Weiss Brian Poza czas i nieśmiertelność(1)


0x01 graphic

skanowała: hurka Tytuł oryginału: Many lives, many masters

0x01 graphic

0x01 graphic

Wstęp

Wiem, że wszystko ma swoją przyczynę. Zapewne w chwili, kiedy coś się dzieje, nie domyślamy się ani wyobrażamy sobie, jaka jest tego przyczyna, jeśli jednak uzbroimy się w cierpliwość, po pewnym czasie objawi się nam.

Tak też było z Katarzyną. Po raz pierwszy spotkałem się z nią w 1980, kiedy miała dwadzieścia siedem lat. Zgłosiła się do mnie, ponieważ cierpiała na stany lęko­we, ataki strachu i fobie. Chociaż te objawy występowa­ły u niej już w dzieciństwie, ostatnio znacznie się nasiliły. Z każdym dniem występowały coraz większe zaburzenia w sferze emocjonalnej, coraz trudniej było jej normalnie żyć i pracować. Była tym przerażona i rzecz jasna bardzo zgnębiona.

W przeciwieństwie do chaosu, jaki panował w jej życiu, moje płynęło spokojnie. Miałem udane małżeńst­wo, dwoje małych dzieci i dobrze rozwijającą się prak­tykę lekarską.

Od samego początku moje życie układało się bez wstrząsów. Wyrosłem w kochającej rodzinie. Studia ukoń­czyłem z łatwością i na drugim roku w college'u po­stanowiłem zostać psychiatrą.

Studia na Uniwersytecie Columbia skończyłem magna cum laude w 1966. Potem przeniosłem się na Wydział Medyczny Uniwersytetu Yale, gdzie w 1970 zrobiłem doktorat. Po odbyciu praktyki w Centrum Medycznym Nowojorskiego Uniwersytetu Bellevue wróciłem do Ya­le, żeby zrobić specjalizację z psychiatrii. Następnie jako psychiatra pracowałem na Uniwersytecie Pittsburgskim. W dwa lata później objąłem kierownictwo działu psycho-farmakologicznego na uniwersytecie w Miami. Tutaj zyskałem sobie rozgłos w całych Stanach z powodu osiągnięć na polu psychiatrii biologicznej i publikacji dotyczących skutków nadużywania leków. Po czterech latach pracy na tym uniwersytecie otrzymałem stanowis­ko docenta psychiatrii na wydziale medycznym i zo­stałem mianowany kierownikiem oddziału psychiatrycz­nego dużego szpitala, afiliowanego przy uniwersytecie w Miami. W tym okresie ogłosiłem trzydzieści siedem prac naukowych z mojej dziedziny.

Lata studiów wymagających wielkiej dyscypliny spra­wiły, że rozumowałem jak naukowiec i lekarz i kroczy­łem w moim zawodzie wąską ścieżką profesjonalnego konserwatyzmu. Nie wierzyłem w nic, czego nie można było dowieść tradycyjnymi metodami naukowymi. Wie­działem, że w niektórych znaczniejszych uniwersytetach naszego kraju są prowadzone jakieś badania z dziedziny parapsychologii, ale nie zwróciłem na to uwagi. Było to dla mnie zbyt odległe.

I wtedy moją pacjentką została Katarzyną. Przez osiemnaście miesięcy stosowałem konwencjonalne me­tody terapeutyczne, żeby ją wyleczyć. Kiedy wszystko zawiodło, zacząłem stosować hipnozę. W czasie serii seansów Katarzyna przypomniała sobie dawne prze­życia z innych wcieleń, które, jak się okazało, były przy­czyną jej dolegliwości. Była też pośredniczką w przeka­zywaniu informacji od wyżej ewoluowanych „ducho­wych istot" i dzięki nim odkryła mi wiele tajemnic życia i śmierci. W ciągu kilku miesięcy niepokojące objawy ustąpiły i jak nigdy dotąd żyła wreszcie spokojnie i szczęśliwie.

Nic w mojej przeszłości nie przygotowało mnie do tego. Nie potrafiłem też znaleźć żadnych naukowych wyjaśnień zjawisk, których byłem świadkiem. Istnieje bardzo wiele rzeczy dotyczących ducha umysłu ludz­kiego, które przekraczają nasze zrozumienie. Zapewne Katarzyna pod wpływem hipnozy była w stanie skon­centrować się na tej części swej podświadomości, która gromadziła wspomnienia sprzed jej obecnego życia, a może włączyła się w to, co psychoanalityk Carl Jung określił jako zbiorową podświadomość, źródło energii, które nas otacza i zawiera wspomnienia całej ludzkiej rasy.

Uczeni zaczynają szukać na to odpowiedzi. My jako społeczeństwo możemy wiele dowiedzieć się z badań nad tajemnicami umysłu, duszy i wpływie przeżyć w dawnych wcieleniach na obecne nasze zachowanie. Oczywiście możliwości powiązań z różnymi dziedzina­mi nauki są niezliczone, zwłaszcza z medycyną, psy­chiatrią, teologią i filozofią.

Mimo to ściśle naukowe badania w tej materii są w powijakach. Poczyniono znaczny postęp w odkrywa­niu przeróżnych zjawisk, ale proces ten jest powolny i spotyka się z dużym sprzeciwem zarówno naukowców, jak i zwykłych ludzi.

W ciągu swych dziejów ludzkość opornie przyjmowa­ła zmiany i nowe poglądy. Wiedza historyczna pełna jest takich przykładów. Kiedy Galileusz odkrył księżyce wokół Jowisza, ówcześni astronomowie odrzucili ist­nienie tych satelitów, ba, nawet nie chcieli na nie spoj­rzeć, ponieważ ich istnienie stało w sprzeczności z przy­jętymi przez nich poglądami. Podobnie jest teraz z psy­chiatrami oraz innymi terapeutami, którzy nie chcą zbadać i przeanalizować istotnych dowodów, jakie ze­brano na temat życia po cielesnej śmierci i wspomnień z innych wcieleń. Oni po prostu mocno zamykają oczy na te sprawy.

Książka ta jest moim skromnym wkładem w obecnie prowadzone badania na polu parapsychologii, zwłasz­cza w dziedzinie dotyczącej naszych przeżyć przed naro­dzinami i po śmierci. Każde słowo, które tu przeczyta­cie, jest prawdą. Nic nie dodałem, usunąłem tylko te fragmenty, które się powtarzały. Szczegóły dotyczące tożsamości Katarzyny nieznacznie zmieniłem, żeby za­pewnić jej anonimowość. Cztery lata zajęło mi, żeby opisać to, co się wydarzyło, cztery długie lata, żeby ze­brać się na odwagę i ryzykując zawodową opinią, opu­blikować te nieortodoksyjne materiały.

Pewnego wieczoru, kiedy byłem pod prysznicem, po­czułem nagle, że muszę przelać na papier to, czego się dowiedziałem. Byłem przekonany, że nadeszła właściwa chwila, że nie mogę dłużej ukrywać uzyskanej wiedzy i muszę się podzielić nią z innymi, że nie wolno mi jej taić. Zdobyłem ją dzięki Katarzynie, a teraz tym, co wiem, muszę się podzielić z innymi ludźmi. Miałem pełną świadomość, że ewentualne konsekwencje, jakie mogą mi grozić, są niczym, a gdybym zataił to, co wiem na temat nieśmiertelności i prawdziwego znaczenia ży­cia, byłby to czyn karygodny.

Wybiegłem z łazienki i usiadłem przy biurku, w któ­rym trzymałem taśmy magnetofonowe nagrane podczas moich seansów z Katarzyną. Nad ranem pomyślałem o moim węgierskim dziadku, który zmarł, kiedy byłem jeszcze chłopcem. Ilekroć mówiłem mu, że się boję podejmować ryzyko, z serdecznym uśmiechem dodawał mi otuchy, powtarzając z kiepskim akcentem swój ulu­biony angielski zwrot: „Do diabła z torpedami, cała naprzód!"

Rozdział pierwszy

Kiedy pierwszy raz ujrzałem Katarzynę, ubrana była w czerwoną sukienkę i przerzucała kartki jakiegoś ma­gazynu w mojej poczekalni. Wyraźnie z trudem od­dychała. Przedtem ze dwadzieścia minut nerwowo prze­mierzała korytarz przed wejściem na oddział psychiatrii, walcząc z chęcią ucieczki.

Powitałem ją, wymieniając uścisk ręki. Zauważyłem, że jej dłonie są zimne i wilgotne, co świadczyło o silnym zdenerwowaniu. Przez dwa miesiące nie odważyła się przyjść do mnie, mimo że usilnie namawiało ją na to dwóch lekarzy, którym całkowicie wierzyła. Wreszcie przyszła.

Katarzyna jest niezwykle atrakcyjną kobietą, blon­dynką o dość długich włosach i brązowych oczach. W tym czasie pracowała jako laborantka w szpitalu, w któ­rym byłem ordynatorem oddziału psychiatrycznego, po­za tym dodatkowo zarabiała jako modelka reklamująca kostiumy kąpielowe.

Wprowadziłem ją do mego gabinetu, gdzie znajdowa­ła się leżanka i wielki skórzany fotel. Usiedliśmy na­przeciw siebie, rozdzieleni tylko blatem biurka. Katarzy­na milcząc oparła się w fotelu, nie wiedząc jak zacząć. Czekałem, gdyż wolałem, żeby to ona pierwsza się odezwała, ale wreszcie zacząłem wypytywać ją o jej prze­szłość, o to, kim jest i dlaczego do mnie przyszła.

Z odpowiedzi poznałem historię życia Katarzyny. Była jednym z trojga dzieci w katolickiej rodzinie, w małym miasteczku w stanie Massachusetts. Jej brat, starszy o trzy lata, był bardzo wysportowany i cieszył się swobodą, na jaką jej nigdy nie pozwalano. Młodsza siostra była ulubienicą obojga rodziców.

Kiedy zaczęliśmy rozmawiać o jej dolegliwościach, wyraźnie stała się spięta i nerwowa. Mówiła szybko i pochylała się w przód, opierając łokciami o biurko. Całe życie była przytłoczona strachem. Tak bardzo bała się udusić, że nie mogła przełknąć żadnej pigułki, bała się wody, samolotów, ciemności, przerażała ją śmierć. Często spała w garderobie na ubranie. Ostatnio te stany lękowe nasiliły się. Mijały zwykle dwie, trzy godziny, nim mogła zasnąć. A kiedy już spała, spała bardzo lekko, często się budząc. Koszmary i wędrówki we śnie, które były plagą jej dzieciństwa, znowu powróciły. Po­nieważ te lęki oraz inne objawy paraliżowały ją, po­grążała się w coraz głębszej depresji.

Kiedy Katarzyna wszystko to opowiadała mi, widzia­łem, jak bardzo cierpi. Podczas mej praktyki pomogłem wielu ludziom takim jak ona, byłem więc pewien, że i tym razem mi się to uda. Postanowiłem, że przede wszystkim sięgniemy do jej dzieciństwa, szukając tam źródła wszystkich problemów. Zwykle tego rodzaju ana­liza pomaga usunąć lęk. Gdyby to było konieczne i gdy­by mogła łykać tabletki na poprawę samopoczucia, zapisałbym jakieś łagodne leki przeciwlękowe. Na podstawie symptomów Katarzyny byłaby to typowa kura­cja podręcznikowa, a ja nigdy nie wahałem się stosować środków uspokajających lub nawet antydepresyjnych, lecząc chroniczne, poważne stany lękowe. Obecnie uży­wam tych leków o wiele rzadziej i tylko przejściowo, jeśli w ogóle ich używam. Żadne lekarstwo nie może sięgnąć do prawdziwych przyczyn tych objawów. Do­wiodło tego moje doświadczenie z Katarzyną oraz po­dobnymi do niej innymi pacjentami. Teraz wiem, że trzeba stosować odpowiednią kurację, a nie tylko usu­wać lub tłumić objawy.

W czasie pierwszej wizyty starałem się delikatnie ją skłonić,- żeby się cofnęła do dzieciństwa. Ponieważ Ka­tarzyna pamiętała zdumiewająco małą ilość wydarzeń z pierwszych lat swego życia, pomyślałem, że być może należałoby zastosować terapię hipnozą jako środek, żeby opanować to zahamowanie. Nie mogła sobie przy­pomnieć żadnych konkretnych bolesnych momentów w dzieciństwie, które wyjaśniałyby późniejsze napady lęku.

Kiedy z wysiłkiem starała się ożywić dawne wspo­mnienia, zaczęły się pojawiać poszczególne fragmenty. W wieku pięciu lat wpadła w panikę, ponieważ ktoś ją zrzucił z trampoliny do basenu. Powiedziała mi, że jednak nawet przed tym zdarzeniem nigdy nie czuła się bezpiecznie w wodzie. Kiedy Katarzyna miała jedenaś­cie lat, jej matka zapadła na ciężką depresję i wyłączyła się z życia rodzinnego co spowodowało, że musiała się leczyć u psychiatry, który przepisał jej elektrowstrząsy. Kuracja ta fatalnie wpłynęła na pamięć matki, co bar­dzo przeraziło Katarzynę, ale kiedy matce się polepszyło i znowu stała się „sobą", Katarzyna powiedziała mi, że jej lęk ustąpił. Ojciec przez długie lata nadużywał al­koholu, tak że brat Katarzyny często musiał go zabierać pijanego z lokalnego baru. Nasilający się nałóg był przyczyną wielu kłótni z matką, która potem była bardzo smutna i milcząca. Dla Katarzyny było to jed­nak zjawisko oczywiste w życiu rodzinnym.

Poza domem życie jej układało się lepiej. W szkole średniej miała randki i łatwo zawierała przyjaźnie, któ­rych większość trwała wiele lat. Mimo to była raczej nieufna wobec ludzi, zwłaszcza tych spoza swego małe­go kręgu przyjaciół.

Przekonania religijne miała proste i nie podlegające wątpliwościom. Od dzieciństwa wychowywana była tak, że wierzyła bez reszty w dogmaty katolickie i prze­strzegała praktyk religijnych. W rezultacie nigdy nie wątpiła w zasady swojej wiary. Była głęboko przekona­na, że jeśli człowiek jest dobrym katolikiem i żyje zgodnie z wszelkimi kanonami, zostanie nagrodzony i pójdzie do nieba, jeśli nie, będzie skazany na czyściec lub piekło. To Bóg Ojciec i Jego Syn podejmowali tę ostateczną decyzję. Później dowiedziałem się, że Kata­rzyna nie wierzyła w reinkarnację, w rzeczywistości bardzo niewiele o tym wiedziała, choć coś tam czytała na temat hinduizmu. Reinkarnacja była ideą całkowicie sprzeczną z jej wychowaniem i poglądami. Nigdy nie czytała żadnej literatury metafizycznej czy okultystycz­nej, ponieważ ją to nie interesowało. Słowem, była nie­złomna w swojej wierze.

Po szkole średniej Katarzyna skończyła dwuletni kurs dla techników laboratoryjnych. Zdobywszy zawód i za­chęcona tym, że jej brat przeniósł się do Tampa, Kata­rzyna postarała się o pracę w klinice uniwersyteckiej wydziału medycznego w Miami. Do Miami przeniosła się wiosną 1974, mając dwadzieścia jeden lat.

Życie w Miami okazało się dla niej trudniejsze niż w małym miasteczku, ale mimo to była zadowolona, że uciekła od rodzinnych problemów.

W czasie pierwszego roku pobytu w Miami, Katarzy­na spotkała Stuarta, Żyda, człowieka żonatego, ojca dwojga dzieci. Różnił się on całkowicie od chłopców, z którymi chodziła na randki. Był to wzięty lekarz, o mocnym charakterze, agresywny. Czuli do siebie wielki pociąg fizyczny, ale ich romans był burzliwy, pełen konfliktów. Miała wrażenie jakby ją zaczarował. W okresie, kiedy Katarzyna zaczęła kurację, jej związek ze Stuartem trwał szósty rok i był bardzo silny, mimo że nie zawsze działo się dobrze. Katarzyna nie potrafiła się oprzeć Stuartowi, choć czasem traktował ją bardzo źle, gniewało ją to, że ją okłamuje, nie dotrzymuje słowa i jest wobec niej dwulicowy.

Kilka miesięcy przed przyjściem do mnie Katarzyna musiała się poddać zabiegowi usunięcia łagodnego guz­ka na strunie głosowej. Bała się zabiegu, ale była wręcz przerażona, kiedy się po nim obudziła. Wiele godzin trwało, nim personel medyczny ją uspokoił. Po tym zdarzeniu udała się do doktora Edwarda Poole'a. Ed z zawodu był pediatrą, człowiekiem bardzo sympatycz­nym, Katarzyna poznała go podczas pracy w szpitalu. Oboje poczuli do siebie sympatię i nawiązała się między nimi bliska przyjaźń. Katarzyna szczerze opowiedziała Edowi o swych lękach, o związku ze Stuartem i o tym, że czuje, jak traci kontrolę nad swoim życiem. Ed poradził jej, żeby się ze mną, i tylko ze mną, umówiła, nie z żadnym z moich asystentów. Kiedy Ed do mnie wpadł i opowiedział o niej, stwierdził, że jego zdaniem tylko ja mogę naprawdę zrozumieć Katarzynę, mimo że inni psychiatrzy też mają znakomite kwalifikacje i są zdolnymi terapeutami. Jednak wtedy Katarzyna nie zgłosiła się.

Minęło osiem tygodni. W wirze spraw związanych z faktem, że byłem kierownikiem oddziału psychiatrycz­nego, zapomniałem o wizycie Eda. A lęki i fobie Ka­tarzyny narastały. Doktor Frank Acker, szef chirurgii znał Katarzynę od kilku lat, często żartowali ze sobą, kiedy wpadał do laboratorium, w którym pracowała. Zauważył więc jej zły nastrój i napięcie, w jakim żyła. Kilkakrotnie chciał coś powiedzieć na ten temat, ale się nie odważył. Pewnego popołudnia Frank jechał samo­chodem do małego szpitala poza miastem, żeby wygłosić tam wykład. W drodze zauważył jadącą do domu Ka­tarzynę, która mieszkała w pobliżu tego właśnie szpita­la, wychylił się przez okno i pomachał do niej ręką, wołając przy tym:

- Chcę, żebyś jak najszybciej zobaczyła się z dok­torem Weissem. Nie zwlekaj!

Choć chirurdzy muszą często działać pod wpływem impulsu, sam Frank był zdziwiony tym co zrobił.

U Katarzyny ataki lęku i paniki stawały się coraz częstsze i coraz dłuższe. Zaczęła mieć powtarzające się koszmarne sny. W jednym z nich zawalił się most, przez który jechała samochodem. Jej wóz wpadł do wody, a ona uwięziona w nim, utonęła. W drugim śnie zam-knięta była w ciemnym jak smoła pokoju i potykając się wpadając na meble, nie mogła znaleźć wyjścia. W konsekwencji postanowiła się ze mną zobaczyć.

Podczas pierwszego spotkania z Katarzyną nie miałem pojęcia, że wkrótce moje całe życie wywróci się do góry nogami, że ta przerażona, pozbawiona równowagi siedząca naprzeciw mnie młoda kobieta będzie katalizatorem niezwykłych zmian i że ja sam nigdy więcej nie będę taki jak przedtem.

Rozdział drugi

Minęło osiemnaście miesięcy intensywnej terapii, kiedy Katarzyna przychodziła do mego gabinetu lekarskiego raz lub dwa razy w tygodniu. Była ona pacjentką dobrą, komunikatywną, obdarzoną intuicją i bardzo pragnęła wyzdrowieć.

Podczas tego okresu badaliśmy jej uczucia, myśli i sny. Zrozumiała własne powtarzające się wzorce za­chowania. Przypominała sobie coraz więcej ważnych szczegółów z dawnych lat, takich na przykład jak długie okresy nieobecności ojca, marynarza floty handlowej, i jego awanturowanie się po nadmiernym pijaństwie. Coraz lepiej zaczęła rozumieć swój gwałtowny związek ze Stuartem i w sposób coraz bardziej właściwy wyraża­ła swój gniew. Wiedziałem, że teraz powinna nastąpić znaczna poprawa. Pacjentom zwykle wtedy się polepsza, kiedy przypominają sobie przykre fakty z przeszłości, kiedy uczą się rozpoznawać i poprawiać złe wzorce swego zachowania, kiedy z dalszej, bardziej oderwanej perspektywy wnikliwie patrzą na swoje problemy. Ale stan Katarzyny nie poprawiał się.

Nadal dręczyły ją ataki panicznego lęku, nadal się pojawiały bardzo wyraziste koszmary senne, nadal też bała się ciemności, wody i zamknięcia. Sen jej ciągle był urywany i nie przynosił odpoczynku. Miewała przy­spieszone bicie serca. Nie chciała brać żadnych lekarstw w obawie, że zakrztusi się pastylkami. Miałem takie uczucie, jakbym natrafił na mur, i żebym nie wiem co robił, ten mur pozostawał tak wysoki, iż żadne z nas nie było w stanie go pokonać. Ale choć bardzo się martwiłem tą sytuacją, postanowiłem, że w jakiś sposób muszę pomóc Katarzynie.

I wtedy zdarzyła się dziwna rzecz. Choć tak bardzo bała się latać samolotem, że w czasie lotu musiała dodawać sobie odwagi kilkoma drinkami, wiosną 1982 poleciała ze Stuartem do Chicago. Podczas pobytu tam namówiła go, żeby poszli do muzeum sztuki i zwiedzili wystawę zabytków starożytnego Egiptu. W muzeum przyłączyli się do grupy oprowadzanej przez przewod­nika.

Katarzyna zawsze interesowała się starożytnym Egip­tem i fotografiami zabytków z tego okresu. Nie była specjalistką w tej dziedzinie i nigdy nie studiowała tego właśnie okresu historii, ale jakoś bardzo ją pociągał.

Kiedy zaś przewodnik zaczął omawiać pewne przed­mioty z owych czasów, nagle zaczęła go poprawiać... i miała rację! Przewodnik był tym zdumiony, Katarzyna zaskoczona. Skąd wiedziała to wszystko? Dlaczego ży­wiła tak silne przekonanie, że ma rację i publicznie po­prawiała przewodnika? Może były to jakieś szczegóły, które zapomniała w dzieciństwie?

Podczas naszego następnego spotkania opowiedziała mi, co zaszło. Kilka tygodni przedtem proponowałem Katarzynie hipnozę, ale ona bała się tego i odmówiła.

Teraz, po wydarzeniu na wystawie sztuki staroegipskiej, choć opornie, ale zgodziła się.

Hipnoza jest znakomitą metodą, by pomóc pacjen­towi przypomnieć dawno zapomniane zdarzenia. Nie ma w tym nic tajemniczego. Chodzi po prostu o wywo­łanie stanu wielkiej koncentracji. Pod wpływem wskazó­wek doświadczonego hipnotyzera ciało pacjenta rozluź­nia się, a pamięć nabiera ostrości. Hipnotyzowałem setki pacjentów i przekonałem się, że dzięki tej metodzie można opanować stany lękowe, wyeliminować fobie, zmienić złe przyzwyczajenia i przywołać odsuwane w głąb niepamięci zdarzenia. Udawało mi się cofnąć pac­jentów do ich wczesnego dzieciństwa, kiedy mieli dwa, trzy lata, w ten sposób ukazując dawno zapomniane urazy, które miały fatalny wpływ na ich życie. Dlatego byłem przekonany, że hipnoza pomoże Katarzynie.

Poleciłem jej położyć się na kanapce, z głową na małej poduszce i lekko przymknąć oczy. Najpierw zajęliśmy się jej oddechem. Z każdym wydechem usuwała na­gromadzone napięcie i lęk, z każdym wdechem jeszcze bardziej rozluźniała się. Po kilku minutach ćwiczeń oddechowych poleciłem jej, żeby wyobraziła sobie, iż kolejno rozluźniają się jej mięśnie, począwszy od mięśni twarzy, potem szyi i ramion, rąk, mięśni brzucha i ple­ców, i wreszcie nóg, aż poczuje, że jej ciało zanurza się coraz głębiej i głębiej w leżankę.

Następnie poleciłem, żeby sobie wyobraziła jasne bia­łe światło na czubku swej głowy, wewnątrz ciała. I po­tem kiedy to światło sprowadzałem coraz niżej, ono całkowicie odprężało każdy mięsień, nerw, każdy narząd — całe jej ciało — wprowadzając ją w stan coraz głębszego relaksu i spokoju. Czuła się coraz bardziej śpiąca, coraz bardziej uspokojona. Wreszcie na moje polecenie światło wypełniło ją całą i otoczyło.

Powoli zacząłem liczyć od dziesięciu do jednego. Przy każdej cyfrze osiągała coraz głębszą fazę odprężenia. Była w stanie skoncentrować się na moim głosie i wy­kluczyć wszystkie dźwięki tła. Przy cyfrze jeden była już w średnio głębokim stanie hipnozy. Cały ten proces trwał około dwudziestu minut.

Potem zaczął się etap powrotu do przeszłości, po­prosiłem ją, żeby przypomniała sobie stopniowo, to co pamięta z wczesnych lat swego życia. Mimo że była pogrążona w głębokim śnie hipnotycznym, mogła mó­wić i odpowiadać na moje pytania. Pamiętała bolesną wizytę u dentysty, kiedy miała sześć lat. Bardzo wyraź­nie pamiętała swój wielki strach, kiedy mając pięć lat została zepchnięta z trampoliny do basenu. Zakrztusiła się wtedy połykając wodę, i teraz kiedy mówiła o tym w moim gabinecie, zaczęła się okropnie krztusić. Powie­działem jej, że już jest po wszystkim, że nie jest w wo­dzie. Krztuszenie natychmiast ustąpiło, zaczęła normal­nie oddychać. Ciągle była w głębokim transie.

Kiedy miała trzy lata wydarzyła się jej najgorsza przygoda. Obudziła się wtedy w swoim ciemnym pokoju i wiedziała, że jest w nim pijany ojciec. Śmierdział alkoholem, a ona teraz nawet czuła ten zapach. Dotykał ją i głaskał, nawet „tam, nisko". Przerażona rozpłakała się, usta więc zakrył jej szorstką dłonią. Nie mogła oddychać. W moim gabinecie, na leżance w dwadzieścia pięć lat później Katarzyna zaczęła łkać. Wiedziałem, że mamy teraz informację, klucz do tajemnicy. Byłem pewien, że odtąd niepokojące objawy szybko ustąpią. Cichym głosem powiedziałem, że to wszystko dawno minęło, że nie jest w swoim dziecinnym pokoju, lecz spokojnie leży pogrążona nadal w transie. Przestała płakać. Teraz wprowadziłem ją w teraźniejszość, a na­stępnie obudziłem, przedtem wydając polecenie, żeby zapamiętała wszystko, co mi opowiedziała. Resztę czasu poświęciliśmy na rozmowę o tym bardzo żywym i boles­nym incydencie z ojcem. Starałem się pomóc, żeby zaakceptowała i przyjęła tę „nową" wiedzę. Dopiero teraz zrozumiała swój stosunek do ojca, jego postępo­wanie wobec niej, jego wyniosłość i własny lęk. Kiedy wychodziła z mego gabinetu, jeszcze się trzęsła, ale ja byłem pewien, że to, czego się dowiedziała, warte było tego chwilowego szoku.

Podczas trudnych chwil odkrywania jej bolesnych głęboko ukrytych wspomnień, całkiem zapomniałem o tym, żeby szukać w jej dzieciństwie jakichś związków ze starożytnym Egiptem. Teraz, kiedy przypomniała sobie te przerażające wydarzenia, spodziewałem się, że nastąpi znaczna poprawa w stanie jej zdrowia.

Mimo to, jak mi powiedziała tydzień później, sym­ptomy nadal były takie same, równie dotkliwe jak poprzednio. Byłem zdumiony. Nie wiedziałem, gdzie się krył błąd. Czy mogło się wydarzyć coś, nim ukończyła trzeci rok życia? Odkryliśmy całkiem wystarczające po­wody, czemu bała się uduszenia w wodzie, ciemności i zamknięcia, a mimo to dokuczliwy lęk i ataki nieopanowanego strachu nadal trapiły ją, gdy się budziła. Również koszmary senne były tak samo okropne jak przedtem. Postanowiłem więc, że będę ją wprowadzać w dalszą jeszcze przeszłość.

Podczas hipnozy moja pacjentka mówiła szeptem powoli i z namysłem. Dzięki temu mogłem dosłownie zapisywać każde jej słowo, a następnie cytować Katrzynie wszystko co powiedziała.

Powoli wprowadziłem ją w czasy, kiedy ukończyła dwa lata", ale nie miała żadnych istotnych wspomnień z tego okresu. Wydałem jej więc stanowcze i wyraźne polecenie:

Byłem całkiem zaskoczony, nie wiedziałem, co się dzieje, spytałem wiec, który to jest rok i jak ma na imię. Odparła:

- Aronda... mam osiemnaście lat. Przed tym budyn­kiem widzę targowisko. Wiele koszy... są noszone na plecach. Mieszkamy w dolinie... Tam nie ma wody. Jest rok 1863 przed Chrystusem. Okolica jest pustynna, piaszczysta, jest gorąco. Nie ma rzeki, mamy tylko
jedną studnię. Woda spływa z gór w doliny.

Kiedy mi jeszcze podała kilka dalszych szczegółów topograficznych, poleciłem, żeby się przeniosła o kilka lat w przód i powiedziała, co widzi.

- Drzewa i kamienną drogę. Coś się gotuje w ogniu. Mam blond włosy. Noszę długą, szorstką brązową suk­nię i sandały. Mam dwadzieścia pięć lat. Mam córeczkę, której na imię jest Kleastra... To Rachel. [Rachel jest bratanicą Katarzyny, są bardzo ze sobą zżyte]. Jest bardzo gorąco.

Byłem zdumiony. Poczułem dziwny ucisk w żołądku, zrobiło mi się zimno. To, co opisywała, jej wspomnienia, były bardzo wyraźne. Wcale nie były naciągane. Imiona, daty, opisy ubrania, drzewa - wszystko widziała bar­dzo wyraźnie! Co się działo? Jak to dziecko mogło być teraz jej bratanicą? Byłem całkowicie zagubiony. Jako psychiatra zbadałem tysiące pacjentów, wielu z nich pod działaniem hipnozy, ale nigdy dotąd nie napotkałem na coś tak fantastycznego, nawet w opisywanych mi snach. Poleciłem jej, żeby przesunęła się w czasie i opowiedziała o swej śmierci. Nie bardzo wiedziałem, jak przeprowa­dzać wywiad z kimś, kto znajdował się najwyraźniej w świecie fantazji albo wspomnień, ale musiałem do­trzeć do tych jej bolesnych przeżyć, które mogły być przyczyną stanów lękowych oraz innych symptomów. A zdarzenia związane z okolicznościami jej śmierci mog­ły być bardzo bolesne, ponieważ powódź a może fala przypływu, zniszczyła wieś.

— Wielkie fale wyrywają drzewa, nie ma gdzie ucie­kać. Jest zimno, woda jest zimna. Chcę ratować swoje dziecko, ale nie mogę... mogę tylko mocno tulić je do siebie. Tonę, dusi mnie woda. Nie mogę oddychać, nie mogę przełknąć... woda jest słona. Woda wyrywa mi dziecko z objęć. — Katarzyna opowiadając to, co wi­dzi, ledwie łapała powietrze, miała trudności z oddycha­niem. Nagle jej ciało całkowicie się odprężyło, oddech stał się głęboki, równy. — Widzę chmury... Jest ze mną moje dziecko oraz inni mieszkańcy wioski. Widzę swe­go brata.

Odpoczywała, jej życie się skończyło. Nadal była w głębokim transie. Byłem zaskoczony! Poprzednie wciele­nie? Reinkarnacja? Mój kliniczny umysł mówił mi, że ona nie fantazjuje, że nie wymyśliła tej opowieści. Jej myśli, często zmieniający się wyraz twarzy, troska o szczegóły, wszystko to było całkiem inne niż wtedy, kiedy była w pełni świadomości, ale ani stan jej psychiki, ani struktura charakterologiczna nie tłumaczyły tych rewelacji. Schizofrenia? Nie, nigdy nie miała żadnych zaburzeń świadomości ani urojeń. Kiedy była przytom­na, nigdy nie miała halucynacji słuchowych ani wzroko­wych, w ogóle żadnych objawów psychotycznych. Nie miała przywidzeń, nigdy też nie traciła kontaktu z rze­czywistością. Nie miała wielorakiej czy rozszczepionej osobowości. Była tylko jedna Katarzyna i jej świadomy umysł w pełni zdawał sobie z tego sprawę. Nie miała tendencji socjopatycznych. Nie była aktorką. Nie zaży­wała narkotyków ani nie przyjmowała substancji halu­cynogennych. Alkoholu piła minimalnie. Nie miała schorzeń ani neurologicznych, ani psychicznych, które mogłyby wyjaśnić to niezwykle żywe, bezpośrednie prze­życie w stanie hipnozy.

Były to swego rodzaju wspomnienia, ale skąd sięwzięły? Miałem wewnętrzne przekonanie, że natrafiłem na coś, o czym bardzo niewiele wiedziałem, a mianowi­cie na reinkarnację i wspomnienia z poprzedniego wcie­lenia. Ale to niemożliwe, mówiłem sobie, a utwierdzał mnie w tym mój umysł naukowca. Ale to coś działo się na moich oczach. Nie mogłem ani tego wyjaśnić, ani zaprzeczyć realności zjawiska.

- Proszę, mów dalej — powiedziałem nieco zde­nerwowany, ale też zafascynowany tym, czego byłem świadkiem. — Czy pamiętasz coś jeszcze?

Pamiętała fragmenty swoich dwóch innych wcieleń.

— Mam na sobie suknię z czarną koronką i czarną koronkę na głowie, mam ciemne, nieco posiwiałe włosy. Jest rok 1756 [po Chrystusie]. Jestem Hiszpanką. Na imię mi Luiza, mam pięćdziesiąt sześć lat. Właśnie tańczę, inni wokół też tańczą. [Długa przerwa]. Jestem chora. Mam gorączkę, zimne poty... Wiele osób choru­je, umiera... Lekarze nie wiedzą, że to jest z wody. - Poleciłem jej przenieść się w przyszłość. — Odzys­kałam zdrowie, ale ciągle boli mnie głowa, bolą oczy... ciągle boli mnie głowa z powodu gorączki, wody... Wiele osób umiera.

Potem wyznała, że w tym wcieleniu była prostytutką, ale nie podała mi tej informacji, gdyż się wstydziła. Najwidoczniej podczas hipnozy Katarzyna potrafiła ce­nzurować niektóre przekazywane wspomnienia.

Ponieważ rozpoznawała swoją bratanicę w starożyt­nym Egipcie, impulsywnie spytałem, czy byłem obecny w którymś z jej wcieleń? Ciekawiło mnie, jaka była w nich moja rola (jeśli była). Odpowiedziała szybko, w przeciwieństwie do poprzednich bardzo powolnych i z namysłem relacjonowanych wspomnień:

— Jesteś moim nauczycielem, siedzisz na występie skalnym. Uczysz nas z książek. Jesteś stary, całkiem siwy. Nosisz białą suknię, togę ze złotą lamówką. Na­zywasz się Diogenes. Uczysz nas symboli, o trójkątach. Jesteś bardzo mądry,- ale ja tego nie rozumiem. To się dzieje w roku 1565 przed Chrystusem. (Działo się to mniej więcej dwieście lat przed słynnym greckim cyni­kiem, filozofem Diogenesem. Imię to było wówczas dość powszechne.)

Pierwszy tego rodzaju seans skończył się. Następne miały być jeszcze bardziej zdumiewające.

Po wyjściu Katarzyny i przez następne kilka dni za­stanawiałem się nad szczegółami jej hipnotycznej wę­drówki w przeszłość. To było naturalne z mojej strony. Nawet po „normalnej" terapii niewiele uchodziło mojej obsesyjnej analizie, a ten seans w żadnym razie nie był „normalny". W dodatku byłem bardzo sceptycznie na­stawiony do życia po śmierci, reinkarnacji, przeżyć „spoza ciała" i zjawisk pokrewnych. Ostatecznie — roz­ważała logiczna część mego umysłu — mogła to sobie wymyśleć. Nie byłem przecież w stanie sprawdzić żad­nego z jej stwierdzeń ani opisów. Ale nurtowała mnie także inna myśl. Miej otwarty umysł — mówił mi rozsądek, prawdziwa nauka opiera się na obserwacji. „Wspomnienia" Katarzyny mogą nie być wytwo­rem imaginacji. Może się w tym kryć coś więcej, niż widzi oko, czy postrzega któryś inny zmysł. Pilnie wszy­stko obserwuj. Zbierz więcej danych.

I jeszcze jedna myśl dręczyła mnie. Czy Katarzyna tak łatwo ulegająca strachom i lękom, zdecyduje się raz jeszcze poddać hipnozie? Postanowiłem, że nie będę do niej dzwonił. Niech ona także przetrawi to doświadczenie. Zaczekam do przyszłego tygodnia.

Rozdział trzeci

Tydzień później Katarzyna przyszła do mnie na następ­ny seans. Wyglądała prześlicznie i była w świetnym nastroju. Na wstępie z radością stwierdziła, że zniknął strach przed utonięciem, który prześladował ją całe życie. Zmniejszyła się też obawa uduszenia. Już nie budziła się w nocy z koszmaru, że zawala się pod nią most. Chociaż pamiętała szczegóły swych dawnych wcieleń, nie przyswoiła w pełni całego materiału.

Wiara w dawne wcielenia, w reinkarnację, była nie­zgodna z jej światopoglądem, a mimo to jej wpomnienia były tak żywe, obrazy, dźwięki i zapachy tak wyraźne, przekonanie, że naprawdę tam była, tak mocne i bez­pośrednie, iż czuła, że musiało tak kiedyś być. I dla­tego nie wątpiła w te przeżycia, były one zbyt wyraźne. Nadal jednak martwiła się, jak to pogodzić z wiarą, w której została wychowana, z jej zasadami.

Podczas minionego tygodnia przejrzałem mój pod­ręcznik z wykładów religioznawstwa porównawczego, jakie miałem podczas drugiego roku studiów na Uni­wersytecie Columbia. W Starym i Nowym Testamencie były jednak wzmianki o reinkarnacji. Ale w Roku Pańskim 325 rzymski cesarz Konstantyn Wielki wraz ze swą matką Heleną usunął je z Nowego Testamentu.

Drugi Sobór w Konstantynopolu, w 553 roku, wyraził na to zgodę i ogłosił wiarę w reinkarnację za herezję. Najwidoczniej obawiano się, iż może ona osłabić ros­nącą potęgę Kościoła, dając ludziom zbyt wiele czasu na poszukiwanie zbawienia. Jednak istniały fakty: wczesny Kościół przyjął pojęcie reinkarnacji. Wcześni gnostycy z Aleksandrii, Orygenes, święty Jeremiasz i wielu innych wierzyło w to, że przedtem żyli i żyć będą ponownie.

Jednak ja nigdy nie wierzyłem w reinkarnację, nawet nie zaprzątałem sobie tym głowy. Chociaż moje wczesne religijne wychowanie nauczyło mnie, że istnieje jakaś nieokreślona „dusza" po śmierci, nie bardzo w to wie­rzyłem.

Bylem najstarszy z czworga rodzeństwa. Należeliśmy do konserwatywnej żydowskiej synagogi w miejscowości Red Bank, małym miasteczku w stanie New Jersey, leżącym niedaleko Atlantyku. W rodzinie naszej byłem dyplomatą i rozjemcą. Mój ojciec najbardziej z nas wszystkich przestrzegał nakazów religijnych i traktował to bardzo poważnie, jak zresztą wszystko w życiu. Bardzo łatwo przejmował się konfliktami rodzinnymi, a wtedy usuwał się na bok, mnie zostawiając przy­wrócenie zgody. Chociaż okazało się to świetnym tre­ningiem dla obranego przeze mnie zawodu psychiatry, tak jak teraz na to patrzę, dzieciństwo moje było trud­ne, obarczone nadmierną odpowiedzialnością. W wy­niku tego stałem się bardzo poważnym młodzieńcem, który przywykł brać na swoje barki zbyt wielkie ciężary.

Matka zawsze była bardzo spontaniczna w okazywa­niu swych uczuć. Bardziej prostoduszna niż mój ojciec, impulsywnie dzieliła ze swymi dziećmi ich przeżycia: winę, cierpienie, zakłopotanie, przy tym była bardzo pogodna i zawsze mogliśmy liczyć na jej miłość i pomoc.

Ojciec pracował jako fotograf przemysłowy i choć nigdy nie brakowało u nas dobrego jedzenia, z pienię­dzmi było krucho. Mój najmłodszy brat Piotr urodził się, kiedy miałem dziewięć lat. Musieliśmy się pomieścić w sześcioro w naszym małym mieszkaniu na parterze z dwoma sypialniami.

Życie w nim było nerwowe i hałaśliwe, a ja szukałem ucieczki w książkach. Czytałem mnóstwo, kiedy nie grałem w baseball i koszykówkę, które w dzieciństwie również były moją życiową pasją. Wiedziałem, że wy­kształcenie jest jedyną drogą, która wyprowadzi mnie z tego małego bez perspektyw, choć nawet miłego mias­teczka, i dlatego zawsze w mojej klasie byłem pierwszym albo drugim uczniem.

W okresie, kiedy otrzymałem stypendium Uniwer­sytetu Columbia, byłem poważnym i bardzo pracowi­tym młodzieńcem. Na wyższej uczelni również powiodło mi się. Specjalizowałem się w chemii i skończyłem studia z wyróżnieniem. Postanowiłem wybrać psychiatrię, po­nieważ ta dziedzina łączyła moje zainteresowanie nauką z fascynacją działaniem ludzkiego umysłu. Poza tym dzięki medycynie mogłem wyrazić moje współczucie i troskę dla innych ludzi. W tym też czasie spotkałem Carole podczas letnich wakacji w górach Catskill, gdzie w hotelu pracowałem jako pomocnik kelnera, a ona była tam gościem. Od pierwszego wejrzenia poczuliśmy do siebie wielką sympatię, byliśmy sobie bliscy. Naj­pierw zaczęliśmy korespondować, potem spotykać się, wreszcie zakochaliśmy się i kiedy byłem w Columbii na drugim roku, nastąpiły zaręczyny. Carole była inteligen­tna i piękna. Wszystko zdawało się układać wspaniale. Rzadko kiedy młodzi ludzie interesują się życiem i śmier­cią albo życiem po śmierci, i ja nie byłem tu wyjątkiem. Obrałem drogę kariery naukowej i nauczyłem się ro­zumować w logiczny, pozbawiony uczuć, empiryczny sposób.

Studia medyczne i praca adiunkta na Uniwersytecie Yale jeszcze bardziej utwierdziły mnie w tym stylu myślenia. Pracę dyplomową pisałem na temat chemii mózgu i roli neurotransmiterów, które są chemicznymi przenośnikami w tkance mózgowej.

Dołączyłem do nowej grupy psychiatrów-biologów, którzy łączyli tradycyjne techniki i teorie psychiatryczne z nową wiedzą o chemii mózgowej. Napisałem wiele prac naukowych, miałem wykłady na miejscowych i ogólnoamerykańskich sympozjach i stałem się w tej dziedzinie specjalistą dużej klasy. Byłem przy tym nieco jednotorowy, nazbyt gorliwy i nieustępliwy, ale można to poczytać jako zalety lekarza. Sądziłem, że jestem w pełni przygotowany, żeby leczyć każdego pacjenta, który przyjdzie po poradę do mego gabinetu.

I oto nagle Katarzyna stała się Arondą, dziewczyną, która żyła w roku 1863 przed Chrystusem. A może było jakieś inne wytłumaczenie? I oto zjawiła się u mnie znowu, wesoła jak nigdy przedtem.

Moje obawy, że nie zechce dalej stosować dotych­czasowej terapii, od razu się rozwiały, była gotowa poddać się hipnozie i szybko zapadła w trans.

Rzucam wianki z kwiatów na wodę. To wielka uroczystość. Włosy mam blond, splecione w warkocz. Noszę brązową suknię wyszywaną złotą nitką i sandały. Ktoś umarł, ktoś należący do rodziny królewskiej... matka. Jestem służącą w rodzinie królewskiej i zajmuję się jedzeniem... Kładziemy ciała do solanki na trzydzieści dni, kiedy wyschną, usuwamy wewnętrzne organy.
Czuję zapach tych ciał. Spontanicznie wcieliła się znowu w Arondę, ale tym razem na innym etapie, kiedy obo­wiązkiem jej było przygotowywanie ciał po śmierci. - Widzę ciała w oddzielnie stojącym budynku — mówiła dalej Katarzyna. — Owijamy je. Dusza przechodzi do innego świata. Każdy zmarły zabiera ze sobą to, co do niego należało, żeby być przygotowanym do następ­nego, lepszego życia. — To, co mówiła, przypominało egipską koncepcję śmierci i życia po niej, całkiem różną od naszych wierzeń. Wedle tej religii zmarły mógł zabrać na tamten świat swoją własność.

Urwała, żeby odpocząć. Trwało to kilka minut, nim cofnęła się w bardzo odległe czasy.

Widzę lód, wiszący w jaskini... skały... — Niezbyt dokładnie opisała ciemne i nędzne schronienie i wyraź­nie była zmieszana. Potem opisała, jak widzi siebie: — Jestem brzydka, brudna, śmierdzę. — I może dla­tego przeniosła się w inne czasy. — Widzę jakieś budow­le i wóz z kamiennymi kołami, mam ciemne włosy czymś przykryte. Wieziemy słomę. Jestem wesoła. Siedzę obok ojca... Przytula mnie. To jest... to jest Edward [pediatra, który tak nalegał, żeby Katarzyna przyszła do mnie]. To on jest moim o j c e m. Mieszkamy w doli­nie, gdzie rosną drzewa. To oliwki i figowce. Ludzie piszą na papierze. Stawiają na nim śmieszne znaczki, podobne do liter. Ludzie piszą całymi dniami, powstaje biblioteka. Jest rok 1536 przed Chrystusem. Ziemia tu jest nieurodzajna. Mój ojciec nazywa się Perseusz.

Rok się nie zgadzał, ale byłem pewien, że jest w tym samym wcieleniu, o którym opowiadała podczas seansu tydzień temu. Powiedziałem, żeby poszła naprzód w czasie, pozostając jednak w tym samym wcieleniu.

- Mój ojciec cię zna [ma na myśli Diogenesa]. Obaj rozmawiacie o zbiorach, prawie i rządzie. On mówi, że ty jesteś bardzo mądry i że ja powinnam ciebie słuchać. — Jeszcze bardziej kazałem jej posunąć się naprzód w czasie. — On [ojciec] leży w ciemnym pokoju. Jest stary i chory. Bardzo mi zimno... Jestem całkiem pusta wewnętrznie. — I przeszła do własnej śmierci. — Teraz jestem stara i bardzo słaba. Przy moim łóżku czuwa córka. Mój mąż już umarł. Są też moje wnuki i zięć. Dużo w tej izbie obecnych jest ludzi.

Tym razem śmierć miała spokojną. Po chwili uniosła się w powietrze. To mi przypomniało relacje dr. Raymonda Moody'ego o ludziach, którzy byli na progu śmierci. Jego pacjenci także mówili o unoszeniu się i o tym, że następnie zostali „wciągnięci" do swego ciała. Kilka lat temu czytałem jego książkę i teraz postanowiłem do niej wrócić. Ciekaw byłem, czy Kata­rzyna pamięta coś więcej o tym, co działo się tuż po jej śmierci, ale ona powiedziała tylko: „Po prostu unoszę się". Obudziłem ją i tak skończył się ten seans.

Postanowiłem zaspokoić swój głód naukowy na temat reinkarnacji i zacząłem grzebać w medycznych biblio­tekach. Przestudiowałem prace dr. medycyny lana Stevensona, cenionego profesora psychiatrii na Uniwersy­tecie Wirginia, który opublikował bardzo wiele prac z dziedziny literatury psychiatrycznej. Dr Stevenson zebrał ponad dwa tysiące przypadków dzieci pamiętają­cych zdarzenia i przeżycia z innego wcielenia. Wiele z nich w transie hipnotycznym przejawiało znajomość obcych języków, których w ogóle nie znało. Jego opisy poszczególnych przypadków są bardzo dokładnie nau­kowo opracowane i godne uwagi.

Przeczytałem również świetne opracowanie Edgara Mitchella. Z wielkim zainteresowaniem przejrzałem pu­blikacje Uniwersytetu Duke i prace prof. C. J. Ducasse z Uniwersytetu Brown, jak również z uwagą przeczyta­łem prace, które opublikowali: dr Martin Ebon, Helen Wambach, dr Gertrudę Schmeidler, dr Frederick Lenz i dr Edith Fiore. A im więcej czytałem, tym więcej chciałem czytać. Zacząłem zdawać sobie sprawę, że choć uważałem siebie za człowieka dobrze wykształconego w każdej dziedzinie dotyczącej naszego umysłu, moja wiedza była bardzo ograniczona. W bibliotekach mnóst­wo jest prac badawczych i literatury, o czym wie mało osób. Wiele tych badań było prowadzonych, weryfiko­wanych i powtarzanych przez znanych klinicystów i naukowców. Czyżby wszyscy oni mylili się albo zostali oszukani? Dowodów było mnóstwo, i to bardzo przekonujących, ale ja nadal wątpiłem. Przekonujące czy nie, trudno mi było w nie uwierzyć. Oboje z Katarzyną, każde na swój sposób, byliśmy pod głębokim wrażeniem tych seansów. Stan emocjonalny Katarzyny poprawiał się, a ja rozszerzałem swoje horyzonty umysłowe. Kata­rzyna, która wiele lat cierpiała na stany lękowe, naresz­cie częściowo się od nich uwolniła. Wszystko jedno, czy były to prawdziwe wspomnienia, czy tylko wytwór jej bujnej fantazji, znalazłem sposób, żeby jej pomóc, i nie zamierzałem na tym etapie się zatrzymać.

Myślałem o tym wszystkim przez krótki moment, kiedy Katarzyna zapadała w trans na początku następ­nego seansu. Podczas wstępnej rozmowy opowiedziała mi o śnie, w którym bawiła się w jakąś grę na starych kamiennych schodach, gdzie znajdowała się szachow­nica z otworami. Sen był niezwykle wyrazisty. Powie­działem jej, żeby cofnęła się poza normalne granice czasu i przestrzeni i sprawdziła, czy sen miał swe źródło w jakimś jej poprzednim wcieleniu.

— Widzę schody prowadzące do wieży... znajdującej się ponad górami, ale widzę także morze. Jestem chłop­cem... Mam jasne włosy... dziwne włosy. Moim ubra­niem są zszyte brązowe i białe skóry zwierzęce. Na szczycie wieży znajduje się kilku mężczyzn, obserwują... to są strażnicy. Są brudni. Grają w jakąś grę podobną do szachów, ale to nie są szachy. Deska jest okrągła, a nie kwadratowa. Grają ostrymi jak sztylety pionkami, które pasują do otworów. Te pionki zakończone są zwierzęcymi głowami. Ta kraina to Kirustan [wymowa fonetyczna] w Niderlandach, około roku 1473.

Spytałem ją o nazwę miejscowości, w której żyła, i czy może zobaczyć albo usłyszeć rok.

— Jestem teraz w nadmorskim porcie. Widzę tu fortecę... i wodę. Widzę też chatę... moja matka gotuje w glinianym garnku. Nazywam się Johan.

W swej relacji zbliżała się do śmierci. W tej fazie naszych seansów nadal starałem się znaleźć jakieś boles­ne wydarzenia, które albo spowodowały, albo wyjaś­niłyby jej obecne symptomy. Jeśli nawet te niezwykle wyraźne obrazy były wytworem jej fantazji, a wcale nie byłem tego taki pewien, wszystko, w co wierzyła, albo co uważała za prawdę, nadal mogło być przyczyną jej dolegliwości. Niektórzy ludzie nie pamiętają, czy ból przeżyty w dzieciństwie naprawdę wtedy się wydarzył, czy tylko we śnie, jednak wspomnienie urazu nęka ich nawet w dorosłym życiu.

Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie w pełni sprawy, jak wielkie znaczenie mają codziennie powtarzające się zjawiska, na przykład ustawiczna krytyka rodzicielska, które mogą zadać większe rany psychiczne niż jeden dotkliwy uraz. Tego rodzaju wpływy trudniej jest naj­pierw przypomnieć sobie, a potem wymazać z pamięci, ponieważ są wpisane w codzienne tło naszego życia. Stale krytykowane dziecko może tak samo utracić wia­rę w siebie i poczucie własnej wartości, jak to, które pamięta jedno straszne upokorzenie, przeżyte konkret­nego dnia. Dziecko z bardzo biednej rodziny, które codziennie jest niedożywione, może cierpieć na te same psychologiczne problemy jak to, które tylko raz było bliskie śmierci głodowej. Wkrótce zrozumiałem, że codzienne regularne występowanie negatywnych wpływów trzeba traktować i rozwiązywać z taką samą troską, jaką się poświęca jednemu niezwykle bolesnemu zda­rzeniu.

Katarzyna znowu zaczęła mówić:

Widzę łodzie, podobne do kanu, kolorowo poma­lowane. Jesteśmy uzbrojeni we włócznie, proce, łuki i strzały. Na łodziach ludzie mają dziwne duże wiosła... wszyscy muszą wiosłować. Możemy zginąć, ściemnia się. Nie ma świateł. Boję się. Są też inne łodzie. [Najwidocz­niej szykował się napad.] Boję się zwierząt. Śpimy na brudnych, śmierdzących skórach zwierzęcych. Jesteśmy zawszeni. Mam śmieszne buty, wyglądają jak worki... związane w kostkach... ze skór zwierzęcych. [Długa przerwa.] Moja twarz jest gorąca od ognia. Nasi ludzie zabijają tych innych, ale ja nie. Ja nie chcę zabijać. W ręku trzymam nóż.

Nagle zaczęła bełkotać, z trudem chwytać oddech. Powiedziała, że nieprzyjacielski wojownik chwycił ją z tyłu za kark i poderżnął jej gardło nożem. Przed śmiercią zobaczyła twarz swego zabójcy. To był Stuart. Wtedy wyglądał inaczej, ale ona wiedziała, że to on. Johan zmarł w wieku dwudziestu jeden lat.

W chwilę później unosiła się nad swoim ciałem, bar­dzo przejęta obserwując to, co działo się w dole. A na­stępnie odpłynęła w stronę chmur. Nagle poczuła, że została wciągnięta w „małą ciepłą" przestrzeń. Wkrótce miała się urodzić.

— Ktoś mnie trzyma -- wyszeptała powoli i jakby sennie — ktoś, kto pomagał przy moich narodzinach. Ona ma na sobie zieloną suknię i biały fartuch, ma bia­łe nakrycie głowy zagięte na rogach. W pokoju są śmieszne okna... z wielu części. Dom zbudowany jest z kamienia. Moja matka ma długie ciemne włosy. Chce mnie wziąć na ręce, jest w śmiesznej długiej nocnej koszuli, która mnie drapie. Jak miło jest znowu być w słońcu i cieple... To... to ta sama matka, jaką mam teraz!

Podczas poprzedniego seansu prosiłem Katarzynę, żeby w swoich wcieleniach starannie przyglądała się ważniejszym ludziom, po to, by mogła zidentyfikować ich jako osoby istotne w jej obecnym życiu. Zdaniem wielu autorów dusze tworzące grupy starają się wielo­krotnie razem wcielać, współdziałając w ten sposób dla swojej karmy1, żeby spłacić dług zaciągnięty wobec innych ludzi i samych siebie lub żeby zdobyć nową wiedzę duchową w trakcie licznych reinkarnacji.

0x08 graphic
1 Karma — w buddyzmie i hinduizmie suma etycznych skutków dobrych albo złych myśli, słów i uczynków człowieka, wyznaczająca jego los w nowej reinkarnacji, a potem kolejno w dalszych, do czasu osiągnięcia pełnego wyzwolenia. (W. Kopaliński, Słownik mitów i tra­dycji kultury. Warszawa 1985, s. 466)

Kiedy starałem się zrozumieć ten dziwny, tak spek­takularny dramat, który odgrywał się na moich oczach, niedostępny dla reszty świata, w moim spokojnym, słabo oświetlonym gabinecie lekarskim, postanowiłem sprawdzić tę informację. Pragnąłem zastosować tę sa­mą naukową metodę, której tak rygorystycznie prze­strzegałem w trakcie moich badań podczas minionych piętnastu lat, po to, by ocenić ten niezwykły materiał przekazywany mi ustami Katarzyny.

A Katarzyna między seansami zaczęła przejawiać coraz większą wrażliwość, coraz większą intuicję wobec ludzi i zdarzeń. W trakcie hipnozy często zdarzało się, że uprzedzała moje pytania. Wiele z jej snów miało cechy przepowiedni lub przeczuć.

Któregoś dnia, kiedy przyjechali do niej z wizytą rodzice, ojciec wyraził wątpliwości co do jej nowo od­krytych uzdolnień. Żeby mu dowieść, że mówi prawdę, Katarzyna wzięła go na wyścigi. Tutaj na jego oczach w każdej gonitwie wskazywała konia, który zwyciężał. Ojciec był całkowicie tym oszołomiony. Kiedy zaś do­wiodła swych możliwości, wszystkie pieniądze, jakie wygrała w tym dniu, oddała pierwszemu biedakowi, jakiego spotkała po drodze. Intuicyjnie czuła, że ta nowa siła duchowa nie może służyć jej korzyściom materialnym. Dla niej miało to o wiele większe znacze­nie. Opowiedziała mi później, że sukces, jaki wtedy odniosła, przestraszył ją, ale że była tak szczęśliwa z powodu postępów, jakie zrobiła, iż zamierzała w dal­szym ciągu wracać w przeszłość. Byłem jednocześnie zdumiony i zafascynowany jej niezwykłymi uzdolnie­niami, zwłaszcza tymi, które objawiła na wyścigach konnych. To był namacalny dowód. Wygrała w każdej gonitwie. To nie był zbieg okoliczności. Coś niezwyk­łego wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku tygodni, a ja za wszelką cenę starałem się zachować właściwą per­spektywę. W każdym razie nie mogłem temu zaprzeczyć. A jeśli jej uzdolnienia były prawdziwe i dostarczały namacalnych dowodów, to czyż wspomnienia z po­przednich wcieleń również nie mogły być prawdziwe?

Teraz wróciła do wcielenia, w którym się właśnie urodziła. Było ono znacznie bliższe naszym czasom, ale nie potrafiła sprecyzować roku. Na imię miała Elżbieta.

— Jestem teraz starsza, mam brata i dwie siostry. Siedzimy przy stole... Obecny jest mój ojciec... to Ed­ward [pediatra, który raz jeszcze objawia się jako jej ojciec]. Moja matka i ojciec znowu się kłócą. Na stole stoi fasola i ziemniaki. Ojciec się gniewa, bo jedzenie jest zimne. Bardzo głośno się kłócą. Ojciec stale pije... Uderza matkę. [Katarzyna mówi to z przerażeniem, wyraźnie trzęsie się.] Odtrąca dzieci. Nie jest taki jak dawniej, to nie ten sam człowiek. Nie lubię go. Chciała­bym, żeby sobie poszedł. — Mówiła to jak dziecko.

Pytania, jakie jej zadawałem podczas tych seansów, różniły się całkiem od tych, które zadawałem podczas konwencjonalnej psychoterapii. Dla Katarzyny byłem raczej przewodnikiem i próbowałem w ciągu tej godziny czy dwóch, dokonać przeglądu jednego jej życia, szuka­jąc bolesnych przeżyć i dotkliwych zdarzeń, mogących wyjaśnić obecne dolegliwości. Terapia konwencjonalna prowadzona jest znacznie wolniej i bardziej szczegóło­wo. Każde słowo, jakie powie pacjent, trzeba przeanali­zować pod kątem niuansów i ukrytych znaczeń. Każdy grymas twarzy, każdy gest, każdą zmianę intonacji w głosie trzeba zauważyć i zinterpretować, każdą reak­cję uczuciową dokładnie zbadać, a wzorce zachowań złożyć w całość. Jednak u Katarzyny lata mijały w ciągu paru minut. Seanse z nią przypominały prowadzenie wyścigowego wozu z maksymalną szybkością... i jedno­czesnym szukaniem czyjejś twarzy w tłumie.

Skierowałem znów moją uwagę na Katarzynę i po­prosiłem, żeby przesunęła się naprzód w czasie.

- Jestem teraz mężatką. W naszym domu jest jeden bardzo duży pokój. Mój mąż ma jasne włosy. Nie znam go. [To znaczy, że nie występował w obecnym życiu Katarzyny.] Dotąd nie mamy dzieci... Jest dla mnie bardzo dobry. Bardzo się kochamy i jesteśmy szczęśliwi.

Najwyraźniej udało jej się oderwać od prześladowań w rodzinnym domu. Spytałem, czy może zidentyfiko­wać miejsce, w którym mieszkała.

- Brennington? — szepnęła Katarzyna z wahaniem. Widzę książki w śmiesznych starych okładkach. Jed­na, największa zamyka się na rzemień. — I w tym miejscu wypowiedziała kilka słów, których nie zrozumiałem. Czy były w języku gaelickim, czy nie, nie mam
pojęcia.

— Mieszkamy w głębi lądu, niezbyt blisko morza. Hrabstwo... Brennington? Widzę farmę, są tu świnie i jagnięta. To nasza farma. — Poszła w przód w czasie.

Znowu opuściła swoje ciało po śmierci, ale tym razem nie była tym zdumiona ani zaniepokojona.

- Widzę jasne światło, jest wspaniałe, czerpię energię tego światła. — Odpoczywała po śmierci pomiędzy dwoma wcieleniami. W ciszy mijały minuty. Nagle ode­zwała się, ale nie powoli, szeptem, jak zawsze dotąd. Jej głos był teraz ochrypły i głośny, mówiła bez wahania:

— Naszym zadaniem jest uczyć się, stać się podob­nymi do Boga poprzez wiedzę. Wiemy tak mało. Dzięki wiedzy zbliżamy się do Boga i wtedy możemy odpocząć. Potem znowu wracamy, by uczyć innych i pomagać im.

Zaniemówiłem. Oto była lekcja po jej śmierci, w sta­nie między wcieleniami. Jakie było źródło tego mate­riału? To oświadczenie było całkiem nie w stylu Kata­rzyny. Nigdy tak nie mówiła, nie używała takich słów, takiej frazeologii. Nawet ton jej głosu był całkiem inny. W tym momencie nie zdawałem sobie sprawy, że choć Katarzyna wypowiedziała te słowa, nie były to jej myśli. Ona powtarzała to, co zostało jej powiedziane. Później jako źródło podała Mistrzów, wysoko ewoluowane du­sze pozbawione ciała, które przez nią mogły przema­wiać do mnie. Katarzyna nie tylko potrafiła cofać się w czasie do swych poprzednich wcieleń, ale teraz stała się przekaźnikiem wiedzy zza świata. Cudowna wiedza. Z trudem próbowałem zachować obiektywizm.

Zostały wprowadzone nowe wymiary. Katarzyna ni­gdy nie czytała książek ani dr Kubler-Ross, ani dr. Raymonda Moody'ego, którzy pisali o przeżyciach na progu śmierci. Nigdy nie czytała Tybetańskiej Księgi Umarłych, a mimo to mówiła o przeżyciach opisanych w tych książkach. Był to swego rodzaju dowód. Gdyby tylko było więcej faktów, namacalnych dowodów, które mógłbym zweryfikować. Mój sceptycyzm osłabł, ale jeszcze istniał. Może o badaniach dotyczących stanów na progu śmierci czytała w jakimś magazynie albo widziała w telewizji audycję temu poświęconą. Choć z całą stanowczością twierdziła, że świadomie nic takie­go nie pamięta, szczegóły mogła jednak zachować w podświadomości. Ale ona teraz poszła dalej niż wspo­mniane prace i przekazała przesłanie ze stanu między wcieleniami. O, gdybym tylko miał więcej faktów!

Po przebudzeniu Katarzyna, jak zawsze, pamiętała szczegóły swych dawnych wcieleń. Jednak nie mogła sobie przypomnieć niczego, co się zdarzyło po jej śmierci jako Elżbiety. W przyszłości też nigdy nie pamiętała żadnych szczegółów ze stanów pośrednich między wcie­leniami.

„Dzięki wiedzy zbliżamy się do Boga." I my kro­czyliśmy tą drogą.

Rozdział czwarty

— Widzę kwadratowy biały dom, a przed nim piasz­czystą drogę, po której jeżdżą ciągle mężczyźni na koniach. — Katarzyna mówiła to swoim zwykłym sen­nym szeptem. — Rosną tu drzewa... to plantacja, wielki dom jest otoczony mniejszymi domkami, chyba niewol­ników. To Południe... Wirginia? — Wydawało się jej, że jest rok 1873. Była dzieckiem.

Katarzyna szeptała wolno, używając prostych słów i przywiązując bardzo wielką wagę do szczegółów. W ciągu następnych pięciu minut dowiedziałem się, jak się robi masło. Wiedza Abby na temat robienia masła była również czymś nowym dla Katarzyny. Poleciłem jej przesunąć się w czasie.

— Jestem z kimś, ale chyba nie pobraliśmy się. Śpimy razem... ale nie zawsze razem mieszkamy. Lubię z nim być, ale to nic specjalnego. Nie widzę żadnych dzieci. Rosną tu jabłonie, są kaczki.

W oddali widzę innych ludzi. Ja zbieram jabłka. Nie wiem dlaczego oczy mnie pieką. — Katarzyna wykrzy­wia twarz w grymasie. Zacisnęła oczy. — To dym. Wiatr wieje w moją stronę... dym palącego się drzewa. — Za­częła kaszleć. — Dzieje się teraz dużo, oni wypalają te beczki w środku... smołują je... żeby były wodoodporne.

Po tym ostatnim, tak bulwersującym seansie, chcia­łem wrócić do etapu pośredniego. Mieliśmy już za sobą dziewięćdziesiąt minut, kiedy poznawaliśmy jej życie jako służącej. Po relacji o słaniu łóżek, o wyrobie masła i wypalaniu beczek pragnąłem czegoś bardziej duchowe­go. Ale uzbroiłem się w cierpliwość i naprowadziłem Katarzynę na jej śmierć.

- Z trudem oddycham, tak bardzo mnie boli w piersiach. — Łapała powietrze, wyraźnie cierpiąc. — Serce też mnie boli, szybko bije. Jest mi bardzo zimno... cała się trzęsę. — Zaczęła drżeć. — Przy mnie są ludzie, dają coś do picia z liśćmi [herbatę]. Śmiesznie pachnie. Jakiś płyn wcierają mi w piersi. Gorączka... ale jest mi bardzo zimno. — Umarła spokojnie. Unosząc się pod sufitem widziała siebie leżącą na łóżku, była drobną skurczoną szescdziesięcioparoletnią kobietą. Po prostu unosiła się w powietrzu, czekając, żeby ktoś przyszedł i jej pomógł. Nale ujrzała światło, które ją pociągało jak magnes. Światło stawało się coraz mocniejsze, coraz bardziej jasne. Czekaliśmy w milczeniu, minuty wolno upływały. Nagle znalazła się w innym wcieleniu, odleg­łym o tysiące lat od epoki, w której żyła Abby.

Katarzyna cicho szeptała: — Widzę dużo czosnku wiszącego w otwartej izbie. Czuję go. Ten czosnek ma oczyścić krew z tego, co w niej złe, a także ciało. Czosnek rośnie także na zewnątrz, w ogrodzie na samej górze, zioła także tam rosną... I figi, daktyle. Te rośliny pomagają człowiekowi. Moja matka kupuje czosnek oraz inne zioła. Ktoś w domu jest chory. I jeszcze są takie dziwne korzenie. Czasem się je wkłada w usta albo w uszy, albo inne otwory ciała. One działają wewnętrznie.

Widzę starego człowieka z brodą. To uzdrowiciel w wiosce. Mówi, co trzeba robić. Panuje zaraza... zabija ludzi. Nikogo się nie balsamuje, bo wszyscy boją się zarazić. Umarłych po prostu się grzebie. Ludzie bardzo cierpią z tego powodu. Uważają, że wskutek tego dusza nie może odejść [jest to niezgodne z innymi relacjami Katarzyny, o tym co się dzieje po śmierci]. Bardzo dużo ludzi umarło. Bydło także pada. Woda... powódź... ludzie chorują na skutek powodzi. [Najwyraźniej zro­zumiała, co jest przyczyną epidemii.] Ja także choruję z powodu wody. Boli mnie brzuch. Tracę tyle wody z organizmu. Jestem nad wodą, mam jej przynieść do domu. Widzę moją matkę i braci. Ojciec już umarł. Bracia są ciężko chorzy.

Zatrzymałem się, nim poleciłem jej pójść naprzód w czasie. Byłem zdumiony tym, jak koncepcja śmierci i życia po niej, zmieniała się wraz z każdym wcieleniem Katarzyny. A mimo to samą śmierć przeżywała za każdym razem tak samo. Świadoma cząstka jej istoty opuszczała ciało w momencie śmierci, unosząc się nad nim, a potem była przyciągana do cudownego, będące­go źródłem energii światła. Wtedy czekała na kogoś, kto powinien był przyjść, żeby jej pomóc. Dusza odchodziła automatycznie. Balsamowanie, uroczystości pogrzebo­we czy jakieś inne obrzędy po śmierci nie miały z tym nic wspólnego. To było automatyczne, nie wymagało żadnych przygotowań, przypominało po prostu prze­kroczenie otwartych drzwi.

Ziemia wokoło jest naga, wysuszona... Nie widzę żadnych gór w pobliżu, po prostu równina, płaska i sucha. Jeden z moich braci umarł. Ja czuję się lepiej, ale ciągle mnie boli. — Niestety jednak nie żyła wiele dłużej. — Leżę na sienniku czymś przykryta. — Ciężko
zachorowała i ani czosnek, ani zioła nie uratowały jej od śmierci. Wkrótce unosiła się nad swoim ciałem, przyciągana dobrze znanym światłem i czekała cierp­liwie na przybycie kogoś.

Nagle głowa jej zaczęła powoli ruszać się z boku na bok, jak gdyby śledziła jakąś scenę. Głos jej znowu był donośny, zachrypnięty.

Rozpoznałem ten głos ze stanu między wcieleniami po tej ochrypłości, jak również po zdecydowanie innym natchnionym tonie tej wypowiedzi.

— Twój ojciec jest tu i twój syn, który jest maleńkim dzieckiem. Twój ojciec mówi, że go poznasz, ponieważ na imię ma Avrom, a twoja córka ma imię po nim. Umarł na serce. Serce twego syna także było ważne, gdyż było niedorozwinięte, tak jak u kurczaka. Powodo­wany miłością uczynił dla ciebie wielkie poświęcenie. Jego dusza jest na bardzo wysokim etapie... Jego śmierć zadośćuczyniła za winy rodziców. Chciał także ci do­wieść, że medycyna nie mogła uczynić nic więcej, że jej możliwości są bardzo ograniczone.

Katarzyna przestała mówić, a ja siedziałem oszoło­miony w milczeniu, próbując zebrać myśli. Było mi bardzo zimno.

Katarzyna właściwie nic nie wiedziała o moim życiu osobistym. Na moim biurku stało zdjęcie mojej córki jako bardzo małej dziewczynki, uśmiechała się radośnie pokazując dwa dolne mleczne ząbki, obok było zdjęcie mego syna. Poza tym Katarzyna dosłownie nic nie wiedziała o historii mojej rodziny. Ściśle przestrzegałem zasad psychoterapii. Terapeuta powinien być tabula rasa, pustą kartą, na której pacjent może zapisywać swoje myśli, uczucia i postawy, które następnie są anali­zowane przez terapeutę w ten sposób, by rozszerzały horyzonty umysłu pacjenta. Cały czas zachowywałem wobec Katarzyny ów terapeutyczny dystans. Znała mnie wyłącznie jako psychiatrę, nie wiedząc nic o mojej przeszłości ani o życiu rodzinnym.

Największą dla mnie tragedią była nieoczekiwana śmierć pierworodnego syna, Adama, który zmarł na początku 1971 roku, przeżywszy zaledwie dwadzieścia trzy dni. W dziesięć dni po przywiezieniu go ze szpitala zaczął mieć trudności z oddychaniem i wymiotować. Bardzo było trudno postawić diagnozę. „Całkowita anomalia naczyń płucnych z wadą przegrody przedsion­kowej" — powiedziano nam. — „To się zdarza w przy­bliżeniu raz na dziesięć milionów urodzeń." Żyły płucne, które miały dostarczać utlenioną krew z powrotem do serca, były źle umiejscowione, wchodząc do serca z nie­właściwej strony. To tak jak gdyby jego serce było obrócone do tyłu. Niezwykle rzadki przypadek.

Nad wyraz ryzykowna operacja na otwartym sercu nie mogła uratować Adama, który zmarł w parę dni później. Przez wiele miesięcy opłakiwaliśmy śmierć tego dziecka, nasze utracone nadzieje i marzenia. W rok później urodził się syn Jordan, który ukoił naszą roz­pacz.

W okresie choroby Adama zastanawiałem się, czy słusznie zdecydowałem wybierając psychiatrię. Podczas stażu interna dawała mi wiele satysfakcji i nawet pro­ponowano mi specjalizację w tej dziedzinie. Po śmierci synka zdecydowałem jednak, że będę się specjalizować w psychiatrii.

Mój ojciec cieszył się doskonałym zdrowiem, aż do ciężkiego ataku serca w roku 1979, kiedy miał sześć­dziesiąt jeden lat. Pierwszy atak przeżył, ale ściana serca była nieodwracalnie uszkodzona i zmarł w trzy lata później. Było to na blisko dziewięć miesięcy przed pierwszą wizytą Katarzyny w moim gabinecie.

Ojciec był człowiekiem religijnym, bardziej przywiąza­nym do obrzędów niż do treści duchowych. Wolał swoje hebrajskie imię Avrom niż angielskie Alvin. W cztery miesiące po jego śmierci urodziła się nam córeczka Amy, której nadaliśmy jego imię.

I oto w 1982 w moim cichym zaciemnionym gabinecie usłyszałem głośno wypowiadane fakty z mego życia, znane tylko mnie. Zanurzyłem się w morzu ponadzmysłowych zjawisk. To było cudowne. Zadrżałem. Kata­rzyna nie mogła o tym wiedzieć, bo i gdzie, i od kogo? Skąd mogła wiedzieć, że mój ojciec nosił hebrajskie imię, że miałem synka, który zmarł w niemowlęctwie na niezwykle rzadką wadę serca, że wahałem się na temat wyboru specjalizacji, że nadałem mojej córeczce imię zmarłego ojca. Zbyt wiele było tych prawdziwych co do joty informacji, których stała się przekazicielką. A jeśli potrafiła ujawnić takie fakty, mogłem się spodziewać dalszych rewelacji. I przyznam się, że bardzo tego prag­nąłem.

Oddech Katarzyny uspokoił się, głowa przestała się kiwać z boku na bok. Odpoczywała. Chciałem dalej kontynuować seans, ale to wszystko, co powiedziała, nadal nie dawało mi spokoju. Czy naprawdę przeżyła osiemdziesiąt sześć wcieleń? A co z „Mistrzami"? Czy to możliwe? Czy nasze życie może być kierowane przez pozbawione fizycznych ciał duchy, które posiadają ogromną wiedzę? Czy są one stopniami drogi prowadzą­cej do Boga? Czy tak jest naprawdę? Wobec tego, co mi oświadczyła, trudno było wątpić, a jednak nadal nie bardzo wierzyłem. Miałem przecież za sobą lata całe krytycznych naukowych badań. Ale intuicja, serce i ro­zum mówiły mi, że Katarzyna odkryła prawdę.

A co z moim ojcem i synem? W jakimś sensie oni nadal żyli, nigdy naprawdę nie umarli. Przemówili do mnie wiele lat po swej śmierci i dowiedli tego, przekazu­jąc bardzo szczegółowe, osobiste informacje. A jeśli to wszystko było prawdą, czy mój syn był tak bardzo wysoko rozwinięty duchowo, jak powiedziała Katarzy­na? Czy naprawdę zgodził się urodzić nam i potem umrzeć po dwudziestu trzech dniach, żeby pomóc zma­zać przewiny naszej karmy, a przy tym nauczyć mnie nowego spojrzenia na medycynę i ludzkość, żeby mnie pchnąć w kierunku psychiatrii? Myśli te bardzo pod­niosły mnie na duchu. Mimo wewnętrznego chłodu ogar­nęło mnie uczucie wielkiej miłości, silnego związku i zjed­noczenia z niebem i ziemią. Jakże rad byłem usłyszeć o synu i ojcu, których stratę tak boleśnie przeżyłem.

Moje życie już nigdy nie będzie takie jak uprzednio. Jakaś ręka zmieniła nieodwołalnie jego tok. Rzetelna i sceptyczna interpretacja zjawisk, jakich byłem świad­kiem, okazała się słuszna. Wspomnienia Katarzyny i jej przesłania były prawdziwe. Nie myliłem się w swoich intuicyjnych przypuszczeniach. Oto miałem fakty, dowody.

Ale mimo to w tej chwili radosnego uniesienia i zro­zumienia, nawet w tej chwili mistycznego przeżycia tak dobrze mi znana logiczna część mego rozumu zgłosiła sprzeciw. A może to tylko złudzenie albo przejaw jakiejś psychicznej anomalii. Załóżmy, że to jest anomalia, lecz wcale nie dowodzi istnienia reinkarnacji i Mistrzów Duchowych. Ponadto tym razem wiedziałem lepiej. Przypomniałem sobie tysiące, odnotowanych w nauko­wej literaturze przypadków, zwłaszcza te o dzieciach mówiących obcymi językami, z którymi nigdy nie miały kontaktu, albo o tych, które miały wrodzone znamiona w miejscach, gdzie kiedyś zadano im śmiertelne rany, o tych dzieciach, które wiedziały, gdzie były ukryte albo zakopane pewne przedmioty w miejscach odległych o ty­siące mil, dziesiątki lub setki lat temu. Znałem charakter Katarzyny i jej umysłowość. Wiem, jaka była i jaka być nie mogła. Nie, tym razem nie mogłem się mylić. Do­wody były niepodważalne, oczywiste. To była prawda. Ona potwierdzi to w następnych seansach.

W czasie kolejnych tygodni zapominałem nieraz o pełnym napięcia i niespodzianek klimacie tego seansu. Wpadłem znowu w zwykły kierat życiowy, troszcząc się jak dawniej o zwykłe codzienne sprawy. Wracały wąt­pliwości. Miałem wrażenie, że kiedy nie byłem skoncen­trowany tak jak podczas seansu, wracałem do starych nawyków myślowych, przekonań i sceptycyzmu. Ale wtedy natychmiast przypominałem sobie: to naprawdę się wydarzyło! Przekonałem się, jak ciężko jest uwierzyć w takie rzeczy, nie mając osobistych doświadczeń. Do­świadczenie jest konieczne, gdyż intelektualne zrozumienie wspiera ładunkiem emocjonalnego przeżycia, które niestety z czasem słabnie.

Najpierw nie zdawałem sobie sprawy, dlaczego tak bardzo się zmieniłem. Wiedziałem, że jestem bardziej spokojny i cierpliwy, a znajomi mówili mi, że wyglądam na wypoczętego i zadowolonego z życia. Wreszcie do­szedłem do wniosku, że przestałem się bać śmierci. Nie bałem się już śmierci ani swego nieistnienia. Mniej też bałem się utracić moich najbliższych, choć oczywiście bardzo bym cierpiał nad tym. Jakże potężny jest strach przed śmiercią. W obawie przed nią z ludźmi dzieje się tyle dziwnych rzeczy: zawierają związki z młodszymi znacznie partnerami, w wieku średnim przeżywają częs­to głęboki kryzys, przeprowadzają operacje kosmetycz­ne, mają obsesje na punkcie sprawności fizycznej, gro­madzenia dóbr materialnych, prokreacji, żeby nie zagi­nęło rodowe nazwisko, dążą do tego, by coraz młodziej wyglądać i tak dalej, i tak dalej. Okropnie boimy się własnej śmierci, tak bardzo nawet, że zapominamy o prawdziwym celu naszego życia.

Stałem się też mniej obsesyjny. Nie musiałem już stale siebie kontrolować. Chociaż usiłowałem być mniej po­ważny, przemiana w tej materii była dla mnie trudna. Jeszcze wiele musiałem się nauczyć.

Byłem skłonny uznać rewelacje Katarzyny za praw­dopodobne, a nawet prawdziwe. Niezwykłych faktów dotyczących mego ojca i syna nie mogła poznać za pomocą pięciu zmysłów. Jej zasób wiedzy i umiejętności świadczył o nadwrażliwości psychicznej. Miałem pod­stawy, żeby jej wierzyć, lecz nadal pozostałem ostrożny i sceptyczny wobec tego, co czytałem w popularnej literaturze. Kim są ci ludzie piszący referaty o różnych nadnaturalnych zjawiskach, o życiu po śmierci oraz innych paranormalnych wydarzeniach? Czy są wdrożeni w naukową metodę obserwacji i wartościowania? Mimo tych zadziwiających wspaniałych seansów, jakie odby­łem z Katarzyną, wiedziałem, że mój z natury krytycz­ny umysł nadal będzie badać każdy nowy fakt, każdą nową informację. Będę sprawdzać, czy pasuje do kon­strukcji nośnej rosnącej wraz z każdym seansem. Wie­działem, że wszystko będę sprawdzać z każdego punktu widzenia, z dokładnością naukowca. Ale mimo to nie mogłem dłużej zaprzeczać, że ta konstrukcja już istnieje.

Rozdział piąty

Byliśmy ciągle jeszcze w środku seansu. Katarzyna skończyła wypoczywać i zaczęła mówić o zielonych posągach przed świątynią. Wyrwałem się z moich roz­myślań i zacząłem słuchać. Była w bardzo odległych czasach, gdzieś w Azji, a ja nadal z Mistrzami. To nie do wiary — pomyślałem — mówi o poprzednich wciele­niach, o reinkarnacji, a jednak w porównaniu z przesłaniami Mistrzów wydaje się to czymś tak krań­cowo różnym, wręcz błahym. Jednak już wtedy uświa­domiłem sobie, że musi przejść przez jakieś wcielenie, nim opuści ciało i znajdzie się w stanie przejściowym. Nie mogła osiągnąć tego stanu bezpośrednio. A tylko tam mogła nawiązać kontakt z Mistrzami.

— Przed wielką świątynią stoją zielone posągi — sze­ptała cicho. — Na świątyni są ostro zakończone ozdoby i brązowe kule, prowadzi do niej siedemnaście stopni, w środku jest sala, pali się tu kadzidło. Obecni tu ludzie są bosi. Głowy mają ogolone, okrągłe twarze i ciemne oczy, są ciemnoskórzy. Jestem w środku. Zraniłam nogę i przyszłam tu, szukając pomocy. Moja stopa jest spuch­nięta, nie mogę na niej stanąć. Coś w niej tkwi, przyło­żyli do niej jakieś liście... dziwne liście... Zawierające taninę? [Tanina, albo taninowy kwas, który w stanie naturalnym występuje w korzeniach, drzewie, korze, liściach i owocach wielu roślin, od starożytnych czasów była używana w medycynie z powodu swoich właściwo­ści tamowania krwi i ściągających.] Najpierw moja sto­pa została oczyszczona. Taki jest rytuał przed bogami. Kolano mam spuchnięte. Na całej nodze widzę ciemne pasy [zakażenie krwi?]. W mojej nodze jest jakaś truciz­na. Nadepnęłam na coś. Zrobili dziurę w stopie i włożyli tam coś bardzo gorącego.

Katarzyna wiła się teraz z bólu. Krztusiła się też, ponieważ dano jej jakiś okropnie gorzki płyn do wypi­cia. Był zrobiony z żółtych liści. Wyleczyła się z rany, ale stopa i noga nigdy nie były w pełni sprawne. Poleci­łem jej, by przesunęła się w przyszłość. Ujrzała swoje smutne ubogie życie. Mieszkała wraz z rodziną w małej jednoizbowej chacie, gdzie nie było nawet stołu. Jedli jakąś odmianę ryżu, jakby płatki, ale zawsze byli głodni. Szybko się zestarzała, do końca życia cierpiąc biedę i głód. Czekałem, co dalej, ale widziałem, że Katarzyna jest bardzo wyczerpana. Nim jednak ją obudziłem, po­wiedziała mi, że Robert Jarrod potrzebuje mojej po­mocy. Nie miałem pojęcia, o kogo chodzi, ani jak mógł­bym pomóc temu człowiekowi. Ale niczego więcej się nie dowiedziałem.

Po przebudzeniu z transu Katarzyna znów pamiętała wiele szczegółów z dawnego wcielenia. Ale zapomniała wszystko to, co było zaraz po śmierci i w stanie przej­ściowym. Nie pamiętała też Mistrzów ani tego, co mówili.

— Katarzyno, co znaczy dla ciebie termin „Mistrzowie"? — spytałem ją. — Myślała, że chodzi mi o mistrzów w turnieju golfowym!

Stan jej szybko się teraz poprawiał, lecz nadal miała trudności z przyswojeniem sobie koncepcji reinkarnacji i włączeniem jej do prawd swej wiary. Dlatego po­stanowiłem nie mówić jej jeszcze o Mistrzach. Nie bardzo też wiedziałem czy i komu powiedzieć o tym, jak niezwykle utalentowanym medium jest Katarzyna, i o tym, że potrafi nawiązać kontakt z Mistrzami i
przekazać ich wspaniałą transcendentalną wiedzę.

Po namyśle zdecydowałem poprosić moją żonę Carole, żeby jako świadek wzięła udział w następnym sean­sie. A Katarzyna wyraziła na to zgodę. Carole jest z wykształcenia bardzo uzdolnioną asystentką socjalną, ze specjalizacją w psychiatrii. Chciałem więc usłyszeć jej opinię na temat tych niezwykłych zjawisk, jakich byłem świadkiem. Kiedy jej opowiedziałem, co Katarzyna mó­wiła o moim ojcu i naszym synku, Adamie, wyraziła chęć pomocy. Bez trudu notowałem relacje Katarzyny z jej różnych wcieleń, ponieważ mówiła bardzo wolno, ale kiedy głos zabierali Mistrzowie, mówiła znacznie szybciej, dlatego postanowiłem wszystko nagrywać na magnetofon.

W tydzień później Katarzyna znów przyszła na seans. Wyraźnie się poprawiła, znacznie mniej się bała. Ale ja nadal nie wiedziałem, czemu to zawdzięczać. Pamiętała, że utonęła jako Aronda, że poderżnięto jej gardło jako Johannowi, że jako Luiza padła ofiarą epidemii, której przyczyną była woda, pamiętała też inne okropne wyda­rzenia. Przeżywała w swych wcieleniach biedę i niewolnictwo, we własnej rodzinie też była ofiarą codziennych prześladowań, tych miniurazów, które tak głęboko za­padają w naszą psychikę. Może te właśnie wspomnienia spowodowały poprawę jej stanu. Istniała jednak inna możliwość. Czy duchowe przeżycie może być powodem wyleczenia? Czy przekonanie o tym, że śmierć nie jest taka, jak ją sobie wyobrażamy, może przyczynić się do lepszego samopoczucia, do zmniejszenia lęku? Czy cały proces, a nie tylko same wspomnienia, może być częścią kuracji?

Ponadzmysłowe talenty Katarzyny rozwijały się stale, przejawiała też coraz większą intuicję. Nadal miała problemy ze Stuartem, ale też potrafiła lepiej sobie z nim dawać radę. Oczy jej błyszczały, cera była zaróżo­wiona. Powiedziała mi, że miała ostatnio dziwny sen, ale pamiętała tylko jego fragment. Śniło jej się, że czerwona płetwa ryby wbiła się jej w rękę.

W przeciągu kilku minut osiągnęła stan głębokiej hipnozy.

Spytałem, czy może usłyszeć, jak się do niej zwracają.

Christian... Mam na imię Christian. — Znowu była mężczyzną. — Jemy jakieś mięso i pijemy piwo. Jest ciemne i bardzo gorzkie. Dodają do niego soli.

Nie wiedziała, jaki jest rok. — Mówią o wojnie, o statkach blokujących różne porty! Ale nie mogę usły­szeć, jakie porty. Gdyby było cicho, usłyszałabym, ale wszyscy naraz rozmawiają, hałasują.

Spytałem ją, gdzie jest. —W Hamstead... Hamstead. To port w Walii. Mówią po angielsku. — Przesunęła się w czasy, kiedy Christian zaciągnął się na statek. - Czuję, że coś się pali. To straszny zapach. Palącego się drzewa, ale także czegoś innego. Aż piecze w nosie... Coś w oddali pali się, jakiś statek, żaglowiec. Coś ładujemy! Ładujemy coś prochem strzelniczym. — Ka­tarzyna była coraz bardziej ożywiona. - To coś z pro­chem strzelniczym, jest bardzo czarne. Przylepia się do rąk. Trzeba się szybko ruszać. Statek ma zieloną flagę. Flaga jest ciemnozielona... To zielono-żółta flaga. Wi­dzę też jakby koronę i trzy punkty nad nią.

Nagle twarz Katarzyny wykrzywił grymas bólu. Cier­piała.

Och — jęknęła — boli mnie ręka, strasznie boli mnie ręka! W ręku trzymam jakiś gorący metal. Pali mnie! Och, och!

Przypomniałem sobie fragment jej snu i zrozumiałem teraz, co znaczyła czerwona płetwa wbita w dłoń. Za­blokowałem jej cierpienie, ale nadal jęczała.

Te odłamki są metalowe... Statek, na którym znajdowaliśmy się, został zniszczony... z prawej burty.

Opanowali ogień. Wielu ludzi zginęło... wielu mężczyzn. Ja przeżyłam... tylko ręka mnie boli, ale z czasem się zagoi. - Przesunąłem ją znowu w czasie, pozwalając, by wybrała następne ważne wydarzenie.

- Widzę jakby drukarnię, drukują tu drewnianymi klockami i atramentem. Drukują i oprawiają książki... Książki mają okładki ze skóry i są wiązane paskami, skórzanymi paskami. Widzę czerwoną książkę... Doty­czy chyba historii. Nie mogę zobaczyć jej tytułu... jesz­cze nie skończyli drukować. Te książki są wspaniałe. Okładki mają z gładkiej, pięknej skóry... To cudowne książki, one uczą ludzi.

Najwidoczniej Christian cieszył się z widoku książek, z tego, że może ich dotykać, i niejasno zdawał sobie sprawę, że dzięki nim można zdobywać wiedzę. Jednak on sam był całkiem niewykształcony. Przesunąłem Christiana do ostatniego dnia jego życia.

- Widzę most nad rzeką. Jestem starym człowie­kiem... bardzo starym. Trudno mi chodzić. Idę przez most... na drugą stronę... Czuję ból w piersi, ucisk, straszny ucisk... ból w piersi! Och! — Katarzyna krztusi­ła się, najwidoczniej przeżywając atak serca, jaki miał na moście Christian. Jej oddech był szybki i płytki, twarz i szyję pokrywał pot. Zaczęła kaszleć, chwytać powietrze ustami. Przestraszyłem się. Czy ponowne przeżywanie ataku serca z dawnego wcielenia było niebezpieczne? Oto była nowa granica, a nikt nie znał odpowiedzi. Wreszcie Christian umarł. Katarzyna leżała teraz spokojnie na kanapie, oddychając głęboko, równo.
Ulżyło mi.

— Czuję się wolna... wolna — wyszeptała. — Unoszę się w ciemności... po prostu się unoszę. Wokoło jest światło... i duchy, inni ludzie.

Spytałem, czy coś sobie przypomina z życia, które się właśnie skończyło, jej życia jako Christiana.

Spytałem ją, czy była tam kiedyś przedtem, czy wielo­krotnie przeżywała reinkarnację.

- Tego, że naszą wiedzą musimy się dzielić z innymi ludźmi. Że wszyscy mamy znacznie większe możliwości, lecz ich nie wykorzystujemy. Niektórzy z nas przekonu­ją się o tym wcześniej niż inni. Że trzeba uświadomić sobie własne winy, nim dojdzie się do tego punktu. Jeśli tego nie zrobisz, przeniesiesz je w następne życie. Tylko my sami możemy się pozbyć... złych nawyków, jakich nabieramy, kiedy jesteśmy w fizycznej postaci. Mist­rzowie nie mogą tego za nas zrobić. Jeśli nadal chcesz im ulegać i nie zamierzasz się ich pozbyć, wtedy prze­nosisz je w następne życie. Dopiero kiedy podejmiesz decyzję, że jesteś na tyle mocny, żeby panować nad zewnętrznymi problemami, wtedy nie będziesz ich mieć w następnym życiu. Musimy nauczyć się nie tylko zbliżyć do tych ludzi, których wibracje duchowe są takie same jak nasze. To normalne, że pociąga nas ktoś, kto jest na tym samym poziomie co my. Ale taka postawa jest zła. Trzeba się także zbliżać do ludzi, których wibracje są niewłaściwe, odmienne od naszych. To bardzo ważne... żeby poma­gać... tym właśnie ludziom.

Zostaliśmy obdarowani intuicyjnymi siłami, którymi powinniśmy się kierować, a nie opierać się im. Tym, którzy się opierają, grozi niebezpieczeństwo. Nie z każ­dego wymiaru jesteśmy odsyłani z tymi samymi moż­liwościami. Niektórzy z nas posiadają siły większe niż inni. Ludzie bowiem nie zostali stworzeni równi. Lecz w końcu osiągniemy punkt, kiedy wszyscy będziemy równi.

Katarzyna przestała mówić. Wiedziała, że te myśli nie są jej. Nie miała żadnego przygotowania w dziedzinie fizyki i metafizyki, nie wiedziała nic o płaszczyznach, wymiarach i wibracjach. Poza tym piękno tych słów i myśli, filozoficzna głębia wypowiedzi przekraczały jej możliwości. Nigdy nie mówiła w tak zwięzły, poetycki sposób. Czułem, że inne ważne siły posługują się jej umysłem i głosem, żeby przełożyć te myśli na słowa, tak bym mógł je zrozumieć. Nie, to nie była wypowiedź Katarzyny.

Jej głos był przytłumiony. — Ludzie, którzy zostali uśpieni... znajdują się w stanie zawieszenia. Nie są gotowi jeszcze do przejścia na inną płaszczyznę... do­póki nie zdecydują, czy chcą przejść czy nie. Tylko oni mogą o tym decydować. Jeśli uważają, że nie muszą się dalej uczyć... w fizycznym stanie... wtedy wolno im przejść dalej. Jeśli jednak potrzebują więcej doświad­czeń, muszą się cofnąć, nawet jeśli tego nie chcą. To zawieszenie jest dla nich okresem wypoczynku, czasem, kiedy ich siły umysłowe mogą wypocząć.

Jeśli są przekonani, że niczego więcej nie muszą się już uczyć, mimo zdobyczy współczesnej medycyny mogą przejść wprost do stanu duchowego. Ta informacja zgadzała się całkowicie z badaniami opublikowanymi na temat stanów bliskich śmierci i wyjaśniała, dlaczego niektórzy ludzie postanowili powrócić. Innym nie dano wyboru, musieli wrócić, ponieważ musieli się więcej nauczyć. Oczywiście wszyscy ludzie, z którymi rozma­wiano na temat ich przeżyć u progu śmierci, powrócili do swych ciał. W ich opowiadaniach jest uderzająca zbieżność. Oderwali się od swych ciał i „obserwowali" próby reanimacji z jakiegoś punktu ponad ciałem. Na­stępnie widzieli światło albo w pewnej odległości świet­listą „duchową" istotę, czasem na końcu tunelu. Nie czuli bólu. Kiedy uświadomili sobie, że ich zadanie na ziemi nie zostało ukończone i że muszą wrócić do swego ciała, natychmiast znajdowali się w nim, znowu do­znając bólu oraz innych fizycznych sensacji.

Miałem kilkoro pacjentów, którzy przeżyli stany blis­kie śmierci. Najciekawszym przypadkiem był zamożny południowoamerykański businessman, imieniem Jakub, który był u mnie na kilku seansach psychoterapii kon­wencjonalnej w jakieś dwa lata po zakończeniu kuracji Katarzyny. Jakub, który został potrącony przez moto­cykl w Holandii w 1975, stracił przytomność, miał wtedy trzydzieści kilka lat. Pamięta, jak unosił się nad swym ciałem i oglądał scenę wypadku, widział karetkę pogotowia, lekarza, który badał jego obrażenia i ros­nący tłum gapiów. W pewnym momencie ujrzał w dali złociste światło, a kiedy się do niego zbliżył, zobaczył zakonnika w brunatnym habicie. Zakonnik powiedział Jakubowi, że jeszcze nie nadszedł czas i że musi wrócić do swego ciała. Z zakonnika emanowała mądrość i moc, przepowiedział mu też kilka wydarzeń w następnych latach jego życia, które istotnie miały miejsce. Jakub znalazł się ponownie w swoim ciele, a kiedy odzyskał przytomność, leżał w szpitalnym łóżku i po raz pierwszy odczuł okropny ból.

W 1980 Jakub, który był Żydem, pojechał do Izraela, tutaj zwiedził Jaskinię Patriarchów w Hebronie, która jest miejscem świętym zarówno dla Żydów, jak i muzułmanów. Po wypadku w Holandii stał się bardziej religij­ny i częściej się modlił. Kiedy spostrzegł w sąsiedztwie meczet, usiadł tam, żeby się pomodlić razem z muzuł­manami. Po chwili wstał, chcąc wyjść. Jakiś stary czło­wiek podszedł do niego i powiedział:

— Jesteś całkiem inny. Twoi bardzo rzadko przy­chodzą tu, żeby się razem z nami modlić... - - Urwał i spojrzał uważnie na Jakuba, nim zaczął mówić dalej: - Spotkałeś zakonnika. Nie zapomnij tego, co ci po­wiedział.

W pięć lat po wypadku, o tysiące kilometrów od miejsca, gdzie się wydarzył, ten stary człowiek wiedział o spotkaniu z zakonnikiem, które miało miejsce, gdy Jakub był nieprzytomny.

Któregoś dnia siedziałem w swoim gabinecie i rozmyś­lałem nad ostatnimi rewelacjami Katarzyny, zastana­wiając się, o co chodziło Mistrzom Duchowym, kiedy stwierdzili, że istoty ludzkie nie są równe. Ludzie rodzą się z talentami, umiejętnościami i energią pochodzącą z innych wcieleń. „Lecz w końcu osiągniemy punkt, kiedy wszyscy będziemy równi." Obawiam się, że ten punkt był mi odległy o wiele, wiele wcieleń.

Pomyślałem o młodym Mozarcie i jego niezwykłych talentach, które objawiły się już we wczesnym dziecińst­wie. Czy to był również przypadek przekazania daw­nych umiejętności? Najwidoczniej przenosimy zarówno nasze umiejętności, jak i zobowiązania.

Pomyślałem też o tym, że ludzie mają skłonności do tworzenia ściśle zamkniętych grup, nie tylko unikając, ale wręcz obawiając się outsiderów. To jest źródłem przesądów i zbiorowej wrogości. „Musimy także nau­czyć się zbliżać nie tylko do ludzi, których wibracje są takie same jak nasze." Trzeba pomagać tym innym ludziom. Jakąż duchową mądrością były przeniknięte słowa Katarzyny.

Muszę wracać — stwierdziła. — Muszę wracać. - Ale ja chciałem usłyszeć jeszcze coś więcej. Spytałem i ją, kto to jest Robert Jarrod. Podczas ostatniego seansu wymieniła jego nazwisko, twierdząc, że potrzebuje mojej pomocy.

Nie wiem... Może jest na innej płaszczyźnie, nie na tej. — Najwyraźniej nie mogła go znaleźć. — Tylko wtedy kiedy sam zechce, kiedy będzie chciał przyjść - szeptała - zawiadomi mnie. On potrzebuje twojej pomocy.

Bardzo to było interesujące. Czyżby nowy ciekawy dla mnie materiał? Albo może będę mógł pomóc Rober­towi Jarrodowi przez to, że zostanę czegoś nauczony. Nigdy o nim nie słyszeliśmy ani ja, ani Katarzyna.

— Muszę wracać — powiedziała znowu. — Najpierw muszę się dostać do światła. — Nagle zaniepokoiła się.

Och, zbyt długo zwlekałam... Ponieważ zwlekałam, muszę znowu czekać. — Kiedy czekała, spytałem, co widzi i czuje.

- Spytałem ją, czy moglibyśmy się czegoś nauczyć w trakcie tego jej czekania.

Zdumiewające. Jeśli nie było przy niej Mistrzów, jeśli ich nie słyszała, nie mogła samodzielnie przekazywać ich nauk.

- Poprosiłem, żeby spojrzała na siebie.

- Mam jasne włosy, jestem blondynką, mam pięć lat. Na imię mi Katarzyna. — Zdumiałem się. A więc znalazła się w swym obecnym życiu, była pięcioletnią Katarzyną. Ale musiało się to stać dla jakiejś konkret­nej przyczyny.

- On nas nigdy nie chciał - - wyszeptała bardzo cicho. — On uważa nas za intruzów w swoim życiu... On nas nie chce.

— Twego brata także nie? — spytałem.

- Na brata jest jeszcze bardziej zły. Oni nigdy nie chcieli mieć mojego brata. Nie byli małżeństwem, kie­dy... on został poczęty. — Okazało się to zaskakującą dla Katarzyny informacją. Nie miała pojęcia, że mat­ka przed ślubem była w ciąży. Później matka potwier­
dziła to.

W trakcie wspominania różnych faktów ze swego obecnego życia Katarzyna przejawiała mądrość i dys­tans, co przedtem ograniczało się wyłącznie do stanu przejściowego albo duchowego. Najwyraźniej do głosu doszła „wyższa" sfera jej umysłu, rodzaj nadświadomości. Może to właśnie było owo „wyższe ja", o którym pisano. Mimo że nie miała teraz kontaktu z Mistrzami oraz ich niezwykłą wiedzą, w swym nadświadomym stanie odznaczała się wielką intuicją i posiadała za­skakujące informacje, chociażby tę dotyczącą poczęcia jej brata. Katarzyna w pełni świadomości, po obudzeniu się z hipnozy była o wiele bardziej bojaźliwa, ograniczona, całkiem zwyczajna, właściwie powierzchowna. Nie pasowała do tego nadświadomego stanu. Ciekaw byłem czy prorocy i mędrcy wschodnich i zachodnich religii, tak zwani „aktualiści", potrafili wykorzystywać ten

nadświadomy stan, żeby wzbogacić swoją wiedzę i mąd­rość. Jeśli tak, to my wszyscy też możemy to czynić, ponieważ wszyscy musimy mieć tę nadświadomość. Słynny psychoanalityk Carl Jung mówił o różnych po­ziomach świadomości. Pisał o zbiorowej nieświadomo­ści, stanie podobnym do nadświadomości Katarzyny.

Coraz bardziej martwiłem się przepaścią między świa­domym rozbudzonym intelektem Katarzyny, a jej nad­świadomym umysłem podczas transu. Kiedy była zahip­notyzowana, na poziomie nadświadomości mogłem z nią prowadzić niezwykle ciekawe rozmowy dotyczące filozofii. Kiedy się jednak obudziła, nie interesowała się ani filozofią, ani tematami pokrewnymi. Żyła codzien­nością, pochłonięta drobiazgami, nie pamiętając o swych genialnych zdolnościach.

Tymczasem ojciec ją bił i dręczył, a powód tego był oczywisty.

Spytałem ją, czy wie, czego się musi nauczyć.

Tego mi nie przekazano — odparła z roztarg­nieniem, jakaś daleka. — Przekazano mi, co jest dla mnie ważne, co dotyczy mnie. Każdy człowiek musi się zająć sobą, tym co go dotyczy... co stanowi o nim jako całości. Wiele musimy się nauczyć, wiele mieć lekcji... każdy z nas. Tylko jednej rzeczy naraz... kolejno. Do­piero wtedy dowiemy się, czego potrzebuje nasz bliźni
albo czego mu brak, a to sprawi, że będziemy harmonij­ną całością. — Mówiła cicho, z wielkim przekonaniem.

Kiedy Katarzyna się odezwała, znowu była dzieckiem:

- On mnie zmusza do tego, żebym wymiotowała! Każe mi jeść to, czego nie chcę. Nienawidzę sałaty i cebuli... Zmusza mnie do jedzenia, choć dobrze wie, że zwymiotuję. Ale jego to nic nie obchodzi! - Katarzyna zaczęła wydawać takie odgłosy, jakby wymiotowała, z trudem chwytając oddech. Znowu poleciłem jej, żeby spojrzała z wyższej perspektywy, by mogła zrozumieć, dlaczego jej ojciec tak postępuje.

To musi wypełnić jakąś pustkę w nim -- powie­działa szeptem. -- Nienawidzi mnie, z powodu tego, co zrobił, i siebie też nienawidzi. — Prawie już zapomniałem o lubieżnym zachowaniu ojca, kiedy miała trzy lata.

- Dlatego ciągle mnie karze... Musiałam coś zrobić, co sprawiło, że jest taki dla mnie. — Miała wtedy zaledwie trzy lata, a jej ojciec był pijany. Mimo to od tej pory poczucie winy drzemało w niej głęboko ukryte. Wyjaś­niłem jej mechanizm całej sprawy.

- Choć minęło już kilka godzin, chciałem, żeby cofnę­ła się do ich dawnych związków. Udzieliłem jej szczegó­łowych informacji.

Jesteś w stanie głębokiej hipnozy. Za chwilę poli­czę wstecz od trzech do jednego. Zejdziesz jeszcze głębiej i będziesz się czuć całkowicie bezpieczna. Twój umysł będzie mógł znowu swobodnie cofnąć się w czasie, wrócić do tego okresu, kiedy zaczął się twój kontakt z ojcem w obecnym życiu, do czasu, który miał najwięk­sze znaczenie i wpływ na to, co się stało w twoim dzieciństwie między nim a tobą. Kiedy powiem „jeden", wrócisz do tego właśnie okresu i przypomnisz go sobie. To bardzo ważne dla twojej kuracji. Możesz to zrobić. Trzy... dwa... jeden... -- Nastąpiła długa chwila ciszy. - Nie widzę go... ale widzę zabijanych ludzi! — Mówiła głośno chrypliwie. — Nie wolno nikogo gwał­townie pozbawiać życia, nim nie przeżył swej karmy. A my to robimy. Nie mamy do tego prawa. Ci, którzy zabijają innych ludzi, po śmierci przejdą do innego wymiaru i będą tam cierpieć, będą pozbawieni spokoju. Odesłani tu z powrotem będą mieli bardzo ciężkie życie. I będą musieli zadośćuczynić tym ludziom, których niesprawiedliwie skrzywdzili. Ci, którzy przerywają ży­cie innych ludzi, nie mają do tego prawa. Tylko Bóg może ich ukarać, nie my. — Minęła długa chwila ciszy. — Odeszli — szepnęła. — Mistrzowie Duchowi przeka­zali nam dziś jeszcze jedno przesłanie, mocne i wyraźne: pod żadnym pozorem nie wolno nam zabijać. Tylko Bóg może karać.

Katarzyna była wyczerpana, postanowiłem więc od­łożyć na później dociekania tyczące dawnych związków z ojcem i wyprowadziłem ją z transu. Nie pamiętała nic, z wyjątkiem swego wcielenia jako Christian i jako mała Katarzyna. Była zmęczona, ale bardzo spokojna i od­prężona, jakby pozbyła się wielkiego ciężaru. Spojrzeliś­my na siebie z Carole. My także byliśmy wyczerpani. Drżeliśmy i pociliśmy się, chłonąc każde słowo Katarzy­ny. Przeżyliśmy wspólnie coś niezwykłego.

Rozdział szósty

Teraz przesunąłem seanse z Katarzyną na koniec dnia, ponieważ trwały zwykle kilka godzin. Kiedy przyszła w następnym tygodniu, była spokojna, uśmiechnięta. Rozmawiała z ojcem przez telefon. Nie podając mu szczegółów, wybaczyła mu. Była pogodna jak nigdy dotąd. Poprawa stanu jej zdrowia zdumiała mnie. Rzad­ko się zdarzało, żeby pacjent cierpiący na chroniczne, głęboko zakorzenione fobie i lęki poprawił się tak szyb­ko. Ale oczywiście Katarzyna nie była zwykłą pacjent­ką, a tok jej kuracji z pewnością był unikalny.

Nie widzę nazwy — szepnęła — ale gdzieś musi być wyryty rok. To osiemnasty wiek, ale ja nie... dużo drzew i żółtych kwiatów, bardzo ładnych żółtych kwia­tów. - Te kwiaty rozproszyły jej uwagę. - Pięknie pachną, bardzo słodko, są mi nieznane... bardzo duże... żółte z czarnymi środkami. — Urwała, zajęta kwiatami. Przypomniało mi się pole słoneczników na południu
Francji. Spytałem, jaki jest klimat.

Nie on, ale jego syn. Ja tu pracuję. — Znowu była służącą. Nigdy dotąd nie była kimś w rodzaju Kleopatry czy Napoleona. Ci, którzy wątpią w reinkarnację, łącz­nie ze mną samym, który jeszcze dwa miesiące temu miał tyle naukowych zastrzeżeń, często podkreślają, że jest bardzo wiele wcieleń w słynnych ludzi. Teraz znalaz­łem się w nad wyraz trudnej sytuacji, ponieważ reinkar­
nacja została potwierdzona naukowo w moim gabinecie
na oddziale psychiatrii. A przy tym odkryłem znacznie więcej, nie tylko reinkarnację.

Moja noga jest bardzo ciężka... — mówiła dalej Katarzyna. Coś się z nią stało. Mam takie uczucie, jakby jej nie było... Noga mnie boli. Kopnął mnie koń.

Poleciłem, żeby się sobie przyjrzała.

Mam kręcące się brązowe włosy, na głowie noszę coś w rodzaju czepka, białego czepka... granatową suknię i biały fartuch... Jestem młoda, ale nie jestem już dzieckiem. Noga mnie boli. To się stało niedawno. Okropny ból. -- Najwyraźniej bardzo cierpiała. — Pod­kowa... podkowa. Kopnął mnie podkową. To bardzo złośliwy koń. — Głos jej ścichł, kiedy ból wreszcie ustąpił. — Czuję zapach siana, paszy w stodole. W sto­dole pracują także inni ludzie. — Spytałem ją, jakie są jej obowiązki.

- Najpierw służyłam... służyłam w wielkim domu. Potem miałam tam coś do czynienia z dojeniem krów.

- Chciałem się dowiedzieć czegoś więcej o właścicie­lach.

Żona jest dość pulchna, niemodnie ubrana. Ma dwie córki... Nie znam ich — powiedziała uprzedzając moje następne pytanie, czy nie pojawiły się w jej obec­nym życiu. Spytałem ją, jaka jest jej osiemnastowieczna rodzina.

- Nie wiem, nie widzę ich. Nikogo nie widzę koło siebie. — Spytałem, czy ona tam mieszka. - Tak, mieszkałam tam, ale nie w głównym domu. Dla nas jest bardzo mały domek. Mamy kury. Zbieramy jajka. Brą­zowe jajka. Mój domek jest bardzo mały... pomalowa­ny na biało... tylko jedna izba. Widzę mężczyznę, żyję z nim. Ma bardzo kędzierzawe włosy i niebieskie oczy.

Spytałem ją, czy są małżeństwem.

Nie tak jak oni pojmują małżeństwo. — Czy ona się tam urodziła? — Nie, bardzo młodo zostałam spro­wadzona do majątku. Moja rodzina była bardzo biedna.

Ówczesnego towarzysza życia nie spotkała w obecnym wcieleniu. Poleciłem, żeby się przeniosła w czas następnego ważnego wydarzenia.

- Widzę coś białego... z dużą ilością wstążek. To chyba kapelusz. Rodzaj czepka z piórami i białymi wstążkami.

Kto nosi ten kapelusz? Czy to...

Przerwała mi gwałtownie: — Pani domu oczywiście.

Widzę dom. Leżę na łóżku. Dają mi coś do picia, coś ciepłego. Pachnie miętą. Czuję ciężar na piersiach. Trudno mi oddychać. Tak boli, że trudno mi mówić.

- Oddychała ciężko, płytko, wyraźnie ją bolało. Po kilku minutach cierpienia twarz jej wypogodziła się, ciało odprężyło. Zaczęła normalnie oddychać. — Opuś­ciłam swoje ciało. — Głos jej stał się donośny i ochrypły. — Widzę cudowne światło... Podchodzą do mnie ludzie. Cudowni ludzie. Nie boję się... Przyszli, żeby mi po­móc... Czuję się bardzo lekka... — Nastąpiła długa przerwa.

- Czy myślisz o tym życiu, które właśnie zakoń­czyłaś?

0x08 graphic
Postanowiłem przyspieszyć tempo naszej rozmowy.

- Kogo dotyczące? - spytała Katarzyna.

- Ciebie albo Mistrzów — powiedziałem ogólniko­wo. — Moje pytanie brzmi następująco: Czy wybieramy czas naszych narodzin i naszej śmierci? Czy możemy wybrać sobie naszą sytuację życiową? Czy możemy wybrać czas naszego przejścia w nową powłokę cielesną? Sądzę, że zrozumienie tego uspokoi wiele twoich lęków. Czy jest tam ktoś, kto mógłby odpowiedzieć na to pytanie? — Nagle w pokoju zrobiło się zimno. Kiedy Katarzyna znowu przemówiła, jej głos był niższy i bar­dziej dźwięczny. Nigdy takiego głosu u niej nie słysza­łem. To był głos poety.

— Tak, wybieramy czas, kiedy chcemy przejść w stan fizyczny i kiedy go opuścimy. Wiemy, kiedy dokonaliś­my tego, po co nas tu wysłano. Wiemy, kiedy nadszedł czas, że trzeba umrzeć. Wtedy, gdy nie można już nic więcej osiągnąć w danym wcieleniu. A kiedy upłynął odpowiedni czas, kiedy się już wypoczęło i naładowało ponownie duszę energią, wolno znów wejść w stan
fizyczny. Ci, którzy się wahają, którzy nie są pewni, czy chcą tu wrócić, mogą utracić szansę, która im została dana, szansę, by wypełnić to, co muszą, kiedy są w stanie fizycznym.

Od razu wiedziałem, że to nie Katarzyna mówi.

Ona także wiedziała, że te słowa nie pochodzą od niej, ani z jej podświadomości, ani nieświadomości. Nawet nie z jej nadświadomego ja. W jakiś sposób słuchała tego, przekazując słowa albo myśli kogoś niezwykłego, kogoś, kto „kontroluje rzeczy". Tak więc pojawił się następny Mistrz, zupełnie inny niż tamten albo ci inni, od których pochodziły poprzednie, pełne mądrości prze­słania. To był nowy duch, z charakterystycznym głosem i stylem, poetyczny, radosny. To był Mistrz, który choć o śmierci mówił bez wahania, jego słowa i myśli przepo­jone były miłością. Miłością prawdziwą, gorącą, a jednak niezawisłą i uniwersalną, pełną szczęścia, nie zachłanną, nie płytką i emocjonalną czy zaborczą, a przy tym taką jakąś swojską.

Szept Katarzyny stał się głośniejszy. — Ja nie wierzę w nich.

- W kogo nie wierzysz? — spytałem.

— Co powinnaś zrobić i ja też, żeby nam było lepiej? Czy nasze ścieżki są takie same? — spytałem. Odpo­wiedź otrzymałem od Mistrza, który w zeszłym tygod­niu mówił o intuicyjnych siłach i o powrocie ze stanu śpiączki. Głos, styl, ton były całkiem inne niż Katarzyny i Mistrza-poety, który mówił chwilę przedtem.

Ścieżka każdego jest zasadniczo taka sama. My wszyscy musimy nauczyć się pewnych postaw, kiedy jesteśmy w stanie fizycznym. Niektórzy szybciej to poj­mują niż inni. Miłosierdzie, nadzieja, wiara, miłość... wszyscy musimy je znać, i to dobrze znać. Nie istnieje tylko jedna wiara i jedna miłość... tyle różnych czyn­ników składa się na każdą z nich. Jest tyle sposobów, żeby je okazywać. A my czerpiemy tylko po trochu z każdej z tych cnót.

Zakonnicy osiągnęli więcej niż ktokolwiek z nas, ponieważ złożyli śluby czystości i posłuszeństwa. Wyrze­kli się tak wielu rzeczy, nie prosząc o nic w zamian. Wszyscy inni stale domagają się nagród i usprawieliwień swego postępowania... kiedy nie ma nagród, nagród których sig żąda. Nagroda jest w działaniu, i tylko w działaniu, które niczego nie oczekuje... w działaniu bezinteresownym.

— Ja tego się nie nauczyłam — dodała Katarzyna swoim cichym szeptem. Przez chwilę byłem zmieszany słowem „czystość", ale zrozumiałem, że jego źródłem jest przymiotnik „czysty", nawiązujący do całkiem innego stanu niż po prostu abstynencja płciowa.

... — Nie należy zbytnio sobie dogadzać — ciągnęła dalej... Nigdy nie przesadzać... nigdy nic w nadmia­rze... Zrozum to. Naprawdę musisz zrozumieć. -Znowu urwała.

Staram się — odparłem i postanowiłem skoncenrować się na Katarzynie. Może Mistrzowie jeszcze nie odeszli. - Co mogę uczynić, żeby naprawdę pomóc Katarzynie w pokonaniu strachów i lęku? Czego jeszcze musi się nauczyć? Czy to, co teraz robię, jest najlepszym sposobem, czy powinienem coś zmienić? Zająć się spec­jalną dziedziną? Jak mogę jej pomóc najlepiej?

Odpowiedź została udzielona głębokim głosem Mist­rza-poety, pochyliłem się w przód w moim fotelu.

Odpowiedź przypominała poemat o moim życiu i śmierci. Głos był łagodny, a ja czułem kochającą obecność przyjaznego ducha. Słuchałem pełen podziwu i szacunku.

W odpowiednim czasie będziesz miał przewodnict­wo, będziesz prowadzony... we właściwym czasie. Kiedy dokonasz tego, co masz dokonać, wtedy twoje życie się skończy. Ale nie przedtem. Masz jeszcze dużo czasu przed sobą... dużo czasu.

Poczułem najpierw lęk, ale zaraz potem ulgę. Jak to dobrze, że nie wdawał się w szczegóły. Wyraźnie zanie­pokojona Katarzyna odezwała się szeptem.

Spadam, spadam... próbuję znaleźć moje życie... spadam. — Westchnęła, ja również. Mistrzowie odeszli. Wzruszony byłem skierowanymi do mnie cudownymi przesłaniami, nawiązaniem kontaktu z duchową sferą. Aluzje, szczegóły były zdumiewające. Światło po śmierci i
życie po śmierci, nasz wybór, kiedy się mamy urodzić i kiedy umrzeć, pewne, bezbłędne przewodnictwo Mist­rzów, życie mierzone lekcjami, których człowiek się uczy, i wypełnione zadaniami, a nie latami, miłosierdzie, wiara, nadzieja, miłość, a wszystko czynione bezintere­
sownie bez oczekiwania na nagrodę — ta wiedza została mi przekazana. Ale w jakim celu? Dlaczego zostałem tu wysłany? Czego mam dokonać?

Te dramatyczne przesłania i zdarzenia, które przeżyłem w moim lekarskim gabinecie wywołały poważne zmiany w osobistym i rodzinnym życiu. Stopniowo zaczęło się zmieniać moje usposobienie. Kiedyś na przykład jecha­łem wraz z synem na mecz baseballowy i ugrzęźliśmy w wielkim korku. Zawsze mnie to okropnie denerwowa­ło, a do tego groziło nam spóźnienie na pierwszą część gry, a może nawet i drugą. I nagle uświadomiłem sobie, że wcale się tym nie przejmuję. Nie zwalałem winy na jakiegoś kiepskiego kierowcę. Byłem zrelaksowany. Nie wyładowałem irytacji na moim synu, po prostu zaczęliś­my spokojnie rozmawiać. Uświadomiłem sobie, że chcę spędzić miłe popołudnie z Jordanem, przy okazji oglą­dając mecz, który nas obu bardzo interesował. Gdybym się przejmował i denerwował, cała ta nasza wyprawa poszłaby na marne.

Patrzyłem na moje dzieci i żonę, i zastanawiałem się, czy przedtem zawsze byliśmy razem. Czy wspólnie prze­żywaliśmy doświadczenia i tragedie doczesnego życia? Poczułem do nich wielką tkliwą miłość. Uświadomiłem sobie, że ich wady i słabostki są błahe. Właściwie całkiem nieistotne. Najważniejsza jest miłość.

Z tego samego powodu nawet zacząłem patrzeć przez palce na własne wady. Czy muszę być doskonały i kont­rolować się przez cały czas? Na każdym robić dobre wrażenie?

Byłem bardzo szczęśliwy, że te wszystkie przeżycia mogłem dzielić razem z Carole. Po kolacji często roz­mawialiśmy o moich uczuciach i reakcjach podczas spotkań z Katarzyną. Carole ma umysł bardzo analitycz­ny i mocno stoi na ziemi. Wiedziała, że od początku eksperyment z Katarzyną prowadziłem bardzo ostroż­nie, w sposób naukowy, i odgrywała rolę „adwokata diabła", po to, bym mógł bardziej obiektywnie spojrzeć na przebieg seansów. Kiedy jednak coraz więcej obiek­tywnych faktów przemawiało za tym, że Katarzyna naprawdę odkryła wielkie prawdy, Carole wraz ze mną dzieliła moje obawy i radości.

Rozdział siódmy

Kiedy tydzień później Katarzyna znowu przyszła, cze­kała na nią taśma z niezwykłym dialogiem z poprzed­niego seansu, gdy po relacji z dawnego wcielenia ob­jawiła mi niebiańską poezję. Poinformowałem ją, że opowiedziała mi wtedy o swych przeżyciach po śmierci, ale nie pamiętała ani stanu pomiędzy wcieleniami, ani tego duchowego, i najwyraźniej nie interesowała się tym, co mówię. Ponieważ czuła zdecydowaną poprawę i była w dobrym nastroju, nie miała ochoty zapoznać się z tym materiałem. Poza tym oświadczyła mi, że to wszystko jest wręcz „niesamowite". Z trudem nakłoniłem ją, żeby jednak posłuchała. Przecież właśnie dzięki niej to wspa­niałe, podnoszące na duchu przeżycie stało się moim udziałem i dlatego razem z nią chciałem je dzielić. Zaledwie przez kilka minut słuchała swego szeptu, pły­nącego z taśmy i poprosiła, żebym wyłączył magneto­fon. Powtórzyła znowu, że to jest „niesamowite", i do­dała, iż sprawia jej przykrość. W odpowiedzi spokojnie zacytowałem słowa Mistrza-poety: „To jest dla ciebie, nie dla niej".

Ciekaw byłem, jak długo jeszcze trwać będą te seanse, ponieważ z każdym tygodniem Katarzyna czuła się coraz lepiej, choć nadal bała się zamkniętych miejsc i nadal jej kontakty ze Stuartem były burzliwe.

Już wiele miesięcy temu zaniechałem seansów trady­cyjnej psychoterapii, nie były potrzebne. Teraz zawsze na początku rozmawialiśmy o tym, co wydarzyło się w ciągu tygodnia, a potem szybko przechodziliśmy do hipnozy, do wędrówek w przeszłość. Katarzyna wskutek tego, że przypomniała sobie bolesne przeżycia fizyczne i psychiczne z poprzednich wcieleń, a także uświadomiła te mniejsze, codzienne, była właściwie wyleczona. Jej fobie i ataki lęku zniknęły. Nie bała się śmierci i umiera­nia. Nie bała się tego, że straci nad sobą kontrolę. Obecnie psychiatrzy, lecząc pacjentów z objawami taki­mi jak u Katarzyny, stosują duże dawki środków uspo­kajających i antydepresyjnych oraz intensywną psycho­terapię indywidualną lub grupową. Wielu psychiatrów wierzy, że przyczyny tego rodzaju symptomów są natury biologicznej, że powodem ich jest brak jednego lub kilku składników chemicznych w mózgu.

Kiedy tym razem wprowadziłem Katarzynę w głęboki trans hipnotyczny, pomyślałem, jak to dobrze, że w cią­gu kilku tygodni bez lekarstw i tradycyjnej terapii in­dywidualnej lub grupowej została prawie wyleczona. To nie było tylko przytłumienie objawów, ani zaciskania zębów i życie mimo ustawicznych stanów lękowych. Objawy ustąpiły na skutek kuracji, a promienna i rados­na Katarzyna była szczęśliwa ponad moje wszelkie ocze­kiwania.

Znowu zaczęła cicho szeptać: — Jestem w budynku jakby z kopulastym sufitem. Ten sklepiony sufit jest błękitno-niebieski. Wraz ze mną są inni ludzie. Ubrani są w... w coś starego, w jakby suknie bardzo stare i bardzo brudne. Nie wiem, jak się tu znaleźliśmy. W tej sali jest wiele posągów. Są też jakieś przedmioty stojące na kamiennych postumentach. Na końcu sali jest wielki złoty posąg. Wygląda... Ta postać jest bardzo duża, ze skrzydłami. I bardzo zła. W tej sali jest gorąco, bardzo gorąco... Dlatego tak gorąco, że nie ma tu żadnych otworów. Musimy trzymać się z dala od wsi. Coś złego dzieje się z nami.

To musiała być jakaś okropna podobna do trądu choroba. Jeśli Katarzyna miała kiedyś wspaniałe życie, to jeszcze na nie nie natrafiliśmy.

Cóż za okropne życie miała w tej jakby jaskini.

- Musimy polować, żeby zdobyć pożywienie. Widzę dzikie zwierzę, na które polujemy... ma rogi. Jest brunat­ne z rogami, wielkimi rogami.

- Czy zdarza się, że pieczętują wejście, nim ktoś zmarł? — Starałem się znaleźć przyczynę jej strachu przed zamknięciem.

Poleciłem jej posunąć się naprzód w czasie. — Widzę coś białego. Coś białego w rodzaju baldachimu. Kogoś przenoszą.

- Nie! — Urwała i czekała na Mistrzów. Ale za­miast tego została jakby porwana. — Spadam bardzo szybko. Wracam do jakiegoś ciała! — Była tak samo zdumiona jak ja.

- Jestem teraz przy nadziei. Ciekawy był dobór słów Katarzyny, jakiś staroświecki, całkiem różny od jej współczesnego stylu.

Teraz się rozglądasz, w ogóle uczysz... Nauczyliś­my się od ciebie wielu śmiesznych rzeczy o kwadratach i kołach. Diogenesie, jesteś tu.

- Czy znasz kogoś więcej z mojej rodziny?

Znam twoją żonę... i twoje dzieci. Masz synów. Dwóch jest starszych ode mnie. Moja matka umarła bardzo młodo.

- Czy to właśnie przydarzyło się twojej matce?

- Tak. I bardzo się boję. To będzie wkrótce. Jestem bardzo gruba. Ciężko mi się ruszać... Jest zimno. — Sama przesunęła się do przodu w czasie. Dziecko miało się właśnie urodzić. Katarzyna nigdy nie miała dziecka, a ja nie odbierałem żadnego porodu od czternastu lat, kiedy odbywałem praktykę położniczą podczas studiów medycznych.

Gdzie jesteś? — spytałem.

- Leżę na czymś kamiennym. Jest bardzo zimno. Mam bóle... Ktoś musi mi pomóc. Ktoś musi mi pomóc. - Poleciłem jej, żeby głęboko oddychała, to dziecko urodzi się bez bólu. Oddychała, jęcząc przy tym. Poród trwał jeszcze kilka okropnych minut i wreszcie
urodziło się dziecko. Córeczka.

Czy teraz czujesz się lepiej?

- Jestem bardzo słaba... i tyle krwi!

- Tak... mój mąż cieszy się bardzo. — Była ogrom­nie wyczerpana. Poleciłem jej, żeby zapadła w krótką drzemkę. Po kilku minutach obudziłem ją.

- W porządku. Jakie są nasze stosunki?

- Przyjrzyj się uważnie swojej siostrze — poleciłem mając nadzieję, że Katarzyna rozpozna w niej kogoś ważnego w obecnym jej życiu.

- Tak... tak... to Edward. Tu są figi i oliwki... i czerwone owoce. I płaski chleb. Zabili też owcę. Pieką ją. — Nastąpiła długa przerwa. — Widzę coś białego... to wielkie prostokątne jakby pudło. Kładą w nie ludzi, kiedy umrą.

Tak. Zabiorą go i pochowają. Jest mi bardzo smutno.

Nie wiem. — Najwidoczniej znalazła się w sta­nie duchowym, mimo że w tym wcieleniu nie prze­żyła swej śmierci. Dotąd zrelacjonowała mi swoje dwa wcielenia. Czekałem na Mistrzów, ale Katarzyna nadal wypoczywała. Po kilku dalszych minutach spy­tałem, czy mogę rozmawiać z Mistrzami Duchowymi.

— Jeszcze nie osiągnęłam tej płaszczyzny — wyjaś niła. — Nie mogę mówić, dopóki to się nie stanie.

Nie osięgnęła jednak tej płaszczyzny. Po długim ocze kiwaniu wyprowadziłem ją z transu.

Rozdział ósmy

Minęły trzy tygodnie, nim spotkaliśmy się następnym razem. Podczas urlopu, leżąc na tropikalnej plaży mia­łem czas i odpowiednią perspektywę, żeby przemyśleć to, co się wydarzyło wskutek seansów hipnotycznych z Katarzyną: cofanie się do poprzednich wcieleń, do­kładne obserwacje i opisy przedmiotów, zdarzeń i fak­tów, o czym nie miała pojęcia w swym obecnym życiu; osiągnięcie znacznej poprawy jej zdrowia, czego nigdy nie można by uzyskać w ciągu osiemnastu miesięcy stosując normalną psychoterapię; poznanie zaskakująco dokładnych opisów duchowego stanu po śmierci, kiedy przekazywała wiedzę, do której nie miała dostępu oraz poezji sfery duchowej i pouczeń Mistrzów, o tym, co się dzieje po śmierci, o narodzinach i powtórnych narodzi­nach, których mądrość i styl przekraczały jej możliwo­ści. Tak, istotnie miałem dużo do przemyślenia. Przez wiele lat leczyłem setki, może tysiące pacjentów, cier­piących na różnego rodzaju zaburzenia emocjonalne. Prowadziłem oddziały dla chorych hospitalizowanych przy czterech znanych uczelniach medycznych. Lata całe spędziłem na psychiatrycznych ostrych dyżurach w przychodniach oraz innych tego rodzaju placówkach, gdzie stawiałem pacjentom diagnozę i leczyłem ich.

Wszystko wiedziałem o halucynacjach słuchowych i wzrokowych oraz urojeniach schizofrenicznych. Leczy­łem wielu pacjentów z zaburzeniami histerycznymi, włą­cznie z rozdwojeniem jaźni, byłem konsultantem w przy­padkach związanych z nadużywaniem narkotyków i al­koholu, instytutu zajmującego się tymi problemami i doskonale znałem skutki całej gamy narkotyków na mózg.

Katarzyna nie miała żadnego z tych objawów czy syndromów. To, co się działo z nią, nie było przejawem choroby psychicznej. Nie była psychotyczna, nigdy nie traciła kontaktu z rzeczywistością, nigdy też nie miała halucynacji ani przywidzeń.

Nie brała narkotyków i nie miała zaburzeń socjopatycznych. Nie była osobowością histeryczną. Słowem na ogół była świadoma tego, co robi i myśli, nie funkc­jonowała na „automatycznym pilocie" i nigdy nie miała rozdwojenia osobowości. Materiał, jaki przekazywała, często przekraczał jej poziom zarówno w stylu, jak i treści. Niektóre informacje z przeszłości były wręcz metafizyczne, na przykład szczegóły dotyczące mego ojca i syna, jak też jej własnej przeszłości. Posiadała wiedzę, do jakiej w swym obecnym życiu nie miała dostępu ani nie mogła jej posiąść, gdyż było to obce jej kulturze i wychowaniu, wręcz niezgodne z wieloma jej przekonaniami.

Prostolinijna i uczciwa z natury Katarzyna nie jest naukowcem i w żadnym razie nie mogła wymyśleć faktów, szczegółów, historycznych zdarzeń, opisów i po­etycznych metafor, jakie przekazywała. Jako psychiatra naukowiec, byłem pewien, że ten cały materiał pocho­dził z jakiejś części jej podświadomości. Nawet gdyby Katarzyna była zręczną aktorką, nie potrafiłaby od­grywać tych swego rodzaju happeningów. To, co prze­kazywała, było zbyt dokładne, zbyt specyficzne i prze­kraczało jej możliwości.

Zastanawiałem się nad terapeutycznym celem bada­nia poprzednich wcieleń Katarzyny. Od kiedy wkroczy­liśmy w tę nową całkiem dziedzinę, stan jej zaczął się bardzo szybko poprawiać, i to bez żadnych medykamen­tów. W hipnozie istnieje jakaś lecznicza siła, najwidocz­niej o wiele bardziej skuteczna niż konwencjonalna terapia czy współczesne lekarstwa. Dzięki niej można przypomnieć sobie i przeżyć ponownie nie tylko bolesne wydarzenia, ale także codzienne krzywdy, na które narażone jest nasze ciało, umysł i psychika. Kiedy badałem jej poprzednie wcielenia, szukałem tego, co się powtarzało, jak na przykład prześladowania w sferze uczuciowej lub fizycznej, jak nędza lub głód, choroba i przeciwności życiowe, ustawiczne prześladowanie i przesądy, częste niepowodzenia i tak dalej. Zwracałem też baczną uwagę na większe tragedie, takie jak śmierć kogoś bliskiego, gwałt, wielka katastrofa czy jakieś inne okropne wydarzenie, które mogło na zawsze pozostawić ślad w psychice. Technika była podobna do szczegóło­wego badania dzieciństwa w terapii konwencjonalnej, z tym wyjątkiem, że tutaj miarą czasu było raczej kilka tysięcy lat niż jak zwykle dziesięć lub piętnaście. Dlatego zadawałem pytanie bardziej bezpośrednie i ukierunkowane niż w terapii konwencjonalnej. Jednak sukces naszej nieortodoksyjnej terapii był niewątpliwy. Katarzyna [oraz inni pacjenci, których leczyłem hip­notycznym cofaniem się w przeszłość] została wyleczona niezwykle szybko.

Ale czy istniało jakieś inne wytłumaczenie wspomnień Katarzyny z poprzednich wcieleń? Czy te wspomnienia przekazały jej geny? Taka możliwość jest naukowo wąt­pliwa. Genetyczna pamięć to nieprzerwany ciąg przeka­zywania genetycznego materiału z pokolenia na pokole­nie. Katarzyna żyła w przeróżnych miejscach naszej Ziemi, a jej linia genetyczna była stale przerywana. To umarła podczas powodzi, wraz ze swym dzieckiem albo bezdzietnie, albo we wczesnej młodości. Zasób jej gene­tycznych wiadomości wielekroć kończył się, nie był dalej przekazywany. A co z życiem po śmierci i w stanie pośrednim? Pozbawiona ciała, a więc również materiału genetycznego, zawsze miała zasób wspomnień. I dlatego należało odrzucić wyjaśnienia genetyczne.

Co z Jungowską teorią zbiorowej podświadomości, zbiornika wszelkiej ludzkiej pamięci i doświadczeń, do którego można się podłączyć? Całkiem odmienne kul­tury często mają podobne symbole, nawet w snach. Zdaniem Junga zbiorowa podświadomość nie była zdo­bywana przez daną osobę, ale jakby „dziedziczona" przez mózg. Mieściła w sobie motywy i wyobrażenia, które pojawiają się na nowo w każdej kulturze, nie dzięki tradycji historycznej czy rozprzestrzenianiu się. Moim zdaniem bardzo konkretnych wspomnień Kata­rzyny nie można było wytłumaczyć koncepcją Junga. Nigdy nie mówiła o symbolach, uniwersalnych obrazach czy motywach. Podawała dokładne opisy konkretnych ludzi i miejsc. Idea Junga była zbyt nieokreślona. A co ze stanem pośrednim? I dlatego reinkarnacja była naj­lepszym wytłumaczeniem.

To, co przekazywała Katarzyna, było nie tylko do­kładne i bardzo konkretne, ale przekraczało jej świa­dome możliwości. Mówiła o rzeczach, o których nie mogła była przeczytać w książkach, a potem o nich zapomnieć. Jej wiedza nie mogła też być nabyta w dzie­ciństwie, potem ukryta w podświadomości i następnie ujawniona. A co z Mistrzami oraz ich przekazami? One „przechodziły" przez Katarzynę, ale nie pochodziły od niej. Ich mądrość znajdowała także wyraz we wspo­mnieniach Katarzyny z dawnych wcieleń. Wiedziałem to nie tylko na podstawie wielu lat starannych badań innych pacjentów, ich umysłów, mózgów i osobowości, ale wiedziałem to intuicyjnie, jeszcze przed rewelacjami dotyczącymi mego ojca i syna. Wiedział o tym mój przez wiele lat szkolony naukowo mózg, czułem to w głębi serca.

Widzę jakieś naczynia, chyba z oliwą. - Pomimo trzytygodniowej przerwy Katarzyna szybko zapadła w trans. Znalazła się w innym ciele, w innych czasach. — W tych naczyniach jest różnego rodzaju oliwa. To chyba jakiś skład, gdzie trzymają towary. Te naczynia, dzbany są czerwone... czerwone, zrobione z czerwonej gliny. Na górze mają niebieskie obwódki. Widzę ludzi... oni są w jaskini. Przenoszą naczynia i dzbany, ustawia­jąc je w określonym miejscu. Głowy mają ogolone... nie mają włosów na głowie. Skóra ich jest ciemna, brunat­na...

- Czy wiesz do czego służy ten olej?

Przestała mówić, jakby siebie obserwowała.

Mam warkocz. I długą, długą... ozdobę, z materia­łu. Która ma złotą obwódkę.

Ale nie wiesz, do czego używana jest ich zawartość?

- Chyba do jakichś obrzędów religijnych. Ale nie jestem pewna... co to jest... Jakieś namaszczanie, nama­szczanie głowy... coś na głowę i na dłonie. Widzę ptaka, złotego ptaka wokół mojej szyi. Jest płaski, ma płaski ogon, bardzo płaski ogon i głowę spuszczoną... w kieru­nku moich stóp.

- W marmurowym naczyniu. Jej także używają, ale nie wiem do czego.

Czy jest w tej jaskini jakiś napis, żebyś mogła go przeczytać i powiedzieć mi, jak się nazywa kraj... miejs­cowość, gdzie mieszkasz... a może jakaś data?

- Czy właśnie ty masz teraz przejść do innego świa­ta?

Nie, to ktoś, kogo nie znam.

Może epidemia? -- Nagle zaświtało mi, że znów wróciła do dawnego wcielenia, tego, do którego już się kiedyś cofnęła. Do tego wcielenia, kiedy na skutek zarazy spowodowanej wodą zmarł jej ojciec i jeden z braci. Katarzyna również chorowała, ale się wyleczyła. Ludzie wtedy używali czosnku i jakichś ziół, żeby się uchronić od epidemii. Katarzyna była wówczas bardzo przejęta, ponieważ zmarli nie byli odpowiednio bal­samowani.

Ale teraz do tego wcielenia podeszliśmy pod innym kątem.

- Ale ty z tego powodu nie umrzesz?

Nigdy nie słyszałem o Hatorze, choć wiedziałem, że Ozyrys, jeśli jej wymowa była właściwa, był bratem--małżonkiem Izydy, głównej bogini Egiptu, bogini miło­ści i wesela.

- Czy możesz dotrzeć do światła? — spytałem.

Co mówi?

- Mówi o cierpliwości. Że trzeba mieć cierpliwość..

Tak. Mów dalej.

Odpowiedział Mistrz-poeta: — Cierpliwość i właściwy czas... wszystko przychodzi, kiedy przyjść musi. Życia nie można przyspieszać, nie może toczyć się wedle ustalonego planu, jak chciałoby wielu ludzi. Musimy przyjąć to, co przychodzi do nas w określonym czasie, i nie domagać się więcej. Bowiem życie się nie kończy i dlatego my nigdy nie umieramy, i nigdy się naprawdę nie urodziliśmy. Po prostu przechodzimy różne fazy. Nie ma końca. Ludzkie istoty mają wiele wymiarów. Ale czas nie jest taki, jak my go pojmujemy, on się zawiera w lekcjach, których trzeba się nauczyć.

Nastąpiła długa przerwa, po chwili Mistrz ciągnął dalej:

Rozdział dziewiąty

Z każdym tygodniem Katarzyna pozbywała się jakiejś warstwy nerwicowych lęków. Z każdym tygodniem sta­wała się pogodniejsza, bardziej spokojna i cierpliwa. Miała więcej zaufania do ludzi i oni też do niej lgnęli. Emanowała miłością i była nią darzona. Wewnętrzny blask jej osobowości

promieniował z taką mocą, że wszyscy mogli to dostrzec.

Wycieczki Katarzyny w przeszłość obejmowały mil­lennia. Ilekroć zapadła w hipnotyczny trans, nie wie­działem, jakie wątki jej wcieleń się pojawiają. Od prehis­torycznych jaskiń przez starożytny Egipt po czasy współczesne — ona tam była. A gdzieś poza czasem Mistrzowie z miłością sprawowali pieczę nad jej wszyst­kimi wcieleniami. Podczas dzisiejszego seansu znalazła się w dwudziestym wieku, ale nie jako Katarzyna.

- Nie wiem. Po prostu Alzacja... Widzę nazwisko Von Marks [fonetycznie]. Coś jakby brązowy hełm albo kapelusz... kapelusz z goglami. Został zniszczony od­dział. To jakieś odludzie. Chyba nie ma żadnego miasta w pobliżu.

- Spójrz na siebie. — Opisz, jak wyglądasz i co nosisz.

- Czy tam mieszkasz, czy zostałaś przywieziona? Gdzie mieszkasz?

— Nie wiem.

- W jakim mniej więcej jesteś wieku?

Katarzyna miała teraz dwadzieścia dziewięć, oczy piwne, a nie niebieskie. Dalej zadawałem jej pytania:

- Jak się nazywasz? Czy jest twoje nazwisko na kurtce?

- Czy masz rodzinę? — kontynuowałem pytania.

- Nie wiem. Obawiam się... obawiam się, że wrócą.

- Anglicy... Amerykańskie Siły Zbrojne... i Ang­licy.

Czy przypominasz sobie swoją rodzinę?

Katarzyna chwilę milczała i wreszcie szepnęła.

- Słyszę imię Eryk... Eryk. Widzę jasnowłose dziec­ko, dziewczynkę.

- To Judy — odpowiedziała. Judy była obecnie najlepszą przyjaciółką Katarzyny. Podczas pierwszego spotkania poczuły wzajemną sympatię i zaprzyjaźniły się serdecznie, ufając sobie bez reszty, znając swoje myśli i pragnienia, nim zostały wypowiedziane.

- Przejdź teraz do tego miejsca, gdzie leżał rozbity samolot, gdzie widać było ślady po bombardowaniu, podczas wojny. Anglicy i Amerykanie zrzucają niedale­ko ciebie bomby. Czy widzisz znowu samolot?

0x08 graphic
Tak, niektórzy jeszcze żyją.

- Czy są tacy, z którymi jesteś bardzo blisko? Z za­łogi twego samolotu? Czy twój strzelec i pilot jeszcze żyją?

- Uciekam od ognia. Moja załoga zginęła z powodu ognia.

— Wyglądasz teraz na odprężoną. Czy się skończyło? Chwilę milczała i wreszcie odparła bardzo cicho: - Oddalam się... od mego ciała. Nie mam już ciała. Znowu jestem duchem.

Dobrze. Odpocznij. Miałaś ciężkie przeżycia i tru­dną śmierć. Musisz odpocząć. Czego nauczyłaś się w tym wcieleniu?

- Nauczyłam się, co to jest nanawiść... niepotrzebne zabijanie... źle skierowana nienawiść... I że są ludzie, którzy nienawidzą, ale nie wiedzą dlaczego. Pcha nas do tego... zło, kiedy jesteśmy w fizycznym stanie...

Czy istnieje wyższy obowiązek, nadrzędny wzglę­dem własnego kraju? Coś, co by nas odstręczało od zabijania, nawet gdyby nam kazano? Obowiązek wzglę­dem nas samych?

Tak... — ale nie rozwinęła tego tematu.

Czy teraz na coś czekasz?

- Miałeś rację przypuszczając, że jest to właściwa kuracja dla tych w fizycznym stanie. Musisz z nich wyplenić strach, który powoduje utratę energii. Utrud­nia im realizację wyznaczonych zadań. Wskazówki, jak to robić, znajdziesz w swoim otoczeniu. Najpierw muszą się oni znaleźć na bardzo, bardzo głębokim poziomie... gdzie już nie czują swego ciała. Wtedy do nich trafisz. Troski i zmartwienia istnieją tylko na powierzchni. Musisz dotrzeć głęboko, do ich duszy, tam, gdzie tworzą się idee.

Energia... wszystko jest energią. A tyle się jej mar­nuje. Weźmy góry... Wnętrze góry, w samym jej środku panuje spokój. To na zewnątrz dominuje zamęt. Ludz­kie istoty dostrzegają tylko to, co zewnętrzne, ale ty możesz przeniknąć znacznie głębiej. Musisz zobaczyć wulkan. Żeby to uczynić, musisz wejść głęboko we wnętrze.

Stan fizyczny jest anormalny, natomiast stan ducho­wy naturalny. Kiedy zostajemy odesłani z powrotem, mamy uczucie, że stykamy się z czymś, czego nie znamy. Przystosowanie się zajmuje nam sporo czasu. W świecie duchowym trzeba czekać, a potem następuje odnowa. Istnieje bowiem stan odnowy. Jest to taki sam wymiar jak inne wymiary, a tobie już udało się prawie osiągnąć ten stan...

Byłem zdumiony. Jak mogłem zbliżyć się do osiąg­nięcia stanu odnowy?

— Czyżby udało mi się „prawie osiągnąć ten stan?" — spytałem zdumiony.

— Tak. Ty wiesz znacznie więcej niż inni ludzie. Dlatego więcej rozumiesz. Bądź wobec nich cierpliwy. Nie posiadają oni wiedzy, jaką ty masz. Do pomocy zostaną ci przysłane duchy. Postępujesz właściwie w tym, co czynisz... rób tak dalej. Nie wolno tracić energii. Musisz wyzbyć się lęku. To będzie największa broń, jaką posiadasz...

Pierwszy Mistrz zamilkł. Co ma znaczyć owo prze­słanie? — zapytałem siebie. Wiedziałem, że udało mi się uwolnić Katarzynę od lęku, ale to przesłanie miało znaczenie bardziej globalne. Było czymś więcej niż tylko potwierdzeniem skuteczności hipnozy jako narzędzia terapeutycznego. Chodziło tu o coś więcej niż cofanie się do poprzednich wcieleń, co zresztą trudno byłoby za­stosować na masową skalę. Nie, moim zdaniem to dotyczy strachu przed śmiercią, strachu, który się kryje głęboko wewnątrz wulkanu. Strach przed śmiercią, ukryty, bezustanny strach, którego żadne pieniądze ani wysiłki nie mogą zneutralizować — oto istota rzeczy. Gdyby ludzie wiedzieli, iż „życie nie kończy się i dlatego my nigdy nie umieramy i nigdy naprawdę nie urodziliś­my się", to wtedy ten strach zniknąłby. Gdyby ludzie wiedzieli, iż żyli nieskończoną ilość razy przedtem i żyć będą w przyszłości nieskończoną ilość razy, to uspokoi­liby się. Gdyby wiedzieli, że kiedy jesteśmy w stanie fizycznym, wokół nas są pomocne duchy, i że potem po śmierci w stanie duchowym ludzie przyłączą się do tych duchów i do naszych kochanych zmarłych, jak wielkiego pocieszenia by doznali. Gdyby wiedzieli, że „aniołowie stróże" naprawdę istnieją, o ileż bezpieczniejsi by się czuli. Gdyby wiedzieli, że akty przemocy i niesprawied­liwości wobec innych ludzi nie zostają zapomniane, ale że w jakiś sposób trzeba będzie zapłacić za nie w następ­nym życiu, o ileż mniej byłoby gniewu i pragnienia zemsty. A jeśli istotnie „poprzez wiedzę zbliżamy się do Boga", jakież znaczenie mają wartości materialne albo władza, jeśli są celem samym w sobie, a nie środkiem, by taką postawę osiągnąć. Chciwość czy chęć posiadania władzy nie są żadną wartością.

Ale jak dotrzeć z tą wiedzą do ludzi? Większość z nich odmawia modlitwy w swoich kościołach, synagogach, meczetach albo świątyniach, modlitwy, które głoszą nieśmiertelność duszy. Ale kiedy skończy się nabożeńst­wo, wracają do swoich utartych nawyków, do rywaliza­cji, chciwości, manipulacji i egotyzmu. To wszystko opóźnia postęp duszy. A jeśli wiara nie wystarczy, to może nauka coś tu pomoże. Może należy zbadać do­świadczenia Katarzyny i moje, może powinni je prze­studiować, zanalizować i opisać w bezstronny naukowy sposób behawioryści i fizycy. Jednak w tym momencie daleki byłem od napisania naukowej rozprawy czy książ­ki, w ogóle nie brałem czegoś takiego pod uwagę. Zastanawiałem się nad duchami, które będą przysłane, żeby mi pomóc. Pomóc w czym?

Katarzyna poruszyła się i zaczęła szeptać: - - Ktoś imieniem Gideon, ktoś imieniem Gideon... Chce mówić ze mną.

- Czy jego obecność sprawia, że czujesz się bardziej bezpieczna?

Tak. On wróci, kiedy będę go potrzebować.

Ma wielkie koła. Nikogo w nim nie widzę, tylko dwa konie zaprzęgnięte do niego... siwy i kasztan. Ten siwy koń ma na imię Jabłko, ponieważ bardzo lubi jabłka. Ten drugi ma na imię Książę. Oba są bardzo łagodne. Nie gryzą. Mają duże kopyta... duże kopyta.

To ważny dzień dzisiaj. Inne osoby także będą eleganc­ko ubrane, specjalnie na tę okazję.

Tak. Ma dużo kwiatów we włosach.

Dobrze. Rozejrzyj się wokoło. Czy obecni są twoi rodzice?

- Świetnie. Przyjrzyj im się z bliska. Najpierw mat­ce. Sprawdź, czy ją sobie przypominasz. Przyjrzyj się jej

twarzy.

Katarzyna kilka razy głęboko odetchnęła. - Nie znam jej.

Spójrz na ojca, przypatrz mu się z bliska. Jaki ma wyraz twarzy, oczy... także usta. Czy go znasz?

- Tak. On ma ważniejsze sprawy do załatwienia. Prowadzi farmę.

Chwilę nasłuchiwała uważnie. — Nie słyszę. — Zno­wu zamilkła.

Okay, czy chcesz jeszcze dalej penetrować to wcie­lenie? Pójść naprzód w czasie albo...

Przerwała mi: — Wystarczy.

W trakcie seansów z Katarzyną postanowiłem nie omawiać jej rewelacji wraz z innymi kolegami-psychiatrami. Dotąd, oprócz mojej żony Carole i kilku innych „pewnych" osób nie podzieliłem się z nikim tymi rewelacjami. Choć byłem przekonany, że to, czego dowie­działem się podczas naszych spotkań, jest prawdziwe i niezwykle ważne, jednak obawa przed reakcjami kole­gów, naukowców i praktyków, skłoniła mnie do mil­czenia. Nadal musiałem się liczyć z moją reputacją, karierą i tym, co inni o mnie myślą.

Mój własny sceptycyzm z tygodnia na tydzień słabł coraz bardziej na skutek dowodów, jakich mi dostar­czała Katarzyna. Często powtarzałem nagrane taśmy, żeby ponownie przeżyć napięcie i dramatyzm naszych seansów. Jednak inni musieliby polegać na moich eks­perymentach, przekonujących, ale wyłącznie moich. Uważałem, że muszę jeszcze zebrać więcej argumentów. W miarę jak wierzyłem coraz bardziej w skierowane do mnie przesłania, moje życie stało się prostsze i dawa­ło mi więcej zadowolenia. Nie musiałem grać ani uda­wać, że jestem kimś innym. Stosunki z ludźmi stały się bardziej szczere i bezpośrednie. Z życia rodzinnego zniknęło wiele napięć i stresów. Moje opory, żeby przy­jąć wiedzę przekazywaną mi za pośrednictwem Katarzy­ny, zaczęły słabnąć. Ku memu zdumieniu wiele osób zainteresowało się tymi zjawiskami i chciało jak naj­więcej się dowiedzieć. Coraz częściej ludzie zaczęli mi opowiadać o swoich bardzo osobistych parapsychicznych doznaniach, takich jak kontakty ze zmarłymi, deja-vu, czy przeżywanie stanów pozacielesnych. Bardzo wiele osób nie wspomniało o tym nawet swym rodzi­nom. W obawie, że dzieląc się tymi przeżyciami z kimś bliskim czy lekarzem, będą uważani za co najmniej dziwaków. A jednak tego rodzaju zjawiska parapsychiczne są dość powszechne, o wiele częstsze, niż sobie z tego zdajemy sprawę. To powściągliwość ludzka sprawia, że wydają się tak rzadkie. A im ktoś osiągnął wyższy stopień w tej dziedzinie, tym bardziej niechętnie o tym mówi.

Pewien ceniony ordynator dużego oddziału w moim szpitalu cieszy się międzynarodową sławą z racji swej dużej wiedzy. Często rozmawia ze swoim zmarłym oj­cem, który kilkakrotnie uchronił go od poważnego niebezpieczeństwa. Inny profesor we śnie odnajduje bra­kujące ogniwa czy rozwiązania swoich badań nauko­wych. Informacje otrzymane we śnie są niezawodne. Inny znany lekarz wie, kto do niego dzwoni przed podniesieniem słuchawki. Żona dyrektora kliniki psy­chiatrycznej na środkowowschodnim uniwersytecie ma doktorat z psychologii. Jest autorką prac naukowych na bardzo wysokim poziomie. Nikomu oprócz mnie nie powiedziała dotąd, że kiedy pierwszy raz była w Rzy­mie, poruszała się po mieście, jakby je doskonale znała. Bezbłędnie wiedziała, co zobaczy za następnym rogiem. Choć nigdy przedtem nie była we Włoszech i nie znała języka, Włosi zawsze odzywali się do niej po włosku, stale biorąc ją za swoją rodaczkę.

Rozumiem doskonale, dlaczego ci wybitni specjaliści, naukowcy, milczeli. Ja byłem jednym z nich. Nie może­my zaprzeczyć świadectwu własnych przeżyć i zmysłów. Jednak nasze wykształcenie na wiele sposobów diamet­ralnie zaprzecza zdobytym informacjom i przeżyciom oraz wynikającym z nich poglądom, i dlatego milczymy.

Rozdział dziesiąty

Ten tydzień minął szybko. Wielokrotnie przesłuchiwa­łem taśmę z ostatniego seansu. Czy byłem blisko stanu odnowy? Nie czułem się specjalnie oświecony. A teraz obiecano mi przysłać pomocne duchy. Ale co miałem robić? Kiedy się tego dowiem? Czy sprostam temu zadaniu? Wiedziałem, że muszę czekać i być cierpliwy. Dobrze pamiętałem słowa Mistrza-poety:

„Cierpliwość i właściwy czas... wszystko przychodzi, kiedyś przyjść musi... Wszystko w swoim czasie stanie się dla ciebie jasne. Musisz mieć możliwość przetrawienia wiedzy, jakiej ci już dostarczyliśmy." I dlatego czekałem.

Na początku tego spotkania Katarzyna opowiedzia­ła mi fragment snu, jaki miała kilka dni temu. We śnie mieszkała w domu rodziców, nagle w nocy wy­buchł pożar. Była bardzo opanowana, pomagała w akcji ratunkowej, ale jej ojciec najwyraźniej nie doceniał powagi sytuacji, zachowywał się biernie. Skłoniła go, żeby wyszedł na dwór. Wtedy przypomniał sobie, że zostawił coś w domu, i posłał Katarzynę w szalejący ogień, żeby przyniosła tę rzecz. Nie mogła sobie przy­pomnieć, co to było. Postanowiłem nie interpretować tego snu, ale zaczekać, gdyż mogła się nadarzyć okazja po temu podczas hipnozy.

Szybko zapadła w głęboki trans. — Widzę kobietę z kapturem na głowie, który jednak nie zasłania jej twarzy, tylko włosy. — I nagle zamilkła.

Jeśli nawet są, to nie znajdują się w pobliżu. Widzę jakiś... samotnie stojący, a za nim mur...

- Czy twoim zdaniem to jest fort albo więzienie, albo coś w tym stylu?

Tak. -- Postanowiłem wrócić do fragmentu snu,do palącego się domu, lekkomyślności jej ojca, który posłał ją do płonącego wnętrza domu, żeby mu przynio­sła coś, co należało do niego. — Teraz chcę ci zadać pytanie dotyczące snu, jaki miałaś... o swoim ojcu. Możesz teraz to sobie przypomnieć, nic ci nie grozi. Jesteś w głębokim transie. Czy pamiętasz ten sen?

Przerwała mi: — On nie wiedział, że to jest tak bardzo ryzykowne.

Tak. Przechodzimy przez tyle etapów, kiedy tutaj jesteśmy. Pozbywamy się ciała niemowlęcia, wchodzimy w ciało dziecka, a potem z dziecka stajemy się człowiekiem dorosłym i wreszcie starcem. Dlaczego mielibyśmy nie zrobić jeszcze jednego kroku naprzód, zrzucić doros­łe ciało i znaleźć się na płaszczyźnie duchowej? I to właśnie robimy. My nie przestajemy rosnąć, stale roś­niemy. Kiedy się dostajemy na duchową płaszczyznę, tam również rośniemy. Przechodzimy przez różne etapy rozwoju. Kiedy tam przybywamy, zostaliśmy spaleni. Musimy przejść przez etap odnowy, etap nauki, etap decyzji. Decydujemy, kiedy chcemy wrócić, gdzie i z jakich powodów. Niektórzy nie chcą wracać. Postanowili przejść do następnego etapu rozwoju. I pozostają w du­chowej formie... niektórzy dłużej niż inni, zanim wrócą. To wszystko jest ustawicznym rośnięciem i uczeniem się... ustawicznym rośnięciem... nasze ciało jest po prostu dla nas wehikułem, podczas gdy tu jesteśmy. To nasza dusza i umysł trwają wiecznie.

Nie znałem tego głosu ani stylu. „Nowy" Mistrz mówił, przekazywał doniosłą wiedzę. Chciałem się cze­goś więcej dowiedzieć o duchowym stanie.

Jak się nawiązuje kontakt? Jak się nadaje prze­słanie?

Ku memu zdziwieniu odpowiedziała Katarzyna, mó­wiła szeptem, bardziej stanowczo, ale szybko:

Ale oni tam to umieścili. — Tak więc całą zasługę przypisywała Mistrzom.

- Dobrze — zgodziłem się. — W jaki sposób naj­lepiej mam ci to z powrotem przekazać, tak żebyś się rozwijała i pozbyła tych swoich lęków?

- Zaufanie — odpowiedziała szybko. Doskonale wiedziała, jaki jest jej główny cel.

Kiedy znajdowała się w nadświadomym stanie, jej intuicja była wprost niezwykła. Znała swoje słabe i moc­ne strony. Znała te dziedziny, które wymagały specjalnej uwagi i nakładu pracy i wiedziała, co ma zrobić, żeby osiągnąć poprawę. Jedyny problem polegał na tym, że te intuicyjne odkrycia należało przekazać do jej świadomo­ści, tak żeby je stosowała w swym życiu na jawie. Nadświadoma intuicja była fascynująca, ale sama w so­bie nie wystarczyła, żeby przeobrazić jej życie.

W nadświadomym stanie Katarzyna potrafiła precy­zyjnie uchwycić główne wady zarówno Becky jak i Stu­arta. Zahipnotyzowana byłaby znakomitym psychiatrą, o wielkiej intuicji, wrażliwej i nie błądzącej. Obudzona Katarzyna nie posiadała tych atrybutów. Moim zada­niem było przerzucić most nad przepaścią. Szybka po­prawa jej stanu psychicznego świadczyła, że coś z tego już do niej trafiło. Postanowiłem dalej budować ten most.

Komu możesz zaufać? — spytałem. — Zastanów się nad tym. Kim są ci ludzie, którym możesz ufać, od których możesz się uczyć i do których możesz się zbliżyć? Kim są?

Mam nadzieję, że tak będzie — powiedziała. Przyszłość niezwykle mnie intrygowała. Katarzyna była tak dokładna w sprawach dotyczących przeszłości. Dzięki Mistrzom poznała pewne tajemne fakty. Czy może również poznać fakty dotyczące przyszłości? A je­śli tak, czy w ten sposób możemy zdobyć wiedzę o tym, co będzie? Tysiące pytań kłębiło mi się w głowie.

Kiedy tak jak teraz nawiązujesz kontakt z nadświadomością, i wiesz o tym, czy masz także zwiększone możliwości w sferze intuicji, w sferze duchowości? Czy możesz spojrzeć w przyszłość? Dzięki tobie tyle już dowiedzieliśmy się o przeszłości.

Tak, to jest możliwe — powiedziała — ale teraz nic nie widzę.

- Czy to jest możliwe? — powtórzyłem jak echo.

Odpowiedziała natychmiast: — Nie widzę tego. Oni mi na to nie pozwolą. — Wiedziałem, że ma na myśli Mistrzów.

Istnieją różne sposoby porozumiewania się. Oni dlatego wybierają różne sposoby... żeby dowieść, że istnieją. — Niezależnie od tego czy Katarzyna słyszała ich głosy, widziała obrazy i wizje z przyszłości, czy przeżywała zjawiska ponadzmysłowe czy też przekazy­wano do jej podświadomości myśli, cel zawsze był ten sam — dowieść, że istnieją, a poza tym, że chcą nam pomóc na ziemskiej drodze życia, wzbogacając naszą intuicję i wiedzę, żebyśmy dzięki mądrości stali się podobni bogom.

- Przecież to podnosi na duchu — dodałem. — Wie­my teraz, że jesteśmy wieczni i dlatego przestaliśmy się bać śmierci.

Wróciłem więc do jej niełatwych związków z ojcem.

Stosunek do ojca jest jeszcze jedną dziedziną, która wywarła głęboki wpływ na twoje obecne życie.

Przypomniałem sobie o operacji struny głosowej, któ­rą Katarzyna miała na kilka miesięcy przed jej pierwszą wizytą u mnie. Już przed zabiegiem bała się, ale po przebudzeniu w sali pooperacyjnej była wręcz przerażo­na. Personel pielęgniarski uspokajał ją przez kilka go­dzin. Teraz okazało się, że to, co mówili chirurdzy, gdy podczas operacji była w głębokim uśpieniu, pogłębiło jej strach. Myślą wróciłem do czasów, kiedy studiowałem medycynę i miałem praktykę na chirurgii. Przypom­niałem sobie nasze rozmowy podczas operacji, kiedy pacjenci byli uśpieni. Pamiętałem żarty, przekleństwa, dyskusje i wybuchy gniewu niektórych chirurgów. Co z tego zapadło w podświadomość pacjentów? Ile z tego, co zapamiętali, wpłynęło na ich myśli, uczucia, na strach, kiedy się obudzili? Czy uwagi robione podczas operacji miały wpływ pozytywny czy negatywny na okres, kiedy pacjent przychodził do zdrowia? Czy umarł ktoś z powodu negatywnych rokowań, które usłyszał podczas operacji? Czy pozbawiony nadziei poddał się?

- Słyszysz chyba jakieś przesłania. Czy wiesz, skąd one pochodzą? Mam nadzieję, że Mistrzowie przybędą.

Bardzo chciałem, żeby wrócili.

Rozdział jedenasty

W kilka dni po swoich trzecich urodzinach moja córe­czka Amy podbiegła do mnie, objęła za kolana i spoj­rzała w górę mówiąc:

W kilka dni później obudziłem się w nocy z głębokiego snu. Całkiem przytomny ujrzałem twarz Katarzyny, kilkakrotnie większą niż w rzeczywistości. Wyglądała na przerażoną, jak gdyby potrzebowała mojej pomocy. Spojrzałem na zegarek; była 336 nad ranem. Nie obudził mnie żaden hałas z zewnątrz, Carole spała mocno obok mnie. Doszedłem do wniosku, że to nic ważnego, i za­snąłem znowu.

Około 330 tego samego dnia nad ranem Katarzyna obudziła się w panice, ponieważ miała jakiś koszmarny sen. Była spocona, serce jej mocno biło. Postanowiła zrelaksować się przez medytację, wyobrażając sobie, że ją hipnotyzuję w moim gabinecie. Widziała moją twarz, słyszała mój głos i po chwili zasnęła.

Katarzyna stawała się coraz bardziej wrażliwa, to samo działo się ze mną. Przypomniałem sobie, jak moi profesorowie na psychiatrii mówili o reakcjach transferencji i kontrtransferencji zachodzących podczas kon­taktów terapeutycznych. Transferencja to przekaz uczuć pacjenta, jego myśli i pragnień do terapeuty, który reprezentuje kogoś z przeszłości pacjenta. Kontrtransferencja jest czymś odwrotnym, mianowicie podświado­mą emocjonalną reakcją terapeuty wobec pacjenta.

Ale o 330 nie było tego rodzaju komunikacji. Był to kontakt telepatyczny na fali poza normalnymi kanała­mi. W jakiś sposób hipnoza udrożniła ten kanał. A mo­że to grupa różnych duchów — Mistrzów czy opieku­nów — była odpowiedzialna za powstanie tej nowej fali? Wcale bym się tym nie zdziwił.

Podczas następnego seansu Katarzyna szybko osiągnęła głęboki poziom hipnozy. I od razu była zaniepokojona.

Czy coś się znajduje na tym niebieskim kamieniu?
- Nie. Ale można widzieć przez niego. Ta pani ma czarne włosy i niebieski kapelusz... z wielkim piórem, jej suknia jest z aksamitu.

— Klejnoty?

Tak. To są właściwie światła, ale wyglądają jak klejnoty.

Bardzo ponura była to przepowiednia. Zważywszy na ustawiczny chaos i zamęt na świecie miałem nadzieję, że to nie spełni się tak szybko.

Próbowałem spojrzeć na to z jaśniejszej strony: — A więc nasze dusze gdzie indziej będą się rozwijać?

Ty znasz ten sposób. Nie musimy ci tego mówić. Zresztą my wszyscy osiągniemy ten poziom, oni rów­nież. Wszyscy jesteśmy tacy sami. Nikt nie jest większy od swego sąsiada. A to są wszystko po prostu lekcje... i kary — zakończył.

— Jak... jak białe... po prostu światło. Nie ma łtwarzy takiej, jaką myśmy znali, ale ja wiem, że to on.

Ciekaw też byłem, jaka jest hierarchia duchów, który z nich staje się opiekunem, a który Mistrzem, a który tylko się uczy. Gradacja musi być oparta na mądrości i wiedzy, a ostatecznym celem jest upodobnienie się do Boga, zbliżenie, a może nawet jakieś zjednoczenie się z Nim. Był to cel, który mistycy wieki całe opisywaliw ekstatycznych słowach. Oni mieli przedsmak takiej
boskiej jedności. Nam to ukazywali tacy pośrednicy jak Katarzyna, nie mający osobistego doświadczenia, ale za to niezwykły talent.

Edward odszedł, a Katarzyna zamilkła. Twarz miała spokojną i radosną. Jakież wspaniałe zdolności posiada­ła: spojrzenia poza życie i śmierć, rozmawiania z „boga­mi" i przekazywania ich mądrości. Pożywaliśmy z Drze­wa Wiedzy, już nie zakazanego. Ciekaw byłem, ile jeszcze jabłek zostało.

Minette, matka mojej żony, Carole, umierała na raka, który z piersi przerzucił się na kości i wątrobę. Choroba trwała ponad cztery lata i chemioterapia już nie mogła zatrzymać tego procesu. Była ona dzielną kobietą, która ze stoicyzmem znosiła cierpienie i słabość. Stan jej się niestety pogarszał, a ja wiedziałem, że śmierć zbliża się nieubłaganie.

Seanse z Katarzyną cały czas się odbywały, a ja opowiadałem Minette o moich doświadczeniach i nie­zwykłych odkryciach z tym związanych. Byłem raczej zdziwiony, że ona, tak rzeczowa kobieta interesu, słu­chała tego niezwykle uważnie i chciała wiedzieć jak najwięcej. Dałem jej więc odpowiednie książki, które wprost pochłaniała. Zorganizowała dla nas trojga kurs kabały, mistycznych pism żydowskich sprzed setek lat. A choć reinkarnacja oraz fazy między wcieleniami są podstawą literatury kabalistycznej, współcześni Żydzi nie mają o tym pojęcia. W miarę jak ciało Minette było coraz słabsze, jej duch stawał się coraz mocniejszy. Zmniejszył się też strach przed śmiercią, ponieważ cze­kała na ponowne spotkanie z ukochanym mężem, Benem. Uwierzyła w nieśmiertelność duszy, i to pomogło jej znosić cierpienie. Na razie pragnęła żyć, gdyż marzy­ła o tym żeby zobaczyć swoją następną wnuczkę, pierw­sze dziecko córki Donny. Podczas jednego z zabiegów w szpitalu spotkała Katarzynę i bardzo się zaprzyjaź­niły. Szczerość i uczciwość Katarzyny sprawiły, że Mi­nette uwierzyła w istnienie przyszłego życia.

Na tydzień przed śmiercią Minette została przyjęta na oddział onkologiczny naszego szpitala. Carole i ja spę­dzaliśmy z nią dużo czasu rozmawiając o życiu i śmierci, i o tym, co nas po niej czeka. Minette, kobieta o wielkiej godności, postanowiła umrzeć w szpitalu, gdzie miała zapewnioną dobrą opiekę pielęgniarską. Donna, jej mąż i sześciotygodniowa córeczka też ją odwiedzili, spędza­jąc z nią dużo czasu. Prawie stale byliśmy przy niej. Pewnego wieczoru o godzinie szóstej, wkrótce po po­wrocie ze szpitala do domu, nagle oboje z Carole poczuliśmy, że natychmiast musimy tam wracać. Na­stępne sześć, siedem godzin byliśmy pod wpływem transcendentalnej duchowej energii. Choć Minette trud­no było oddychać, nie miała już bólów. Rozmawialiśmy o tym, że wkrótce znajdzie się w stanie pośrednim, że ujrzy promienne światło i jasną postać. W milczeniu
dokonała przeglądu swego życia, starając się przypom­nieć wszystkie jego negatywy, jakby wiedziała, że nie może odejść, dopóki tego nie zrobi. Czekała na okreś­loną porę nad ranem, czekała na to z coraz większą niecierpliwością. Minette była pierwszą osobą, którą w ten sposób prowadziłem do momentu umierania i przez śmierć. Była wzmocniona na duchu, a całe to przeżycie łagodziło nasz ból.

Przekonałem się, że moje umiejętności leczenia pac­jentów znacznie wzrosły, nie tylko w dziedzinie fobii i lęków, ale zwłaszcza przygotowania do śmierci i umie­rania, cierpienia i obaw z tym związanych. Wiedziałem intuicyjnie, co jest złe i jak pokierować terapią. Po­trafiłem przekazać moim pacjentom uczucie spokoju i nadziei. Po śmierci Minette wiele osób, które wiedzia­ły, że wkrótce umrą albo niedawno przeżyły śmierć kogoś bliskiego, zwracało się do mnie o pomoc. Wiele z nich nie było jeszcze dostatecznie przygotowanych, by im powiedzieć o Katarzynie lub zapoznać z literaturą dotyczącą życia po śmierci. Ale nawet jeśli nie posiadali tej specyficznej wiedzy, czułem, że mogę wiele dla nich zrobić. Ton głosu, serdeczne zrozumienie całego procesu oraz ich obaw i uczuć, spojrzenie, dotknięcie ręką, słowo — wszystko to w pewnym momencie mogło do nich przeniknąć, poruszyć strunę nadziei, ożywić zapomnia­ną duchowość, świadomość wspólnoty człowieczej. A dla tych, którzy gotowi byli przyjąć coś więcej, podsunięcie odpowiedniej książki, relacja o przeżyciach Katarzyny oraz innych ludzi były jak otwarcie okna na świeży powiew. W tych, którzy byli gotowi, wstępowała nowa duchowa energia, rozwijała się ich intuicja. Jestem całkowicie przekonany, że musieli być ludźmi o szero­kich horyzontach.

Tak jak potrzebna jest praca naukowa, żeby udoku­mentować przeżycia z okresu umierania i śmierci, jakie były udziałem Katarzyny, równie potrzebna na tym polu jest praca eksperymentalna. Terapeuci powinni rozważyć możliwość istnienia życia po śmierci i umieścić to w swoim programie doradczym. Nie muszą stosować regresji hipnotycznej, ale powinni mieć otwarte umysły, dzielić się swą wiedzą z pacjentami i nie lekceważyć ich przeżyć.

Ludzie żyją teraz w nieustannym strachu o swoje życie. AIDS, zagłada nuklearna, terroryzm, choroby oraz inne katastrofy grożą nam codziennie. Wielu na­stolatków nie wierzy, że dożyje dwudziestego roku ży­cia. Jest to okropne nastawienie, odzwierciedlające wiel­kie stresy, jakie przeżywa nasze społeczeństwo.

Reakcja Minette na przesłanie Katarzyny była nie­zwykła. Wzmocniła ją duchowo i mimo wielkiego cier­pienia fizycznego i upadku cielesnego ożyła w niej nadzieją. Ale to, czego się dowiedziała, jest dla nas wszystkich, nie tylko dla umierających. I dla nas także istnieje nadzieja. Potrzeba nam więcej klinicystów i nau­kowców, którzy pisaliby i mówili o ludziach takich jak Katarzyna, żeby potwierdzić i szerzyć zdobytą przez nią wiedzę. W niej zawarta jest odpowiedź: jesteśmy nie­śmiertelni. Zawsze będziemy razem.

Rozdział dwunasty

Minęło trzy i pół miesiąca od naszego pierwszego seansu hipnotycznego. Nie tylko ustąpiły u Katarzyny wszelkie niepokojące objawy i została uleczona, lecz całkiem się zmieniła. Była radosna, promieniowała spo­kojem i energią. Ludzie się do niej garnęli. Kiedy jadła śniadanie w szpitalnej kafeterii, spieszyli do niej zarów­no mężczyźni, jak i kobiety. „Chciałem(łam) ci tylko powiedzieć, że pięknie wyglądasz" — mówili do niej. Miałem wrażenie, że przyciąga ich niewidzialną wędką. A przedtem przez wiele lat w tej samej kafeterii nikt na nią nie zwracał uwagi.

Jak zwykle zapadła szybko w głęboki trans hipnotycz­ny w moim słabo oświetlonym gabinecie, a jej blond włosy rozsypały się na dobrze znanej beżowej poduszce.

— Widzę budynek... z kamienia. I coś ostrego na jego szczycie. To mocno górzysta okolica. Bardzo tu wilgotno... bardzo duża wilgoć na zewnątrz. Przejeżdża wóz. Przejeżdża przed... frontem. Ten wóz załadowany jest sianem czy słomą, czymś, co jedzą zwierzęta. Są tutaj jacyś mężczyźni. Niosą chyba sztandary, coś co powiewa na końcu kija. Są bardzo kolorowe. Mówią o Maurach. I o tym, że toczy się wojna. Na głowie mają coś metalowego... metalowe okrycia na głowie. Rok jest

1483. To wszystko ma coś wspólnego z Duńczykami. Czy walczymy z Duńczykami? Toczy się jakaś wojna.

- Czy opuściłaś jego ciało?

Mamy długi, które trzeba spłacić. Jeśli ich nie spłaci­my, będziemy musieli je zabrać do następnego życia... po to, żeby nad nimi pracować. Żeby osiągnąć postęp, trzeba spłacić swoje długi. Niektóre dusze osiągają po­stęp szybciej niż inne. Kiedy jesteś w fizycznej powłoce, pracujesz nad kształtem swego życia... Jeśli coś prze­szkodziło ci w spłaceniu twego długu, musisz wrócić na płaszczyznę skupienia i tam czekać aż dusza, wobec której masz dług, przyjdzie do ciebie. A kiedy obie będą mogły w tym samym czasie wrócić do cielesnego kształ­tu, wtedy będzie ci wolno wrócić. Ale to ty decydujesz, kiedy wrócisz. To ty decydujesz, co należy uczynić, żeby spłacić ten dług. Nie będziesz pamiętać innych swoich wcieleń... tylko to jedno, z którego właśnie przybyłeś. Tylko duszom na wyższym etapie — mędrcom — wolno wrócić do czasów historycznych i minionych wydarzeń, żeby nam pomóc, nauczyć tego, co musimy zrobić.

Jest siedem płaszczyzn... siedem, przez które musimy przejść, nim zostaniemy odesłani. Jedną z nich jest płaszczyzna przejściową. Tu trzeba czekać. Na tej płasz­czyźnie będzie postanowione, co możesz zabrać do na­stępnego życia. Każdy z nas ma... dominującą wadę. Może to być chciwość, pożądanie i tak dalej, ale cokol­wiek to będzie, musisz spłacić dług tym ludziom, któ­rych skrzywdziłeś. Potem musisz nad tą wadą zapano­wać właśnie w tym życiu. Musisz nauczyć się panować nad chciwością. Jeśli ci się nie uda, kiedy wrócisz, będziesz musiał przenieść tę wadę, jak również inne, do twego następnego życia. Ciężar się powiększy. Z każ­dym wcieleniem, które przeżyłeś nie spłaciwszy swoich długów, następne będzie trudniejsze. Jeśli je spłacisz, otrzymasz łatwe życie. Tak więc sam decydujesz, jakie będziesz mieć życie. W następnej fazie będziesz od­powiadać za życie, jakie masz. To ty decydujesz. — Ka­tarzyna zamilkła.

Najwyraźniej to nie był żaden z Mistrzów. Określił siebie jako „my z niższych poziomów", w przeciwieńst­wie do tych dusz na wyższym poziomie — „mędrców". Ale przekazana wiedza była jasna i prosta. Ciekaw byłem pozostałych pięciu poziomów. Czy etap odnowy był jedną z tych płaszczyzn? A co z etapem nauki i etapem decyzji? Cała mądrość ujawniona w przesła­niach tych dusz o różnych wymiarach duchowości była konsekwentna. Styl wypowiedzi różnił się, jak też słow­nictwo i budowa zdań, ale treść pozostawała niezmien­nie taka sama. Systematycznie zdobywałem zasób wie­dzy duchowej, na którą składała się miłość i nadzieja, wiara i miłosierdzie. Mówiła ona o cnotach i wadach, długach, jakie się miało wobec innych ludzi i siebie samego. Obejmowała minione wcielenia i duchowe płasz­czyzny pomiędzy wcieleniami. Głosiła postęp duszy po­przez harmonię i równowagę, miłość i mądrość, postęp, którego celem był mistyczny i ekstatyczny związek z Bogiem.

Było przy tym wiele praktycznych wskazówek, pod­kreślono doniosłe znaczenie: cierpliwości i czekania; mądrości, jaka się kryje w równowadze przyrody; wy­zbycia się strachu, zwłaszcza strachu przed śmiercią; zaufania i przebaczenia; uczenia się, a nie sądzenia innych; tego, że nikogo nie wolno pozbawiać życia; gromadzenia i posługiwania się siłami intuicji i może nade wszystko niezachwianej wiary, że jesteśmy nie­śmiertelni, że jesteśmy poza życiem i śmiercią, poza przestrzenią i czasem, że jesteśmy jak bogowie, a oni są nami.

Później dowiedziałem się, że siostra Katarzyny i jej przyszły mąż oddali do adopcji swoją malutką córeczkę. Byli wtedy bardzo młodzi i nie mieli nawet ślubu. Adopcję załatwił Kościół. Potem wszelki kontakt urwał się. Nie było żadnych informacji.

- Czy masz jakiegoś ulubionego?

Tak. To mój koń. Na imię mu Jabłko. — Przypo­mniałem sobie jej wcielenie jako Mandy, kiedy również pojawił się koń imieniem Jabłko. Czyżby powtarzała wcielenie, w które kiedyś się przeniosła? Może patrzyła na nie z innej perspektywy.

- Jabłko... tak. Czy twój ojciec pozwala ci jeździć na Jabłku?

Nie, ale mogę mu dawać różne rzeczy do jedzenia. On jest zaprzęgany do powozu naszego pana, ciągnie ten powóz. Jest bardzo duży, ma wielkie kopyta, trzeba bardzo uważać, bo może nadepnąć.

Nie jest naprawdę twoim ojcem?

To mój dziadek... mój dziadek. Bardzo nas ko­chał. Często nas ze sobą zabierał tam, gdzie chodził na piwo, a myśmy dostawali wodę sodową. Kochał nas.

- Moje pytanie przeniosło ją z tego wcielenia w jej stan obserwacyjny, nadświadomy. Oglądała teraz życie Ka­tarzyny i jej stosunki z dziadkiem.

- Czy bardzo ci go brak? — spytałem.

Już przedtem słyszałem, że to było przeznaczone dla mnie. Żeby jej pomóc, ale jeszcze coś więcej. Żeby mnie pomóc, ale także jeszcze coś więcej. Nie mogłem jednak dociec, jaki nadrzędny cel krył się w tym.

- Moim zdaniem twój stan bardzo się poprawił

ciągnąłem. — I tyle się nauczyłaś.

Rozdział trzynasty

Katarzyna uwolniła się od nękających ją objawów. Była całkowicie zdrowa. Jej wcielenia zaczęły się po­wtarzać. Wiedziałem, że zbliżamy się do kresu naszych spotkań, ale tego jesiennego dnia, kiedy znów zapadła w hipnotyczny trans, nie zdawałem sobie sprawy, że upłynie pięć miesięcy do następnego seansu — ostat­niego.

- Czy widzisz siebie podczas pracy? — spytałem. — Czy możesz opisać, co masz na sobie? Spójrz uważ­nie, jak wyglądasz?

— Mam na sobie coś długiego z czerwonego materia­łu. I śmieszne buty, jakby sandały. Włosy moje są brązowe. Lepię coś w rodzaju posążków. Postać czło­wieka... mężczyzny. W ręku trzyma kij. Inni ludzie robią jakieś przedmioty z metalu...

Dlaczego bogowie się gniewają? — spytałem, z gó­ry znając odpowiedź.

- Ponieważ nie przestrzegaliśmy praw. Dlatego się gniewają.

Nic — odparła i zmieniła temat. — Widzę jakieś naczynie z oliwą.

Ja jeszcze nie skończyłam tego, co tu mam do zrobienia. Nie mogę odejść, dopóki nie doświadczę wszystkiego w życiu, a to się jeszcze nie stało... Będę miała wiele wcieleń... żeby dopełnić wszystkich umów i spłacić wszystkie zaciągnięte długi.

Poznaliśmy fragmenty albo większe odcinki dziesię­ciu, dwunastu jej wcieleń, ostatnio niektóre się powta­rzały. Najwidoczniej nie potrzebowała pamiętać pozos­tałych. Zrobiła rzeczywiście znaczne postępy, przynajm­niej wedle mojej oceny. Postępy, jakie miała odtąd robić, może nie miały zależeć od wspominania tych innych wcieleń. Może nawet przyszłe jej postępy nie miały zależeć ode mnie czy mojej pomocy. Znowu zaczęła szeptać:

Niektórzy ludzie nawiązują kontakt z astralną płaszczyzną przez narkotyki, ale nie rozumieją tego, co przeżywają. Jednak zezwolono im na ten kontakt.

Nie pytałem jej dotąd o narkotyki. A ona uczyła mnie, dzieliła się zdobytą wiedzą, czy ja o to konkretnie pytałem czy nie.

Czy możesz używać swych sił duchowych, żeby pomóc sobie w osiągnięciu tutaj postępu? — spytałem.

Wydaje mi się, że coraz bardziej rozwijasz je.

Tak — przyznała mi rację. — To jest ważne, ale nie tak ważne tutaj, jak na innych płaszczyznach. Jest to część ewolucji i wzrostu.

Ręka mnie boli. — Istotnie była Chriastianem i zno­wu przeżywała bitwę morską.

Zadrżała.

Postanowiłem zwrócić się do niej po imieniu, żeby zobaczyć, jak zareaguje.

Nikogo specjalnie?

- Nie, tylko kobiety... Znowu pływam. Walczyłam w wielu bitwach, ale nic mi się nie stało.

- Chyba tak. Widzę obrączkę.

Czy miałaś dzieci?

- Tak. Mój syn także będzie pływał... Widzę pierścień, pierścień z ręką. Ta ręka coś trzyma, ale nie widzi co. Ten pierścień to ręka, ręka coś trzymająca. — Katarzyna zaczęła się krztusić.

Co się dzieje?

Rozdział czternasty

Trzy tygodnie minęły, nim się znów spotkaliśmy. Przy­czyną tej przerwy była moja krótka choroba i jej urlop. Katarzyna czuła się nadal doskonale, ale kiedy zaczęliś­my seans, sprawiała wrażenie zaniepokojonej. Oświad­czyła mi, że jest w tak dobrym stanie zdrowia i czuje się tak znakomicie, że hipnoza nie jest już jej potrzebna. Oczywiście miała rację. W zwykłych okolicznościach zaczęlibyśmy kończyć terapię wiele tygodni temu. Kon­tynuowaliśmy ją częściowo z powodu mojego zaintere­sowania przesłaniami Mistrzów, a poza tym, dlatego że Katarzyna nadal miała pewne drobne dolegliwości. Mu­siałem przyznać, że jest prawie wyleczona, a poza tym jej wcielenia się powtarzały. Ale co w przypadku, gdyby Mistrzowie mieli mi jeszcze więcej do powiedzenia? Jak mógłbym się porozumieć z nimi bez pośrednictwa Kata­rzyny? Wiedziałem, że gdybym nalegał, kontynuowała­by nasze seanse. Czułem jednak, że nie mam do tego prawa. Z pewnym smutkiem przyznałem jej rację. Po­rozmawialiśmy o tym, co wydarzyło się w minionych trzech tygodniach, ale robiłem to bez zapału.

Minęło pięć miesięcy. Katarzyna nadal była w dob­rym stanie zdrowia. Lęki i obawy były minimalne. Zmieniły się na plus jej stosunki z ludźmi i jakość życia.

Spotykała się obecnie również z innymi mężczyznami, choć Stuart nadal był obecny w jej życiu. Po raz pierwszy od wczesnego dzieciństwa była radosna i szczę­śliwa. Od czasu do czasu spotykaliśmy się w hallu szpitala albo w kolejce w kafeterii, ale kontakt lekarz -pacjent przestał istnieć.

Zima się skończyła i zaczęła wiosna. Katarzyna zapi­sała się do mnie na wizytę. Trapił ją uporczywy sen o jakiejś religijnej ofierze, o wężach w głębokiej jamie. Jacyś ludzie zostali zmuszeni do wejścia do tej jamy. Ona też znalazła się tam i próbowała uciec, wbijając palce w piaszczyste ściany i pnąc się w górę. Węże były pod nią. W tym momencie sen się urywał, a ona budziła się z sercem walącym ze strachu.

Pomimo długiej przerwy zapadła szybko w głęboki sen hipnotyczny. Nie dziwiłem się, kiedy natychmiast znalazła się w dawnym bardzo wcieleniu.

— Tu, gdzie jestem, panuje upał — zaczęła. — Widzę dwóch czarnych ludzi, którzy stoją koło kamiennego muru, zimnego i wilgotnego. Mają jakieś nakrycia gło­wy. Wokół prawej kostki każdy z nich ma sznur, w któ­ry wplecione są paciorki i wstążki. Oni budują magazyn z kamieni i gliny na pszenicę, na jakieś ziarno. Do spichrza prowadzą trzy stopnie, a na zewnątrz stoi posąg boga. Ciało ma człowieka, a głowę zwierzęcia, ptaka. To bóg czterech pór roku. Ściany są uszczelnione rodzajem smoły, żeby powietrze nie dostawało się do wnętrza i zboże nie psuło. Swędzi mnie twarz... We włosach mam niebieskie paciorki. Latają muszki albo jakieś owady i dlatego swędzą mnie ręce i twarz. Smaruję twarz maścią, żeby mi nie dokuczały... ta maść bardzo brzydko pachnie, to sok jakiegoś drzewa.

Mam warkocze, a w nich paciorki i złote sznurki. Moje włosy są kruczoczarne. Należę do domu królews­kiego. Jestem tutaj z powodu jakiejś uroczystości. Przy­szłam, żeby patrzeć, jak namaszczają kapłanów... jest święto bogów nadchodzących żniw. Składane będą tyl­ko ofiary ze zwierząt, a nie ludzi. Krew ofiarnych zwierząt spływa z białego zbiornika do sadzawki... spływa z pyska węża. Mężczyźni noszą małe złote kape­lusze. Wszyscy tu mają ciemną skórę. Niewolników sprowadza się z innych krajów, spoza morza...

Zamilkła i czekaliśmy, jak gdyby nie było pięciu miesięcy przerwy. Zrobiła się czujna, nasłuchiwała cze­goś.

Wszystko odbywa się tak szybko- i tak bardzo jest skomplikowane... to, co mi mówią... o zmianie i roz­woju oraz innych płaszczyznach. Jest płaszczyzna świadomości i płaszczyzna przejściowa. Przychodzimy z jednego życia i, jeśli nauczyliśmy się wyznaczonych nam lekcji, przenosimy się do innego wymiaru, innego życia. Musimy to wszystko w pełni zrozumieć. Jeśli nie zro­zumiemy, nie wolno nam przejść... powtarzamy, ponie­waż nie nauczyliśmy się. Doświadczenie musimy czerpać ze wszystkich stron. Jeśli chcemy brać, musimy także dawać... Tyle musimy wiedzieć, tyle duchów bierze w tym udział. Dlatego jesteśmy tutaj. Mistrzowie... tutaj na tej płaszczyźnie jest tylko jeden.

Katarzyna urwała, a potem odezwała się głosem Mistrza-poety. Mówił do mnie:

0x08 graphic
— To-, co ci powiemy, jest na teraz. Odtąd musisz się uczyć poprzez własną intuicję.

Po długiej chwili Katarzyna odezwała się szeptem:

Tutaj jest czarne ogrodzenie... wewnątrz są ka­mienne groby. Twój grób także jest tutaj.

Na tym seans się zakończył. Zrozumiałem z oświad­czenia Mistrza-poety, że nie będzie więcej żadnych prze­słań podczas seansów hipnotycznych z Katarzyną, i tak istotnie się stało. Była całkowicie wyleczona, a ja nau­czyłem się wszystkiego, co było możliwe, podczas jej powrotów do poprzednich wcieleń. Reszty, którą kryła przyszłość, musiałem nauczyć się dzięki własnej intuicji.

Rozdział piętnasty

W dwa miesiące po naszym ostatnim seansie zadzwoni­ła do mnie Katarzyna i zapisała się na wizytę, mówiąc, że ma mi coś bardzo ciekawego do powiedzenia.

Kiedy weszła do mego gabinetu, zdumiała mnie ta nowa szczęśliwa, uśmiechnięta Katarzyna, promienieją­ca wewnętrznym światłem. Pomyślałem wtedy o naszym pierwszym spotkaniu i o tym, jak wiele osiągnęła w bar­dzo krótkim czasie.

Katarzyna odwiedziła Iris Saltzman, znaną jasnowi­dzącą, która zajmowała się astrologią i specjalizowała w poznawaniu dawnych wcieleń. Byłem tym nieco zdzi­wiony, ale zrozumiałem ciekawość Katarzyny i jej chęć potwierdzenia tego, czego doświadczyła. Byłem rad, że odważyła się na to.

Katarzyna dowiedziała się o Iris od przyjaciółki. Umówiła się z nią telefonicznie, nie wspominając o sean­sach hipnotycznych w moim gabinecie.

Iris spytała ją tylko o datę, godzinę i miejsce urodze­nia. Na podstawie tego — jak wyjaśniła — miała wykreślić astrologiczne koło, które w połączeniu z jej intuicją ukaże szczegóły dawnych wcieleń Katarzyny.

Była to pierwsza wizyta Katarzyny u osoby tego rodzaju i dlatego nie bardzo wiedziała, czego się może spodziewać. Ku jej zdumieniu Iris potwierdziła więk­szość tego, co Katarzyna odkryła podczas hipnozy.

Iris stopniowo wprowadziła siebie jakby w trans, rozmawiając w trakcie tego z Katarzyną i robiąc notatki na spiesznie naszkicowanym astrologicznym wykresie. W kilka minut później, kiedy Iris była już w transie, chwyciła się za gardło i powiedziała, że Katarzyna w jednym z poprzednich wcieleń była duszona i miała poderżnięte gardło. Rana ta została zadana podczas wojny, Iris widziała też płomienie i ruiny jakiejś wsi kilka wieków temu. Powiedziała, że Katarzyna była młodym człowiekiem w momencie śmierci.

Kiedy następnie opisywała Katarzynę jako młodego chłopca w marynarskim mundurze, w krótkich czarnych spodniach i butach z dziwnymi klamrami, oczy jej były szkliste. Nagle Iris dotknęła swej lewej ręki, wołając, że czuje pulsujący ból i że coś ostrego wbiło się w nią, w wyniku czego została na zawsze blizna. Mówiła o wiel­kich bitwach morskich w pobliżu wybrzeża Anglii. Po­tem opisała życie na żaglowcu.

Następnie opisała fragmenty innych wcieleń. A więc widziała Katarzynę w Paryżu, gdzie ona znowu była chłopcem i umarła młodo w nędzy. Innym razem była ciemnoskórą zezowatą Indianką na południowo-zachodnim wybrzeżu Florydy. Uzdrawiała ludzi i chodziła boso. Na rany stosowała różne maści, leczyła też zioła­mi, odznaczała się wielką intuicją. Lubiła nosić biżuterię z niebieskich kamieni, przeważnie z lapisu i czerwony, żyłkowany kamień.

W innym jeszcze wcieleniu Katarzyna była Hiszpanką, prostytutką, a jej imię zaczynało się na literę L. Mieszkała z jakimś starszym mężczyzną.

Kiedyś też była córką z nieprawego łoża bogatego utytułowanego ojca, mieszkała w wielkim domu. Iris widziała herb rodzinny na kubkach. Powiedziała, że Katarzyna była bardzo ładna i miała długie, smukłe palce. Grała na harfie. Z góry wybrano jej męża. Kata­rzyna bardzo lubiła zwierzęta, zwłaszcza konie, i lepiej traktowała zwierzęta niż ludzi ze swego otoczenia.

W którymś krótkim wcieleniu była Marokańczykiem, który zmarł w młodości z powodu jakiejś choroby. Kiedyś żyła na Haiti i brała udział w magicznych obrzędach.

W bardzo dawnym wcieleniu była Egipcjanką i uczes­tniczyła w uroczystościach pogrzebowych. Ta kobieta miała warkocze.

Kilkakrotnie żyła we Francji i we Włoszech. Podczas wcielenia we Florencji miała do czynienia z religią, potem wyjechała do Szwajcarii, gdzie była związana z klasztorem, była kobietą i miała dwóch synów. Lubiła złoto i rzeźby ze złota, nosiła złoty krzyż. We Francji uwięziono ją i trzymano w zimnym ciemnym lochu.

W innym życiu Katarzyna była mężczyzną, nosiła czerwony mundur, wokół niej byli żołnierze i konie. Ten mundur, czerwony ze złotem, był chyba rosyjski. Kiedy indziej była nubijską niewolnicą w starożytnym Egipcie, wtrąconą do więzienia. W jeszcze innym życiu Katarzy­na była mężczyzną w Japonii, bardzo wykształconym nauczycielem, który miał do czynienia z książkami. Pracowała w szkole i dożyła późnego wieku.

I wreszcie na zakończenie było niezbyt odległe życie, kiedy będąc niemieckim żołnierzem zginęła podczas bit­wy.

Zafascynowała mnie niezwykła dokładność, z jaką Iris opisywała wydarzenia z dawnych wcieleń. Zdumie­wająca była zbieżność ze wspomnieniami Katarzyny podczas hipnozy. Christian ranny w rękę podczas bitwy morskiej, opis jego ubrania i butów; życie Luizy jako hiszpańskiej prostytutki; Aronda i egipskie pogrzeby; John, młody wojownik, który miał podcięte gardło przez Stuarta w jego dawnym wcieleniu; Eryk nieszczęsny niemiecki pilot i tak dalej.

Były także punkty styczne z obecnym życiem Kata­rzyny. Na przykład lubiła ona bardzo niebieską biżute­rię, zwłaszcza lapis lazuli. Nie miała jednak na sobie żadnych ozdób podczas spotkania z Iris. Zawsze kocha­ła zwierzęta, zwłaszcza konie i koty, i czuła się z nimi lepiej niż z ludźmi. A gdyby mogła wybierać miejsce stałego zamieszkania, wybrałaby Florencję.

Oczywiście pod żadnym pozorem nie uważam tego spotkania za eksperyment o znaczeniu naukowym a o gwiazdach wiem bardzo mało. Ponieważ miało miejsce, uważałem za właściwe opowiedzieć o nim.

Trudno mi stwierdzić, co właściwie stało się tego dnia. Może Iris podświadomie użyła telepatii i „czytała" w myślach Katarzyny, której podświadomość zapamię­tała dawne wcielenia? A może Iris naprawdę potrafiła zdobyć te informacje dzięki swej niezwykłej nadwrażliwej duchowości? Niezależnie od tego, jak to się stało, obie, choć różnymi drogami, uzyskały te same rezultaty:

Katarzyna dzięki hipnotycznym transom, Iris ponadzmysłowym kanałom.

Mało jest osób, które potrafiłyby zrobić to, co Iris. Wielu ludzi, którzy nazywają siebie jasnowidzami, po prostu żeruje na strachu innych ludzi, jak również na ich ciekawości, żeby poznać nieznane. A dzisiaj różni nacią­gacze i oszuści, udający astrologów i wróżbitów, w pełni to wykorzystują. Popularność takich książek jak Out on a Limb Shirley MacLaine spowodowała, że pojawiło się mnóstwo „mediów". Wiele z nich zachwala swe usługi w lokalnych gazetach i wobec bezkrytycznego audyto­rium powtarza banały w stylu: „Jeśli nie jesteś w har­monii z naturą, natura nie będzie w harmonii z tobą". Tego rodzaju oświadczenia, wygłaszane zwykle głosem odmiennym od głosu „medium", często z obcym akcen­tem, znajdują poklask szerokiego kręgu słuchaczy. Do­prawdy trudno jest ocenić wartość tych dotyczących głównie sfery duchowej przesłań. Po to, by całkowicie nie zdyskredytować tej dziedziny, należy odróżnić praw­dę od fałszu. Powinni się tym zająć nie tylko poważni naukowcy, specjaliści od behawioryzmu, ale również psychiatrzy, by wyeliminować choroby psychiczne, oszustwo, symulację i tendencje socjopatyczne. Do oce­ny tych zjawisk i dalszych nad nimi badań potrzebni będą statystycy, psychologowie i fizycy. Żeby osiągnąć na tym polu poważne rezultaty, trzeba stosować nauko­wą metodę. W nauce formułuje się początkowo hipo­tezę, która jest wstępnym założeniem, budowanym na podstawie licznych obserwacji, po to, żeby wyjaśnić jakieś zjawisko. Od tego momentu hipoteza musi być sprawdzona w warunkach kontrolowanych. Kiedy już naukowcy dojdą do wniosku, że mają pewną teorię, musi być ona wielokrotnie sprawdzana przez innych badaczy po to, by otrzymać te same wyniki.

Szczegółowe, do zaakceptowania przez naukę bada­nia, które przeprowadzili: dr Joseph B. Rhine (Uniwer­sytet Duke), dr łan Stevenson (Uniwersytet Wirginia, Wydział Psychiatrii), dr Gertrudę Schmeidler (College Nowego Jorku) i wielu innych poważnych naukowców dowiodły, że jest to możliwe.

Rozdział szesnasty

Minęło prawie cztery lata od niezwykłych doświadczeń, przeżytych wspólnie z Katarzyną, które zmieniły nas oboje do głębi.

Od czasu do czasu Katarzyna wpada do mojego gabinetu, żeby mnie pozdrowić czy omówić jakiś pro­blem. Nigdy więcej nie miała ochoty ani potrzeby, żeby się cofnąć do poprzednich wcieleń, ani żeby zwalczyć jakiś niepokojący objaw czy też, żeby się przekonać, jak nowi ludzie spotkani w jej życiu byli związani z jej przeszłością. Nasza praca została zakończona. Katarzy­na może teraz w pełni cieszyć się życiem, nie jest już .sparaliżowana dziwnymi objawami. Znalazła szczęście i zadowolenie, o jakich nigdy nie marzyła. Nie boi się już choroby i śmierci. Życie ma dla niej sens i cel, ponieważ teraz jest w harmonii z samą sobą. Promieniu­je wewnętrznym spokojem, którego wielu pragnie, lecz niewielu osiąga, czuje się bardziej uduchowiona. Dla Katarzyny to, co się wydarzyło, jest bardzo realne. Nie wątpi w prawdziwość żadnej fazy swych przeżyć i uważa je za integralną część samej siebie. Nie zamierza studio­wać zjawisk ponadzmysłowych, gdyż jest pewna, iż „wie" w sposób, jakiego nie można nauczyć się z ksią­żek. Ludzie bliscy śmierci i ci, którzy mają kogoś

umierającego w rodzinie, często szukają jej pomocy. Coś ich do niej przyciąga. Wystarczy, że siądzie i poroz­mawia z nimi, a od razu czują się lepiej.

Moje życie również zasadniczo się zmieniło. Stałem się bardziej wrażliwy, intuicyjnie świadom jestem ukry­tych tajemnych problemów, jakie nękają moich pacjen­tów, kolegów, przyjaciół. Wiem o nich znacznie więcej niż powinienem. Zmienił się też mój system wartości życiowych, znacznie bardziej cenię teraz wartości huma­nistyczne niż materialne. Coraz częściej spotykam się z ludźmi o duchowej nadwrażliwości oraz z tymi, którzy posiadają zdolności mediumistyczne, z uzdrowicielami i tak dalej. Zacząłem nawet systematycznie oceniać ich umiejętności. Wraz ze mną rozwija się Carole. Znako­micie potrafi udzielać porad w sprawach dotyczących śmierci i umierania, opiekuje się grupami ludzi chorych na AIDS.

Od pewnego czasu prowadzę medytacje, co przedtem uważałem wyłącznie za domenę Hindusów i Kalifornijczyków. Nigdy nie zapomnę lekcji przekazanych mi przez Katarzynę. Zawsze pamiętając o głębszym znacze­niu życia i o tym, że śmierć jest jego naturalną częścią, stałem się bardziej cierpliwy, bardziej spontanicznie po­trafię okazywać współczucie i miłość. Świadom też jes­tem, że zawsze odpowiadam za swoje czyny, zarówno te przyziemne, negatywne, jak i wzniosłe, ponieważ wiem, że za wszystko będę musiał zapłacić, że cokolwiek uczynię, wróci to do mnie.

Nadal piszę prace naukowe, wygłaszam odczyty na spotkaniach z kolegami mej specjalności i kieruję oddziałem psychiatrii. Ale teraz ogarniam dwa światy: ten poznawalny pięcioma zmysłami, który reprezentuje na­sze ciało i potrzeby fizyczne, oraz ten wielki świat ponadfizycznych dziedzin, reprezentowany przez naszą duszę i ducha. Wiem, że oba się łączą, że wszystko jest energią. A jednak czasem wydaje mi się, że tak bardzo są od siebie odległe. Moim zadaniem jest połączyć te dwa światy, z drobiazgową starannością udokumento­wać naukowo ich jedność.

Moja rodzina kwitnie, okazało się, że Carole i Amy mają wielką nadwrażliwość duchową, co staramy się rozwijać. Nastolatek Jordan okazał się charyzmatycz­nym, urodzonym przywódcą. Wreszcie ja nie jestem już tak poważny jak dawniej. I czasem miewam niezwykłe sny.

W kilka miesięcy po ostatnim seansie z Katarzyną zacząłem przejawiać dziwną skłonność. Otóż często mia­łem bardzo wyraźny sen, że albo słucham wykładu, albo zadaję pytania prelegentowi. Wykładowca ten miał na imię Philo. Po obudzeniu natychmiast notowałem zapa­miętane fragmenty, kilka z nich przytaczam tu. Pierwszy jest z wykładu i widzę tu wpływ przesłań Mistrzów:

„...Mądrość osiąga się bardzo powoli. Dlatego że łatwo zdobyta wiedza umysłowa musi być przemieniona w wiedzę emocjonalną czyli podświadomą. A kiedy to nastąpi, zostanie na zawsze utrwalona. Behawiorystyczne ćwiczenia są koniecznym katalizatorem tej reakcji. Wiedza teoretyczna nie wystarczy, trzeba ją stosować w praktyce.

We współczesnym świecie lekceważy się równowagę i harmonię. Wszystko się robi w nadmiarze. Ludzie są zbyt grubi, ponieważ jedzą nadmiernie. Niektórzy są nadmiernie skąpi. Inni zbyt dużo piją, zbyt dużo palą, bawią się do upadłego, mówią zbyt wiele i bez sensu, nazbyt się martwią. Zbyt często głoszą czarno-białe poglądy. Wszystko albo nic. Ale nie taka jest droga natury.

W naturze istnieje równowaga. Zwierzęta niszczą ją tylko w nieznaczny sposób. Zjedzone rośliny ponownie odrastają. Wykorzystywane źródła pożywienia wkrótce się odradzają. Kwiat cieszy, owoc żywi, korzeń zostaje zachowany.

Ludzkość nie nauczyła się dotąd, jak ważna jest równowaga, a co gorsza nic ją to nie obchodzi. Kieruje się wyłącznie chciwością i ambicją, ulega strachowi. Tak postępując wreszcie unicestwi samą siebie. Ale natura przeżyje, w każdym razie rośliny.

Źródłem szczęścia jest prostota. Dążenie do przesady w myśli i czynach pozbawia nas szczęścia, nadmiar zaciemnia podstawowe wartości. Ludzie wierzący mó­wią nam, że szczęście jest wtedy obecne, kiedy w naszym sercu gości wiara, nadzieja i miłość, kiedy okazujemy bliźnim miłosierdzie i jesteśmy łagodni. 1 oni mają rację. Każdy, kto ma taką postawę, osiągnie harmonię i rów­nowagę. Taki być powinien powszechny stan ducha. Niestety, w naszych czasach ludzie mają zupełnie od­mienny stan ducha, niezgodny z naturą. Ludzkość musi osiągnąć inny stan, promieniować miłością, miłosier­dziem i prostotą, musi być czysta i pozbyć się swego wszechobecnego strachu.

Jak osiągnąć ten inny stan, inny system wartości? A kiedy zostanie osiągnięty, w jaki sposób można go zachować? Odpowiedź jest bardzo prosta: to powszech­ny wyznacznik wszystkich religii. Ludzkość jest nie­śmiertelna i trzeba nauczyć się zadanych nam lekcji. Wszyscy jesteśmy w szkole. Jakież to proste, wystarczy tylko uwierzyć w nieśmiertelność.

Jeśli część ludzkości jest nieśmiertelna, a jest na to wiele dowodów, dlaczego tak bardzo szkodzimy sobie? Dlaczego depczemy innych dla własnego zysku, kiedy w rzeczywistości nie nauczyliśmy się naszej lekcji? My wszyscy zmierzamy ostatecznie do tego samego celu, choć z różną prędkością. Nikt nie jest większy od innych."

Trzeba się zastanowić nad tymi lekcjami. Rozum od dawna znał odpowiedzi, ale kluczem do nich jest do­świadczenie, one muszą na zawsze odcisnąć się w naszej podświadomości, trzeba je stosować w praktyce. Kucie na pamięć, tak jak w niedzielnej szkółce, nie wystarczy. Modlenie się wargami, bez czynnego działania, nic nie jest warte. Jakże łatwo czytać lub rozmawiać o miłości, miłosierdziu i wierze. Ale naprawdę kochać, naprawdę okazywać miłosierdzie i wierzyć całym sercem wymaga odmiany świadomości, oczywiście nie tej przejściowej, wywołanej narkotykami, alkoholem czy przypływem chwilowej emocji. Trwałą odmianę świadomości można osiągnąć przez wiedzę i zrozumienie, tylko konkretne czyny i praktyka mogą ją podtrzymać. To asymilacja czegoś prawie mistycznego, co stosowane w praktyce staje się codziennym nawykiem.

Trzeba zrozumieć i o tym pamiętać, że wszyscy jesteś­my równi, pomagać innym. Wszyscy płyniemy tą samą łódką, jeśli nie będziemy razem wiosłować, grozi nam osamotnienie.

Wczoraj w nocy w innym śnie zadałem pytanie: „Jak to jest, ty mówisz, że wszyscy są równi, a my widzimy coś wręcz odmiennego, nie ma równości w dziedzinie cnót, usposobień, zamożności, praw, zdolności i talen­tów, inteligencji, uzdolnień matematycznych i tak dalej?"

Odpowiedź była mataforą: „To tak jakby w każdym człowieku można było znaleźć diament. Wyobraź sobie diament długości ćwierć metra. Ten diament ma tysiące faset, ale są one pokryte brudem i smołą. Zadaniem duszy jest oczyścić każdą fasetę, aż wreszcie jej nie­skazitelna powierzchnia będzie mogła odbić tęczę barw.

Jedni umyli wiele faset i świecą jasno. Inni próbowali umyć zaledwie kilka, a więc nie świecą. Jednak pod brudem każdy człowiek posiada w swym sercu błysz­czący diament z tysiącem błyszczących faset. Diament jest doskonały, bez jednej skazy. Jedyne co różni tych ludzi, to ilość czystych faset. Ale każdy diament jest taki sam, i każdy jest doskonały.

Kiedy wszystkie fasety będą oczyszczone i błyszczące, staną się niezmąconym światłem, diament znów będzie czystą energią, taką jak na początku. Światło zostaje. To tak jakby proces, który był przyczyną powstania diame­ntu, został odwrócony. Czysta energia istnieje w tęczy świateł, a te światła mają świadomość i wiedzę.

I wszystkie diamenty są doskonałe".

Czasem pytania bywały skomplikowane, a odpowie­dzi proste.

„Co mam zrobić? — spytałem w jednym ze snów. — Wiem, że potrafię leczyć i uzdrawiać ludzi, którzy cierpią. Przychodzi do mnie tak dużo pacjentów, że nie mogę wszystkich przyjąć. Jestem bardzo zmęczony. Ale czy mam powiedzieć nie, kiedy jest tylu potrzebujących, a ja mogę im pomóc? Czy mam prawo powiedzieć: Nie, już dosyć?"

„Twoja rola nie polega na tym, żeby każdego urato­wać" — padła odpowiedź.

Ostatni przykład, jaki zacytuję, to przesłanie do in­nych psychiatrów. Obudziłem się około szóstej rano ze snu, w którym miałem wykład, w tym przypadku do dużego audytorium moich kolegów:

„W dążeniu do medykalizacji psychiatrii ważne jest, żebyśmy nie zaniechali tradycyjnych, choć może niezbyt precyzyjnie określonych wytycznych naszego zawodu. Jesteśmy tymi, którzy jeszcze nadal rozmawiają z pac­jentami, cierpliwie i ze współczuciem. Nadal znajdujemy czas na to. Jesteśmy za konceptualnym pojmowaniem choroby, lecząc nie tylko za pomocą promieni lasero­wych, ale z pełnym zrozumieniem i nakłaniając pacjenta do poznania samego siebie. My nadal leczymy nadzieją. W obecnych czasach przedstawiciele innych gałęzi me­dycyny tego rodzaju podejście do leczenia uważają za mało efektywne, czasochłonne i niepewne. Nad roz­mowę przedkładają technologię, nad osobisty kontakt lekarz — pacjent biochemię krwi odczytaną przez kom­puter. Obecnie w medycynie idealizm, etyka i osobista satysfakcja lekarza ustępują miejsca rachunkowi ekono­micznemu i wydajności, co sprawia, że nasi koledzy czują się coraz bardziej wyizolowani i przygnębieni. Traktowani zaś jak przedmioty pacjenci twierdzą, że nie mają właściwej opieki.

Musimy unikać fascynacji wysoko rozwiniętą techno­logią. Nasz przykład winien świadczyć o tym, że cierp­liwość, zrozumienie i współczucie pomagają zarówno pacjentowi, jak i lekarzowi. A sami więcej czasu po­święcajmy na rozmowę, nauczanie, podtrzymywanie nadziei na wyzdrowienie — te prawie zapomniane po­winności lekarza-uzdrowiciela niech się staną wzorem dla naszych kolegów innych specjalności.

Wspaniałą rzeczą jest wysoko rozwinięta technologia, która pomaga w badaniach, w zrozumieniu ludzkich chorób i dolegliwości, która może być bezcennym klini­cznym narzędziem, ale nigdy nie zastąpi wrodzonych zalet prawdziwego lekarza i jego metod. Psychiatria może stać się najbardziej godną szacunku specjalizacją medyczną. Jesteśmy nauczycielami. Nie powinniśmy re­zygnować z tej roli w imię asymilacji, zwłaszcza nie teraz".

Nadal miewam takie sny, choć teraz rzadziej. Często podczas medytacji albo kiedy prowadzę samochód na autostradzie, a nawet kiedy marzę, opadają mnie zda­nia, myśli i obrazy. Często są zupełnie odmienne od mego zwykłego świadomego toku myślenia czy wyciąga­nia wniosków. Często są bardzo na czasie i rozwiązują pytania i problemy, jakie właśnie mnie nękają. Przydają mi się w leczeniu i w codziennym życiu. Uważam te zjawiska za projekcję moich intuicyjnych uzdolnień i bar­dzo mnie one podnoszą na duchu. Uważam je za oznakę tego, że zmierzam we właściwym kierunku, choć być może czeka mnie długa droga.

Jestem posłuszny snom i temu, co mi podpowiada intuicja. A kiedy tak postępuję, wszystko idzie dobrze. Jeśli nie, zawsze coś mi się nie uda.

Nadal czuję obecność Mistrzów koło siebie. Nie jes­tem całkiem pewien, czy to ich obecność dyktuje moje sny oraz intuicyjne przeczucia, ale przypuszczam, że tak jest.

Epilog

Książka została ukończona, ale jej fabuła toczy się nadal. Katarzyna jest całkiem wyleczona i nie wróciły dawne symptomy. Jestem bardzo ostrożny w przenosze­niu moich pacjentów w przeszłość. Wskazaniem dla mnie jest konkretny zespół objawów, odporność pacjen­ta na innego rodzaju terapię, skłonność do poddania się hipnozie, jego zgoda na tę formę kuracji i moja własna intuicja, czy to jest właściwa droga. Po Katarzynie dwunastu pacjentów cofnąłem do ich wielokrotnych wcieleń. Żaden z nich nie był psychotyczny, nie cierpiał na halucynacje ani na rozdwojenie osobowości. U wszys­tkich nastąpiła zdumiewająca poprawa.

Z dwunastu pacjentów każdy miał bardzo odmienną przeszłość i osobowość. Gospodyni domowa z Miami Beach doskonale pamiętała, jak ją zgwałciła grupa rzy­mskich żołnierzy w Palestynie krótko po śmierci Pana Jezusa. W wieku dziewiętnastym prowadziła dom pub­liczny w Nowym Orleanie, w średniowieczu znajdowała się w klasztorze, a jako Japonka miała bardzo tragiczne życie. Poza Katarzyną tylko ona jedna ze wszystkich pacjentów potrafiła zdać relację ze stanu pomiędzy wcieleniami. Jej przesłania były niezwykle uduchowione. Ona również znała fakty i zdarzenia z mej przeszłości.

Z łatwością też przepowiadała przyszłość. Jej przesłania pochodziły od określonego ducha i obecnie właśnie starannie kataloguję seanse z nią. Nadal jestem naukow­cem. Cały materiał jej dotyczący muszę dokładnie spra­wdzić, ocenić i przewartościować.

Pozostali pacjenci nie pamiętali nic z tego, co było po śmierci, oprócz opuszczenia ciała i szybowania w kie­runku bardzo jasnego światła. Żaden z nich nie otrzy­mał dla mnie przesłań. Ale wszyscy mieli wyraźne wspo­mnienia z poprzednich wcieleń. Bardzo inteligentny mak­ler giełdowy prowadził wygodne, choć nudne życie w wik­toriańskiej Anglii. Pewien artysta był torturowany przez inkwizycję. Właściciel restauracji, który nie mógł jeździć samochodem przez most czy tunel, przypomniał sobie, że w starożytności był pochowany żywcem na Bliskim Wschodzie. Młody lekarz przypomniał sobie katastrofę łodzi na morzu, kiedy był wikingiem. Pewien pracownik telewizji, sześćset lat temu był torturowany we Florencji. I tak dalej, i tak dalej.

Ci ludzie pamiętali również inne wcielenia. A w miarę jak przypominali sobie różne życia, objawy ich doleg­liwości ustępowały. Każdy z nich (niezależnie od płci) wierzy mocno, iż żył dawniej i będzie żyć ponownie. Lęk przed śmiercią znacznie się zmniejszył.

Wcale nie jest konieczne, by każdy człowiek chodził do jasnowidzów, wróżbitów, poddawał się terapii hip­nozą, żeby poznać dawne swe wcielenia, czy nawet medytował. Na to powinni się zdecydować ci, którzy mają jakieś konkretne dolegliwości. Reszta powinna mieć otwarty umysł i zdawać sobie sprawę, iż w życiu istnieje coś więcej niż tylko to, co widzą oczy, że wykracza to poza nasze pięć zmysłów. Trzeba być otwartym na nowe doświadczenia i wiedzę. „Naszym zadaniem jest dzięki wiedzy stać się podobnymi do Boga."

Mam nadzieję, że to, co tutaj przeczytaliście, pomoże wam, że wasz lęk przed śmiercią zmniejszy się, a prze­słania tu zamieszczone, dotyczące prawdziwego znacze­nia życia sprawią, że będziecie szukać pełni, harmonii i wewnętrznego pokoju, a do swych bliźnich będziecie się odnosić z miłością.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Brian L Weiss Poza czas i nieśmiertelność
Weiss, Brian Muchas Vidas Muchos Maestros
Weiss, Brian Solo el Amor es Real
D19221008 Rozporządzenie Rady Ministrów z dnia 30 listopada 1922 r w przedmiocie dodatków dla wojsk
Brian L Weiss Dodatek B Przeslania od mistrzow
czy w społeczeństwie indywidualistów jest czas i ochota na to, żeby budować wspólnoty poza tęsknotą
Philip K Dick Czas poza czasem
Biocentryzm Świadomość jest nieśmiertelna i istnieje poza przestrzenią i czasem
Biocentryzm Świadomość jest nieśmiertelna i istnieje poza przestrzenią i czasem
Noc, podczas ktorej do cna wyczerpal sie czas, Brian Wilson Aldiss
CZAS WOLNY(1)
Czas w kulturze ped czasu wolnego
czas
czas pracy maszynistówa bezpieczenstwo kolejowe KTS

więcej podobnych podstron