Magdalena Tulli, sny i kamienie, w czerwieni


Magdalena Tulli „Sny i kamienie” Wydawnictwo OPEN, Warszawa 1995. 0x01 graphic

Porzucić pragnienie doskonałości

Książka opowiada o pewnym mieście; jest zapisem historii, poetyzowanym traktatem, rozbudowanym esejem. Przez siedemdziesiąt stron płynie opowieść oparta na systemie metafor dendrologiczno-urbanistycznych, wielopłaszczyznowa, wieloznaczna, raz bardzo konkretna, za moment bardzo symboliczna, już to zbliżająca się ku szczegółom, już to posługująca się szeroką perspektywą.
Można ją odczytywać jako zapis czasów niedawno minionych. Będzie to wówczas historia powojennej Warszawy od entuzjazmu jej odbudowy, przez czasy stalinowskie, gierkowskie — z purpurowym pluszem i złoceniami, po współczesność z dworcami pełnymi „śniących o stepach Kazachstanu lub pagórkach Transylwanii”. Jest to historia marzenia o zbudowaniu nowego wspaniałego świata. Historia rozczarowania, upadku, zniszczenia. Zapis nieudanego eksperymentu narzucenia miastu pewnego idealnego porządku (tutaj po prostu architektonicznego), który okazał się utopią — usiłował ze świata zrobić maszynę, lecz świat „pod tyloma względami przypomina drzewo”.

Co jakiś czas włącza się głos „traktatu”, wypowiadający prawdy ogólne i wyjaśniający równolegle płynącą „historię”. Główną zasadą miasta — powiada ów głos — może być „kąt prosty, meander albo gwiazda”. Pierwszy typ to miasto o nastawieniu praktycznym, drugi jest siedliskiem „pokrętnych myśli i względnych prawd”, trzeci zaś stawia sobie za cel idealną kontrolę jego mieszkańców (z centralnego punktu można bowiem miasto „przejrzeć na wylot”) i narzucenie im „jedynej słusznej drogi”. Ten bardzo sugestywny obraz ucieleśnienia totalitarnych idei w architekturze przywodzi na myśl nie tylko czasy niedawno minione, lecz także Benthamowski model osiemnastowiecznego więzienia-panoptikonu, o którym pisał Michel Foucault. Bo w naturze człowieka bodaj zawsze leżało dążenie do porządkowania, kontrolowania, nadzorowania...

Można więc tę książkę odczytywać szerzej — jako próbę uchwycenia rozwoju myśli i jej wpływu na formowanie rzeczywistości. Zmagania się racjonalizmu dążącego do ustrukturawiania, zmechanizowania świata z naturalną jego tendencją do „drzewiastości”, chaotyczności, rozproszenia. O mieście mówi się jako o „bastionie porządku” zwróconym przeciwko „oceanowi chaosu”, czyli przeciwmiastu. Miasto nie jest wówczas metaforą porządku totalitarnego, lecz znakiem właściwego człowiekowi kształtowania świata, próbą uchwycenia jego zmiennej, „nielogicznej” natury.

Przestrzeń miasta mieści w sobie niezliczoną ilość różnych, współistniejących przestrzeni. Zanim pojawiło się miasto właściwe, istniało inne — w formie idealnej — na płaszczyźnie projektu. W czasach odbudowy Warszawy sąsiadują ze sobą świat „rzeczywistości” z przestrzenią rzeczywistości przedstawianej w gazetach, „stykając się powierzchnią zdjęć”. We współczesnym mieście zupełnie odrębną, samodzielną przestrzeń stanowią myśli i „wspomagające pamięć” napisy. Pamięć mieszkańców miasta zawiera zupełnie inną przestrzeń — miasto przedwojenne, z niemym kinem i czynszowymi kamienicami. W przestrzeni miasta właściwego tkwią także miasta dodatkowe, subiektywne, jak miasto policjanta „zbudowane z tablic rejestracyjnych” i szereg miast emigrantów. Wszystkie te przestrzenie są w ciągłym ruchu, przeplatają się „drzewiasto” i rozrastają w nieskończoność w różnych kierunkach.

Ale najważniejsza i najbardziej rozbudowana jest przestrzeń „miasta snów”, które wyrasta każdej nocy przewyższając kilkakrotnie miasto rzeczywiste. Te sny niewiele różnią się od jawy, są bardziej realistyczne niż oniryczne; ucieleśniają zaledwie marzenia, nie przynosząc jednak żadnej (nawet ukrytej w symbolu) odpowiedzi na pytania o naturę świata. Chociaż jest jeden sen, z którego mieszkańcy miasta mogliby czegoś się nauczyć: sen o tym, że podczas porządkowania świata, układania każdej rzeczy na swoim miejscu, zawsze „pięć innych w tym samym czasie rozprasza się i gubi”.

Rozproszenie, chaos, „przeciwmiasto” ostatecznie zalewa „bastion porządku”. Książka kończy się apokaliptycznym potopem, zapoczątkowanym ponoć przez Pałac Kultury, który „był za wysoki i zrobił pierwszą rysę na niebie”. Racjonalistyczne porządkowanie świata przynosi zgubę. Czy zostaje coś na pocieszenie? Czy istnieje inny sposób na życie w takim świecie? Chyba tak. Należy wystrzegać się jasnych snów, dręczyć się coraz to innymi pytaniami, ciągle szukać. Trzeba „porzucić pragnienie doskonałości”, nie dążyć do tego, by za wszelką cenę oddzielać myśli jasne od ciemnych, wizję świata-maszyny od wizji świata-drzewa, a nauczyć się żyć z dialektyczną świadomością że jedna wizja nie może istnieć bez drugiej, i że to i tak tylko sny w niemetafizycznym wymiarze świata pustych kamieni. „Niewidzialne miasta” Italo Calvino, książka, którą wiele łączy z tą opowieścią, kończy się podobną propozycją: ponieważ świat jest piekłem, można tylko zaakceptować je i „stać się jego częścią aż przestanie się je dostrzegać”.

Mimo iż książka Magdaleny Tulli jest bardzo ciekawa, precyzyjnie skonstruowana (składa się z 137 krótkich akapitów — „cegiełek”) pisana jest oryginalnym stylem, to jednak ładunek mało zróżnicowanej metaforyki, jaki ze sobą niesie, bywa nużący. Odnosi się wrażenie, że gdyby opowieść była dłuższa niż 71 stron, na kolejny raz użytą przenośnię z dziedziny architektury, botaniki lub mechaniki reagowalibyśmy coraz większym zniecierpliwieniem. Metafora jako taka jest ponadto środkiem niebezpiecznym: pozwala wprawdzie otworzyć tekst na różne interpretacje, zarazem jednak ma działanie epistemologicznie szkodliwe. Powtarzana tyle razy, tym bardziej kusi, żeby tkwiące w niej niebezpieczeństwa wskazać. Wbrew temu, co sugeruje książka, „drzewo” i „maszyna” nie są swoimi całkowitymi przeciwieństwami. Botanicy nie powiedzieliby prawdopodobnie, że wśród gałęzi drzewa panuje „nieposkromiony zamęt” a jego funkcjonowanie nie przypomina precyzyjnej maszynerii. Natomiast maszyna jest wprawdzie tylko pozbawionym życia narzędziem, jednakże Murphy twierdził, że ma w sobie coś z żywego organizmu, ma na przykład swoją naturę i to nawet szczególnie złośliwą...
 

Magdalena Tulli, „W czerwieni”, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 1998. 0x01 graphic

Nim się domknie melodia i dopełni los

W najnowszej książce Magdaleny Tulli fabuła pędzi na złamanie karku, tak jakby autorka chciała powetować sobie spokojne afabularne kadencje „Snów i kamieni”. Bohaterowie znikają pod obrotową sceną i równie szybko się pojawiają. Inni odmawiają współpracy, tak jak Emilka, rozpieszczona jedynaczka Looma, której niestosowna śmierć wstrząsnęła jej dwoma absztyfikantami, a także całym miasteczkiem. Emilka po odegranej roli — córki miejscowego potentata, najpewniejszego gwaranta przyszłych rodzinnych interesów — zamyka się w swojej sypialni, gdzie wiodąc żywot wampirzycy do końca powieści rozczytuje się namiętnie we francuskich romansach, czego jej do tej pory zabraniano.

Oto, w kilku odsłonach, historia miasteczka o nazwie Ściegi, położonego gdzieś w „naszej" części Europy, wstrząsanego typowymi wydarzeniami: zabory, wielka wojna, okres prosperity przez nią nakręcony, zakończony rozprzężeniem i rewolucją w imię czystości i porządku. Odsłona pierwsza: Ściegi widziane poprzez historię rządzących rodów Loomów, Strobblów, Neumannów i Krasnowolskich upadających po wielkiej wojnie i z braku potomków; co z kolei doprowadza, po przejęciu ich majątków, do ożywienia gospodarczego Ściegów. Odsłona druga: Historia rozpędza się na nowo, kiedy wracają „nowi" ludzie wzbogaciwszy się na wojnie — były ordynans Kazia Krasnowolskiego, przyszły nouveau riches - Felek Chmura oraz Oswald Slotzki. Nadchodzą czasy pokątnych interesów, szybkich fortun, kontrastów, upokorzeń świata z pierwszej odsłony, dysonansów i mezaliansów (małżeństwo Stefanii Neumann ze służącym jej niedoszłego narzeczonego — Felkiem); to, czego nie zdobył Kazio, wziął Felek (Stefania). Od tej pory świat wychodzi z ram i zmierza w historii snutej przez Tulli do, wpisanego w jego początek, końca. Czujemy się jak w rozszalałym fotoplastykonie, gdzie zacierają się granice między kolejnymi obrazkami, słyszymy nakręcane nieustannie przez Murzynka powieściowej femme fatale, wszystkie naraz pozytywki, i trawione ogniem ostatnie akordy białego fortepianu, aż do końca naprężonych sprężyn mechanizmu; tyle, ile zniesie materia opowieści.

W czerwieni jest niewątpliwie dalszym ciągiem „Snów i kamieni”. Pomimo konfabulacyjnych zabaw rozpoznajemy tę samą charakterystyczną formę. Rozkochanie autorki w mapach, wszelkich topografiach, systematach sprawia, że buduje fabułę jakby czytała mapę. Owo czytanie z kolei polega na ciągłej zmianie ogniskowej, ciągłym ruchu góra — dół. Jak wielki planista doskonale precyzyjnie urządza swoje uniwersum, by zaraz zniżyć lot i zaglądnąć do talerzy z zupą na stole; od kartki papieru do zmarzniętych policzków, pędzącego w saniach podróżnego.. Nawet gdy pisze o „drobiazgach" natychmiast wyrusza po „ogólność". Lubuje się w przekrojach: przez muzykę (arie operowe, wulgarne tango argentyńskie, fokstroty), przez kolor i dostępność sklepienia, przez klimat. Ta gotowość do błyskawicznej zmiany perspektywy pozwala Tulli unaocznić istotę ludzkiego krzątactwa. „Szwedzki garnizon był potrzebny do wojskowych parad". Opary myśli i tęsknot nieszczęsnego, rozkochanego Kazia wypełniały pokój, tak że trzeba było otwierać lufciki, zbierając się w obłoki ulatywały ku niebu; sprowadziły „chmury ciemne jak posępne armie", a w konsekwencji wojnę. Może się wydawać, że wnioski, jakie wysnuwa autorka, są dziwaczne. Nie o prawdopodobieństwo tu chodzi, ale o oddanie skomplikowanej istoty istnienia. Zobaczyć od spodu, opisać niewidoczne wstydliwe detale mechanizmu; nie wielkie tryby, ale małe trybiki: uporczywą myśl, brak ziemniaków, kilka groszy wyciągniętych matce, zamienionych na pierwszą przehandlowaną butelkę. Autorka wpisuje bohaterów w ich losy, naznacza i skrupulatnie jak Olga Tokarczuk w „Prawieku”, wyczerpuje ich Czas. Nie jest to jednakże żmudne doprowadzanie bohaterów za rączkę do końca, tak robi narrator w prawdziwej dawnej powieści, martwiąc się ,co zrobić z bohaterami, by nie wypaść z konwencji. Tulli wręcz przeciwnie. Saga miesza się z baśnią, a ta z naturalistyczną opowieścią. Z łatwością rzuca ze ścieżańskiego burdelu żołnierzy na front, rozdziela kochanków, każe zniknąć Natalie Zugoff w „jakiejś szczelinie między chmurami", a wielu zbędnych bohaterów skazuje na żywot wampiryczny, dokuczając im tak bardzo, że w rewanżu uchylają się oni od decyzji o odejściu. Wreszcie autorka, by przywrócić granice temu, co żywe i co martwe, bierze do rąk osikowy kołek. Kładąc kres fantomatycznemu życiu opowieści rozdziera zasłonę literackości, ukazując wszystkie ściegi utrzymujące przy życiu miasteczko o nazwie Ściegi. Metoda poetyckiego skrótu i baśniowa konwencja zawieszenia wszelkich zasad prawdopodobieństwa oraz zachwiania związków przyczynowych najlepiej oddaje nastroje XX wieku i przekonywująco przemawia do naszej wrażliwości.

„W czerwieni” Tulli nadal snuje swoją ulubioną opowieść o rozwoju ludzkości, jej cywilizacyjnym pędzie i zadaje to samo pytanie: ku czemu? „Czy nie ma nic dla nikogo". Co jest trwałe, co ocaleje? Na co ostatecznie możemyliczyć? Na pytanie, jak toczy się ten świat, znajdujemy odpowiedź zaskakującą: pozornie według zimnych racjonalnych reguł, ale prawdziwą jego siłą napędową są ludzkie tłumione, odtrącone uczucia, nieziszczone idee. „Żar nigdy nie wy-y-ygasa! Potrafi drzemać pod podłogą przez lata !" krzyczy kulawy dozorca teatru Alojzy, były strażak, ofiara uroku artystki Natalie Zugoff. On jedyny poznał prawdę, przepowiedział pożar Ściegów, skończył, jak każdy, kto wie więcej, w szpitalu dla obłąkanych. Nie można bezkarnie wątpić o uczuciach. Kiedy do serca czekającej na Kazimierza Stefanii wkrada się czerwona róża zwątpienia w powrót ukochanego i w jego szczere wobec niej zamiary — on umiera. Rozrzucone przez Stefanię z wyprutej róży strzępki czerwonego jedwabiu, jak diabelskie lustro z „Królowej Śniegu” rozbite na drobne kawałki, wpadają do serc i nieodwołalnie naznaczają. „Każdego, kto nosił na sobie strzęp czerwonego jedwabiu, dosięgła na wojnie kula".

Tytułowa czerwień symbolizuje silne emocje i namiętności zdolne poruszyć świat, wywołać wojnę, sprowadzić (martwego) kochanka. W bezmiarze czerwieni pogrążał się nigdy nie zasypiający Kazimierz Krasnowolski oraz cierpiący na tę samą przypadłość syn Stefanii i Felka; czerwień towarzyszy rozjuszonym buntownikom pod wodzą byłego chłopca na posyłki Maksa Fiffa. Pomimo tej plutonicznej siły, czerwień jest tym, „co najbardziej chwiejne", a prawda „płomiennej czerwieni" jest „piękna i bezużyteczna".
Zawarta w powieści metaforyka „krawiecka" nie tyle odnosi się do odwiecznych motywów rzemiosła tkackiego, utożsamianego z twórczością (osnowa, wątek, tkanina tekstu, kanwa) ile ze sposobem tworzenia uprawianego przez Tulli. Przyglądanie się słowom, nizanie słów, dzierganie i prucie, bezlitosne skróty, ciągłe przymiarki. Pierwsza jej książka „Sny i kamienie” opublikowana w 1995 roku miała dwa wydania, jedno po drugim, by zaspokoić trawiące autorkę pasje poprawiania; druga w 1998 — to daje trzy lata na opanowanie bezmiaru czerwieni

Magdalena Tulli, „Tryby”, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2003 0x01 graphic

ROBERT OSTASZEWSKI 0x01 graphic
Koniec w środku

Przemysław Czapliński wskazywał swego czasu w „Śladach przełomu”, że po roku 1989 w prozie metafikcyjnej dominują dwie tendencje: fabulacyjna i nieepicka. Do książek nieepickich poznański badacz zaliczył debiutancką powieść-niepowieść Magdaleny Tuli „Sny i kamienie” (1995). Następna książka tej autorki, „W czerwieni” (1998), uznana została za przejaw radosnej fabulacji, „zabawę rupieciami” - jak pisał Dariusz Nowacki - z literackiej rekwizytorni klisz, schematów i obiegowych motywów. Dostało się wtedy pisarce dosyć mocno od recenzentów, nic więc dziwnego, że zamilkła na prawie pięć lat. Na szczęście Tulli nie zrezygnowała całkiem z pisania i dzięki temu mamy jej trzecią już powieść, „Tryby”. Potwierdza ona moje wcześniejsze intuicje, iż w rzeczywistości pisarkę najbardziej interesuje strefa pomiędzy fabułą a niefabularnymi dywagacjami. Tulli wychodzi w swoich tekstach od fabuł, ale szybko je porzuca (prędzej czy później okazuje się, że wszelkie historie fabularne są „papierowe”, ograne i banalne), potem zmierza ku konstrukcjom ukazującym „tryby”, „wnętrza” literackości, ale i te zostawia, znużona łatwością nizania słów na mocne nici efektownie brzmiących zdań. W ruchu od fabuły do autotematycznych dywagacji, w napięciu między nimi, tworzy się ta proza.

„Tryby” otwierają zdania - na pozór - pełne optymizmu: „Stwarzanie światów! Nie ma nic prostszego. Podobno wytrząsa się je z rękawa”. Czyżby było to wyrażone wprost przekonanie o kreacyjnej mocy pisarza? Wystarczy przeczytać kilka początkowych akapitów tej powieści, aby przekonać się, jak wiele w zacytowanych zdaniach jest ironii. Nie jest wcale trudno uruchomić tekstotwórczą maszynerię, wystarczy tylko „składać” słowa, którymi „da się wprawić w ruch wszystko”. A słów nie brakuje, co więcej, mamy ich aż za wiele. Tak właśnie rozpędza się narracja w powieści Tulli: słowo do słowa, metafora do metafory, porównanie do porównania… Ze starannie uregulowanego autorskim, łatwo rozpoznawalnym, stylem potoku słów powoli wyłaniają się kolejne postacie tej powieści, których losy spleść się mają w jednej historyjce. Pojawia się linoskoczek Możet (albo Może), Feuchtmeier, solidny przedstawiciel klasy średniej i jego żona. Są trzy postacie, dwóch plus jedna, cóż więc z takiego układu może wyniknąć? Oczywiście klasyczny, ale i banalny zarazem, „trójkąt”. Trudno w tym przypadku o jakąkolwiek niespodziankę, nawet średnio przenikliwy czytelnik jest w stanie bezbłędnie przewidzieć rozwój wypadków w tym układzie: Feuchtmeierowa zdradzi męża, ten zrobi dosyć spektakularną scenę zazdrości, kobieta zostanie zmuszona do wyboru, z kim chce zostać. I to już właściwie wszystko, nie za bardzo jest nad czym się rozwodzić. Nie warto, bo po co mnożyć banały. Takiego zdania jest narrator (a może raczej Narrator, zważywszy że jest on jednocześnie bohaterem tej powieści), który już na 69  stronie powieści przymierza się do zakończenia całej historii („I to już wszystko. Najwyższa pora na słowo KONIEC.”) Wydaje się, że ta historyjka, znana i przedstawiana w literaturze nieomal od jej (literatury) początków, nie może dostarczyć napędu narracji, „nakarmić” jej pełnowartościowym fabularnym „mięsem”. W końcu: „Nie znajdzie się przecież nikt, kto by nie znał na wylot tej historyjki, opowiedzianej już sto tysięcy razy. Role, te same co zawsze, czekają jak potrzask, w który wpadać będą coraz to nowe postacie, bez względu na ich własne życzenia, obietnice, obawy”. Co oczywiście potwierdzają rozwijane w dalszej części „Trybów” losy kolejnego „trójkąta”, który tworzą wydawca Fojchtmajer, jego żona i czarny jazzman John Meybe. Narracja w powieści zaczyna więc działać na jałowym biegu, produkując zapętlające się historie. Z drugiej jednak strony każda taka historia „rozporządza obezwładniającą siłą. Także narratorowi narzuca kluczenie wśród pięter i korytarzy, póki ramy fabuły nie zostaną wypełnione”.

 Z banalnymi fabułami, które narzucają narracji swoje prawa, musi poradzić sobie właśnie narrator, bo to on w gruncie rzeczy jest pierwszoplanową postacią tej powieści, mimo iż na pierwszej stronie określa się go jako „figurę dosyć podrzędną”. Pozostałe, przywoływane już przeze mnie postacie, odgrywają jedynie role drugo- i trzecioplanowe, są jednak niezbędne, bo bez nich nie mógłby zaistnieć narrator, który jest zakładnikiem historyjki zleconej mu do opisania. Tak właśnie - zleconej przez tajemniczego autora, który kontaktuje się z narratorem telefonicznie, wydając polecenie, grymasząc i narzekając na jakość wykonanej pracy. „Tryby” można więc odczytać przede wszystkim jako powieść autotematyczną, ukazujące czytelnikowi wnętrze narracyjnej maszynerii. Los narratora - na dobrą sprawę nie wiadomo do końca, jaki ma on status ontologiczny, czy istnieje „fizycznie”, czy też stanowi jedynie figurę tekstową - nie jest wcale godny pozazdroszczenia. Od samego początku opowieści sprawia on wrażenie zniechęconego i znudzonego, wyraźnie nie zajmują go historie damsko- męskich komplikacji, więc chciałby jak najszybciej doprowadzić je do końca. Dręczy go nie dająca spokoju myśl, że w literaturze „wszystko już było”, że nie ma szans na wywikłanie się z ciągu powtórzeń i uniknięcie banałów: „Każde słowo słyszano już przynajmniej tysiąc razy. Cóż z tego, że w innych zdaniach? Nikogo nie obchodzą szczegóły. To wszystko jest tak nużąco podobne, mówią przymglone spojrzenia. Otóż dlatego właśnie lepiej być czytelnikiem niż narratorem. Miło jest, żując gumę, wprawić w szybki ruch szeleszczące kartki (...)”. A narrator nie chce produkować gumy do żucia dla oczu, banalnych czytadeł, o których zapomina się zaraz po odłożeniu ich na półkę.

Tulli nie była by jednak sobą, gdyby nie przedstawiła autotematycznych rozważań w wersji mocno zmetaforyzowanej. Autorka mnoży metafory pisania: jest ono tańcem na linie pod cyrkową kopułą, żeglugą po wzburzonym morzu… i pomieszkiwaniem w hotelu. „Historyjka jest jak hotel, postacie pojawiają się i znikają”. Hotelem zdaje się być cała literatura; hotelem, w którym błąka się narrator, gubiąc raz po raz w rozwidlających się korytarzach, pojawiających się nagle piętrach, dawno nieużywanych piwnicach i pokojach. A hotel ten mieści właściwie cały świat. Rzecz dzieje się - parafrazuję - w hotelu, czyli nigdzie. Dlaczego narrator umieszczony został w hotelu, a nie w miejscu - wydawać by się mogło - odpowiedniejszym dla niego, czyli w bibliotece? Metafora hotelu lepiej - moim zdaniem - ilustruje główny problem, z którym zmaga się w „Trybach” Tulli. Czy to my sami opowiadamy (piszemy), czy jesteśmy opowiadani (pisani)? Czy w ogóle jesteśmy w stanie napisać cokolwiek własnego, jeżeli zaraz po uruchomieniu narracyjnych trybów zasypywani jesteśmy tysiącami historyjek już napisanych/przeczytanych? Przestrzeń hotelowa jest miejscem na poły cudzym, na poły własnym. Hotel nie należy do nas, ale płacąc z dobę hotelową stajemy się właścicielami - choć jedynie na z góry określony czas - pokoju. W hotelu znamy jedynie wydzielone strefy, jest więc on dla nas miejscem zarazem oswojonym i obcym. Czy w hotelu-literaturze odgrywamy rolę przelotnych gości czy stałych rezydentów? Czy w ogóle można tam zamieszkać, być? Wszystkie pytania, które mnożyłem w tym akapicie sprowadzić można właściwie do jednego, jakże często stawianego w ostatnich dekadach w literaturze i literaturoznawstwie: gdzie jest autor?; albo - nieco inaczej - kim jest autor? Tulli w powieści mnoży instancje nadawcze, kwestia, kto „pisze” „Tryby”, nie jest jasna. Narrator gra rolę głównie bohatera, miotającego się pośród przedstawianych przez siebie i narzucanych mu historyjek. Autor-zleceniodawca jest kimś w rodzaju pierwszego poruszyciela, rzucającego pomysł, którym potem już się nie zajmuje. Wydaje się więc, że istnieje jeszcze nadnarrator, panujący nad całością kreowanego w powieści świata, który „wytrząsa z rękawa” wszystkich bohaterów tej opowieści. Czy w ogóle istnieje jakikolwiek autor, czy jedynie - duch opowieści?


Nie ulega wątpliwości, że „Tryby” są książką głównie dla polonistów, uczonych w literaturoznawczym piśmie. Wydaje mi się również, że ta powieść jest swoistą repliką na wszelkie zarzuty, formułowane przez krytyków po opublikowaniu „W czerwieni”, że autorka mocniej zaakcentowała w „Trybach” to (mam na myśli ruch od fabuły do niefabularnej dywagacji), co w poprzednich jej prozach było ukryte między wierszami. Jednak nawet ci czytelnicy, którzy są niewrażliwi na literaturoznawcze cymesy, powinni sięgnąć po najnowszą powieść Tulli, choćby po to, żeby smakować wyrafinowany i elegancki styl tej prozy.

Robert Ostaszewski     
Dekada Literacka 2003, nr 5-6 (197-198)

Urodziła się w 1955, debiutowała w 1995 roku opowieścią "Sny i kamienie", za którą otrzymała Nagrodę Fundacji im. Kościelskich (1997). Niemiecki przekład tej książki ukazał się w 1998 roku. Druga książka autorki, "W czerwieni", została nominowana do nagrody Nike w 1999 (w roku 2000 ukazała się w przekładach francuskim i niemieckim), a trzecia, "Tryby" - w 2004 . Magdalena Tulli tłumaczy także literaturę włoską i francuską (m.in. Italo Calvino i Marcela Prousta); za przekład zbioru opowiadań Fleur Jaeggy "Gniew niebios" otrzymała nagrodę "Literatury na Świecie".

Od 1995 roku, kiedy ukazały się "Sny i kamienie", mamy do czynienia z nowym zjawiskiem - antyprozą, na pewno nie prozą niefabularną, choć na różne sposoby łamiącą tradycyjne reguły fabularności. W swojej pierwszej książce Magdalena Tulli jako miejsce akcji ukazuje miasto skupiające w sobie cechy wszystkich miast, mające plan rzeczywisty i fantomatyczny, przy tym z grubsza przypominające Warszawę. Z pozoru wydaje się ono posłuszne uroszczeniom umysłu narratora, w miarę jednak rozwoju akcji coraz silniej ulega procesom odśrodkowej dezorganizacji. Prawdziwym tematem jest tu przemijanie i rozpad wszelkich ustanowionych porządków, cierpienie zrodzone z samej natury świata.

Powieść "W czerwieni" dzieje się w stworzonym na jej potrzeby "świecie możliwym", zasadniczo odpowiadającym strukturze "naszego" świata, lecz pozbawionym cechy stałości realiów - tła i drugie plany zachowują się jak dekoracje w teatrze, znikają raz po raz i są zastępowane innymi, ale postacie, rozgrywając swoje dramaty, przeżywając swoje cierpienia, żyjąc i umierając. Cierpienie jest w tej historii wszechobecne, choć opowiedziane przez niewspółczującego, bezlitosnego narratora - zabieg literacki, za pośrednictwem którego apeluje się tu do współczucia bardziej uniwersalnego.

Smutna powieść "Tryby", przez wielu opacznie czytana jak literacki rebus, jest w istocie przejmującą książką o braku przejrzystości świata - więc sensu; o braku miłości, sprawiedliwości, a wreszcie i prawdy o naszym życiu. Narrator usiłuje opowiedzieć banalną historię trójkąta małżeńskiego, lecz przeszkadzają mu w tym zaburzające jego konstrukcję fabularną inne, bardziej tragiczne opowieści, które cisną się niejako za jego plecami na pierwszy plan, opowiadają się niejako same, bez jego udziału. Wśród nich opowie się i ta o jego własnym losie. Autorka demonstracyjnie odmawia budowania pozorów realności świata przedstawionego, ale w tle tej odmowy opowieść nieustająco odwołuje się do historii rzeczywistych, przyczajonych za każdym zmyśleniem.

Autor: na podstawie tekstu przysłanego przez Instytut Książki w Krakowie, wrzesień 2004

Bibliografia:

MAGDALENA TULLI

3



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Magdalena Tulli, Sny i kamienie
Tulli Magdalena Sny i kamienie
Tulli Magdalena Sny i kamienie
Postmodernistyczne alegorie Magdaleny Tulli (2)
MAGDALENA TULLI
Wylie Jonathan Zniszczona Ziemia 01 Sny kamienia
Magdalena Tulli (2)
Skaza Magdalena Tulli
Tulli Magdalena W czerwieni
Tulli Magdalena W czerwieni
Tulli Magdalena Tryby
Tulli Magdalena Włoskie szpilki
Tulli Magdalena Skaza
kamień
Kolczyki z kamieni jaspis dalmatyńczyk

więcej podobnych podstron