Kiosk
Historia |
http://www.mowiawieki.pl/http://www.mowiawieki.pl/ |
|
Tomasz Bohun, Jarosław Krawczyk i Bogusław Kubisz/21.08.2004 11:43
Bój o Polskę i Europę
O wojnie polsko-radzieckiej 1918-1920 i bitwie warszawskiej z prof. Andrzejem Ajnenkielem i dr. hab. Januszem Odziemkowskim rozmawiają Tomasz Bohun, Jarosław Krawczyk i Bogusław Kubisz .onet-ad-main2-box { display: none }
Rozmawiamy z okazji 85. rocznicy bitwy warszawskiej w 1920 roku. Lord d'Abernon nazwał ją osiemnastą decydującą bitwą w dziejach świata. Czy opinia angielskiego arystokraty, który przebywał w tym czasie w Polsce, jest uzasadniona?
Andrzej Ajnenkiel: W jakimś stopniu tak. Sytuacja w Europie po pierwszej wojnie światowej teoretycznie miała być unormowana w traktatach pokojowych zawartych w Paryżu. Ale okazało się, że traktat wersalski był pozbawiony - z punktu widzenia naszej części Europy - co najmniej dwóch ścian: wschodniej i północnej. No i troszeczkę południowej. Pozostała pustka, która musiała być wypełniona. Mocarstwa zachodnie sądziły, że uda się to szybko zrobić. Po pierwsze, kiedy ustabilizuje się sytuacja w Rosji, po drugie, kiedy będzie możliwe określenie stosunków w Europie Środkowej. Powstała odrodzona Polska, która miała ustalone w traktacie wersalskim granice na zachodzie, północy i południu, ale przecież ze znakami zapytania, czyli obszarami plebiscytowymi. Nie było wiadomo, jak będą wyglądały jej granice na wschodzie. Stanowisko Rosji „białej”, czy raczej Rosji „nieczerwonej”, było takie, że kwestie granic rozsądzi konstytuanta rosyjska. A tej nie było i być nie mogło. Pozostawała recepta sowiecka, która była dosyć prosta. Pamiętajmy, że partie komunistyczne, które wówczas powstawały, jak Komunistyczna Partia Robotnicza Polski, bolszewicy traktowali jako działające na obszarach okupowanych. Uważali, że jest to stan przejściowy. Nie bardzo wierzę w gotowość Moskwy do ustabilizowania sytuacji w wyniku traktatów pokojowych zawartych bez wyraźnego zwycięstwa przeciwnika. Tego zresztą doświadczyły później inne kraje. Innymi słowy, wojna 1920 roku była obroną nie tylko Polski, ale i traktatu wersalskiego. Bez rozwiązania kwestii wschodniej był on nie do utrzymania. Jakieś małe polskie Królestwo Kongresowe, które mogłoby powstać, obarczone jeszcze ziemiami zachodnimi, nie utrzymałoby się. Niemcy zrobiliby wszystko, żeby je zlikwidować.
Janusz Odziemkowski: Celem Rosji Sowieckiej, który wyłożyła w warunkach rozejmu przekazanych w sierpniu 1920 roku, było zwasalizowanie państwa polskiego i uczynienie z niego kolejnej republiki rad. Bitwa warszawska, którą lord d'Abernon umieścił wśród najważniejszych bitew w dziejach, była tylko częścią wojny. Nie kończyła jej, choć niewątpliwie była ważnym zwrotem. Chodziło o odwleczenie rokowań. Sowieci chcieli wejść do Warszawy, podyktować warunki i zainstalować rząd Marchlewskiego. Gdyby Wojsko Polskie przegrało bitwę nad Wisłą, dla Polski nie byłoby żadnego jutra. Przestałaby istnieć jako państwo niepodległe. Nawet niechętni Polsce politycy brytyjscy z premierem Davidem Lloydem George'em na czele przyznawali, że nie może być stabilizacji w Europie bez Polski. Jej upadek oznaczał otwarcie Armii Czerwonej drogi na zachód. Nie wiemy, czy poszłaby dalej, czy nie byłaby zbyt wyczerpana. Ale klęska Armii Czerwonej w bitwie warszawskiej była spowodowana m.in. pragnieniem przeniesienia rewolucji na Węgry i do Austrii. Przy ówczesnych nastrojach społecznych w Europie mogło to zadziałać na zasadzie domina. I nie wiadomo, gdzie by się ono zatrzymało. Bitwa warszawska uniemożliwiła dalszą penetrację Europy przez Armię Czerwoną. Rozwój komunizmu w Europie został zastopowany.
A.A.: Musimy brać pod uwagę nastroje w Niemczech. Niezależnie od tego, czy Armia Czerwona przekroczyłaby granice z 1914 roku, czy nie, panowały tam nastroje, które można by określić mianem nacjonal-bolszewizmu. Upadek Polski oznaczałby podważenie postanowień traktatu wersalskiego, który został przyjęty w Niemczech niezwykle chłodno i ratyfikowany niewielką większością głosów. Z militarnego punktu widzenia można patrzeć na klęskę Sowietów pod Warszawą jako na błąd operacyjny, wynikający z rozproszenia sił stosunkowo słabej armii na dwóch kierunkach: warszawskim, a raczej warszawsko-pomorskim, i lwowskim. Krył się jednak za tym zamysł politycznego zagospodarowania południowej flanki frontu Armii Czerwonej poprzez powołanie struktury władzy sowieckiej w Galicji Wschodniej - tzw. Galrewkomu, który powstał niemal równocześnie z Polrewkomem. To otwierało drogę w kierunku Węgier i Czechosłowacji. Wprawdzie nie sądzę, żeby Austriacy, zmiażdżeni traktatem pokojowym, byli zdolni do jakiegoś prosowieckiego działania, ale stwarzało to groźbę poważnej destabilizacji całej Europy Środkowo-Wschodniej.
Zgoda, że gdyby pod Warszawą nie było zwycięstwa przez nokaut, sytuacja Polski stałaby się niewesoła. Ale nawet oddanie Warszawy nie musiało oznaczać totalnej klęski. Wojsko Polskie mogło się wycofać do Wielkopolski i nadal stawiać opór. Zapewne byłby on skuteczniejszy, bo od początku ofensywy siły sowieckie stopniały co najmniej o połowę...
A.A.: Tak, ale pozostawała kwestia granicy niemiecko-rosyjskiej z 1914 roku. Niemcy mogły wtedy podjąć interwencję zbrojną, bo parasol traktatu wersalskiego nad Polską zostałby zwinięty pod hasłem obrony Europy przed bolszewizmem. Podczas ofensywy siła Armii Czerwonej rzeczywiście osłabła. Mogło się to jednak szybko zmienić, gdyż miała ona niekonwencjonalny, ale dobrze działający system uzupełnień. Sowieci wkraczali na dany teren i ogłaszali: wszyscy mężczyźni w tym i tym wieku jutro zgłaszają się pod broń. Żeby uzupełnić Wojsko Polskie, potrzebny był cały proces. Trzeba było wezwać rekruta - on się uchylał - potem trzeba było go wyszkolić, posłać na front. Dlatego stany oddziałów polskich w czasie odwrotu pod Warszawę szybko topniały. Tymczasem Armia Czerwona - co pisze dowódca Frontu Zachodniego Michaił Tuchaczewski - wkracza na Białoruś i następnego dnia ma już 30 tys. poborowych.
Jaka była wartość takich uzupełnień?
A.A.: Nie taka mała. Pamiętajmy, że wielu mężczyzn, którzy tam mieszkali, w czasie wielkiej wojny gdzieś walczyło. Przecież nie stracili umiejętności wojskowych. Mogli co najwyżej nie utożsamiać się z rewolucją. Taki czubaryk z błot poleskich bije się dobrze, niezależnie czy służy w armii polskiej, czy bolszewickiej. Rabuje, bo to jest jego zwycięstwo. Jeszcze jak mu komisarz pozwala rabować, bo to pańskie, to czemu nie. Dlatego nastroje w Armii Czerwonej podchodzącej pod Warszawę były znakomite. Źródła podają, że całe dywizje maszerowały z orkiestrami, ze śpiewem na ustach. Oni szli, żeby podbić świat. Dopiero po porażce wszystko się zaczęło rozsypywać. Zwycięska Armia Czerwona na pewno mogła zagrozić Europie. Pamiętajmy, że w Niemczech niedawno stłumiono rewolucję, i to nie do końca. Także na Węgrzech rewolucja omal nie stworzyła nowej republiki rad. Dlatego nie można lekceważyć potencjału Armii Czerwonej. Tym bardziej że ona natychmiast wzmocniłaby się rekrutem przymusowo pobranym na ziemiach polskich.
J.O.: Pamiętajmy, że dla znacznej części ludności żydowskiej państwo polskie było obojętne. I w tych środowiskach - jak wskazywały ówczesne doświadczenia i raporty - bolszewicy mogli liczyć na spore poparcie. W razie zdobycia Warszawy znaczny procent młodzieży żydowskiej - myślę, że co najmniej 20 tys. na 300 tys. warszawskich Żydów - wstąpiłby w szeregi Armii Czerwonej. Wśród ludności polskiej, zwłaszcza bezrobotnej, także można było liczyć na uzupełnienia. Na Pomorzu Armia Czerwona dostała logistyczne wsparcie od miejscowych Niemców. Pytanie, jak zachowałaby się ludność niemiecka, np. w Łodzi.
Wiadomo, że władze niemieckie nie zamierzały przeszkadzać Armii Czerwonej w likwidacji państwa polskiego - wręcz przeciwnie. Ale była to ryzykowna gra, bo upadek Polski otwierał bolszewizmowi drogę do Niemiec...
A.A.: Bezpośredni styk z bolszewickim zrewolucjonizowanym państwem oznaczał przenikanie idei, agitatorów...
Niemców znowu trzeba byłoby uzbroić, bo ani Francja, ani Wielka Brytania nie chciały narażać życia własnych żołnierzy, żeby spacyfikować wschodnią Europę.
A.A.: Francuzi traktowali rewolucję rosyjską trochę jak francuską z 1789 roku. Mówiono tak: czego wy chcecie od Rosjan, robią to, co my 150 lat temu, odczepcie się od nich, niech załatwią swoje sprawy. Wojska francuskie wspierające Denikina zostały wycofane z Ukrainy, bo nie chciały walczyć z bolszewikami.
Dlaczego wojnę polsko-sowiecką nazywa się wojną 1920 roku, przecież zaczęła się dużo wcześniej?
J.O.: To skrót myślowy. Można powiedzieć, że wojna zaczęła się pod koniec 1918 roku, kiedy Armia Czerwona wkroczyła do Wilna. Tutaj mamy pierwsze starcie z siłami polskimi. Pamiętajmy, że kiedy kończą się działania na froncie zachodnim, Niemcy wcale nie czują się przegrane na froncie wschodnim. Traktaty brzeskie z Rosją Sowiecką i Ukraińską Republiką Ludową były wielkim zwycięstwem państw centralnych. Utworzenie strefy państw zależnych w Europie Środkowej i Wschodniej pozwalałoby Niemcom na rozgrywanie - polityczne, gospodarcze i wojskowe - tego obszaru. Powołanie litewskiej Taryby czy korzystny dla Polaków akt 5 listopada 1916 roku trzeba rozpatrywać tylko w szerszej perspektywie. Inaczej byłoby to z ich strony działanie samobójcze. Podobnie poparcie hetmana Skoropadskiego na Ukrainie. Białoruś natomiast była zbyt słaba intelektualnie i etnicznie, żeby można było próbować stworzyć tam jakieś namiastki miejscowej władzy. Gdy kończą się działania wojenne, traktat rozejmowy w Compiegne przewiduje wycofywanie się Niemców z frontu wschodniego na żądanie mocarstw koalicji. Ale oddziały niemieckie wycofują się niezależnie od tego, gdyż w Niemczech wybuchła rewolucja, załamał się dotychczasowy system władzy, wojsko zwyczajnie chciało wrócić do domu. Tereny opuszczone przez Niemców zajmuje Armia Czerwona, która w ramach operacji „Tarcza Wisła” posuwa się na zachód. Z jednej strony jest to restytucja panowania rosyjskiego, z drugiej zaś tworzenie nowej sowieckiej władzy. Władze Rzeczypospolitej i miejscowa ludność polska nie mogą się temu bezczynnie przyglądać. Dlatego dochodzi do pierwszych starć. W 1919 roku odbywa się wielka operacja wileńska, która stanowi punkt wyjścia do szeroko zakrojonych działań polskich na wschodzie. Wojsko Polskie operuje też daleko na północy, dochodząc do Dźwiny. Od połowy 1919 roku, po zwycięstwie w wojnie z Ukraińcami o Galicję Wschodnią, front sowiecki staje się dla Polski frontem numer jeden.
A.A.: Wojna nigdy nie została formalnie wypowiedziana. Dlatego należy uznać za jej początek pierwsze starcie oddziałów Armii Czerwonej z jednostkami Wojska Polskiego. Nie było to spotkanie nad Jasiołdą w lutym 1919 roku, jak do niedawna utrzymywano, ani też starcia w Wilnie, ale walki z polską samoobroną na Polesiu w grudniu 1918 roku, gdyż samoobrona Litwy i Białorusi oficjalnie stanowiła już część Wojska Polskiego.
Początkowo była to wojna „pełzająca”. Duży konflikt zbrojny stał się nieuchronny jesienią 1919 roku, gdy załamały się polskie rokowania z bolszewikami. Wcześniej Piłsudski próbował porozumieć się z „białą” Rosją, z Denikinem. Nie uzyskał żadnych gwarancji dla niepodległości i granic wschodnich Polski. Dlatego interwencja w rosyjskiej wojnie domowej po stronie białych Polsce się nie opłacała. Z kolei bolszewicy, którzy wcześniej, gdy ich władza się chwiała, obiecywali Polakom bardzo dużo, usztywnili stanowisko po rozbiciu Denikina i Judenicza.
J.O.: Piłsudski od początku nie miał najmniejszych wątpliwości, że wojna na wschodzie jest nieunikniona.
A.A.: Biali czy czerwoni - to była dla nas jedna _zaraza. Jedni i drudzy chcieli likwidacji niepodległej Polski, traktując większość jej terytorium jako ziemię rosyjską. W 1919 roku w podsłuchanych rozmowach telefonicznych bolszewicy mówili o armii polskiej - „biali Polacy”. A np. żołnierze francuscy nie byli „białymi” Francuzami, tylko Francuzami. Byli za to „biali” Ukraińcy, Łotysze, Litwini. Polaków wrzucono więc do jednego worka z innymi narodami dawnej wielkiej Rosji, które chciały się od niej oddzielić.
J.O.: „Białopolacy” to byli ci, którzy się zbuntowali przeciwko prawowitej władzy.
A.A.: Przypomnijmy też uchwałę władz bolszewickich, że Armia Czerwona ma maszerować na zachód, a Rosja Sowiecka wyrzeka się wszystkich traktatów, które oznaczały utratę choćby skrawka terytorium rosyjskiego. Wezwano robotników i chłopów do bratniego związku z Sowietami. Chodziło więc o przywrócenie granic imperium. A potem, jak się uda, o przeniesienie rewolucji dalej.
Jakie cele w tej wojnie chciała osiągnąć strona polska?
J.O.: Istniały odmienne koncepcje. Myśl Romana Dmowskiego nie do końca była inkorporacyjna, bowiem w stosunku do Litwy dopuszczała formę autonomii. Koncepcja Józefa Piłsudskiego zaś z natury rzeczy była dość enigmatyczna, jeśli chodzi o linię graniczną. Działania podejmowane przez naczelnika państwa spotykały się z oporem znacznej części elektoratu. No bo co to za frajda dla Polaków w Grodnie należeć do państwa białoruskiego, a dla Polaków w Wilnie być obywatelami państwa litewskiego? Co prawda, związanego z Polską, ale to przecież nie było to samo. To nie były już czasy Rzeczypospolitej Obojga Narodów. I Rosja sowiecka, i „biała” dążyły do przywrócenia status quo z 1914 roku. Ze względów propagandowych obie strony rosyjskiego konfliktu akcentowały możliwość, że dawne Królestwo Kongresowe będzie podstawą państwa polskiego. Pytanie, czy całe, bo przecież Chełmszczyzna jeszcze przed wojną światową została wyłączona z Królestwa.
Jakie priorytety terytorialne sformułowały polskie władze?
J.O.: Piłsudski mówił o linii okopów niemieckich z 1918 roku. Komitet Narodowy Polski w Paryżu wyznaczał polsko-rosyjską linię graniczną gdzieś pomiędzy granicami drugiego i trzeciego rozbioru. Ale u Piłsudskiego była wyraźna konkluzja, że wszelkie decyzje oznaczają utrudnienie gry w przyszłości. Nie przynosząc dostatecznej liczby sojuszników, zwiększają liczbę przeciwników. Dopiero kiedy po zwycięskiej bitwie warszawskiej okazało się, że o koncepcjach federacyjnych nie może być mowy, politycy i wojskowi konkretyzują postulaty graniczne.
A.A.: W 1919 roku dwa postulaty polskie były wyraźnie widoczne w rokowaniach z bolszewikami. Pierwszy: Polska zastrzega sobie prawo do wszystkich ziem dawnej Rzeczypospolitej, czyli sprzed pierwszego rozbioru, a ludność ma decydować drogą głosowania. Takie referendum Piłsudski zapowiedział, wkraczając do Wilna, w odezwie do mieszkańców Wielkiego Księstwa Litewskiego. Bolszewicy od razu się temu przeciwstawili, mówiąc, że nie ma mowy o żadnym referendum, ponieważ wcześniej zostały powołane republiki sowieckie Białorusi i Ukrainy - w rzeczywistości całkowicie marionetkowe - co rzekomo świadczyło o woli ludności. Tu było pierwsze zderzenie. Drugi postulat sformułowali wojskowi: żeby granica wschodnia zabezpieczała centrum państwa, aby istniała tzw. przestrzeń operacyjna między centrum a granicą. Armia rosyjska uderzająca na Polskę, zanim doszłaby do linii Bugu, musiałaby najpierw ugrzęznąć w poleskich bagnach i lasach.
Czy koncepcja budowy bloku państw buforowych związanych z Polską, oddzielających ją od Rosji, w ogóle miała szanse powodzenia?
J.O.: Wydaje się, że istniały szanse. Na Litwie np. mógł powstać rząd, który zaakceptowałby bliskie związki z Polską. Takie próby były podejmowane w 1919 roku, ale one się nie udały. Ukraińska Republika Ludowa Petlury, choć nie była traktowana jako element federacji, która dotyczyła Białorusi, Litwy i ewentualnie pozostałych państw nadbałtyckich, miała szanse utrzymać się dłużej. Ale błyskawiczna ofensywa sowiecka w czerwcu 1920 roku możliwości ukraińskie w poważnym stopniu ograniczyła. To była jeszcze państwowość słaba, urzędująca w wagonach kolejowych. Ale była faktem do traktatu ryskiego.
Bolszewicy oskarżali stronę polską, że to ona była agresorem, podejmując w kwietniu 1920 roku wyprawę kijowską...
A.A.: To nieprawda. Przede wszystkim dlatego, że bolszewicy przyjęli plan rozprawy z Polską, zanim jeszcze zapadła decyzja o ofensywie na Kijów i zanim podpisano porozumienie z Petlurą. W planach sowieckich uderzenie miało nastąpić latem 1920 roku. Wielka ofensywa Frontu Północno-Zachodniego Tuchaczewskiego miała zniszczyć siły polskie w bagnach Polesia i zająć Warszawę. Już w grudniu 1919 roku, po likwidacji sił Denikina, wysłano wielkie transporty wojska na front polski, co świadczyło o planach strategicznych zniszczenia państwa polskiego. Wywiad polski działał bardzo dobrze i Warszawa miała dosyć dokładne informacje o ruchach wojsk sowieckich. Trudno było uwierzyć, że koncentracja oddziałów to tylko zabezpieczenie przed polską agresją. Piłsudski wiedział, że czeka go rozprawa z Rosjanami, a czas działa na naszą niekorzyść. Chciał zmusić Armię Czerwoną do walnej bitwy, zanim urośnie w siłę. Wybrał kierunek ukraiński, bo to gwarantowało największe sukcesy. Tam byli ludzie, którzy chcieli rozmawiać, z którymi można było tworzyć państwo i armię ukraińską. Wiadomo było, że dla obrony Kijowa i Ukrainy Rosja gotowa jest do ogromnych poświęceń. Bo bez Ukrainy nie ma wielkiej Rosji. Dlatego nie można twierdzić, że byliśmy agresorem. To Armia Czerwona szła na zachód i zbliżała się do granic Polski. Szła, realizując misję „wyzwolenia” robotników i chłopów, stworzenia republiki sowieckiej, czyli zlikwidowania niepodległego państwa polskiego. To była agresja i trzeba było Armię Czerwoną zatrzymać. Najlepiej nie na Bugu czy pod Warszawą, ale jeszcze na wschodzie. Wielkim błędem słabszego jest czekanie na silniejszego. Trzeba wyjść i spróbować coś robić.
Ale wtedy jest to wojna prewencyjna...
A.A.: Wojna prewencyjna byłaby wówczas, gdyby Polacy jeszcze w 1918 roku, nie czekając na decyzje Moskwy, poszli na wschód. Byłoby to ogromnie ryzykowne, bo stała tam wielka armia niemiecka, która nie pogodziła się z porażką.
Wróćmy do kwietnia i maja 1920 roku. Czy tylko zaskoczeniem można tłumaczyć wielki sukces polskiej ofensywy na Ukrainie?
J.O.: To było zaskoczenie dla Sowietów. Wywiad sowiecki nie był tak dobry jak polski. Nie rozpoznał polskiej koncentracji ani planów uderzenia na Kijów.
A.A.: Plan polski był dobry: zagony kawaleryjskie na tyły przeciwnika i działania grupy motorowej na Żytomierz, które później uznano za wzór działania wojsk zmotoryzowanych. Bolszewicy w kwietniu 1920 roku szacowali siły polskie na 400 tys. ludzi, gdy w rzeczywistości było już ponad 600 tys. Niewiele wiedzieli też o ich rozmieszczeniu. Dodajmy do tego niskie morale oddziałów stojących na Ukrainie. Większość stanowiły tu dawne jednostki URL i galicyjskie włączone do Armii Czerwonej. Podczas rosyjskiej wojny domowej bardzo często zdarzało się, że całe brygady czy dywizje przechodziły na stronę zwycięzców. Te „czerwone” oddziały ukraińskie poddały się Polakom i uznały zwierzchnictwo Petlury.
Dla znacznej części polskich elit politycznych, zwłaszcza endecji, wyprawa kijowska była niepotrzebną awanturą wywołaną przez Piłsudskiego. Nastroje zmieniły się, i to tylko na chwilę, po zajęciu Kijowa. Dlaczego endecy sprzeciwiali się walce o korzystny pokój na wschodzie?
J.O.: Przede wszystkim z powodów ideologicznych. Dla endeków jakakolwiek próba porozumienia się z Ukraińcami była bezsensowna. Uważali, że nie istnieje naród ukraiński, a wszelkie przejawy ukraińskiej państwowości to efemerydy. Jedyne wyjście to próbować dogadać się z Rosją. Były też przyczyny stricte polityczne - aby nie wzrosła popularność Piłsudskiego w społeczeństwie.
Skoro polski wywiad był tak dobry, dlaczego strona polska nie zauważyła przygotowań do wielkiej kontrofensywy sowieckiej na Białorusi, która ruszyła 4 lipca 1920 roku?
J.O.: Zauważono je, ale koncepcja Piłsudskiego polegała na tym, że zajmiemy Kijów i stworzymy przedmoście na lewym brzegu Dniepru. W tym czasie Ukraińcy się zmobilizują i w znacznym stopniu przejmą obronę. Wtedy nasze oddziały zostaną przerzucone koleją na północ. Nie starczyło czasu, bo nie spodziewano się, że Armia Czerwona tak szybko zdoła zgromadzić siły i uderzyć.
Jak to się stało, że zwycięska armia polska po kilku tygodniach cofała się w popłochu?
A.A.: Zaważyły na tym ewidentne błędy naszego dowództwa - na Ukrainie gen. Antoniego Listowskiego i dowódców dywizji. Jeżeli rozpatrzymy poszczególne etapy przebicia się Armii Konnej Budionnego na Żytomierz, wychodzą one jak na tacy. Zastawianie pojedynczymi batalionami czy pułkami nie mogło tej masy konnicy zatrzymać. Podobnie było w 1939 roku: kiedy szedł klin pancerny, nasi dowódcy ustawiali naprzeciwko niego pułk piechoty, co nie miało sensu. Także ściganie konnicy Budionnego za pomocą piechoty było niedorzecznością. Dopiero gdy już wycofaliśmy się do Galicji i powołano 1. Dywizję Kawalerii, a potem Korpus Konny, walka stała się równorzędna. Armię Konną zatrzymywała szybka jednostka, a piechota ją otaczała. Na Ukrainie w ogóle o tym nie pomyślano. Na północy siły polskie też były źle dowodzone. Gen. Stanisław Szeptycki nie wierzył w zwycięstwo, a to już połowa przegranej. Bał się ofensywy rosyjskiej, która zmiażdży jego oddziały. Zawierajmy pokój - sugerował - bo będzie dramat. Po bitwie nad Autą wycofał armię w kierunku południowo-zachodnim, otwierając bolszewikom drogę na Wilno, gdzie nie było praktycznie żadnych wojsk. Sowiecki Korpus Konny Gaja ochoczo _ruszył w tę lukę. Kolejne próby zatrzymania ofensywy były niweczone przez oskrzydlające i wchodzące na polskie tyły zagony rosyjskie. Trzeba było się cofać dalej. Ciągły odwrót, i to szybki - ok. 20 km na dobę, powodował rozprężenie w szeregach. Sytuacja się powtórzyła, kiedy Polacy próbowali zorganizować obronę na linii Niemna. Ona miała stanowić ostatnią zaporę przed Królestwem, a jednocześnie planowano uderzenie z okolic Brześcia w bok sił Tuchaczewskiego - to był pierwszy plan kontrofensywy Piłsudskiego. Jedne dywizje walczyły dobrze, a np. 11. Dywizja Piechoty zostawiła broń w okopach i uciekła, zostawiając wielokilometrową lukę w polskim froncie. Wtedy pozostał jedynie szybki odwrót na Warszawę. Front Północny się rozsypuje. Mamy do czynienia z moralnym rozkładem armii. Zupełnie inaczej jest na Ukrainie, gdzie wojsko się cofa w porządku, w poczuciu, że mimo porażek jest lepsze od przeciwnika. Jednostki i instytucje są ewakuowane, mamy kolejne linie obrony, front odchodzi stopniowo, a Rosjanie ponoszą duże straty. Linię frontu udało się ustabilizować pod Lwowem, dzięki czemu Piłsudski mógł się szykować do kolejnej bitwy, tym razem nad Wisłą.
Dzielna postawa wojsk polskich na południu sprawiła, że fronty sowieckie: Północno-Zachodni i Południowy, oddalały się od siebie i nie współpracowały. Gdyby działały zgodnie, po prostu zgniotłyby Polaków...
A.A.: W grę wchodził tu aspekt polityczny i rywalizacja dowódców obu frontów: Jegorowa i Tuchaczewskiego. A także dyletantyzm wojskowy Stalina, któremu się zdawało, że kawaleria Budionnego z łatwością zajmie Lwów, a zaszczyty spadną również na niego.
Kiedy po stronie polskiej pojawia się świadomość wielkiej klęski i śmiertelnego zagrożenia państwa - gdy bolszewicy doszli do Bugu?
J.O.: Jeszcze wcześniej mamy pewne działania polityczne. Rząd Władysława Grabskiego zostaje zastąpiony gabinetem Wincentego Witosa, powołanym do obrony państwa. Od 1 lipca jest świadomość może nie klęski, ale bardzo trudnej sytuacji, przy czym dla niektórych jest to okazja do ataków na Józefa Piłsudskiego - ataków niezwykle ostrych, odsądzających go od czci i wiary, sugerujących wręcz jego współdziałanie z Armią Czerwoną. Narodowi demokraci zamierzają pozbawić Piłsudskiego dowództwa, rozdzielić funkcję naczelnego wodza od naczelnika państwa. Myślą o powierzeniu komendy nad Wojskiem Polskim francuskiemu generałowi Weygandowi albo Józefowi Hallerowi, popularnemu w kręgach prawicowych.
Zachowując proporcje, to trochę jak w sporcie: gdy drużyna przegrywa, kozłem ofiarnym jest trener...
J.O.: Zastąpienie Józefa Piłsudskiego byłoby nonsensem. Trudno sobie wyobrazić, by naczelnym wodzem został Weygand. On zupełnie nie rozumiał specyfiki polskiej. Miał bogate doświadczenia kolonialne i z czasów pierwszej wojny światowej, ale hołdował francuskiej doktrynie wojny pozycyjnej. Sprawdziła się ona na Zachodzie, za to zupełnie nie przystawała do tego, co się działo u nas. Nasze dywizje operowały na ogromnym obszarze, na jedną przypadało kilkanaście, a czasem kilkadziesiąt kilometrów frontu - było to obce francuskiej szkole dowódczej. Atutem Piłsudskiego była też umiejętność politycznego myślenia, której np. nie miał gen. Haller.
Endecy chcieli pozyskać pomoc mocarstw zachodnich, którą uważali za jedyne antidotum na trudną sytuację Polski. Wiadomo było, że ani Francuzi, ani Anglicy z Piłsudskim współpracować nie chcą. Wręcz przeciwnie, domagali się jego odejścia.
J.O.: Ale zmiana wcale nie oznaczałaby zaangażowania się Francuzów w wojnę polsko-sowiecką. Owszem, udzielali pomocy w ograniczonym zakresie: misja wojskowa, doradzanie szefowi Sztabu Generalnego - tę rolę pełnił właśnie gen. Weygand - bardzo istotne uzupełnienia logistyczne. Ale to było wszystko. Polacy musieli się bić na własny rachunek.
Czy propaganda nawołująca do przeciwstawienia się wszystkimi siłami najazdowi bolszewickiemu rzeczywiście przyczyniła się do zwycięstwa? Czy oddziały, które udało się ad hoc zmobilizować, odegrały istotną rolę w walce?
J.O.: Fakt, że kilkadziesiąt tysięcy ludzi weszło do armii, tworząc nowe i uzupełniając walczące jednostki, był niezwykle istotny nie tylko z punktu widzenia wojskowego, ale i moralnego. Był to dowód, że armia ma poparcie narodu. Ochotnicy byli ogromnie zmotywowani, chcieli walczyć, nie wahali się oddać życia za Polskę. Część z nich wcześniej zetknęła się z bolszewikami i wiedziała, jakim zagrożeniem jest ich władza. Dużą grupę wśród poborowych stanowiła młodzież chłopska - w znacznym procencie analfabeci, dla których walka o Polskę była wówczas czymś abstrakcyjnym. To się zmieniło w trakcie działań wojennych. Dla wielu było to pierwsze doświadczenie obywatelskie. Dopływ ochotników wpływał też na psychikę walczących żołnierzy. Inaczej było, gdy walczyli za Bugiem, na ziemiach po części wyraźnie niepolskich, a inaczej wyglądała sytuacja nad Wisłą. Później marszałek Piłsudski podkreślał, jak wielką rolę w roku 1920 odegrała ludność chłopska w czyszczeniu terenu z bolszewików i likwidowaniu rozbitych oddziałów wroga.
Nie możemy pominąć dyskutowanej do dziś kwestii autorstwa planu bitwy warszawskiej...
J.O.: Koncepcja gen. Tadeusza Rozwadowskiego, szefa Sztabu Generalnego, polegała na tym, żeby stoczyć bitwę obronną na przedpolach Warszawy i dokonać uderzenia na odsłonięte lewe skrzydło 16. Armii sowieckiej, ale stosunkowo słabymi siłami: dwiema, trzema dywizjami. Dawała ona w najlepszym razie szansę powstrzymania przeciwnika, ale nie jego rozbicia i odwrócenia losów wojny. Piłsudski zmienił koncepcję Rozwadowskiego na wielkie uderzenie, które miało iść głęboko, uniemożliwiając przeciwnikowi odwrót i powodując jego zniszczenie. Można odwrócić pytanie: czy byłoby wiadomo, kto tę bitwę przegrał?
W każdym wypadku przegrałby ją Piłsudski. Paradoksalnie, niektórzy generałowie zarzucali później Piłsudskiemu, że działał zbyt defensywnie, ustawiał wojsko kordonowo.
A.A.: Gen. Władysław Sikorski, który sformułował taką opinię, przy wszystkich swoich zasługach, chyba jednak nie znał dokumentów sztabowych. Jeszcze przed bitwą warszawską Piłsudski kilkakrotnie zwracał uwagę gen. Szeptyckiemu, aby nie rozciągał sił Frontu Północnego kordonowo. A on ciągle rozciągał. Piłsudski na pewno nie zamierzał działać kordonowo. W sytuacji, w jakiej znalazły się polskie wojska w lipcu i sierpniu 1920 roku, pewne posunięcia same się narzucały. Sztuka wojenna nie jest rzeczą abstrakcyjną. Są działania stałe, znane od starożytności: atak na skrzydło i tyły przeciwnika, szybkość działania. Problem polegał na tym, gdzie uderzyć i z jaką siłą. Przewaga Piłsudskiego polegała na tym, że on miał przekonanie, iż Armię Czerwoną można nie tylko zatrzymać, ale i zniszczyć. Tego zupełnie brakowało gen. Weygandowi. On nie wierzył, że po 600 km odwrotu Wojsko Polskie będzie w stanie przejść do kontrofensywy. Napisał, że nawet żołnierz francuski by tego nie potrafił. Weygand zalecał płytkie uderzenie na Mińsk Mazowiecki, a najlepiej to pozostanie na linii Wisły i rokowania pokojowe. Gen. Rozwadowski odegrał pod Warszawą bardzo istotną rolę: był zdolny, promieniał energią i optymizmem. Gdy zalecał Sikorskiemu przejście do kontrnatarcia, to mówił: „Panie generale, pan to potrafi, pan to zrobi”. Ale w wojsku od zawsze najważniejsza jest hierarchia służbowa. Rzeczą naczelnego wodza jest sformułowanie ogólnych założeń planu i nadanie mu szlifu, a wykonanie należy do szefa sztabu. Nigdy nie jest tak, że w wielkiej bitwie zwyciężył lub przegrał szef sztabu - honor lub niesława zawsze spadają na głównodowodzącego. Co do tego, kto w 1920 roku ponosił główny ciężar decyzji i komu powinny przypaść zasługi, nie ma wątpliwości.
Czy Piłsudski rzeczywiście wierzył w zwycięstwo? Przecież na biurku premiera Witosa leżała jego dymisja z funkcji naczelnego wodza...
J.O.: Piłsudski poddał się do dymisji z dwóch powodów. Po pierwsze, na wszelki wypadek, bo przecież był na froncie i gdyby zginął, to jako komendant Piłsudski, a nie naczelny wódz. Po drugie, gdyby w obliczu klęski Rzeczpospolita musiała się ugiąć przed żądaniami Brytyjczyków i Francuzów. To była pewna forma asekuracji, co zresztą dobrze świadczy o Piłsudskim.
Czy bolszewicy mogli pobić siły polskie broniące dostępu do Warszawy i zająć stolicę?
A.A.: Mieli szansę dwukrotnie. Pierwszą pod Radzyminem, bo 11. Dywizja - ta, która uciekła znad Niemna - była w kiepskim stanie. Błędy w dowodzeniu popełnił płk Krzywobłocki, który bronił Radzymina. Gdy Rosjanie zajęli miasteczko, powstała luka w polskim froncie. Trzeba było ściągać siły, łatać linie nocą. A tymczasem bolszewicy w Radzyminie urządzili masówkę: były przemówienia, grała orkiestra. Polskie dowództwo to wykorzystało, ściągnęło Dywizję Litewsko-Białoruską, która poszła do przeciwnatarcia następnego dnia. Druga szansa nadarzyła się koło Nieporętu, gdzie dowództwo polskie postawiło zgrupowanie artylerii, bez piechoty, sądząc, że ogień dział zatrzyma bolszewików. Tyle że nie było łączności, a armaty stały prawie na linii frontu. Po prostu były do wzięcia. Bolszewicy wyczuli to i poszli przez lasy. Wtedy Polacy zastosowali ten sam manewr co Francuzi nad Marną w 1914 roku - tylko że oni użyli taksówek paryskich, a my autobusów warszawskich. Pułk strzelców kaniowskich przewieziono pod Nieporęt w ostatniej chwili. Ze stanowisk polskiej artylerii już słyszano komendy rosyjskie. W tym miejscu Armia Czerwona doszła najbliżej Warszawy. Jakiś patrol w nocy wszedł ponoć na wzgórze i zobaczył światła Warszawy. Zaraz poszedł meldunek do dywizji, potem do 16. Armii, stamtąd do Tuchaczewskiego, który siedział w Mińsku Białoruskim, i Moskwy: nasze wojska w Warszawie.
J.O.: Rosjanie byli w stanie zająć Warszawę. Walki w rejonie Włocławka i Płocka zakończyły się ich sukcesem i gdyby Armia Czerwona znalazła się na lewym brzegu Wisły - pojedyncze patrole sforsowały już rzekę - mogłoby to poważnie odbić się na morale walczących pod Warszawą wojsk polskich.
A.A.: Myślę, że obrońcy stolicy nawet nie zdążyliby się o tym dowiedzieć. Wojska sowieckie operujące na północy nie miały wtedy łączności z dowództwem, a Polacy szykowali się do kontrofensywy na tym odcinku. Gdyby sowiecka 4. Armia czy Korpus Konny Gaja przeszły przez Wisłę, nawet noga by nie uszła.
Bitwa warszawska kończy się wielkim zwycięstwem Polaków, które rychło nazwano cudem nad Wisłą. Skąd się wzięło to określenie?
J.O.: Wymyślił je prawicowy polityk i publicysta Stanisław Stroński, aby pomniejszyć rangę sukcesu Piłsudskiego. Że to nie jemu, ale opatrzności zawdzięczamy zwycięstwo. Pamiętajmy też, że prawica namaściła na zwycięzcę - inkubatora cudu, gen. Weyganda. On się przed tym bronił, ale taki był wtedy nastrój, że wszyscy, tylko nie Piłsudski. To powiedzenie zaczęło później żyć własnym życiem i nie jest dziś nacechowane niechęcią wobec Marszałka.
Cud nad Wisłą został odbity ze znanej matrycy - francuskiego cudu nad Marną z 1914 roku...
A.A.: Trochę tak, ale zamysł twórcy był inny. Chodziło o to, że sytuacja jest tak zła, a Piłsudski tak źle dowodzi, iż tylko cud może nas uratować. Stroński niewątpliwie użył tego sformułowania złośliwie.
Czy można powiedzieć, że Polska wygrała wojnę, ale przegrała pokój? Traktat ryski oznaczał oddanie Sowietom inicjatywy politycznej w sprawie Białorusi i Ukrainy...
J.O.: To paradoks, ale po zwycięstwie w bitwie warszawskiej, a potem niemeńskiej, Piłsudski nie odzyskał wpływu na bieg polityki państwa. Te możliwości miał rząd, Rada Obrony Państwa i większość sejmowa zdominowane przez niechętną Piłsudskiemu prawicę. Na forum Rady Obrony Państwa zastanawiano się, czy należy prowadzić działania wojenne przez całą zimę i czekać na decydujące rozstrzygnięcie w 1921 roku, czy też szybko zawierać pokój z bolszewikami. Zwyciężyła druga opcja i Piłsudski musiał ją zaakceptować. Nie miał też wielkiego wpływu na skład delegacji na konferencję pokojową w Rydze, w której przeważali przeciwnicy rozwiązań federacyjnych. Ostatnią próbą działania Piłsudskiego w tym kierunku był tzw. bunt Żeligowskiego i zajęcie Wilna. Sformułowanie, że przegraliśmy pokój, wydaje mi się zbyt mocne, ale w Rydze pewnie można było wytargować więcej, zwłaszcza w kwestii przebiegu granicy. Pozostawienie Mińska po polskiej stronie dawało nam możliwość rozgrywania karty białoruskiej.
Dziękujemy za rozmowę
Numer specjalny, o bitwie warszawskiej Mówią Wieki 08/2004