźli samotnego psa, który nie pozwolił im się do siebie zbliżyć. Zaznaczyli to miejsce, ponieważ pilnował zniszczo­nego domu. Zostawili w pobliżu trochę żywności, a ze studni napompowali wody do wiadra dla czworonożnego stróża.

Ktoś słyszał o ludziach, kierujących się w głąb kraju, ale nie potrafił powiedzieć, dokąd jadą. Dwa razy zatrzymali się po benzynę. Jeżdżąc, rozmawiali i przeszukiwali okolice. Późnym popołudniem złożyli raport w sztabie akcji ratow­niczej. Zatrzymali się i zjedli coś na poboczu pośrodku pu­stkowia.

Koncert odbył się niecałe dwadzieścia cztery godziny te­mu. Niewiele spali przez ten czas. Obydwoje byli zmęczeni.

Wiatr wciąż dmuchał mocno, chmury pędziły po niebie i było chłodno.

Tris uruchomił radio.

- Słyszeliście coś konkretnego o tych ludziach z przycze­py? Jeździmy tu w kółko.

- Matka zaginionej kobiety dzwoniła do nas, ale zna tylko numer ich skrytki pocztowej w Columbia City. Znamy ich nazwiska: Ken i Tracy Harris. Mają dziecko. Małą dziew­czynkę, Katy. Jutro ktoś sprawdzi umowy i hipoteki gruntów. Może dowiemy się, gdzie są. Przerwijcie poszukiwania.

- Przeszukamy tereny wokół dróg, póki się nie ściemni.

- Będziemy wam za to wdzięczni.

Przez chwilę jechali w milczeniu, wreszcie Mab wes­tchnęła:

- A jeśli są ranni...

- To jest możliwe - odparł Tris.

Było po piątej, kiedy zatrzymali się na wzgórzu i rozejrzeli po okolicy. Otaczał ich zalesiony teren, więc widoczność była ograniczona. Jednak wkrótce miał zapaść zmierzch, więc mie­li ostatnią szansę.

Padali ze zmęczenia. Wciąż silnie wiejący wiatr zaczął oczyszczać niebo. Na jutro zapowiadał się piękny dzień. Do­kładnie obejrzeli okolicę za pomocą lornetki, ale nie znaleźli niczego. Spojrzeli po sobie i rozejrzeli się jeszcze raz.

W polu widzenia nie było nawet drogi, wskazującej, że istnieje tu jakakolwiek ludzka siedziba. Mieli wrażenie, że są zupełnie sami. Polany były niewielkie, niedaleko błysnęło jakieś jezioro otoczone choinami i lasem nagich, połamanych drzew. Jedna z trąb powietrznych najwyraźniej przeszła tędy.

Wkrótce nadejdzie wiosna i cała okolica się zazieleni.

Drzewa okryją liście; ludzie zaorają pola, a bydło wyjdzie na pastwiska.

Tris wrócił do dżipa i, zniechęcony, schował lornetkę do futerału. Odwrócił się i zerknął na Mab. Uśmiechnęła się lekko i podeszła bliżej.

- Lepiej wracajmy. Możemy się zgubić po ciemku. Jeste­śmy tak daleko od drogi.

- Mamy koce, jedzenie i wodę. Zawiadomię ich, że nie damy rady wrócić i przenocujemy w samochodzie. - Oczy mu płonęły dziwnym blaskiem.

- No cóż, panie Roald, jest pan prawdziwym wikingiem!

Zmarszczył brwi.

- Chyba zaraz zasnę. Jestem wykończony.

- Dzięki Bogu - odetchnęła z udaną ulgą. - Będę bezpie­czna.

Odchylił głowę i spojrzał na nią z uśmiechem.

- Może niezupełnie - zauważył, przeciągając zgłoski.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Mab rozlała do kubka bulion, rozłożyła na masce dżipa opakowane kanapki z jajkiem i szynką. I pomyślała, że właś­nie zamierza spędzić noc na odludziu Indiany z Tristanem Roaldem. Z wikingiem.

Uśmiechnęła się.

Nie całkiem tak chciała się z nim kochać: w tej dziczy, na ziemi. Ona będzie leżeć plecami na twardym gruncie, a on na górze. Jakież to typowe dla mężczyzn, przyjmować taką po­zycję. Ten właśnie sposób kopulacji z pewnością wymyślili rozsądni mężczyźni.

Miała nadzieję, że jeśli dojdzie do zbliżenia, zdarzy się to w łóżku. Może w takim z atłasową pościelą, która będzie tro­chę zbyt śliska. A ona miałaby na sobie coś seksownego.

I byłoby to pełne, klasyczne uwiedzenie z pieszczotami, do­tknięciami i pocałunkami, które przyprawiają duszę o dreszcze;

Spojrzała na Trisa. Był naprawdę zmęczony. Potem roze­jrzała się. Nie ma szans na wygodne posłanie. Za to będą mieli zaciemnione niebo jako sufit i sypialnię od horyzontu do ho­ryzontu. Nie będzie świec, wina, kwiatów ani muzyki. Z tego, co słyszała, były to niezbędne akcesoria uwodziciela.

Mogą tylko zapalić latarkę. Miała przy sobie walkmana, który mógłby dostarczyć trochę muzyki. A bulion będzie eli­ksirem. Właściwie z Trisem nawet deszczówka z kałuży sma­kowałaby jak wino.

Tris podszedł do niej od tyłu i przesunął silnymi dłońmi po delikatnym ciele. Przycisnął ją mocno do swoich ud, otarł się zarośniętym policzkiem o jej szyję i brodę. Dostała gęsiej skórki na całym ciele, a piersi stały się wrażliwe. Pocałował ją w policzek i przesunął dłonie na jej biust.

To miało się zdarzyć tutaj, w tej zniszczonej przez tornado okolicy.

Coś ściskało ją w gardle.

- Wahałam się, czy cię o to spytać. Może masz ochotę na bulion i kanapki? - zapytała niepewnie. Jego głos drżał z pożądania.

- Chcę ciebie.

- Tak podejrzewałam.

Odwrócił ją twarzą do siebie.

- Podejrzewałaś? - zapytał z urażoną miną. - Skąd taki pomysł? Myślałem, że podchodzę do tego bardzo subtelnie,

- Ciekawe, kiedy zachowujesz się zuchwale, jeśli teraz jesteś subtelny.

- Mogę być zuchwały. - I aby to okazać, spytał: - Czy wolisz rozbierać się po ciemku? - Przebiegł wzrokiem jej ciało.

Niemal ją zatkało.

- Chcesz, żebym się rozebrała tutaj, na tym wietrze, na szczycie wzgórza? - Rozejrzała się.

Wzruszył ramionami, nie wypuszczając jej z objęć.

- Nie ma tu nikogo.

- Ty jesteś. - Przechyliła głowę, spoglądając na niego. Odpowiedź padła natychmiast.

- Jestem twoją drugą połową. Nie musisz się mnie wsty­dzić - uspokoił ją łagodnie. Odsunęła się odrobinę.

- Twoją połową? Trochę trudno mi uznać ciebie za część kobiety.

- Kobieta i mężczyzna uzupełniają się wzajemnie - oznajmił, jakby chciał poszerzyć jej wiedzę. - Zatem po jed­nym z każdego rodzaju tworzy parę. Połówki.

- Rozumiem. Sprytne.

Delikatnie uniósł palcem jej brodę.

- Odsuwasz tę chwilę, gdyż jesteś nieśmiała? - zapytał. - Czy masz opory przed zbliżeniem ze mną?

Uniosła błękitne, bardzo błękitne oczy i uśmiechnęła się leciutko.

- Z pewnością nie.

- Chodź, pokażę ci nasze łóżko. - Wziął ją za rękę i po­ciągnął za sobą.

- Jeszcze za wcześnie.

Odszedł dwa kroki, a jej dłoń wysunęła się z jego ręki.

Obejrzał się.

- Nie udawaj, że mnie nie pragniesz. - Wyciągnął do niej rękę.

- Tak... - Oblizała wargi i przygryzła dolną. Potem po­patrzyła wprost na niego i podała mu dłoń. - Nigdy nikogo aż tak nie pragnęłam - wyznała zawstydzona.

Dłoń Mab wydawała się chłodna. Tris podprowadził ją do pokrytego kocami posłania.

- Mogłaś dać mi do zrozumienia, co czujesz.

- Myślałam, że to oczywiste.

Zastanowił się, a potem stwierdził z rozbawieniem.

- Całkiem dobrze to ukrywałaś.

- Lepiłam się do ciebie - zaprotestowała. - I zachowywałam się jak wariatka. Nie zauważyłeś tego?

Zmrużył oczy.

- Istotnie, przypominam sobie jakieś delikatne sygnały.

- A te jęki? - wykrzyknęła. - Byłam taka zakłopotana.

Roześmiał się. Ogień rozbłysnął w jego oczach.

- Dlatego się zaczerwieniłaś?

- Tak - przyznała. - Myślałam, że cię szokuję.

- Nikogo tu nie ma. - Rozejrzał się wokół. - Dlaczego nie próbujesz mnie szokować?

- Wciąż jest widno - protestowała z udawanym oburzeniem. - Jesteśmy na otwartej przestrzeni. Nie ma drzwi ani firanek...

- Chcę cię zobaczyć - zażądał chrapliwym głosem. Drgnęła z wystudiowanym niepokojem.

- Czuję się trochę niezręcznie.

- Dlaczego?

Wzruszyła ramionami i spojrzała na niego z powagą.

- Nie wskakuję mężczyznom do łóżek.

- Jest tylko jedno łóżko - pocieszył ją. - W postaci koców na gołej ziemi.

- Wydaje mi się trochę niewygodne.

- Nie wiedziałem, że jesteś taka wymagająca - zakpił ła­godnie. - Chcesz zyskać na czasie? To twoje przeznaczenie. I tak będziesz moja.

Spojrzała na ten zniszczony raj. Rzeczywiście zwlekała.

- Jesteś pewien, że nie chciałbyś najpierw czegoś zjeść, póki jest dostatecznie widno?

- Jestem pewien. - Przytulił ją do piersi.

- Tris...

A wtedy ją pocałował. Przechylił ją przez ramię idealnie płynnym ruchem. Pocałunek też wyszedł mu znakomicie. Kiedy odchylił głowę, Mab leżała w jego ramionach i uśmiechała się.

- Masz wprawę... Co dalej? Nie jestem pewna, co mam robić.

- A ja wiem dokładnie. W apteczce jest taka mała książe­czka, w której przeczytałem, jak...

- I jak? - przerwała mu.

- Przeczytałem bardzo szybko, podczas gdy ty rozkładałaś kanapki. Piszą tam, że jeśli nadarzy się okazja, przechyl dziewczynę do tyłu, podtrzymując ramieniem, i pocałuj. Ona omdleje. Czy jesteś omdlewająca? - Zmarszczył brwi. - To w ogóle na ciebie nie podziałało!

Mab przymknęła oczy, wierzchem dłoni dotknęła czoła i wydała ciężkie westchnienie omdlewającej kobiety.

Tris podniósł ją i wziął na ręce.

- A potem piszą, że trzeba ją położyć na ziemi i wziąć się do roboty.

Otworzyła oczy.

- To trochę za szybko. Na pewno pominąłeś jeden czy dwa punkty.

Wzruszył ramionami.

- Tak jest napisane w tej książce - wyjaśnił to, co powin­no być oczywiste. - Mowa w niej o udarach słonecznych, ukąszeniach węży i złamaniach kości. Nie ma tam miejsca na szczegóły dotyczące mniej dramatycznych sytuacji. Przypu­szczam, że gdybym chciał postępować z tobą właściwie, po­winienem odwiedzić bibliotekę i trochę postudiować.

- Właściwie? - zakwestionowała użycie tego słowa. - Nie sądzę, by uwiedzenie naiwnej kobiety mogło być nazwane czymś właściwym. - Dyskretnie oblizała dolną wargę.

- To nie przyszło mi do głowy. -: Zrobił zdziwioną minę. - Chcesz powiedzieć, że powinienem zrobić to niewłaściwie? To niepokojąca sugestia.

- Mógłbyś znów mnie pocałować - zaproponowała.

- Nie. - Pokręcił głową. - Pocałowałem cię poprzednio. Teraz twoja kolej. Równouprawnienie dotyczy także męż­czyzn. Zgadza się? A zatem należy mi się tyle samo czasu, zainteresowania i poświęcenia.

Zastanawiała się przez chwilę.

- Nie poświęcałeś się przecież dla mnie - zauważyła.

- Ale to zrobię. - Uśmiechnął się wyzywająco. Zarumieniona, objęła go za szyję i pocałowała. Chwilę potem leżeli już na ziemi, na tym twardym łożu, w przygasającym, ale wciąż jasnym świetle dnia.

- Otulę cię kocem, żebyś nie zmarzła, gdy zdejmę ci kurtkę.

Nie protestowała.

Rzucił kurtkę w stronę dżipa i zaproponował:

- Teraz pomóż mi zdjąć moją.

Leżąc częściowo pod nim, zrobiła to niezbyt zręcznie. Musiał jej pomóc. Nachylony nad nią, wydawał się jej taki wielki, że, mimo starań, nie mogła go objąć.

Patrzył na nią z uśmiechem.

- Jesteś taka słodka.

Zastanowiła się nad tym.

- Tak jak lody i lizaki?

- Nie - odparł stanowczo. - Jak miłość i seks.

- Wydajesz się całkiem pewny, że jestem gotowa się z to­bą kochać?

- Oczywiście.

- No... więc jestem.

To wyznanie było dla niej zaskoczeniem, bo aż do tej chwili wierzyła, że może przerwać tę grę, kiedy zechce. Lecz tymi słowami udowodniła sobie, że tak nie jest. Zaskoczyło ją to, że naprawdę świadomie zamierza się z nim kochać. Jakież to nieodpowiedzialne z ich strony.

- Nie ma tu trującego bluszczu? - spytała.

- Sprawdzałem. - Uśmiechnął się. Zdjął z niej sweter i bluzkę. Sięgnęła po koc, ale powstrzymał ją i przyjrzał się z uwagą jej odsłoniętemu ciału. - Piękna. Piękna... - szepnął, a potem pochylił się i zaczął ją całować. Delikatnie przesunął brodą po jej policzku i w dół, ku czułym piersiom.

Kontrast między jego ciepłym językiem i skórą na jej chłodnym ciele wzbudził zaskakujące reakcje. Mab jęknęła. Objęła go i przycisnęła mocno do siebie.

- Pomóż mi zdjąć tę koszulę - poprosił. - Chcę, byś mnie dotykała.

Ona też tego chciała. Ale nie radziła sobie z guzikami, musiał sam je rozpiąć. Przesunęła dłońmi po jego piersi, wyczuwając szorstkie włosy. To wrażenie sprawiło, że zacisnęła palce stóp.

Pogładził czule dłonią jej osłonięty tkaniną brzuch i poca­łował ją znowu, choć to była jej kolej. Potem uniósł się nad nią, by potrzeć szorstkimi włosami piersi jej sutki.

Doprowadzał ją do szaleństwa. Wygięła plecy w łuk, po­tarła kolanem o kolano i jęknęła. To sprawiło, że przypomnia­ła sobie Wandę Moore.

- Czy naprawdę kochałeś się z Wandą Moore? - spytała szeptem.

- Nie - odparł natychmiast, a potem zapytał z zacieka­wieniem: - Skąd ci to przyszło do głowy?

- Kiedy powiedziała, że jesteś „rozkoszny”, to potarła ko­lanem o kolano. A teraz ja robię to samo.

- Zaraz to sprawdzę.

Wsunął dłoń między okryte spodniami kolana Mab. Zacis­nęła je mocniej, przytrzymując jego rękę.

- Tris, proszę.

- Prosisz... o co? - Chyba nie chce, by przestał. Usiłował opanować się trochę.

- Kochaj się ze mną.

Po tych słowach ogarnęła go fala pożądania. Mab była tak niezwykłą kobietą, że niczego nie był z nią pewny. Ale pra­gnęła go!

Zdjął jej buty i drżącymi dłońmi zsunął z bioder spodnie. Chciał spojrzeć na nią nagą. Rozpięła mu pasek, więc usiadł, zdjął buty i zaczął zdejmować spodnie. Kiedy zsuwał je z nóg, objęła go.

- Pospiesz się - szepnęła zdyszana. Gorączkowymi rucha­mi gładziła jego ramiona.

Miał zamiar z niczym się nie spieszyć, by dłużej roz­koszować się tą chwilą. Ale Mab była taka niecierpli­wa! Pochylił się i pocałował ją, a ona przyciągnęła go do siebie.

Owiał ją żar jego oddechu, a gorące dłonie niemal paliły jej atłasową skórę. Rozłożył palce, by objąć jej pierś i rozko­szować się tą pieszczotą.

Mab wiła się i jęczała, a więc nie mógł się dłużej opierać. Położył się na jej rozgrzanym ciele i nagle zamarł w bezru­chu. A potem odsunął się na bok, przewrócił na plecy i zasło­nił oczy przedramieniem.

- Co się stało? - Uniosła się i zapytała zaniepokojona. - Źle się czujesz?

- Jesteś dziewicą - jęknął załamany.

- I co z tego? - Oburzona, usiadła nago w chłodzie wie­czoru.

- Dwudziestoośmioletnia dziewica! Pewnie nie bierzesz nawet tabletek.

- A co to ma za znaczenie? - spytała.

- Gdybyś wspomniała, że jesteś dziewicą - wyjaśnił - po­starałbym się o jakieś zabezpieczenie.

- Ja o to nie dbam - oświadczyła. - Więc czemu ty się martwisz?

Westchnął zniechęcony i umilkł. Odezwał się dopiero po chwili.

- Szczerze mówiąc, dawałaś mi to do zrozumienia przez cały czas. Powinienem się domyślić! Nigdy nie znałem skro­mniejszej, bardziej układnej kobiety.

Oczy Mab płonęły rozgorączkowaniem.

- Czy... czy rezygnujesz? - zająknęła się.

- Nie mamy żadnego zabezpieczenia. - Opuścił rękę i spojrzał na nią z uwagą.

- I ty uważasz siebie za potomka wikingów! - odrzekła z pogardą, bo czuła się rozczarowana. Próbowała rozbudzić jego męską ambicję.

- Nie mogę poprzestać na pieszczotach, Amabel. Zbyt mocno cię pragnę. - A potem, dobitnie akcentując słowa, zakończył: - Dokonuję niezwykłego wyczynu, panując nad sobą. Powinno to wywrzeć na tobie wrażenie.

- Banialuki! - Jakoś to do niej nie przemawiało. - A twierdziłeś, że na drugie imię masz Ezekiel! Bzdura!

Poruszył się i przewrócił ją bez wysiłku.

- Gdybym miał na imię Ezekiel, moja chińska dziewczynko, pchnąłbym cię na plecy, o tak, a potem ułożyłbym się na tobie. Następnie przesunąłbym tak po tobie ręką, pocałował cię...

I wtedy, tuż obok ich nich, odezwał się cienki dziecięcy głos:

- Coś ją boli?

Obrócili gwałtownie głowy i zobaczyli małe dziecko. Dziewczynka była w brudnych śpioszkach, ze śladami łez na ubłoconych policzkach. Stała, trzymając za nogę brudną szmacianą lalkę.

W nagłej ciszy dziewczynka oznajmiła:

- Mamę coś boli.

Zaszokowana, nie wysuwając się z objęć Trisa, Mab spytała:

- Katy?

Dziecko uniosło wysoko głowę, a potem spuściło jaw dół, dotykając brodą piersi z niezwykłą powagą. Wstali, sięgając po ubrania.

- Jak to zapamiętałaś? - spytał Tris.

- Córeczka Kena i Tracy Harrisów? - kontynuowała Mab.

- Tak.

- Jesteś głodna? - zapytała małą. Dziecko znów kiwnęło głową. Obserwowało ich oboje bardzo uważnie.

- Jesteście... obcy?

Oto rezultat matczynych ostrzeżeń.

- Przyjechaliśmy pomóc twojej mamie - powiedziała uspokajająco Mab.

- Tam. - Katy wskazała palcem w stronę migotliwego je­ziora.

Byli tak blisko. Mab zdążyła się już ubrać. Drżała lekko. Dała Katy kubek bulionu, który mała wypiła łapczywie.

Mab musiała przytrzymać kubek, by nie wypiła za dużo,

Dziecko popatrzyło na nią.

- Jeszcze.

Tris był już ubrany, strzepywał koce i wkładał je do dżipa. Podał małej kanapkę z jajkiem. Mab, na spółkę z Trisem, wypiła drugi kubek bulionu. Potem schowali jedzenie. Będzie na to czas później.

- Chodźmy już, musimy jechać - ponaglał Tris. Ale Katy nie chciała wsiąść do samochodu.

- Mama nie pozwala. - Z powagą pokręciła głową.

- Jedź pierwszy - zaproponowała Mab. - Ja się nią zajmę.

- Masz latarkę? - zapytał Tris.

- Podaj mi moją torebkę i jedź - zaproponowała Mab.

- Matka jest chyba ciężko ranna, skoro Katy odeszła tak da­leko. Może jest nieprzytomna. Jedź. Mam w torbie jakieś cukierki. Znajdziemy ciebie. Jak się zrobi ciemno, włącz światła. Zobaczymy je. Zawiadom bazę! Nie miał ochoty jej zostawić.

- Możemy tę małą na siłę wsadzić do dżipa. Mab rozumiała, że Katy już zbyt wiele tego dnia przeżyła. Nie można było narażać jej na dodatkowe stresy.

- To niedaleko - uspokoiła Trisa. - Mała dotarła aż tutaj, więc we dwie na pewno potrafimy zejść na dół. Lepiej już jedź i sprawdź, w jakim stanie jest jej matka, zanim tam dotrzemy.

- Spojrzała na niego wymownie. Ta kobieta mogła już nie żyć.

- Zrozumiałem. - Pochylił się i mocno pocałował Mab w usta.

A ona na chwilę oparła głowę o jego ramię. Dotknął jej policzka, a potem wsiadł do samochodu.

- Pospieszcie się.

Nadal było widno. Tris musiał jechać okrężną drogą. Dżip ruszył po miękkim gruncie. Z pewnością znajdzie tę przycze­pę. Jednak Amabel nagle poczuła się samotna na tym pustko­wiu. Przeszukała torebkę i znalazła małe pudełko cukierków. Były to łagodne, słodkie miętówki.

- Trzymaj je w ustach i czekaj, aż się rozpuszczą.

- Cukierek?

Mab zrozumiała, że matka nakazywała dziecku, by nie przyjmowało cukierków od obcych.

- To miętówka. Możesz ją wziąć. - Mab trzymała cukie­rek na otwartej dłoni.

Katy przyglądała się jej niepewnie. Amabel milczała, pozwalając, by dziecko samo podjęło decyzję.

Zerknęła na stosy wyrwanych przez tornado drzew, na połamane konary, odsłaniające białe surowe drewno. Moc wiatru wzbudziła w niej dreszcze.

- Chodź, Katy, poszukamy twojej mamy.

Katy stała nieruchomo. Amabel ruszyła powoli w dół, po­tem odwróciła się i spojrzała. Dziecko było maleńką, samotną postacią na pustym wierzchołku wzgórza. Mab wyciągnęła ku niemu rękę.

Minęło trochę czasu, nim Tris znalazł się nad jeziorem. Jazdę utrudniały naturalne strumyki przecinające szlak. Dotarł na porośnięte drzewami łagodne zbocze, które zakupili Harrisowie, i zjechał w stronę jeziora.

Nie było samochodu. Zaparkowana przyczepa nie została należycie umocowana i teraz jej części walały się po całej okolicy. Całe ścianki wisiały na drzewach, a niektóre frag­menty wpadły do wody. Jeśli oni byli wewnątrz...

Zatrzymał dżipa i krzyknął:

- Ken? Tracy? Słyszycie mnie?

Nikt nie odpowiadał.

Wołając co chwila, rozpoczął poszukiwania. Zauważył śla­dy opon. Czyżby ktoś tu był? Zabrał stąd ranną kobietę? Ale czy zostawiłby dziecko? Może ktoś, kto się tu zjawił, nie wiedział, że gdzieś tu jest dziewczynka? A może mała scho­wała się przed obcymi?

Nie zauważył żadnych ciał, unoszących się na powierzchni jeziora. Przystąpił do systematycznego przeszukiwania oko­licy. Nagle usłyszał odgłos kroków i obejrzał się.

- Harris?

Z krzaków wyszli dwaj mężczyźni. Słyszeli jego wołanie, więc nie byli zdziwieni obecnością Trisa. Mieli broń. Coś w ich wyglądzie wzbudziło jego czujność.

- Widzieliście może ludzi z tej przyczepy? Szukamy ich.

- Mówił spokojnie, zupełnie tak, jak Sean Morant do pobu­dzonego tłumu.

Wyższy z mężczyzn spojrzał na niego obojętnie.

- Odjechali - rzucił.

- To twój dżip? - spytał drugi.

- Nie.

- Masz kluczyki?

Tris nie odpowiedział od razu. Zaczął się martwić o Ama­bel. Może się tu zaraz zjawić! Ci mężczyźni to prawdopodob­nie rabusie. Czy zechcą go zabić? Co zrobią Amabel?

- Wypożyczyli mi tego dżipa. Jestem z grupy poszukują­cej rannych. Szukam zaginionych i pomagam rannym.

- Dawaj kluczyki.

Dżip nie był mu niezbędny. Tris zameldował, gdzie się znajduje, w sztabie akcji ratowniczej. Jeśli wkrótce się nie zgłoszą, ktoś przyjedzie, by sprawdzić, co się z nimi dzieje. Chciał, by ci ludzie odeszli, zanim dotrze tu Mab.

- Jeśli potrzebny wam ten dżip, to bierzcie. Tylko później odstawcie go pod gmach sądu w Columbia City. - Nie starał się im grozić. Udawał, że sytuacja jest całkiem normalna.

- Zostawcie mi tylko apteczkę i koce.

Mężczyźni bez słowa wsiedli do dżipa. Jeden z nich uruchomił silnik, a ten drugi rzucił. Trisowi apteczkę i dwa koce. Wolno, przedzierając się przez błoto, wóz ruszył pod górę.

Tris obserwował ich, a potem cofnął się między drzewa. Musiał znaleźć Amabel. A jeśli ci dwaj wrócą? Jeżeli zechcą pozbyć się człowieka, który mógłby ich opisać? Chociaż co właściwie może o nich powiedzieć?

Najwyraźniej byli rabusiami i nie pochodzili z tej okolicy. Nie dostrzegł w nich lęku, zatem wiedzieli, że nikt ich nie rozpozna. Mieli na sobie wojskowe kurtki, myśliwskie czapki, dżinsy i wysokie buty. Nie mieli żadnych charakterystycz­nych cech. Obaj byli zarośnięci.

Co zrobią z dżipem?

Tris nie myślał o ucieczce. Podniósł solidny konar, by się uzbroić, chociaż... przeciwko strzelbom? Wreszcie zobaczył, że dżip bez większego trudu przebrnął przez błoto, wjechał na wzgórze i zniknął.

Gdzie jest Amabel, jego Mab? Czy coś słyszała? Co po­myśli, gdy zobaczy, iż jego dżip odjeżdża? Że zostawił ją samą. Z pewnością domyśli się, że nie mógłby od niej uciec. Musiał znaleźć i ostrzec Mab. Ale najpierw powinien spraw­dzić, czy dżip naprawdę odjechał i czy ci dwaj nie wrócą. Obejrzał szczątki przyczepy. Kuchenka mikrofalowa, telewi­zor, generator, komputer.

Mogą wrócić.

Nasłuchiwał, idąc między drzewami po zboczu. A potem wyszedł na otwarty teren, by się rozejrzeć. Silnik samochodu ucichł. Ta cisza wzbudzała dreszcze. Tris mocniej ujął konar. Skradał się ostrożnie. Zastanawiał się, jak wiele czasu zostało jemu i Mab. Gdzie ona jest? Czyżby ją znaleźli? Ruszył przed siebie niczym myśliwy.

Odezwał się silnik innego samochodu i Tris patrzył zza drzew, jak w polu widzenia pojawiła się furgonetka z napę­dem na cztery koła. Łatwo pokonała szczyt, przystanęła, a ci sami dwaj mężczyźni rozejrzeli się uważnie, a potem wolno zjechali po zboczu, zbliżając się do szczątków przyczepy.

Jeden stał na straży ze strzelbą gotową do strzału, drugi przebierał w tym, co zostało z majątku Harrisów. Wkładał wszystko do furgonetki. Kiedy skończyli, zabrali porzuconą apteczkę i latarkę, zostawili koce i odjechali.

Tris obserwował ich. Słyszał, jak furgonetka przystanęła. Ktoś otworzył maskę dżipa, wreszcie trzasnęły drzwiczki. Furgonetka odjechała, warkot silnika ucichł w oddali. Pozo­stał tylko okaleczony, pozbawiony kół i części dżip.

Tris wszedł między drzewa i odnalazł ślady Amabel. Były głębokie: pewnie niosła dziecko na rękach. Czy dostrzegła tych mężczyzn? A może nie słyszała odjeżdżającego samo­chodu? Zaryzykował i cicho zawołał.

- Mab!

Po chwili odpowiedziała:

- Tris?

Spotkanie było niezwykle radosne. Mab chciała się do niego przytulić, ale niosła na rękach dziecko. Objął ją lekko.

- Dzięki ci, Boże - powiedział uszczęśliwiony.

- Myślałam, że zabiją cię z powodu tego dżipa.

- Ja też.

Mab rozpłakała się, a Katy natychmiast poszła w jej ślady. Tris pokręcił głową i spojrzał na Mab ze współczuciem.

- Kto to był? - spytała Mab.

- Bóg jeden wie. Rabusie. Dobrze zrobiłaś, chowając się. Jestem z ciebie dumny.

- Miałam ochotę ich zastrzelić -.oświadczyła z powagą.

- Mogłaś trafić we mnie. - Zmierzwił jej włosy.

- Nie miałam broni - wyjaśniła.

- A oni mieli.

- Widziałam - szepnęła cicho.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Tris i Mab znaleźli w końcu Tracy Harris. Leżała w krza­kach i była poważnie ranna. Podsunęli pod nią swoje kurtki, a potem, jak mogli najlepiej, otulili kocami. W szczątkach przyczepy Tris szukał czegokolwiek, co mogłoby im się przy­dać w tej sytuacji, a Mab została z ranną. Trzymała Katy na kolanach i przemawiała uspokajająco do Tracy, trzymając nieprzytomną kobietę za rękę.

Katy przyglądała się matce.

- Mama śpi? - Wskazała na kobietę, żeby Mab wiedziała, o kogo chodzi.

- Jest ranna.

- Ma zamknięte oczy. - Drobne paluszki dziewczynki do­tknęły powiek matki.

- Sprowadzimy pomoc.

Ale jak? Szkielet dżipa nie miał już kół ani radia. Byli tu sami. Czy Tris zdążył połączyć się ze sztabem akcji ratunko­wej przed napadem?

Wtedy usłyszała warkot śmigłowca. Puściła dłoń Tracy, poderwała się, i wciąż trzymając Katy, pobiegła w stronę szczątków przyczepy.

- Tris! Słuchaj!

Obejrzał się gwałtownie. Trzymał ocalałą latarkę i świecił nią w niebo, zataczając kręgi.

Śmigłowiec zbliżył się, warkot stawał się coraz głośniej­szy. Mab postawiła Katy przy Trisie i wróciła do Tracy. Przy­kucnęła i chwyciła dłoń rannej w obie ręce.

- To śmigłowiec - powiedziała. - Próbujemy dawać mu znaki. Katy nic się nie stało. Jestem przy tobie. Wyzdrowiejesz.

Zmysł słuchu ostatni zanikał i pierwszy powracał. A Mab mogła sobie wyobrazić strach kobiety, wracającej do przyto­mności po tym, jak podmuch tornada cisnął ją w krzaki. Najwyraźniej doznała wstrząsu. Bali sieją poruszyć, więc nie wiedzieli, czy odniosła inne obrażenia. Pewne było, że wciąż żyje.

Mab spojrzała niespokojnie w niebo. Czy w mroku pilot zauważy maleńki punkcik światła latarki? Czy ich szukają? Skoncentrowała się psychicznie, wzywając obserwatora, by spojrzał w ich stronę. Czy baterie latarki się nie wyczerpią? Raz jeszcze chwyciła dłoń Tracy.

Było ciemno. Chmury rozwiały się i Mab zobaczyła gwiazdy. Lecz ziemia, nierówna i porośnięta drzewami, musi być dla pilotów czarną otchłanią. W dodatku było zimno. Zadrżała. Dłoń Tracy była lodowata. Czyżby umarła? Mab nasłuchiwała lękliwie, badając jednocześnie puls rannej.

Śmigłowiec zbliżał się. Przeleci tuż nad nimi. Czy pilot spojrzy w dół? Miała ochotę wstać, machać rękami i krzy­czeć. Ale jak ją zauważą? Jak mogliby ją usłyszeć w takim hałasie?

Nie mogła tak po prostu siedzieć, musiała wysłać jakiś sygnał. Jak? Rozpalić ogień? Dlaczego nie pomyśleli o og­niu? To pierwsza rzecz, jaką zawsze, robili rozbitkowie.

Wypuściła dłoń Tracy i poszukała torebki. Gdzieś ją tu zostawiła. Gorączkowo pełzała po ziemi, aż wreszcie ją zna­lazła. Odszukała zapałki, które zawsze przy sobie nosiła. To taki zwyczaj z czasów, zanim rzuciła palenie.

Mab spojrzała na światła pozycyjne śmigłowca. Czy zdąży rozpalić ogień na czas?

Wszystko wokół było wilgotne. Oddychała chrapliwie, po­spiesznie i macała wokół siebie rękami, szukając czegokol­wiek łatwopalnego. Powinna odejść od Tracy, Jeszcze tylko oparzeń trzeba tej biednej kobiecie...

Warkot śmigłowca rozlegał się tuż nad jej głową. Muszą popatrzeć w dół. Trzeba rozpalić ogień! Musi znaleźć coś, co się zapali. Myślała tylko o tym.

Właśnie darła na strzępy książeczkę czekową i tych kilka banknotów, które miała przy sobie, kiedy śmigłowiec wylą­dował na zboczu.

Spojrzała na niego ogłupiała. Łopaty śmigła wciąż wiro­wały w kręgu świateł. Wylądował! Zauważyli latarkę? Przy­kucnęła nad stosikiem chusteczek higienicznych, podartych czeków i pieniędzy. Tymczasem ze śmigłowca, niosąc coś, wyskakiwali ludzie, a na wzgórze wjeżdżały samochody. Wóz policyjny, furgonetka i jeszcze dwa inne. Skąd się tu wzięły?

Nagle wokół zrobiło się tłoczno jak na dworcu.

Jacyś ludzie biegli w jej stronę. Mab znów chwyciła Tracy za rękę.

- Są tutaj - powiedziała do wciąż nieprzytomnej kobiety. - Zabiorą cię śmigłowcem. Nic ci nie grozi.

Przybysze mieli potężne reflektory; każdy z nich mógłby oświetlić fronton dwupiętrowego domu. Zalali światłem ca­łe zbocze i, kierowani przez Trisa, biegli w stronę Mab. Do Tracy.

Mab wstała i odeszła na bok. Tylko jeden z ratowników się do niej odezwał:

- Nic pani nie jest?

Pokręciła głową. Ostrożnie podnieśli z ziemi Tracy i uło­żyli ją na noszach. Tris i Mab odzyskali swoje kurtki. A potem ratownicy ponieśli Tracy w kierunku śmigłowca i zabrali ze sobą Katy.

Wśród przybyszów była kobieta, a wszyscy ratownicy na­leżeli do Gwardii Narodowej. Huragan dokonał takich znisz­czeń, że wezwano ich na pomoc.

Kiedy śmigłowiec wystartował, zostawiając ich na tym pustkowiu, Mab zastanawiała się, co powinni teraz zrobić?

Tris wziął ją w ramiona, przytulił i pocałował na oczach policjanta, który podszedł z latarką dyskretnie skierowaną ku ziemi.

- Słyszeliśmy, że przeżyliście tutaj niezłą przygodę - po­wiedział policjant. Promieniem latarki zatoczył krąg wokół tego, co zostało z przyczepy. - Mamie to wygląda.

- Mówili, jak ciężko ranna jest Tracy Harris? - spytała Mab.

- Żyje - odparł Tris. Policjant kiwnął głową.

- Mamy waszego dżipa - stwierdził. - Może was gdzieś podrzucić?

- Co oni tam robią? - Amabel zwróciła w końcu uwagę na zamieszanie przy samochodzie.

- Tris miał dość rozumu, by wepchnąć jakiś patyk pod klawisz mikrofonu radia CB.

- Kiedy tu jechałem, potrzebowałem obu rąk, by prowa­dzić samochód, a równocześnie chciałem przekazać sztabowi, że znaleźliśmy Harrisów.

Policjant kiwnął głową i kontynuował opowieść.

- Sztab akcji słyszał wszystko, co tu się działo. Zablo­kowaliśmy drogę i złapaliśmy rabusiów. Poddali się bez oporu. Teraz montują z powrotem wszystko, co zabrali z waszego dżipa. Okradli jeszcze dwie inne rodziny. Kiedy wszystko zwrócą i przeproszą, pójdą do więzienia.

- Przeproszą? - zdziwiła się Mab.

- Nasz szef ma dość dziwne poglądy. Skrzywdzili ludzi i narazili na straty, więc każe im ich przepraszać.

- Doskonały początek kary. Przestraszyli nas.

- To durnie.

- Cieszę się, że ich złapaliście - powiedziała Mab.

- To dzięki Trisowi mogliśmy ich złapać. Radzimy sobie na ogół, ale zawsze jesteśmy wdzięczni, gdy ludzie dają nam znać o takich wypadkach.

Z daleka obserwowali ruch wokół dżipa. Światła furgonet­ki wyglądały w ciemności jak sceniczne reflektory. Więź­niowie, choć mieli nogi zakute w kajdanki, poruszali się bez większego trudu. Strażnicy byli czujni i cierpliwi.

- Zjedli wasze zapasy - uprzedził policjant. - Ale mamy coś w rezerwie. Jesteście głodni?

Zaprowadził ich do swojego radiowozu, poczęstował ka­napkami i odszedł.

Usiedli i posilili się. Tris spoglądał na Mab uważnie. Ona też go obserwowała. Uśmiechnęła się, a on pochylił głowę, by ją pocałować.

- W ogóle się nie bałeś - zauważyła.

- Bałem się.

- A ja próbowałam rozpalić ogień.

- To świetnie. Dobrze się teraz czujesz? Ktoś musi tu zostać, by poczekać na Kena Harrisa, jeśli nie uda się wcześ­niej z nim skontaktować. Wyobrażasz sobie, co on przeżyje, jeżeli zjawi się tutaj i zobaczy zdemolowaną przyczepę? I ani śladu po żonie i córce? Minie sporo czasu, zanim dowie się, gdzie one są. Zgodziłem się tu zostać do jego powrotu. Zo­staniesz ze mną?

Spojrzała na niego z czułością i uśmiechnęła się lekko.

- Bardzo chcę z tobą zostać.

Złodzieje zakończyli pracę przy dżipie. Silnik działał, koła tkwiły na miejscu, cała zawartość wróciła do wnętrza samo­chodu. Pozostawiono im jeszcze kilka koców.

Rabusie byli wściekli, że muszą przepraszać. Starszy poli­cjant oparł się o maskę dżipa i powiedział:

- Mamy mnóstwo czasu, możemy zaczekać. Postąpiliście źle, więc musicie przeprosić.

Rabusie spojrzeli po sobie.

- Przepraszamy - oświadczyli posępnymi głosami. Mab nie było stać na uprzejmą odpowiedź, więc milczała.

- Przyjmujemy przeprosiny - powiedział Tris. Jeden po drugim pojazdy odjeżdżały. Wreszcie Tris i Mab zostali na wzgórzu sami. Patrzyli, jak światła radiowozów i furgonetki nikną w ciemnościach. Zapadła cisza.

- Umiesz strzelać? - zapytał.

- Owszem. Z karabinu, strzelby, dubeltówki, broni krót­kiej. Ojciec uważał, że każdy powinien się tego nauczyć. Nie znosił Kanadyjczyków i...

- Przecież to absurd! - Tris był zdumiony.

- Ojciec taki jest. Zachowuje rozsądek we wszystkich po­zostałych sprawach. Mama mówi, że każdy musi mieć jakąś skazę. Ojciec ma ją również. Nie wtórny, jak to się zaczęło, ale nawet Rosjanie nie doprowadzają go do takiego szału jak Kanadyjczycy. Jest pewien, że szykują inwazję.

- Na nas? - Tris parsknął śmiechem.

- To, oczywiście bzdura. Ale on uważa, że Kanadyjczycy obawiają się nadchodzącej epoki lodowcowej i zechcą się przenieść w głąb kontynentu. Będą z nami walczyć, żeby zdo­być nasze ziemie.

Tris odchylił głowę i głośno się roześmiał.

- Powinieneś go słyszeć, gdy Kanadyjczycy skarżą się, a mają powody, na kwaśne deszcze. Jest niesamowity.

- Ciekawe, jakie będą nasze dzieci? Zarówno rodzina Magee'ów, jak i inni moi krewni są dość ekscentryczni, a ty jesteś córką człowieka, który nienawidzi Kanadyjczyków! - Znów się roześmiał.

- Dzieci?

- Oczywiście. W hotelu, w Indianapolis, powiedziałem ci, że się pobierzemy. Zapomniałaś?

- Nie. Ale musisz przyznać, że znamy się dość krótko i wciąż nic nie wiesz o bracie ojca.

- Nie przejmuj się. W mojej rodzinie też jest wielu dzi­waków, to znaczy ekscentryków. Wspominałem już o tym.

- Jakoś mnie to nie zaskakuje, że masz ekscentrycznych krewnych - zauważyła z uśmiechem.

- Ciekawe, czemu to mówisz? Skąd przyszedł ci do głowy pomysł, że sam jestem dziwaczny?

- Jesteś impulsywny, odważny i stałeś się gwiazdą rocka!

- Daj spokój, Amabel. Co masz do zarzucenia gwiazdom rocka?

Wybuchnęła śmiechem. Próbowała go stłumić, gdyż Tris wyraźnie się nastroszył. Wreszcie rozwiązał sprawę pocałun­kiem.

- Dzięki Bogu, że znów mamy apteczkę - powiedziała, chwytając oddech.

Zawahał się, zanim spytał:

- Apteczkę?

- I książkę z instrukcjami - wyjaśniła.

Zaśmiał się cicho, klepnął Mab w pośladek, a potem po­gładził w to samo miejsce. Pocałował ją znowu. I jeszcze raz... i jeszcze. Rozbawienie zniknęło. Pocałunki stały się zaborcze. Trzymał ją mocno w ramionach, tulił do siebie...

Nastawili radio CB na pasmo sztabu akcji ratunko­wej. A potem, patrząc na siebie z pożądaniem i dotykając się co chwila, rozłożyli obok dżipa posłanie: bezpośrednio na ziemi płyty plastykowe ze ścian przyczepy, potem karimaty i koce. W zimnym wietrze rozebrali się i wpełzli do swego gniazdka.

Leżeli, drżąc w uścisku, i całowali się. Tris uniósł głowę, by spojrzeć na twarz Mab, ledwie widoczną w świetle gwiazd.

- Jesteś najcudowniejszą kobietą na świecie - powiedział.

- Och, Tris. - Uniosła rękę i pogładziła delikatnie jego szyję, musnęła palcami twarz. - Nie mogę uwierzyć, że tu jesteś - szepnęła.

- Mhmm. - Musnął dłonią jej ramiona i przesunął ręką po nagim ciele.

- Byłam przerażona - wyznała. - Widziałam ich strzelby Nie wiedziałam, co robić.

- Modliłem się, żebyś nas usłyszała - odparł. - I przynaj­mniej zatrzymała się na chwilę, by zrozumieć, jakie ci grozi niebezpieczeństwo.

Gładząc go delikatnie po twarzy, potrząsnęła głową zdzi­wiona.

- Byłeś taki opanowany.

- Wcale nie. - Ucałował wnętrze jej dłoni. - Byłem wściekły. Uświadomiłem sobie, jakie uczucia budzą się we mnie, gdy coś ci zagraża. Chciałem zabić tych ludzi.

Ucałował ją i przytulił do siebie. Wsunął ręce pod jej plecy i objął smukłe ciało. Następny pocałunek był gorący i za­borczy.

Odsunął się i wypuścił jaz objęć. Badał jej ciało niecier­pliwymi dłońmi.

Obserwowała jego twarz, gdy pochylił się, by spojrzeć na jej nagie ciało. Wyjaśniła, co działo się z nią w tym jarze.

- Niosłam Katy. Nie wiedziałam, co robić. Gdybym zo­stawiła ją i próbowała ci pomóc, mogłaby pójść za mną.

- Kiedy zobaczyłem twoje ślady - zaczął Tris - przypo­mniałem sobie, że czytałem kiedyś o odciskach stóp, które przetrwały tysiące lat. Były to małe bose stopy kobiety. Szła po glinie, w pewnym miejscu przystanęła, a odciski stóp wskazywały, że obejrzała się za siebie. - Przytulił ją mocniej.

- Archeolodzy próbowali odgadnąć, dlaczego kobieta się od­wróciła. Czemu się obejrzała? Żeby kogoś zawołać? Oprócz jej śladów nie było tam żadnych innych. Jej krok nie zmienił się, więc nie uciekała. Może była ostrożna? Ślady były za głębokie jak na oszacowaną wagę jej ciała, długość kroku i niewielką stopę. Musiała coś nieść. Może dziecko? Zobaczy­łem odcisk twoich stóp w błocie. Też się obejrzałaś. Rozpo­znałem to po śladach. I niosłaś dziecko. Byłem zdumiony, jak prymitywne uczucia obudziły we mnie te ślady. Musiałem ruszyć za tobą i cię odnaleźć. Jesteś moja.

Pocałunek był pełen pasji. Pojawił się nowy, dziwny rodzaj zaborczości, pragnienia i namiętności. Ogarnęło go ślepe po­żądanie. Parzył skórę Mab gorącymi dłońmi.

Wplotła palce w jego włosy i przylgnęła do niego. Drżała i cicho jęczała. Jej skórę pokryły kropelki potu. Objęła go ramionami.

- Jeśli teraz się wycofasz, Ezekielu - szepnęła z powagą - to chyba cię uduszę!

Odparł równie poważnym tonem:

- Ożenię się z tobą po narodzinach naszego siódmego dziecka, moja chińska dziewczynko.

- My Ling musiała kochać mego pradziadka.

- I ja tak sądzę.

- Tris, kocham cię.

- Ja też cię kocham, Mab.

Ich pocałunek był zupełnie inny niż poprzednie. Leżeli pod gwiaździstym niebem, ich dłonie poruszały się łagodnie, a usta szeptały miłosne słowa.

Potem namiętność nabrała mocy. Ciała napierały na siebie i płonęło w nich pożądanie. Połączyli się w wybuchu namięt­ności.

Mab uwielbiała cudowne, muskularne ciało Trisa. Czuła na piersi jego tors. Gładziła dłońmi szerokie plecy.

Tris wsparł się na przedramionach i wtulił spoconą, zaroś­niętą twarz między jej szyję i ramię.

- Mab, próbowałem zaczekać na ciebie.

- Było cudownie.

- Och, skarbie. - Podparł się lekko, by jej nie przygnieść. - Tak mi przykro.

- Głuptasie, było wspaniale. W książkach nie piszą, jak to jest...

- Czułaś ból?

- Jestem zdumiona, że tak doskonale pasujemy do siebie.

- Było cudownie. - Uśmiechnął się. - Jesteś zdumiewająca.

- Jak mogę być zdumiewająca? Przecież wiem, że dla ciebie to nie jest nowe doświadczenie.

- Nigdy nie czułem czegoś takiego. Mab, kochanie. - Głos Trisa budził w niej dreszcz rozkoszy.

- Kiedy znów możemy to zrobić?

Roześmiał się.

- Jesteś szalona. I dzika. Wydajesz się taka wyniosła. A spójrz teraz na siebie! Słyszałem, że nie cierpisz mężczyzn. Czy nie zachowujesz się zbyt nietypowo, jak na kobietę, która nienawidzi mężczyzn? - Przytulił się do niej.

- Nie włóczę się po barach, nie szukam przygód. Nie interesowały mnie znajomości na jedną noc. Dlatego mężczyźni uznali, że ich nie lubię.

- A mnie lubisz?

- Tak. - Zaśmiała się i zmierzwiła mu czuprynę. Zaczął całować jej podbródek i szyję. Objęła go ramiona­mi i gładziła jego plecy. Sięgnął językiem w głąb jej ucha, a ona objęła nogami jego uda. Odsunął usta tylko na tyle, by szepnąć cicho:

- Podoba ci się?

- To... bardzo ciekawe - mruknęła.

Nie była usatysfakcjonowana. A on tylko się z nią bawił. Ponieważ nie odczuwał już takiego pożądania, rozkoszował się budzeniem w niej podniecenia. W końcu głębia jej namięt­ności pobudziła i jego. Przewrócił się na plecy i pociągnął ją za sobą. Początkowo czuła się niepewnie, lecz powoli nabrała chęci do nowych doświadczeń.

Teraz ona kierowała pieszczotami i robiła to śmiało, nie pozwalając Trisowi na zbyt wiele. W świetle gwiazd widziała iskierki płonące w jego oczach.

Zdając sobie sprawę, że go podnieca, nie przerywała zaba­wy. Wodziła dłońmi po jego ciele, muskała tors, a ręce kazała mu ułożyć nad głową i przykazała, by tam je trzymał.

Poruszyła biodrami i zaśmiała się, kiedy jego oddech stał się chrapliwy. Tris był zaspokojony, więc wytrzymał to długo, ale w końcu ujął jej biodra silnymi rękami.

Wyruszyli do raju, tuż za krawędź rzeczywistości, w krainę nieporównywalnych wrażeń. Potem leżeli, drżąc w swoich objęciach. Zasnęli przytuleni do siebie.

Tris wstał i zdążył włożyć spodnie i buty, nim Mab usły­szała warkot samochodu. Było jeszcze ciemno. Usiadła i ze zdziwieniem dostrzegła strzelbę w ręku Trisa. Skąd ją miał? Po chwili wręczył jej pistolet.

- To dla bezpieczeństwa. Nie wstawaj.

Włożył kurtkę i podszedł do dżipa, by się za nim ukryć. Samochód stanął, drzwi się otworzyły i wysiadł mężczyzna. Był tak zdenerwowany, że nawet nie zauważył dżipa. Refle­ktory samochodu oświetlały zbocze i szczątki przyczepy.

- Hej! - krzyknął Tris. - Jestem z ekipy ratowniczej. Kim pan jest?

Mężczyzna odwrócił się.

- Jestem Ken Harris. Gdzie jest moja rodzina? - W jego głosie brzmiało przerażenie.

- Żyją. Czekaliśmy na pana. Tylko spokojnie.

Tris włączył latarkę i odłożył strzelbę.

Ken Harris pojechał do Detroit, by załatwić sprawy zwią­zane z kupnem działki. Pędził tutaj, gdy dowiedział się o tor­nado.

Gdy Mab się ubierała, obaj mężczyźni wezwali przez radio sztab akcji ratowniczej w Columbia City, a ci z kolei połączy­li się ze szpitalem.

Tracy żyła i przebywała w szpitalu luterańskim w Fort Wayne. Doznała wstrząsu, miała złamaną rękę, zwichniętą nogę, trzy pęknięte żebra, przemarzła, ale największe niebez­pieczeństwo już minęło. Ken może ją zobaczyć, gdy tylko przyjedzie.

- A co z dzieckiem? Co z Katy?

Przekazali to pytanie i dowiedzieli się, że dziewczynka też przebywa w szpitalu. Teraz spała, była pod obserwacją, ale nic jej nie groziło. Nie miała nawet śladu obrażeń.

Tris i Mab podzielili się jedzeniem z Kenem. Pocieszali go, opowiadając o wszystkich, którzy szukali rodziny Harrisów. Ken odzyskał apetyt. Przez cały dzień żył w takim na­pięciu, że myślał tylko o tym, jak się tu dostać.

- Zniszczenia po drodze są niewiarygodne - opowiadał.

- Drzewa wyglądają tak, jakby im obcięto wszystkie gałęzie. Widziałem zburzone stodoły. Deski w konarach drzew i po­zrywane linie telefoniczne. Cały dom rozrzucony po okolicy, jakby był z zapałek! - Spojrzał na to, co zostało z przyczepy.

- Wielkie słupy wysokiego napięcia są poskręcane jak blasza­ne zabawki. - Ken nie był pewien, w jaki sposób ludzie zdo­łają to naprawić. To wszystko go przeraziło. - Myślałem jed­nak tylko o Katy i Tracy. Są tak kruche i delikatne... Patrzy­łem na te zniszczenia i byłem przerażony. Musiałem tu do­trzeć, aby je odnaleźć.

- Czy chce pan, abyśmy z panem pojechali?

- Nie, dziękuję. Teraz czuję się dobrze. Obie żyją, a ja dostałem taki zastrzyk adrenaliny, że nie będę mógł zasnąć.

- Nie potrafił przestać mówić po tak długim zamartwianiu się i strachu. - Słyszałem o trąbach powietrznych jeszcze w De­troit, ale nawet nie wyobrażałem sobie, jakie powodują spu­stoszenie. Mój Boże. Widzieliście naszą przyczepę?

- Próbowali ją okraść, ale policja złapała rabusiów. Wszy­stkie wasze rzeczy są w Columbia City. Przynajmniej tyle dostanie pan z powrotem.

- Nie wiem, jak wam dziękować.

- Nie tylko my pomagaliśmy.

Ken potrząsnął głową bezradnie.

- Nie wiem, jak im się odwdzięczę.

Spoglądał na smętne szczątki swojej przyczepy.

- Człowiek jest tak zabiegany, że zapomina, jacy dobrzy są ludzie.

- Tak, nam też się to zdarza.

- Pojadę już. Dziękuję, że zaczekaliście na mnie. Nie wiem, co bym zrobił, gdybym was tu nie zastał.

- Nie chcieliśmy, by pan wrócił i nie wiedział, co się stało.

- Dziękuję.

- Nie ma za co.

Podali sobie ręce i Ken odjechał.

Zbliżał się świt. Tris objął Mab ramieniem.

- Nie jesteśmy tu już potrzebni.

- Skąd wziąłeś broń? - spytała.

- To broń tych rabusiów. Policjant uznał, że może nam się przydać.

- Miał rację - zgodziła się Mab. - Cieszę się, że poczeka­liśmy tu na Kena. Świetnie sobie z nim poradziłeś.

- Ty też. Kiedy będziemy wyjeżdżać, muszę zwrócić broń policji.

- Aha. - Przytuliła się do niego. - Czy musimy już je­chać?

A Tris uśmiechnął się.

- Nie - odparł.

- To dobrze. Chodź do łóżka. - To było polecenie. Westchnął z udawanym przestrachem.

- Pewnie znowu chcesz męczyć moje nieszczęsne, bez­bronne ciało.

- Chcę się przespać! Przez ostatnie dni, z tych czy innych powodów, niemal w ogóle nie spałam.

Spojrzał na zegarek.

- Jest dwadzieścia po trzeciej. Spałaś parę godzin!

- I mam zamiar spać dalej.

Podeszła do dżipa, rozebrała się i wsunęła pod koc. Był zimny i trochę wilgotny, ale w końcu się rozgrzeje.

Tris podszedł bliżej i przykucnął obok. Odsunął włosy z jej twarzy.

- Hej, kobieto, co robisz w moim łóżku? - zapytał szor­stkim głosem.

- Mam zamiar spać! - oświadczyła stanowczo. Potem za­drżała i naciągnęła koc na głowę.

Ale nie zasnęła jeszcze przez dłuższy czas. Tris zdjął ubra­nie i buty, uniósł brzeg koca, wpuszczając do wewnątrz zimne marcowe powietrze. Wziął Mab w ramiona i już po chwili pod kocem było ciepło i przyjemnie. Rozkosznie ciepło. Go­rąco. Gdyby spał sam, pozbyłby się jednego koca, ale Mab obejmowała go tak mocno, że po prostu zrezygnował.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Radio milczało przez resztę nocy. Najgorsze już minęło. Ochotnicy i członkowie Gwardii Narodowej pracowali wiele godzin, by pomóc każdemu, kto tego potrzebował.

Teraz będą burzyć domy i budynki, które grożą zawale­niem, oczyszczać ulice z gruzów, uczestniczyć w monstrual­nych porządkach.

Efekty tej burzy - rany, rozpacz po śmierci i zniszczeniach

- będą trwać latami. Burza zmieniła ludzkie losy. Między innymi - życie Amabel Clayton.

Obudziła się o świcie, przytulona do ciepłego, nagiego cia­ła Trisa. Uśmiechnęła się, zanim jeszcze otworzyła oczy. A kiedy ziewnęła i przeciągnęła się, usłyszała jego śmiech.

Uniosła powieki i zmierzyła go uważnym spojrzeniem błę­kitnych oczu.

- Wliczając to popołudnie w Los Angeles, znamy się dokładnie cztery i pół doby. Jesteśmy bezwstydni! - Zarumieniła się.

Tris przytulił jej głowę do swej piersi. Gładził odruchowo palcami jedwabiste włosy, odgarniał je z czoła Mab.

- Nie zapominaj, że obserwuję cię od trzech lat - odparł.

- I musisz przyznać, że były to niezwykłe cztery doby.

- To fakt.

- W tym krótkim czasie przeżywaliśmy chwile trudne, radosne i spokojne. Znamy się pewnie lepiej niż ludzie, którzy spotykają się ze sobą od roku.

Przerwał i w zamyśleniu pocałował ją w czoło.

- Wzruszyła mnie twoja troska o Katy. Jesteś odważną, wspaniałą kobietą. - Objął ją i przytulił do siebie, a potem przesunął dłoń, by dotknąć jedwabistej skóry jej pleców.

- Chcesz, żebym powiedziała, jaki ty jesteś cudowny? - Uniosła głowę i spojrzała na niego uważnie. Westchnął ciężko.

- Myślę, że wysłuchałbym kilku uwag.

- Jesteś niezwykły.

Nastąpiła chwila milczenia.

- I...? - zachęcił ją.

- Pozwolisz mi zauważyć, że jesteś też odważny?

- Jeśli nalegasz.

Przysunęła się do niego bliżej.

- Jesteś bardzo odważny.

- I..?

Nagle spoważniała.

- Nie obrazisz się, jeśli wspomnę, że jesteś znakomitym kochankiem?

Westchnął i ziewnął udając znudzonego.

- Jeśli uważasz, że musisz.

Tłumiąc śmiech, oznajmiła:

- Fantastycznie. Cieszę się, że nie kazałam cię wykastro­wać.

- Co? - zapytał głośno i poruszył się gwałtownie.

- Kiedy zobaczyłam okładkę „USA” i zrozumiałam, że to nie podróbka, chciałam posłać do ciebie weterynarza, żeby cię wykastrował, skoro okazało się, jakie z ciebie wredne bydlę. Teraz cieszę się, że zrezygnowałam z tego zamiaru.

- Nasze zdjęcie wisi u mnie w sypialni - oświadczył z uśmiechem.

Ucałował ją raz jeszcze, a potem leżeli cicho w swoim przytulnym gniazdku.

- Czy wspominałam ci, jak bardzo podobała mi się pio­senka o Ezekielu i My Ling?

Wzniósł oczy w górę, jakby usiłował coś sobie przypo­mnieć.

- Nie, nie mówiłaś.

- To była dla mnie cudowna niespodzianka. Miałam łzy w oczach.

Przytulił ją i powiedział szczerze:

- Napisałem ją dla ciebie. Czy ktoś skomponował kiedyś dla ciebie piosenkę?

- Nie.

- Oto kolejny pierwszy raz. Obok pierwszego tornada, pierwszego rockowego koncertu, pierwszej miłosnej nocy.

- Moje pierwsze seminarium, pierwszy patrol po klęsce żywiołowej, pierwsza noc pod gołym niebem, w dodatku w towarzystwie mężczyzny - uzupełniła tę listę.

- Twój pierwszy mężczyzna. Twoja pierwsza prawdziwa miłość.

- Tak - przyznała niemal zawstydzona.

Uniósł jej podbródek, a potem pochylił głowę i cmoknął ją głośno, w usta.

Ona też była zadowolona z siebie. Skuliła się w jego cie­płych nagich ramionach i przesunęła dłonią po włosach na jego piersi.

Po chwili milczenia w ciszy wczesnego poranka zapytał:

- Co, prócz mnie, najbardziej cię zaszokowało?

Pociągnęła go za włosy na piersi. Roześmiał się i sprecy­zował pytanie:

- Co było najbardziej niezwykłe w tych niezwykłych dniach? Nie chcę słuchać, kiedy wciąż powtarzasz, jaki ze mnie wspaniały kochanek. Bardziej mnie interesują twoje odczucia związane z huraganem w Indianie i koncertem ro­ckowym Seana Moranta.

- Szczerze mówiąc, są między nimi pewne podobieństwa - odparła natychmiast.

- Żartowałem tylko.

- Mówiłam serio!

Parsknął śmiechem. Mab uciszyła go i kontynuowała:

- Jedno i drugie jest fascynujące, hałaśliwe, szybko się koń­czy, wyczerpuje uczestników i pozostawia po sobie mnóstwo śmieci. Wywiera bardzo niszczący wpływ na otoczenie...

- Koncerty rocka są ekscytujące, a tornada przerażające - sprostował.

- Tak samo jak ta masa wymachujących rękami nastolat­ków. Wygląda to jak pole kołyszących się ramion.

- Plony przyszłości.

- Fakt - przyznała. - To pocieszające. Podróżowałam po Zachodnim Wybrzeżu zbierając materiały dla „Korzeni Ada­ma” i przekonałam się, że młodzież jest na ogół wspaniała. Wczoraj stwierdziłam, że ludzie mogą być dla siebie dobrzy i pomocni. To było niesamowite. A potem, jako kontrast, spotkałam tych dwóch złodziei. - Zadrżała.

Przytulił ją mocniej.

- Co jakiś czas uświadamiamy sobie, ile niebezpieczeństw niesie ze sobą życie. Karambol na autostradzie, nagła poważ­na choroba, okolica zniszczona przez tornado albo dwóch mężczyzn, którzy dla zysku są zdolni do popełnienia zbrodni. Ale takie zdarzenia i obserwacje sprawiają, że bardziej ceni­my życie. Wówczas uświadamiamy sobie, jak potrzebni są nam inni ludzie.

Mab spoważniała i lekko pogładziła go po twarzy.

- Naprawdę cię kocham, Tris.

- Cieszę się - odparł łagodnie. - Ja też cię kocham. Chcę z tobą żyć, kochać się, mieć z tobą dzieci. Wyjdziesz za mnie?

Zmarszczyła brwi.

- Przejmuję się losem kobiet, walczę o ich prawa, a leżę teraz naga, w twoich ramionach, na tym prymitywnym posła­niu. W tej chwili mam ochotę zapomnieć o swojej pracy, o tym, co ona dla mnie znaczy, i zgodzić się na wszystkie twoje propozycje.

Wsparł się na łokciu tak, że górował nad nią. Pomyślała, że to typowe: zajął pozycję dominującą.

Wolną ręką pogładził jej włosy.

- Jestem gotów zmienić swoje życie, byśmy mogli być razem. Musimy tylko ustalić szczegóły. Oboje potrzebujemy pewnych rzeczy: ja muzyki, ty - dziennikarstwa, jak sądzę. Jeśli się postaramy, znajdziemy jakieś wyjście dla nas obojga.

Była tak wzruszona, że zapłakała. Tris mówił szczerze i to po tych wszystkich głoszonych przez niego hasłach o wyższo­ści mężczyzn!

Poznali się w tak dziwnych, niezwykłych okoliczno­ściach... Ale co ze zwyczajnym, nudnym, codziennym ży­ciem? Czy ich szacunek do siebie przetrwa taką próbę?

Ludzie łatwo dają się ponieść emocjom, spowodowanym przez niebezpieczeństwo. Silne uczucia może wywołać nawet zwykły odruch przetrwania. Radość ocalenia sprawia, że wszelkie szlachetne intencje wydają się trwałe.

A jeżeli zwyczajne życie zniszczy ich miłość? Jedyną me­todą sprawdzenia tego był stary wypróbowany sposób spę­dzenia ze sobą pewnego czasu, poznania się bliżej. Lepsze to niż podejmowanie pochopnych decyzji.

Łzy płynęły Mab po policzkach.

- Nigdy nie płaczę - powiedziała.

Jego uśmiech rozczulił ją jeszcze bardziej.

- Wiem. Jesteś taka kobieca i fascynująca.

- Nie mam pojęcia, dlaczego przy tobie płaczę, ale mam wrażenie, że odkąd ciebie spotkałam, nic dla mnie nie ma znaczenia. Z takich czy innych powodów. - I nagle zastano­wiła się. Czyżby jej płacz wzbudziło wewnętrzne przekona­nie, iż nie pasują do siebie? Że te dni mogą się okazać tylko interludium?

- I ja czuję się przy tobie niespokojny. Chcę, by twoje oczy błyszczały szczęściem. Pragnę, byś mnie kochała.

- Kocham cię.

Czyżby mimo niepewności chciała go przekonać o swoim uczuciu, na wypadek gdyby mieli się rozstać?

Pochylił się wolno, pocałował ją, a ona przytuliła się do niego. Pieszczoty były teraz łagodniejsze, a pożądanie nie tak gwałtowne. Dotknięcia stały się wyrafinowane, świadomie podniecające. Spełnienie dostarczyło im i tym razem pełnej satysfakcji.

Znowu zasnęli, tuląc się do siebie. Odpływając w sen, Mab zastanawiała się, jak przeżyć te wszystkie samotne noce, gdy Trisa już przy niej nie będzie. Wsłuchując się w równy i głę­boki oddech kochanka, zasnęła.

Jakiś czas potem obudziło ich radio. Tris wysunął się spod koca i zajrzał do dżipa, by odpowiedzieć na wezwanie. Sztab akcji łączył się z ochotnikami, by sprawdzić, czy wszy­stko w porządku.

- Twoja ciotka powiedziała, że Ken Harris i jego córka, Katy, zamieszkają u nich w domu - poinformował go ktoś ze sztabu. - W ten sposób mała będzie pod opieką, dopóki pani Harris nie wyjdzie ze szpitala. Na szczęście wraca do zdrowia. Twój zespół też nam pomaga. Miłe chłopaki. Bali się o ciebie i dlatego kwaterują teraz u twojej ciotki.

- Wszyscy tam są?

- Tak. Miłe chłopaki - powtórzył raz jeszcze członek szta­bu, jakby był tym zdziwiony.

- Dzięki. Daj znać, gdybyś nas potrzebował.

- Jasne. Do usłyszenia.

Tris odłożył radio i spojrzał na Amabel. Uśmiechnął się do niej, a potem przeciągnął leniwie, świadomie się popisując.

Przyjemnie było na niego patrzeć. Przypominał koguta, który pianiem wita dzień. Był wspaniały. Stanął z rękami wspartymi na nagich biodrach i obserwował okolicę.

Mab skuliła się pod kocami, wciąż rozgrzanymi ciepłem jego ciała. Patrzyła na niego z podziwem.

Kiedy zbadał teren, odwrócił się do niej z radosną miną. Musiała się uśmiechnąć. Przypominał w tym momencie czło­wieka pierwotnego.

- Chodź, kobieto, wykąpiemy się w jeziorze.

- Zwariowałeś - odparła opryskliwie.

- To dodaje sił!

- Chcesz, żebym dostała zapalenia płuc?! Zaczekam na ciebie. Idź sam.

Podparty pod boki, pochylił głowę i rozkazał:

- Chodź natychmiast. Rusz się. Wyłaź. Ciesz się dniem.

Roześmiała się głośno. Dokładnie wyobraziła sobie jego przodków żyjących tysiące lat temu. Dobrze, że mieli potom­stwo. Po raz ostatni otuliła się kocami, potem odrzuciła je, zerwała się z posłania i pobiegła w kierunku jeziora.

Krzyknął coś radośnie i pobiegł za nią, obserwując w ru­chu jej ekscytujące, nagie ciało. Mab jęknęła i zatrzymała się tuż przy błotnistym brzegu. Tris wziął ją na ręce i wrzucił do wody.

Mab miała wrażenie, że pogrąża się w płynnym lodzie! Tris krzyczał, gonił ją i popędzał szybkimi szczypnięciami i klapsa­mi. A ona piszczała i śmiała się, aż rozgrzała się dostatecznie. Pływając pospiesznie, mogli przez chwilę wytrzymać w tej wo­dzie. Zaczęli zazdrościć rodzinie Harrisów ich raju..

W końcu, trzymając się za ręce, wrócili pędem do swego legowiska i wytarli się kocem. Ubrali się, żarłocznie pochło­nęli kanapki i jabłka, które zostawił im policjant. Jednak kawa była obrzydliwa.

Niechętnie wracali do miasta. Napełnili zbiornik dżipa i odstawili samochód do sztabu akcji ratowniczej. Któryś z ochotników podwiózł ich do domu Magee'ów.

Ciotka Trudy była w swoim żywiole: karmiła, bawiła, roz­kazywała i opiekowała się ludźmi. Byli tam też muzycy i kil­ka osób z ekipy technicznej, którzy przybyli do Fort Wayne wraz z Trisem. Dla nich to była niezwykła przygoda. Krążyli wokół, pomagając, i przenosząc rzeczy.

- Musimy mieć czasem kontakt z prawdziwym życiem - tłumaczyli w odpowiedzi na podziękowania rodziny Magee'ów. - Moglibyśmy pomyśleć, że istnieje tylko świat rocka.

Każda pomoc była potrzebna. Ciężko pracujący muzycy zostali zaakceptowani. Ale kiedy cała grupa postanowiła ku­pić tu ziemię i osiedlić się, wuj Finnegan ostrzegł ich:

- Pamiętacie „The Music Man”? I piosenkę o tym, że w Iowa ludzie przechodzą obok siebie i nigdy nie patrzą sobie w oczy? Iowa została zasiedlona sto lat temu przez ludzi, którzy wyruszyli na zachód z Indiany, kiedy tu zrobiło się zbyt tłoczno. Trzymamy się razem w chwilach katastrofy, ale kiedy niebezpieczeństwo minie, wzajemna bliskość znika. Za mie­siąc wszyscy wrócą do swoich spraw, poczucie wspólnoty rozwieje się jak dym i pozostanie jedynie obojętna uprzej­mość.

- Tak - przyznał perkusista. - Ale dobrze wiedzieć, że ludzie pomagają sobie w chwilach zagrożenia.

Samo wykarmienie tego tłumu ludzi było trudne i wyma­gało ciężkiej pracy. Goście byli jak chmara szarańczy, poże­rająca pole kukurydzy. Tris pilnował, by nie zabrakło jedze­nia.

Drzewo oparte o ścianę domu zostało w końcu pocięte i porąbane na polana. Muzycy, nie zważając na swoje delikat­ne dłonie, rąbali drwa. Świetnie się przy tym bawili.

W tych dniach cała okolica dowiedziała się, jak naprawdę nazywa się Sean Morant i że rodzina Magee'ów jest z nim spokrewniona. Dla niektórych ludzi nic to nie znaczyło, ale większość z dumą przyjęła tę wiadomość.

A Mab przez cały czas obserwowała Trisa i myślała o tym, jak potoczy się ich życie.

Codzienne obowiązki przerwały tę idyllę. Tris miał termin nagrania, a Mab wróciła do Los Angeles. Rozstali się czule. Mab zastanawiała się, ile jeszcze razy w przyszłości znajdzie się w jego ramionach.

Podczas podróży samolotem wciąż myślała o swoich pro­blemach. Dlaczego była tak przygnębiona? Po prostu nie wie­rzyła, że to uczucie może przetrwać.

Tris dzwonił do niej i za każdym razem pytał:

- Wszystko w porządku?

Mab zaś zapewniała go, że wciąż o nim myśli.

Minęła wiosna i lato, nadeszła jesień, a kochankowie sta­rali się być razem. Początkowo dzwonili do siebie codziennie, potem zdarzył się jakiś dzień bez telefonu. Potem kilka dni.

Narzekali na rozkład zajęć. Przerwy w codziennych kon­taktach były spowodowane zawsze nadmiarem obowiązków. Oboje mieli dużo zajęć i niewiele wolnego czasu.

Później spotkali się w St. Louis i spędzili weekend w łóż­ku. Tris kupił owoce, sery, pieczywo... i prezerwatywy. Śmia­li się i kochali. I były to kolejne niezwykłe dni. Żadna próba, tylko wygłodniałe oczy, dłonie i ciała...

Spotkali się w Denver, w Atlancie, Chicago. Mab była na dwóch jego koncertach i przyglądała się tłumom. Jak Tris mógłby zrezygnować z takiej adoracji? Czy ona zdoła zastą­pić te zachwycone nim dziewczyny? Czy jedna kobieta mu wystarczy? Nie, to niemożliwe!

Pewnego razu umówili się, że spędzą razem weekend. Tris zjawił się w Los Angeles, by się spotkać z Mab, ale ona była w Seattle.

Skarżył się przez telefon.

- Siedziałem na progu dwie godziny, zanim twoja urocza sąsiadka powiedziała mi, że wyjechałaś.

- Pocieszyła cię? - burknęła Amabel.

- Tylko to cię interesuje?

- Czego jeszcze chcesz ode mnie? - warknęła.

- Mogłabyś powiedzieć, że czułaś się samotna w Seattle i wolałabyś być ze mną.

Milczała przez chwilę.

- Chciałabym być w domu, by otworzyć ci drzwi i paść w twoje ramiona - powiedziała.

- To już brzmi lepiej.

- Tris, nasz romans się nie klei - odezwała się Mab nie­pewnie.

- Musi być jakieś rozwiązanie tego problemu - odrzekł rozgoryczony Tris.

- Nie mogę zrezygnować z pracy - oświadczyła Mab.

- Ani ja - odrzekł.

Znowu się rozpłakała. Mówił jej słodkie słówka, lecz był poirytowany. Płakała coraz rzewniej.

Dlaczego ich związek może być jednocześnie tak uprag­niony i niemożliwy? Miała rację, nie zgadzając się od razu na małżeństwo.

Nie mogła się doczekać, by kochać się z Trisem. To zdu­miewające, że przez niego nie zaszła w ciążę! Przez niego? Ona jako ofiara? A co niby robiła pod tymi kocami? Odpo­wiadała za siebie i swoje zachowanie. Nie mogła winić niko­go innego.

Wspominała, jak Tris wstał wczesnym rankiem, by odpo­wiedzieć na wezwanie sztabu akcji ratowniczej. Jak prężył swe wspaniałe nagie ciało, wiedząc, że ona go obserwuje, i pozwalał, by syciła się jego widokiem. Wspominała chwile, gdy leżała pod kocami wciąż rozgrzanymi ciepłem jego ciała.

Chciała być przy nim. Wreszcie zrozumiała, w jaki sposób musi zmienić swoje życie, by być stale z Trisem. Stanęła na rozstajach dróg. I wybrała. Pogodziła się z faktem podjęcia decyzji, że cokolwiek to przyniesie, pojedzie do Trisa i posta­ra się, aby im się udało. Odwiedziła swojego szefa Wally'ego i wyjaśniła mu sytuację. Miała zamiar zrezygnować z pracy.

Był zdumiony.

- Tak bardzo go kochasz?

- Najwyraźniej - odparła bez entuzjazmu.

Od pewnego czasu sama kierowała swoim życiem. I to jej się podobało. Przed nikim nie musiała się tłumaczyć. Jej życie należało do niej i tak powinno zostać. To, co miała w szafie, sama sobie wybrała. W lodówce miała to, co postanowiła kupić. Posiłki jadła wtedy, gdy miała na to ochotę, i tam, gdzie się jej podobało.

- Możesz pracować dla nas na zlecenie - zaproponował Wally.

- Dziękuję.

- Twój artykuł o tornado w Indianie był rewelacyjny.

- To niezwykłe przeżycie.

Wally patrzył na nią tak, jakby głęboko jej współczuł.

- Weź urlop - poradził. - Nie rezygnuj natychmiast.

- Nie kuś mnie. Muszę to zrobić.

- Podziwiam cię, Mab. Nie jestem pewien, czy Chris zro­biłaby dla mnie coś takiego.

Mab spojrzała na niego zdumiona.

- Zrobiła.

Wally zmarszczył brwi.

- O czym ty mówisz?

- Nigdy nie wspomniała ci o Paryżu?

- O Paryżu? - spytał cicho.

- Gdy zaczęliście się ze sobą spotykać dopiero dwa lub trzy razy - wyjaśniła Mab - szef zaproponował jej prowadze­nie biura w Paryżu.

- Tak? - Spojrzał na nią zdumiony. - I ona... odmówiła... z mojego powodu?

Mab kiwnęła głową.

- Nawet okiem nie mrugnęła. Powiedziała: „Jeżeli zwią­zek z Wallym ma jakieś szanse, muszę zrezygnować z wyjaz­du do Paryża”. Wtedy uważałam, że jest szalona. - Urwała na moment. - Nigdy ci o tym nie mówiła?

Wally zastanawiał się przez chwilę.

- Jeśli nawet, to jakoś tego nie pamiętam.

- Urobiła sobie ręce po łokcie, by dostać tę posadę.

- O Boże. - Błysnęły mu oczy. - Mogę skorzystać z tele­fonu?

Nie czekając na odpowiedź, wybrał numer. Amabel także słyszała, jak Chris wita się z mężem.

- Skarbie, kocham cię.

Z drugiej strony padło jakieś krótkie pytanie.

- Dobrze się czuję. Załatw opiekunkę do dzieci. Pójdzie­my dzisiaj na kolację.

Chris zaczęła coś tłumaczyć, ale Wally przerwał jej:

- Nie mam ochoty tam iść. Zadzwonię do Boba i powiem, że coś nam wypadło. Idziemy razem na kolację. Włóż tę zieloną... Chris, czy mówiłem ci... zresztą powiem ci dzisiaj. - Odłożył słuchawkę. - Dzięki, Mab - powiedział nagle. - Powodzenia.

Mokrymi od łez oczami patrzyła, jak wybiega z pokoju. Nie płakała, dopóki nie poznała Trisa. Wielkie nieba, co się z nią dzieje? Zamienia się w sentymentalną idiotkę.

Wróciła do domu, żeby się spakować. Rozejrzała się po mieszkaniu i pomyślała, że będzie musiała sprzedać te staran­nie dobrane meble. Wysyłka na drugi koniec kraju kosztowa­łaby zbyt drogo. Była trochę zdziwiona, że jest zdolna prawie bez żalu z wszystkiego zrezygnować.

Wreszcie zrozumiała, że nic nie może się równać z potrze­bą bycia z Trisem. Próbowała położyć na szali wszystko inne, co miała w życiu, lecz podjęła decyzję w chwili, gdy zrezyg­nowała z pracy. Ale dopiero decyzja pozbycia się mebli uświa­domiła jej ostatecznie, że Tris jest dla niej najważniejszy na świecie.

Jedzie do niego. Wolna i swobodna.

Zadzwonił dzwonek i Mab podeszła do drzwi. Spojrzała przez wizjer i zobaczyła... Trisa! Była wstrząśnięta. Gwał­townie otworzyła drzwi i zamarła w bezruchu.

Był zmęczony i ponury. Nie ogolony i w wymiętym ubraniu.

- Wygrałaś - powiedział.

Wiedział, że nigdy nie stawiała mu ultimatum. Ze zdumie­niem patrzył, jak śmieje się przez łzy. Rzuciła mu się na szyję. Nie był to dobry pomysł, gdyż Tris był zmęczony i rozdrażniony. Kupił wino, bagietki, sery oraz torbę pomarańczy i jabłek.

Wciąż pociągając nosem, wzięła od niego walizkę i po­mogła zdjąć ciężki zimowy płaszcz. Płakała i śmiała się.

- Dostałaś ataku histerii?

Pokręciła głową.

Tonem, który zabrzmiał niemal gniewnie, oznajmił:

- Nie mogę bez ciebie żyć.

To wzbudziło tylko nowy wybuch płaczu i śmiechu.

Rozzłościł się na dobre.

- Mogłabyś okazać mi trochę wdzięczności, uparciuchu.

Objęła go mocno, a on tylko westchnął z rezygnacją. Po­tem odchyliła głowę, spojrzała na niego i uśmiechnęła się tak słodko, że pocałował ją mocno. Drażnił jej delikatną skórę kłującym zarostem. Obejmował ją mocnymi ramionami. Był tutaj!

- Ten cholerny samolot utknął w Kansas na dwa dni - mruknął.

- Chcesz wziąć prysznic? - spytała niepewnie.

- Jeśli wykąpiesz się ze mną. Odszedłem z zespołu. Po­stanowiłem zacząć nowe życie.

Zrobił to dla niej. Nie było w jego życiu nic ważniejszego niż ona. Musi go ugłaskać, zanim wreszcie jej to wyzna.

Pomogła mu zdjąć ubranie, a on nie oponował. Zaprowa­dziła go do łazienki i odkręciła kurki. Patrzył, jak zaczyna się rozbierać, uśmiechając się zalotnie.

Wszedł pod strumień wody, trzymając ją za rękę, a potem stał nieruchomo, gdy go namydlała. Odprężył się nieco. Mył ją potem delikatnymi, pieszczotliwymi dłońmi.

Dokładnie znała jego problemy. Pragnął jej i kochał ją bar­dziej niż cokolwiek na świecie. Była tak podniecona tą świado­mością, że nie mogła się doczekać, aż pójdą do sypialni.

Spłukali się i ucałowali. Pociągnęła go za rękę, by wyjść z łazienki, ale on przyciągnął ją do siebie i wziął w łazience. Roześmiała się. Pragnął jej tak bardzo, że szybko skończył. Potem, oparty o kabinę prysznica, rozluźnił ramiona i wypu­ścił ją z objęć.

- To była paskudna podróż. Wszystko się przeciwko mnie sprzysięgło. Nie mogłem się do ciebie dostać, Amabel, moja Mab. Kocham cię. Podróż całą wieczność. Byłem nieuprzej­my dla każdego, kto mi stanął na drodze. A potem przyjecha­łem tutaj, a ty co zrobiłaś? Śmiałaś się tryumfalnie.

Starannie wytarła jego ciało.

- Przyznaję, że wygrałaś - mówił dalej. - Ale mogłabyś zachować powagę, a nie uśmiechać się tak złośliwie. Przyzna­ję, że zrobię, cokolwiek zechcesz, jeśli tylko za mnie wy­jdziesz. Myślę jednak, że Ezekiel miał rację. Powinienem cię porwać, moja Chinko, uciec z tobą, a potem trzymać cię w za­mknięciu, ciężarną.

- Chodź do sypialni.

- Chce mi się spać - zaznaczył. - Jestem wykończony. Okrutna z ciebie kobieta.

W sypialni zobaczył zarzucone ubraniami łóżko. Mab spo­jrzała na niego z rozczulającym uśmiechem.

Zmarszczył czoło.

- Gdzie się, do diabła, teraz wybierasz?

- Rzuciłam pracę i pakowałam się, żeby jechać do ciebie.

Przez chwilę stał bez ruchu, a potem chwycił ją w ramiona.

- Zrobiliśmy to.

- Cokolwiek się zdarzy...

Okazało się, że nie jest aż tak zmęczony. Długo trzymał ją nagą w objęciach i pieścił. Potem niecierpliwym ruchem zrzucił wszystko, co leżało na łóżku, i położył się wraz z Mab w miękkiej pościeli.

Oboje wiedzieli, że razem naprawdę im się uda, cokolwiek się zdarzy.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
244 Small Lass Cokolwiek się zdarzy
224 Small Lass Cokolwiek się zdarzy
244 Lass Small Cokolwiek się zdarzy
Stefan Zeromski Cokolwiek Sie Zdarzy
Żeromski Stefan Cokolwiek się zdarzy
Żeromski Stefan Cokolwiek się zdarzy
COKOLWIEK SIĘ WYDARZY- BĘDĘ Z TOBĄ, MAŁŻEŃSTWO- PORADY , REKOLEKCJE
KAŻDEMU MOŻE SIĘ ZDARZYĆ
244 Wskazówki dotyczące uczenia się
Scenariusz lekcji języka polskiego kl V To się zdarzyło niedaleko Rzeszowa…
244 Wskazówki dotyczące uczenia się
Small Lass Ta nieznosna wiedzma
Small Lass Znowu razem
Small Lass Lemon
Co się zdarzy w POlsce w najbliższych latach
COKOLWIEK SIĘ WYDARZY- BĘDĘ Z TOBĄ, MAŁŻEŃSTWO- PORADY , REKOLEKCJE

więcej podobnych podstron