Downarowicz Hanna Z Pamięci Wspomnienia Czasów Okupacji I Powstania Warszawskiego


Hanna Dowwrowicz

Z PAMIĘCI

i

DOM WYDAWNICZY V BELLONA Warszawa 2001

Projekt okładki i strony tytułowej: Michał Bernaciak

Redaktor:

Piotr Rozwadowski

Redaktor techniczny: Małgorzata Ślęzak

Korekta: Teresa Kępa

Skład i łamanie:

Dom Wydawniczy Bellona

© Copyright by Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2001

Publikacja dotowana przez Związek Kombatantów Rzeczypospolitej i Byłych Więźniów Politycznych

Skład i łamanie:

Studio Grafiki Komputerowej Domu Wydawniczego Bellona ATENA PRESS

tel. (22) 620 20 44 w. 440

Dom Wydawniczy Bellona

prowadzi sprzedaż wysyłkową swoich książek

za zaliczeniem pocztowym z 20-procentowym

rabatem od ceny detalicznej.

Nasz adres: Dom Wydawniczy Bellona,

00-844 Warszawa, ul. Grzybowska 77,

tel./fax 652-27-01, infolinia: 0-801-120-367,

www.bellona.pl, e-mail: biuro@ bellona.pl

ISBN 83-11-09245-1

Spis treści

Zamiast wstępu................................................................................... 9

Wrzesień 1939 roku............................................................................ 15

Od października do października (1939-1944 r.)................................ 29

Czas powstania................................................................................... 59

Droga do domu................................................................................... 83

Wiersz o powstaniu - „Rudego"........................................................ 101

Objaśnienia......................................................................................... 103

Wykaz pseudonimów.......................................................................... 105

Bibliografia......................................................................................... 113

Od autora

Moje „Zapiski z pamięci" - to przydługi list do mojej córki, która od dawna prosiła mnie, abym jej opowiedziała co robiliśmy z ojcem w tamtych czasach. Opowiedzieć trudno, tym bardziej że córka mieszka w Australii. Zaczęłam więc pisać. Niełatwo jest po pięćdziesięciu latach wszystko dokładnie opisać. Zaczęłam odgrzebywać w pamięci różne fakty, osoby, działania. Musiałam trochę poszperać w bibliotekach, aby uporządkować fakty i ich kolejność. Chciałam córce przekazać moją o nich pamięć w zestawieniu z historią. Chciałam, aby córka dowiedziała się, jaka potężna była nasza organizacja. O tym, że obejmowała wszystkie dziedziny życia. Było przedstawicielstwo Rządu, z którym byliśmy w stałym kontakcie, były partie polityczne, no i oczywiście WOJSKO. Najpierw ZWZ (Związek Walki Zbrojnej), przekształcony później w Armię Krajową. Ja od początku byłam w ZWZ i późniejszym AK. Byłam łączniczką w Komendzie Głównej, miałam więc dobrą orientację w wielu dziedzinach, a przede wszystkim w rozległej sieci łączności, która, jak pajęczyna, obejmowała cały kraj. Bez tej sieci jakiekolwiek działania byłyby niemożliwe. Pisałam także o moich codziennych wędrówkach, o zagrożeniach i o rozmaitych przygodach, jakie miałam. Pisałam także jak wspaniałych mieliśmy ludzi, którzy z narażeniem życia kierowali naszą organizacją.

Od kilku już lat prowadzę w jednej ze szkół pogadanki na te same tematy. Zaczynam - zawsze tak samo. Od wydarzeń roku dwudziestego. Mówię o tym, jak wojska radzieckie całym ogromnym frontem otaczały Warszawę. Od Garwolina, poprzez Tłuszcz, Wyszków, Pułtusk aż do Mo-dlina. O tym, że już w sierpniu Marchlewski z Dzierżyńskim zdążyli utworzyć komitet rewolucyjny, zalążek przyszłej polskiej republiki rad. To się jednak nie udało. Naród, który tak niedawno odzyskał niepodległość - nie

mógł utracić jej na nowo. Zerwano się do boju. To nie był „Cud nad Wisłą". To był potężny zryw ogromnego patriotyzmu, który potem i nam nakazał podjęcie wałki z okupantami. Uczniowie znali oczywiście te wydarzenia, słuchali jednak uważnie. W czasie jednej z takich pogadanek jeden z uczniów zapytał mnie - co to jest właściwie ten patriotyzm. Pater. Patria. Ojczyzna. Ziemia, na której się urodziłeś - powiedziałam. To wszystko, co się kochać powinno. Te lasy, pola, łąki, mowa ojczysta i to niebo nad nami. To wszystko, do czego się tęskni, gdy się jest poza krajem.

Myślę, że takie pogadanki są potrzebne. Żywe słowo łatwiej trafia do głowy niż książka. Ale pisanie wspomnień jest także potrzebne. Jest niejako obowiązkiem tej nielicznej już grupy ludzi, którzy żyli i działali w tamtych czasach. Myślę, mam głęboką nadzieję, że te czasy oszalałej pogoni za pieniądzem miną i powoli zacznie się poszukiwanie głębszego sensu życia. Wzrośnie także zainteresowanie historią, do uzupełnienia której te właśnie nasze wspomnienia są potrzebne.

Zamiast wstępu

Od dawna już zamierzam rozpocząć to pisanie mojej opowieści. Każdego wieczoru, a raczej każdej nocy przed zaśnięciem, długo rozmyślam o tym - od czego by tu zacząć. Cofam się myślą do coraz bardziej odległych lat, do osób powiązanych ze mną wydarzeniami. Czekałam długo, że może coś mnie popchnie do pisania. No i tak się właśnie stało. Pewnego dnia wpadł mi w ręce numer „Przekroju", całkowicie poświęcony wojnie polsko-rosyjskiej 1920 roku. Na ogół nie ciekawią mnie takie historyczne wywody znane mi tylko w zarysach, ale nie chcę się w nie zagłębiać. Tym razem stało się jednak inaczej. Było w tym „Przekroju" mnóstwo map i wykresów, obrazujących przesuwającą się linię frontu. Wiesz, jak lubię wszelkie mapy. Rozbudzają wyobraźnię, prowokują do myślenia. Zaczęłam analizować te mapy i wykresy. Powiało grozą tamtych dni. W zamiarach posuwających się szybko wojsk bolszewickich leżało natychmiastowe komunizowanie zajmowanych terenów, a następnie całego kraju. W połowie czerwca wojska polskie stały w Ostrołęce, a tuż obok -wojska rosyjskie. W sierpniu bolszewicy całym ogromnym frontem - od Garwolina, poprzez Tłuszcz, Wyszków, Pułtusk i Modlin - otaczały Warszawę. W Białymstoku, zajętym już przez czerwonych, utworzono Komitet Rewolucyjny z Dzierżyńskim i Marchlewskim na czele. Zalążek „Polskiej Republiki Rad". Takie były ich zamierzenia. Na szczęście do tego nie doszło. 15 sierpnia stał się „Cud nad Wisłą" i cudem czy nie cudem, ale bolszewików odparliśmy. A w pogodni za nimi zaszliśmy aż pod Wilno, o co Litwini do dziś jeszcze majądo nas głęboką pretensję. Żadnej „Republiki Rad" na ziemiach polskich utworzyć się nie udało ani wtedy, ani później , po drugiej wojnie światowej. Tę parę słów o historii wojen pod Ostrołęką ściśle wiąże się ze mną i z moją opowieścią. Ajak? To muszę sięgnąć do losów mojej najbliższej rodziny.

Tak mało o tym wiem i tak sobie wyrzucam, że wiem tak mało. Dzieci rosną na ogół samolubnie i rzadko interesują się dziejami swoich rodziców. Ale to co wiem i to czego się tylko domyślam - opiszę. Rodzice moi pobrali się w styczniu 1917 roku. Początkowo mieszkali w Warszawie, gdzie ojciec wykładał w Szkole Nauk Politycznych. W listopadzie - urodził się Jurek. Było im ciężko. Szukając lepszych warunków życia przenieśli się do Ostrołęki, gdzie ojciec mojego taty był sędzią. Ojciec otrzymał posadę w miejscowym Urzędzie Skarbowym. Początkowo życie potoczyło się sielankowo, a we wrześniu 1919 roku urodziłam sieja. Teraz rozumiesz, czemu od tego zaczęłam i co tak silnie wiąże się z artykułem w „Przekroju".

Ale czasy stają się coraz bardziej niespokojne. Zaczęła się już wojna polsko-rosyjska. O wielkiej koncentracji wojsk wszyscy wiedzieli już dużo wcześniej. Stałe potyczki z czerwonymi słychać już było w Ostrołęce od wielu dni, a 7 sierpnia - Ostrołęka padła. Ludzie uciekają, opuszczają swoje domy, rozpoczyna się tułaczka. Taka tułaczka to w każdej wojnie najstraszliwsza wędrówka. Bez celu, bez kresu, bez wyraźnego końca, na głodno, ile sił starczy. Byle dalej od wojennej zawieruchy.

Cóż robi mój ojciec. Ucieka także. Z młodziutką żoną i dwojgiem dzieci. Jurek ma już trzeci rok, a ja zaledwie parę miesięcy. No bo ja tak naprawdę urodziłam się w Ostrołęce, na Kurpiach. Mój ojciec często mówił o mnie „moja córka to Kurpsianka". Tak właśnie mówił: „Kurpsianka", bo tak Kurpie o sobie mówili. Wprawdzie Zamość to moje oficjalne miejsce urodzenia, ale tylko dlatego, że metrykę urodzenia mam właśnie z Zamościa i to z 1923 roku. Nigdy nie pytałam, jak to było z tą Ostrołęką, ale teraz rozumiesz, czemu tak bardzo zainteresowałam się tym artykułem w „Przekroju". To co dalej napiszę, to są już tylko przypuszczenia, wysnute z poznanych faktów i różnych zasłyszanych fragmentów rozmów moich rodziców o jakiejś długiej wędrówce, o jakichś „krowich wagonach" i tułaczce.

Prosiłaś mnie o napisanie czegoś o życiu Twego taty i o moim. Chodziło Ci głównie o czas okupacji, o naszą pracę konspiracyjną, o powstanie warszawskie. A ja cofając się myślą doszłam jak widzisz aż do mego miejsca urodzenia no i do tej pierwszej tułaczki moich rodziców, ucieczki „krowimi wagonami". Znam je przecież. Wszak takimi właśnie wagonami zostaliśmy z Twoim tatą wywiezieni z obozu w Pruszkowie po powstaniu warszawskim. A moi rodzice musieli powtórzyć swą pierwszą podróż sprzed

10

19 lat - raz jeszcze, tak jak i my z Pruszkowa. Ta myśl jest dla mnie do dziś bardzo bolesna. Może wyda Ci się śmieszne, nieprawdopodobne lub naciągane - to co teraz piszę. Ale jak jechaliśmy z ojcem tymi wagonami, to miałam wrażenie, że już to skądś znam. Że to już było. Że widziałam tych skulonych ludzi, śpiących po kątach wagonu, na podłodze, w ciemnościach, bo wrota były przecież zawarte. Tłum ludzi wylęknionych, wyciszonych, płaczących. Wydawało mi się, że znam skądś ten zapach smrodu ludzkiego, niemytych dawno ciał, tej ostatniej nędzy. Może to nieuświadomione wspomnienia maleńkiego dziecka, a może raczej wyobraźnia pobudzona szczątkami zasłyszanych rozmów i opowieści moich rodziców. Któż to może dziś zrozumieć. Ale - tak szczerze - powiedz, czy nigdy Ci się nie zdarzyło, że znasz to co, było wcześniej? Że to miejsce, w którym z pewnością jesteś po raz pierwszy, już kiedyś widziałaś? „Deja Vu". Tyle się ostatnio mówi i pisze na tematy filozoficzne, transcendentalne, o podwójnej świadomości, o życiu poza życiem, o reinkarnacji wreszcie. Możliwe jest wszystko. Może więc i pamięć niemowlęcia, j akim wtedy byłam, jest silniej sza niż nam się wydaje. Może ja naprawdę zapamiętałam jakimś nie znanym mi zmysłem - te ciemne wagony towarowe, pełne zdesperowanych ludzi i moją matkę, trzymającą mnie kurczowo na rękach, uciekającą wraz z ojcem przed bolszewikami. Tak przecież było. To dla mnie niezaprzeczalny fakt ta ucieczka. A dla mnie dziś jeszcze ta myśl o tej ich pierwszej podróży, którą musieli po 19 latach powtórzyć - to koszmar, smutna refleksja o powtarzającej się historii.

Nie mogę nie napisać paru słów o Zamościu. Tak dobrze go pamiętam, chociaż byłam małym dzieckiem, bo dopiero gdy przenieśliśmy się do Lublina, zaczęłam chodzić do szkoły. W Zamościu mieszkaliśmy co najmniej do 1926 roku. W tym właśnie roku były wybory. Pamiętam doskonale, jak mali chłopcy i gazeciarze biegali po ulicach rozdając kolorowe ulotki i wrzeszcząc w niebogłosy:, jego lista numer jeden, numer jeden, numer jeeeeeden". Jak sądzę - była to lista marszałka Piłsudskiego. A ten krzyk, związany z wyborami pamiętam do dziś.

A o Zamościu mogłabym pisać bardzo dużo. Mogłabym opisać i to nasze mieszkanie, i ulicę Ordynacką, przy której mieszkaliśmy, i park, i kolegiatę, i te żydowskie sklepiki pod arkadami na Rynku. Pamiętam z jakim przejęciem wybierałam gwiazdki i aniołki do robienia zabawek na choinkę. No i te wieczory, gdy razem z mamą i gosposią kleiłyśmy łańcu-

11

chy, bombki z wydmuszek jajecznych, no i te aniołki. Ulica Ordynacka zabudowana była z jednej strony. Patrząc z balkonu naszego mieszkania widać było na lewo tę kolegiatę, a na prawo, niezbyt daleko - park. Po przeciwnej stronie ulicy był niewielki nieogrodzony parczek, a za nim budynek ówczesnego starostwa, w którym dziś jest Urząd Wojewódzki. Z tego balkonu, pełnego kwiatów i oczywiście pelargonii, obserwowaliśmy namiętnie wszystkie uroczyste parady wojskowe i orkiestry, za którymi biegały tłumy dzieciaków, wymachujących patykami w takt marszowych melodii. Balkon, w czasie takich uroczystości, był oczywiście udekorowany. Od zewnątrz wisiał dywanik, a na nim orzeł polski i jakieś napisy. No i oczywiście wszędzie wystawiane były biało-czerwone chorągwie. Nie muszę dodawać, że było to bardzo podniecające i że uwielbiałam takie święta.

Może znudziło Cię to czytanie, ale może dzięki tym moim opisom zobaczysz to, co tak dobrze zapamiętałam z mojego dzieciństwa, i poczujesz atmosferę tamtych lat. Jest jeszcze jeden powód, że o tym piszę. Wydaje mi się, że to był jeden z najlepszych okresów życia moich rodziców. Nie tylko dlatego, że byli młodzi, ale to przedwojenne miasto tętniło życiem i było dużym ośrodkiem kulturalnym. Zamość, opromieniony był aurą hrabiowskiej rodziny Zamojskich, którzy często zapraszali nas do siebie, do swego pałacu w Zwierzyńcu. Przyjeżdżał po nas wtedy powóz i zabierał całą rodzinę: ojca - na polowanie, dzieci - na urwisowanie, a mamę - na ploteczki.

Ojciec należał do miejscowej elity towarzyskiej. Wszak w małym miasteczku - naczelnik urzędu, starosta, adwokat, notariusz, lekarz i ksiądz -to prawdziwa intelektualna elita. Tak się złożyło, że właśnie notariuszem w Zamościu był poeta Bolesław Leśmian, a Leon Wyczółkowski mieszkał gdzieś w pobliskiej wiosce. Obaj u nas bywali. Od Leśmiana dostał ojciec dwie świeżo wydane książki: Łąkę i Rozstajny sad. Obie znacznie później czytałam pod kołdrą. Rodzice uważali, że to lektura nie dla mnie, że nie powinnam tych wierszy czytać. I rzeczywiście. Czytając je, nie rozumiejąc zresztą tych przepięknych wierszy, byłam jakoś niezmiernie dziwnie podniecona. Masę tych wierszy pamiętam do dziś. A co do kontaktów z Wy-czółkowskim to wiem tylko tyle, że jakiś czas mieszkał u nas, jak się to wtedy mówiło „na stancji" syn Wyczółkowskiego. Mój tato przygotowywał go do egzaminu wstępnego do gimnazjum. W darze za tę naukę rodzice dostali piękny obraz, jeden z licznych w tym temacie portretów, przedstawiających rybaka z sieciami zawieszonymi nad głową na kiju. Obraz ten był w naszym domu aż do powstania.

12

chy, bombki z wydmuszek jajecznych, no i te aniołki. Ulica Ordynacka zabudowana była z jednej strony. Patrząc z balkonu naszego mieszkania widać było na lewo tę kolegiatę, a na prawo, niezbyt daleko - park. Po przeciwnej stronie ulicy był niewielki nieogrodzony parczek, a za nim budynek ówczesnego starostwa, w którym dziś jest Urząd Wojewódzki. Z tego balkonu, pełnego kwiatów i oczywiście pelargonii, obserwowaliśmy namiętnie wszystkie uroczyste parady wojskowe i orkiestry, za którymi biegały tłumy dzieciaków, wymachujących patykami w takt marszowych melodii. Balkon, w czasie takich uroczystości, był oczywiście udekorowany. Od zewnątrz wisiał dywanik, a na nim orzeł polski i jakieś napisy. No i oczywiście wszędzie wystawiane były biało-czerwone chorągwie. Nie muszę dodawać, że było to bardzo podniecające i że uwielbiałam takie święta.

Może znudziło Cię to czytanie, ale może dzięki tym moim opisom zobaczysz to, co tak dobrze zapamiętałam z mojego dzieciństwa, i poczujesz atmosferę tamtych lat. Jest jeszcze jeden powód, że o tym piszę. Wydaje mi się, że to był jeden z najlepszych okresów życia moich rodziców. Nie tylko dlatego, że byli młodzi, ale to przedwojenne miasto tętniło życiem i było dużym ośrodkiem kulturalnym. Zamość, opromieniony był aurą hrabiowskiej rodziny Zamojskich, którzy często zapraszali nas do siebie, do swego pałacu w Zwierzyńcu. Przyjeżdżał po nas wtedy powóz i zabierał całą rodzinę: ojca - na polowanie, dzieci - na urwisowanie, a mamę - na ploteczki.

Ojciec należał do miejscowej elity towarzyskiej. Wszak w małym miasteczku - naczelnik urzędu, starosta, adwokat, notariusz, lekarz i ksiądz -to prawdziwa intelektualna elita. Tak się złożyło, że właśnie notariuszem w Zamościu był poeta Bolesław Leśmian, a Leon Wyczółkowski mieszkał gdzieś w pobliskiej wiosce. Obaj u nas bywali. Od Leśmiana dostał ojciec dwie świeżo wydane książki: Łąkę i Rozstajny sad. Obie znacznie później czytałam pod kołdrą. Rodzice uważali, że to lektura nie dla mnie, że nie powinnam tych wierszy czytać. I rzeczywiście. Czytając je, nie rozumiejąc zresztą tych przepięknych wierszy, byłam jakoś niezmiernie dziwnie podniecona. Masę tych wierszy pamiętam do dziś. A co do kontaktów z Wy-czółkowskim to wiem tylko tyle, że jakiś czas mieszkał u nas, jak się to wtedy mówiło „na stancji" syn Wyczółkowskiego. Mój tato przygotowywał go do egzaminu wstępnego do gimnazjum. W darze za tę naukę rodzice dostali piękny obraz, jeden z licznych w tym temacie portretów, przedstawiających rybaka z sieciami zawieszonymi nad głową na kiju. Obraz ten był w naszym domu aż do powstania.

12

Rodzice prowadzili życie towarzyskie, przyjmowali gości i bywali w innych domach, chodzili na różne imprezy. Chodzili oczywiście i na bale. I to właśnie także świetnie pamiętam. Pamiętam ojca, jak pięknie wyglądał we fraku. Był zawsze niezmiernie elegancki. A mama w swoich balowych sukniach wyglądała w moich oczach jak wróżka z bajki. Były to czasy charlestona. Nosiło się krótkie, trochę zakrywające kolana sukienki, haftowane różnymi koralikami i świecidełkami. Wszystko to mieniło się i błyszczało przy każdym ruchu.

Czemu o tym tak dużo piszę? Chciałabym, abyś nie tylko poczuła atmosferę tamtych lat. Chciałabym, abyś innymi oczami zobaczyła moich rodziców, których znasz i pamiętasz z ich ciężkiej powojennej doli. Byli wtedy młodzi, piękni, radośni i kochający się. Wierzyli w dalsze pomyślne, dobre życie. Takimi ja pragnę zachować ich w pamięci i Tobie ten obraz przekazać.

Tak więc zakończyłam te moje odległe wspomnienia, które zaczęły się od tego artykułu w Przekroju, Ostrołęki, no i tych krowich wagonów, do których wrócę w dalszych częściach moich „Zapisków".

Wrzesień 1939 roku

Był piękny, jasny, letni, słoneczny dzień. Pierwszy dzień września pamiętnego roku. Wstałam wcześnie rano. Przed pójściem do miasta, musiałam załatwić kilka domowych spraw. Mamusia źle się czuła i od kilku już dni leżała w łóżku. Zagrzmiały syreny. Przyzwyczailiśmy sięjuż do tego dźwięku, ale zawsze budziły jakiś niepokój. Mama zapytała, ze swego pokoju na górze, czy to znowu próbny alarm, czy może już „coś się zaczęło". Uspokoiłam ją. To tylko codzienne ćwiczenia obrony przeciwlotniczej. „Nie bój nic" - powiedziałem. Dziwne „pukania" w powietrzu różniły się jednak od tych ćwiczebnych. Chyba rzeczywiście musiało się coś zacząć. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy co to „coś" oznacza, jak długo potrwa, no i czym może się zakończyć. Uspokoiłam mamę jak mogłam i pojechałam do miasta.

Od kilku już dni chodziłam codziennie do gmachu Centrali Telefonów Międzymiastowych, na ul. Poznańskiej. Instruktorka PWK - Przysposobienia Wojskowego Kobiet, którą spotkałam, powiedziała mi, abym się tam zgłosiła, bo potrzebne są telefonistki do obsługi Centrali. Oczywiście - zgłosiłam się. Instruktorki objaśniły nam co mamy robić i jak obsługiwać połączenia telefoniczne. Siedziałam więc ze słuchawkami na uszach, czekając na meldunki z terenu, a po usłyszeniu sygnału, wtykałam przewód do odpowiedniej dziurki. Zapisywałam lakoniczne treści rozmów. Wszystko co dzieje się w powietrzu. Na ogół dotyczyło to różnych rejonów ćwiczeń lotniczych. Meldowałyśmy wszystkie dostrzeżone samoloty, podając ich ilość, rodzaj, czas i miejscowość. Początkowo były to oczywiście samoloty nasze. Raporty były krótkie, a treść przekazywałyśmy dalej do jakiegoś centrum operacyjnego. „Uwaga! Uwaga! Samolot.... nierozpoznany! My głupie kozy czekałyśmy kiedy zacznie się coś ciekawszego. No i doczekałyśmy się. Na wszystkich stanowiskach pojawiły się samoloty En-Pe-Ela -

15

Wrzesień 1939 roku

Był piękny, jasny, letni, słoneczny dzień. Pierwszy dzień września pamiętnego roku. Wstałam wcześnie rano. Przed pójściem do miasta, musiałam załatwić kilka domowych spraw. Mamusia źle się czuła i od kilku już dni leżała w łóżku. Zagrzmiały syreny. Przyzwyczailiśmy sięjuż do tego dźwięku, ale zawsze budziły jakiś niepokój. Mama zapytała, ze swego pokoju na górze, czy to znowu próbny alarm, czy może już „coś się zaczęło". Uspokoiłam ją. To tylko codzienne ćwiczenia obrony przeciwlotniczej. „Nie bój nic" - powiedziałem. Dziwne „pukania" w powietrzu różniły się jednak od tych ćwiczebnych. Chyba rzeczywiście musiało się coś zacząć. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy co to „coś" oznacza, jak długo potrwa, no i czym może się zakończyć. Uspokoiłam mamę jak mogłam i pojechałam do miasta.

Od kilku już dni chodziłam codziennie do gmachu Centrali Telefonów Międzymiastowych, na ul. Poznańskiej. Instruktorka PWK - Przysposobienia Wojskowego Kobiet, którą spotkałam, powiedziała mi, abym się tam zgłosiła, bo potrzebne są telefonistki do obsługi Centrali. Oczywiście - zgłosiłam się. Instruktorki objaśniły nam co mamy robić i jak obsługiwać połączenia telefoniczne. Siedziałam więc ze słuchawkami na uszach, czekając na meldunki z terenu, a po usłyszeniu sygnału, wtykałam przewód do odpowiedniej dziurki. Zapisywałam lakoniczne treści rozmów. Wszystko co dzieje się w powietrzu. Na ogół dotyczyło to różnych rejonów ćwiczeń lotniczych. Meldowałyśmy wszystkie dostrzeżone samoloty, podając ich ilość, rodzaj, czas i miejscowość. Początkowo były to oczywiście samoloty nasze. Raporty były krótkie, a treść przekazywałyśmy dalej do jakiegoś centrum operacyjnego. „Uwaga! Uwaga! Samolot.... nierozpoznany! My głupie kozy czekałyśmy kiedy zacznie się coś ciekawszego. No i doczekałyśmy się. Na wszystkich stanowiskach pojawiły się samoloty En-Pe-Ela -

15

nieprzyjaciela. Coraz ich więcej. Całe eskadry. Trudno podać ich liczbę. Trudno podać skąd i dokąd lecą. Rozpoczęło się głośne nadawanie komunikatów przez megafony na mieście. „Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy..." - to nie był znany później wiersz. To nie poezja. To rzeczywistość. Praca w naszej centrali stawała się coraz trudniejsza. Ledwie nadążałyśmy z podawaniem komunikatów. Zdawało się, że cały nasz wysiłek i praca idą na marne. Że się ze wszystkim spóźniamy. Samoloty były szybsze niż nasze meldunki i możliwość zabezpieczenia się przed tymi nalotami. To piękne słoneczne niebo sprzyjało im, a nie nam. Warszawa, a z nią cała Polska widoczne były jak na dłoni. Lotnictwo niemieckie uderzyło z całą mocą na teren całego kraju. Głównym celem były oczywiście cele strategiczne, ale loty miały już od pierwszych dni charakter terrorystyczny. Bombowce zrzucały wszędzie po parę bomb, zaznaczając tym swą obecność. Bombardowali miasta, fabryki, linie kolejowe, lotniska. Alarmy w Warszawie stawały się coraz częstsze, a naloty i bombardowania coraz skuteczniejsze. W końcu trafili i w nasz gmach Centrali. Uszkodzenia nie były może tak wielkie, ale praca stała się prawie niemożliwa. Pracowałyśmy po 8 godzin w systemie trzyzmianowym, po czym następowała 16-godzinna przerwa. Pewnego dnia po takiej przerwie - nie zastałam swego stanowiska. Nie wiedziałam, co mam dalej robić. Przez tę trzyzmianową pracę rozluźnił się mój kontakt z domem. Trzeba to było naprawić. Musiałam koniecznie spotkać się z rodzicami i naradzić, co robić dalej.

Chciałabym choć w kilku słowach napisać, jaka była sytuacja w Warszawie. Nie jest to łatwe. Zmieniała się z każdym dniem i niemal z każdą godziną. Spędziłam wiele godzin w bibliotece, aby w miarę wiernie napisać co się działo. Warszawa zamierzała się bronić. Obroną Warszawy kierował gen. Czuma. Przedpola miasta miała bronić armia „Warszawa" pod dowództwem gen. Rómmla. Prezydent Warszawy - Stefan Starzyński -został mianowany Komisarzem Cywilnym Obrony Warszawy. Dekretem prezydenta Mościckiego, już 2 września, przeniesiono stolicę Polski do Lublina, a w parę dni później - do Łucka. Rząd ewakuowano z Warszawy w nocy z 4 na 5 września. Równocześnie rozpoczęto ewakuowanie instytucji państwowych i urzędów, a m.in. Ministerstwa Skarbu, w którym pracował mój ojciec. Gen. Rydz Śmigły przeniósł się wraz z całym sztabem do Brześcia - w nocy z 6 na 7 września. Na linii dolnego i środkowego Bugu oraz środkowej Wisły i Sanu miał być utworzony front obrony ziem pol-

16

skich. Niestety, agresja sowiecka udaremniła te zamiary. Spotkałam się z ojcem rano 6 września. Miał mało czasu, bo spieszył się, aby wykonać swoje zadanie związane z ewakuacją skarbu państwa. Nic więcej wyjaśnić nie mógł. Mamusię wyprawił parę dni wcześniej pod opieką swojej siostry w „bezpieczniejsze miejsce". Umówili się na ewentualne spotkanie najpierw w Siedlcach, a potem w Brześciu. Oczywiście w Urzędach Skarbowych, co było zawsze najłatwiejsze do znalezienia. Sam zamierzał, chociaż nie był tego pewien, że dołączy do nich po spełnieniu swojej misji.

Ta decyzja o wyjeździe mamy zapadła po przemówieniu pułkownika Umiastowskiego, nadanego w nocy 6 września przez radio. Mówił o możliwości podejścia Niemców aż pod Warszawę, już w niedługim czasie. Ludność Warszawy wezwał do opuszczenia miasta. Młodzi mężczyźni mieli także opuścić stolicę i udać się na wschód, gdzie będą wcieleni do szeregów armii obronnej. Jednocześnie wezwał do masowego budowania umocnień i barykad osłaniających miasto. Skutki tego wieloznacznego przemówienia były piorunujące. Zrozumiano, że stolica będzie się bronić, a jednocześnie tworzony będzie drugi front, na wschodzie. Jednak ludność zrozumiała, że dla własnego bezpieczeństwa powinna opuścić miasto. Masy ludzkie i tak już zaczęły opuszczać Warszawę, a tłumy pieszo, na rowerach, j ak tylko kto mógł i na czym kto miał, posuwały się szeroką falą na wschód i byle dalej, byle bezpieczniej. Kto takiej fali nie widział - ten nie potrafi sobie tego wyobrazić.

I tak cała nasza rodzina rozproszyła się na tych drogach. Ustaliliśmy z tatą, że ja pojadę w ślad za mamusią, która wyruszyła jako pierwsza, a potem wszyscy się spotkamy. Wydawało się to zupełnie proste. Umówiliśmy to nasze spotkanie w kolejnych Urzędach Skarbowych, jako miejscach łatwych do znalezienia i bezpiecznych. Przecież to były pierwsze dni wojny. Nikt z nas nie myślał nawet o klęsce. Wszyscy wierzyliśmy w utworzenie drugiego frontu, no i w pomoc z Zachodu.

Niepokoiliśmy się o Jurka, mego brata. Był on w Szkole Podchorążych Marynarki Wojennej w Bydgoszczy. Bydgoszcz już 1 września była silnie zbombardowana, a szkołę ewakuowano do bazy flotylli rzecznej w Pińsku, na Polesiu. Dziś to już Białoruś. Szkołę zakwaterowano we wsi Horodysz-cze. We wsi było już kilka rodzin ewakuowanych z Warszawy. Była tam także nasza mama. Gdy dowiedziała się, że jacyś marynarze stacjonują we wsi, poszła oczywiście zasięgnąć języka. No i jakie zdziwienie, jakie zaskoczenie. Spotykała wychodzącego z budynku Jurka, mego brata. To trudno

17

sobie wprost wyobrazić! Czy to może być tylko zwykłe zrządzenie losu, czy też KTOŚ przestawia te pionki na ziemi tak, aby mogły się ze sobą spotkać.

Flotylla Pińska została podporządkowana gen. Kleebergowi. Rozpoczęły się gwałtowne przygotowania do obrony od strony zachodniej. Nikt nie spodziewał się tego, co stało się 17 września. Przyszedł inny wróg - ze wschodu. Gen. Kleeberg wydał następnego dnia rozkaz zniszczenia całego pływającego sprzętu. Wszystkie jednostki poszły na dno Prypeci, a wraz z tym zakończyły się dzieje Flotylli Pińskiej. Wysadzono także wszystkie mosty łączące Prypeć z resztą kraju przez Kanał Królewski, a także mosty kolejowe. Pińsk opuściła grupa wojsk pod dowództwem gen. Kleeber-ga udając się w kierunku Włodawy. Chcieli dotrzeć przez Dęblin do Warszawy. Niestety - nie udało się. Dotarli tylko do Kocka. Tam została stoczona czterodniowa zwycięska bitwa z Niemcami. 6 października, pomimo zwycięstwa i odparciu Niemców z przedpola miasta, gen. Kleeberg podjął decyzję o kapitulacji z powodu całkowitego wyczerpania zapasów amunicji. Wydał tragiczny rozkaz zaczynający się od słów: „Aby nie rozlewać dalej krwi żołnierskiej..." Podziękował za męstwo i karność. Pełną odpowiedzialność wziął na siebie, a krew żołnierską nakazał zachować „bo jeszcze może się przydać". Walka pod Kockiem na zawsze weszła do naszej historii, a to, że mój brat brał w niej udział - napawa mnie dumą. Nie mogłam tych faktów nie podać w mojej wrześniowej historii. Jurek wydostał się z niemieckiej niewoli i po wielu perypetiach udał się na Zachód, gdzie walczył na pokładzie „Garlanda" do końca wojny.

Wracam do mojej przerwanej opowieści o wrześniowych przygodach. Ojciec wynalazł dla mnie towarzysza-opiekuna, swego byłego podwładnego. No i tak 7 września wyruszyliśmy na rowerach opuszczając Warszawę razem z tłumem ludzi, przez most, na Pragę i dalej na wschód. Nigdy potem nie mogłam sobie darować tego właśnie, że tę Warszawę opuściłam. Że nie brałam udziału w jakiejkolwiek formie w obronie mojego miasta.

Minęliśmy most Poniatowskiego i Pragę, udając się na Grochów, drogą w kierunku na Mińsk Mazowiecki. Posuwaliśmy się powoli, razem z tłumem uciekinierów, którzy masami opuszczali miasto. Dzięki naszym rowerom droga mijała trochę szybciej. Początkowo osłaniały nas lasy. Potem-droga wiodła wśród pól. Żadnej osłony. Żadnego bezpiecznego schronienia. Samoloty niemieckie gęsto krążyły ponad drogą. Pikowały w dół

18

oddając salwy z karabinów maszynowych, w tłum bezbronnych ludzi. Widząc nadlatujące samoloty ludzie szukali ucieczki. Uciekali dalej od szosy, przytulając się ciasno do rowów przydrożnych, do najmniejszego nawet krzaczka. Nie było ucieczki. Otwarte przestrzenie pól nie dawały żadnej osłony, żadnego schronienia. Zboże - dawno już zebrane, nic więc nie mogło nas chronić. Padali ranni i zabici. Słychać było płacze i krzyki, a tłum - po nalotach posuwał się szybko dalej.

Pierwszą noc spędziliśmy jeszcze w lesie, do którego udało nam się jakoś dotrzeć. Koczowały tam wymęczone i wystraszone tłumy ludzi. Niełatwo było znaleźć jakieś wolne i wygodne miejsce. Po raz pierwszy -spałam na gołej ziemi. Spałam - to trochę za dużo powiedziane. Przeżyłam tam istny koszmar. Do tego lasu docierały niedobitki z krwawych walk pod Kutnem. Tam stoczyła się jedna z najcięższych, krwawych bitew. Żołnierze, zwykli poborowi, raz jeszcze przeżywali koszmar tej bitwy. Koło nas jakiś żołnierz trząsł się cały i krzyczał. Robił wrażenie oszalałego ze strachu. Mówił od xzzc.Ty. Chciał rzucać się na ludzi. Nie mogłam znieść tego widoku i tych krzyków. Przenieśliśmy się w inne miejsce.

Nazajutrz wcześnie rano przemarznięci i połamani z niewyspania -ruszyliśmy w dalszą drogę. W nocy czuwaliśmy na zmianę, pilnując jak największego skarbu naszych rowerów. Samoloty nadal pikowały nisko, tak by wybrać grupki ludzi do obstrzału. Atakowali wszystko co się ruszało, a schronić się było trudno. Nie było gdzie. Szukaliśmy jakiegoś w miarę bezpiecznego schronienia na noc. Ale chętnych było dużo. Każdy chciał odpocząć po trudach włóczęgi, każdy chciał przespać się trochę, rozprostować kości. W końcu znaleźliśmy bezpieczne lokum i przenocowaliśmy w jakiejś przydrożnej stodole. Nazajutrz ruszyliśmy w dalszą drogę. Zaczęliśmy szybko pedałować dla rozgrzewki. Na drodze nadal te same tłumy. Czasami spotykało się porzucone wózki z rozrzuconymi rzeczami, a czasami porzucone samochody, w których zabrakło benzyny. Te same samoloty nadal pikowały, widać było te same szydercze twarze pilotów. Strzały padały gęsto w tłum lub w pojedyncze osoby. Tak wędrując już pierwszego dnia minęliśmy Mińsk, a pod wieczór dnia następnego zbliżyliśmy się do Siedlec. Siedlce - płonęły. Nie wpuszczono nas do miasta. A przecież tutaj miał być nasz pierwszy punkt zborny, wyznaczony dla mojej mamy. Wojsko skierowało nas w stronę Łukowa. Po drodze przenocowaliśmy z gromadą innych ludzi w jakiejś stodole. Chłopi dali nam rano trochę mleka i chleba, ruszyliśmy dalej. Łuków także się palił. Minęli-

19

śmy go udając się dalej przez Międzyrzec i Białą Podlaską w stronę Brześcia. Wydawał się nam ostatnią bazą, jako miejsce tworzącej się drugiej linii frontu obronnego. Po paru dniach włóczęgi dotarliśmy do rogatek miasta. Na szosie ustawiony był szlaban. Zawrócono nas. Przepuszczali tylko wojsko. Regularnego wojska jednak tam nie było, ale były różne małe grupki zorganizowane z pogubionych oddziałów, poborowi, którzy nie zdążyli dotrzeć do punktów zbornych. Tych wszystkich przepuszczano szosą do miasta. O tym, jak byli wyposażeni sami wartownicy, którzy nas zatrzymali, świadczy fakt, że zabrali mi mój mapnik, z kompletem różnych sztabówek. Ich radość była ogromna ze zdobycia takiego skarbu. Ja natomiast cieszyłam się wprawdzie, że na coś mogą się te mapki przydać - ale tak naprawdę to było mi ich żal. Wiesz przecież, jak zawsze, do dziś dnia, lubię zbierać różne mapy, z całego świata. Ale tego dnia poniosłam jeszcze jedną stratę. Opuścił mnie mój towarzysz-opiekun. Być może nie chciał by go wcielili do wojska. Odszedł na chwilę i tyle go widziałam. Czekałam dość długo, aż w końcu ruszyłam w dalszą drogę. Całkowita beznadziejność mnie ogarnęła, sama pośród tłumu innych znękanych ludzi.

Tymczasem sytuacja ogólna naszych wojsk była trudna. Dowódcy postanowili za wszelką cenę utrzymać przede wszystkim tereny południo-wo-wschodnie, aby zapewnić wojsku połączenie z Rumunią, z którą mieliśmy umowę o wzajemnej pomocy, jeszcze z lat dwudziestych. Ruchy wojsk odbywały się w warunkach niebywale trudnych. Wiele oddziałów nie zdołało się w ogóle utworzyć. Całe armie składały się często z szeregu oddzielnych członów. Wiele transportów utykało gdzieś po drodze, ostrzeliwanych przez samoloty. Tabory gubiły się i oddzielały w ogniu walk od swych macierzystych jednostek. I taki właśnie tabor zagubiony na drodze napotkałam. Przygarnęli mnie i dalej wędrowałam już z nimi, pod troskliwą opieką oficerów i zwykłych żołnierzy. Była to cząstka taborów 110 kompanii, która zgubiła swąjednostkę w czasie bitwy pod Mławą. Kilkanaście furmanek, kuchnia polowa, i jakieś „taczanki", które nie wiem do czego miały służyć. Kilku oficerów, spora grupa żołnierzy i sierżant. On to właśnie mnie zauważył i przygarnął. On pilnował porządku. On wydawał rozkazy, wybierał bezpieczne drogi i miejsca postoju. I tak, krążąc po leśnych bezdrożach, dotarliśmy do Włodawy. Ten sam las, to samo miejsce, to samo jezioro. To tutaj tak niedawno stał nasz namiot w czasie wakacji. Ale jak to się wszystko zmieniło. Las częściowo spalony, osmalone pnie

20

drzew, tłumy koczujących, głodnych, przemęczonych ludzi. Tak chciałam to miejsce raz jeszcze zobaczyć. Ale tak to jest z marzeniami. To samo miejsce nigdy nie jest tożsame. Czasami lepiej uciec od tego widoku niż rozpamiętywać chwile, które tam spędziłam. I tak krążąc, wędrując, unikając pożarów, potyczek i samolotów, które ciągle nas prześladowały -dotarliśmy do Włodzimierza. Stało tam dużo naszego wojska, co stwarzało optymistyczny nastrój. 17 września wieczorem usłyszeliśmy przez radio, że na nasze tereny wkroczyły wojska sowieckie. W pierwszej chwili nikt w to nie chciał uwierzyć. To defetyzm! Porucznik, który przyniósł nam tę wiadomość upewnił nas jednak, że to prawda. Sam słyszał komunikat. Siedzieliśmy w izbie, nie zapalając światła, po ciemku, ze spuszczonymi głowami. Nikt nic nie mówił, nie komentował. To nóż w plecy. To jedyne słowa, które się nasuwały. Niektórzy płakali. Nigdy tego wieczoru nie zapomnę.

Nazajutrz zaczęły się dziać dziwne, niespodziewane rzeczy. Białorusini podnieśli głowy. Poczuli się silni. To ich właśnie „wyzwalała" armia radziecka. To oni są teraz górą. Oni są u siebie. Nigdy nie spodziewałam się doznać tyle nienawiści we własnym kraju. Zachowywali się napastliwie, agresywnie nie tylko wobec ludności polskiej, ale i wobec wojska.

Pierwszą spontaniczną reakcją była odruchowa chęć bicia się z Sowietami. Szybko jednak nastąpiła refleksja. Czym się bić? Całość naszych sił zwrócona była przeciwko Niemcom. Walka na terenie kraju na dwa fronty była wszak niemożliwa. Słuchaliśmy komunikatów radiowych i dyrektyw, jak mamy się zachowywać, co mamy robić. Naczelny Wódz uznał, że najracjonalniejsze będzie, aby nie atakować wojsk sowieckich, walczyć jedynie wtedy, gdyby one nas zaatakowały lub chciały rozbrajać naszych żołnierzy. Wszystkie siły, które będą mogły, powinny starać się przedostać do Rumunii i na Węgry, skąd będzie można przetransportować ich dalej do Francji. Zażądano od Rumunii przepuszczenia rządu i wojska. Mieliśmy z nią umowę z 1920 roku. Tzw. „droit de residence et passage". Jednak, po interwencji niemieckiego ambasadora, król Karol cofnął tę zgodę i wszyscy potem wraz z rządem zostali internowani. Taka była sytuacja na wschodnich rubieżach naszego kraju, dla ludzi i dla wojska.

Nasza 110 kompania taborów opuściła w pośpiechu nieszczęsny Włodzimierz. Postanowiliśmy, zgodnie z wytycznymi Naczelnego Wodza, unikać zarówno Niemców, jak Rosjan. Wędrowałam więc dalej z tymi taborami. Dziwne to było życie. Wszyscy oficerowie, sierżant i ja spaliśmy

w jednej izbie, pokotem na podłodze. Oczywiście jeżeli udało się znaleźć życzliwych wieśniaków, którzy zechcieli nas przyjąć. Mnie zawsze ktoś podłożył wojskową derkę lub płaszcz, aby mi było wygodnie spać, a wszyscy pilnowali jeden drugiego, aby ktoś nie zaczął się do mnie dobierać. Jedliśmy z jednej misy, stawianej pośrodku stołu. Była to zwykle misa pełna tłuszczu ze stopionej słoniny z pływającymi ogromnymi skwarami i kawałkami mięsa. Maczaliśmy grube pajdy chleba i ociekające gorącym tłuszczem pałaszowaliśmy z apetytem. Początkowo nie mogłam przemóc się do takiego jedzenia, ale głód i towarzystwo szybko przełamały moje opory. Wędrowaliśmy lasami, nasłuchując odgłosów potyczek i burczących samolotów. To sierżant wybierał najbezpieczniejsze kierunki i postoje. Nie zapomnę nigdy jego głośnych komend na każdym postoju. „Dać koniom owsa, dać koniom siana, napoić i rozkiełznać konie". Konie były najważniejsze. Czasami odbywało się to prawie w biegu. Raz, gdy tak zatrzymaliśmy się, żołnierze zaczęli gotować złapanego po drodze kuraka, na polowej kuchni. Niestety, bliskie odgłosy jakiejś potyczki i strzałów wypłoszyły nas. Z żalem patrzyliśmy, jak smakowity rosół wylewa się z wiadra. W czasie tej naszej włóczęgi najsmutniejsze były widoki spalonych wsi, w których sterczały samotne kominy, palące się lasy, porzucony w nieładzie sprzęt przy drogach. Dymiące zgliszcza i te osmalone kominy sterczały jak wyrzuty sumienia po pożodze. Wciąż napotykaliśmy takie wsie. Były puste, bez jakichkolwiek oznak życia. Niemcy je zbombardowali, Rosjanie i Ukraińcy niszczyli wszystko aż do spalonej ziemi. A my krążyliśmy nieustannie po tych lasach, unikając zarówno Niemców, jak Rosjan. Często przejeżdżaliśmy tymi samymi drogami po kilka razy. Czasem - przed bitwą, a czasem po bitwie lub po bombardowaniu. Stale jednak na południe. Byle dalej od terenów walk, byle bliżej do kresów. Mieliśmy nadziejęna spotkanie jakiegoś większego oddziału wojska, do którego moglibyśmy się przyłączyć. I tak krążąc, wędrując, unikając pożarów, potyczek i samolotów - dotarliśmy do lasów nad Sanem. W pobliżu była wieś Domostawa, a po drugiej stronie Sanu -Stalowa Wola i Nisko. Miejsca znajome i bliskie. Tam właśnie zakończyła się nasze wędrówka. Tam znaleźliśmy nareszcie oddziały regularnej armii, duże zgrupowanie wojsk w pięknym, nie zniszczonym lesie.

Jak się wkrótce dowiedzieliśmy, była to duża grupa wojsk pod dowództwem płk. Zieleniewskiego. W skład tej grupy wchodziły cztery półki pie-

22

choty, pułk kawalerii, który pięknie prezentował się na koniach, oraz artyleria i saperzy. Oddziały te stoczyły zacięte walki pod Janowem Lubelskim, a na odprawie oficerów 27 września postanowiono maszerować na południe i dostać się na pogórze Karpat, pokonując po drodze mniejsze ośrodki rozproszonego tam nieprzyjaciela. W dniu 30 września zamierzano sforsować San. W rzeczywistości nie było żadnych szans na przeprawę i na przebicie się dalej na południe. Po drugiej stronie rzeki było ogromne zgrupowanie Niemców, a od wschodu nacierali Rosjanie. My, do tego zgrupowania wojsk, dotarliśmy w przeddzień podjęcia tych ważnych decyzji. Wydawało nam się, że po tym beznadziejnym krążeniu w samotności, nareszcie dotarliśmy w bezpieczne miejsce. W niedzielę odbyła się msza polowa, odprawiona przez kapelana wojskowego. Dzień był piękny i słoneczny, co napawało wszystkich optymizmem. Było to jakby pożegnanie lata. Lecz nie tylko lata, jak się okazało. Po mszy odbyła się odprawa dowódców, a potem przemówienie do zwołanych na polanę żołnierzy. Poszłam oczywiście i ja. Przemawiał płk Zieleniewski. Powiedział jak beznadziejna jest sytuacja oraz że na odprawie oficerów zdecydowano złożyć broń i oddać się w ręce Rosjan, z dniem 1 października.

To koniec. Nie wiadomo co nas dalej czeka. Żołnierze przez całą noc, nie chcąc oddać broni w ręce wroga, wbrew poleceniom dowództwa, wystrzeliwali całą pozostałą amunicję. Kanonada była głośna. Strzelano z armat, z broni maszynowej, z czego się tylko dało. W tę ostatnią noc jasno było od ognia, petard i wystrzałów. Taka to była ostatnia salwa. Następnego dnia rano, 2 września, zjawili się pierwsi Rosjanie. Szarobure długie płaszcze, nie obrębnione, przewiązane sznurkiem. To taka jest ta zwycięska armia, której żeśmy się poddali? Nasi żołnierze po miesięcznej tułaczce, po ciężkich walkach, prezentowali się wspaniale. Byli starannie ubrani. Porządne mundury, płaszcze. Zachowanie - godne. Całe to nasze wojsko tak świetnie się prezentujące miało się poddać tym oberwańcom? Straszliwie zakpił sobie los z naszych beznadziejnych poczynań.

Ruscy zachowywali się spokojnie. Uśmiechali się. Nie pozwalali się tylko rozpraszać na pobliskich terenach leśnych. „Nie lzia". Przyjdzie „kamandir" to powie co macie robić. Żołnierze nasi zwijali tymczasem namioty i ustawiali broń w kopce, tak jak polecił nasz dowódca. Niedługo potem przyjechali „komandiry" jakimś zdezelowanym łazikiem. Poszli na rozmowy ze sztabem. Czekaliśmy - co każą nam robić. Wszystko wyglądało na pozór optymistycznie. Mamy się wszyscy razem udać na punkt

23

zborny, na który oni nas poprowadzą. Tam - każdy kto zechce może wracać do Warszawy czy do innego miasta. Dostaną przepustkę do części zajętej przez Niemców, a nawet bilet kolejowy. Ci co wolą zostać po wschodniej stronie - po prostu rozejdą się do domów. Dotyczyło to tylko żołnierzy. Oficerowie są zobowiązani do przestrzegania ustalonych reguł i ogólnego porządku. Wszyscy ruszyli. Pieszo. Gęsiego. Furmanki i ta-czanki jechały za nami wolno, ale nie można było na nie siadać. Ja szłam razem ze swoimi przy naszych wozach, pilnując roweru, który wydawał mi się największym skarbem. Po obu stronach naszego pojedynczego ciągu piechurów szli Rosjanie w dużych odstępach. Wydawało się, że panuje całkowita swoboda. My tymczasem naradzaliśmy się co robić dalej. Wszak był apel przez radio, aby iść na Rumunię. Kogo słuchać. Była całkowita dezorientacja i każdy robił to co w danej sytuacji uważał za najlepsze. Pojedynczy żołnierze przesuwali się w takie miejsca, gdzie była większa luka pomiędzy Rosjanami i pewna szansa na ucieczkę. Szeregi nasze rzedły. Co jakiś czas ktoś uciekał, chowając się w głąb lasu. Od czasu do czasu Ruscy zawracali kogoś zauważonego niewcześnie. Im dalej szliśmy - tym gęściej sze stawały się te ruskie straże. Nie wiadomo skąd przybywali. Zjawiali się nagle, cicho, jak cienie. Ja trzymałam się swojej grupy, wierząc w rozsądek naszego sierżanta, a także mając nadzieję na te obiecane przepustki. Za wszelką cenę pragnęłam się dostać do domu. Wielu żołnierzy i podchorążych, wiedząc o moim postanowieniu, prosiło mnie

0 przekazanie rodzinie wiadomości, że żyją i że zamierzają udać się na zachód. Oficerowie natomiast uważali za swój punkt honoru iść dalej, tak jak polecił nasz dowódca. Szliśmy tak kilometrami, bez odpoczynku, żywiąc się resztkami zabranymi z obozu. Nasz sierżant dbał o nas wszystkich. Po całym dniu marszu dotarliśmy do małego, całkowicie wyburzonego miasteczka. Był to Frampol. Jak się później dowiedziałam studiując w bibliotece dzieje wojny, to Frampol miał być celem sprawdzianu skuteczności nalotów lotniczych. Miasteczko to nadawało się idealnie do tego celu. Założone regularnie na kwadracie, z ogromnym rynkiem pośrodku

1 wysoką wieżą kościelną, jako idealny punkt obserwacyjny. Dokoła sieć równoległych uliczek o bardzo czytelnym planie. Niemcy wykonali perfekcyjnie swoje zadanie. W miasteczku pozostały już tylko ruiny. Nic się już nawet nie paliło. Ulice puste. Żywego ducha nie było. Jedyna ocalała budowla to ogromny plac, otoczony murkiem z kościołem pośrodku. Kościół absolutnie pusty w środku, całkowicie wyszabrowany. Tam nas

24

zborny, na który oni nas poprowadzą. Tam - każdy kto zechce może wracać do Warszawy czy do innego miasta. Dostaną przepustkę do części zajętej przez Niemców, a nawet bilet kolejowy. Ci co wolą zostać po wschodniej stronie - po prostu rozejdą się do domów. Dotyczyło to tylko żołnierzy. Oficerowie są zobowiązani do przestrzegania ustalonych reguł i ogólnego porządku. Wszyscy ruszyli. Pieszo. Gęsiego. Furmanki i ta-czanki jechały za nami wolno, ale nie można było na nie siadać. Ja szłam razem ze swoimi przy naszych wozach, pilnując roweru, który wydawał mi się największym skarbem. Po obu stronach naszego pojedynczego ciągu piechurów szli Rosjanie w dużych odstępach. Wydawało się, że panuje całkowita swoboda. My tymczasem naradzaliśmy się co robić dalej. Wszak był apel przez radio, aby iść na Rumunię. Kogo słuchać. Była całkowita dezorientacja i każdy robił to co w danej sytuacji uważał za najlepsze. Pojedynczy żołnierze przesuwali się w takie miejsca, gdzie była większa luka pomiędzy Rosjanami i pewna szansa na ucieczkę. Szeregi nasze rzedły. Co jakiś czas ktoś uciekał, chowając się w głąb lasu. Od czasu do czasu Ruscy zawracali kogoś zauważonego niewcześnie. Im dalej szliśmy - tym gęściej sze stawały się te ruskie straże. Nie wiadomo skąd przybywali. Zjawiali się nagle, cicho, jak cienie. Ja trzymałam się swojej grupy, wierząc w rozsądek naszego sierżanta, a także mając nadzieję na te obiecane przepustki. Za wszelką cenę pragnęłam się dostać do domu. Wielu żołnierzy i podchorążych, wiedząc o moim postanowieniu, prosiło mnie

0 przekazanie rodzinie wiadomości, że żyją i że zamierzają udać się na zachód. Oficerowie natomiast uważali za swój punkt honoru iść dalej, tak jak polecił nasz dowódca. Szliśmy tak kilometrami, bez odpoczynku, żywiąc się resztkami zabranymi z obozu. Nasz sierżant dbał o nas wszystkich. Po całym dniu marszu dotarliśmy do małego, całkowicie wyburzonego miasteczka. Był to Frampol. Jak się później dowiedziałam studiując w bibliotece dzieje wojny, to Frampol miał być celem sprawdzianu skuteczności nalotów lotniczych. Miasteczko to nadawało się idealnie do tego celu. Założone regularnie na kwadracie, z ogromnym rynkiem pośrodku

1 wysoką wieżą kościelną, jako idealny punkt obserwacyjny. Dokoła sieć równoległych uliczek o bardzo czytelnym planie. Niemcy wykonali perfekcyjnie swoje zadanie. W miasteczku pozostały już tylko ruiny. Nic się już nawet nie paliło. Ulice puste. Żywego ducha nie było. Jedyna ocalała budowla to ogromny plac, otoczony murkiem z kościołem pośrodku. Kościół absolutnie pusty w środku, całkowicie wyszabrowany. Tam nas

24

wszystkich zapędzono na noc. Wozy konne i taczanki kazali wyprowadzić na dziedziniec kościelny. Wszystko, co tylko mogło się tam zmieścić. Niestety, nie udało mi się po ciemku zobaczyć, gdzie są nasze wozy i nasz opiekun - sierżant. W kościele trzymaliśmy się razem z moją grupą oficerów. Pokładliśmy się pokotem na podwyższeniu przed jakimś bocznym ołtarzem i zasnęliśmy natychmiast kamiennym snem.

Obudziłam się wcześnie całkowicie połamana z niewygody, pomimo drewnianego podłoża przy tym ołtarzu. Inni mieli gorzej, bo spali na kamiennej posadzce kościoła. Rozejrzałam się dokoła. Zobaczyłam jakiegoś żołnierza, który dawał mi znaki. Poszłam w jego stronę, wymijając starannie śpiące, skurczone ciała. Dał mi znak, abym poszła za nim. Wyszłam więc na zewnątrz. Był chłodny, ale pogodny ranek. Cały dziedziniec dokoła kościoła zapełniony był podwodami. Za murkiem kościelnym stał ciasny kordon Rusków. Mój żołnierz śmiało podszedł do jednego z nich i coś mu powiedział. Rusek się odwrócił, a ja zostałam dosłownie przerzucona przez ten niewysoki kościelny murek. Od razu dałam nura pomiędzy wozy, których i tutaj było pełno. Z daleka zobaczyłam naszego sierżanta, który, jak się okazało, wyraźnie czekał na mnie. Okazało się, że za resztki wódki z naszych zapasów i za mój rower - pozwolili mu zabrać jeden z wozów z naszych taborów. Wóz stał już w głębi lasu. Szybko wsiadłam, a sierżant pogonił konie. Wkrótce napotkaliśmy naszych oficerów, którzy wyrwali się wcześniej i już na nas czekali. Rozpoczął się nowy etap naszej włóczęgi. Przepustek oczywiście żadnych nie mieliśmy, ale nikt nas nie zatrzymywał, więc szybko posuwaliśmy się dalej.

Późnym wieczorem dotarliśmy do Zamościa. Dziwny to był widok. Miasto zupełnie nie było zniszczone, ale na ulicach zupełne pustki. Grasowała tylko „milicja". Sowieci szybko ją utworzyli. Składała się z ochotników. Włączyli się do niej ukraińscy nacjonaliści, marzący o wolnej Ukrainie, białoruscy chłopi, Żydzi - pragnący życia w komunistycznym państwie, różne męty społeczne. Podburzanie ludności miejskiej samej przeciwko sobie - to znana nam dzisiaj metoda działania sowieckich okupantów. Wszyscy „milicjanci" w czerwonych opaskach, z bronią i pałkami gumowymi przy pasie. Staraliśmy się unikać wszelkich kontaktów z nimi. Nasz sierżant musiał znaleźć jakąś kwaterę dla ludzi i, co było jeszcze trudniejsze, stajnie dla koni. Ja natomiast zaczęłam się dopytywać o rodzinę mojej matki chrzestnej, o państwa Rodaków, którzy byli w Zamościu

25

bardzo znani. Ludzie niechętnie udzielali informacji, bo, jak się później przekonałam, musieli się ukrywać przed tą samozwańczą, wszechwładną i zaciętą „milicją", która prześladowała wszystkich bogatszych, znaczniejszych obywateli. W końcu dostałam jakiś adres dalszej rodziny mojej chrzestnej, ale ani z nią, ani z jej córkami, które znałam od dzieciństwa - nie spotkałam się. Były tam tylko dwie starsze panie, które przygarnęły mnie serdecznie, na kilka dni. Z moimi towarzyszami podróży spotykałam się codziennie, naradzając się, co mamy dalej robić. W Zamościu nie było bezpiecznie, a jechać dalej bez przepustek nie mieliśmy odwagi.

Sytuacja wkrótce rozwiązała się sama. Okazało się, że Sowieci w swoim marszu na zachód zaszli za daleko, poza linię uzgodnioną w sławetnym pakcie Ribbentrop-Mołotow. Doszli aż do Wisły, a mieli dojść tylko do Bugu. Musieli się więc wycofać poza tę granicę. Nastąpiło bezkrólewie, poprzedzone gwałtowną ewakuacją Rosjan, a z nimi Żydów. „Milicja" szybko zniknęła. Wojska w zasadzie było niewiele. Ewakuacja Ukraińców i Żydów odbywała się w gwałtowny, chaotyczny sposób. Na rynku stała cała masa ciężarówek, do których wszyscy się pakowali. To był niesamowity i smutny widok, jak te biedne Żydki usiłowały dostać się na sowieckie ciężarówki. Biedni Żydzi czepiali się wszystkiego czego mnożna, ładując na wielkie pierzyny swoje gromady dzieci. Nigdy nie zapomnę tego widoku, jak Ruscy spychali ze swoich ciężarówek bagaże, walizy, mnóstwo załadowanych rzeczy, pierzyn, a przede wszystkim czepiających się ludzi. A rej-wach był przy tym ogromny. Te krzyki, to całe aj-waj" mam do dziś jeszcze w uszach. Nie zapomnę tej rozpaczliwej ucieczki, a przecież wtedy jeszcze nie wiedzieli, co ich może tutaj spotkać. Ta gwałtowna przepychanka trwała dwa dni. Potem ludzie zaczęli z ulgą wychodzić na ulice. Nikt już nie rządził, poczuli się wolni, bo Niemców jeszcze tu nie było.

Skorzystaliśmy z tego interregnum i szybko wyruszyliśmy w dalszą drogę. Byle najpierw dotrzeć do Lublina, a potem do Warszawy. Szosa była pusta. Ani Niemców, ani wycofujących się Rosjan nie było. Całkowity spokój. Warszawa - skapitulowała. Gen. Kleeberg ze swoją armią „Polesie" stoczył już ostatnią bitwę pod Kockiem i również podjął decyzję o kapitulacji. Walki ustały. Droga była wolna. Jechaliśmy na tyle szybko, aby nie męczyć zanadto koni. Pierwszą noc spędziliśmy w jakiejś wsi pod Kra-snymstawem, następnąjuż za Lublinem. W Lublinie pozostało dwóch ofi-

26

cerów, bo pochodzili z tamtych stron. Na wozie pozostało więc tylko 5 osób. Sierżant, trzech oficerów i ja. Jadąc tak pustą szosą zobaczyliśmy idącego pieszo mężczyznę. Postanowiliśmy zabrać go ze sobą, aby ulżyć mu w jego samotnej wędrówce. Jakież było moje zdziwienie i jakaż ogromna radość. Tym piechurem był mój ojciec. Popłakaliśmy się oboje, a i całe nasze towarzystwo było wzruszone. Jak tu nie wierzyć w przypadek czy też los, który kieruje skuteczniej niż my sami naszymi drogami.

Dotarliśmy do Otwocka. Tam zasięgnęliśmy języka, chcąc dowiedzieć się, co dzieje się w Warszawie i czy bezpiecznie jest jechać dalej. Chytrzy chłopi, u których nocowaliśmy, namówili nas do sprzedaży koni z wozem, mówiąc, że w Warszawie nam to zarekwirują. Mieli oczywiście na uwadze swój własny interes, bo konie z wozem to był wtedy prawdziwy majątek. Komunikacji przecież żadnej nie było i to był podstawowy środek lokomocji. Zapłacili nam 500 zł, które podzieliliśmy sprawiedliwie na 5 osób. Czy to było dużo czy mało nie wiedzieliśmy ani wtedy, ani dziś nie umiem zdać sobie z tego sprawy.

Dalej wędrowaliśmy już tylko we dwójkę z tatą, w dość pogodnym nastroju. Doszliśmy tak na piechotę aż do Wisły. Tam przeprawiliśmy się przez rzekę. Dalej -potwornie zmęczeni pojechaliśmy „komunikacjąmiejską", czyli takim właśnie wozem jak nasz, aż na Żoliborz, do domu. Jakaż była radość, kiedy zastaliśmy już tam mamusię, która cała i zdrowa dotarła tam parę dni wcześniej. Po paru dniach zjawił się Jurek, który uciekł z niewoli niemieckiej. Tak że cała rodzina w domu i nikomu nic się nie stało.

Gdy już trochę okrzepłam po przeżyciach całego miesiąca, zaczęłam roznosić listy, które mi dano po drodze do Frampola. Nie wszystkich zastałam, ale i tak dla wielu osób była to jedyna wiadomość o losie najbliższych, stanowiły tak zwaną „dobrąnowinę". Niestety, nie wiedziałam nic

0 losie żołnierzy, a zwłaszcza oficerów internowanych we Frampolu. Być może zostali ocaleni w czasie zawieruchy, jaka powstała przy wycofywaniu się Sowietów za Bug. Być może niektórym udało się uciec z niewoli

1 dalszy ich los potoczył się pomyślnie.

Dzisiaj, gdy to piszę, są już dostępne różne materiały historyczne, wspomnienia i dokumenty. Zagłębiłam się więc w bibliotekach, by szukać wieści o losach naszych wojsk na wschodnich terenach Rzeczypospolitej. Szukałam przede wszystkim informacji o tak zwanej „Grupie czterech pułkowników", utworzonej 25 września i dowodzonej przez płk. Zieleniew-

27

skiego. Oprócz płk. Zieleniewskiego byli jeszcze płk Koc, płk Płonka i płk Horuk. Według relacji jednego z oficerów, którego poznałam w klubie kombatanckim, ogólna liczba żołnierzy i oficerów mogła wynosić około 6000 ludzi. Postanowiono maszerować na południe i pokonując mniejsze ośrodki nieprzyjaciela osiągnąć linię Karpat i przedostać się na Węgry. Szczegółowe relacje o tych zamiarach i poczynaniach podaje sam płk Zieleniewski w swoich wspomnieniach. Mówi o swym ostatnim rozkazie do żołnierzy w dniu 1 października i o warunkach kapitulacji podanych przez Sowietów. Wydawały mu się dobre. Pułkownik Zieleniewski udał się z oficerem sowieckim do Lwowa w celu przeprowadzenia rozmów z wyższym dowództwem. Już 13 września opuścił Lwów i udał się na Węgry. W swojej relacji płk Zieleniewski podaje smutną uwagę: „tego ostatniego warunku (zwolnienia oficerów) dowództwo sowieckie jednak nie dotrzymało". To nie smutna uwaga - ale tragiczna. Los polskich oficerów nie tylko z tego zgrupowania został przesądzony.

Na zakończenie muszę napisać, że jest mi ogromnie żal, że nie zapamiętałam nazwisk towarzyszących mi oficerów, a najbardziej mojego przewodnika i opiekuna - SIERŻANTA. Jemu to zawdzięczam, że nic mi się nie stało i że mogłam spokojnie pod jego opieką powrócić do domu, do Warszawy.

Od października do października (1939-1944)

No i dobrnęłam w końcu do tych czasów, które Cię najbardziej interesują. Opiszę więc, co w tych latach wojny i okupacji robiliśmy, jak żyliśmy, jakie były zagrożenia i jakie wydarzenia. To, że cała Warszawa, cała ówczesna młodzież zaangażowana była gdzieś w konspiracji - to było zupełnie naturalne. Każdy szukał dojścia i jakichś organizacyjnych kontaktów, szkolnych, uniwersyteckich, harcerskich. Nie było w tym żadnego poszukiwania przygód, czy prób „bohaterstwa". Robiliśmy wszyscy to, co było naszą potrzebą, to co uważaliśmy za absolutną konieczność. Innej drogi nie było. Nie można było nie robić NIC. Będąc Polakami, wychowanymi w patriotyzmie, musieliśmy się włączyć do ruchu oporu przeciw okupantowi, do walki o przetrwanie. Nikt z nas przecież nie wierzył, że wojna potrwa tak długo i że tak pozostanie już na zawsze. Niemcy muszą zostać pokonani, a o Rosjanach jeszcze nie myśleliśmy.

A więc jesteśmy już wszyscy w domu. Rodzice, ja, no i Jurek, który właśnie uciekł z niewoli niemieckiej, po ostatnich walkach w grupie gen. Kleeberga pod Kockiem. Razem z jego powrotem pojawiło się niebezpieczeństwo, grożące mu zdemaskowaniem lub wywozem na roboty do Niemiec, o czym już zaczęły chodzić słuchy. Na razie, do pierwszej „łapanki", zastanawialiśmy się, co może się wydarzyć i jak unikać niebezpieczeństwa. Nie czekaliśmy długo. Już w pierwszych dniach października przeżyliśmy pierwszy nalot. Wcześnie rano, około 6, obudziło nas łomotanie kolbami do drzwi. Na szczęście nasze mieszkanie przy ulicy Towiań-skiego miało trzy wejścia: to od ulicy, do którego się właśnie dobijano, drugie z kuchennego korytarzyka do ogrodu i stale zamkniętej furtki prowadzącej na ul. Wojska Polskiego, i trzecie - z salonu wprost do ogrodu. Ja spałam na parterze, obok tych drzwi od ulicy, a Jurek na pierwszym

29

piętrze. Jak ojciec zeszedł otworzyć im drzwi, ja wyskoczyłam z łóżka i zaczęłam się z nimi szamotać. Jurek tymczasem słysząc co się święci wyskoczył przez okno na stromy dach, zsunął się po nim do ogrodu i w krzaki. Pomiędzy drzewami przekradł się do małej uliczki wzdłuż ogrodów i gdzieś się zamelinował. Tak więc zakończyła się ta pierwsza łapanka. Bez sukcesów dla napastników. Było to nasze pierwsze doświadczenie i pierwszy tryumf, który pokazał nam jak, przy całej swej brutalności, Niemcy potrafią być głupi i jak łatwo można ich oszukać. Często tak właśnie o nich myśleliśmy i to właśnie w wielu wypadkach dodawało nam odwagi i animuszu.

Minęło jeszcze kilka dni i zjawił się Staszek (Stanisław Sosabowski jr). On także uciekł z niewoli. Śmiesznie wyglądał „w cywilu". Poszliśmy razem na długi spacer opowiadając sobie wzajemnie swoje przygody i zastanawiając się co robić dalej. Staszek namówił mnie, abym się tymczasem zgłosiła jako tzw. „ochotniczka" do szpitala ujazdowskiego, który mieścił się w dawnej Szkole Podchorążych, w parku, obok dzisiejszej Ambasady Francuskiej. Oczywiście - zgłosiłam się. „Ochotniczka" - to trochę więcej niż salowa, a trochę mniej niż pielęgniarka. Staszek przyprowadził do mnie rower swego nieżyjącego brata i odtąd zaczęłam codziennie jeździć rowerem do pracy do szpitala. Było tam mnóstwo rannych żołnierzy. Przydzielono mnie do sali chirurgicznej, dwunastoosobowej. Wszystkim chorym trzeba było codziennie zmieniać opatrunki, moczyć ropiejące rany w wodzie z szarym mydłem, zakładać sączki i wiele innych prac. Sam widok tych ropiejących ran był dla mnie wstrząsający. Nauczyłam się wtedy perfekcyjnie bandażować, najczęściej ręce i nogi, ale także i głowy, co było nie lada sztuką. Wszyscy chorzy byli dla nas „ochotniczek" bardzo mili. Uśmiechali się do nas, a wiedząc, że są to na ogół „panienki z dobrego domu" - nie prosili nas nigdy o kaczki czy baseny. Przepracowałam tam pewien okres, aż do nawiązania kontaktu z moimi dawnymi instruktorkami z PWK i rozpoczęcia pracy w konspiracji. Przestałam więc jeździć do szpitala i szybko włączyłam się w moje nowe obowiązki. Zaczęło się to od przypadkowego spotkania z instruktorką PWK - Katarzyną Szczurowską.

Na moim pierwszym z nią spotkaniu zostałam zaprzysiężona. Taka przysięga to wielkie przeżycie. Zrobiła też na mnie wielkie wrażenie. A słowa tej przysięgi o miłości i wierności ojczyźnie to naprawdę wielka rzecz. Gdy powtarzałam za Katarzyną słowa „... i kładę rękę na ten święty krzyż" -

30

to głos mi się załamał. Nikt nigdy nie zwolnił nas z tej przysięgi. A „Niedźwiadek" - ostatni komendant Armii Krajowej po powstaniu warszawskim, generał Okulicki, jeden ze zdradziecko wywiezionej do Moskwy „szes-nastki", polecił nam wszystkim w swoim ostatnim rozkazie, abyśmy do końca byli tej przysiędze wierni.

Zaczęło się powolne wciąganie mnie do nowych, początkowo sporadycznych obowiązków. Zanosiłam krótkie liściki pisane na bibułkach do różnych nie znanych mi osób. Adresy trzeba było zapamiętywać. Ze względu na bezpieczeństwo - nic nie wolno było notować. Nauczono mnie, że nie wolno się rozglądać szukając adresu i że nie wolno nikogo o nic pytać. Trzeba było jednak pilnie obserwować, czy ktoś za mną nie idzie. Lokale miały swoje kryptonimy. „Baletniczki" - bo była tam w pobliżu szkoła baletowa, „pluskwy" - bo rzeczywiście były tam pluskwy, „doktor" - bo piętro niżej jakiś doktor wywiesił swoją tabliczkę. Były także dla różnych lokali różne, dość naiwne, środki ostrzegawcze. Czasem jednak i one skutkowały. Doniczka postawiona na oknie może być w każdej chwili przesunięta. Firankę w oknie można zasłonić, gdyby była rewizja lub „kocioł". Te proste na pozór środki wielokrotnie poskutkowały i uchroniły nas od wejścia do mieszkania, w którym już byli Niemcy. W takim „kotle" potrafili siedzieć po kilka dni, aby jeszcze kogoś złapać.

Moja praca w konspiracji zaczęła się powoli rozwijać. Po tym pierwszym okresie sporadycznego roznoszenia listów skierowano mnie do działu łączności kurierskiej. Prowadziła go Irena Stankiewicz Wyrębowska -pseudonim „Patrycja". Poszłam pod wskazany adres, przy ulicy Wilczej 9. Otworzyła mi niewysokiego wzrostu starsza pani w okularach. Była brzydka, miała jakieś skrzywienie w twarzy, ale miała tak ujmujący i życzliwy uśmiech, że od razu zdobyła moją sympatię. Wciągnęła mnie szybko do przedpokoju i zamknęła za mną drzwi. W pokoju wypytała mnie o mo-j ą dotychczasową pracę i powoli zaczęła mnie wtaj emniczać w moj e nowe zadania. Mam być kurierką. Na początek mam pojechać do Kielc, oddać pocztę pod wskazany adres i szybko wracać do Warszawy. Powiedziała mi, jak się mam w drodze zachowywać, jak unikać „łapanek", no i że od tej chwili mogę już liczyć tylko na siebie samą i własną orientację, w sytuacjach jakie się mogą zdarzyć. W żadnym wypadku „poczta" nie może wpaść w obce ręce.

Ta pierwsza podróż minęła bez przygód. Do Kielc dotarłam późnym wieczorem i tuż przed godziną policyjną udało mi się dotrzeć pod wskaza-

31

ny adres, na Biskupiej Górze. Moi adresaci byli przemiłymi ludźmi. Przyjęli mnie, jak dawno oczekiwanego gościa, członka rodziny. Zatrzymali mnie oczywiście na noc. Do Kielc wyjeżdżałam jeszcze kilka razy, ale już nie do tego miłego domu. Jeździłam także do Krakowa i do Łodzi, która była na terenie wcielonym do Reichu. Jadąc do Łodzi wsiadłam, jak mi poradzono, do niemieckiego wagonu. Tak podobno było bezpieczniej, chociaż papierów żadnych nie miałam, to znaczy, że nie miałam żadnych niemieckich dokumentów. Jechali ze mną trzej oficerowie, którzy zabawiali mnie rozmową, głośno rechocząc, opowiadając jakieś tłuste dowcipy, których oczywiście nie rozumiałam. Uczyłam się przez jakiś czas niemieckiego, tak że umożliwiało mi to jako taką rozmowę. Na tej linii były systematyczne „łapanki", nastawione głównie na szmuglerów, ale i kurier mógł się w to przypadkiem zaplątać. Byłam świadkiem takiej „łapanki". Zatrzymali pociąg dłużej na stacji i najpierw rewidowali wszystkich, przedział po przedziale, a potem kazali wysiąść szeregu osobom, tym, których przyłapali na szmu-glu i być może podejrzanym także o co innego. Ja przyglądałam się niby obojętnie, ale wszystko we mnie wrzało. Swojąpocztę miałam ukrytą w pudełku czekoladek, które ostentacyjnie postawiłam na stoliku, pod oknem. Nic mi zresztą nie groziło, bo w niemieckich wagonach rewizji przecież nie robiono. Tego sposobu z czekoladkami już więcej nie stosowałam. A to siedzenie w jednym przedziale ze Szkopami było dla mnie szczególnie obrzydliwe, no i myślę, że przecież także niebezpieczne.

Ostatnia moja wyprawa była szczególnie niebezpieczna, bo do Lwowa, który był pod okupacją sowiecką, jeszcze przed wybuchem wojny z Niemcami. Ostrzeżono mnie, że we Lwowie muszę być szczególnie ostrożna. Sowieci byli wszak mistrzami wszelkiego kamuflażu i skłócenia wszystkich ze wszystkimi. Były tam trzy organizacje konspiracyjne. Jedna prawdziwa - nasza, druga Rusków, a trzecia - Ukraińców. Te dwie ostatnie szczególnie groźne i podstępne. Bałam się więc od samego początku, chociaż miałam lipne papiery i przepustkę, ale rosyjskiego nie znałam, a i „bu-kwów" czytać nie potrafiłam. Zdana byłam na własne siły i własną pomysłowość oraz intuicję. Jedyną moją pociechą było, że ktoś ma na mnie czekać. Z kwiatkiem. Bo na dziewczynę zawsze można na dworcu czekać z kwiatkiem. Ja miałam oczywiście podać jakieś hasło w odpowiedzi na zapytanie, ale już nie pamiętam jakie. Nikogo jednak z kwiatkiem nie widziałam. Rozglądałam się dyskretnie jakiś czas. A tu sporo Rusków, a jesz-

32

cze więcej zastraszonych ludzi siedzących po kątach, czekających na nie wiadomo jaki pociąg. Nie wiedziałam, co mam robić. Nikogo o nic pytać nie mogłam. Rozglądać się zbyt długo także nie było bezpiecznie. Po dłuższym czasie, namyślając się, wyszłam z dworca bez żadnego planu, co mam robić dalej. Było wczesne popołudnie. Miałam sporo czasu, bo pociąg do Warszawy, którym zamierzałam wracać, odchodził dopiero następnego dnia rano. Przypomniałam sobie, że mam tu znajomą z żeglarskiego obozu w Jastarni, Lesie Brzuchowską. Byłam u niej rok temu, we Lwowie. Mieszkała przy ulicy Kleparowskiej nr 20, ale zupełnie nie pamiętałam jak się do niej idzie. Nie wiedziałam, jak do niej trafić. Lwowa- nie znałam. Kupno planu nie miało sensu, bo na pewno byłby w „bukwach", jeśli w ogóle coś takiego było. Chcąc nie chcąc musiałam pytać ludzi, chociaż mówienie po polsku było już wtedy niebezpieczne. W końcu jakoś się dopytałam i dotarłam pieszo do Lesi. Powiedziałam jej jakieś zmyślone kłamstwo na temat mojego przyjazdu do Lwowa, przenocowałam u niej i następnego dnia wyjechałam już bez przeszkód do Warszawy. Sprawy nie załatwiłam. Okropnie byłam tym przejęta i zmartwiona, ale przecież nie mogłam postąpić inaczej. Okazało się, że nie mogłam zrobić nic rozsądniejszego, niż natychmiastowy powrót do Warszawy. Tam we Lwowie właśnie była wsypa, o której nie można było mnie zawiadomić. Mogłam więc wpaść w ręce Rusków razem z tajnymi materiałami. Za moje nie wywiązanie się z powierzonego zadania pochwalono mnie zamiast zganić. Katarzyna powiedziała mi, że lepiej wrócić z niczym niż nie wrócić wcale, albo naprowadzić na swój ślad „cienia". Ten wyjazd do Lwowa to była moja ostania kurierska wyprawa. Potem przeniesiono mnie już do „Berty". Jeszcze wtedy nie wiedziałam jaka to jest komórka.

Muszę po trochu opisać, jako taki „przerywnik", co się w międzyczasie działo w moim domu i z moimi przyjaciółmi. Trudno mi zachować jakąś rozsądną chronologię wydarzeń, będą się więc w dalszym ciągu przeplatać różne wątki i w różnym czasie. Tak jak mi się powoli w pamięci odkrywają.

Jurek, mój brat, jeździł w tych czasach do Łodzi, tak jak wiele ówczesnej młodzieży. Trochę w celach handlowych, a trochę rozpoznawczych. Przywożono wtedy z łódzkich fabryk pończochy. Zaowocowało to niespodziewanie nową znajomością, więcej nawet - sympatią i nieomal zaręczynami. Poznał tam prześliczną dziewczynę - Irenkę Sawicką. Naprawdę była bardzo ładna i miała dużo wdzięku. Te zaręczyny były rzeczywiście

33

blisko. Ale Jurek miał jeden główny cel przed sobą. Wyjechać na zachód i przyłączyć się do polskich oddziałów, formujących się we Francji. Jedną nieudaną próbę zrobił już w listopadzie. Następna w styczniu 1940 roku zakończyła się sukcesem. Przedostał się na Węgry, potem do Francji, a w końcu do Anglii. Tam wstąpił do Marynarki Wojennej i potem przez całą wojnę pływał na ORP „Garland".

Tymczasem całą rodzinę państwa Sawickich wysiedlono z Łodzi, przenieśli się więc do Warszawy i zamieszkali blisko nas przy alei Wojska Polskiego. Irenka miała brata, Władka. W przeciwieństwie do niej - był śmiertelnie brzydki. Natura wyraźnie wysiliła się na jedno tylko dziecko. Władek za to był ogromnie muzykalny. Grał wspaniale na fortepianie i akordeonie. Często przychodzili do nas oboje, a Władek podbił swoją muzyką serce mojej matki. W domu ich odbywały się częste i głośne spotkania z muzyką. To go właśnie zgubiło. W dzień imienin Władka, w dniu 27 czerwca 1940 roku wygarnęli z domu całą męska młodzież. Władek został wywieziony do Oświęcimia. Mieliśmy wszyscy nadzieję, że ta jego muzyka uchroni go jakoś od najgorszego. Przecież Niemcy podobno kochają tak bardzo muzykę. Niestety, w pół roku później przyszło zawiadomienie o jego śmierci.

Staszek był już głęboko zaawansowany w pracy, ale wszystkie wolne chwile spędzał ze mną. Jeździliśmy razem do pobliskich wiosek na rowerach, po różne wiktuały, aby uzupełniać skromne domowe zapasy. Przywoziliśmy wielkie wory z różnymi produktami, przewieszone przez ramy rowerów. Były to zwykle kartofle i owoce, których brak było zupełnie w Warszawie. Jeździliśmy także na długie spacery do lasku bielańskiego i do Młocin. Piękne to były spacery i, mimo wojny, beztroskie oraz radosne. Była wszak nadzieja, że to musi się szybko skończyć, a wtedy to - ho, ho -jak to będzie wspaniale. Nigdy nie mówiliśmy o miłości ani o małżeństwie. Nie był to czas na to. Po prostu kochaliśmy się i stąd czerpaliśmy także naszą otuchę. Ale wracam do moich spraw konspiracyjnych. Jak pisałam - przeniesiono mnie do Berty.

Nie od razu dowiedziałam się, co to za komórka. Nikt nikogo nie wtajemniczał w arkana całej organizacji. Nie od razu dowiedziałam się, jakie będą moje zadania. Panowała zasada: im mniej będziesz wiedzieć tym lepiej, tym mniej będziesz narażona ty sama i twoja wiedza na niebezpieczeństwo. Nigdy zresztą nie usiłowałem się dowiedzieć więcej niż to co mi sama szefowa powiedziała. Stopniowo jednak, przez codzienne kon-

34

takty i rozmowy zaczęłam się lepiej orientować w strukturze całości. Resztę wiedzy uzupełniłam już po wojnie, a zwłaszcza z doskonałej książki Ney~ Krwawicza pt. Komenda Główna Armii Krajowej. (Komórka Berty była jedną z głównych ogniw łączności Komendy Głównej). Wertowałam tę księgę nie tylko po to, aby wzbogacić i odświeżyć pamięć, ale aby Tobie lepiej wytłumaczyć na czym ta nasza „konspira" polegała. Wiem przecież, że Ty nigdy do takich opracowań nie zajrzysz. Postaram się więc wytłumaczyć jak najlepiej, jak ta nasza organizacja wyglądała.

Jednym z pierwszych zarządzeń okupanta był nakaz oddania wszystkich radioodbiorników. Nie wolno było słuchać radia. Nikt nie powinien wiedzieć co się naprawdę w świecie dzieje. Na większych placach Warszawy zainstalowano głośniki, tzw. „szczekaczki". Z nich właśnie mieliśmy czerpać informacje o wspaniałych zwycięstwach niemieckiego wojska. Radia oczywiście, w długiej kolejce, oddaliśmy. Staszek zachował jednak swoje malutkie amerykańskie radyjko. No i zaczęło się potajemne słuchanie, w jego pokoiku na poddaszu. Spisywaliśmy te wiadomości i wielokrotnie przepisywaliśmy, roznosząc je potem do różnych komórek i zaufanych osób. Ja zabierałam oczywiście cały plik na moją pocztę, do Berty. Audycje nadawane były z Londynu w określonych godzinach. Zapowiadane były charakterystycznym sygnałem: „puk puk puk - puuuuuk" i słowami „tu mówi Londyn". Było to bardzo podniecające, budzące wiarę i nadzieję, że nie jesteśmy samotni. Z takich nasłuchów powstawały pierwsze konspiracyjne gazetki.

Wracam jednak do przerwanego wątku, do naszej organizacji. Już w październiku 1939 roku została utworzona Służba Zwycięstwu Polsce. Inicjatorem powołania jej był gen. bryg. Michał Karaszewicz-Tokarzewski. Naczelnym wodzem w tym momencie był mianowany przez Rydza--Śmigłego, który został internowany w Rumunii, gen. Sosnkowski, przebywający w tym czasie we Francji. Ustalił on, że w tym czasie konieczne jest utworzenie dwóch komend w kraju: dla okupacji niemieckiej w Warszawie, z gen. Roweckim na czele i drugiej dla obszaru lwowskiego, którą miał objąć gen. Tokarzewski. Niestety w marcu 1940 roku, przy przekraczaniu granicy, został aresztowany. Na przełomie 1939 i 1940 roku SZP została przekształcona w Związek Walki Zbrojnej, a następnie w lutym 1942 roku - w Armię Krajową. Dołączyło do niej wiele oddziałów bojowych, różnych organizacji politycznych. Ja cały czas pracowałam w tych przekształcających się kolejno organizacjach: SZP, ZWZ i w końcu w AK.

35

Organizacje te obejmowały wszystkie dziedziny życia państwowego. To było całe podziemne państwo, ze wszystkimi swymi agendami. Był rząd delegatury polskiego rządu w Londynie. Były partie polityczne, odpowiedniki partii przedwojennych, no i oczywiście - ARMIA. Aby to wszystko mogło działać i porozumiewać się ze sobą - potrzebna była rozległa sieć łączności. Sieć - rozległa jak pajęczyna. Potrzebne były rzesze łączniczek i kurierek. Potrzebny były lokale na spotkania, drukarnie, wywiad, ochrona. Trudno nawet wyliczyć to wszystko. A wszystko to musiało działać w porozumieniu pomiędzy sobą i w stałym kontakcie z odpowiednimi agendami w Londynie. Z jednej strony z dyrektywami, ze szczegółowymi informacjami o tym co się dzieje w kraju - z drugiej. Bez ogromnej liczby ludzi współpracujących, bez tych co służyli swoimi lokalami, bez tej rzeszy łączniczek i kurierek - byłoby to po prostu niemożliwe. Ta sieć łączności składała się z małych, przeważnie pięcioosobowych komórek, które łączyły się następnie z innymi komórkami, ogarniając w końcu cały kraj. Najpotężniejszą i największą organizacją była oczywiście ARMIA. Skupiała przede wszystkim oficerów Wojska Polskiego, członków różnych organizacji paramilitarnych, jak przysposobienie wojskowe - PW, przysposobienie wojskowe kobiet - PWK, harcerstwo i inne. Cała struktura jaka się ostatecznie ukształtowała opierała się na układzie sił zbrojnych w przedwojennej Polsce. I tak powstały następujące oddziały:

Oddział I - Organizacyjny. Kierowany przez cały czas, aż do końca wojny przez płk. Antoniego Sanojcę o kolejnych pseudonimach - „Kna-pik" i „Kortum". Oddział ten prowadził sprawy personalne, kontakty z różnymi organizacjami, kontakty z więźniami. Jednym z ogromnie ważnych działów był dział legalizacji. Wyrabiano tam wszelkie dokumenty, różne „fałszywki", Arbeitskarty itp.

Oddział II - Informacyjno-Wywiadowczy, Ochrony i Kontrwywiadu. Szefami byli kolejno płk Brodzicz oraz płk Marian Drobik - ps. „Dzięcioł".

Oddział III - Pion Operacyjny. Główne zadania Oddziału to planowanie wszelkich akcji operacyjnych, dywersyjnych i szkolenia. Szefem Oddziału od stycznia 1940 roku był płk/gen. Stanisław Tatar ps. „Erazm".

Oddział IV - Kwatermistrzowski. Szefem Oddziału był płk Adam Świtalski ps. „Dąbrowa", a od wiosny 1943 r. płk Zygmunt Miłkowski ps. „Wrzos".

36

Oddział V - Biuro Informacji i Propagandy - BIP. Szefem BIP-u przez cały czas był płk. Jan Rzepecki ps. „Prezes". Do tego działu zostałam przeniesiona w połowie 1943 r. Opiszą go dokładnie w dalszym ciągu opracowania.

Oddział VII - Biuro Finansów i Kontroli. Przez cały czas kierowane było przez płk. Stanisława Thuna - pseudonimy kolejne to „Leszcz" i „Malcz". Poznałem go prywatnie w domu państwa Sosabowskich jeszcze przed wyjazdem ojca Staszka do Londynu. Jemu właśnie zawdzięczam chyba to, że zostałam skierowana do pracy w Komendzie Głównej, jako osoba zasługująca w pełni na zaufanie. Oddział ten prowadził całą księgowość organizacji, zarówno złotówkową jak i dolarową. Prowadził także podziemną produkcję banknotów oraz dział produkcji różnego rodzaju skrytek stałych i przenośnych. Ja miałam w domu taką właśnie skrytkę w postaci wysokiego stołka pod kwiaty. W Oddziale tym została zorganizowana i wykonana błyskotliwa akcja napadu na niemiecki konwój przewożący pieniądze. Jeden milion złotych. Płk Krzysztof Kumor opisał tę akcję w swojej książce pt. „Wycinek z historii jednego życia". Czyta się to jak najlepszy kryminał, z sercem napełnionym radością, że ta historia jest prawdziwa.

Jeszcze jednym działem pracy była Komenda Dywersji - Kedyw. Odpowiednika w przedwojennej strukturze armii oczywiście nie miała. Funkcję komendanta Kedywu pełnił od 1942 roku płk August Emil Fieldorf-pseudonim „NIL". To właśnie dla uczczenia jego pamięci została utworzona fundacja jego imienia, którą ja przez parę lat kierowałam. Szefem Kedywu okręgu warszawskiego był z kolei dr Józef Rybicki ps. „Andrzej". Był to bezpośredni szef Staszka. Znałam go dobrze i często, po wojnie, po jego wyjściu z więzienia, odwiedzałam.

Wreszcie przechodzę do bardziej szczegółowego opisu Komendy Głównej. Były w niej dwa odrębne piony: Wydział Łączności Konspiracyjnej, której szefem była Janina Karasiówna pseudonimy kolejne - „Bronka", „Henryk Kościesza", „HK", a drugim pionem był Wydział Łączności Operacyjnej, której szefem był Kazimierz Pluta Czachowski, ps. „Kuczaba". Obydwa te działy ściśle ze sobą współpracowały. Ja pracowałam w tym pierwszym pionie, który organizacyjnie podlegał „Bronce". Wydział ten był ogromny i dzielił się na następujące pododdziały: Kancelarię Główną, Dział Łączności Wewnętrznej, Dział Łączności Zagranicznej, Dział Łączności Kurierskiej, Biura Szyfrów Krajowych i Zagranicznych, Dział

37

Legalizacji, Dział Finansów i inne, jak opieka socjalna, werbunek, szkolenie. Z samego tego wyliczania widać, jaka to była ogromna organizacja samej tylko Komendy Głównej. Cóż dopiero mówić o strukturze całej podziemnej armii i podziemnego państwa.

Ja pracowałam w dziale łączności wewnętrznej. Z czasem wykształciły się w niej trzy działy: Centrala pocztowa komendanta głównego o kolejnych kryptonimach - „Astry", potem „Pudle" a w końcu „Raszki", druga centrala - to Poczta Główna o kolejnych kryptonimach -. „Begonie", „Kundle" i „Bekasy". Trzecia centrala - to poczta szefa Sztabu - o kryptonimach kolejnych - „Cykoria", „Ogary" i w końcu „Kosy". Ponieważ cały obieg poczty szedł przez pocztę główną- ukształtował się zespół kryptonimów łatwych do zapamiętania - ABC, później Pe-Ka-O, a pod koniec maja 1944 roku - Re-Be-Ka. Pierwszy symbol oznaczał zawsze pocztę komendanta głównego, którą przez cały czas okupacji kierowała Jadwiga Piekarska - pseudonim „Basia". Drugą literą oznaczona była poczta główna, którą także przez cały czas kierowała Janina Sipko - pseudonim „Berta". Trzecia litera oznaczała pocztę szefa Sztabu, którą kolejno kierowały - „Wanda" „Maryla" i pod koniec - „Ela". Bliższych danych nie podaję, bo miałam z tą pocztą najmniej do czynienia. Na ogół do nas właśnie przychodziła łączniczka tej poczty - „Renia" (nazwiska nie poznałam).

Ja pracowałam w „Begonii", u „Berty". Z tą poczta i jej łączniczkami miałam najwięcej do czynienia i najbardziej się z nimi zaprzyjaźniłam. Było nas pięć: „Monika" - Alinka Obrączkiewicz, „Wika" - Marychna Krum-choltz, „Olga" (nazwiska jej nigdy nie poznałam) no i nasza szefowa -„Berta" - Janina Sipko. „Berta" chodziła rano na pocztę komendanta głównego, Monika - do sekretariatu Komendy Głównej, do Bronki, a my pozostałe łączniczki przychodziłyśmy na naszą begonijną pocztę po codzienne polecenia i roznoszenie dalej poczty przyniesionej przez Bertę i Monikę. Do nas, jak już pisałam, przychodziła regularnie łączniczka szefa Sztabu, z poczty „Cykoria". Przynosiła pocztę od szefa Sztabu do wszystkich innych komórek i zabierała to co było od nas do szefa Sztabu, od komendanta głównego. Poczta nasza stanowiła zasadnicze ogniwo łączności pomiędzy głównymi ośrodkami konspiracji. Po rozdzieleniu „poczty" - biegałyśmy po całej Warszawie, roznosząc listy, a potem ponownie spotykałyśmy się z Bertą pod koniec dnia, przynosząc jej listy z innych działów pracy do komendanta głównego, szefa Sztabu i do Bronki. Tak właśnie działały na-

38

sze kryptonimowe poczty - ABC, PKO i w końcu Re-Be-Ka. Taki był nasz każdy dzień, podobny jeden do drugiego. Niektóre tylko wydarzenia odróżniały je od siebie, no i lokale, w których spotykałyśmy się zmieniały się oczywiście codziennie.

Opiszę Ci teraz dokąd zazwyczaj chodziłam, no i co przenosiłam. Co to była tzw. „poczta". Nie były to listy w kopertach - ale małe, pisane na bibułkach, krótkie lakoniczne informacje. Czasami były pojedyncze gazetki lub komunikaty dla innych komórek. Na ogół nie było tego dużo, ale oczywiście wszystko było bardzo ważne i tajne. Była zresztą szczegółowa instrukcja, jaka powinna być ta korespondencja. Nosiłyśmy to w torebkach, portfelach z podwójnymi podszewkami itd. Były także „skrytki" - o których pisałam. Pozornie były prymitywne, ale w wielu wypadkach skuteczne. Jedną z takich skrytek była rozkręcana szczotka do ubrania, inną - kuchenka elektryczna z odkręcanymi nóżkami. Powstawała w ten sposób duża przestrzeń na schowanie poczty. Ta właśnie skrytka weszła do historii i jest w wielu książkach opisana. Łączniczka „Dagna" wpadła w tzw. „kocioł". Był to zwykły gabinet dentystyczny, do którego mógł przyjść każdy. Niemcy siedzieli tam już od kilku dni, trzymając pod bronią wszystkich pacjentów. Dagna została oczywiście zatrzymana, a kuchenka którą niosła niby do reperacji została przekazana do rekwizytów więziennych. Dzięki naszym kontaktów w więziennictwie, którymi zajmowała się specjalna komórka, kuchenka została podmieniona na zwykłą, a Dagna, której nie można było nic zarzucić, po jakimś czasie została zwolniona z Pawiaka.

Teraz opiszę dokąd chodziłam, jakie były moje stałe punkty kontaktowe. Jednym z pierwszych były „Fiołki". Kontakt z nasłuchem radiowym, który owocował m.in. codziennymi komunikatami. Drugi, dla mnie najważniejszy, to komórka poczty zagranicznej i obsługi kurierskiej. Prowadziła tę pocztę „Marcysia" („Kamila", „Miłasza", „Zenobia"). Ona bardzo mnie lubiła i hołubiła. Bardzo mi to pochlebiało, bo była to jedna z najważniejszych komórek Komendy Głównej. Często miałam także kontakty z podległym jej bezpośrednio „Kotwiczeni", który zajmował się bezpośrednią ekspedycją kurierów. Dzięki tym kontaktom wciągnęłam w późniejszym czasie Hankę K., która znała bardzo dobrze język niemiecki i francuski, a uczyła się właśnie angielskiego. Często także chodziłam do „Mal-cza" (płk Thun), nosząc w obie strony pieniądze i walutę, głównie dolary. Dzięki temu w przypadkowy sposób poznałam Twego tatę, ale o tym napi-

39

szq później bardziej szczegółowo. Chodziłam także na pocztę BIP-u do „Rysi". Ten kontakt także zaowocował dalszymi wydarzeniami, bo zostałam później właśnie do BIP-u przeniesiona. Utworzono specjalną komórkę, którą ja właśnie prowadziłam, komórkę podległą bezpośrednio sekretariatowi BIP-u - Elżbiecie i samemu „prezesowi". Ta nowa poczta obsługiwała TWZW - czyli Tajne Wojskowe Zakłady Wydawnicze, drukarnie, kolportaż, akcję „N" (dywersja na tyłach wroga), no i mojąKomendę Główną. Oprócz tych stałych kontaktów miałam oczywiście różne doraźne polecenia, zwłaszcza te bardzo pilne, bo ja, jeżdżąc na rowerze, mogłam je najszybciej załatwiać.

Na naszą pocztę do „Begonii" przychodzili także adiutanci komendanta głównego. Jego ochrona. Byli to „Adam Gruda" i „Szymon". Adam został aresztowany i zginął tragicznie w nieznanych okolicznościach w 1941 roku. Z Szymonem miałam częste kontakty aż do wybuchu powstania. Był to oficer żandarmerii, osobista ochrona komendanta. On właśnie narażony bywał na największe niebezpieczeństwa. Każde jego przyjście do nas zapowiadało jakieś pilne i ważne zadania. Po aresztowaniu Grudy, przychodził do nas razem z Szymonem jego współpracownik, również oficer żandarmerii - „Kazik". Dla bezpieczeństwa chodzili zawsze we dwóch. W czasie ewakuacji Starego Miasta w czasie powstania właśnie dzięki Kazikowi udało mi się wyprowadzić tatę kanałami, razem z grupą Komendy Głównej, do której ja miałam przepustkę. Kazik właśnie pilnował ewakuacji wypuszczając pojedynczo do wyjścia do kanału na placu Krasińskich. Ale o tym napiszę w następnym rozdziale.

W czasie moich codziennych wędrówek po mieście miałam oczywiście rozmaite przygody, mniej lub bardziej niebezpieczne, a czasami nawet humorystyczne, jak ta, o której tak często ze śmiechem opowiadałam. Pamięć ludzka jest wybiórcza. Jest jakoś tak, że mamy zdolność zapominania o wydarzeniach tragicznych, a te humorystyczne na długo pozostają w pamięci. Do dziś uśmiecham się sama do siebie jak myślę o tamtej przygodzie. Było gorące lato. Szłam, z grubą paką poczty pod pachą- ul. Piękną w stronę ulicy Marszałkowskiej, od Alei Ujazdowskich. Dzień był piękny i wydawało się - spokojny. Doszłam do Marszałkowskiej. Na ulicy dziwnie pusto. Spojrzałam w prawo - buda, a do niej pakują ludzi, przechodniów. To dlatego wydawało mi się, że jest tak pusto. Jedni, widząc co się święci, zdążyli uciec, a inni byli już niestety w tej budzie. Zorientowawszy się co się dzieje skręciłam w najbliższą bramę, do pasa-

40

żu kina „Polonia", który tak jak dziś miał wyjście na ulicę Piękną. W bramie, przy stoliku, siedziało trzech gestapowców. Zaczerpnęłam głęboki oddech, czekając na najgorsze... i pękła mi gumka w majtkach, które opadły na posadzkę. Schyliłam się, podniosłam majtki, zwinęłam je w ręku i wyszłam z duszą na ramieniu, nie zatrzymywana przez nikogo. Rechoczący śmiech żandarmów długo jeszcze miałam w uszach, a nogi drżały mi jeszcze długi czas potem.

Oni urządzali nam krwawe łapanki i wywózki do obozów, ale i my staraliśmy się jakoś im zrewanżować. Ale czym? Dowcipem, zamieszaniem, prowokacją trudną do wykrycia, a nas napawającą pustym śmiechem i radością. Niezależnie od komórki „N", której zadaniem było szerzenie rozkładu psychicznego w armii niemieckiej, osłabienie „morale" żołnierzy, skłócanie wojska z policją i gestapo,"urządzano także lokalne akcje, które w niektórych miastach spowodowały spore zamieszanie i bezsilną wściekłość Niemców. Na jedną z takich akcji natknęłam się sama idąc rano na pocztę do Berty na ulicę Wiejską. A tu właśnie około 9 ogromne zbiegowisko koło gimnazjum Królowej Jadwigi, na placu Trzech Krzyży. Gromada Niemców w cywilu, z walizkami, gromada odprowadzających, płaczących kobiet. Był to sfingowany przez „konspirę" pobór folksdojczów do wojska, na front wschodni. Wydrukowano „powiastki", koperty opieczętowane „gapą", zdobyto adresy „folksów" i rozesłano te listy podając datę i godzinę werbunku. Można sobie wyobrazić jakie to zrobiło zamieszanie wśród urzędników, do których zgłaszali się rzekomi „poborowi". Drugą taką głośną akcją było podłączenie się do megafonów na placu Wilsona, do tzw. „szczekacz-ki", o zwykłej porze, nadawanego w południe komunikatu z frontu wschodniego. Zebrał się tłum ludzi, którzy zorientowali się, że to nie może być naprawdę niemiecki komunikat. Radość była ogromna. Takie akcje podnosiły na duchu, dawały całemu społeczeństwu odrobinę wesela i wiary, że jednak coś się i u nas dzieje.

W nieco późniejszym czasie miałam następną, nieco groźniejszą przygodę, która mogła mieć nieoczekiwane konsekwencje, skończyła się jednak tylko tym, że musiałam się wyprowadzić z domu na dłuższy okres. Moi rodzice i ja najedliśmy się strachu co niemiara. Żeby opowiedzieć tę historię muszę wrócić do moich osobistych kontaktów towarzyskich, nie wiążących się z moją pracą.

Moje codzienne bieganie kończyło się na ogół w godzinach popołudniowych. Potem zazwyczaj spotykałam się ze Staszkiem, oczywiście tyl-

41

ko wtedy, gdy nie miał jakichś rekwizytów, jak na przykład opaski ze swastyką lub legitymacji z napisem dużymi gotyckimi literami „POLIZEI". Staszek udawał często niemieckiego żandarma, ale do czego, tak naprawdę, było mu to potrzebne - to nie wiedziałam. Nie pytałam o to nigdy. O nic wzajemnie nie pytaliśmy się. Zawsze w myśl tej samej zasady - im mniej wiesz tym lepiej dla ciebie i dla innych. W późniejszym czasie załatwiałam dla Staszka różne potrzebne dokumenty mając do tego łatwiejszy dostęp i przyzwolenie. Niedziele spędzaliśmy zwykle razem na dalekich spacerach nad Wisłą z psem (Staszek miał olbrzymiego angielskiego doga), a popołudnia często na grze w brydża u niego w domu lub u Krystyny Jaku-bowskiej. Mieszkała w willi na rogu Felińskiego i Mierosławskiego z bratem Krzysztofem i ciotką, młodą śliczną Zośką. Rodzice wyjechali do Rumunii, dom był pusty i służył za melinę dywersyjnej grupy żoliborskiej dowodzonej przez Staszka, noszącego pseudonim „Stasinek". Do wydarzeń związanych z tym domem jeszcze wrócę. Byłam z nimi, bez mego udziału, silnie związana, ale przez długie lata nie mogłam nikomu o tym opowiedzieć.

Prócz kontaktów ze Staszkiem spotykałam się z grupą żeglarzy. Na Żoliborzu, przy al. Wojska Polskiego 19 mieszkało trzech AZM-miaków: Stefan Zagórski (brat poety Jerzego Zagórskiego), tzw. „Słoń", rzeczywiście wielki jak słoń, ale przy tej swojej olbrzymiości - ogromnie nieśmiały i gołębiego serca. Drugi - to Adam Gruszecki, kolega Twego taty ze Lwowa, a trzeci Zienkiewicz, którego przedtem nie znałam. „Słoń" zajmował się szkleniem okien w kościołach, a ci dwaj pozostali pracowali w niemieckiej firmie „Baczki-Ostrówek". W Ostrówku była właściwa fabryka żelaza czy też broni, w Warszawie - biura. Mieszkanko mieli maleńkie, pokój z kuchenką i łazienką, w suterynie. Zbierało się u nich zawsze dużo żeglarzy i była wspaniała beztroska atmosfera, często zakrapiana alkoholem. Żeglarze „spod 19" stanowili rodzaj opiekuńczej mafii, nie tylko dla swojego grona, lecz także dla wszelkich osób „spalonych". Zawsze udawało się im znaleźć pracę w Warszawie lub na prowincji, a często także i bezpieczne lokum. Było to niesłychanie cenne. Ja chodziłam do nich często, zwłaszcza wtedy, gdy później wracałam do domu. Mieszkałam wszak początkowo na tej samej ulicy i było mi po drodze. Wystarczyło wysiąść o przystanek wcześniej.

Pewnego wieczoru zasiedziałam się. Wyszłam parę minut po godzinie policyjnej. Wtedy, w pełni lata, była to godzina 10. Mieszkałam już w tym

42

czasie na Podstarościch, a więc miałam dość daleko do domu. Byle szybko przejść przez szeroką aleję Wojska, to dalej na małych uliczkach będę się czuła bezpieczniej. Zawsze mogę wpaść do jakiegoś ogródka, niby to do własnego domu. Na ulicy było pusto. Szłam szybko i pewnie, aby jak najszybciej ominąć niebezpieczną strefę. Aby jak najszybciej dojść do ulicy Felińskiego. Niestety. Gdy już mijałam drugąjezdnię alei Wojska- zobaczyłam dalekie światła samochodu, jadącego w moim kierunku. Niemcy. Przyspieszyłam kroku i sądząc, że mnie nie zauważyli, wpadłam w ulicę Felińskiego, puściutką i ciemną zupełnie. Samochód skręcił za mną, minął mnie, zatrzymał się przy chodniku. Wyskoczył z niego na czarno ubrany oficer, zapewne gestapowiec, stanął przede mną na rozkraczonych nogach i wymownie pokazał na zegarek. Nie wiedziałam co robić. Byłam lekko ubrana a pod pachą- bibuła. Nie mam gdzie jej schować. Zaczęłam robić niewinne minki głupiej idiotki. Powiedziałam, że idę właśnie do domu i że to jest tuż tuż, bardzo blisko. Złapał mnie za rękę i powiedział, że to on zawiezie mnie do domu. Zgłupiałam. Ale on szybko złapał mnie za rękę i wciągnął do samochodu. Opierałam się jak mogłam, ale nie miałam innego wyjścia. Przygotowałam się na najgorsze. Bałam się o bibułę, ale być może jeszcze bardziej, że wywiezie mnie gdzieś do lasu, co się podobno często zdarzało. Samochód ruszył. Dojechaliśmy do Niegolewskie-go. Spytał jak jechać. Odetchnęłam z ulgą. Być może to jakiś „porządny" Niemiec. W lewo - links. Dojechaliśmy do Kochowskiego. W prawo -rechts. Podstarościch. Znowu w lewo. Ulica była jeszcze nie wybrukowana, a po niedawnych deszczach pełna była błotnistej, głębokiej mazi. Samochód się zatrzymał. Chciałam wysiąść. Powiedziałam - „dankeschein" i chwyciłam za klamkę. Nic z tego. Niemiec złapał mnie wpół i zaczął się do mnie dobierać. Wyrywałam się jak mogłam, trzymając kurczowo „bibułę" pod pachą. W końcu chyba go pogryzłam, bo nagle mnie puścił, a ja pognałam do drzwi, głośno się dobijając. Ojciec otworzył mi po chwili, a ja pobiegłam szybko na górę. Samochód stał. Latarnie świeciły ostro w ciemności, jak potężne reflektory. Nic się jednak nie wydarzyło. Zawrócił i odjechał. Ale strach pozostał. Nazajutrz wyszłam z domu wcześnie rano, zabrałam trochę rzeczy i, jak postanowiliśmy z rodzicami, przeniosłam się na jakiś czas do Hanki Koźmińskiej, która także mieszkała na Żoliborzu. Opowiedziałam wszystko Elżbiecie, która była już wtedy moją szefową. Postanowiono wtedy, że muszę na jakiś czas zamelinować się, a potem musiałam zamieszkać na naszym „punkcie", na Mokotowskiej 52

43

m. 52. No i dobrze się stało. Następnego dnia Niemiec przyjechał na Pod-starościch i wypytywał ojca i sąsiadów. Nikt nic nie powiedział, ale wszyscy wokół, widząc głębokie ślady samochodowe w błocie, przekonani byli, że panna Lipińska zadaje się z Niemcami.

Berta, korzystając z moich kontaktów z działem zagranicznym, załatwiła mi delegację kurierską do Zakopanego, z pocztą do przerzutu przez granicę. Pojechał ze mną Staszek, który zrobił sobie małą przerwę w swoich działaniach. Tak, że mieliśmy oboje wspaniały, tygodniowy urlop w górach. Ja pojechałam sama, wcześniej. Zgłosiłam się do Kuleszyny-Pary-skiej, znanej taterniczki i przewodniczki po górach. Mieszkała na drodze ku Olczy. Przekazałam jej „pocztę", a ona załatwiła mi nocleg w sąsiedniej chałupie. Tam zaczekałam na Staszka i potem poszliśmy już razem przez Brzeziny, na Halę Gąsienicową. Po drodze nie spotkaliśmy nikogo. Niemcy bali się zapuszczać głęboko w góry. Na Hali także było pusto. Schronisko prowadziła Barbara Woyżbunówna. Prócz niej były jeszcze kucharka, Marynowska, i jedyny mężczyzna - Karol Pollaczek. Z gości, a właściwie jako przebywający tam rezydent, był malarz - Kulisiewicz. Tak, że w sumie było ich czworo i nas dwoje. Jadaliśmy wszyscy razem w kuchni. A my dwoje chodziliśmy codziennie na spacery w pobliskie lasy i doliny, nie zapuszczając się zbyt głęboko w góry. Najczęściej chodziliśmy w dół, Brzezinami, na wielką polanę porośniętą gęsto malinami. To był już wrzesień, pora dojrzewających właśnie w górach malin. Nigdy nigdzie nie widziałam tak olbrzymich owoców. Maliny były jak duże czereśnie. Zbieraliśmy je do ogromnego dzbana, a potem, razem z całym naszym towarzystwem, zjadaliśmy ogromne porcje, suto polewane śmietaną. Był to wspaniały tydzień. Wracaliśmy znowu każde z osobna, dla większego bezpieczeństwa. Ja, po powrocie, zamieszkałam w tym lokalu, na Mokotowskiej, w sercu dzielnicy niemieckiej. Ale o tym okresie opowiem dalej.

Jak żyliśmy wszyscy w tym okresie? Różne były sposoby zarabiania pieniędzy. Na ogół był to drobny handelek, różnymi rzeczami wytwarzanymi domowym sposobem. Wszystkiego było brak. Były mydełka glicerynowe, materiały ręcznie tkane, samodziały, pantofle na sznurkowej podeszwie lub drewniaki. To wszystko, czego nie można było kupić, ludzie natychmiast zaczęli wytwarzać sami. Twój ojciec, wiem to tylko z opowieści, robił właśnie różne buty do spółki z Kaweckim, którego poznałaś w dzieciństwie w Sopocie. Później razem z Witkiem Popławskim otworzyli wy-

44

twórnię garnków. Mieli gdzieś sklep na Bagnie. Była to zresztą świetna przykrywka dla zupełnie innej, konspiracyjnej działalności. Wszystkie te „handelki" były doskonałym kamuflażem naszego domokrążnego stylu pracy. Od lokalu do lokalu z różnymi rzeczami do sprzedaży. My - u Berty - nie miałyśmy na to czasu. Każda z nas miała jakieś fałszywe dokumenty, a ja miałam nawet prawdziwą legitymację agenta ubezpieczeniowego, którą wyrobił mi mój ojciec w Państwowym Zakładzie Ubezpieczeń. To było świetne alibi.

Pewnego dnia wpadłam do domu i dowiedziałam się, że mój tata zaraził się tyfusem i został przewieziony w ciężkim stanie do szpitala zakaźnego przy ulicy Wolskiej. To te wszy z getta! Ojciec chodził tam codziennie jako pracownik Izby Skarbowej Grodzkiej w Warszawie. To się musiało stać. Przeraziłam się nie na żarty. Koniecznie chciałam ojca zobaczyć, a może także coś mu dopomóc. W Komendzie Głównej była komórka Wię-ziennicza, która miała m.in. ścisły kontakt ze szpitalem zakaźnym. Często zdarzało się, że więźniom zaszczepiało się jakąś chorobę zakaźną, aby potem różnymi sposobami wyrwać ich ze szpitala i uwolnić. Znana jest historia takiego uwolnienia Stanisława Miedzy-Tomaszewskiego, pokazana kiedyś w wersji filmowej według jego opowiadania „Umarłem, aby żyć". Berta skierowała mnie do doktora Rydygiera pracującego w tym szpitalu na Wolskiej, a on umożliwił mi nie tylko widzenie się z ojcem, ale także nocne dyżury po całodziennej pracy w organizacji. Najgorsze było moje pierwsze spotkanie. Uprzedzono mnie, że ojciec jest w bardzo ciężkim, krytycznym stanie. Miał bardzo wysoką gorączkę, ale, w przebłysku świadomości, poznał mnie i błagał abym odeszła, uciekła z tego szpitala. Nie po to tu przyszłam. Czuwałam przy nieprzytomnym ojcu przez szereg nocy. Pomagałam także innym pielęgniarkom, bo przecież było ich bardzo mało. Dostawałam od nich listę poleceń na daną noc i robiłam zastrzyki przepisane przez lekarzy, podawałam leki no i inne konieczne usługi. Pracowałam tak około dwóch tygodni, aż do chwili, gdy ojcu zrobiło się wyraźnie lepiej i było wiadomo, że się z tego na pewno wygrzebie.

W czasie tego mojego pobytu w szpitalu miałam jeszcze jedno niezwykłe spotkanie. W hallu przy stoliku siedział zawsze granatowy policjant pilnujący wejścia na sąsiedni korytarz. Zainteresowałam się, kogo on tak pilnuje. Jako „pielęgniarka" miałam w zasadzie dostęp do innych pomieszczeń, a nie tylko do tej sali na której leżał ojciec. Poszłam więc do tego pokoju, który był tak pilnie strzeżony. Zaskoczenie moje było ogromne.

45

W pokoju tym była „Zosia". Nie pisałam wcześniej o niej, bo tylko z rzadka chodziłam do niej z pocztą. Była naszą „rezydentką" w Berlinie. Jako Niemka. Wpadła niestety i została aresztowana. Potem przeniesiono ją do tego szpitala, pod strażą. Poznała mnie, ucieszyła się i zaczęła opowiadać swoje przygody. Wyglądało na to, że mi ufa. Ale po jakimś czasie zorientowałam się, że mówi od rzeczy. Że ją wciąż śledzą. Że w pokoju siedzi po kątach trzech strażników, że przebrali się za koty, że wciąż patrzą badawczo w jej oczy. Chwilami mówiła rozsądnie i przytomnie, a chwilami wyrzucała mnie z pokoju, mówiąc, że i mnie grozi niebezpieczeństwo. Nie wiem jak było naprawdę, czy ona genialnie udawała, czy też była psychicznie chora. Nie dowiedziałam się tego nigdy, gdyż moje szpitalne dyżury się skończyły i powróciłam do swojej codziennej pracy. Tata mój wkrótce wyzdrowiał i także opuścił szpital, ale do swojej dawnej pracy już nie wrócił.

W międzyczasie zostałam przeniesiona z mojej „Begonii" - poczty Komendy Głównej - do BIP-u, czyli do Biura Informacji i Propagandy VI Oddziału Sztabu. Przychodziła do nas często szefowa sekretariatu BIP-u Elżbieta (Irena Piasecka) i ponieważ przypadłam jej widocznie do gustu, uzgodniła z Bertą moje przeniesienie. Zostałam kierowniczką poczty BIP-u, podległej bezpośrednio Elżbiecie i „Prezesowi" (Jan Rzepecki). Miałam za zadanie łączność ze wszystkimi komórkami BIP-u oraz z Komendą Główną, w której znałam przecież prawie wszystkie komórki i kontakty. Tak jak dotychczas zaczynałam swój dzień od przyjścia do Berty, a potem szłam na zasadniczą dużą pocztę BIP-u, do „Rysi" (Jadwiga Przeździecka), u której schodziły się prawie wszystkie agentki BIP-u. Potem szłam już na swojąpocztę, która przez cały czas, aż do powstania, mieściła się w lokalu mojej znajomej Ireny Minkiewicz - przy ulicy 6-go Sierpnia 11 m. 5. Do mnie przychodziło 5 łączniczek: „Janeczka" - z pocztą z drukarni i do drukarni, „Greta" - z pocztą do i od komórki „N", „Ewa" - przynosząca różne materiały i rysunki do gazetek i akcji „N", oraz „Mirka" - łączniczka działu kolportażu prasy podziemnej, prowadzonego przez „Lenę" (Kraszew-ska Wanda), która także czasami do nas przychodziła. Czasami także przychodził do nas „Miedza" (Stanisław Miedza Tomaszewski), artysta plastyk, autor większości satyrycznych rysunków do gazetek akcji „N". Po załatwieniu wszystkich spraw, przekazaniu poczty według jej przeznaczenia, szłam z całym balastem pism, pisemek i rysunków do Elżbiety, do jej mieszkania przy ulicy Kaliskiej. Tam była już całkowicie rodzinna atmosfe-

46

ra, opowiadania wydarzeń minionego dnia i wymiana poglądów na bieżące wiadomości z frontu. Przychodzili do niej w tym samym czasie trzej młodzi chłopcy: dwóch Jurków, jeden z nich to siostrzeniec Elżbiety i Romek, a czasami i czwarty - Tomek. Było więc miło, młodzieżowo i serdecznie. Czasami szłam jeszcze potem do „Michasi" (Irena Pronaszkowa), do której zanosiłam fotografie depesz od „Prezesa" do centrali w Londynie. „Mi-chasia" wraz z mężem Andrzejem Pronaszko zajmowali się „wycienia-niem filmów", aby po pozbyciu się emulsji zajmowały jak najmniej miejsca w przesyłkach kurierskich. Tak oto wyglądał mój nowy porządek dnia w mojej nowej samodzielnej i odpowiedzialnej placówce.

Po południu miałam czas wolny, co w czasie pracy u Berty raczej rzadko mi się zdarzało. Postanowiłam kontynuować studia, na tajnych kompletach, które były organizowane pod płaszczykiem szkoły Jagodzińskiego, w budynku na Koszykowej, naprzeciwko wydziału architektury. Była to zakamuflowana szkoła dla techników, a w rzeczywistości zastępująca pierwszy rok architektury. Zapisałam się, aby mieć alibi. Chodziło tam sporo kolegów z mojego (drugiego) roku, ale przeważnie tylko na rysunek odręczny, który prowadził Zygmunt Stępiński. Poza tym wielu z nas chodziło na tajne wykłady w gmachu naszego wydziału - na architekturę polską, którą prowadził prof. Zachwatowicz, i na architekturę nowożytną prowadzoną przez Biegańskiego, początkującego wtedy młodego wykładowcę, ślicznego, „czarnego Piotrusia". Jego wykłady były urzekające. Chodziłam także na wykłady z III roku budownictwa, prowadzone w „Technikum", na politechnice, przez prof. Stefana Bryłę. Egzamin u niego zdałam jeszcze w czasie wojny, a pozostałe dwa już po wojnie, wyjeżdżając na egzaminy do Warszawy. Na te wykłady chodziły także dwie moje koleżanki znane Ci z Twojego okresu studiów - Hanka Adamczewska i Hanna Czap-ska. Z Hanką Czapskąmieszkałyśmy w jednym domu na Joteyki 8, niedaleko placu Narutowicza. Robiłyśmy razem inwentaryzację kaplicy Barycz-ków w Katedrze Warszawskiej, łażąc po zakurzonych barokowych gzymsach. Zaprzyjaźniłyśmy się bardzo. Profesor Zachwatowicz był niepocieszony, że ta nasza inwentaryzacja spaliła się w czasie powstania.

Jak już pisałam, po mojej wieczornej przygodzie, zamieszkałam na Mokotowskiej, w dzielnicy niemieckiej. Od frontu mieszkali Niemcy, w nowym budynku, a w bocznych, starych oficynach - Polacy. Ja mieszkałam

47

w oficynie na piątym piętrze, na które trzeba się było drapać po stromych, wydeptanych, drewnianych schodach. W mieszkaniu były dwa pokoje. Jeden - mój, a drugi właścicielki mieszkania, która mieszkała na wsi, a ten jej pokój był stale zamknięty. Była maleńka kuchenka, z której wygrodzono jeszcze mniejsze pomieszczenie na łazienkę. W moim pokoju oprócz tapczanu i stolika nie było żadnych innych mebli. Światła górnego właściwie nie było, bo nie miałam żarówki. Jedyne moje oświetlenie to była mała lampka, tzw. „małpka", przypinana do firanki przy oknie. Zapytasz czemu tak dokładnie to wszystko opisuję? Wiąże się to z moją następną przygodą, która mogła się naprawdę źle skończyć, chociaż była wynikiem wyłącznie mojej głupoty.

Pewnego dnia, a raczej pewnej nocy - był nalot na Warszawę. Ja miałam w domu ogromny stos gazetek różnych wydawnictw konspiracyjnych - tzw. „śmietnik", który każdej środy dostawałam do przekazania „Prezesowi". Była to bardzo ciekawa lektura i miałam właśnie wszystkie gazetki porozrzucane na podłodze w chwili jak zaczął się nalot. Samoloty były chyba angielskie, a więc „nasze". Było jasno jak w dzień, bo samoloty oświetlały jakimiś reflektorami na spadochronach cały nasz kwartał. Ogarnęła mnie euforia. Zgasiłam światło, zbiegłam szybko na dół i wyszłam spokojnie na ulicę. W bramie niemieckiego domu tłoczyli się Niemcy, pędząc z walizami do schronu. Panika zupełna. A ja-jak gdyby nigdy nic wyszłam na ulicę i spacerowałam patrząc wokoło co się dzieje. Miałam raczej uczucie radości niż strachu, mimo że w pobliżu padały bomby. Przecież to nie nas bombardowano - tylko Niemców! Głupota moja nie miała granic. Nagle usłyszałam wrzask jakiegoś Niemca: „das licht um funfte stock". Odwróciłam się, aby spojrzeć, kto to jest taki głupi, bo przecież obowiązywało ścisłe zaciemnianie. To było moje okno! Moja „małpka" zapaliła się od wstrząsu padającej w pobliżu bomby. Wbiegłam na podwórze, co także było głupotą, i nie myśląc o konsekwencjach wbiegłam na schody. Po schodach - fruwałam. A za mną biegł Niemiec z karabinem gotowym do strzału. Widocznie jednak staczał się po wydeptanych schodach i w końcu zrezygnował z pogoni. Zaczął strzelać najpierw po klatce schodowej, a potem wybiegł na podwórze i zaczął strzelać w moje okno. Ja wpadłam do mieszkania, runęłam na podłogę i czołgając się dobrnęłam do mojej wciąż jeszcze palącej się „małpki". Uffl Kilka kul utkwiło w ścianie, kilka wpadło do pokoju. Alarm się skończył, wszystko wróciło do normy, strzały ustały, a Niemcy wrócili ze schronów do domu, taszcząc

48

swoje ciężkie walizy. Obserwowałam to z niemałą satysfakcją. Uspokoiłam się. Konsekwencji żadnych nie było. Poszło w zapomnienie. Na wszelki wypadek parę nocy spędziłam u Hanki. Szefom moim nie powiedziałam

0 tym wydarzeniu, bo wstydziłam się po prostu swojej głupoty.

Atmosfera pracy w BIP-ie była bardzo serdeczna. Oprócz opowiedzianych już zadań miałam także liczne kontakty z „Panią Marią" (Maria Wielhorska-Szpręglewska). Była kierowniczką kancelarii, księgowości i archiwum. Była to urocza starsza pani, nauczycielka z zawodu. Mieszkała przy ul. Pięknej, w pobliżu Lwowskiej. Sprawy finansowe załatwiane były w lokalu przy ulicy Śniadeckich, u mojej koleżanki z wydziału - Jadwigi Bieleckiej. Był to zupełnie nietypowy lokal. Jadwiga mieszkała w jednym pokoju, w drugim -jakieś podejrzane małżeństwo, a w trzecim - młody chłopak, który uciekł przed pogromem młodzieży męskiej z Bydgoszczy. Miał na imię Jurek. Nazwiska nie znałam. Ze swoimi bujnymi, kręconymi włosami i dziecinną buzią chłopak budził powszechną sympatię. W jego pokoju odbywały się często tzw. „bumsy" - dzisiejsze „party". Było pełno muzyki, śpiewu, no i alkoholu. Było tam zawsze bardzo wesoło, a takie odprężenie było nam wszystkim bardzo potrzebne. Bywałam i ja czasami na tych „bumsach", było to zupełnie naturalne, bo przecież z Jadwigą znałyśmy się z wydziału.

Pewnego dnia, a raczej pewnego wieczoru, po zajęciach na wydziale, miałam iść na Śniadeckich, do Jadwigi, po pieniądze na wypłatę na dzień następny. Powinnam była pójść tam przed zajęciami, ale byłam już spóźniona i zdecydowałam się, że pójdę później. To mnie uratowało. Znowu miałam niebywałe szczęście. Na rogu Lwowskiej czekał na mnie Jurek. Chciał mnie ostrzec przed niebezpieczeństwem. W mieszkaniu u Jadwigi był „kocioł" - Niemcy. On cudem uniknął wsypy. Właśnie wychodził z budynku, jak zajechał niemiecki samochód. Zawróciliśmy powoli Lwowską

1 ja poszłam zawiadomić o tym Marię. Jurek czekał na mnie. Pozbawiony całego swojego niewielkiego dobytku i mieszkania, nie wiedział co robić dalej i po prostu gdzie się podziać. Godzina policyjna była tuż, tuż. Ja mieszkałam na Mokotowskiej, a więc nie tak daleko. Zabrałam go więc do siebie do domu. Przespał noc w maleńkiej kuchence, przykryty marynarką. Rano poszedł szukać innego schronienia u swoich kolegów z NSZ-tu (Narodowe Siły Zbrojne), do którego należał. Tymczasem później sprawa się wyjaśniła. To nie chodziło o Jadwigę, ale o to podejrzane małżeństwo, które u niej mieszkało. Ale lokal był oczywiście spalony.

49

Ze Staszkiem („Stasinkiem") widywałam się niestety bardzo rzadko. Oboje byliśmy głęboko zaangażowani i bardzo zajęci. Nie dysponowaliśmy w pełni naszym czasem. Zwłaszcza Staszek. Pracował w Kedywie (Komenda Dywersji). Dowodził tzw. „grupą żoliborską", podległą bezpośrednio komendantowi Okręgu Warszawskiego - „Andrzejowi" (dr Józef Ry-bicki). W jego grupie operacyjnej była grupa chłopaków i trzy dziewczyny: Krystyna Czachowska, Danuta Mancewicz i Zosia, której nazwiska nie pamiętam. Cała ta „ferajna" miała wspaniałą melinę na Żoliborzu, w mieszkaniu Krystyny Jakubowskiej, w willi na rogu ul. Mierosławskiego i Feliń-skiego. Grupa ta wykonywała pod komendą Staszka szereg błyskotliwych i niebezpiecznych akcji dywersyjnych, z których najgłośniejsza była tzw. „akcja panienka". Była to akcja zlikwidowania dowódcy wartowni bahn-schutzu na Dworcu Zachodnim, feldfebla Karla Schmaltza „Panienka". Akcję przeprowadzono w biały dzień, o godzinie 11,4 marca 1944 roku. Szczegóły tej akcji opisane sąw wielu publikacjach, a m.in. w książce Tadeusza Strzembosza-„Akcje zbrojne podziemnej Warszawy 1939-1944". Ja oczywiście wtedy nic o tym nie wiedziałam, a o wszystkim dowiedziałam się trochę z książek po wojnie, no i trochę od samego Staszka, z którym spotkałam się będąc u Ciebie w Londynie. Przeczytałam wtedy fragmenty jego wspomnień, które właśnie pisał. Wspominaliśmy oczywiście nasze chwile razem spędzone w czasie okupacji. Nasze spotkania, nasze rozmowy, nasze spacery z psem nad Wisłą. To były wtedy dla nas obojga najwspanialsze przerywniki w codziennej konspiracyjnej pracy. Grywaliśmy wtedy w brydża najczęściej u Krystyny Jakubowskiej, gdzie oprócz tej „grupy żoliborskiej" zbierała się cała gromada złotej młodzieży. Taki lokal był doskonałą przykrywką dla właściwej działalności grupy Staszka. No i tak właśnie toczył się każdy mój powszedni dzień - miedzy pracą, wydziałem, spotkaniami ze Staszkiem i jego ferąjną. Trochę czasu zajmował mi także Jurek, który od dawna „łaził" za mną. Nie dawał mi spokoju, usiłował robić sceny zazdrości, do czego nigdy go niczym nie upoważniłam. Przeszkadzał mi po prostu w pracy. Czasami w niedziele pływaliśmy po Wiśle żaglówką, którą zdobył nie wiadomo skąd, wiedząc, że to mój ulubiony, jedyny sport.

Często chodziłam służbowo do małej knajpki na ulicy Szpitalnej, do „Kącika pod jemiołą". Knajpka była przednia i było tam świetne jedzenie. Zawsze było tłoczono. Małych stolików było niewiele, a jeden duży także często był okupowany. Kelnerowała tam Halinka Walawska, hra-

50

bianka, z którą właśnie miałam swoje konspiracyjne kontakty. Za jej pośrednictwem wymieniałam złotówki na dolary lub odwrotnie. Plac Napoleona (dzisiejszy plac Powstańców Warszawy) był siedliskiem waluciarzy, tak że lokal był i pod tym względem wygodny. Te właśnie kontakty zaowocowały niespodziewanie i wpłynęły na moje dalsze życie w sposób nieoczekiwany, zasadniczy. Pewnego dnia poszłam jak zwykle do „Kącika pod jemiołą". Zamówiłam jakieś danie i usiadłam przy dużym stole, bo nie było innego miejsca. Po pewnym czasie przysiedli się do mnie, co było tu przyjęte, jacyś dwaj panowie. Halinka powiedziała mi, że obaj to żeglarze z AZM-u (Akademicki Związek Morski), do którego ja także należałam. Było więc o czym rozmawiać. O znajomych kolegach - żeglarzach, o ostatnim rejsie na „Szkwale", na którym miałam właśnie pływać po wakacjach, o jego kapitanie Staszku Jaksie-Bykowskim, który zginął od kuli w czasie oblężenia Gdyni. W czasie tej rozmowy obaj panowie przedstawili mi się. Andrzej Zboiński i Stefan Downarowicz. No i tu właśnie, w tym „Kąciku pod jemiołą", zaczęła się historia mojego dalszego życia.

Następnym razem, gdy zajrzałam do „Kącika" - Halinka zapytała mnie, kiedy będę następnym razem. Zdziwiło mnie to. Okazało się, że pan Downarowicz pragnąłby spotkać mnie raz jeszcze. Nie miałam na to wielkiej chęci - no bo po co? I tak brakowało mi czasu na wszystko. W jakiś czas potem byłam służbowo u „Erazma" (Stanisław Tatar - szef III Oddz. Sztabu). Jego łączniczką była Lola Kierkowska, którą Ty znasz bardzo dobrze, a ja w tych czasach widywałam ją sporadycznie, ale bardzo lubiłam. Zapytała mnie wprost, czemu nie chcę spotkać się ze Stefanem. „To wspaniały facet. Jest w Tobie zakochany. To «Cup de foudre». Musisz się z nim spotkać". Lola miała z nim często do czynienia służbowo. W jakich sprawach oczywiście nie wiedziałam. Tak więc za jej namową spotkaliśmy się oczywiście w „Kąciku". Usiedliśmy tym razem przy małym dwuosobowym stoliku i zaczęła się rozmowa. Przeprosił mnie za swą natarczywość i zaczął nieśmiało opowiadać o sobie. Powiedział mi, że jest rozwiedziony, pytając, czy mi to nie przeszkadza. Nie interesowało mnie to. Chciał się ze mną częściej spotykać, ale odmówiłam, bo przecież naprawdę miałam mało czasu. Powiedziałam, że jestem „zajęta" i nie powinnam się z nim spotykać. Było to u progu 1943 roku.

Czas i historia nie dają się jednak zatrzymać. Stefan nie dawał za wygraną. Co się miało stać - to się stać musiało. Stefan był kilkakrotnie u mo-

51

ich rodziców, przynosząc zawsze jakieś kwiaty. Rodzice byli nim oczarowani. Pewnego dnia, w moje imieniny, 26 lipca 1943 roku spotkaliśmy się, po długiej przerwie, właśnie u rodziców. Stefan przyszedł oczywiście z kwiatami, mając nadzieję, że tego dnia może mnie tam spotkać. Stefan coraz bardziej mi się podobał, no bo przecież nie mógł się nie podobać. Jego adoracja pochlebiała mi. Zaczęliśmy się częściej spotykać, a ja tych spotkań pragnęłam coraz bardziej. Bywaliśmy w małych kawiarenkach, czasami u matki Stefana, na Boduena 3, a czasami w „Kąciku pod jemiołą". Było mi z nim dobrze. Czułam się przy nim bezpieczna i jakaś radosna. No i właśnie w tym „Kąciku" - postanowiliśmy się pobrać. Halinka Walaw-ska była pierwszym świadkiem naszych zaręczyn i to ona właśnie wypiła pierwszy toast za naszą miłość, życząc nam szczęścia i wszelkiej pomyślności. Co na to moi przyjaciele? Jurek rozpłakał się jak dziecko, a Staszek powiedział „wolna wola", obrócił się na pięcie i odszedł. Było mi głupio. Ale wkrótce po moim ślubie on sam także się ożenił.

Do tego ślubu było jednak jeszcze daleko. Ślubu kościelnego nie mogliśmy brać, nad czym ogromnie boleli moi rodzice. Stefan musiał zmienić wiarę i przystąpił do Kościoła ewangelicko-reformowanego. Chodził przez miesiąc na „nauki", a potem został ochrzczony. Ja byłam chrzestną matką, a Jurek (jego brat) - chrzestnym ojcem. To, że oboje byliśmy wyznania rzymskokatolickiego nie miało żadnego znaczenia. Ślub wzięliśmy w kościele na Solidarności (dawniej Świerczewskiego). Ślub był cichy. Trzeba było być ostrożnym, tym bardziej że niedawno Niemcy wygarnęli cały konspiracyjny orszak ślubny z kościoła na placu Trzech Krzyży. Świadkami ślubu byli - Jurek i Izolda, moja najlepsza przyjaciółka. Od niej to właśnie dostałam jako prezent ślubny ten pamiętny świecznik, który potem Stefan wygrzebał z popiołów naszego spalonego mieszkania. Jedynym gościem w kościele był Staszek, co było dla mnie wielką radością. Wesele odbyło się u rodziców i było szumnie, bogato i uroczyście.

Zamieszkaliśmy początkowo w domu rodziców, na Podstarościch, w moim malutkim pokoiku na drugim piętrze. Pokoik był śliczny, ale nie było nam tam wygodnie, bo nie było łazienki, a tylko umywalka z zimną wodą. Po jakimś czasie przeprowadziliśmy się na Ochotę, na ulicę Joteyki nr 8. Było to mieszkanie trzypokojowe. Jeden pokój zajmował właściciel, który stale przebywał poza Warszawą, a pozostałe dwa - były nasze. Złożyliśmy obowiązkowe w tych czasach wizyty. Byliśmy u Dzidzi i Ali

(Komamickiej), obie Downarowiczówny z domu, oraz u Popławskich w ich pięknej willi na Bielanach. Zrobiłam także po raz pierwszy przyjęcie w naszym domu, przed czym miałam ogromną tremę. No i zaczęło się nasze zwykłe życie. Oboje pracowaliśmy w konspiracji, ale każde z osobna, w innym dziale i z zupełnie innymi zadaniami. Nie rozmawialiśmy o tym miedzy sobą w myśl zasady - im mniej wiesz tym lepiej i bezpieczniej. Wiedziałam tylko, że Stefan pracuje z Witkiem Popławskim, i, że mają melinę na placu Grzybowskim. Sklep z garnkami. Doskonałe alibi.

O tym co naprawdę robił Stefan - dowiedziałam się trochę później. Miał niebezpieczną przygodę, która na szczęście dobrze się zakończyła. Tak się jednak tym zdenerwował, że po raz pierwszy opowiedział mi wszystko. Okazało się, że Twój ojciec zajmował się bronią, a przede wszystkim -transportem tej broni, która była wysyłana z Warszawy do partyzantki do województwa nowogródzkiego. Jechał właśnie taką ciężarówką naładowaną amunicją, ukrytą w beczkach, przysypaną gwoździami. Miał to dostarczyć do pociągu na Dworcu Wschodnim. Zajechał na dworzec - a tam Niemcy. Kontrola ładunku. Kazali ojcu wysiąść z samochodu i odejść. Siedział na ławce przekonany, że to już koniec całej zabawy. Najważniejsze -to zachować spokój i mieć minę jak gdyby nigdy nic. Nie jest to łatwe w takiej sytuacji. Tymczasem Niemcy zdjęli plandekę i wleźli na platformę załadowaną beczkami. Co w nich jest - zapytali. Gwoździe. Otworzyli pierwszą beczkę - na wierzchu - gwoździe. Przesypali rękami wierzchnie warstwy - gwoździe. Otworzyli drugą beczkę- to samo. Gwoździe. Machnęli ręką i nie szukając dalej pozwolili ojcu załadować to wszystko do pociągu. Możesz sobie wyobrazić, co Stefan przeżywał siedząc na tej ławce. Do domu przyszedł tak zdenerwowany, że nie umiał się opanować. Opowiedział mi całą historię. Dowiedziałam się przy tym trochę szczegółów o jego pracy. Należał do „Czaty 49", która między innymi zajmowała się dostarczaniem broni i zaopatrzenia do partyzantki w Nowogródzkiem. Było to nie tylko trudne, ale przede wszystkim niebezpieczne. Moja praca wydawała mi się przy tym dziecinnie łatwa. Nie miałam nawet o czym opowiadać, bo przecież nie mogłam zdradzać jakie miałam kontakty. To byłoby zanadto niebezpieczne dla nas obojga w razie wpadki.

Tak było aż do powstania. Każde z nas robiło swoje, niepokojąc się wzajemnie o siebie. Prawdziwe odprężenie następowało dopiero po spo-

53

tkaniu w domu. Muszę się teraz cofnąć nieco w czasie i opowiedzieć historię, która blisko się o mnie otarła, ale mogła się naprawdę źle skończyć.

W październiku moja przyjaciółka - Hanka - wzięła ślub. Jej męża -Janusza - nikt z nas nie lubił, chociaż to był kolega Staszka z Podchorążówki. Grywaliśmy z nim czasami w brydża u Krystyny Jakubowskiej, na Felińskiego, ale tak naprawdę to wszyscy trochę się od nich odsunęli. Parę miesięcy wcześniej wciągnęłam Hankę na listę zagranicznych kurierów. Znała dobrze języki, była spokojna i opanowana, nadawała się świetnie do takiej roli. Na tę samą listę wciągnęłam także Jurka, który świetnie znał niemiecki, a po moim ślubie chciał koniecznie wyjechać z kraju. Jurek został wysłany na punkt kontaktowy, prawdopodobnie do Insbruku. Hanka - pseudonim „Maja" - wyjechała w swą pierwszą podróż, okrężną drogą do Londynu, 9 marca 1944 roku. Już na dworcu w Krakowie została zatrzymana przez gestapo. Tego samego dnia wpadła cała „siatka" punktów kontaktowych i wszyscy kurierzy, którzy akurat byli w drodze. O tej wsypie tak pisze Jan Nowak-Jeziorański w swojej książce „Kurier z Warszawy": „Był prowokator w «Załodze» (biuro łączności z zagranicą, którym kierowała «Marcysia»). Gestapo podobno dało mu 9 miesięcy na rozszyfrowanie kierownictwa i całej sieci łączności. Uderzenie nastąpiło nagle i wszędzie jednocześnie. W tym samym dniu w samej centrali aresztowano dwadzieścia dwie osoby z rodzinami. Na Szucha nie bawiono się w żadne śledztwa. Aresztowanych tracono z miejsca, aby któryś grypsem nie zdradził prowokatora. Od niego wiedzieli wszystko." Kim był ten prowokator nie wiadomo do dziś na pewno. Jeziorański podejrzewał kogoś z komórki „N". Mnie się to inaczej wydawało. Całą siatkę organizował od nowa niejaki „Seweryn", który także został aresztowany, ale po tygodniu wypuszczono go. „Marcysia" jego właśnie podejrzewała, ale jak było naprawdę, tego do dziś nie wiadomo. Możesz sobie jednak wyobrazić, jaka byłam tą wsypą przejęta. Żadnych bliższych danych nie znałam. Ale bałam się o swoich przyjaciół, o Hankę, którą sama do tego kurierstwa namówiłam, no i oczywiście o Jurka. Żadnych wieści o nich nie miałam.

W jakieś dwa tygodnie po aresztowaniu Hanki zadzwonił do mnie Janusz. Umówiliśmy siew kawiarni, do której często chodziłam, na rogu Pięknej i Marszałkowskiej. Janusz powiedział mi, że widział się z Hanką w gestapo, na Szucha. Pokazał mi napisane przez nią kilka słów w kalendarzyku. Uwierzyłam mu. Prosił, abym skontaktowała się z Marcysia, bo jest

54

możliwość wykupienia Hanki z więzienia. Powiedziałam o tym w Komendzie. Nie wiem, czy mi uwierzono, bo wyglądało to dosyć nieprawdo podobnie. Janusz spotykał się ze mną jeszcze kilka razy, pytając jak postępują sprawy. A później -już bez żadnego wyraźnego powodu. W czasie tych spotkań oczka mu dziwnie latały, rozglądał się dokoła, jakby mnie komuś pokazywał. W Komendzie szybko doszli do wniosku, że moim śladem mogą dojść nie tylko do „Marcysi", ale i do samego komendanta. Odsunięto mnie więc od roboty. Musiałam się wyprowadzić na jakiś czas i przenieśliśmy się do Legionowa. Ja ufarbowałam włosy i całkowicie zmieniłam styl ubierania się. Na początku maja pozwolono mi wrócić do domu na Joteyki.

Pewnego dnia Janusz zadzwonił do mnie, ale nic nie zdążył powiedzieć i rozmowa się urwała. Telefon został zablokowany. W parę dni później przyjechała do mnie matka Hanki, która czasowo mieszkała z Januszem pod Warszawą. Zapytała mnie, czy nie wiem, co się dzieje z Januszem, bo od kilku dni się nie pokazał, a telefon milczy. Prosiła mnie, abym pojechała na Lisa Kuli, gdzie na stałe mieszkali. Telefon tak jak i u mnie był zablokowany. Próbowałam dzwonić z miasta pod oba numery, ale oba były nieczynne. Dziś przypuszczam, że stało się to właśnie wtedy, gdy Janusz telefonował do mnie. Obiecałam matce Hanki, że oczywiście pojadę i sprawdzę, co się tam dzieje. Było to akurat 15 maja, w imieniny mojej mamy, tak że i tak miałam jechać na Żoliborz. Zaszłam więc na Lisa Kuli, zadzwoniłam do drzwi, ale nikt się nie odezwał. Następnego dnia matka Hanki sama pojechała do domu. Zajrzała do obu pokojów, i do kuchenki, i już miała wyjść, gdy spostrzegła na wieszaku kapelusz Janusza. Coś ją tknęło i zajrzała jeszcze do łazienki. Janusz leżał w wannie - zamordowany. Gdy mi to opowiadała - byłam przerażona i nie wiedziałam co o tym myśleć. Nasuwało się zresztą tylko jedno przypuszczenie, że wykonano na nim „wyrok". Kto i za co - nie wiadomo. Zwykle w „Biuletynie Informacyjnym" ukazywały się zawiadomienia o wykonanych wyrokach na zdrajcach, z podaniem treści wyroku sądu konspiracyjnego. Tym razem takiego komunikatu nie podano." Sprawa wyjaśniła się dla mnie dużo później.

Pod koniec lat sześćdziesiątych przeczytałam w gazecie, że na cmentarzu Powązkowskim odbędzie się uroczysty pogrzeb generała Sosabow-skiego i że przyjechał także jego syn, aby wziąć udział w tej uroczystości. Serce zabiło mi mocniej. Natychmiast pojechałam na Żoliborz, aby zoba-

55

czyć Staszka. On poznał mnie po głosie. Uściskaliśmy się serdecznie, padliśmy sobie w ramiona, a opowiadaniom i wspomnieniom nie było końca. Umówiliśmy się, że na cmentarz ja go zawiozę swoją nowiutką Primulą, którą właśnie przyjechałam z Francji. Przyjechałam następnego dnia o umówionej godzinie. Zanim jednak wsiedliśmy do samochodu zapytałam go, czy nie ma nic przeciwko temu, aby z nami pojechała Hanka. Zaprotestował gwałtownie i powiedział, że z nianie pojedzie. Nic nie mówiąc o tym Hance umieściłam ją w innym znajomym samochodzie. Dopiero po pogrzebie Staszek opowiedział mi dlaczego nie chce w ogóle widzieć Hanki. No i tu właśnie następuje wyjaśnienie całej sprawy, o której pisałam. Janusz, mąż Hanki, a kolega Staszka z podchorążówki, często, jak pisałam, grywał z nami w brydża u Krystyny na Felińskiego. Świetnie się orientował, że to główna kwatera Staszka, melina pełna broni i innych dywersyjnych materiałów. Skoro nie udało się sypnąć mnie i moich szefów - sypnął Staszka. W początkach maja osobiście przyprowadził gestapowców do domu Krystyny. Oczywiście znaleźli cały zakazany arsenał. Aresztowali wszystkich obecnych, w tym Kazika Jakubowskiego, brata Krystyny i jego żonę Zośkę. Ani Staszka, ani Krystyny wtedy tam nie było. Półroczne dziecko Kazika i Zośki wyniosła jakimś cudem Danusia Mancewicz, łączniczka Staszka. Danusia - sama malutka jak dziecko - nie zwróciła niczyjej uwagi. Kazik i jego żona Zośka zginęli zakatowani przez gestapo na Szucha. Nad Kazikiem znęcali się szczególnie okrutnie, bo któryś z gestapowców rozpoznał go jako uczestnika zamachu na „Panienkę". Janusz za swoją haniebną i okrutną zdradę musiał zapłacić. Komunikatu o tym nie było, bo był podobno synem wysoko postawionej osoby w komendzie. Po tych wyjaśnieniach i wzajemnych opowieściach powiedziałem Staszkowi, że Hanki o nic nie można obwiniać. Ona przecież w tym nie miała żadnego udziału, no i na pewno nic nie wie o tym, jak to się stało, że ona jedna uszła z tej ogromnej wsypy. Wywieziono ją do Rawensbruck. Z Hanką na te tematy oczywiście nigdy nie rozmawiałam. Nigdy żadna z nas nie wspomniała imienia Janusza. Mimo zachowania pozorów przyjaźni wyrósł między nami mur nie do pokonania.

Jeszcze jedna sprawa wyjaśniła się dopiero po wojnie. Byliśmy ze Stefanem, mieszkając już w Sopocie, w Grand Hotelu, na podwieczorku. W przerwie koncertu podszedł do mnie pianista, przyjaciel Jurka, którego dobrze znałam. Opowiedział mi o przygodach Jurka na jego punkcie kontaktowym w górach w Austrii. Tak jak w poprzedniej przygodzie - miał

56

wyjątkowe szczęście. Umknął przed aresztowaniem ostrzeżony przez sąsiadów Niemców, którzy oczywiście nie orientowali się w jakiej roli Jurek tam przebywał. Uciekł i jest obecnie w Paryżu. Odetchnęłam z ulgą, bo i o niego obawiałam się ogromnie w czasie tej wsypy. Ocalały z niej więc na pewno tylko te dwie osoby, Jurek i Hanka, ale w jakże różnych okolicznościach.

Mam jeszcze jedną smutną historię do opowiedzenia. Moja przyjaciółka - „Izolda" - wpadła przypadkiem w ręce gestapo. Została zakatowana na śmierć nie ujawniając nikogo. Jak wiesz, była to moja najlepsza przyjaciółka, najbliższa mi osoba. Była świadkiem mojego ślubu.

Zakończę tę część „Zapisków" pogodniejszą informacją. W czasie świętowania jajeczkiem wielkanocnych świąt w kwietniu 1944 r. w lokalu naszej pani Marii, na ul. Pięknej - „Elżbieta" przyniosła rozkaz komendanta głównego, Bora Komorowskiego, w którym podany był szereg odznaczeń. Ja i „Rysia" otrzymałyśmy Złote Krzyże Zasługi z Mieczami, a dwie łączniczki - Srebrne. „Elżbieta" powiedziała nam, że „Prezes" występował o Krzyże Walecznych dla nas, ale uznano wtedy, że Krzyże są w zasadzie dla żołnierzy biorących bezpośredni udział w walce. Nasze „zasługi" oceniono jednak także bardzo wysoko. Wąski pasek bibułki z rozkazem na moje imię przechowywałam w mieszkaniu na Podstarościch, w skrytce, którą dostałam od „Krzysia", który projektował i wykonywał wszelkie schowki i inne maskowania dla całej Komendy. Ta „skrytka" to był wysoki stojak na kwiaty o sprytnie odsuwanym, podwójnym pulpicie. Niestety, nie odnalazłam go po wojnie.

Nic już więcej godnego uwagi w tym czasie się nie zdarzyło, aż do dnia wybuchu powstania. Jak widzisz - z tego chaotycznego pisania - wyłania się zwykły dzień powszedni młodej dziewczyny w czasie okupacji. Było to prawie normalne, zwyczajne życie. Zwykłe codzienne sprawy, drobne kłopoty i drobne radości. Trzymała nas wszystkich wiara i nadzieja, że to się musi niedługo skończyć. Ufaliśmy naszym przywódcom i byliśmy przekonani o doskonałości organizacyjnej naszego podziemnego państwa, ze wszystkimi jego agendami. Byliśmy potrzebni, stanowiąc niezbędne ogniwo łączące w jednącałość rozrzucone po całym kraju komórki. Nikt z nas nie używał wielkich słów. Nie było mowy o bohaterstwie czy bohaterskich czynach. Ufaliśmy sobie wzajemnie i to była podstawa naszych działań.

57

A czas wolny wypełniały takie same rozrywki jak w czasie pokoju. Kawiarnie, które obsługiwały aktorki, koncerty, występy artystów, zwykłe spotkania. Tylko do kina i do teatrów nikt z nas nie chodził. Było to milcząco zakazane. Tak więc mijał mi czas „od października do października" -włączając w to również i czas powstania, o którym piszę osobno w dalszej części opisu moich wojennych wspomnień.

Czas powstania

Był piękny, jasny, słoneczny dzień. Pierwszy sierpnia. Dzień, na który czekaliśmy od pięciu lat. Pięć lat przygotowań, szczegółowej organizacji, szkolenia. Szliśmy ze Stefanem radośnie podnieceni ulicą Filtrową, w stronę miasta. Ubrana byłam w lekką kolorową sukienkę, którą parę dni wcześniej dostałam od swego męża na imieniny. Jest takie zdjęcie na jednej z fotografii, które się zachowały: my oboje, a ja właśnie w tej ślicznej kolorowej sukience. Czemu ją włożyłam? Było wtedy gorąco, a zamierzałam się potem przebrać. Nie przypuszczałam wtedy, że nigdy już do swego mieszkania nie wrócę. A czemu o tak błahej sprawie piszę - dowiesz się w dalszej części mego opowiadania. Szliśmy tak razem z Twoim tatą aż do placu Zawiszy. Tam się nasze drogi rozchodziły. Ojciec poszedł dalej Towarową. Miał na Woli wyznaczone miejsce koncentracji. Ja skręciłam dalej w Aleje Jerozolimskie idąc na umówione z Elżbietąi „Prezesem" miejsce spotkania. Poprzedniego dnia ustaliliśmy, że naszym punktem zbornym będzie mieszkanie matki Stefana przy ulicy Boduena 3. Było to miejsce doskonałe, w samym centrum śródmieścia. Lokal był „czysty", nigdy nie używany na żadne spotkania konspiracyjne, a poza tym położony w pobliżu miejsca wyznaczonego na m.p. Komendanta Okręgu Warszawskiego -„Montera" (płk Antoni Chruściel), przy ul. Jasnej 22.

Alarm dla okręgu warszawskiego zarządził „Monter" 31 lipca, wyznaczając na godzinę 17 następnego dnia -jako godzinę „W" - rozpoczęcie powstania. Od wczesnych godzin rannych powstańcy usiłowali dostać się na wyznaczone wcześniej stanowiska, nie zważając na niezbędne środki ostrożności. Ulice zaroiły się spieszącymi zewsząd w różnych kierunkach młodymi ludźmi. Pieszo, dorożkami, rykszami. Prawie każdy miał jakiś worek, walizkę, torbę. Kieszenie płaszczy napełnione granatami ręcznymi, ręczną bronią, amunicją. Nie można było ukryć przed Niemcami tego

59

wzmożonego ruchu, a niemieckie pancerki krążyły nieustannie ulicami Warszawy. W niektórych częściach miasta doszło do przedwczesnych potyczek. Na Żoliborzu wałka wybuchła już o godzinie 14. A ojciec mój przekradał się z miasta do domu już pod silnym obstrzałem. Na Czerniakowskiej zaczęło się już o 15, a w rejonie placu Napoleona o 16. A tam właśnie był nasz punkt zborny.

Tymczasem ja, po rozdaniu ostatniej poczty i rozkazów, udałam się już o 15 na Boduena, aby czynić „honory domu". Wkrótce przyszła Elżbieta, a potem „Prezes". Byli tam już czterej chłopcy: Tomek, Romek i dwóch Jurków. Jeden z nich to ukochany siostrzeniec Elżbiety, przez nią wychowywany od dawna. Znałam ich dobrze, bo od dawna spotykałam się z nimi codziennie u Elżbiety. Lubiliśmy się bardzo, bo byliśmy wszak z jednego pokolenia, chociaż oni wydawali mi się nieco młodsi. Przynieśli dla mnie broń. I ja, i Elżbieta dostałyśmy rewolwery typu „Vis". Chłopcy stanowili naszą, a właściwie i „Prezesa" - ochronę. Po krótkiej naradzie „Prezes", wraz z obstawą, opuścił nasz lokal i udał się na Jasną. A my z Elżbietą wyszłyśmy, a raczej wybiegłyśmy chwilę później, aby pod silnym obstrzałem przeskoczyć do gmachu Gebetnera i Wolfa. Tam przesiedziałyśmy do wieczora i o zmroku przeszłyśmy już spokojnie do wyznaczonego nam hotelu „Victoria" na placu Dąbrowskiego. Tam stacjonowała już Komenda Okręgu Warszawskiego w pełnym komplecie. To nasze m.p. było wspaniałe. Luksusowe. Hotel dla niemieckich oficerów, zdobyty już w pierwszych godzinach powstania. Warunki mieszkaniowe doskonałe. Pięknie umeblowane dwuosobowe pokoje. Pokoje dowództwa, halle, poczekalnie. Czarna kawa serwowana naczalstwu, do którego, dzięki Elżbiecie -ja także należałam. Same luksusy i sielanka. Przydzielono mi pokój w prawym skrzydle, na końcu korytarza na drugim piętrze. Długi korytarz wyłożony był czerwonym kokosowym chodnikiem, miękkim i tłumiącym kroki. Pobliski rejon miasta był już opanowany przez powstańców. Żołnierze razem z cywilami spontanicznie budowali barykady z czego się tylko dało. Ze spiętrzonych płyt chodnikowych, z powyrzucanych mebli, a na Marszałkowskiej z poprzewracanych tramwajów. Tak, aby czuć się u „siebie" - bezpieczniej. Pod taką osłoną mogłam spokojnie udać się na Boduena po jakieś inne ubranie, bo przecież nie mogłam dłużej chodzić w tej kolorowej sukience.

Tymczasem Stefan został przydzielony do oddziału stanowiącego osłonę Komendy Głównej, do Czaty-49. Sztab Komendy Głównej, z gen. Bo-

60

rem-Komorowskim na czele, zebrał się w fabryce Kamlera, na Woli przy ulicy Dzielnej, róg Okopowej. Wybrano fabrykę Kamlera, ponieważ uznano, że jej budynki stanowią zwarty kompleks, który może się nadawać na gniazdo oporu, mogące przez dłuższy czas wytrzymać małe oblężenie. Tak się jednak nie stało. Już po kilku dniach Walk trzeba było to lokum opuścić. Stefan razem z „Czatą" był w szkole na Karolkowej, skąd robili wypady na pobliskie pozycje niemieckie. Te walki odbywały się w rejonie, który znasz dobrze. W tych pierwszych dniach powstańcy zajmowali ogromny obszar od ulicy Płockiej aż do Starego Miasta, obejmując cmentarze ewangelicki, kalwiński i żydowski. Na tych właśnie cmentarzach odbywały się najzaciętsze walki. Nie trwało to niestety długo. Już w nocy z 6 na 7 sierpnia Komenda Główna, a z nią wszystkie oddziały zostały ewakuowane z Woli na Stare Miasto. Woła padła. Tam właśnie w czasie walk Tata został ranny.

Trochę danych ogólnych. Okręg Warszawski podzielony był na 7 obwodów: Śródmieście, Żoliborz, Wola, Ochota, Mokotów, Praga, Okęcie i powiat warszawski. Liczba żołnierzy wynosiła ogółem 50 000, ale w samym mieście tylko 20 000 i 2000 w Puszczy Kampinoskiej. Uzbrojenie było oczywiście niewystarczające, niewspółmierne w stosunku do liczby żołnierzy. Broń pochodziła z różnych źródeł. Z zakupów u włoskich i niemieckich żołnierzy, z własnej produkcji, z niewypałów, a w czasie powstania także ze zrzutów. Siły niemieckie były oczywiście niewspółmierne i wyposażone w broń pancerną, czołgi i samoloty. Podaję te ogólnikowe dane, aby zobrazować, jak nikłe były nasze siły w porównaniu z potęgą wroga. Małe dzieci, chłopcy - harcerze, harcerki i harcerzyki - wszyscy chcieli być przydatni. Roznosili pocztę, gazetki. Przywdziali zdobyczne hełmy i panterki, opaski na przedramiona, symbole uczestnictwa w powstaniu. Na ulicach rozwieszano biało-czerwone sztandary, przechowywane w piwnicach lub szyte na poczekaniu. Ulica Chmielna wyglądała jak w wielkie święto narodowe. Od Marszałkowskiej aż do Jasnej - las sztandarów. Cieszyło to nasze serca i oczy, dodawało otuchy. Tego nie da się opisać.

Ja w pierwszych dniach powstania chodziłam po pobliskich ulicach, które w tych dniach były stosunkowo bezpieczne. Roznosiłam do różnych placówek polecenia dowództwa, a stamtąd do dowództwa meldunki o sytuacji na danych odcinkach. Roznosiłam przy sposobności „Biuletyn Informacyjny, którego pierwszy numer został wydrukowany już w nocy

61

z pierwszego na drugiego sierpnia. Do końca powstania ukazało się, łącznie z dodatkami nadzwyczajnymi, 69 numerów pisma. Drukowano je kolejno w różnych miejscach. Początkowo przy Szpitalnej 22, następnie przy ul. Widok 22, a od 18 września - przy Koszykowej 33. Ukazywał się codziennie wcześnie rano i był natychmiast kolportowany. Nakład wynosił od 1500 do 2800 egzemplarzy. Podaję te dane, aby zobrazować, jak świetna była praca i organizacja BIP-u i jaka determinacja wszystkich jego pracowników. „Biuletyn" i inne wydawane wtedy pisma rozchwytywane były tak przez powstańcze oddziały, jak przez ludność cywilną. Podawane były z rąk do rąk, tak aby wiadomości mogły dotrzeć do jak największego grona czytelników. Wszystkie te drukarnie były w pobliżu, w jednym rejonie Śródmieścia, tak że nie musiałam przekraczać Marszałkowskiej, która była pod stałym obstrzałem z broni ciężkiej i jeszcze bardziej niebezpiecznych snajperów.

Trzeciego dnia powstania otrzymałam niezwykłe polecenie. Miałam przyprowadzić do płk. Chruściela („Montera") niejakiego kapitana Kaługi-na. Jak się później dowiedziałam, był on oficerem łącznikowym dywersyjnej grupy sowieckiej, działającej na tyłach frontu niemieckiego. Stworzył nam pewną nadzieję na jakieś porozumienie z armią gen. Rokosowskiego, która zbliżała się już do Pragi. Kaługin prosił o wysłanie depesz do swego dowódcy, czyli marszałka Rokosowskiego, oraz także do Stalina. Depesze te wysłane przez Londyn, zawierały informacje o przebiegu pierwszych dni powstania oraz sugestie udzielenia jakiejś pomocy. Obie depesze pozostały oczywiście bez odpowiedzi. A jak zakończyła się ta cała historia i co się dalej działo z kapitanem Kaługinem nie dowiedziałam się nigdy.

Tego samego dnia dostałam polecenie dostarczenia poczty do Komendy Głównej na Wolę. Ta łączność z Komendą Główną była wszak cały czas podstawowym zadaniem mojej pracy w BIP-ie. Elżbieta wiedziała to, czego ja jeszcze nie wiedziałam, że mogę tam spotkać Stefana, więc moja radość była ogromna. Poczta Komendy Głównej stacjonuje w tym samym budynku co „Czata-49", więc na pewno możemy się tam spotkać. Wyszłam radośnie podniecona. Minęłam spokojnie pierwsze barykady na ulicy Marszałkowskiej, oddzielające ją od Saskiego Ogrodu i dalej - poboczami ulicy Królewskiej, kryjąc się pod budynkami i po bramach przemykałam dalej. Na tym odcinku był silny obstrzał snajperów, a osłony nie było żadnej. Obsypywali gradem kul i seriami z karabinów maszynowych całe

62

przedpole, wypatrując przemykających powstańców. Udało mi się pokonać strach i przelecieć w bezpieczniejsze miejsca. Potem już bez większych przygód, unikając sporadycznych obstrzałów, dotarłam na ulicę Ka-rolkową do szkoły, w której urzędowała „Berta", prowadząc sekretariat Komendy. Przed drzwiami budynku stał Stefan. W „panterce", z bronią w ręku. Czy możesz sobie wyobrazić nasze zaskoczenie i radość? Uściskom i pocałunkom nie było końca. Szybko jednak musieliśmy się rozstać, bo czekała już na mnie poczta przygotowana dla naszego dowództwa w hotelu „Victoria". Powrotną drogę przeszłam już bez strachu niesiona radością z naszego spotkania.

Do hotelu dotarłam bez większych przygód. Weszłam do dużego holu, w którym było sporo ludzi i zastanawiałam się właśnie, czy mam najpierw iść na górę do pokoju, aby się przebrać i oczyścić z kurzu, czy też najpierw pójść z moją pocztą do „Prezesa". Uznałam, że to jest właśnie moim pierwszym obowiązkiem i skierowałam się w stronę jego pokoju. Ta decyzja uratowała mi życie lub uchroniła przynajmniej od niewątpliwego kalectwa. W tym momencie padła bomba. Straszliwy wybuch wstrząsnął gmachem, zrobiło się ciemno, a kurz i gruz posypały się na wszystkie strony. Bomba uderzyła w prawe skrzydło budynku, na sam koniec korytarza, właśnie tam, gdzie był mój pokój. A w tej samej chwili, jak jakaś zjawa z zaświatów, zjechał na kokosowym chodniku z drugiego piętra „Romek" jeden z czterech chłopców obstawy „Prezesa" Był cały pokryty kurzem od rozsypujących się gruzów. Oszołomiony, ale cały i zdrowy. Jak to się mogło stać ? Ten kokosowy chodnik urwał się po prostu ze swoich zamocowań i zjechał przez te dwa piętra. Zrobiło się ogromne zamieszanie. Wybiegliśmy na zewnątrz zobaczyć co się stało. Bomba upadła dokładnie na mój pokój, na drugim, ostatnim piętrze. Na wierzchu ogromnego rumowiska rozkraczył się fotel, na którego oparciu leżała, mocno przysypana gruzem, moja kolorowa sukienka, którą powiesiłam tam starannie poprzedniego dnia. Teraz już rozumiesz, dlaczego pisałam jak byłam ubrana wychodząc z domu w ten pierwszy dzień powstania.

„Romek", jak już trochę oprzytomniał po szoku jaki przeżył, zaczął rozpaczać za utraconą w ruinach bronią. To było dla niego najważniejsze. Żal mi się go zrobiło i w odruchu współczucia oddałam mu swój ukochany rewolwer w głębokim przekonaniu, że on na pewno zrobi z niego lepszy użytek. Miał wprawdzie jeszcze pęk granatów przytwierdzonych do pasa, ale - broń krótka - to jest broń prawdziwa.

63

Oczywiście cała Komenda musiała opuścić nasze luksusowe legowisko. Być może Niemcy zorientowali się, że jest to siedziba dowodzenia powstaniem. Ale najważniejsze było to, żejedno skrzydło i to w niepełnym zakresie nadawało się do użytku. Przenieśliśmy się wszyscy do gmachu PKO na Świętokrzyskiej. Był on całkowicie opanowany przez powstańców i bezpieczny. Na szczycie sąsiedniego budynku, najwyższego w całej okolicy, zawisła właśnie polska flaga, dumnie powiewająca na wietrze. Czołg, który ostrzeliwał ten rejon od strony Nowego Światu, został właśnie zniszczony, a snajperzy wykurzeni z budynku i wzięci do niewoli. Do tego budynku (dzisiejszy hotel Warszawa) przeniósł się cały sztab z „Monterem" i „Prezesem" na czele oraz ze swoją obstawą. Ja z Elżbietą i innymi łączniczkami usadowiłyśmy się w budynku „Adrii". Razem z nami przeniosła się tam cała BIP-owska ekipa prasowa, fotograficzna i filmowa. Reporterzy krążyli po całym mieście fotografując wszystko, co się tylko dało, a prasę roznosili mali ochotnicy, harcerze, chłopcy i dziewczęta.

Nie mieliśmy już tak luksusowych warunków jak w Victorii. Sypiałyśmy z Elżbietą w pustych pokojach, na fotelach. Prawie wszystkie meble zostały wyniesione na barykady. Robiono je wszak z czego się tylko dało, aby zapewnić jakie takie poczucie bezpieczeństwa. Pewnego dnia Elżbieta przyniosła mi fotografię z pierwszego zrzutu na Woli. Znasz to zdjęcie. Było u nas w domu, ale niestety zginęło, tak jak wiele pamiątek z domu taty. A na tym zdjęciu - jak wiesz - Twój tata i Witek Popławski, obaj przed rozłożonym spadochronem, ubrani w panterki i z karabinami w ręku. Możesz sobie wyobrazić, jak bardzo wzruszyłam się i ucieszyłam z tego podarunku. Nosiłam to zdjęcie wszędzie ze sobą i wyniosłam z Warszawy, jako najcenniejszą pamiątkę.

Nasz układ dnia zmienił się całkowicie. W budynku „Adrii" była wielka koncentracja różnych oddziałów powstańczych. Przewalały się całe tłumy. Wszyscy jadali obiady w wielkiej sali dawnego nocnego lokalu w podziemiach „Adrii". Można tam było spotkać wielu znajomych z „cywila", ubranych w panterki, z opaskami, takimi jak miał tata na ramieniu z nazwami różnych oddziałów. Spotkałam tam wielu kolegów z wydziału, którzy wesoło rozrabiali na wszystkie strony śmiejąc się i żartując, nie pomni na sytuację i czyhające niebezpieczeństwa.

W budynku „Adrii" miałam nową niesamowitą przygodę, która raz jeszcze udowodniła, że mam jakieś niesamowite szczęście. Omijają mnie

64

nie tylko kule snajperów, ale nawet pociski dużego kalibru. A było to tak. Siedziałam na swoim miejscu, na trzecim piętrze, w rogu pokoju, przy oknie. W drugim, po przekątnej, rogu siedział grafik z komórki „N" - Miedza-Tomaszewski, o którym już Ci pisałam. W pewnej chwili - huk, wstrząs, świst i niesamowity pęd powietrza. Bomba. Niewypał dużego kalibru. Przeleciał ukosem pomiędzy nami, przebił kilka stropów i wylądował w piwnicy. Wyniesiono go potem na zewnątrz budynku i przez kilka dni leżał na małym skwerku na trawie. Ten pocisk był oczywiście fotografowany i można go obejrzeć w wielu albumach z powstania. Po paru dniach saperzy go rozbroili, a uzyskany materiał posłużył do wyrobu własnych pocisków. Takich „fabryk broni" z niewypałów było wiele na terenie Warszawy, a takie niewypały zdarzały się prawie każdego dnia.

Jak już pisałam - obiady jadaliśmy w „Adrii". A po chleb chodziłam codziennie na Powiśle, do piekarni. Nie była to łatwa droga. Przejście przez Nowy Świat było pod stałym obstrzałem, pomimo barykad od strony Krakowskiego Przedmieścia i od Alei Jerozolimskich. Chodziłam Chmielną spokojnie i bezpiecznie, potem przeskok przez Nowy Świat, wpadałam szybko w Foksal i na dół po skarpach na Powiśle. Na wspaniały chrupiący chleb z piekarni, obok czynnej jeszcze elektrowni warszawskiej, czekało zawsze sporo ludzi w długiej kolejce. Dawano tylko po jednym bochenku. Ja dla Komendy mogłam dostawać dwa. Ciężko je było nieść, bo były świeżo wyjmowane z pieca i bardzo gorące. Do tej piekarni chodziłam do czasu wzmożenia walk na Powiślu i stałego bombardowania elektrowni.

Co robili w tym czasie mieszkańcy Warszawy. Starsi ludzie i matki z małymi dziećmi przesiadywali, a właściwie mieszkali w piwnicach. Ściany pomiędzy sąsiednimi piwnicami były poprzebijane, tak że można było wędrować po całym podziemnym Śródmieściu Warszawy. Ludzie poznosili do piwnic łóżka, materace, fotele, krzesełka - co tylko mogło się przydać do codziennego bytowania. Oczywiście nie wszyscy tak spędzali czas. Większość pomagała powstańcom przy budowie barykad, przekopywaniu rowów przez niektóre ulice lub po prostu stawała do walki na barykadach ze zdobyczną bronią. Najwspanialsze były jednak dzieciaki. Mali chłopcy i dziewczęta uwijali się wszędzie, aby w jakikolwiek sposób pomagać w walce. Pamiętasz chyba pomnik Małego Powstańca na Starym Mieście. To najwspanialsza rzeźba i najpiękniejszy hołd, jaki można było oddać tym bohaterom.

65

W pierwszej połowie sierpnia w północnej części Śródmieścia, tej w której ja właśnie byłam - panował względny spokój. To znaczy, że nie było zmasowanego obstrzału ani dywanowych nalotów. Można było w miarę spokojnie chodzić po ulicach, starając się tylko unikać gołębiarzy. Ale na to nie było żadnego rozsądnego sposobu dopóki nie udało się ich jakoś wykurzyć. Najgorszym siedliskiem tych snajperów był budynek PAST-y, na Zielnej. Obejmował swym obstrzałem ogromny obszar i strzelali we wszystkich kierunkach, na wszystkie strony. Teren ten został dopiero oczyszczony po bohaterskim, wielodniowym szturmie powstańców pod dowództwem rtm. „Leliwy" (Rojcewicz Henryk). W dniu 29 sierpnia opanowano ten budynek, zdobywając piętro po piętrze. Walka była zacięta. W końcu resztę broniących się Niemców wykurzyli ogniem. Wzięto do niewoli 115, a zabito - 36.

Ja w tym czasie biegałam jak zwykle po całym mieście przenosząc meldunki i rozkazy pomiędzy oddziałami bojowymi a Komendą. Chodziłam głównie po północnej części Śródmieścia, co było w miarę bezpieczne. Ale chodziłam także i do części południowej, co już nie było takie łatwe. Trzeba było przechodzić przez Aleje Jerozolimskie. Niemcy starali się utrzymać w swoim ręku wszystkie przelotowe trasy ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód. Udawało się to tylko częściowo, bo chociaż most Kier-bedzia (dziś - Śląsko-Dąbrowski) był w ich rękach, to nie mieli bezpośredniego połączenia z Wolską aż do czasu upadku Starego Miasta. Za to Aleje Jerozolimskie były całkowicie w ich rękach. Tylko odcinek od Nowego Światu do Marszałkowskiej był nasz, aż do końca powstania. Za to był cały czas pod nieustannym obstrzałem. Aby przejść przez Aleje - trzeba było mieć specjalną przepustkę. Wykopano nocami płytki rów około 50 cm głęboki, mniej więcej u wylotu Brackiej. Tym właśnie rowem osłoniętym niziutką barykadą z płyt chodnikowych, przemykali powstańcy, ci którzy mieli na to zezwolenie, czyli przepustki. Obstrzał karabinów maszynowych i ciężkich dział był nieustanny. Wypuszczani byliśmy pojedynczo, z dużymi przerwami, dla większego bezpieczeństwa. Ulica pusta. Martwa. Ale te kilkanaście metrów nasiąknięte było krwią gońców, łączniczek i kolporterów. Jezdnia i chodniki zasypane gruzem, cegłami i tynkiem. Leżały pozrywane druty telefoniczne, tramwajowe, gałęzie, a nawet całe drzewa. Czekałam w napięciu aż mnie wypuszczą. Żołnierz w za dużym hełmie, spadającym na uszy, klęczał obok mnie. Miał w ręku karabin oparty o jakąś dziurę w barykadzie. W końcu dał mi znak, że mogę już szybko przebiec przez jezdnię.

66

Najgroźniejszy był obstrzał od strony BGK, gdzie usadowili się wyborowi strzelcy. Skuliłam się, biegłam prawie na czworakach, z głową nisko przy ziemi w tym wykopie. A w górze sterczał tylko garb z prasą i pocztą. Droga biegła ukosem. Wpadłam wprost w otwór wybity w ścianie domu, tuż nad chodnikiem, osłonięty workami z piaskiem. Znalazłam się w piwnicy. Dalej szłam już bezpiecznie podziemnym przejściem, pomiędzy tłumem koczujących ludzi. Potykałam się w półmroku o jakieś chaotycznie poustawiane meble, leżaki, o ludzkie nogi. Pierwszy raz byłam w piwnicy i po raz pierwszy z tym się zetknęłam. Wyszłam na Nowogrodzką przy Kruczej. Teraz już mogłam spokojnie iść dalej wierzchem, ulicami. Było to być może także niebezpieczne, ale o ileż łatwiejsze i wygodniejsze do pokonania. Tę drogę przez Aleje powtórzyłam jeszcze kilka razy, ale ten pierwszy raz był dla mnie najważniejszy, najbardziej emocjonujący i dlatego najlepiej go zapamiętałam. Potem - była to już „normalka".

Mniej więcej w połowie sierpnia Elżbieta wezwała mnie i w obecności „Prezesa" powierzyła mi nową funkcję. Mam iść na Stare Miasto kanałami. Właśnie przyszła pierwsza para łączników ze Starego Miasta taką drogą. A ja miałam iść jako pierwsza w drugą stronę, z pocztą do Komendy Głównej. Po krótkiej odprawie u „Prezesa" poszłyśmy razem z Elżbietą na długą rozmowę z Maksem i Magdą. Opowiedzieli mi całą trasę, jak mam się zachowywać, w co muszę się ubrać. Dostałam jakąś ceratową kurtkę, krótkie kalosze i... kijek. Jak bardzo był ten kijek potrzebny przekonałam się w drodze. Na plecach miałam tobołek z pocztą (aby się nie zamoczył), a na piersiach zawieszoną latarkę. Razem z Elżbietą poszłyśmy do włazu na ulicy Jasnej, blisko placu Dąbrowskiego. Klapa była już zdjęta. Spojrzałam w dół i skóra mi ścierpła. Głęboka, wąska studnia - na dnie której połyskuje woda. Na oślizgłej ścianie - klamry. Niby takie jak w górach, ale jakieś obrzydliwe. Razem ze mną szły jeszcze dwie łączniczki z innego działu. Zeszłyśmy powoli jedna za drugą w tę czarną otchłań. Weszłyśmy w kanał. Jajowaty przekrój, o ściętym dnie. Wysokość około 70 cm, a szerokość chyba jeszcze mniejsza. To się wydaje niewiarogodne - ale tak właśnie było. Trzeba było iść. Prawie na czworakach. Tak zwane „małpie chody". Ręce wysunięte do przodu, oparte na poziomym kijku, opartym z kolei o ściany kanału. Kijek do przodu, krok do przodu, na skurczonych nogach. I znowu - krok do przodu. Ciemno, woda chlupie, pomyje sięgają powyżej kostek, wlewają się w przykrótkie kalosze. Spodnie przemiękają,

67

ocierająnogi. Szłyśmy tym kanałem jakiś czas, aż doszłyśmy do rozwidlenia pod ulicą Mazowiecką. Tu kanał był nieco wyższy. Wydawał się wręcz luksusowy. Miał prawie 90 cm wysokości. Miał czyste ceglane ściany i był wyraźnie nowszy. Orientując się po znakach skręciłyśmy po jakimś czasie w lewo, w stronę placu Marszałka. Musiałyśmy iść bardzo cicho, nie chlupać nogami, bo na górze byli Niemcy. Słychać było ich kroki po bruku i głośne rozmowy. Słychać było także odgłosy pojedynczych wystrzałów. Z daleka widać było światło. To otwarty właz nad którym mogą czatować Niemcy, o czym nas ostrzegano. Przemknęłyśmy po cichu naszym „małpim chodem" i doczłapałyśmy się powoli do placu Teatralnego. Znowu zmiana kierunku. Tym razem w prawo. No i znowu zmiana warunków, tym razem na gorsze. Kanał wyraźnie starszy, bardziej zaniedbany, brudny, a co gorsza - woda była głęboka i miała bystry nurt. Kanał był wypełniony jakimś obrzydlistwem, czego nie było w poprzednim kanale w takiej ilości. Płynęła brudna piana, a wartki nurt zalewał nasze paczki i zawieszone na piersiach latarki. Od czasu do czasu odpoczywałyśmy, oparte o ściany kanału. Rozmawiać oczywiście nie było można, bo tu także byli Niemcy, a echo niosło daleko. Każde słowo przekazywałyśmy jedna drugiej szeptem. Ja zaczynałam, bo szłam jako pierwsza. Ostatnia - również szeptem - odpowiadała. Ten odcinek pokonałyśmy szybciej, bo był nieco krótszy od poprzedniego. Doszłyśmy do następnego rozgałęzienia. Znowu według znaków - skręt w lewo. Pod ulicę Daniłowiczowską. No i wreszcie usłyszałyśmy na górze polską mowę. Czekano na nas nad włazem do kanału. To my właśnie przyszłyśmy na Stare Miasto pierwsze tą drogą. O konieczności czekania na nas powiadomieni byli drogą radiową. Przywitali nas okrzykami radości. A my wyglądałyśmy okropnie. Brudne, ochlapane błotem na twarzach, oblepione jakimiś ostatkami, niepodobne do ludzi. Nasza koszmarna wędrówka trwała cztery i pół godziny. Byłyśmy potwornie zmęczone, ale radosne, że to już koniec tej koszmarnej drogi. Dali nam jakieś ciuchy, pozwolili się trochę obmyć i potem zaprowadzono mnie do Komendy Głównej.

Komenda mieściła się w Archiwum Akt Dawnych, przy ulicy Długiej nr 7, w drugim podwórzu. Wylegitymowano mnie i weszłam do sekretariatu. Prowadziła go „Berta". Moja kochana „Berta", ta z którą dawniej pracowałam. Uściskałyśmy się ucieszone z tego spotkania. Oddałam pocztę oraz gazetki i zapytałam, co mam robić dalej. Do Śródmieścia miałam wra-

68

cać następnego dnia, tą samą drogą. A tymczasem mogę iść do „Czaty-49" - do mojego męża. Spodziewałam się, że mogę go tu spotkać, bo wiedziałam, że Wola padła i wszystkie oddziały, po ciężkich walkach, przeniosły się na Stare Miasto. Berta podała mi adres: Franciszkańska 10. Starówka była nieustannie bombardowana. Wszędzie gruzy i rumowiska. Nieustanny obstrzał z pociągu pancernego stojącego na Dworcu Gdańskim. Przeraźliwy świst i wybuch. Świst i wybuch. Nie wiadomo, gdzie tym razem padnie. Wstrzeliwali się doskonale. Tutaj także, na Starówce, poznałam co to są „krowy". Sześciostrzałowe moździerze. Najpierw złowieszczy dźwięk, jakby przesuwanej w pobliżu szafy (nazywano je także „szafami), a potem całe serie, po sześć sztuk, padały na całą Starówkę z potwornym podmuchem. Nie sposób było uciec od nich, przewidzieć, gdzie padną, gdzie się schronić czy ubezpieczyć. Niszczyły wszystko. Jakoś jednak dotarłam na Franciszkańską. Dziesiąty numer był na zapleczu szpitala Jana Bożego. Ewakuowani chorzy błądzili obłąkani po ulicach. To był przerażający widok. Zaczęłam dopytywać się o ojca. Znalazłam go na parterze, leżącego w ubraniu na łóżku. Był ranny w nogę odłamkiem granatu, 5 sierpnia, w czasie ataku na betoniarnię na Woli. Przeniesiono go do oddziału „ozdrowieńców", gdzie pełnił służbę w zaopatrzeniu. Przywitaliśmy się bez wielkich słów, serdecznie, ale ze łzami w oczach. Nasza radość z naszego spotkania na Woli, z pierwszych dni powstania, jakoś ucichła. Stefan opowiedział mi o walkach na Woli, o tym jak zdobywali wielkie magazyny niemieckie pełne mundurów i zaopatrzenia. „Panterki", w których potem chodzili powstańcy, były z tych właśnie magazynów. Zdobyto dużo żywności i wiele innych cennych rzeczy. Opowiedział mi, że spotkał Staszka, który wraz ze swym oddziałem opanował szkołę SS, przy ulicy Niskiej, oraz oswobodził obóz na „Gęsiówce", z którego uratowano około 500 Żydów. (Jest tam teraz wbudowana tablica z jego nazwiskiem, upamiętniająca to wydarzenie). Tam też Staszek został ranny i stracił wzrok, o czym dowiedzieliśmy się znacznie później.

Przenocowałam razem z ojcem na Franciszkańskiej i rano poszłam na Długą po nowe rozkazy i polecenia. Spotkałam się z Bertą, a potem poszłam na Daniłowiczowską, w stronę mojego wejścia do kanału. Droga nie była łatwa. Trzeba było przejść przez rynek, który był pod silnym obstrzałem. „Krowy" szalały. Pociski wybuchały raz po raz wszędzie dokoła. Musiałem iść piwnicami wzdłuż całego rynku. Nie lubiłam schodzić do tych piwnic. Przygnębiający był widok koczujących tam ludzi. A poza

tym wcale nie wydawało mi się to bezpieczne. Szłam wąskimi korytarzami przeciskając się przez przebite w murach otwory, z jednej piwnicy do drugiej. Byłam już, jak mi się wydawało, w połowie drogi, aż tu nagle rąbnęło. Zrobiło się ciemno, gruz posypał się na wszystkie strony, kurz zasypywał nam oczy. Wybuchła panika. Ludzie pozrywali się ze swoich legowisk szukając drogi ucieczki. Nie wiadomo w którą stronę iść, gdzie łatwiej znaleźć wyjście. Byłam w strachu. Zaczęliśmy odgrzebywać końcówkę korytarza i jakoś udało się, wspólnymi siłami, dotrzeć do schodów, do wyjścia z tej pułapki. Dalszą drogę biegłam skulona po wierzchu. Dotarłam jakoś bezpiecznie na miejsce i już bez żadnych przygód wróciłam do Śródmieścia, tą samą co przedtem drogą kanałami. Tym razem nie wydawała mi się tak długa i tak okropna. Może tu właśnie czułam się bezpieczniej, a może to radość ze spotkania ze Stefanem zabiła tamte przykre odczucia.

Po paru dniach poszłam znowu na Starówkę. Znowu spotkałam ojca. Tym razem był na ulicy Mławskiej 5. Był wstrząśnięty tragedią, która się wydarzyła poprzedniego dnia. Siedzieli na parterze z Witkiem Popławskim, jego przyjacielem, w momencie, gdy „krowa" uderzyła w piwnice. Były tam dwie łączniczki, Marta i Krystyna. Znałam obie bardzo dobrze. Witek natychmiast zorganizował pomoc, chcąc je ratować, odgrzebać. Poszedł jako pierwszy na czele grupy kolegów. Nowe uderzenie „Krowy" i pół domu (Mławska 3) zostało całkowicie zburzone. Zginęli wszyscy pod gruzami budynku. Zginął Witek, najbliższy ojca przyjaciel, obydwie dziewczyny i parę innych osób. Nastrój pozostałych przy życiu był okropny. Mnie także trudno było się z tego otrząsnąć. Starówka była już ogromnie zniszczona. Bezustanne naloty dywanowe, strzały z pociągu pancernego, ryczące „krowy". Życie stawało się co raz trudniejsze, a walka beznadziejna.

Idąc następny, ostatni już, raz, miałam niezwykłą przygodę. Droga była już teraz łatwiejsza. Nie trzeba było wypatrywać strzałek pisanych kredą na murze, a tylko trzymać się sznura zakotwionego po bokach. Wzdłuż tego sznura biegł kabel telefoniczny dla ułatwienia porozumiewania się pomiędzy Starówką a Śródmieściem. Parę dni wcześniej spotkałam na Świętokrzyskiej kolegę Staszka, Antka Tuleję. Brał on udział wraz ze swoim oddziałem w ataku na PAST-ę. Pogubił się z resztą oddziału, która poszła na Starówkę i chciał za wszelką cenę dostać się do nich. Chciał im pomóc, zanieść broń i amunicję, twierdząc, że na pewno mają wszystkiego

70

za mało. Błagał mnie, abym go zabrała ze sobą kanałami. Tłumaczyłam, że nie ma to sensu, że droga jest trudna. Nic nie pomogło. Z wielkim trudem uzyskałam dla niego przepustkę i pozwolenia. Przyszedł obładowany jak wielbłąd. Wziął ze sobą swój karabin, rewolwery, masę amunicji i granaty. Uważał, że to wszystko tam będzie potrzebne, że musi się przydać. Poszliśmy tą samą drogą. Tymi samymi niskimi kanałami. Jak on sobie dawał radę ze swoim obciążeniem, nie umiem sobie tego po prostu wyobrazić. Szłam pierwsza trzymając się pewnie sznura. Doszliśmy tak do kanału pod placem Teatralnym. Ta droga pod placem wydawała mi się jakoś bardzo długa. Woda w kanale była coraz wyższa, a prąd - bardziej wartki. Szłam jednak pewnie dalej, wierząc, że ten sznur dobrze nas prowadzi. Nagle, w pewnym momencie poczułam koniec sznura w moim ręku. Uniesiony prądem wody po prostu się urwał. Wyobrażasz sobie moje przerażenie. Trzeba zawrócić. Ale jak? Ci co szli ze mną, nie wiedząc co się stało, szli ciągle powoli do przodu. A na końcu - Antek. Zatrzymałam się. Dałam znać łączniczce, która szła za mną, aby podała dalej, że musimy powoli zawrócić. Łatwo to powiedzieć, ale wykonać trudniej. Nie wiem jak sobie dał radę Antek z całym swoim obciążeniem, karabinem i granatami. Mówić mogliśmy tylko półsłówkami i bardzo cicho. W końcu powiedziano mi, że już wszyscy zawrócili i że możemy iść z powrotem. Tym razem Antek szedł pierwszy i do niego musieliśmy stosować tempo naszego marszu. Powiedziałam, że musimy wypatrywać pilnie pierwszej odnogi kanału w prawo, pod Daniłowiczowską. Tę odnogę, którą ja sama musiałam przegapić pilnując się tylko sznura. Ten odcinek naszej powrotnej drogi był koszmarny. Pomyje płynące wartkim prądem po prostu nas zalewały. Z trudem unosiliśmy głowy, unikając płynących brudów i piany. Nie był to długi odcinek, ale szliśmy bardzo wolno i dopiero po pół godzinie dotarliśmy do właściwego zakrętu. Na górze czekano na nas z niepokojem, bo byliśmy bardzo spóźnieni. Wszystko skończyło się pomyślnie. Antek dowiedział się, gdzie ma szukać oddziału Staszka i od razu udał się w drogę. Co się z nim dalej działo - nie wiem, bo już go więcej nie spotkałam.

Tymczasem sytuacja na Starym Mieście pogorszyła się całkowicie. Rozpoczęła się ewakuacja. W nocy z 26 na 27 sierpnia Komenda Główna, gen. Bór ze swoim sztabem oraz delegat rządu, poszli już kanałami do Śródmieścia. Ojca odnalazłam z wielkim trudem. On także przeżył koszmarną przygodę. Także w kanałach. Część oddziałów, a w tym grupa ko-

71

biet i „ozdrowieńców", została skierowana do przejścia kanałami na Żoliborz. Na początku szły kobiety obciążone tobołkami i walizkami. Za nimi, w pewnym odstępie - „ozdrowieńcy". W tej grupie szedł Stefan. Za nimi, także w pewnym odstępie, szedł oddział powstańczy, bojowy, z bronią, amunicją i granatami. Kanał, którym wszyscy szli, był dużego przekroju, tak że wszyscy szli na stojąco. Oczywiście bardzo powoli, gęsiego. Tempo marszu musiało być dostosowane do kobiet, które szły jako pierwsze, na czele kolumny. Cała kolumna była bardzo długa, zajmowała kilkaset metrów kanału. Był wprawdzie wysoki, ale na tyle wąski, że dwie osoby nie mogły się w nim minąć. Doszli tak do Dworca Gdańskiego. Tam kanał krzyżował się z wielkim burzowcem, o szerokości kilku metrów i o wartkim prądzie. Przez kanał przeprowadzona była gruba lina do przytrzymywania się, co miało ułatwiać przejście. Ale nad kanałem była otwarta studzienka, nad którą stali Niemcy, pilnując tego przejścia. Co pewien czas rzucali na ślepo wiązkę granatów. Każde głośniejsze słowo mogło spowodować dodatkową kanonadę. Jeden z granatów trafił akurat w początek kobiecej kolumny. Zrobiło się zamieszanie. Nikt na przodzie nie chciał iść już dalej. Rozpoczął się sądny dzień. Pierwsza kolumna stała, a dwie następne, nie wiedząc co się stało, posuwały się nieustannie do przodu, napierając. Zdecydowano zawracać. Do żołnierzy trzeciej kolumny nie od razu dotarło to polecenie o powrocie na Stare Miasto. Obie kolumny - ta z przodu, cofająca się i ta z tyłu, idąca dalej naprzód, spowodowały niesamowite spiętrzenie pośrodku, tam gdzie szli sami ranni i ozdrowieńcy, nie mający pełnej swobody ruchów. Tam właśnie, w tej środkowej kolumnie był Stefan i on mi to wszystko opowiedział. Tłok, tumult, porzucone bagaże. Dopiero po dłuższym czasie udało się opanować sytuację. Dopiero po jedenastu godzinach takiego marszu kolumna dotarła do placu Krasińskich, do tego włazu, którym schodzili do kanału. I tam właśnie spotkałam ojca, zabłoconego, głodnego, wyczerpanego do ostatnich granic. Zaczęliśmy się zastanawiać, co robić dalej. Była to już noc z 31 sierpnia na 1 września. Komenda Główna przeszła już kanałami do Śródmieścia. Pozostały jeszcze różne agendy, które kolejno ewakuowano tą samą drogą. Ja miałam wracać razem z łączniczkami „Berty". Ale nie mogłam przecież pozostawić samego ojca. Przy pomocy „Berty" i „Kazika", który pilnował kolejności ewakuowanych do kanałów oddziałów, udało mi się dostać przepustkę i dla Stefana. Poszliśmy więc razem.

Wszyscy czatowali pod murem na ulicy Długiej przy rogu Miodowej czekając na swoją kolejkę. Właz na placu Krasińskich osłonięty był nie-

72

wielką ruinką. Niemcy oświetlali bez ustanku plac reflektorami i ostrzeliwali z karabinów maszynowych każdą dostrzeżoną postać. Na nas kolej. Bez namysłu - skok, pojedynczo, sprawdzanie przepustek i nura - w kanał. Tutaj - luksusowo i bezpiecznie. Kanał wysoki, szeroki, z parapetami po bokach, na których można było nawet usiąść i odpocząć, gdy ktoś był zmęczony. Szliśmy w miarę szybko, spokojnie, równym marszem, ze świeczkami w ręku. Był to kanał pod ulicą Miodową, przedłużenie tego kanału na Żoliborz. Z Miodowej skręciliśmy pod Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat. Ten odcinek kanału nie był już tak luksusowy, ale dało się spokojnie iść. Potem skręciliśmy w jeszcze mniejszy kanał, pod ulicą Warecką i tam już wyszliśmy na powierzchnię, wyciągani kolejno przez oddział pilnujący tego miejsca. W Śródmieściu - spokój i cisza. Nastąpiło całkowite odprężenie po wszystkich przeżyciach na Starówce.

Widok palącej się Starówki nie schodził nam jednak z oczu. Płomienie unoszące się wysoko w górę, dymy sięgające wysoko nad ruinami, odgłosy burzonych domów długo jeszcze słychać było po opuszczeniu tej części miasta przez powstańców. Szpitale jednak pozostały. Ewakuowano tylko lżej rannych. Nie znany i okrutny los tych, których nie udało się zabrać do Śródmieścia, zatruwał myśli tych, którzy przyszli tu kanałami. Nieuchronność przeznaczonego losu jednych ratowała, skazując jednocześnie innych na zagładę.

Jest pierwszy września. Jesteśmy razem, radość i spokój. Śródmieście wydawało się rajem po koszmarze minionych dni. Nie chcieliśmy wierzyć własnym oczom: biało-czerwone sztandary wzdłuż całych ulic, a królowała w tym ulica Chmielna i Złota. Ludzie chodzili spokojnie po ulicach. Żadnych nalotów czy obstrzałów. Czasami tylko słychać gdzieś z oddali „krowy". Ludność Śródmieścia dopiero teraz zaczynała się z tym dźwiękiem oswajać. Wieczorem poszliśmy do kina. Od Elżbiety dostałam dwie wejściówki. Kino Palladium obwieszone od góry do dołu biało-czer-wonymi sztandarami. Widać je było już z daleka przy wejściu od ulicy. Uroczyście, odświętnie, patriotycznie. Nastrój chwytający za serce i budzący wiarę w nieuchronność ostatecznego zwycięstwa. Filmy o powstaniu. Kręcone przez ekipy filmowców z BIP-u w miejscach najgorętszych walk. Podziemne drukarnie przy pracy. Fabryki broni i amunicji, rozładowywanie niewypałów. Chłopcy - roznoszący powstańczą prasę. Wszystko to można było zobaczyć na czterech kolejno kręconych filmach od początku powstania. Ojciec był zachwycony i rozpromieniony, a ja także

73

po raz pierwszy filmy te oglądałam. Część tego powstańczego dorobku BIP-u ukryto w ostatnich dniach powstania na terenie Warszawy. A część -w tym 6600 metrów taśmy filmu dokumentalnego i serwis zdjęć przekazano Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu i jego żonie, Grecie (mojej łączniczce z poczty BIP-u), celem przekazania do Londynu.

Następnego dnia - 2 września - ojca imieniny. Postanowiliśmy uczcić je hucznie. Dostałam na to konto od Elżbiety, z szefowskich zapasów, butelkę francuskiego koniaku, a od kucharza z „Adrii" - kawał koniny. Matka Stefana miała ją smakowicie przyrządzić. Jednym słowem feta na sto dwa. Jurek, brat Stefana, przyszedł właśnie ze Starego Miasta, przebijając się wraz ze swoim oddziałem przez Ogród Saski. Tak więc cała rodzina oraz koledzy Jurka i Stefana mieli się spotkać na tej uroczystości. Zjawiłam się oczywiście pierwsza, aby przygotować wszystko jak należy na przyjęcie gości. Długo czekałam. Najpierw wpadł Jurek mówiąc, że nie może pozostać, bo akurat zaczęła się koncentracja jego oddziału. Jego koledzy także przyjść nie mogą. Na Stefana także czekałam dosyć długo. Przyszedł sam i także spieszył się na zbiórkę. Zjedliśmy w pośpiechu twar-dawe befsztyki, napiliśmy się po jednym głębszym i poprzysięgliśmy sobie, że najważniejsze jest to, aby się nie rozstawać.

Tymczasem Niemcy, którym udało się pokonać nasze oddziały na Woli, potem zniszczyć całkowicie Starówkę, rozpoczęli teraz zmasowany atak na Śródmieście. Sielanka się skończyła, nastroje radosnego spokoju zgasły wobec huraganowego ataku lotniczego już w pierwszych godzinach popołudnia tego drugiego września. Teraz „krowy" stały się codziennością. Budynki padały w gruzach. Poparzeni ludzie, w płonących ubraniach, biegali ulicami szukając ratunku. Mieszkańcy Warszawy zbierali się na podwóreczkach, modlili głośno, śpiewając chórem pieśni do Panny Marii, klęcząc przed jej figurą. W tych czasach kapliczki z figurą Matki Boskiej były na każdym prawie podwórku. To do niej, do Matki Boskiej, uciekali się ludzie szukając pomocy i opieki. Na skwerkach i na trawnikach pojawiało się coraz więcej krzyży na mogiłach poległych. Gruz z walących się domów zasypywał wszystko. Coraz trudniej było wykonywać codzienne polecenia, długie, uciążliwe i niebezpieczne marsze po całym północnym Śródmieściu. Z ojcem musieliśmy się dość szybko rozstać, pomimo złożonej przysięgi. Jego oddział został skierowany na bliski Czer-niaków, na ulicę Okrąg.

Warunki pracy Sztabu i kancelarii Komendy Głównej stawały się coraz trudniejsze. Tym trudniejsza była też nasza praca, praca łączniczek.

74

Komenda Główna, szef Sztabu, szef V Oddziału Sztabu i mój szef- „Prezes" - mieli teraz swoje nowe m.p. w gmachu PKO na Świętokrzyskiej, w dwukondygnacyjnym schronie pod budynkiem. Jedną kondygnację zajmował szpital polowy, a drugą zajmował cały Sztab. Obok pomieszczenia komendantów był pokój „ochrony", w którym oprócz czterech chłopców -Romka, Tomka i dwóch Jurków - urzędowała „Basia", osobista łączniczka Bora-Komorowskiego. Dzień 4 września. Zmasowany atak lotnictwa i ciężkiej artylerii na gmach PKO, w którym stacjonowało dowództwo. Bomba wpadła do szybu windy towarowej, która była obok pokoju „ochrony". Wybuchła na poziomie dolnego schronu. Zginęli wszyscy. Ginie „Basia", Romek i dwóch Jurków. Szef Sztabu- Grzegorz i szef V Oddz. Sztabu - „Kuczaba" - ranni. Pokój komendantów - w gruzach. Część gmachu PKO - zburzona. Przed rozwalonym budynkiem spotkałam Elżbietę. Była szara. Martwa twarz nie wyrażała nawet rozpaczy. Ani jednej łzy. A zginął jej ukochany siostrzeniec Jurek, którego wychowywała od wielu lat. Miał lat siedemnaście.

Komenda Główna z Borem na czele przeniosła się do południowej części Śródmieścia, na ulicę Mokotowską, a po kilku dniach, 8 września, do gmachu centrali PAST - przy ulicy Piusa (Pięknej). Komenda Okręgu Warszawskiego z „Monterem" i „Prezesem" przeniosła się do kina „Pal-ladium". Te dwa adresy i łączność pomiędzy nimi stały się trasą moich codziennych wędrówek. W obie strony-przez najcięższe przejście „górą" przez Aleje Jerozolimskie.

O tym co stało się w Budynku PKO - pisać trudno, mówić, a nawet myśleć trudno. Rodzi się niepokój o najbliższych, silniejszy niż wszelkie inne uczucia. Elżbieta rozumiała to najlepiej. Widziała, co się we mnie dzieje. Sama zaproponowała mi przepustkę na Czerniaków, tam gdzie stacjonowały oddziały majora „Witolda", a w tym „Czata-49". Ostrzegała mnie, że to bardzo trudna i niebezpieczna wyprawa, ale wiedziała jak bardzo chciałam tam iść. Dostałam przepustkę na przejście przez Aleje Jerozolimskie i podała dres, pod który miałam się zgłosić po następną przepustkę, na przejście przez „ziemię niczyją" - ogromny rozległy plac Trzech Krzyży, będący pod nieustannym obstrzałem od Wiejskiej, Brackiej i od Nowego Światu. W Alejach Jerozolimskich podwyższono nieco barykadę i pogłębiono wykop, ale za to Niemcy zbliżyli się bardzo do naszych pozycji. Niemcy zapewniali sobie odwrót od nacierających wojsk rosyjskich, chociaż Rosjanie czekali „z bronią u nogi" aż się Warszawa dostatecznie wykrwawi.

75

Niemcy usiłowali sforsować Aleje. Nacierali całym frontem wzdłuż Nowego Światu, od Świętokrzyskiej aż do Alej. Trwały walki na Czackiego. Barykad naszych nie zdołali jednak sforsować. Broniliśmy ich, bo była to przecież jedyna nasza droga łącząca Śródmieście z resztą miasta. Dotarli jednak do pierwszych domów na Brackiej. Pod bardzo już bliskim i silnym obstrzałem przebiegłam Aleje, nisko skulona w płytkim wykopie, osłoniętym barykadą z płyt chodnikowych. Dalej znaną już drogą przez piwnice pełne ludzi dotarłam do ulicy Piusa, miejsca postoju Komendy Głównej. Tam, za pośrednictwem „Berty", dostałam przepustkę na dalszą drogę na Czerniaków. Objaśniono mi szczegółowo, jak mam tam dotrzeć, gdzie i jakie niebezpieczeństwa mnie czekają. Doszłam bez trudu do Alei Ujazdowskich, skąd miałam potem wyjść na plac. W gmachu Królowej Jadwigi stali Niemcy. Czekałam aż do nocy, aż się ściemni. Wyszłam skradając się wzdłuż zachodniej strony placu. Schowałam się za kościół, czekając aż ustanie obstrzał od ulicy Wiejskiej i od Nowego Światu. Od tej właśnie strony strzelano bez przerwy. Ulice i plac oświetlane były lampionami. Jasno, jak w biały dzień. Żadnej osłony. Czekałam cierpliwie pod kościołem, skulona w kucki. W jakimś spokojniejszym momencie, z duszą na ramieniu, przeskoczyłam do budynku Instytutu Głuchoniemych. Po gruzach dotarłam do ulicy Książęcej. Wszystkie domy po tej stronie - zburzone. Jedno wielkie rumowisko. Ciemno. Drogi nie widać. Staczałam się po tym gruzie jak po górskich piargach. Ręce mi krwawiły, bo czepiałam się wystających kawałków murów. Posuwałam sięjednak dalej, powoli, do dołu, po stoku - do ulicy Rozbrat. Do ulicy Okrąg, gdzie stacjonowała „Czata", dotarłam już bez większych trudności. No i wreszcie spotkałam się z ojcem. Siedział w pustym pokoju, na drugim piętrze w budynku przy ulicy Okrąg 3. Był zaskoczony moim przybyciem, bo wiedział, że droga na Czerniaków jest bardzo niebezpieczna. Uspokoiłam go, opowiadając moje przygody i mówiąc, że jestem przecież bardzo ostrożna. Cieszyliśmy się tym spotkaniem. Cały następny dzień odpoczywałam, ciesząc się, że chociaż nie na długo, ale przecież jesteśmy znowu razem.

Na Okrąg tego dnia było spokojnie. Główne walki trwały na ulicy Wi-lanowskiej. Po drugiej stronie ulicy był w podziemiu szpital polowy. Dowiedziałam się, że pracuje tam Irena Minkiewicz, u której przez parę lat miałam swój lokal konspiracyjny, a pod koniec powstania miał tam swą siedzibę „Prezes". Spotkałam tam także kolegę Staszka z Podchorążówki,

76

Włodka, który był tam lekarzem. W szpitalu oprócz powstańców leżało kilku Niemców. Irena opiekowała się nimi i dzięki temu, po zajęciu szpitala przez Niemców - uratowała się. Ciężej rannych Niemcy po prostu dobijali, a tych lżej rannych pozostawili swojemu losowi. Za Ireną wstawili się ranni Niemcy, których w normalny sposób pielęgnowała.

Następnego dnia, a był to już 9 września, musiałam wracać. Zaklinałam ojca na wszystko, aby poszedł ze mną, ale na razie nie było to możliwe. Każde ręce były potrzebne mimo beznadziejnej sytuacji. Mówiłam mu, że powinien iść do szpitala, aby usunąć odłamki, a to jest możliwe jeszcze tylko w Śródmieściu. Wróciłam sama. Poszłam tą samą drogą, ale już bez tego wielkiego strachu. Konie do domu zawsze szybciej idą. Ale mój dom zmienił się tymczasem. Komenda przeniosła się do południowego Śródmieścia. Nie musiałam więc ponownie przekraczać Alei Jerozolimskich. Zamieszkałam tym razem u naszej skarbniczki. Marii Szpręglewskiej. Było nas tam razem 5 łączniczek BIP-owskich. Maria karmiła nas rano słynną „kaszą plujką" posypywaną cukrem, którego ciągle było dużo, pod dostatkiem. Po śniadaniu - w drogę. Każda w swoją stronę.

Następnego dnia - 10 września - Stefan dostał zgodę na próbę przejścia do Śródmieścia, aby mógł się udać do szpitala na operację. Była to już ostatnia chwila. Nazajutrz rozpoczął się systematyczny, zmasowany atak na tę część bliskiego Czemiakowa. Budynki po nieparzystej stronie ulicy zostały zajęte jako pierwsze, a potem zajęto także szpital, po stronie przeciwnej. Walki toczyły się na ulicy. Ojciec miał więc wyjątkowe szczęście, że udało mu się opuścić teren walki. Niestety, został odcięty od oddziału, a w czasie przekradania się przez plac Trzech Krzyży został przysypany gruzem i kontuzjowany. Przetransportowali go koledzy do Szpitala Czerwonego Krzyża przy ulicy Jaworzyńskiej. Tam też został zopero-wany i leżał aż do 30 września. Dowiedziałam się o tym następnego dnia. A budynek szpitala dobrze znałam, bo chodziłam tam codziennie do „Mi-chasi", do mieszkania Pronaszków. Tak że teraz, oprócz moich zwykłych wędrówek, przybyły mi jeszcze codzienne wizyty w szpitalu.

Drogi moich codziennych spacerów skróciły się bardzo; do północnej części Śródmieścia, które wciąż było bombardowane, chodziłam bardzo rzadko. Cała moja główna trasa koncentrowała się w rejonie ulicy Piusa, gdzie stacjonowała Komenda Główna, Koszykowej, Mokotowskiej i obrzeży placu Zbawiciela wraz z otaczającymi małymi uliczkami. Jak zawsze nosiłam pocztę do Komendy Głównej i do Komendy Okręgu, gdzie sta-

77

cjonował „Monter" i „Prezes". Rano, oprócz poczty, nosiłam śniadanie dla „Prezesa", a potem szłam do ojca z talerzem owsianki posypanej cukrem, przygotowanej w szpitalnej kuchni. Pierwsze spojrzenie ojca było zawsze skierowane na ten talerz zupy. W szpitalu panował głód i tylko z owsianki, którą przynosiłam od Marii, mogłam mu cokolwiek przygotować. Jak przychodziłam z pustymi rękami, to w jego oczach czytałam tylko głęboki smutek.

Tymczasem Ruscy zaczęli nam ostentacyjnie pomagać. Wojska ich zajęły już całą prawą stronę Wisły, od Wilanowa aż daleko po Dęblin. A Praga była w ich rękach już od 9 września. Urządzili dwa spektakularne desanty przez Wisłę. Jeden 15 września w okolicy ulicy Czerwonego Krzyża, wzdłuż mostu kolejowego, a drugi, wcześniej, bo 9 września, w okolicy Saskiej Kępy, właśnie na bliski Czerniaków. W obu desantach brali udział polscy żołnierzy z I Armii. Oba desanty, po kilku dniach powróciły na Pragę. Tymczasem spektakularna łaskawość Ruskich okazała się tak wielka, że już około 15 rozpoczęły się zrzuty. Nad naszymi pozycjami krążyły nisko nocą„kukuruźniki" zrzucając w umówione miejsce skrzynie z bronią, amunicją i żywnością. Niestety - bez spadochronów. Skrzynie spadały porozbijane, broń - połamana, amunicja w większości nie nadająca się do użytku, a skrzynie z żywnością rozsypywały się po ziemi. Były to przeważnie kostki z jaglanej kaszy wymieszanej z jakimś tłuszczem. Zbieraliśmy to rękami, zmiotkami, czym się dało. Przy naszym nieustającym głodzie bardzo nam to smakowało.

W dniu 18 września, w samo południe, przy bezchmurnym niebie -usłyszeliśmy szum samolotów. To cała ogromna eskadra, widoczna jak na dłoni, lecąca na bardzo dużej wysokości. Jadłyśmy właśnie śniadanie na ulicy Piusa, u Marii. Wybiegłyśmy na ulicę. Tłum ludzi gromadził się wszędzie, patrząc w górę. Radość była ogromna. Nareszcie NASI. Po chwili zobaczyliśmy czasze rozwijających się spadochronów, wyglądały jak wielkie kwiaty na czystym niebie. Pod czaszami spadochronów - podłużne kształty, wirujące w przestworzach. Desant! Początkowo byliśmy przekonani, że to ludzie. Niestety, szybko okazało się, że to są zasobniki. Mimo tego chwilowego rozczarowania, radość i tak była ogromna. Pamiętają o nas! Nie jesteśmy opuszczeni! Zasobniki powoli oddalały się i zaczęły spadać. Niestety, nie wszystkie spadły na nasze tereny. Jeden z nich spadł w pobliżu nas, na plac Zbawiciela. Prawie wszystkie wyloty ulic należały do powstańców. Mokotowska, po obu stronach placu, 6 Sierpnia i Mar-

78

szałkowska - ta po naszej stronie. Niemcy stali na drugim końcu Marszałkowskiej. Zasobnik spadł pośrodku placu. Niemcy nie dopuszczali do niego nikogo. Czołg stanął u wylotu ulicy, a przed nim grupa spędzonych jeńców, uniemożliwiająca obstrzał od naszej strony. Pojemnik leżał tam przez dwa dni, aż w końcu, nocą, udało się go ściągnąć na naszą stroną. Taki spektakularny rejs lotniczy nie pojawił się w naszym rejonie więcej. Były zrzuty w innych dzielnicach i w Kampinosie. Loty takie były bardzo trudne i niebezpieczne. Rosjanie nie pozwalali na lądowanie samolotów na ich terenach. Tacy to byli „sprzymierzeńcy". Startowano z Włoch, na loty w obie strony było zbyt daleko i niebezpiecznie. Wiele samolotów zestrzelono. W Kampinosie Ruscy zestrzelili samolot RAF-u, jako rzekomo nierozpoznany. Zginęli angielscy piloci, pochowani właśnie w kampinoskich lasach.

Powstanie nieuchronnie zbliżało się do końca. Nie otrzymaliśmy wydatnej pomocy ani od Zachodu, ani od Wschodu. Radio Londyn nadawało codziennie wieczorem symboliczną pieśń smutku „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej", pieśń, która miała nam powiedzieć, że nie możemy się niczego tej nocy spodziewać. I nie spodziewaliśmy się niczego - ani tej nocy, ani następnej. Wiedzieliśmy, że możemy już liczyć tylko na siebie, na własne siły, których już brakło. Broniły sięjeszcze trzy oddalone od siebie dzielnice: Żoliborz, Mokotów i nasze Śródmieście. Bronił sięjeszcze Czer-niaków, ale ten odcinek na którym był Stefan padł już 15 września, czyli właściwie tuż po wyjściu jego oddziału. Mokotów padł 27, a Żoliborz - 30 września. Powstańcy Mokotowa usiłowali przedostać się do Śródmieścia kanałami. Główna droga ucieczki wiodła z ulicy Puławskiej przez plac Unii Lubelskiej, potem aleją Szucha, koło gestapo, i przez aleje Ujazdowskie do Pięknej. Wszyscy szli taką drogą, jaką uznali za najbezpieczniejszą. Przewodników nie było. Kanały były o małym przekroju i posiadały wiele rozgałęzień. Łatwo było pobłądzić. I na tej właśnie trasie rozegrało się najwięcej tragedii. Najwięcej ludzi zginęło. Opisuje to Kazimierz Dziewanowski w swym artykule „Pielgrzymi bez przebaczenia" (tygodnik „Świat" z 28 lipca 1957 r.). Powstańcy z Żoliborza nie mieli już żadnej drogi ucieczki, odcięci całkowicie od Śródmieścia zburzonym Starym Miastem. Ludność cywilna została wypędzona do obozu w Pruszkowie.

Co działo się tymczasem u nas w Śródmieściu. Z naszej strony większych akcji oczywiście już nie było. Niemcy ostrzeliwali nas nieustannie,

79

głównie w rejonie placu Trzech Krzyży, który bezskutecznie usiłowali opanować. Ojciec dostał się do szpitala, gdzie wyjęli mu operacyjnie kilka odłamków, a ja jak zawsze krążyłam pomiędzy Komendą Główną, Elżbietą i Marią - stale po tych samych uliczkach - Piękną, Lwowską, 6 Sierpnia, Jaworzyńską i Mokotowską, na której było właśnie mp. Komendy. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że jestem w ciąży. Radość mojąi ojca zakłócał tylko niepokój o dalsze losy powstania i związane z tym nasze dalsze dzieje. Po raz wtóry poprzysięgliśmy sobie, że nie będziemy się rozstawać. W żadnych okolicznościach. Elżbieta poradziła mi, abym udała się do szpitala ginekologicznego, który wciąż jeszcze działał na ul. Marszałkowskiej koło placu Zbawiciela. Jest tam znany lekarz - dr Bryndzanacki. Oczywiście - poszłam tam. Dostałam zaświadczenie Czerwonego Krzyża, że jestem w czwartym miesiącu ciąży, a na odwrocie było tłumaczenie na niemiecki, które potem bardzo mi się przydało.

W ostatnich dniach powstania przeniosłyśmy się obie z Elżbietą na ulicę Polną, naprzeciwko dzisiejszego bazaru. Okna wychodziły na Pole Mokotowskie, skąd byliśmy sporadycznie ostrzeliwani. Prócz nas stacjonował tam mały oddział powstańczy, złożony z kilkunastu młodych chłopaków. Nocą nasi chłopcy wybrali się na Pole Mokotowskie, które kusiło wszystkich widniejącymi z dala krzakami pomidorów, kartofli, cebuli. Zbyt duża to była pokusa, aby można było się jej oprzeć. Naznosili całe naręcza tych smakołyków. Wszystko wspaniale wyglądało. Kartofle ugotowaliśmy, ale pomidory i cebula jedzone na surowo na wygłodzone żołądki - natychmiast poskutkowały. Wszyscy chłopcy pochorowali się. Żarłoczność została ukarana. Bóle brzucha, wymioty, skurcze. Na szczęście Elżbieta i ja powstrzymałyśmy się od tego niepochamowanego obżarstwa i to nas uchroniło od podobnych objawów. Zjadłyśmy tylko trochę gotowanych kartofli, bo przecież nie mogłyśmy odmówić chłopakom, którzy tak serdecznie częstowali nas swoim łupem.

W Komendzie Głównej trwały tymczasem narady nad dalszym losem powstania. W porozumieniu z głównodowodzącym armią niemiecką generałem von den Bachem - w dniu 28 września - ogłoszono zawieszenie broni na dwa dni - 1 i 2 października, w godzinach od 5 do 19. W tym czasie miała opuścić Warszawę cała ludność cywilna. W czasie tego „zawieszenia broni" ojciec, który właśnie wyszedł ze szpitala, udał się na Boduena, po jakieś cywilne ubranie. Matki już niestety nie zastał. Wyszła

80

z Warszawy ze swoją siostrą Janiną Przygodzkąi ciocią Marylką. Pewnie z uwagi na wiek nie zostały internowane i osiedliły się czasowo w Milanówku. Dowiedzieliśmy się o tym przypadkowo już po wojnie. Jakimś cudem odnalazł je tam Jurek, brak Stefana.

W Komendzie Głównej trwały bez przerwy narady. Porządkowano sprawy personalne, nadawano stopnie wojskowe, odznaczenia. W dniu 1 października podjęto decyzję o kapitulacji. W naradzie uczestniczyli: delegat rządu - Stanisław Jankowski, dowódca AK - gen. Bór Komorowski, szef Sztabu - gen. Pełczyński „Grzegorz", komendant okręgu warszawskiego - gen. Chruściel Antoni „Monter", szef BIP-u płk Jan Rzepecki „Prezes" i inni. Po sprawozdaniu i referatach dotyczących sytuacji wojskowej , żywnościowej, moralnej - nastąpiła dyskusj a, w której delegat rządu jako pierwszy opowiedział się za zaprzestaniem walk. Podjęto decyzję o kapitulacji. Rano w dniu 2 października delegacja powstań- ców udała się do gen. Bacha. Po całodziennych rozmowach, o godzinie 21 podpisano akt kapitulacji. Najważniejszym, zasadniczym ustaleniem było to, że wojska powstańcze walczące w Warszawie uzyskały uprawnienia kombatanckie. Zgodnie z tą umową do niewoli niemieckiej poszło prawie 12 000 powstańców. Niektórzy jednak, w uzgodnieniu ze swoimi dowódcami, postanowili pójść razem z ludnością cywilną.

W dwa dni później „Prezes" zwołał na naradę swoich najbliższych współpracowników. Była tam Elżbieta, Maria, kilka łączniczek, no i ja. Elżbieta wręczyła nam legitymacje AK-owskie z wpisanymi na odwrocie przyznanymi stopniami wojskowymi. Wszystkie łączniczki dostały stopnie „młodszych komendantek", co odpowiadało stopniowi podporucznika. Zapewniało to uznanie nas za „kombatantki" no i obóz dla oficerów w niewoli. Następnie ustaliliśmy, kto pójdzie do niewoli niemieckiej, a kto wyjdzie jako cywil razem z ludnością. O ile pamiętam, to chyba wszystkie łączniczki zdecydowały się pójść do niewoli. Mnie natomiast „Prezes" nie pozwolił iść razem z nimi. Dostałam ostrą reprymendę za to, że chodząc kanałami nie zadbałam o przyszłe nowe życie. To przecież było ważniejsze niż wypełnianie obowiązków, które przecież z powodzeniem mogli wypełniać inni. Aleja rwałam się do każdej pracy, a o swoim „stanie" jeszcze wtedy nie wiedziałam. Nie mogłam przecież zawieść zaufania jakim darzyła mnie Elżbieta. Chodzenie „trudną drogą specjalną" uważałam za szczególne wyróżnienie. Na zakończenie narady Prezes powiedział, że ja i kilka innych łączniczek zostałyśmy odznaczone Krzyżami Walecznych

81

za całą naszą pracę i postawę w czasie powstania. Ten czas - to najpiękniejszy okres mego życia i takim będę go zawsze pamiętać. Gloria Victis -chwała zwyciężonym.

Na zakończenie - parę refleksji. Pomimo tylu ofiar i zniszczeń, ten zryw był konieczny i uzasadniony. Dziś, po pięćdziesięciu latach, gdy wielu z nas już odeszło, nie ma kto bronić naszej postawy. W świetle późniejszych wydarzeń nie można jednoznacznie ocenić tego zrywu, wiary w solidarność narodów i w pomoc zewnętrzną. A także istniejących wtedy przeciwwskazań. Przygotowywaliśmy się do tej walki i czekaliśmy na odpowiedni moment przez całą okupację. Reprezentanci polskiego rządu chcieli przyjąć Rosjan w stolicy swego kraju. Gdybyśmy tego nie zrobili MY - to zrobili by za nas inni. Armia Ludowa i PPR. Zrobili tak przecież w Chełmie i Lublinie, witając radośnie wojska radzieckie, które jednocześnie wymordowały wszystkich AK-owców, którzysię ujawnili. A my - mielibyśmy z woli narodu (AL i PPR) republikę radziecką na naszym terytorium. Od tego właśnie uchroniło nas powstanie.

Nie zapomnę nigdy tego, co widziałam i co przeżyłam osobiście. Ani „wyzwolenia" 17 września wschodnich rubieży Rzeczypospolitej, ani cynicznego stania armii sowieckiej po drugiej stronie Wisły - w oczekiwaniu aż się powstanie wykrwawi, a cała Warszawa zostanie doszczętnie zburzona i wypalona. Nieodparcie nasuwa się myśl, że tak jak w 1939 roku zostało zawarte tajne porozumienie pomiędzy obu armiami, we wspólnym interesie niszczenia narodu polskiego.

Nie zapomnę także nigdy widoku ulicy Chmielnej obwieszonej przez cały sierpień biało-czerwonymi sztandarami. Cała ulica - krzyczała wolnością. To było i ważne, i jakże radosne.

Dziś, gdy toczą się rozważania na temat, czy było warto, nie zastanawiaj się nad tym. Nigdy na ten temat nie podnoś z nikim żadnej dyskusji.

Droga do domu

Następnego dnia po odprawie u „Prezesa" zaczęliśmy się szykować do wyjścia z Warszawy, razem z ludnością cywilną. Widzieliśmy z okien ulicy Polnej, z naszego ostatniego lokum, tłumy ludzi wychodzących z ulicy Śniadeckich i placu przed Politechniką. Wszyscy ze spuszczonymi głowami, wszyscy z tobołkami na plecach lub walizkami w rękach. Smutny to był widok i przygnębiający, tym bardziej że wiedzieliśmy, że musimy i my do nich dołączyć. Zaczęliśmy się powoli szykować do drogi. Stefan wcześnie rano poszedł na ulicę Boduena po jakieś nasze drobiazgi. Na szczęście, jeszcze przed powstaniem, zanieśliśmy tam różne nasze dokumenty i wszystkie pieniądze. Między innymi nasz największy skarb - 6 „świnek" - czyli złotych pięciorublówek, które stanowiły nasze oszczędności. Nie było to dużo, ale stało się zasadniczą bazą na dalszy okres naszego życia. Zaszyłam te „świnki" w płócienny pasek i przymocowałam od spodu do podwiązek. Od „Prezesa" na odprawie dostałyśmy po jednej, ostatniej już pensji i po 10 dolarów, które także głęboko schowałam. Stefan wyszedł prosto ze szpitala i nie mógł już skontaktować się ze swoim oddziałem, tak że żadnej „odprawy" nie dostał. Całe nasze niewielkie mienie - dokumenty, pieniądze i przybory toaletowe - zapakowaliśmy do znanego Ci skórzanego neseserka, który służył nam potem jeszcze przez wiele lat. Po tych przygotowaniach, wyszliśmy i przyłączyliśmy się do pochodu. Ojciec w samej marynarce z pulowerkiem pod spodem, a ja w płaszczyku z kołnierzykiem futrzanym, który dostałam od Elżbiety. Ojciec wyglądał okropnie. Wychudzony, zarośnięty, kulejący, idący o lasce. Ja byłam w trochę lepszej formie, ale nastroje mieliśmy oboje fatalne. Dzień był smutny, ponury, bez słońca. A i nadziei żadnej. Żadnych myśli o przyszłości, żadnych planów, żadnych rozmów. Przed nami tylko jedna wielka niewiadoma. Szliśmy w milczeniu całą szerokością jezdni. Nowowiejską, Filtrową, Grójecką. Żandar-

mi idący po bokach chodnikiem popędzali nas nieustannie. Starzy ludzie potykali się często nie mogąc nadążyć za innymi. Wielu niesiono na noszach. Widok to był naprawdę przerażający. Trudno mi nawet o tym pisać. Sama już nie wiem, kiedy i jaką drogą dotarliśmy do bocznicy kolejowej. Wepchnięto nas do towarowych wagonów i pociąg powoli ruszył. Parę razy zatrzymał się w szczerym polu. Czasami spotykało się ludzi stojących przy torach, jakby na coś czekali. Wrzucali nam do wagonów bochenki chleba. Wielu młodych ludzi próbowało na tych postojach ucieczki. Skakali odważnie z wagonów. Podobno Jurek, brat Stefana, tak właśnie uciekł wyskakując z wagonu. Późnym wieczorem dotarliśmy do Pruszkowa. Pociąg wjechał do ogromnej hali fabrycznej i tam kazali nam wysiadać. Był to jakby ogromny szeroki peron z torami po bokach. Zaczęliśmy szukać miejsca na odpoczynek. Było ciemno, ale znaleźliśmy jakiś kawałek pustego miejsca na brzegu peronu, bo to wydawało nam się najbezpieczniejsze. Tłum ludzi i tłok był ogromny, nie chcieliśmy więc siedzieć na przejściu. Rozłożyliśmy na betonie ojca marynarkę i mój płaszcz, i tak, przyciskając do siebie nasze „skarby", przesiedzieliśmy całą noc w zupełnym mroku.

Rano wyruszyłam na zwiady. Stefan przy naszych rzeczach - na warcie. Mniej więcej pośrodku tego długiego peronu było stanowisko Czerwonego Krzyża. Wydawali tam czarną lurę w blaszanych kubkach i po kawałku chleba. Spotkała mnie tam radosna niespodzianka. Ktoś zawołał mnie głośno po imieniu. Był to Włodek Nakwaski, kolega Staszka z Podchorążówki. Dyżurował jako lekarz w tym punkcie PCK. Spotkałam go wcześniej, na Czerniakowie, w tym szpitalu, z którego udało mu się jakimś cudem uratować. Powiedział mi, że trzy dni wcześniej byli w tym obozie moi rodzice no i że potem, tak jak wszyscy, zostali wywiezieni nie wiadomo dokąd. Była to w sumie wspaniała wiadomość. Nic lepszego nie mogło mnie tu spotkać. Cały czas niepokoiłam się o nich. A więc - żyją i są oboje zdrowi. Mam jakieś niebywałe szczęście do tych niespodziewanych spotkań. Los się widocznie nami opiekuje. I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie, w to nieuchronne „fatum", w te siły, którym wszyscy podlegamy. Opowiedziałem Stefanowi swoje przygody i po tej radosnej wiadomości poczuliśmy się oboje podniesieni na duchu.

Wczesnym popołudniem żandarmi zaczęli nas wyganiać z tej hali na wielki dziedziniec. Tam wszyscy ustawiali się już, w długim rozległym szeregu. Nikt nie wiedział, co będzie dalej. Zauważyliśmy z daleka, że jed-

84

nych kierują na prawo, drugich - na lewo. Nie wiadomo, która strona lepsza, ale, jak nam powiedzieli, ci co szli przed nami, podobno rozdzielają małżeństwa. Postanowiliśmy więc, że pójdziemy osobno. Podzieliliśmy nasz niewielki majątek, a przede wszystkim pieniądze i dokumenty. Tylko „świnek" nie dało się podzielić, bo były wszyte w mój pasek od podwiązek i musiały zostać przy mnie. Doszliśmy tak, każde osobno, w innym szeregu, do czoła pochodu. Ja szłam pierwsza, a Stefan o kilka rzędów dalej. Pokazałam moje zaświadczenie z PCK i skierowali mnie na prawo. Czekałam w wielkiej trwodze niepokojąc się dokąd skierują ojca. Pokazał swoje prześwietlenie nogi ze szpitala, a oni nie patrząc co to zdjęcie przedstawia, pomyśleli, że to płuca. Gruźlik! Wynędzniały i wymizerowany wygląd ojca potwierdzał to przypuszczenie. Gruźlicy - bali się ogromnie. Skierowali ojca na prawo. Do mnie. A więc druga ogromna radość tego samego dnia. Jesteśmy znowu razem, a dalej niech się dzieje co chce!

Wszystkich zgromadzonych po tej naszej stronie zapakowano do podstawionych wcześniej wagonów towarowych. Po jakimś czasie, jak wagony wypełniły się całkowicie, pociąg ruszył. O tym, co się działo w tych wagonach, jaki był tłok, smród, zaduch, płacz - pisałam już na początku. Nie będę więc tego powtarzać. Był to koszmar, ale jakoś trzeba było to znieść. Pociąg zatrzymywał się co jakiś czas na stacjach lub w szczerym polu. W końcu dojechał do Kielc. Nasz wagon zatrzymał się akurat na przeciwko dworcowej ubikacji. Pokazałam pilnującemu nas żandarmowi swoje zaświadczenie mówiąc, że muszę tam pójść. Wskazałam na pobliską ubikację. Żandarm odsunął wrota wagonu, które były tylko lekko uchylone, machnął ręką i puścił mnie. Pobiegłam szybko. A pociąg właśnie ruszał powoli. Ojciec bez namysłu wyskoczył za mną. Żandarm strzelił do niego, ale już było za późno. Nie trafił. No i tak zostaliśmy sami na peronie. Trzecia ogromna radość tego samego dnia. A od jutra rozpoczynamy nowe życie.

W Kielcach spotkaliśmy życzliwych ludzi, którzy nie tylko przenocowali nas, nakarmili i pozwolili się wykąpać, ale także obdarowali nas. Stefan dostał dwie koszule, a ja trochę bielizny. Powiększył się nasz cały majątek, a brudne zniszczone ciuchy po prostu musieliśmy wyrzucić. A teraz czeka nas druga droga. Droga do domu, którego wszak nie ma. Wiadomo tylko, że wojna jeszcze trwa i że trzeba szukać bezpiecznego miejsca na przetrwanie. Ale - gdzie może być bezpiecznie, gdzie przeczekać aż front

85

się przewali i Ruscy wejdą na nasze ziemie. Wymyśliliśmy, że najlepiej udać się w góry. No i rozpoczęliśmy naszą wędrówkę z Kielc pociągami, które jeszcze jako tako chodziły. Jechaliśmy, dla większego bezpieczeństwa, krótkimi odcinkami. Najpierw do Miechowa, potem - Płaszów i długie czekanie na połączenie z Krakowem, no i wreszcie - do Zakopanego. Udało nam się wynająć pokój w pensjonacie „Arka", na Parcelach Urzędniczych. Warszawiaków przyjmowano życzliwie, ale z obawą o represje. Opowiadaniom naszym po prostu nie wierzono. Wszyscy uważali to za wybujałą fantazję. Nie mogliśmy długo pozostawać w samym Zakopanym i po jakimś czasie przenieśliśmy się do Murzasichla. No i tam właśnie przeczekaliśmy przesuwanie się frontu.

Murzasichle - to typowa góralska wioska wzdłuż drogi, łączącej drogę z Zakopanego do Morskiego Oka i tę drugą z Poronina przez Bukowinę, również do Morskiego Oka. Wynajęliśmy izbę w chałupie położonej dokładnie w środku wsi, u niejakiego Gacka. Prócz nas zamieszkała tam matka z trzema synami w wieku szkolnym. Także uciekinierzy z Warszawy. Łazienki nie było, a kuchnię, usytuowaną w sieni, użytkowaliśmy wspólnie, w określonych godzinach. Czas upływał nam spokojnie, na paleniu w piecu, rąbaniu drzewa i noszeniu wody ze studni. Po prowianty chodziliśmy do Zakopanego, na przełaj przez wąwozy i dość wysokie wzniesienia. Było to uciążliwe, ale bezpieczne. Udało nam się w ten sposób uniknąć kilku łapanek, które Niemcy ciągle jeszcze urządzali. W jedną z takich łapanek wpadł najstarszy syn naszej sąsiadki. Pojechała za nim do Poronina i udało jej się wybronić go jako nieletniego.

W czasie jednej z pierwszych wypraw do Zakopanego zgłosiliśmy się do RGO (Rada Główna Opiekuńcza) i zarejestrowaliśmy. Było to konieczne, aby uzyskać jakąś pomoc. Pomocy na razie nie uzyskaliśmy żadnej, ale nowa niespodzianka, przyszedł do nas list na adres RGO od rodziców. Szukali nas w kilku ośrodkach. A więc wszyscy się odnaleźli. Cali, zdrowi i mimo biedy - pełni nadziei na lepsze jutro. Potem przyszło do nas jeszcze kilka kartek, z których dowiedzieliśmy się, jak ciężką dolę przechodzili. Pierwsza przygoda, której skutkiem była późniejsza bieda, spotkała ich już pierwszego dnia, po przyjeździe do Krakowa. Pod drzwiami mieszkania kolegi ojca, u którego zamierzali się zatrzymać, ktoś, korzystając z chwili nieuwagi przy powitaniach, ukradł im walizkę. Ta walizka była ich ostatnią deską ratunku. Były w niej mamy kosztowności i, co gorsza, pieniądze. Zostali prawie bez grosza. Warszawę opuścili bez żadnego zapasowego ubrania,

86

bez swetrów, bielizny. Wzięli tylko zapasy żywności, sądząc, że niedługo wrócą do mieszkania, a w takim wypadku - ta właśnie żywność wydawała się im najważniejsza. Ojciec zaczął gwałtownie szukać jakichś możliwości zarobienia, na dalsze przetrwanie. Miał, jak zawsze, mnóstwo pomysłów, ale było to niesłychanie trudne. Odżywiali się fatalnie. Jak już zapasy się skończyły, zaczęli korzystać z darmowych obiadków wydawanych przez RGO. Jeszcze większe kłopoty mieli ze znalezieniem mieszkania. Kraków niechętnie patrzył na tłumy warszawiaków i jeszcze mniej chętnie udzielał im pomocy. Mimo że ojciec miał sporo znajomych, to każdy miał jakieś powody, aby nie udzielać swego lokum na dłużej niż na kilka dni. I tak tułali się z miejsca na miejsce przenosząc w rękach cały swój niewielki dobytek, z jednego końca Krakowa na drugi. Na ogół nikt nie pozwalał używać kuchni, tak że darmowe obiadki w RGO były jedyną gorącą strawą w ciągu dnia.

Gdy czytam czasami te kartki dzisiaj, to nasuwająmi się smutne myśli. To ich pragnienie własnego kąta przez wszystkie powojenne lata nie mogło się w pełni zrealizować. Ciągła wędrówka, ciągłe „tymczasem". Dom na Żoliborzu częściowo zburzony przez bombę, ale co gorsza zajęty przez ludzi z baraków przy Dworcu Gdańskim, którzy rzucili się trumnie na opuszczone wille na całym Żoliborzu. W każdym pokoju - rodzina. Dopiero pod koniec lat sześćdziesiątych udało się rodzicom odzyskać jeden pokój we własnym domu. Ale wybiegłam zbyt daleko w przyszłość, wracam więc do przerwanego wątku opowiadania.

Po nawiązaniu tej korespondencji postanowiłam pojechać do Krakowa. No i - spotkaliśmy się! Ojciec oczom nie wierzył, że to ja. Radość, płacz, opowiadania. A jak zobaczyli, że mi się płaszczyk niedopina, to mama się po prostu popłakała. Przenocować nie mogłam, bo nie było na czym, powróciłam więc jeszcze tego samego dnia do domu. Ustaliliśmy tylko, że przyjadą do nas na Boże Narodzenie. Pociągi chodziły jeszcze w miarę normalnie, tak że można było ustalić spotkanie.

Na początku, jak przenieśliśmy się do Murzasichla, była piękna pogoda. Późne październikowe słońce mocno przygrzewało, a góry tak pięknie wyglądały, że zapominało się o minionych przeżyciach i chciało się żyć. Chodziliśmy na długie spacery do pobliskich lasów; zbieraliśmy na polankach rydze i ...czarne jagody, których było masę. Świetnie to pamiętam, jak 2 listopada jedliśmy pierogi ze śmietaną. Pycha! Tego się nie zapomina. Wkrótce potem spadł śnieg i zaczęła się łagodna, wciąż sło-

neczna zima. Mieliśmy dodatkowe utrudnienia z butami. Moje pantofle, w których wyszłam z Warszawy, nie nadawały się już w ogóle do noszenia. W RGO dostałam buty. Kamaszki księżowskie. Nic innego nie mieli. Były na mnie oczywiście za duże i miały długie spiczaste nosy. Okropnie przeszkadzały mi w chodzeniu. Pod górę szło się jako tako, ale w dół - to była istna męka. Ślizgałam się nieustannie i tylko cudem, podtrzymywana przez Stefana, nie przewracałam się.

Nadszedł umówiony termin przyjazdu rodziców. Osobnego pokoju dla nich nie udało nam się znaleźć. Nasz pokój był wprawdzie dość duży, ale mebli nie było prawie żadnych. Materac do spania na podłodze, umywalka z kubłami na brudną i czystą wodę, parę gwoździ wbitych w ścianę -jako namiastka szafy. Na przyjazd rodziców pożyczyliśmy dwa łóżka polowe. Jedno dla mnie, a drugie dla Stefana, który musiał spać w sieni, bo w naszym pokoju brakło miejsca. Materac, jako bardziej luksusowy, przeznaczyliśmy dla rodziców.

Na parę dni przed świętami poszliśmy do Poronina na spotkanie z rodzicami. Jakież było nasze zdziwienie, gdy zobaczyliśmy ojca obwieszonego jak tragarz wielkimi pakami. Podręczny bagaż niosła moja mama. Te ogromne pudła - to były kartony z zapałkami, które tata przywiózł do sprzedania po wsiach. Ojciec musiał wymyślać różne sposoby zarabiania pieniędzy na życie, bo przecież zostali bez grosza. Początkowo wyrabiał własnego pomysłu kartki pocztowe z poliniowanym miejscem na adresy. Ostatnio zaś przerzucił się na zapałki, które hurtowo dostawał od znajomego fabrykanta w Częstochowie. Zapałki, które przywiózł do Murzasi-chla, poszły jak woda. Chłopi kupowali całe „kamienie", których było po 5 w jednym pudle. A w każdym „kamieniu" było po 20 dziesiątków pudełek zapałek. Te wielkie paki nie były bardzo ciężkie, tak że dało sieje bez trudu zawieźć do domu. Pojechaliśmy zresztą saniami i to było dodatkową atrakcją oraz przyjemnością.

Święta spędziliśmy wspaniale. Nastrój był przy tym coraz lepszy. Front posuwał się szybko na zachód, a więc zbliżał się nieuchronnie koniec wojny. Pogoda wciąż dopisywała. Słońce i śnieg. Cóż może być w górach piękniejszego. Przed wigilią poszliśmy do lasu po choinkę. Ze wstydem muszę przyznać, że zachowywaliśmy się obrzydliwie. Małe choineczki były prześliczne. Ale każda następna wydawała nam się jeszcze piękniejsza. Wycięliśmy ich w końcu kilka, a te „brzydsze" wtykaliśmy po prostu w śnieg. W domu ubraliśmy naszą choineczkę zwykłą watą i wydawała

88

nam się przepiękna. Rodzice spędzili u nas prawie 10 dni. Był to dla nich i dla nas cudowny okres. Czas zapomnienia o przebytych okropnościach i popowstańczej niedoli.

Odwieźliśmy ich do Poronina saniami, a wracaliśmy oczywiście pieszo. Idąc przez Poronin spotkaliśmy ciotkę Staszka Sosabowskiego. Cała rodzina - Staszek z żoną i matką, oraz ciotką- mieszkała właśnie w Poro-ninie. Dowiedziałam się od ciotki o nieszczęściu, jakie Staszka spotkało. W czasie pierwszych dni walki na Woli został ranny. Odłamek trafił go w twarz, był poważnie poharatany, a najgorsze - że stracił wzrok. Za późno było by ich odwiedzić, bo mieszkali daleko od naszej drogi. Popłakałyśmy się obie z ciotką i prosząc o pozdrowienie najbliższych, rozeszłyśmy się każda w swoją stronę.

My mieliśmy ciągle grupie szczęście. Pod koniec stycznia wybraliśmy się do Zakopanego saniami. Było mi już za ciężko chodzić na przełaj po' śniegu. Przy końcu wsi zatrzymaliśmy się u gajowego, przy szosie do Morskiego Oka, na szklankę zsiadłego mleka. Przez okno zobaczyliśmy wata-chę Niemców, podążających w dół, do wsi. Łapanka. A nam i tym razem udało się jej uniknąć.

Tymczasem z radia u sołtysa dowiedzieliśmy się, że front coraz szybciej przesuwa się na zachód. Pojechaliśmy więc znowu do Zakopanego, aby zasięgnąć języka. Na ulicy panował niezwykły ruch i poruszenie. Niemcy w popłochu uciekali wyładowanymi po czuby saniami w stronę Chochołowa. Miny butne i zuchwałe mimo tej sromotnej ucieczki. Zwłaszcza oficerowie zachowywali się jakby jechali kuligiem lub na jakąś wycieczkę. Był to dla nas widok zdumiewający, ale i radosny. Zapowiadający dalsze zmiany w naszym życiu. Wróciliśmy podnieceni do Murzasichla i tam czekaliśmy na ostateczne rozwiązanie sytuacji. Nastało właściwie bezkrólewie. Odgłosy walki słychać było zewsząd, ale u nas - cisza. Front posuwał się dwoma szosami, górną i dolną, a naszą wieś omijał. W końcu odgłosy walk ucichły, a u nas nadal spokój.

Pewnego wieczoru siedzieliśmy w naszym pokoju, grając w brydża, aż tu słyszymy kroki za oknem. Ktoś zatrzymał się pod drzwiami do sieni. Kroki ustały. I znowu cisza. Po chwili wszedł do naszego pokoju żołnierz. Rusek. Zarośnięty, obszarpany, w długim burym płaszczu z karabinem w ręku. Spojrzenie jak u wilkołaka. Zmartwieliśmy. A on stał pod drzwiami bez słowa i patrzał na nas. Nasza sąsiadka spytała go po rosyjsku - co sobie życzy. Nic nie odpowiedział. Postał jeszcze chwilę pod drzwiami i wyszedł.

89

Takie było nasze pierwsze spotkanie ze zwycięską armią. Potem już nikt się u nas nie pokazał, a odgłosy bitwy przesunęły się daleko na zachód. Jak dowiedzieliśmy się z miejscowych ploteczek - to Niemcy utknęli we wsi Witów, w kotle, zewsząd okrążeni. Podobno była to bardzo krwawa bitwa.

Jak już całkowicie ucichły odgłosy walk, zaczęliśmy się zastanawiać -co robić dalej. Z radia dowiedzieliśmy się, że 17 stycznia „wyzwolono" Warszawę. Trzeba więc wracać do domu. Nie wiedzieliśmy wtedy, że Warszawy już nie ma, że zastaniemy tylko gruzy, że nie ma ani naszego mieszkania, ani domu rodziców. My, tak jak wszyscy, chcieliśmy jak najszybciej wracać. Mówiono, że Sowieci pomagają w drodze. Że za butelkę wódki podwożą swymi ciężarówkami. Postanowiliśmy więc, aby wyruszyć jak najszybciej. Pojechaliśmy raz jeszcze do Zakopanego, aby naradzić się z ciocią Marylką, która także zatrzymała się tam. Ona była najlepszym źródłem informacji. Za jej namową poszliśmy jeszcze raz do RGO po wyprawkę dla dziecka. Wyprawki wprawdzie nie dostałam, bo dziecko się jeszcze nie narodziło, więc nic mi się nie należało. Za to Stefan dostał kurtkę, w której chodził jeszcze długi czas potem. Umówiliśmy się z ciocią, że przed wyjazdem zanocujemy jeszcze u niej, aby oszczędzić siły na długą drogę. I tak się stało. 10 lutego razem z ciocią wyszliśmy z Zakopanego piechotą do Nowego Targu. Wszystkie dalsze zapiski, daty i etapy naszej podróży podaję według mojego kalendarzyka z 1945 roku, który szczęśliwie zachowywałam przez te 50 lat na pamiątkę. Nie przypuszczałam wtedy, że tak bardzo posłużą mi do mojego opowiadania, świadectwa tamtych czasów.

A więc wyruszyliśmy 10 lutego, jak już pisałam, wcześnie rano. Stefan ciągnął po śniegu dziecinne sanki, załadowane całym naszym mieniem, które się przez te parę miesięcy uzbierało. Na wierzchu leżała miednica, sprzęt, który wydawał nam się w tej drodze potrzebny. Ja z ciocią szłyśmy za nim gęsiego. Sporo ludzi, tak jak i my, szło ciągnąc na sankach swój dobytek. Do Nowego Targu było 27 kilometrów. Droga była cały czas w dół, tak że posuwaliśmy się dość szybko naprzód. Robiliśmy krótkie postoje na odpoczynek. Żadnych ciężarówek, mogących nas podwieźć, ani żadnych rosyjskich wojsk nie napotkaliśmy. Pod wieczór, już po ciemku, dotarliśmy do Nowego Targu. Tam niezastąpiona ciocia Marylka miała jakichś znajomych, u których się zatrzymała, a dla nas znalazła nocleg w sąsiedztwie. Tak minął pierwszy dzień naszej drogi do domu.

90

Następnego dnia, 11 lutego, wyruszyliśmy w dalszą drogę, byle bliżej do Krakowa, gdzie są przecież moi rodzice. Ciocia Marylka poszła z nami, chociaż po takim długim marszu była już bardzo zmęczona. Droga nie była już taka łatwa. Pod górę. Tata ciągnął dzielnie cały nasz dobytek na saniach, ale musieliśmy dość często odpoczywać. Najtrudniejsze było podejście na Obidową, ale i to jakoś pokonaliśmy. Doszliśmy do Chabówki. Tym razem było to tylko 21 kilometrów, ale droga była naprawdę ciężka. Zatrzymaliśmy się w pierwszej chałupie, tuż przy drodze, po lewej stronie. Gospodarze byli bardzo mili i gościnni. Położyliśmy się spać w dużej izbie na podłodze. Niestety - późnym już wieczorem wtargnęła do chałupy wa-tacha Rosjan. Zrobiło się głośno i tłoczno. Miejsca w chałupie nie było dużo. Rosjanie rozłożyli się ciasno do spania na podłodze koło nas. Tata został pod ścianą, ja pośrodku, a ciocia Marylka obok z brzegu, a dalej pokotem

5 czy 6 Rusków. Koszmar! No i trochę strachu, co będzie dalej. Rano jeden z Rusków kopnął ciocię, mówiąc rubasznie - „No, wstawaj stara". Ciocia coś im odpowiedziała, a my wstaliśmy oczywiście wszyscy troje. Na szczęście żołnierze szybko się wynieśli, robiąc dużo hałasu, ale krzywdy nikomu nie zrobili. My postanowiliśmy odpocząć i zasięgnąć języka. Niestety, skończył się śnieg. Musieliśmy więc zredukować nasze bagaże, bo dalej trzeba było nieść wszystko na plecach. Na pierwszy ogień poszła nasza duża miednica, którąjak jakiś skarb ciągnęliśmy na samym wierzchu sanek. Dostała ją nasza gospodyni, która bardzo się z niej ucieszyła. Jej także, w podzięce za gościnę, zostawiliśmy sanki i parę innych drobiazgów. Dowiedzieliśmy się, że w Skomielnej na skrzyżowaniu z naszą drogą- drogi z Nowego Sącza na zachód, trafiają się te wspaniałe okazje, o których mówiono nam jeszcze w Zakopanem. To że za butelkę wódki rosyjskie samochody ciężarowe każdego chętnie podwożą. Postanowiliśmy więc pójść do Skomielnej i czekać ile się da na jakąś taką okazję.

Na krótki odpoczynek zatrzymaliśmy się w Chabówce - 12 lutego. Rozstaliśmy się z ciocią Marylka, która zdecydowała się iść do Rabki sama, bo tam ma jakichś znajomych, u których chce się zatrzymać. Zostaliśmy więc tylko we dwoje. Następnego dnia, 13 lutego wyruszyliśmy do Skomielnej. Droga dosyć łatwa, chociaż trochę pod górę, ale w sumie tylko

6 km. Doszliśmy dosyć szybko i usadowiliśmy się na samym skrzyżowaniu, gdzie już wiele osób, tak jak my, czekało na wymarzoną okazję. Niestety, wszystkie ciężarówki jechały na zachód. Nam nie po drodze. Czeka-

91

liśmy tak cały dzień. Zaczęliśmy szukać noclegu. Tym razem nie było to już łatwe. Ludzi chętnych dużo, a miejscowość niewielka, rozciągnięta wzdłuż drogi. Nowy kłopot to pieniądze. Ludzie nie chcieli ich brać, obawiając się, że nie są nic warte, a być może już w ogóle, po przejściu frontu, nieważne. Poświęciliśmy naszą butelkę wódki. To zawsze pomagało, zawsze miało swoją cenę.

Postanowiliśmy już nie czekać na okazję i 14 lutego wyruszyliśmy w dalszą drogę. Już na samym końcu wsi zatrzymali nas Rosjanie. Rewizja osobista Stefana. Nic nie znaleźli, bo przecież nic nie mieliśmy. Ale w czasie tej rewizji zobaczyli w ojca kenkarcie, że jest architektem. „Kamandir" grzecznie, lecz stanowczo kazał ojcu narysować plan całej wsi. Zajęło to sporo czasu, ale zachwyciło i zdobyło sympatię Rusków. Poczęstowali nas kaszą i konserwą, a ponadto załatwili kwaterę w tym samym domku, w którym stał cały „sztab". Dziwne to było wojsko. Zupełnie niezrozumiałe dla nas, jak to działało. Nie było żadnych oddziałów. Żadnego regularnego marszu, wozów, ciężarówek, zapasów broni. Szli pieszo, każdy na swoją rękę. Mieli tylko wyznaczane punkty zborne, co jakiś czas. Wszyscy musieli się tam punktualnie zgłosić. Taki punkt zborny mieli właśnie w Sko-mielnej. A my postanowiliśmy dołączyć się do jakiejś grupy warszawiaków i razem wynająć jakąś furmankę, na przewiezienie naszych tobołków. Umówiliśmy się na dzień następny.

15 lutego. Furmanka załadowana rzeczami, a my razem z całym orszakiem - na piechotę. Mnie kilkakrotnie pozwolono usiąść na wozie, ale tylko na płaskiej drodze, bo pod górę - koniom za ciężko.

16 lutego. W Myślenicach znaleźliśmy wspaniały nocleg; Po tych 30 km drogi ojciec był bardzo zmęczony i musiał solidnie odpocząć. Zapłaciliśmy niewiele. Przyjęli nasze „Młynarki", chociaż nikt nie był pewien, czy są jeszcze coś warte. Tutaj także wynajęliśmy furmankę na następny odcinek drogi do Krakowa. Pojechaliśmy następnego dnia. Ojciec znowu na piechotę, a ja od czasu do czasu odpoczywałam na furmance. Dowieźli nas tylko do przedmieść Krakowa, a dalej musieliśmy już radzić sobie sami. Szliśmy więc pieszo, radośnie podnieceni, że to już tak blisko celu. Będąc u nas w Murzasichlu rodzice powiedzieli nam, że mieszkają ostatnio w Izbie Skarbowej. Szukaliśmy więc Izby Skarbowej, wypytując wszystkich po drodze. Po długim błądzeniu - spotkała nas przykra niespodzianka. Rodzice dwa dni wcześniej wyjechali do Łodzi. Zostawili dla nas adres kuzynów ojca, u których będziemy mogli się o nich dowiedzieć.

92

Był to już 17 lutego. Niełatwa droga do wymarzonego Krakowa pochłonęła dokładnie 8 dni. Sympatyczny i życzliwy woźny zaproponował nam, abyśmy u niego zamieszkali do czasu znalezienia możliwości pojechania do Łodzi. Oczywiście skorzystaliśmy z tego zaproszenia, dziękując mu serdecznie. Stefan chodził codziennie na dworzec, dowiadując się o pociągi. Tymczasem nasz gospodarz przyniósł nam wiadomość, że pociągi podstawiają na jakieś boczne tory z daleka od dworca głównego. Stefan poszedł tam i dowiedział się, że następnego dnia rano odchodzi nasz wymarzony pociąg.

21 lutego. Wcześnie rano idziemy na ten boczny tor. A tam - tłumy ludzi. Wszyscy z tobołkami i walizkami, koczujący na peronie. Po jakimś czasie podstawiono pociąg. Tłum rzucił się jak oszalały blokując walizkami wszystkie wejścia. Cudem jakimś zostałam wepchnięta do pociągu prawie w ostatniej chwili. Masę ludzi pozostało na peronie. Zaczęli w pośpiechu włazić na dachy wagonów. Ojciec razem z nimi - nie mógł mnie przecież zostawić samej. I tak-ja ściśnięta do granic możliwości złapania oddechu, w tłoku na korytarzu, a Stefan na dachu pociągu, dojechaliśmy późnym popołudniem do Częstochowy. Dalej pociąg niejedzie. Postanowiliśmy tym razem nie opuszczać peronu i czekać tam na jakąś następną okazję. Pociągi oczywiście chodziły bez żadnego rozkładu i nikt nie wiedział kiedy i w jakim kierunku będzie można pojechać. Wszyscy, tak jak i my, czekali bez żadnej oczywistej nadziei.

22 lutego. Dopiero wczesnym popohidniem następnego dnia, po nocy spędzonej na peronie, przyjechał wymarzony pociąg. Tym razem bez większych trudności dostaliśmy się do wagonu i już w prawie luksusowych warunkach, na siedząco, dojechaliśmy późnym wieczorem na stację do Łodzi Fabrycznej. Na ulicach pusto i ciemno. Żywej duszy. Dopiero w domu u rodziców dowiedzieliśmy się, że jest godzina policyjna od 6 rano do 8 wieczorem. Nikt nas jednak nie zatrzymał. Na stacji dowiedzieliśmy się, którędy należy iść na ulicę 1 Maja, gdzie mieliśmy dowiedzieć się o adres rodziców. Klucząc różnymi nie znanymi ulicami dotarliśmy na miejsce. Okazało się, że rodzice mieszkają w tym samym domu, w oficynie, pod numerem 30. Trudno mi opisać, jakie było nasze powitanie: łzy, uściski i znowu łzy. Dalsze wydarzenia potoczyły się już bardzo szybko i gdyby nie mój cudowny kalendarzyk - nie umiałabym tego w kolejności opisać.

25 lutego. Stefan razem z moim tatą pojechali na rekonesans do Warszawy. Tymczasem my obie z mamą zabrałyśmy się za jakieś porządki. Rodzice mieli małe dwupokojowe mieszkanie, z pokojami w amfiladzie

93

Był to już 17 lutego. Niełatwa droga do wymarzonego Krakowa pochłonęła dokładnie 8 dni. Sympatyczny i życzliwy woźny zaproponował nam, abyśmy u niego zamieszkali do czasu znalezienia możliwości pojechania do Łodzi. Oczywiście skorzystaliśmy z tego zaproszenia, dziękując mu serdecznie. Stefan chodził codziennie na dworzec, dowiadując się o pociągi. Tymczasem nasz gospodarz przyniósł nam wiadomość, że pociągi podstawiają na jakieś boczne tory z daleka od dworca głównego. Stefan poszedł tam i dowiedział się, że następnego dnia rano odchodzi nasz wymarzony pociąg.

21 lutego. Wcześnie rano idziemy na ten boczny tor. A tam - tłumy ludzi. Wszyscy z tobołkami i walizkami, koczujący na peronie. Po jakimś czasie podstawiono pociąg. Tłum rzucił się jak oszalały blokując walizkami wszystkie wejścia. Cudem jakimś zostałam wepchnięta do pociągu prawie w ostatniej chwili. Masę ludzi pozostało na peronie. Zaczęli w pośpiechu włazić na dachy wagonów. Ojciec razem z nimi - nie mógł mnie przecież zostawić samej. I tak-ja ściśnięta do granic możliwości złapania oddechu, w tłoku na korytarzu, a Stefan na dachu pociągu, dojechaliśmy późnym popołudniem do Częstochowy. Dalej pociąg nie jedzie. Postanowiliśmy tym razem nie opuszczać peronu i czekać tam na jakąś następną okazję. Pociągi oczywiście chodziły bez żadnego rozkładu i nikt nie wiedział kiedy i w jakim kierunku będzie można pojechać. Wszyscy, tak jak i my, czekali bez żadnej oczywistej nadziei.

22 lutego. Dopiero wczesnym popołudniem następnego dnia, po nocy spędzonej na peronie, przyjechał wymarzony pociąg. Tym razem bez większych trudności dostaliśmy się do wagonu i już w prawie luksusowych warunkach, na siedząco, dojechaliśmy późnym wieczorem na stację do Łodzi Fabrycznej. Na ulicach pusto i ciemno. Żywej duszy. Dopiero w domu u rodziców dowiedzieliśmy się, że jest godzina policyjna od 6 rano do 8 wieczorem. Nikt nas jednak nie zatrzymał. Na stacji dowiedzieliśmy się, którędy należy iść na ulicę 1 Maja, gdzie mieliśmy dowiedzieć się o adres rodziców. Klucząc różnymi nie znanymi ulicami dotarliśmy na miejsce. Okazało się, że rodzice mieszkają w tym samym domu, w oficynie, pod numerem 30. Trudno mi opisać, jakie było nasze powitanie: łzy, uściski i znowu łzy. Dalsze wydarzenia potoczyły się już bardzo szybko i gdyby nie mój cudowny kalendarzyk - nie umiałabym tego w kolejności opisać.

25 lutego. Stefan razem z moim tatą pojechali na rekonesans do Warszawy. Tymczasem my obie z mamą zabrałyśmy się za jakieś porządki. Rodzice mieli małe dwupokojowe mieszkanie, z pokojami w amfiladzie

z kuchenką i namiastką łazienki. Umeblowane było skromnie, ale kompletnie. Nam wydawało się po prostu luksusowe. Były tam wszystkie niezbędne sprzęty kuchenne i trochę pościeli. Wyraźnie widać było, że zostało opuszczone w pośpiechu. Robiąc te porządki zobaczyłam ze zgrozą, że na mojej historycznej już marynarce z powstania roi się od wszy. A więc i to mnie nie ominęło! To od tych Rusków, którzy nocowali z nami w Chabówce. Wzięłyśmy się z mamą do czyszczenia i prania. Po raz pierwszy poznałam tutaj doskonałość samopiorących niemieckich proszków do prania. Wszystko zniknęło.

5 marca - zaczęło się. Byłyśmy same. Tata ze Stefanem jeszcze nie wrócili z Warszawy. Mama jakimś cudem znalazła taksówkę i zawiozła mnie do szpitala. Był to Szpital Położniczo-Ginekologiczny Wydziału Zdrowia Publicznego, przy ulicy Szterlinga 13. Posiadam takie zaświadczenie, że w dniu 6 marca 1945 roku odbyłam w tym szpitalu poród, o godzinie 18.45. Tego samego dnia wrócił do Łodzi Twój tata, a razem z nim Jurek, jego brat. Spotkali się przy ruinach domu matki, na Boduena. Oczywiście pierwsze kroki skierowali do szpitala. Czekali w poczekalni na wiadomość, jak to zwykle bywa bardzo zdenerwowani i podnieceni. Niestety - musieli wyjść przed czasem, bo zbliżała się godzina policyjna, a do domu na piechotę daleko. A ja już chwilę po ich wyjściu (o czym oczywiście nic nie wiedziałam) usłyszałam pierwszego klapsa i pierwszy krzyk. Ojciec dopiero następnego dnia dowiedział się, że ma córkę, i o 15 pozwolono mu ją zobaczyć.

12 marca - wracam już do domu. W szpitalu dostałam pierwsze dwie pieluszki. Wzruszyło mnie to do łez, bo przecież nie miałam w domu żadnej wyprawki. Mama poświęciła na ten cel, na pieluszki, jedno prześcieradło. No i zaczęło się niby normalne życie, ale pełne troski o najbliższą przyszłość. Nie mamy gdzie wracać. Nasze mieszkanie w Warszawie - to kupa gruzów i wypalone ruiny. Ojciec chodząc po dawnych pokojach, szurając nogami w popiele, pośród sprężyn tapczanu, znalazł nasz metalowy, pogięty świecznik, ślubny prezent od Izoldy. Znasz go, mam go przecież do dziś i przechowuję jak najdroższą z pamiątek.

26 marca. Zarejestrowałam Ciebie w Urzędzie, nadając uzgodnione wcześniej imię - Barbara. Dostałam kartkę żywnościową no i możliwość starania się o wyprawkę. Dostałam ją dopiero 5 kwietnia. Były to dwie koszulki, dwa kaftaniki, kilka pieluszek i.... długa poduszka z dwoma po-

94

włóczkami, zdobionymi koronką. Becik! Dziś to już zupełny archaizm, ale wtedy to był ogromny skarb. Stefan rozglądał się na wszystkie strony, aby zaczepić się w jakiejś robocie. Pieniądze nam się kończyły, bo na jedną kenkartę wymieniali tylko po 500 zł. Reszta oszczędności - przepadła. Ojciec mój jak wrócił z Warszawy dał mi 1000 zł, które nie wiem jak udało mu się zdobyć. Potem znowu pojechał do Warszawy. Także szukał pracy, możliwości zaczepienia się. Stefan natomiast spotkał w Łodzi kolegę, który werbował ludzi do wyjazdu do pracy na Wybrzeże. To nam obojgu odpowiadało, chociaż musieliśmy się rozdzielić. Do Warszawy nie ma po co wracać, a morze -jako „okno na świat" - zawsze nas pociągało. Przecież oboje byliśmy żeglarzami.

12 kwietnia. Stefan wyjechał. Tego samego dnia przyjechał Jurek, ale już się nie spotkali. Przywiózł nam jeszcze jedną pomyślną wiadomość. Udało mu się odszukać matkę. Zamieszkała w Milanówku razem ze swoją siostrą, z którą razem wyszła z Warszawy.

14 kwietnia. Wrócił z Warszawy mój tata. Zawiadomił nas, że dostał pracę w swoim dawnym ministerstwie. Niestety, musiał już następnego dnia wyjechać. Tak, że. zostałyśmy same nie mając nadziei na szybkie spotkanie z naszymi panami. Oni zaczynają nowe życie w nie znanych zupełnie warunkach, w czasach właściwie prawie frontowych.

15 kwietnia dostałam z RGO wózek, z otwieraną budką, i z materacykiem. Był ohydny. Ale - był. Nie muszę chyba pisać jaki to był dla mnie skarb. Nareszcie mogę chodzić na dalsze spacery. Noszenie beciku na rękach, było bardzo męczące. Natomiast fatalnie było z forsą. Pieniądze szybko nam się kurczyły. Wystarczało zaledwie na wykupywanie przydziałów kartkowych. Postanowiłyśmy z mamą, że musimy jakoś zacząć zarabiać. Ale jak? Wymyśliłyśmy w końcu, po kobiecemu, że będziemy piekły ciastka. Początkowo były to kruche ciasteczka, wykrawane kieliszkiem do wina lub kręcone przez maszynkę. Mama piekła całymi dniami, a ja sprzedawałam. Pomogła mi przy tym „atrapa" w postaci wózeczka. Była dła mnie najlepszą reklamą. Po jakimś czasie, za doradą pobliskiego sklepikarza, zaczęłyśmy wypiekać napoleonki. Jak mieszkałyśmy jeszcze na Podsta-rościch, to w suterenie miał pracownię cukiernik. To on nauczył nas bezbłędnego robienia tych napoleonek. Nie było to ani specjalnie trudne, ani kosztowne. W domu pozostało trochę zapasów, co skrzętnie wykorzystywałyśmy. Mama piekła po dwie blachy kruchego ciasta, a ja robiłam krem. Potem składało się to na jednej blasze, krajało, precyzyjnie posypywało

95

cukrem pudrem mieszanym z mąką kartoflaną - i w świat. Zbyt był zapewniony, bo ludzie byli spragnieni wszystkiego. Nie był to ani łatwy, ani duży zarobek. Na szczęście mój tata, odkąd zaczął pracować, przyjeżdżał co sobotę i przywoził nam swoje zarobione pieniądze. Zarzuciłyśmy więc z wielką ulgą handlowanie naszymi ciastkarskimi wyrobami. Mogłam teraz więcej czasu poświęcać na spacery z wózeczkiem, bo przecież nadchodziła wiosna.

Dalsze moje zapiski będą się już opierały nie tylko na moim kalendarzyku, ale i na listach Stefana, które także się przechowały. Pierwsza kartka przyszła już po kilku dniach - z Torunia, z punktu zbornego. Była pełna optymizmu i nadziei. Mieli organizować powstający w Gdańsku Urząd Wojewódzki, mieli dostać mieszkania, no i wiele innych obietnic. Następne wieści nie były już tak optymistyczne, Stefan pisał drugie listy z opisem wszelkich wydarzeń. Stosunki stały się okropne. Front nadal blisko. Na Helu wciąż jeszcze trwają walki. Gdańsk zniszczony prawie tak jak Warszawa, tylko port jakimś cudem ocalał. W Gdyni zniszczony właśnie port, a miasto jakoś ocalało. Komunikacja nie działała, z Gdyni do Gdańska chodziło się - „per pedes". Wszędzie masy szabrowników. To nowe pojęcie! Tata pisał: „Tłumy ludzi tu zjeżdżają. Wszystko to grabi ile wlezie. Czyszczą teren jak mrówki kości w mrowisku". A dalej: „Życie tu bardzo trudne. Zajadła konkurencja posadowa, mieszkaniowa, żywnościowa, stały wyścig, aby nie zostać w tyle". Jedyne miłe chwile to te, że przydzielono im 50-ciu Niemców do sprzątania magazynów. Jest ich tam około ośmiu tysięcy, ale przeważnie kobiety, starcy i dzieci. Całe te tereny - to jedno pobojowisko. Podobno dziesiątki tysięcy zginęły w morzu. Jednym słowem warunki bardzo trudne, o sprowadzeniu rodziny oczywiście nie ma mowy. O mieszkaniu trudno nawet marzyć. Wszystko zajęte i rozszabrowane. Głód. Wszystko na kartki. Zimno i wietrznie. Naprawdę trudno to było jakoś przetrzymać, ale tata zaparł się i postanowił wytrwać. W każdym liście na zakończenie mnóstwo wyrazów tęsknoty, serdeczności i ucałowania dla mnie, mojej mamy i córki. W jednej z kartek był adres: Tymczasowy Zarząd Państwowy na Województwo Gdańskie. - SOPOTY, ul. Promenady 14. Teraz i ja będę mogła pisać.

A jak ja przyjmowałam te wszystkie zawarte w listach informacje? Miałam oczywiście te same wątpliwości i rozterki, te same chwile zwątpienia, no i wielką troskę o los taty. Jedno było tylko dla mnie pewne, to, że nie mogęjechać, póki się te warunki jakoś nie unormują. My obie z tna-

96

marniałyśmy uregulowany tryb życia, a nawet finansowo był jaki taki spokój. Pomagał nam ojciec, a także przyszły do nas pieniądze od taty. Pisałam więc pogodne listy, również pełne tęsknoty. W jednym z listów posłałam świeżo zrobioną fotografię, tę którą znasz na pewno. Mama - czyli ja - z dzieckiem - czyli Ty - na ręku. Fotografia ta zachwyciła i uszczęśliwiła Twego tatę.

9 maja. Nareszcie zakończenie wojny! Oglądałam w Łodzi pierwszą defiladę wojskową. Po nie znanej mi dotychczas formie defilady z portretami Marksa, Stalina i innych, po masie czerwonych sztandarów - szło wojsko polskie, całą szerokością ulicy Piotrkowskiej. Było to wielkie wzruszenie, bo chociaż to „Kościuszkowcy" - to jednak polskie mundury zrobiły duże wrażenie. Żołnierze obrzucani byli kwiatami, a ludzie wiwatowali i płakali. Ten oddział polskich żołnierzy był niewielki, ale ponieważ obudził tak wielki entuzjazm - zaczęto chodzić w kółko, zawracając bocznymi ulicami. Wyglądało na to, że jest ich wprost niekończąca się ilość. Tym większy był ten nasz entuzjazm. Ale w końcu, za trzecim już chyba nawrotem, zaczęliśmy chyba poznawać niektóre twarze i karabiny ukwiecone naszymi bukietami. W sumie - była to naprawdę wzruszająca, patriotyczna uroczystość.

Ojciec w swoich listach ciągle pisał o ogromnych kłopotach bytowych, rozlatujących się butach, brakach ubraniowych, kiepskim wyżywieniu. O mieszkaniu nie mogło być mowy, bo cokolwiek udało się zająć, to już następnego dnia był tam ktoś inny, na ogół „z przydziału". Na te kłopoty była tylko jedna rada. Zamieszkać w gromadzie. I tak znalazło się kilku kolegów - żeglarzy, z AZM- Lwowskiego, ze Staszkiem Szymborskim na czele. On już był tam z całą swoją rodziną i zajęli willę na ul. Mickiewicza 14. Znasz ten dom. Tam właśnie tata się sprowadził, a mieszkając w gromadzie nikt nie mógł zabrać im tego domu. Dom był zajęty, „ciepły". Było tam absolutnie wszystko: meble, pościel, pełne wyposażenie kuchni. Widać było, że dom jest zamożny. Dzięki temu, że mieszkała tam gromada, udało się to wszystko ocalić - ale tylko dla pierwszych właścicieli, czyli p. Szym-borskich. Pozostali, nawet jego brat, byli traktowani jako goście i wyszli z tego domu z niczym.

12 czerwca. Nowina! Okazja na mój wyjazd z Łodzi ciężarówką z kolegą Stefana panem Gurtlerem, który wraca d© Gdańska i obiecał mnie zabrać. Ojciec niepokoił się, że będę musiała odbyć ten transport na wierzchu, na świeżym powietrzu. Ja bałam się jeszcze bardziej. Nie umiałam

97

sobie wyobrazić takiej jazdy z dzieckiem w wózeczku, narażona na słońce, wiatr, zmiany pogody. Skompletowałam jednak niezbędne rzeczy, zdobyłam kocyki i zapas pieluszek, zaczęłam z niecierpliwością czekać na wyznaczony dzień.

No i stało się. Zapisałam to w kalendarzyku 16 czerwca. - „Jedziemy do tatusia!" Ciężarówka przyjechała. Znieśliśmy z panem Gurtlerem wó-zeczek, ustawiliśmy na ciężarówce, pożegnałam się ze łzami z mamą- i w drogę! Najpierw pan Gurtler załatwiał różne sprawy w Łodzi. Ciężarówka podskakiwała na nierównym bruku, wózek posuwał się nieustannie do przodu i do tyłu, bo nie było go czym zablokować. Ja usiłowałam się jakoś trzymać siedząc spokojnie na podłodze. Ale już po godzinie takiej jazdy doszłam do wniosku, że to szaleństwo, i że jazda w tych warunkach kilkaset kilometrów z dzieckiem jest niemożliwa. Zawróciliśmy do domu i zrezygnowałam z dalszej jazdy.

23 czerwca - niespodzianka! Ktoś puka do drzwi. Otwieram. Elegancki, wysoki, przystojny pan w granatowym, prawie marynarskim garniturze, w biało-granatowęj bosmance - Stefan! W pierwszej chwili prawie go nie poznałam. W tym mundurze, z uśmiechniętą twarzą, w niczym nie przypominał „tamtego" Stefana, którego żegnałam dwa miesiące temu! Radość, łzy, opowiadania. Mówimy jedno przez drugie. Wprost trudno się było zrozumieć. Euforia powitania szybko jednak minęła i zaczęliśmy planować przygotowania do wyjazdu. Mama cieszyła się naszą radością, ale martwiła się też, że zostanie już na pewno sama. O ile pamiętam nie było to na długo, bo mój tata dostał nowe stanowisko i mieli razem jechać na Ziemie Odzyskane. Został dyrektorem Okręgowego Urzędu Likwidacji. Aleja dowiedziałam się o tym dopiero znacznie później. Stefan przyjechał w sobotę po południu. Niedzielę spędziliśmy razem z rodzicami, bo właśnie mój tata przyjechał, w poniedziałek - przygotowania do wyjazdu, a we wtorek - wyjazd.

20 czerwca -jedziemy do Bydgoszczy. Pociąg był potwornie zatłoczony, ale „czar munduru" i wózek dziecinny zrobiły swoje. Jazda była luksusowa. W Bydgoszczy czekaliśmy na peronie na następny pociąg, do Gdańska. Pociągu długo nie było widać. Stefan zaczął wypytywać kolejarzy jakie są możliwości. Okazało się, że na bocznicy stał pusty pociąg, a raczej kilka wagonów, które mają być doczepione do gdańskiego pociągu. Zaprowadził nas tam. Zajęliśmy miejsca w puściutkim wagonie, zajmując miejsca przy oknie, a pomiędzy nami wózek. Czekaliśmy dosyć długo, niepoko-

98

jąc się, czy pociąg aby na pewno jedzie do Gdańska. Po jakimś czasie -niesamowity gwar i bieganina po peronie. Ruskie wojsko. To dla nich były przeznaczone te nasze wagony. Zaczęła się istna bijatyka. Pakowali się drzwiami i oknami po kilku naraz. Z naszego okna wypchnęłam dwuch Rusków, którzy już pakowali się z buciorami na nasz wózeczek. Do przedziału wsiadła gromada żołnierzy. Wózek wzbudził ich entuzjazm i szacunek. Kiwali brudnymi paluchami rozśmieszając „malucha" i całą drogę śpiewali rosyjskie czastuszki, grali na organkach, na grzebieniu, a nam czas mijał wesoło i bezpiecznie. Dojechaliśmy do Gdańska. Tutaj znowu przesiadka. Złapaliśmy ostatni wagon towarowy, wyładowany rabarbarem od podłogi do sufitu. Jakoś z trudem zmieściliśmy się i już bez żadnych przygód dojechaliśmy do Sopotu. Po raz ostatni pchaliśmy wyładowany wózek, w którym drewniane kółka uginały się i odpadały co chwila. Najtrudniej było pchać pod górę, ale dotarliśmy wreszcie na nasze tymczasowe lokum na Mickiewicza 14.

Zaczęliśmy gwałtownie szukać własnego mieszkania. Było już coraz trudniej. Ja sama nie mogłam przenieść się do pustej willi, którą znaleźliśmy w pobliżu, bo bałam się Rusków, którzy kręcili się wszędzie, szukając łupów. To co zapamiętałam z tego okresu - to fruwające w powietrzu pierze. Chodzili od domu do domu, rozrywali bagnetami poduszki oraz pierzyny i puch unosił się wszędzie. Druga ulubiona czynność naszych wywa-bicieli - to strzelanie do obrazów i kłucie ich bagnetami. Skoro nie można tych zdobyczy zabrać ze sobą- to trzeba je zniszczyć, aby nie dostały się komuś innemu. Taka to wojenna filozofia. A my musieliśmy gwałtownie przyspieszyć nasze poszukiwania, bo w domu zachorował na dyfteryt Krzyś Szymborski, synek Stacha. Stefan, gdzie tylko mógł, przedstawiał naszą beznadziejną sytuację, no i w końcu to poskutkowało. Dostaliśmy przydział na mieszkanie na ulicy Władysława IV w dolnym Sopocie. Niestety, nie był to taki luksus jak inne domy naszych znajomych. Był całkowicie pusty i częściowo zniszczony. Tylko dwa pokoje nadawały się jako tako do zamieszkania. Resztę trzeba było remontować, a przecież nie było za co. Meble kupiliśmy od Niemców w Siankach (obecnie Stogi), za 10-dolarową odprawę, którą dostałam wychodząc z powstania. Tak więc zakończyła się nasza „droga do domu" i rozpoczęliśmy nowe życie.

„Żądamy amunicji"

Tu zęby mamy wilcze, a czapki na bakier, Tu u nas nikt nie płacze w walczącej Warszawie, Tu się Prusakom siada na karku okrakiem I wrogów gołą garścią za gardło się dławi.

A wy tam wciąż śpiewacie, że z kurzem krwi bratniej, Że w dymie pożarów niszczeje Warszawa, A my tu nagą piersią na strzały armatnie, Na podziw wasz, na śpiewy i na wasze brawa.

Czemu żałobny chorał śpiewacie wciąż w Londynie, Gdy tu nadeszło wreszcie oczekiwane święto? U boku swoich chłopców walczą tu dziewczęta I nawet dzieci walczą i krew radośnie płynie.

Halo! Tu serce Polski! Tu mówi Warszawa! Niech pogrzebowe śpiewy wyrzucą z audycji! Nam ducha starczy dla nas i starczy go dla was. Oklasków też nie trzeba. Żądamy amunicji!

Zbigniew Jasiński („ Rudy ")

101

Objaśnienia

SZP - Służba Zwycięstwu Polski - organizacj a utworzo-

na 26 września 1939 roku na terenie kraju, z ini-

cjatywy gen. bryg. Michała Karaszewicza-

-Tokarzewskiego i z rozkazu Naczelnego Wodza.

zwz - Związek Walki Zbrojnej, utworzony w 1939 roku,

początkowo na terenie Francji. W Kraju ZWZ

powołano 4 lutego 1940 roku. Na komendanta zo-

stał powołany płk/gen. Stefan Rowecki-Grot.

AK - Armia Krajowa - nazwa sił zbrojnych w kraju,

zatwierdzona rozkazem Naczelnego Wodza

w dniu 14 lutego 1942 roku. Do Armii Krajowej

włączone zostały organizacje bojowe większości

wszystkich organizacji politycznych.

Oddział V - KG - Oddział Komendy Głównej pełniący najważniej-

sze zadania w zakresie organizacji dowodzenia,

służby łączności wewnętrznej i zagranicznej, ko-

respondencji, szyfrów, legalizacji i innych.

ABC - Zespół trzech poczt Oddziału V Komendy Głów-

nej do prowadzenia łączności ze wszystkimi in-

nymi Oddziałami.

Astry - Poczta obsługująca bezpośrednio komendanta Ar-

mii Krajowej.

Begonie - Poczta obsługująca szefa Oddziału V i rozdzie-

lająca pocztę na wszystkie inne Oddziały KG.

Cykorie - Poczta obsługująca szefa Sztabu za pośrednic-

twem Begonii.

103

PKO

Re-Be-Ka Oddział VI KG

TWZW

Akcja „N"

Zespół trzech poczt j w, o zmienionych kryptonimach: Pudle, Kundle, Ogary. Zespół trzech poczt jw. o kolejno zmienionych kryptonimach: Raszki, Bekasy, Kosy. Biuro Informacji i Propagandy Komendy Głównej. BIP - prowadził prace w zakresie nasłuchu radiowego, wydawnictw konspiracyjnych - m.in. Biuletynu Informacyjnego i Wiadomości Polskich. Prowadził również kolportaż na terenie całego kraju oraz dostarczał wydawnictwa wojskowe do szkolenia w Podchorążówkach. Tajne Wojskowe Zakłady Wydawnicze. Dział BIP-u skupiający szereg drukarni, przede wszystkim na terenie Warszawy. Wydział BIP-u prowadzący działalność dywersyjną na terenach wroga, na obu frontach.

PKO

Re-Be-Ka Oddział VI KG

TWZW

Akcja ,,N'

Zespół trzech poczt j w. o zmienionych kryptonimach: Pudle, Kundle, Ogary. Zespół trzech poczt jw. o kolejno zmienionych kryptonimach: Raszki, Bekasy, Kosy. Biuro Informacji i Propagandy Komendy Głównej. BIP - prowadził prace w zakresie nasłuchu radiowego, wydawnictw konspiracyjnych - m.in. Biuletynu Informacyjnego i Wiadomości Polskich. Prowadził również kolportaż na terenie całego kraju oraz dostarczał wydawnictwa wojskowe do szkolenia w Podchorążówkach. Tajne Wojskowe Zakłady Wydawnicze. Dział BIP-u skupiający szereg diukami, przede wszystkim na terenie Warszawy. Wydział BIP-u prowadzący działalność dywersyjną na terenach wroga, na obu frontach.

Wykaz pseudonimów

Adam Gruda - Chendyński Leon - kpt/major, oficer służby sta-

łej Żandarmerii WP. Od jesieni 1939 r. szef dzia-

łu bezpieczeństwa Biura Kwatery Głównej SZP.

Następnie szef Oddziału V KG ZWZ - od po-

łowy 1941 roku. Zginął tragicznie w 1941 roku.

Agaton - Jankowski Stanisław. Oficer rezerwy, por/kapi-

tan, zmobilizowany we wrześniu 39 r. do artyle-

rii lekkiej. W czasie działań wojennych dostaje

się do niewoli litewskiej, skąd ucieka do Francji,

a następnie do wielkiej Brytanii. W nocy 3/4 mar-

ca 1942 roku zostaje zrzucony do kraju. Do

1 VIII 1944 roku był szefem Wydziału Legalizacji

II Oddziału kG AK. Po upadku powstania był

w niewoli niemieckiej adiutantem gen. Bora-Ko-

morowskiego.

Agnieszka - Puchalska-Kowalska Jadwiga - kapitan. Do wy-

buchu wojny była instruktorką Przysposobienia

Wojskowego Kobiet (PWK). W SZP i ZWZ była

w początkowym okresie szefową działu łączno-

ści z okręgami wschodnimi. Następnie prowadziła

wydział lokalizacji w oddziale I. W ostatnim

okresie była członkiem osłonowej grupy lokali

i narad komendanta głównego z szefami Oddzia-

¦ łów. Odznaczona Orderem Virtuti Militari V

klasy i Krzyżem Walecznych.

Basia - Jadwiga Piekarska. Kierowniczka centralnej ¦

poczty komendanta głównego. Kolejne krypto-

____________________ 105

Berta

Bronka

Dagna

Elżbieta

Ewa Greta

nimy: „Astry", od 41 r. „Pudle", a od czerwca 1944 r. - „Raszki". Zginęła tragicznie 4 września w ruinach gmachu PKO przy ul. Świętokrzyskiej. Odznaczona pośmiertnie Orderem Virtuti Militari V klasy.

Janina Sipko - z domu Szenfeld. Kierowniczka centrali pocztowej Oddziału V - Poczty Głównej. Kolejne pseudonimy: „Begonia", „Kundle" i „Bekasy". Brała udział w powstaniu warszawskim w sekretariacie Wydziału V-K Komendy Głównej. Odznaczona Orderem Virtuti Militari V klasy i Krzyżem Walecznych. Janina Karasiówna - major. Inne pseudonimy: Jadwiga Berg, Henryk Kościesza, HK, Haka, Ość. Była szefem Oddziału V-K Komendy Głównej ZWZ, AK. Brała udział w Powstaniu Warszawskim. Odznaczona Orderem Virtuti Militari V klasy i Krzyżem Walecznych. Halina Rosę. Organizatorka ruchu kurierskiego na tereny wschodnie, a później - zachodnie i GG. Aresztowana w tzw. „kotle" - w 1941 roku. Irena Piasecka-Lange - kapitan. Szef Sekretariatu BIP-u - VI Oddziału. Brała udział w powstaniu. Po powstaniu w niewoli w obozie w Landsbergu. Po wyzwoleniu pracuje w Londynie w VI Oddziale Sztabu Naczelnego Wodza. Wysłana do kraju, następnie w październiku 1945 r. aresztowana. Ucieka z więzienia i wraca do Anglii. Odznaczona Orderem Virtuti Militari V klasy i dwukrotnie Krzyżem Walecznych.

Helena Górska - łączniczka BIP-u. Prowadziła łączność komórki „N" z Sekretariatem BIP-u. Jadwiga Wolska-Jeziorańska - łączniczka Centralnej Redakcji Wydziału Propagandy BIP-u. Brała udział w powstaniu warszawskim. Odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami i Krzyżem Walecznych.

106

Grot

Grzegorz

Halszka

Janeczka

Izolda

Stefan Rowecki - inne pseudonimy: Grabica, Jan, Rakoń. płk/gen, bryg/gen, dyw. Od X. 1939 r. w SZP, ZWZ i AK. Komendant Główny ZWZ, a od 14 II 1942 r. - dowódca AK. Aresztowany 30 VI 1943 r. Odznaczony Orderem Virtuti Mili-tari IV i V klasy, Krzyżem Niepodległości, dziewięciokrotnie Krzyżem Walecznych. Pełczyński Tadeusz - płk/gen, bryg. Od października 1939 r w SZP, później w ZWZ i AK. Od lipca 1941 r. szef sztabu KG ZWZ AK. Od września 1943 r. zastępca dowódcy AK. Ranny w czasie powstania w gmachu PKO. Odznaczony Orderem Virtuti Militari IV i V klasy, Krzyżem Niepodległości i czterokrotnie Krzyżem Walecznych.

Hanna Downarowicz-Żurkowska z domu Lipiń-ska. Autorka niniejszego opracowania. Łączniczka poczty Oddziału V „Begonia" (później „Pudle") obsługującej szefa Oddziału - Bronkę, oraz rozdzielającej pocztę na inne Oddziały. Następnie kierowniczka poczty przy Sekretariacie BIP-u, podlegającej bezpośrednio „Prezesowi" i Elżbiecie. Odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi z Mie czarni i Krzyżem Walecznych. Maria Rutkowska-Mierzejewska. Łączniczka w sekretariacie Tajnych Wojskowych Zakładów Wydawniczych BIP-u do łączności z innymi działami. Prowadziła także wydział legalizacji TZWZ. Brała udział w powstaniu warszawskim. Ewa Pohoska - łączniczka BIP-u. Wiosną 1944 roku została przypadkowo aresztowana w mieszkaniu kuzynki prowadzącej komplety tajnego nauczania. Miała przy sobie „bibułą". Po aresztowaniu - przewieziona na al. Szucha. Torturowana - nie wydała nikogo. Zmarła w więzieniu w maju 1944 roku. Odznaczona pośmiertnie Krzyżem Walecznych.

107

Joasia

Katarzyna

Kazik

Kuczaba

Lena

Lolita

Lucynka

Jedna z łączniczek poczty Komendy Głównej -„Astry" obsługującej bezpośrednio komendanta głównego ZWZ/AK. Nazwiska jej nie poznałam. Szczurowska Maria. Kierowniczka referatu PWK w sztabie DOKP I. Od 1939 r. w SZP - ZWZ-AK w Oddziale V KG AK. Zamordowana przez Niemców w czasie powstania warszawskiego. Kazimierz Drzycimski - kapitan/major/podpułkownik. Inny pseudonim - „Walczak". Zastępca Wydziału Żandarmerii przy Komendzie Głównej AK. Odznaczony Krzyżem Walecznych, Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami, Krzyżem Niepodległości i Krzyżem Oficerskim Polonia Resti-tuta. Brał udział w powstaniu warszawskim. Kazimierz Pluta-Czachowski - podpułkownik/ pułkownik. Szef Oddziału V i zastępca szefa Sztabu KG ZWZ-AK do spraw dowodzenia i łączności. Uczestnik powstania warszawskiego, ciężko ranny. Przeszedł przez obóz w Pruszkowie, wywieziony na roboty do Wendeffen. W Polsce skazany na podstawie fałszywych oskarżeń na 15 lat więzienia. Odznaczony Orderem Virtuti Militari IV i V klasy, Krzyżem Niepodległości, Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami i czterokrotnie Krzyżem Walecznych.

Kraszewska-Ancerewicz Wanda - kapitan. Szef Wydziału Kolportażu BIP-u. Odznaczona Orderem Virtuti Militari V klasy i Krzyżem Walecznych.

Kierkowska Elżbieta z domu Suchowiak. W konspiracji w ZWZ i AK. Szef sekretariatu szefa Operacji KG AK. Aresztowana w czerwcu 1943 roku, wywieziona do Oświęcimia, gdzie pozostała do końca wojny. Odznaczona Orderem Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. Jadwiga Tyska - łączniczka poczty Komendy Głównej „Astry", obsługującej bezpośrednio ko-

108

Maja Marcysia

Maska

Mech

Michasia

Miedza

Monika

mendanta Armii Krajowej, przekazywanej następnie do „Begonii", skąd rozprowadzona była do innych Oddziałów KG AK. Hanka Wojtaśkiewicz - kurierka. Aresztowana 9 marca, na dworcu w Krakowie, w czasie podróży służbowej do Londynu. Emilia Malessa z domu Izdebska, voto - Piw-nik. Żona cichociemnego „Ponurego", zrzuconego na teren Polski w 1941 roku. Inne pseudonimy: Mila, Miłasza, Maniuta, Zenobia. Była szefem powstałego w 1939 roku Działu Łączności Zagranicznej Komendy Głównej AK. Brała udział w powstaniu warszawskim. Odznaczona Orderem Virtuti Militari V klasy i Krzyżem Walecznych.

Maria Wielhorska - szefowa działu finansowego Sekretariatu BIP. Brała udział w powstaniu warszawskim.

Stefan Downarowicz - porucznik rez. Pracował w „Centrali Zaopatrzenia Terenowego", w skrócie - „Czata 49". W czasie powstania „Czata" stanowiła osłonę Komendy Głównej. Ranny w czasie walk na Woli. Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami i Krzyżem Walecznych. Pronaszkowa Irena. Prowadziła Komórkę Mikrofotograficzną w Sekretariacie BIP-u. Było to przygotowywanie do ekspedycji za granicę mikrofilmów dla kurierów udających się do Sztabu Naczelnego Wodza do Londynu. Stanisław Miedza-Tomaszewski, inny pseudonim - „Malarz". Prowadził Dział Akcji Specjalnych BIP-u oraz komórkę „N". Wydawano szereg tytułów podszywających się pod wydawnictwa niemieckie. Wszystkie ilustracje wykonywał Miedza, podrabiając grafików niemieckich. Alina Obrąckiewicz - łączniczka centrali pocztowej Oddziału V Poczty Głównej - pod na-

109

Monter

Prezes

Staszek

zwą „Begonia". Prowadziła, w ramach poczty, stałe kontakty z szefem działu Łączności Oddziału V - Bronką.

Antoni Chruściel - płk/gen. Komendant Okręgu Warszawskiego ZWZ-AK. W czasie powstania był dowódcą całych walczących sił. Po kapitulacji - w obozie jenieckim w Langwasser. Oswobodzony przez wojska amerykańskie objął stanowisko zastępcy szefa Sztabu Polskich Sił Zbrojnych. Odznaczony Orderem Virtuti Militari V, IV i III klasy i trzykrotnie Krzyżem Walecznych. (Decyzją Rady Ministrów z 6 września 1946 roku został pozbawiony obywatelstwa polskiego, co uniemożliwiło mu powrót do kraju). Jan Rzepecki - pułkownik. Inne pseudonimy: Rejent, Sędzia, Wolski. Szef Biura Informacji i Propagandy VI Oddziału Komendy Głównej AK. W konspiracji od października 1939 roku. Brał udział w powstaniu warszawskim. Po uwolnieniu z niewoli niemieckiej i powrocie do kraju -od marca 1945 r. zastępca dowódcy AK - gen. Okulickiego - „Niedźwiadka". Od września 1945 r. był prezesem Zarządu Głównego organizacji „Wolność i Niepodległość" - WIN. Aresztowany w listopadzie 1945 r., skazany w procesie WIN na 8 lat, w grudniu 1955 r. zrehabilitowany. Odznaczony Orderem Virtuti Militari V klasy i dwukrotnie Krzyżem Walecznych, ps. Stasinek - Stanisław Sosabowski jr. Podho-rąży Sanitarki (CWSAN). Od października 1939 r. był w tajnej Organizacji Wojskowej powiązanej z II Oddziałem Sztabu WP. Był dowódcą żo-liborskiej grupy Kedywu (Komendy Dywersji). Ranny w czasie powstania warszawskiego w walkach na Woli. Stracił wzrok. Odznaczony Orderem Virtuti Militari V klasy i dwukrotnie Krzyżem Walecznych.

110

Rysia - Janina Przeździecka - kierowniczka centralnej

poczty Biura Informacji i Propagandy VI Oddziału.

Szymon - Ryszard Krzywicki - kapitan. Adiutant gen. To-

karzewskiego, a następnie Grota-Roweckiego. Po jego aresztowaniu - adiutant gen. Bora-Ko-morowskiego. Dowódca „Ochronki", zespołu bojowego do osłony lokali narad dowódcy AK z szefami innych Oddziałów, oraz zadań bojowych, zleconych przez dowódcę. W czasie powstania adiutant Naczelnego Wodza. Odznaczony Orderem Virtuti Militari V klasy i trzykrotnie Krzyżem Walecznych.

Wilk Maria (Marychna) Krumholtz - łączniczka Centrali Pocztowej

Oddziału V pod nazwą „Begonia". Odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami i Krzyżem Walecznych.

Uwaga.

Podane informacje o funkcjach pełnionych przez poszczególne osoby wedhig dostępnych źródeł, podanych w wykazie „Bibliografii" oraz według własnych spostrzeżeń i kontaktów.

Bibliografia

1. Komenda Główna Armii Krajowej, Marek Ney-Krwawicz

2. Słownik Biograficzny Konspiracji Warszawskiej, tomy: I, II, III, Andrzej Krzysztof Kunert

3. Powstanie Warszawskie, Jerzy Kirchmaj er

4. Biuro Informacji i Propagandy SZP, ZWZ, AK- 1939-1945 Grzegorz Mazur

5. Wycinek z historii jednego życia, Emil Kumor

6. Stefan Rowecki-Grot,Tomasz Szarota

7. Benefis Konspiratora - umarłem aby żyć, Stanisław Miedza-Toma-szewski

8. Akcje zbrojne podziemnej Warszawy, Tomasz Strzembosz

9. Wrzesień 1939 na kresach, Czesław Grzelak

10. Działania wojenne na lubelszczyźnie w 1939 r., Ludwik Głowacki

11. Łączność, Sabotaż, Dywersja, Jadwiga Kowalska-Puchalska

12. Wrzesień w relacjach i wspomnieniach, Kozłowski, Ciepielewicz

13. Sowieci wobec Polaków na wschodnich terenach Rzeczypospolitej, Albin Głowacki

14. Agresja Sowiecka na Polskę w świetle dokumentów, Kozłowski

15. Wojskowy Przegląd Historyczny, numery: 2,3,4 - z 1971 roku, Jan Rzepecki

16. Tygodnik Powszechny nr 48 z 71 r., Marek Ney-Krwawicz - artykuł pt. „Kapitan AK - Irena Piasecka - Elżbieta".

17. Tygodnik Powszechny nr 20 z 83 r., artykuł o Janie Rzepeckim

18. Tygodnik Stolica nr 12 z 57 r., artykuł o „Szymonie" - Ryszardzie Krzywickim

19. Tygodnik Świat nr 30 z 1957 r., Kazimierz Dziewanowski - artykuł pt. „Pielgrzymi bez przebaczenia"



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Przepisywanie pamięci przypadek Muzeum Powstania Warszawskiego
Kibice uczcili pamięć Powstańców Warszawskich
MARIA FREDRO BONIECKA Łączniczki Wspomnienia z powstania warszawskiego
Powstanie Warszawskie fragmenty wspomnień
Pamiętnik z powstania warszawskiego, Lektury Szkolne - Teksty i Streszczenia
gra Rozkaz specjalny, Prywatne, Przedszkole, Powstanie Warszawskie
Przedstaw przebieg powstania warszawskiego44 roku
POWSTANIE WARSZAWSKIE dzień po dniu
Harcerska Poczta Polowa w Powstaniu Warszawskim polsihresistance ak org
Walki na początku powstania, Prywatne, Przedszkole, Powstanie Warszawskie
Twierdza Warszawa, Prywatne, Przedszkole, Powstanie Warszawskie
UZDROWIENIE PAMIĘCI (WSPOMNIEŃ BOLESNYCH PRZEŻYĆ)
Literatura współczesna - stresazczenia, opracowania1, Pamiętnik z powstania warszawskiego, Pamiętnik
gra Hydraulik, Prywatne, Przedszkole, Powstanie Warszawskie
Pamiętnik z powstania warszawskiego, Streszczenia
Powstanie Warszawskie

więcej podobnych podstron