Magdalena Tulli
Włoskie szpilki
SPIS TREŚCI
WŁOSKIE SZPILKI 7
FUSY 21
NIEZGODNOŚĆ BRZMIEŃ
BRONEK 63
KOMICZNE SYLABY 79
KLUCZ 105
UCIECZKA LISÓW 123
WŁOSKIE SZPILKI
MAGDALENA TULLI
Sytuację bez wyjścia najłatwiej sobie wyobrazić.
Ćwiczyliśmy się w tym przez długi czas codziennie rano
przy stole nakrytym kraciastą ceratą, nad talerzami z zupą
mleczną. Podkładaliśmy sobie zagadki wyposażone w niebezpiecz-
ny mechanizm - jak szpiedzy amerykańscy, podobno szkoleni
do podrzucania cywilom bomb w kształcie ślicznych kolorowych
długopisów. Kogo wyrzucić za burtę, jeśli przeciążona łódź tonie
na pełnym morzu? Brata czy siostrę? Zagadki nie miały rozwiąza-
nia, a kiedy zaczynało się przy nich majstrować, wybuchały i bole-
śnie raniły uczucia.
Miejsce, w którym żyły nasze rodziny, było z pozoru spokojne,
lecz podminowane strachem i gniewem, pełne nieokreślonej ner-
wowości, mniej lub bardziej wyczuwalnego napięcia, które łatwo
znajdowało ujście w scenach agresji i poniżenia. Niektórzy twier-
dzą dziś, że ich dzieciństwo było beztroskie, lecz nawet oni, spyta-
ni o te zagadki siejące grozę i bezsilną rozpacz, jak z rękawa sypią
przykładami. Byliśmy za młodzi, żeby wiedzieć, przez jakie zaszło-
ści cierpimy, szesnaście lat po przegranej wojnie. Osiemnaście lat
po Jałcie, gdzie nasz los się rozstrzygnął, awansem, jeszcze zanim
przyszliśmy na świat. Osiemnaście lat to była dla nas wieczność,
a wieczność jest niewyobrażalna. Stalin już zdążył umrzeć. Ale Hi-
tler wciąż jeszcze trzymał się świetnie. Nasyłał na nas Niemców,
którzy rano nad talerzami nadawali ton naszej małej frustracji za-
silanej frustracją głębszą i rozleglejszą, wszechobecną jak pod-
skórne wody, lub raczej jak ukryte pod powierzchnią strumienie
żółci.
- A kto wygrał? - musiałam spytać, bo na początku nie wiedzia-
łam nawet tego.
-
Niemcy - oznajmił ktoś.
-
Coś ty, Niemcy przegrali - powiedział ktoś inny, lepiej poin-
formowany.
Niemcy najpierw wygrali, potem przegrali, Rosjanie na od-
wrót, przegrali najpierw, a wygrali potem. Nasz kraj przegrał i naj-
pierw, i potem. Siedząc nad nieco przypaloną mleczną zupą z ma-
karonem, pełną wstrętnych kożuchów, musieliśmy łyknąć i to.
Nasz kraj ma to do siebie, że nigdy nie wygrywa, czuliśmy to jakoś
przez skórę. Nigdy nie wygrywa, a jednak mieliśmy kochać go nad
życie, tego się po nas spodziewano, odmowa nie wchodziła w grę.
Niepokoiło nas jednak pytanie, czy na pewno nie jest gorszy od in-
nych. I czy my sami...
Dlatego lepiej wrócić do zagadek. A więc: co byś zrobił, gdyby
niewyraźne ciemne postacie bez twarzy, zwane Niemcami, ścigały
twoją rodzinę i gdybyś mógł ukryć wszystkich oprócz jednej oso-
by? Emocje mącą umysł, lepiej więc spojrzeć na to z dystansu. Kto
patrzy z dystansu, ma w głowie miarę i wagę spraw oraz świado-
mość, powiedzmy, boską. Nie drży i oczy nie zachodzą mu łzami.
Ma tylko rozstrzygnąć, kto powinien pozostać przy życiu. Matka
czy ojciec? A może poświęcić któreś z dzieci? Kiepski pomysł, bo
dzieci kochają nachalnie, nie zniechęcają się, nie można ich odpę-
dzić. Cokolwiek zrobisz albo nie zrobisz, z tym już zostaniesz.
Albo takie na przykład pytanko: czy wskoczyłbyś do szamba,
gdyby Niemcy mieli ci za to darować życie? Trudna decyzja, bo
szambo jest wstrętne, a Niemcy mogą oszukać. Myślisz, że pozwo-
lą ci się wynurzyć, ociekającemu nieczystościami, i będą spokojnie
patrzeć, jak odchodzisz w swoją stronę, znacząc szlak odrażającą
smugą? Kto raz wskoczy do szamba, zostanie z miejsca spisany
na straty, nawet gdyby mu przedtem obiecano złote góry. Bo prze-
cież jeszcze nie cuchnął szambem, kiedy składano te obietnice.
Lecz jeśli stawką jest życie, to czy rozsądek nie nakazuje przynaj-
mniej spróbować? Żebyś nie żałował po śmierci, że zaprzepaściłeś
swoją jedyną szansę. Zapewne więc czeka cię śmierć w szambie
od postrzału: przez wykrwawienie albo przez utonięcie. Rozcią-
gnięta na długie godziny. Trudny wybór. Dlatego będziesz stał
nad tym szambem, pod lufą karabinu, przez długie lata. To się nie
skończy, póki nie zdecydujesz, co wolisz: nurzać się w nieczysto-
ściach najpierw z mętną nadzieją w sercu, a potem z rozpaczą i po-
czuciem, że cię wykiwali, czy może od razu dostać pewną i czystą
kulkę w łeb. Co prawda, w regulaminie nie ma o tym ani słowa, ale
możesz odmówić zajmowania się tą kwestią, na przykład postana-
wiając zdać się, gdy przyjdzie co do czego, na rzut monetą. Orzeł
czy reszka? Niech zdecyduje ostateczna instancja - przypadek. Sto-
jąc pod lufami, szukasz w przegródkach portfela, z jednej do dru-
giej przekładasz karty bankowe, a w końcu budzisz się mokry od
potu: żadnych monet, ani jednej.
W tamtym czasie nikt nie miał siły do nowych cierpień. Wojna
się skończyła, i to nie wczoraj, nie w zeszłym roku. Mniejsza o to,
kto ją wygrał, wszyscy chcieli żyć tak, jak żyli przed wojną. Niektó-
rych już nie było i pozostali musieli radzić sobie bez nich. Jak mó-
wią, nie ma ludzi niezastąpionych. Ale po przegranej wojnie
wszystko się jakoś skomplikowało. Klocki, z których nasze rodziny
miały ułożyć sobie życie na nowo, były nie takie, jak trzeba, z lek-
ka krzywe i zdekompletowane. Cokolwiek byśmy z nich zbudowa-
li, musiało się zawalić. Nie wolno było wspominać lepszych cza-
sów, a jeśli ktoś nie mógł ich zapomnieć, to powinien był przede
wszystkim schować się, zejść z oczu wszechobecnym portretom
dygnitarzy, by nie martwić ich i nie obrażać swoim istnieniem. Jed-
ni ojcowie próbowali tego rozwiązania, inni tamtego. Tylko mój oj-
ciec nie musiał się ani zmienić, ani schować. Ale nie żeby był lepszy
od pozostałych. To świat, z którego przyjechał, był lepszy. I dlatego
ojciec żył u nas na specjalnych prawach.
Można powiedzieć, że znalazł się tu przypadkiem, po prostu
spadł z księżyca. Toteż wszystko go ciągle dziwiło. Zwyczajny prze-
jazd tramwajem wymagał niezmierzonej cierpliwości i samozapar-
cia, instytucjom zobowiązanym do naprawy tego i tamtego zawsze
brakowało potrzebnej śrubki i uszczelki, odpowiedniego narzę-
dzia albo stosownego przepisu, każde rozsądne przedsięwzięcie
prędzej czy później okazywało się niemożliwe do przeprowadze-
nia. Ojciec przez pierwsze lata obserwował tę powszechną szamo-
taninę z niedowierzaniem. Dlaczego nie da się wyprodukować
uszczelki? Dlaczego nie można wprowadzić przepisu? - pytał, pod-
nosząc brwi. Miejscowi znali odpowiedź, ale woleli milczeć. I nicze-
mu się nie dziwili.
Z początku liczyli na jakąś nagrodę pocieszenia za to, co prze-
szli podczas wojny. Ale po wojnie od razu strącono orłu z głowy
koronę i była w tym zapowiedź traktowania, na jakie mogliśmy li-
czyć. Niektórzy szukali pocieszenia w posłuszeństwie posuniętym
aż do zerwania z oczywistością i tylko podnosili rękę na zebra-
niach. Ci wiedzieli przynajmniej, że nie są sami, bo ich głosy roz-
tapiały się w potężnym chórze. Inni wierzyli w czarny rynek, któ-
ry pracował po cichutku, zasilany deficytowym przedwojennym
zaufaniem i amerykańskimi dolarami, choć za ich posiadanie gro-
ził ponoć stryczek. A także zagranicznymi ubraniami z paczek
od rodziny i ocalonymi z pożogi przedmiotami, do których stoso-
wało się określenie „przedwojenny". Podobnie jak słowo „zagra-
niczny" znaczyło mniej więcej tyle, co „prawdziwy". Za niedo-
puszczalne uznawano już samo pragnienie posiadania prawdzi-
wych przedmiotów, których nie było w sklepach. Nie mogła ich
dostarczyć kulawa, gorączkowa produkcja państwowego przemy-
słu, chociaż gazety chełpliwie przedstawiały ją jako dowód nasze-
go zwycięstwa nad niepewnością i pustką.
Przemycona po kryjomu do przedszkola pojawiła się w moim
życiu guma do żucia z zagranicznych paczek z nalepionymi na sza-
ry papier obcymi znaczkami. Wbrew wszystkiemu paczki pokony-
wały granicę światów. Dowiedziałam się o istnieniu gumy do żucia,
kiedy początkujący handlowiec, bratanek swego stryja z nieuzna-
wanej przez władze armii, dał mi ją w prezencie w ciemnym kącie
przy szatni.
-
Dobrze schowaj - powiedział. - Jak pani zobaczy, zabierze.
Paczuszka była dziwnie płaska, a przez opakowanie przenikał
zapach. Przynosił ekscytującą obietnicę, napomykał niejasno, że
życie może być czymś zupełnie innym, niż nam się wydaje. Lekko
błyszcząca biel opakowania była nieskazitelna, granat napisów
miał nasycenie i czystość niespotykaną w naszym świecie.
W tym samym ciemnym kącie przy szatni tacy dwaj, całkiem
nieźle znający życie, zaczaili się jeszcze przed podwieczorkiem.
-
Oddawaj gumę! - powiedział jeden, wykręcając mi rękę.
Po wojnie nasz kraj był jeszcze przez długie lata pełen pokątnej
przemocy. Złe wspomnienia osiadły na nim jak szlam i wcześniej-
sze wyobrażenia o tym, co można i co należy, stały się naraz trochę
naiwne, a trochę żałosne. Nasz kraj długo nie mógł zrozumieć, że
przegrał wojnę i dostał się do niewoli. Oficjalnie mówiło się
o
miażdżącym zwycięstwie i żeby wykluczyć wszelkie wątpliwości,
pokazywano fotografię z naszą flagą, powiewającą obok tej dru-
giej nad Bramą Brandenburską. Nie wiedzieliśmy, że naszą flagę
powieszono tam na chwilę, tylko do tego zdjęcia, podczas gdy ta
druga, nie nasza, wisiała i wisiała, i widać ją było, tylko ją, na zdję-
ciach pokazywanych we wszystkich innych krajach.
Z gazet nikt by się nie dowiedział, co się naprawdę stało. Ani
z kronik filmowych, wyświetlanych w kinach przed seansem, ani
z radia. Ojcowie z wujami rozmawiali o tym przy półlitrówce
z czerwoną kartką, kłócąc się zawzięcie przez pół nocy i płacząc
nad ranem. Specjalny urząd państwowy zatrudniał pracowników
z nożyczkami, by wycinali z maszynopisów zawoalowane aluzje
i
odsyłali je do innego urzędu, przed którym autor musiał się po-
tem stawić na drżących nogach. Skoro zostaliśmy jakby nigdy nic
wykluczeni ze wspólnego zwycięstwa, i to w ostatniej godzinie
wojny, skoro nikt nie pytał o nasz los, kiedy zamykały się granice,
nie musieliśmy znać całej prawdy, żeby zrozumieć, że dla świata
nic nie znaczymy. Doznane upokorzenie było jak nieuleczalny, pa-
skudzący się wrzód ukryty pod źle skrojoną koszulą i marynarką.
Nieleczone zakażenie przenosiło się z człowieka na człowieka,
z dorosłych na dzieci.
Jeśli pominąć tę chorobę, niszczącą nasze zasoby wiary w sie-
bie, życie toczyło się u nas tak jak wszędzie. Tak jak tam, gdzie
mieszkali ludzie noszący ubrania lepsze od naszych. Od gatunku
tkanin zależało wiele. Dobrze ubrani obywatele szczęśliwiej poło-
żonych krajów budzili respekt w swoich władzach i to wystarczało,
żebyśmy czuli się od nich gorsi. Dzięki zamkniętym granicom nie
musieliśmy się z nimi porównywać. Mieliśmy dzikie zwierzęta
w zoo, mieliśmy teatr lalek. W wietrzne dni można było puszczać
latawce. I kasztany można było zbierać w parku wczesną jesienią,
i latem jeść lody, i zimą jeździć na sankach.
Ale od czasu do czasu po obiedzie, na sali zastawionej składa-
nymi łóżkami, ktoś budził się z krzykiem z obowiązkowego snu.
Od razu sprawdzano, czy nie zasikał prześcieradła. Z zasikiwa-
niem prześcieradeł nasze przedszkole walczyło, nie przebierając
w środkach. Zawstydzanie było karą nieskuteczną, najwyraźniej
zbyt łagodną. Potrzeba było dodatkowego, mrożącego krew w ży-
łach akcentu. Publicznej egzekucji. Ubrany już w paltko winny
stał pod ścianą gotowy do wywiezienia tam, gdzie go nauczą
- i płakał. Nikt nie miał pojęcia, gdzie to jest. Padało niejasne sło-
wo „poprawczak". Byliśmy przekonani, że kiedy pod wieczór
przyjdzie po niego zapracowana matka, pozostanie jej pogodzić
się z faktem dokonanym. Nietrudno było uwierzyć, że matka oka-
że się w tej sprawie tak samo bezsilna jak my wszyscy. W naszym
kraju każdy wiedział, czym jest bezsilność. Sześcioletni, ale już
złamani, rozumieliśmy, że wpływy matek nie sięgają zbyt daleko,
więc z konieczności staraliśmy się zaufać prześladowcy. A gdyby
tak winny nie płakał i nie prosił o łaskę? Gdyby nie odwołano wy-
roku? Nie dowiedzieliśmy się, co by się wtedy stało. Zawsze pła-
kał, zawsze prosił.
Zdarzały się przewiny zbiorowe, za które obowiązywała zbio-
rowa odpowiedzialność. Na przykład plucie do cudzej zupy mlecz-
nej. Wiedzieliśmy, że plucie do zupy jest głupie i prostackie. Jeśli
jednak porównać je z podkładaniem sprytnych zagadek z miejsca
porażających umysł i serce, to widać, że i ono miało swoje zalety:
nie wymagało dopływu pomysłów. Z braku pomysłów emocje szu-
kały ujścia w prostodusznym poszturchiwaniu, przezywaniu i pod-
stawianiu nogi. Plucie do zupy działało znacznie skuteczniej
od szturchańców, ofiara czuła się sponiewierana aż do unicestwie-
nia, bo twardo egzekwowany regulamin przedszkolny nakazywał
zjeść wszystko do czysta, a zawartość talerzy pod koniec posiłku
podlegała kontroli - kto nie zjadł, siedział potem przy stole sam
i łzy kapały mu do talerza przez całe przedpołudnie.
Czasem jednak napastowany zaczynał się w przypływie rozpa-
czy szarpać z prześladowcami i zupa spływała na podłogę po kra-
ciastej ceracie. To musiało źle się skończyć, dla wszystkich. Przy
stolikach stało po sześć małych krzesełek: jedna ofiara, pięciu
sprawców. Winni czekali pod ścianą, cała szóstka, ubrana już
w paltka, gotowa do wywiezienia tam, gdzie ich nauczą. Zanosili
się płaczem, żadnej nauki nie pragnęli, tylko aktu łaski. Reszta
przyglądała się temu widowisku ze zgrozą. Lecz i z ulgą, że nie
stoimy w paltkach pod ścianą, tylko dalej siedzimy przy stolikach
nakrytych ceratą. Nie dalibyśmy się złamać tak łatwo, gdybyśmy
wiedzieli, że istnieje prawo i obowiązuje choćby do pewnego stop-
nia, a bezradność matek ma swoje granice. Ale tego, czy prawo
obowiązuje, czy bezradność naprawdę ma granice, nie mogli być
pewni nawet dorośli.
Musiał to być lipiec, kiedy znalazłam się w obcym przedszko-
lu, otwartym przez całe lato. Z powodu, w który nikt by nie
uwierzył - otóż opóźniała się polska wiza powrotna dla mojego
ojca - nie wyjechałam na wakacje. Dzięki temu poznałam zupeł-
nie nowy regulamin. Obce przedszkole także walczyło z zasiki-
waniem prześcieradeł, ale walczyło inaczej. W porównaniu z tą
metodą obyczaje naszego przedszkola wydawały się łagodne.
W nowym miejscu nie urządzano dramatycznych przedstawień.
Zamiast tego zabierano majtki. Penitenci, wypuszczeni bez maj-
tek na podwórko, samotnie stawiali czoło swojej hańbie. Pierw-
szego dnia natrafiłam na zbiegowisko wrzeszczące: „Do spale-
nia, do spalenia, do spalenia!" Dlaczego do spalenia? Bo bez
majtek, wyjaśnił mi ktoś z politowaniem. Ludzie bez majtek są
już spisani na straty, tak samo jak ci, co wynurzyli się z szamba.
To można palić ludzi? W jaki sposób? Normalnie, w piecu. Nie-
wiedza przynosi wstyd, chodziło przecież o znane sprawy. Może
nie tylko niewiedza, były i inne powody do wstydu. Przypomniało
mi się od razu, że ja też zsikałam się nieraz podczas snu. I przez to
nie mogłam wydobyć z siebie głosu, żeby razem ze wszystkimi za-
wołać: „Do spalenia!".
Miałam w domu włoski leksykon dla dzieci wydany przez Pa-
lazziego. Wszystkie obrazki znałam na pamięć. Aeroplan, ananas,
auto i tak dalej. Wiedziałam, że żaden obrazek nie odnosi się do tej
sprawy.
-
Czy ludzi można palić? - spytałam przy pierwszej okazji.
-
Nie można - ucięła moja matka.
Nie wiedziała o tym, co nie było tajemnicą dla nikogo, nawet
dla dzieci w przedszkolu. Skoro nie wiedziała, nie mogła mi po-
móc. Na jakim świecie żyła? Na pewno nie na tym samym, co wszy-
scy. Widocznie ona też spadła z księżyca.
-
No, no! - mruknął szewc, kiedy posłała mnie z butami do na-
prawy. - Gdzie ojciec znalazł takie buty?
-
W Mediolanie. Bo on jest stamtąd - pośpieszyłam z wyjaśnie-
niami.
- Cha, cha! - śmiał się szewc. - Stamtąd!
Bo jeśli stamtąd - załóżmy na chwilę, z przymrużeniem oka, że
naprawdę - to po co miałby tutaj siedzieć? Po co w ogóle miałby
przyjeżdżać do naszego deszczu i mżawki, do ciemnych poranków,
do wczesnego zmierzchu. Do rozgotowanego makaronu i cierp-
kich jabłek. Do wyrobów państwowego przemysłu.
Co prawda, dwa razy w roku w sklepach pokazywały się poma-
rańcze. Kupowano je dla nas za prawdziwe pieniądze, które nazywa-
no twardą walutą i których naszemu państwu zawsze było trochę
szkoda, bo miało ambicję, żeby nas karmić jak najtaniej. Tak oto,
w drodze łaski nieuzasadnionej żadną zasługą, mieliśmy okazję
przed świętami wejść w posiadanie drogocennych pomarańczy, pła-
cąc za nie naszymi nic niewartymi talonami i aluminiowymi żetona-
mi z orłem bez korony. Ale tych pomarańczy było za mało, nie wy-
starczało dla wszystkich. Żeby wejść w ich posiadanie, trzeba było
stanąć w długiej kolejce, z nadzieją, że nie zabraknie, zanim dojdzie-
my do lady. Cytryny pokazywały się nieco częściej, tak samo niena-
leżne. W mgnieniu oka, jeszcze zanim zaczęto je wypakowywać z do-
stawczego samochodu, przed sklepem ustawiała się długa kolejka.
Tłumaczono nam, że w kraju, z którego pochodzą, niewielu
może sobie na nie pozwolić. Ale wszyscy się domyślali, że to bujda.
Gdyby granice zostały otwarte choć na chwilę, szybko by stąd ucie-
kali, byle dalej. Nie tylko szewcy. Na czele tłumu, jako najlepiej po-
informowani, pędziliby funkcjonariusze tajnych służb. W tym kra-
ju nikt nie chciał mieszkać, naprawdę nikt - oprócz mojego oj-
ca. I właśnie dlatego granice musiały być zamknięte.
W Mediolanie byłam zdana na towarzystwo dorosłych. Nudzi-
łam się. Prosiłam o książki z obrazkami. Zdjęto dla mnie z półki
albumy malarstwa. Oglądałam je, siedząc na skórzanej kanapie
w salonie. To w którymś z nich znalazłam ten obraz. Wpatrywałam
się w niego godzinami, nie mogłam oderwać wzroku, bo na tym
obrazie palono ludzi. Strącani widłami, spadali w ognistą czeluść.
Był i anioł, ale nie patrzył w ich stronę. Pod jego skrzydłami schro-
niło się kilka postaci z dłońmi złożonymi jak do modlitwy, patrzą-
cych zaspanym wzrokiem na tamtych, nieszczęsnych, których wło-
sy zajmowały się już od płomieni.
Więc to tak - myślałam sobie. - Więc tak to wygląda.
I nikogo już o nic nie pytałam.
W Warszawie moją matkę wezwano na przesłuchanie. Chodzi-
ło o jej uporczywe pozostawanie po tej stronie żelaznej kurtyny,
a dokładnie o nie dające się wiarygodnie uzasadnić powroty z wi-
zyt rodzinnych po tamtej stronie. Złapała Pana Boga za nogi i co?
Po co właściwie wyszła za mąż za mojego ojca, jeśli nie po to, żeby
stąd wiać, gdzie pieprz rośnie? A może to ojciec dla jakichś sobie
wiadomych celów upiera się siedzieć w naszym kraju? Bo niby dla-
czego się z nią ożenił, jeśli nie po to, żeby ona mogła... Przy tym nie
byli wcale wzorowym małżeństwem. O, na pewno nie. Przesłuchu-
jący matkę funkcjonariusz dawał do zrozumienia, że wie o nich
prawie wszystko. Ale nie dostał odpowiedzi na swoje pytanie. Mat-
ka nie miała życzenia się tłumaczyć. Być może ktoś w służbach stra-
cił przez nią premię.
-
A ojciec gdzie? - dopytywał się szewc, kiedy przyszłam ode-
brać buty.
-Tam.
-
Akurat - wtrącił pomocnik. - Zostawiłby takie buty i wyje-
chał.
-
Przecież wróci.
-
Wyjechał i wróci! - powtarzali szewc z pomocnikiem, uba-
wieni.
Ojciec nie wsiadłby do samolotu bez powrotnej wizy. Wolał
uniknąć takiej niespodzianki jak odesłanie do Mediolanu prosto
z lotniska. Czekał na wizę, dowiadywał się, czy już jest, i póki nie
wbili mu jej do zielonego paszportu z gwiazdą Republiki Włoskiej,
nie wyjeżdżał.
Matka miała swoje kłopoty, ojciec swoje. Ja też miałam swoje
kłopoty. Najgorszy był ten, że wciąż polowali na mnie tacy dwaj, ci
sami, którzy kiedyś zabrali mi gumę do żucia. Większy regularnie
wykręcał mi rękę w kącie przy szatni.
-
Oddawaj gumę - mówił.
-
Nie mam.
-
Kłamie - niezmiennie oświadczał mniejszy, bo przecież pa-
miętał, że raz miałam. Więc zabierał się do przetrząsania moich kie-
szeni. Nic tam nie mógł znaleźć oprócz zasmarkanej chustki do no-
sa. Już się ich nie bałam. Do wszystkiego można się przyzwyczaić.
Nieprzyjemna była tylko procedura wykręcania ręki. Próbowałam
schodzić im z drogi.
Ojciec nie przywoził mi z Mediolanu gumy do żucia. Budziła
w nim niezrozumiałą odrazę.
-
A nie chce ojciec jednych butów sprzedać? - spytał szewc, kie-
dy przyniosłam do podzelowania inną parę.
O ile wiedziałam, ojciec niczego nie zamierzał sprzedawać, ale
oni oczekiwali wiążącej odpowiedzi przyniesionej prosto z nasze-
go domu. Kiedy wróciłam po kwadransie, drzwi były nadal uchylo-
ne, tak jak je zostawiłam. Usłyszałam ich głosy.
-
Jego to nigdy nie widziałem, ale ta żona... - seplenił pomoc-
nik, chyba trzymając w zębach małe gwoździki. Zawiesił głos, sły-
chać było stukanie młotkiem w kopyto.
-
Nie mówiłem? - odpowiedział szewc.
-
A szpilki nosi włoskie.
-
Skądś widać mają.
Od czasu do czasu śnili mi się Niemcy. Z głowami podobnymi
do czajników przechadzali się w naszym przedszkolu między stoli-
kami, pokazywali palcem, kogo zabiorą, upatrzonych ustawiali
pod ścianą, a ci, już w paltkach, płakali wniebogłosy. Niemcy nie
składali żadnych propozycji, nikomu niczego nie obiecywali i nic
od nikogo nie chcieli. Nie trzeba było podejmować żadnych trud-
nych decyzji. Była to najprawdziwsza sytuacja bez wyjścia.
-
Cała wasza rodzina jest do spalenia - powiedział kiedyś więk-
szy z tych dwóch, wykręciwszy mi rękę w kącie przy szatni. - Two-
ja matka na pierwszym miejscu.
Nie byłam aż tak naiwna, żeby powtórzyć mu to, co kiedyś usły-
szałam od niej: że ludzi się nie pali.
-
Dlaczego? - dopytywałam się. Bo uważałam, że jeśli jest jakiś
powód, to powinnam o tym wiedzieć. A tymczasem ten mniejszy
z wprawą przetrząsał mi kieszenie.
20
Jej choroba była jak schyłek imperium. Armie cofały się, opusz-
czały przyczółki zajęte w czasach minionej świetności, posągi
kruszały, pałace zarastały zielskiem. Urzędnicy cesarstwa nie
myśleli już o wielkości, tylko o przetrwaniu, to znaczy o tym, co naj-
bardziej doczesne i najbliższe ciału, a przez opuszczone punkty gra-
niczne przenikali obcy - wirusy, bakterie - i przejmowali rządy.
Pod koniec codziennie przed południem robiłam jej zastrzyk.
-
A kto pani płaci? - interesowała się. - Moja rodzina?
Miała dość rozeznania, by rozumieć, że ktoś płaci, i była na tyle
przytomna, żeby wiedzieć, że nie ona. Oprócz rodziny miała też
córkę, ale podobno ta córka nigdy nie przychodziła. Kiwałam gło-
wą, że tak, płaci mi rodzina. Nie zaskakiwałam jej rewelacjami, któ-
re by ją zaniepokoiły bez potrzeby. Na przykład, że jej rodzina to
właśnie ja. Oprócz mnie zajmowały się nią na zmianę dwie opie-
kunki. Wybrałam najsolidniejsze, ale ich nie polubiła. Ta starsza
była jej zdaniem zbyt apodyktyczna, ta młodsza zawsze miała taką
minę, jakby się śpieszyła. Z nas trzech matka lubiła mnie najbar-
dziej, ale to tę starszą uważała za naszą przełożoną. Nad stłuczoną
filiżanką zmartwiła się, że przełożona mnie wyrzuci.
-
Nic jej nie powiemy - oświadczyła.
Koniec był właśnie taki. Zastrzyki, tabletki. Nadziei już od nich
nie przybywało.
A początek? Wydawałoby się, że na początku, zanim rzeczy zdą-
żą się skomplikować - bo tak czy owak skomplikować się muszą
- choćby przez krótką chwilę mają w sobie pierwotną nieskalaną
czystość, za którą potem tęskni się przez całe życie. Życie jednak to
same dalsze ciągi bez żadnego początku, stare, zasupłane wątki
wleczone nie wiadomo skąd, nie wiadomo dokąd. Początek jest
tam, gdzie tkwi chorągiewka, chyba że wyjmie ją ktoś i przeniesie
gdzie indziej.
Umowność początku będzie nam na rękę. Wbijmy chorągiew-
kę w to miejsce, do którego po wojnie wraca moja matka. Wraca
bez pomysłu, co by tu zrobić z niespodziewanie ocalonym życiem
-
potem dopiero, po dziesięcioleciach, okaże się, że życia jednak
nie sposób ocalić. Mówimy o dużym mieście, zniszczonym mniej
niż inne, niegdyś od świtu do nocy niezmordowanie goniącym
za pieniędzmi. Niech to będzie Łódź. Nie mieszkałam tam nigdy
-
z ledwością mogę ją sobie wyobrazić. W przeciwieństwie do
murów, przeszłość również tam nie przetrwała. Miała zostać wy-
kreślona, dokumentnie wymazana, miała nie mieć żadnego dal-
szego ciągu.
Ale nie wypadało dramatyzować. Było, minęło - należało po-
wiedzieć, wzruszając ramionami. Kto zamiast rozpamiętywać to,
co utracone, zabrał się szybko do roboty, mógł mieć nadzieję, że
prędzej zapomni. Człowiek to brzmi dumnie, człowieka nie można
złamać - powtarzano. Nawet odbierając mu wszystko, nawet posy-
łając go do samego piekła. Piekło było więc miejscem, w którym
także należało umieć się znaleźć. Przypadki ludzi zrozpaczonych
i wykolejonych, którzy chwiali się na każdym rogu, kwitowano
wzgardliwą ciszą. Żałoba na nikim już nie robiła wrażenia, słabość
budziła zażenowanie, w cenie była nienawiść i pogarda, zaciśnięte
pięści sugerowały godną szacunku siłę charakteru. Ale nie sposób
rozstrzygnąć, kto się wykazał większą siłą charakteru: ci, którzy
poddając się presji, opuścili w nieszczęściu samych siebie, czy tam-
ci, chwiejący się na rogach i trwający niezłomnie w cierpieniu,
o którym świat - idący naprzód, jak zawsze - nie chciał już słyszeć.
Moja matka po powrocie z obozu miała własne powody, żeby
wyskoczyć z przeszłości jak z walącego się domu. Wzięła się do pra-
cy od razu, nie przebierając długo w ofertach. Zaczęła pracować
w sortowni przesyłek. Po wojnie listy przetaczały się przez urzędy
pocztowe gorączkowo, w niebywałych ilościach. Pomniejsze ławi-
ce odłączały się od głównego nurtu, poszukiwały nieistniejących
adresów, nieżyjących adresatów, ścigały tych, którzy zmieniali
miejsca pobytu, z własnej woli albo wbrew niej, przemieszczali się
na wschód albo na zachód, a nawet na daleką Syberię - jednak
w takich skrajnych przypadkach list musiał od razu dać za wygra-
ną. Wkrótce otrzymała spis nazwisk nadawców i adresatów, któ-
rych korespondencję należało odłożyć na bok i przekazać wyzna-
czonemu pracownikowi.
W tym czasie w całym kraju rozbierano stare, wypalone deko-
racje i pośpiesznie ustawiano nowe, do złudzenia przypominające
domy, mosty i fabryki. Iluzja realności była nieodparta. Żyło się
wśród nich dość spokojnie, zwłaszcza w porównaniu z zamętem,
który dopiero co przeminął. Ale nie miały odpowiedniego ciężaru
właściwego. Ważyły tyle, co tektura. Trwaniu tych nowych dekora-
cji mogły zagrozić silniejsze porywy wiatru.
Gazety codzienne zaczęły straszyć falą uderzeniową bomb ato-
mowych zdolną w mgnieniu oka zmieść świeżo wybudowane do-
my i mosty. Role były rozdane: my cierpliwie budowaliśmy, tamci
chcieli nam wszystko zburzyć i nikt nie tłumaczył dlaczego. Na
swoje usługi nieprzyjaciel miał trzy czwarte świata i pół Europy.
Nasz kraj znalazł się w tej drugiej połowie. Klamka zapadła, nie by-
ło ucieczki. Ścigano każdego, kto zgrzeszył nadmiarem nadziei, że
coś się jeszcze zmieni. Nadzieja była, owszem, zalecana, ale nie ta-
ka. Należało żywić nadzieję, że nic się nigdy nie zmieni, że będzie
tylko coraz więcej tektury i nasze dekoracje staną się jeszcze pięk-
niejsze. Miały być wspólną dumą i chlubą, tym, za co wszyscy od-
damy życie, kiedy przyjdzie pora. Tymczasem jednak trzeba było
żyć, poruszając się ostrożnie, tak żeby niczego nie przewrócić. I nie
wolno było oczekiwać zbyt wiele. W tamtym czasie słówko „trze-
ba" królowało w szkole, w wojsku i na porodówce. Brzmiało naglą-
co i kategorycznie. Ale przymus był bezosobowy, przychodził z
góry, nie wiadomo skąd.
Moja matka rozumiała, że trzeba zachowywać się, jakby nigdy
nie było żadnej przeszłości. Tym lepiej, myślała może.
Trzeba było spać, jeść i chodzić do pracy, nic więcej. Trzeba by-
ło mieć lampę, stół, parę krzeseł, tapczan i półki na książki, ponie-
waż należało prowadzić normalne życie. Ale oprócz przymusu by-
ły też zasady, których nauczono ją w domu przed wojną. Jakimś cu-
dem przetrwały, widocznie były niepalne. Należał do nich święty
zakaz czytania cudzych listów, urzędowo przekładający się na po-
ufność prywatnej korespondencji. Bierna odmowa współpracy
musiała wkrótce wyjść na jaw, być może jako akt sabotażu, karane-
go z całą surowością.
Z początkiem jesieni moja matka uciekła z sortowni przesyłek
na uniwersytet. Bez matury, choć zdałaby ją na pewno, gdyby
tam, gdzie spędziła ostatnie lata, urządzano egzaminy. Miała
szczęście: ogień strawił dokumenty najwyższej wagi, o mniej waż-
ne nikt nie pytał. Należało tylko złożyć podanie w dziekanacie.
A potem zaopatrzyć się w kartę biblioteczną, notatnik i ołówki.
Należało mieć ze dwie ładne sukienki, spódnicę z żakietem, palto
na zimę i buty. Bluzki musiały być świeże, porządnie uprasowane.
Należało trzymać fason. Pomijając inne kwestie, abnegacja odsło-
niłaby zbyt wiele.
Moja matka wybrała socjologię. Widocznie postanowiła zrozu-
mieć coś, czego zrozumieć się nie da. Przyglądała się światu z uwa-
gą, ale nie mogła brać go całkiem na serio. Kiedy upadały poprzed-
nie dekoracje, nic za nimi nie było, zupełnie nic, tylko zimna pust-
ka. Matka widziała to na własne oczy. Skłonna była jednak zgodzić
się z władzą przynajmniej w jednej kwestii: że wiara w istnienie
świata jest fundamentem, bez którego życie zbiorowe okaże się
niemożliwe. Każdy powinien ją sobie narzucić choćby na przekór
intuicjom, powinien się do niej zmusić tak samo jak do tego, żeby
co rano wstać z łóżka na dźwięk budzika. Siłą woli. Komu się to nie
uda, powinien mimo wszystko działać tak, jakby pewność, że świat
istnieje, była mu dana.
A jeśli intuicja sugerowała co innego? Moja matka starała się ni-
gdy nie korzystać z intuicji. Uważała ją za szczególnie antypatycz-
ną odmianę wścibstwa. Była piękną kobietą o smutnym spojrzeniu
skrywającym jakąś tajemnicę. Wielu miało nadzieję tę tajemnicę
rozwikłać, na to nic nie mogła poradzić. Trzeba było żyć normal-
nie, a normalne życie oznaczało małżeństwo. I jeśli to konieczne
dla celów konspiracji - w swoim czasie także dziecko. Nie przyszło
jej do głowy, że dziecko ją zdekonspiruje.
Dziecko uczyniło, co do niego należało: przyszło na świat
w swoim czasie. Wątek dziecka przez krótką chwilę po narodzi-
nach mógł się wydawać czysty, nieskalany. Lecz od razu został
wpleciony między inne, stare, beznadziejnie poplątane. Dziecko
miało za zadanie wesprzeć moją matkę w staraniach o to, żeby jej
życie wyglądało tak, jak powinno. Zamierzała niezłomnie podtrzy-
mywać odbudowaną fasadę. Ale oczekiwała pomocy. Dziecko po-
winno było zrozumieć, że to ona na coś liczy, że czegoś potrzebuje
i że jej się to należy. Bo nie chodziło tu wcale o osobistą zachcian-
kę, tylko o rzecz nadrzędną - o sprostanie zasadom. To prawda, że
była gotowa obarczyć dziecko sporym ciężarem. Ale i ona go dźwi-
gała. Nie była może szczególnie opiekuńcza, lecz samej siebie też
nie zamierzała oszczędzać.
-I proszę sobie wyobrazić... - zawieszała głos, patrząc, jak na-
pełniam strzykawkę przezroczystym płynem z ampułki - ostatnio
nie daje mi to spokoju. Jak pani myśli, czy jest jeszcze szansa, żeby
odszukać to dziecko? Może przez Czerwony Krzyż?
Bo jeśli chodzi o córkę, zamężną, matkę dwóch synów, nie bar-
dzo pragnęła ją widzieć. Ale za dziecko czuła się przecież odpowie-
dzialna. I co się z nim właściwie stało? Powinnam była obiecać, że
się czegoś dowiem, ona na to czekała. Nie odpowiadałam, więc za-
milkła, zawiedziona. Gdyby dziecko żyło życiem uregulowanym
i stabilnym, jak krzesła, jak fotele, jak ona sama, wszystko potoczy-
łoby się inaczej. Lecz od początku wrzeszczało po nocach, zasika-
ne. Nie o to jej przecież szło. Nie tego oczekiwała. Miała nadzieję,
że znajdzie oparcie w niemowlęciu, a przyszło jej walczyć z nim
o przetrwanie.
Musiała dać odpór roszczeniom, zanim zniszczyłyby porządek
jej życia. Wieczorem udawała, że nic nie słyszy. Otwierała okno, za-
mykała drzwi i wychodziła do sąsiedniego pokoju. Zbieżność tej
metody z przesłaniem poradników wydawanych przez minister-
stwo zdrowia była zupełnie przypadkowa. Ministerstwo miało
swoje własne cele. Nowy obywatel miał zostać nauczony, że nic mu
się nie należy. Im wcześniej, tym lepiej. W zdrowym chłodzie nie-
mowlę prędzej zrozumie, że sikanie w pieluchy po godzinie dwu-
dziestej drugiej jest niedopuszczalne.
Matki wyśmiewały się z urzędowych zaleceń. - Nie brać na ręce?
Uczyć niemowlę odpowiedzialności? A niech idą do diabła z takimi
pomysłami - mówiły. - Ja - mówiły - będę robić to samo, co moja
matka i babka. I kołysały niemowlęta w ramionach. W takich spra-
wach mężowie nie mogli się im sprzeciwić, zostawiali im wolną rę-
kę, nawet ci, którzy zapisywali się do partii, żeby zrobić karierę.
Tylko ona, moja matka, która umknęła ze swojej wypalonej,
zburzonej przeszłości całkiem samotnie, nie miała do czego się od-
wołać. Zresztą jej mąż, ojciec niemowlęcia, przystojny cudzozie-
miec zza żelaznej kurtyny, całkiem niezależnie od urzędowych za-
leceń pochwalał ideę wychowania bez rozpieszczania, w zdrowym
chłodzie. Przy tym trochę się brzydził: niemowlęta są zawsze zaśli-
nione, zawsze roztaczają specyficzny zapaszek. W jego rodzinie
małymi dziećmi zajmowały się niańki.
W poradnikach, których astronomiczne nakłady zostały w póź-
niejszym czasie przerobione na papier toaletowy, pisano, że nie-
mowlę po nakarmieniu śpi. Śpi aż do następnej pory karmienia
i nic mu się nie śni. Je i śpi na przemian, żeby szybko przybierać
na wadze. To jest jego zadanie. Nie zajmuje się niczym innym.
Płacz - pisano - nie jest zjawiskiem normalnym. Jego przyczyną
może okazać się jakaś choroba, choć najczęściej bywa on świadec-
twem niewłaściwie zorganizowanej opieki.
Moja matka podzielała tę opinię, bo nauczyła się traktować
emocje jak przeszkodę, jak wybój na równej drodze. Nie czuła na-
wet własnego bólu, cóż więc mogły dla niej znaczyć humory nie-
mowlęcia? Słysząc ten wrzask, bez wątpienia niosący się przez klat-
kę schodową, przez okno, przez podwórko i ulicę, drętwiała, jakby
miała coś do ukrycia, jakby groziło jej zdemaskowanie. Bo w samej
rzeczy zamierzała coś ukryć. Postawiła przed niemowlęciem inne
zadanie niż to, o którym pisano w poradnikach. Chciała, żeby zo-
stało wypełnione po cichu, z pełną dyskrecją. Bezproblemowe
przybieranie na wadze, jedzenie i spanie miało być tylko środkiem
prowadzącym do celu, tylko ostatecznym dowodem przystawania
jej osobistego życia do powszechnie zalecanej normy.
Pod koniec zawartość jej pamięci, zwłaszcza dalszych przegró-
dek, zawierających fakty z dojrzałego życia, niszczała zrzucona na
stertę, jak po trzęsieniu ziemi. Odnajdywały się w niej coraz to in-
ne okruchy przeszłości. Po kilka oderwanych zdarzeń układają-
cych się w skomplikowane wzory, w coraz to nowe konfiguracje.
Na tym polegała jej choroba.
-
A jednak otwarte okno zrobiło swoje. Trzymanie się zasad,
bez żadnych wyjątków, zawsze pomaga opanować sytuację
- oświadczyła następnym razem, kiedy znowu przypomniała so-
bie o niemowlęciu.
-
Przestało sikać po nocy? - podpowiedziałam uprzejmie, wy-
puszczając ze strzykawki bąbelek powietrza.
-
Chyba nie - przyznała moja matka. - Ale przestało wrzesz-
czeć.
Umilkła, patrząc z obojętnością, jak podnoszę fałdkę jej skóry
i wbijam igłę. Gdyby nie uprzedzono mnie, że zastrzyki są bolesne,
nie poznałabym tego po niej.
-
Może to było tak, że pani je wtedy gdzieś wysłała? - spytałam
ostrożnie.
Moja matka przez długą chwilę nie podejmowała tematu. Nie-
taktownie przypomniałam jej o czymś, o czym pamiętała bez przy-
jemności. Skąd ona o tym wie, myślała pewnie z niezadowole-
niem, kiedy sprzątałam po zastrzyku. Wścibstwo. Wsadzanie nosa
w cudze sprawy. To, czego najbardziej nie lubiła. Chłodna pustka
jej błękitnego spojrzenia mogła nie tylko mnie odebrać pewność
siebie. Matka była głęboko rozczarowana. Może umiałam robić za-
strzyki, ale nie potrafiłam się zachować. Zresztą nie ja jedna.
Wszystkie, ile nas było - a co parę dni przysyłano jakąś nową, któ-
rą moja matka widziała po raz pierwszy - byłyśmy takie same.
-
Nic podobnego - odpowiedziała w końcu, usztywniając się.
Odkąd ją znałam, potrafiła ze spokojem zaprzeczać oczywisto-
ściom. Nie czuła mrozu ani upału. Ani bólu, jeśli zacięła się w palec.
Krew? Najwyżej kropelka. Wolałaby wierzyć, że w jej żyłach krew
wcale nie płynie, że można żyć bez krwi. Tak byłoby nawet schlud-
niej. Gdyby mogła sobie na to pozwolić, nie potwierdziłaby, że
za jej życia wybuchła wojna. Tym bardziej nie przyznałaby, że
w niej samej coś spłonęło i zgasło. Łatwo było ukrywać się z tym
po pożarze, który strawił pół świata. Wokół nie brakowało popa-
rzonych jawnie przyznających się do swojej krzywdy, i to oni ścią-
gali na siebie uwagę.
Wiedziałam skądinąd, że po kilku pierwszych miesiącach noc-
nych wrzasków dziecko znalazło się po drugiej stronie żelaznej
kurtyny, przerzucone ponad nią samolotem, co wymagało specjal-
nych podań, uzasadnień i zezwoleń. Nazwijmy to miejsce Mediola-
nem. Tam, jak mnie potem zapewniano, wrzeszczało dalej przez
30
długie tygodnie, chociaż tym razem naprawdę nie miało żadnego
powodu. Podobno było zawsze nakarmione, przewinięte i staran-
nie chronione przed przeciągami. Widocznie nie potrafiło tego do-
cenić, bo wrzaski, jak mówiono, nie ustawały dniem i nocą. Jeszcze
trochę, a matka mogłaby je usłyszeć w swoim mieszkaniu na dru-
gim końcu Europy. Gdyby wiedziało, jak niewiele brakuje, na pew-
no dobyłoby ostatnich sił, żeby wrzeszczeć jeszcze głośniej.
Muszę przyznać, że żal mi tego dziecka. Także dlatego, że
w końcu musiało się poddać. Cichło stopniowo. Być może w miarę
jak postać mojej matki zacierała się w jego pamięci. Z wolna zapo-
minało, że przed służącą mojej babci był w jego życiu ktoś inny.
Niemowlęta mają słabą pamięć, tak samo jak starzy ludzie. Fakty,
nawet te najważniejsze, ulatniają się, obrazy nikną jak na prze-
świetlonej fotografii, daremny wysiłek pamięci przynosi tylko ból.
Kiedy matka wróciła, dziecko jej nie poznało. Prawdę mówiąc,
ona też go nie poznawała. Zmieniło się, pojawił się w nim jakiś nie-
określony rys obcości. Umiało już chodzić, a nawet mówić. W języ-
ku, który co prawda znała dość dobrze, ale nie był to jej język oj-
czysty. Czy nie można było od początku przewidzieć, że tak się sta-
nie? Tego słowa, które spodziewała się usłyszeć, dziecko najwyraź-
niej się nie nauczyło. W żadnym języku.
O pożarze, po którym wydarzyło się to wszystko, wiedziałam.
Wszędzie oprócz naszego domu o nim się mówiło, z zaciśniętymi
pięściami, z grymasem pogardy na ustach. Winni byli daleko, nasza
pogarda nie mogła ich dosięgnąć, zostawała dla nas i zatruwała nam
powietrze. Wiedziałam, że życie jest niebezpieczne jak głęboka wo-
da, w której albo się pływa, albo tonie. Dziś się żyje, jutro umiera,
światu nie robi to różnicy. Chciałam płynąć, ale nie mogłam. Woda,
zimna i czarna, wlewała mi się do nosa, do gardła. Dusiłam się. Czu-
łam, że za chwilę wciągnę ją do płuc zamiast powietrza. Wiedziałam,
z jakim bólem w płucach idzie się na dno, modląc się, żeby to się prę-
dzej skończyło. Miałam szczęście - budziłam się w ostatniej chwili.
O niej jednak wiedziałam tylko to, co jej zdaniem wiedzieć po-
winnam. Wiedziałam, czego sobie nie życzy. Tak się składało, że
nie życzyła sobie akurat tego, czego nie sposób było jej oszczędzić.
Nie życzyła sobie być dotykana: dzieci zawsze mają lepkie ręce. Nie
życzyła sobie kłopotów. A ja byłam fabryką kłopotów. Nie życzyła
sobie mojego towarzystwa. Ani mojej miłości.
Dlaczego miłości też nie? Gdyby ktoś zapytał ją o to wprost, od-
wróciłaby wzrok, zaskoczona. Trudno to wszystko wytłumaczyć ko-
muś obcemu. Nie zrozumiałby i może by źle o niej pomyślał. Dlate-
go pewne rzeczy musiała skrywać. Co do mnie - rozumiałam bez
pytań. Z grubsza wiedziałam przecież wszystko. O lepkich rękach
i o tym, że historie, którymi usiłowałam ją zabawić, były nudne.
W takich sprawach wierzy się na słowo, nie czując własnego cierpie-
nia. Nic się tak łatwo nie staje oczywistością jak to, że jesteśmy ni-
kim i tym będziemy, i nie ma dla nas innych widoków na przyszłość.
Potem wiele razy żałowałam, że nie zadałam ani jej, ani sobie te-
go pytania: dlaczego miłości też nie? Wyobrażałam sobie, że wstrzą-
snęłoby nami obiema i przywróciło rzeczom właściwy porządek.
Ale to nic pewnego. Być może stałoby się inaczej. Zobaczyłabym tyl-
ko gniewne wzruszenie ramionami, bo nie życzyła sobie także mo-
ich pytań. I to już wszystko. Być może nic więcej tam nie było.
Wspomnienie o najważniejszej w moim życiu osobie, mętne
jak źle wywołana fotografia, wypływało czasem na moment i od ra-
zu znikało. Chciałam je zatrzymać, ale nie mogłam. Musiał to być
ktoś, kogo znałam bardzo dobrze, zanim poznałam ją, moją matkę.
Ktoś, kogo kochałam, i kto nie odepchnął mojej miłości. Niewyraź-
na postać pojawiała się jeszcze, ale tylko w snach, coraz rzadziej,
jak za mgłą. To była mgła niepamięci. A wysiłek pamięci okazywał
się daremny, przynosił tylko tęsknotę i rozpacz.
Pod koniec dyżurowałam w mieszkaniu mojej matki przez całe
dnie. Nie od razu zorientowałam się, że to, co najgorsze, wydarza
się nocą. To właśnie nocą należało tam być. Moja matka budziła się
w ciemności i wstawała, nie zapalając światła. Żeby je zapalić, mu-
siałaby pamiętać, gdzie są kontakty, a przecież w tej ciemności nie
wiedziała nawet, kim jest, który mamy rok i co to za miejsce.
-
Jest tu ktoś? - wołała drżącym głosem, wychodząc ze swojego
pokoju na korytarz. Bo wciąż pamiętała, że na świecie oprócz niej
są inni ludzie. Ale ta świadomość nie przynosiła jej ulgi, raczej po-
głębiała niepokój.
-
Jestem - odpowiadałam, budząc się. Wychodziłam na kory-
tarz i nie zapalałam światła, żeby jej nie przestraszyć.
-
Gdzie? - pytała po chwili, a jej głos dobiegał już z innej stro-
ny. Chodziła po ciemnych pokojach, szukając po omacku. Mogłyby-
śmy tak mijać się w ciemności bez końca.
-
Tutaj - mówiłam, biorąc ją za rękę. Cofała się, przerażona.
Byłoby rzeczą zrozumiałą, gdyby chciała wiedzieć, kim jestem. Ale
dla niej istniała pilniejsza kwestia.
-
Kim jestem? - pytała, zażenowana własną niewiedzą, ale zbyt
niespokojna, żeby ją ukrywać. Imię i nazwisko. Zawód. Adres.
Zwłaszcza nazwisko brzmiało w jej uszach obco, nawet komicznie.
-
Niemożliwe - odpowiadała, uśmiechając się w ciemności. By-
ło to nazwisko mojego ojca. Zapomniała, z niczym go nie kojarzy-
ła. Do jej pamięci przymierzałam więc panieńskie nazwisko, jak
stary zardzewiały klucz. Pasowało. Ze zgrzytem otwierało pierw-
szą, prawie nietkniętą przegródkę, w której chowała wspomnienia
dzieciństwa. To wystarczało, żeby moja matka mogła znowu za-
snąć. Lecz jeśli tak się złożyło, że przeciąg otworzył następną prze-
gródkę, wyfruwały z niej nowe znaki zapytania.
-
Gdzie ja jestem? Gdzie są wszyscy? - dociekała niespokojnie.
Na takie pytanie nie było dobrej odpowiedzi. Nie o trzeciej nad ra-
nem, w ciemnościach.
-
A który mamy rok? - odpowiadałam kolejnym pytaniem,
przykrywając ją kołdrą.
-
Zaraz policzę - mówiła. Nie mogła się doliczyć tych lat, tyle
ich było, i znużona zasypiała.
Jeśli przeciąg otworzył trzecią przegródkę, zaczynało ją dręczyć
mętne poczucie niespełnionego obowiązku. Bo przecież było też
jakieś dziecko. I co się z nim właściwie stało? Jak doszło do tego, że
straciła je z oczu? Moja matka była wzorem rzetelności. I teraz ta
rzetelność nie pozwalała jej zapomnieć o dziecku, aż do rana. Mat-
ka szukała niestrudzenie we wszystkich zakamarkach swojej pa-
mięci. Wracała do Mediolanu raz po raz, samolotem i pociągiem,
o każdej porze roku, przekonana na sto procent, że to tam musia-
ła je zostawić. Rozglądała się po holu, wchodziła do salonu, w któ-
rym stał fortepian, do jadalni z witrażową lampą nad stołem,
do gabinetu mojego dziadka, do wielkiej sypialni z lustrzanymi
szafami. Pusto, ani żywej duszy. Szukała więc w innych miejscach,
w innych rejestrach kalendarza. Zaczynała krążyć między Łodzią,
Auschwitz i Dreznem. O siódmej rano docierała do Mauthausen
i była późna wiosna roku 1945. Czy ktoś nie pytał przed chwilą,
który mamy rok?
Moja matka nie wiedziała, gdzie jeszcze można by szukać. Wię-
cej miejsc nie przychodziło jej do głowy. Niewyraźne wspomnienie
o dziecku uciskało tkanki mózgu. Strzępy przeszłości unosiły się
wtedy i zaczynały wirować jak fusy w szklance. Miasto goniące
za pieniędzmi od świtu do nocy, czarna dziura wojny, worki listów
do sortowania, wielkie nagłówki w gazetach grożące bombą ato-
mową, książki, zebrania naukowe, góry tetrowych pieluch.
A wszystko to na zawsze zatopione. I od tego ból stawał się nie
do zniesienia. W każdym razie w niektóre dni.
W inne o niczym takim nie pamiętała.
Dzieci z sąsiedztwa rzadko bawiły się na podwórku. Tylko przy
ładnej pogodzie, jeśli akurat nie były w przedszkolu ani na waka-
cjach. Ale nawet kiedy się tam bawiły, nie słyszałyśmy ich głosów
przy zamkniętych oknach. Pewnego razu piłyśmy popołudniową
herbatę w ciepły dzień, a okno balkonowe było otwarte.
- Zamknij. Nie przepadam za dziećmi - powiedziała pogodnie
moja matka. - Robią za dużo hałasu. Nic mnie tak nie męczy jak
nadmiar wesołości.
Herbata musiała być wrząca, musiała parzyć usta, tylko wtedy
matka miała pewność, że naprawdę ją pije. Kuzynka, do której się
zwracała, już nie mogła odpowiedzieć osobiście. W jej imieniu po-
kiwałam głową. Wiedziałam, że w tym wszystkim w najmniejszym
stopniu nie chodzi o mnie. Pojawiłam się w życiu mojej matki jako
pomoc domowa z możliwością podejmowania w razie potrzeby
dodatkowych ról. Musiałam tylko się orientować, kim jestem tego
popołudnia. Ostrożnie badałam sytuację, żeby się do niej dopaso-
wać, sprawdzałam grunt, podpierając się co prawda osobistym do-
świadczeniem, ale w sposób niezobowiązujący i tak dyskretnie,
jak to tylko możliwe.
-
Tak, dzieci bywają męczące.
-
Nie miałaś lekkiego życia, kiedy były małe. Z dwójką jest jesz-
cze trudniej.
Wiedziała coś o tym. Przecież nie dawała sobie rady nawet
z jednym, i to już od samego początku. Kiedy dzieci są małe, życie
nie może być łatwe. Ale za to mija szybko, pędzi jak szalone od sta-
rych kłopotów ku nowym. W tamtym czasie moi chłopcy byli już
duzi. Studiowali. Starszy chciał się żenić.
-
Chłopcy? - matka zawiesiła głos, zbita z tropu. Dałaby prze-
cież głowę, że to były... Zamilkła i przyjrzała mi się z uwagą. Musia-
ła dopuścić do siebie myśl, że w mojej pamięci także nastąpiło trzę-
sienie ziemi. Może jej zawartość, zrzucona na podobne sterty, nisz-
czała w tej samej mgle? Bo czy w innym wypadku mogłabym tak
bardzo pomylić się co do swoich dziewczynek?
-
Ale kiedy przywieźli cię do obozu... - zaczęła po chwili.
Gdyby ni stąd, ni zowąd chlusnęła mi w oczy gorącą herbatą,
nie poczułabym się bardziej zaskoczona, dotknięta, wytrącona
z równowagi. Nie przywieźli mnie do obozu! Sama mnie tam wtrą-
ciła, mimochodem, jakby przez nieuwagę, i nie było jej z tego po-
wodu ani trochę przykro.
Rola, która dostała mi się tego dnia, była za trudna. Wolałabym
uciec za kulisy, ale nie było kulis, siedziałyśmy przy stole w letnie
popołudnie, tylko we dwie, i piłyśmy herbatę. Cóż, nie ja jedna
znalazłam się w obozie, powinnam się cieszyć, że wyszłam z tego
cało. Co prawda, moja przeszłość musiała się porządnie rozcią-
gnąć, żeby zmieścił się w niej ten obóz, bo siedziałam w nim daw-
no temu, na długo zanim ona poznała mojego ojca. Gdyby spojrzeć
na obóz z lotu ptaka, byłabym malutkim punkcikiem w anonimo-
wym, wyzutym z prywatności tłumie, w którym życie i śmierć zale-
ży od kaprysu jakiegoś aroganta w mundurze, powiedzmy, przy-
stojnego melomana, który po służbie pisze listy do matki. Buty
i walizki wystawia się potem na widok publiczny, nie prosząc
o
zgodę, skoro prosić już nie ma kogo.
Nie, nie chciałam być ofiarą. Takiej plamy nie miałam dotąd
w swoim życiorysie. Poniżano mnie, owszem. Ale nie do tego stop-
nia. Wychowałam się w kraju, w którym poniżanie obywateli było
głównym sposobem komunikowania się z nimi w szkołach, w za-
kładach pracy, w urzędach i na ulicy. Jeśli mimo wszystko czułam,
że moje życie powinno być szanowane, to chyba dzięki temu, że ni-
gdy nie zależało od kaprysu tego melomana. Gdybym przeszła
i
przez to, myślałam sobie, stałabym się nikim. I nie wiem, co mu-
siałabym potem zrobić, żeby znowu być kimś. Zacisnąć pięści, wy-
krzywić usta w grymasie pogardy? Jedno i drugie jest pułapką, nie-
nawidzi się samego siebie, samym sobą się pogardza. Tak się to
kończy.
- Do jakiego obozu? - przerwałam jej. Powinnam była raczej
zażądać, żeby mnie z niego natychmiast wypuściła. Ale przecież
nie było to w jej mocy. Nie ona przyjmowała transporty. Ona nawet
nie należała do funkcyjnych. Nie miała tam żadnych, absolutnie
żadnych praw. Moje żądanie byłoby zresztą śmieszne. Za drutami
siedzi, powiedzmy, dziesięć tysięcy ludzi, w niczym nie gorszych
ode mnie, tak samo winnych albo niewinnych, i regulamin jest dla
wszystkich ten sam. Nie ma wyjścia przez bramę. Tylko przez ko-
min. Można jeszcze rzucić się na druty. Prąd elektryczny przynosi
czystą, szybką wolność, ale trzeba za nią z miejsca oddać życie. By-
łam gotowa na wszystko.
-
Nigdy mnie nie przywieźli do żadnego obozu - zawołałam.
- Jak mogli mnie przywieźć? Urodziłam się po wojnie!
Według jej rachunków musiałam być od niej starsza przynaj-
mniej o pięć lat. Podniesiony głos nie dodał mi wiarygodności.
Zwłaszcza że ostatnio bywałam tak różnymi postaciami, z których
prawie każda...
Tym razem matka popatrzyła na mnie jednak zupełnie bez nie-
chęci. Pomysł z zaprzeczeniem oczywistości musiał jej się wydać
znajomy. O tak, doskonale rozumiała, dlaczego nie pozostało mi
nic innego, jak tylko iść w zaparte. A brednia, którą ośmieliłam się
zaprezentować światu, miała w sobie imponujący rozmach. Moje
zuchwalstwo niemal przyćmiło historię pewnej krewnej jej znajo-
mych, która wyjechała po wojnie do Australii i żyła tam pod anglo-
saskim nazwiskiem, o piętnaście lat młodsza od samej siebie.
-
Ho, ho! - powiedziała moja matka. I pokiwała głową.
38
NIEZGODNOŚĆ
BRZMIEŃ
We wzruszających, bajkowych czasach zjednoczenia
kraju po stuleciach rozbicia dzielnicowego i zaborów
- austriackich, francuskich, hiszpańskich - żyli sobie
dwaj bracia, Filippo i Adolfo. Obaj byli dyrygentami orkiestr, ale
nie tych wielkich i sławnych. Byli muzykami do wynajęcia, ich
usług poszukiwały tworzące się wszędzie, jak kraj długi i szero-
ki, orkiestry wojskowe. Wydawało się, że złe czasy na zawsze
odeszły, a ludzie zrozumieli, co jest naprawdę ważne: rzetel-
ność, poczucie wspólnoty i dobrze nastrojone instrumenty.
Poza tym, jak zawsze, ludzie zakładali rodziny. Zaręczył się
też Adolfo, dziadek mojej ciotki Laury. Zaręczył się jego brat Fi-
lippo, mój pradziadek. Ojcowie obu panien nie bardzo byli za-
chwyceni kandydatami na zięciów.
- To nie jest partia dla mojej córki - mówili. - Młody czło-
wiek bez majątku i znajomości, syn organisty.
Ale ustąpili, bo wszędzie unosił się duch braterstwa i na-
dziei. Podobno każdemu, kto wtedy był młody, życie wydawało
się piękną, bezkresną, trójkolorową łąką, zielono-biało-czerwo-
ną. Obu braciom wkrótce urodziły się dzieci. I wszystko szło
znakomicie. Minęły jeszcze dwa dziesięciolecia, zanim świat
przestał trzymać strój. Orkiestry wojskowe grały wciąż te same
marsze co dawniej, ale po nagłej śmierci arcyksięcia Ferdynan-
da zapanował powszechny zamęt, a starszy syn Adolfa, Andrea
zwany Andreino, który zgłosił się do armii jako ochotnik, po-
legł na samym początku wojny, w parę chwil po przybyciu
na front, być może jako pierwszy w całej włoskiej armii, zanim
zdążył choć raz wystrzelić z karabinu. Zbłąkany pocisk własnej
artylerii rozerwał go na strzępy i nie zostało nic, co można by
zapakować do trumny. Młodszy syn Adolfa, Ettore, wstąpił do
armii wkrótce potem i dał z siebie wszystko, jakby chciał
przyjść z pomocą bratu, któremu już nic nie mogło pomóc. Jego
zaciekłość została doceniona, zaczął awansować i pod koniec
wojny nosił kapitańskie szlify. Dobrego humoru jednak nie od-
zyskał, wprost przeciwnie, był coraz mocniej przekonany, że to
wszystko nie miało sensu.
Ich stryjeczny brat Vittorio, syn Filippa, mój dziadek, nie
zgłosił się jako ochotnik. Co to, to nie. Ale i tak całą tę wojnę
przesiedział w okopach - student konserwatorium, przebrany
w mundur podporucznika. Tego, co widział, do końca życia nie
wybaczył politykom, choć wrócił zdrów i cały, jeśli nie liczyć po-
strzału w prawe ramię na sam koniec. Zupełny drobiazg, obyło
się bez gangreny, tylko palce na zawsze utraciły sprawność.
Zwolniony do cywila, całymi dniami siedział na krześle i patrzył
przez okno. Być może musiał sobie najpierw przypomnieć, kim
jest i co chce dalej robić. W końcu wzruszył ramionami i podjął
decyzję - jakby chodziło o przesiadkę z jednego pociągu do in-
nego, jadącego w przeciwnym kierunku.
Jak zdecydował, tak zrobił. Rzucił studia pianistyczne i zapi-
sał się na wydział prawa. Parę lat później, jako obiecujący mło-
dy adwokat, poprosił o rękę mojej babci. Pradziadek Filippo
nie dorobił się na swojej muzyce wielkiego majątku, który
mógłby przekazać synom, w grę wchodziła tylko srebrna zasta-
wa, parę obrazów i zegar z wahadłem, ale dziadek Vittorio miał
się czym pochwalić, jeśli idzie o bieżące dochody oraz znajomo-
ści, i prababka z miejsca uznała go za odpowiednią partię dla
swojej córki. Ślub odbył się niebawem. Minęło jeszcze kilka lat,
zanim Vittorio zapomniał o wojnie przynajmniej na tyle, żeby
sprawić sobie fortepian.
W dzieciństwie fortepian wydawał mi się najciekawszą rzeczą
w ich domu. Był to wiedeński Streicher, marka nie z tych najbar-
dziej znanych, ale egzemplarz o wyjątkowo pięknym tonie. Tego
fortepianu już nie zobaczę. W swoim czasie musiałam pośpiesznie
zlikwidować mediolańskie mieszkanie, rozdając bliższym i dal-
szym krewnym albo znajomym meble, książki, dywany, zegary,
obrazy. Mój pełnomocnik, przyjaciel rodziny, który od niepamięt-
nych czasów na początku wakacji przywoził mnie samochodem
z lotniska, zdziwił się, że z tych rzeczy niczego nie zabieram do do-
mu: przecież są firmy, które się tym zajmują, pakują sprzęty i or-
ganizują transport koleją. To, co zostanie, wystawi się na licytację.
Rzecz w tym, że nie miałam domu. Zabrałabym chociaż ten
fortepian, gdyby było gdzie go postawić.
- Czemu nie u matki? - spytał. Znał ją i lubił. Za życia moje-
go ojca bywała w Mediolanie. Tylko wzruszyłam ramionami.
W tamtym czasie o nic bym jej nie poprosiła. Wiedziałam, że na-
wet gdybym prosiła, matka się nie zgodzi. On miał o niej inne
wyobrażenia, zupełnie niepasujące do moich doświadczeń. Dla-
tego wolałam zmilczeć. Teraz dopiero wiedziałabym, jak z nim
rozmawiać. Matka - powiedziałabym mu, po śmierci przezro-
czystemu jak powietrze - nie zamierzała ulegać nierozumnym
kaprysom, ani własnym, ani cudzym, a już na pewno nie moim.
Przede wszystkim chciałaby wiedzieć, po co mi fortepian. Nie
wytłumaczyłabym się z tego tak łatwo. Na naukę było przecież
o wiele za późno.
Tak, żałowałam fortepianu. Pewnie także dlatego, że kiedyś
nie wolno mi było go dotknąć, bo zostawiałam odciski palców
na politurze. Był chroniony przed dzieckiem, chociaż poza tym
nie dbano o niego przesadnie. Stał w przeciągu, podczas letnich
upałów narażony na rozsychanie się strojnicy, na stopniowe
obluzowywanie kołków. Wieczorem niebo ciemniało z wolna
i nadciągało upragnione przez wszystkich ochłodzenie, a z nim
wilgoć nocy. Dla fortepianu gorsza od gorącego, suchego po-
wietrza jest tylko nagła zmiana warunków.
Podobno ten fortepian zawsze stał w przeciągu, także w po-
przednim, jeszcze większym salonie. Tak kazała go ustawić mo-
ja prababka, kiedy egzemplarz wybrany przez Vittoria przywie-
ziono z fabryki i wciągnięto na pierwsze piętro. Bo to ona, pra-
babka, rządziła w poprzednim salonie. Nie zdążyłam jej poznać,
umarła w roku mojego urodzenia. Dziadek mówił o niej „jaśnie
pani", uśmiechając się pod nosem. Jej rządy już się skończyły,
ale ona nigdy całkiem nie zniknęła. Pedantyczna, niestrudzona
mistrzyni haftu wcieliła się w swoje obrusy, w swoje srebra
i porcelanę, zajęła bezpieczne pozycje w szafach i kredensach.
W jeszcze wcześniejszych czasach był inny adres, w samym
środku miasta. Stał tam dom z pięknym ogrodem. Pradziadek En-
rico, ojciec mojej babci, w ogrodzie kazał zbudować wolierę. Trzy-
mał w niej egzotyczne, jaskrawo upierzone ptaki. Pod koniec tam-
tego stulecia centrum miasta zaczęło dławić się jego domem,
ogrodem i wolierą. Gwałtownie potrzebowało innej skali, niebo-
tycznych domów towarowych, ogromnych banków, towarzystw
ubezpieczeniowych jak warowne twierdze. Szerokich ulic zamiast
żeglownych kanałów, pięknych, lecz niepraktycznych.
Pradziadek Enrico kochał te kanały. Zdążył umrzeć, zanim
zaczęła się przebudowa, i pewnie był zadowolony, że nie będzie
musiał na nią patrzeć. Pod nowym adresem, w niezawisłym
królestwie prababki, stał skromnie w holu, w stojaku na para-
sole. Z tym stojakiem przeprowadził się jeszcze raz, z powodu
kolejnej przebudowy miasta zniszczonego przez alianckie
bombowce. Przechodząc przez hol, przyglądałam mu się uważ-
nie. Wyglądał po prostu jak laska z gałką z kości słoniowej. Je-
go jedyna, niewielka fotografia w owalnej drewnianej ramce
wisiała w sypialni nad nocnym stolikiem, podczas gdy prabab-
ka, en face i z półprofilu, patrzyła z akwareli i olejnych płócien
zwielokrotnionym spojrzeniem. Jak za życia miała oko
na wszystko, chociaż tutaj była tylko gościem - umarła pod po-
przednim adresem.
Kiedy wspominano jej królestwo i padały słowa „stołowy",
„sypialnia", „gabinet", nie potrafiłam sobie wyobrazić niczego
innego niż znane mi wnętrza. Musiały być podobne, bo w znacz-
nej części zapełniały je te same sprzęty. Tamten dom został ro-
zebrany w latach pięćdziesiątych, przed moim urodzeniem.
Konstrukcję budynku nadwerężyły bomby, które spadły w są-
siedztwie.
Podobno mój dziadek Vittorio nie schodził z rodziną
do schronu. Schronu nie cierpiał. Miał wojny po dziurki w no-
sie, nigdy jej nie pragnął. Wspomnienie Andreina, który umarł
tak głupio z nadmiaru dobrych chęci, stawało mu przed oczami,
kiedy czytał o sukcesach włoskiej armii w Albanii. - Piękne
sukcesy, za które czyjeś dzieciaki zapłaciły życiem - mówił,
wzruszając ramionami. I pytał retorycznie, jakim musiałby być
44
łajdakiem, żeby przyjąć taką ofiarę. Gazety, pełne bezczelnych
bzdur, od lat już nie nadawały się do czytania. Kawę sprzedawa-
no na kartki, śmietanki do niej przeważnie brakowało. Z drob-
nych przyjemności życia nie zostało prawie nic.
W nocy, kiedy wyły syreny alarmowe, nie chciało mu się
wstawać od fortepianu. Grał - mogę to sobie wyobrazić - gamy
i pasaże dla rozgrzania palców, bawił się nimi w najlepsze,
a od huku alianckich bomb raz po raz opuszczały mu się struny,
nawet o ćwierć tonu, jedna po drugiej. To była zadawniona wi-
na przeciągów, widocznie kołki już nie trzymały, jak należy. Na-
zajutrz wzywał stroiciela. Stroiciel przychodził niezwłocznie,
brnąc przez nieuprzątnięte gruzy stuletnich kamienic, w bu-
tach przysypanych pyłem. Zamiast stroić po każdym nalocie,
opłacało się raczej dać nowe kołki, grubsze o ułamek milimetra.
Co prawda, przeciągi do tego zniechęcały, wiadomo było, że
i tak zrobią swoje.
W pudle fortepianu Vittorio chował pieniądze antyfaszy-
stowskiej organizacji. Pod klawiaturą trzymał rozliczenia. Żeby
się do nich dostać, wystarczyło odkręcić dwie śrubki i usunąć li-
stwę, potem wyjąć tyle klawiszy, ile trzeba.
Pewnego dnia do drzwi mojego dziadka zadzwonił niemiec-
ki oficer z dwoma szeregowcami i nakazem rewizji. Sprawdzano
mieszkania wszystkich krewnych Ettore. Kiedy sojusz faszystów
z Hitlerem został zerwany i zaczęła się niemiecka okupacja,
uparty Ettore, który wrócił z poprzedniej wojny z orderami,
choć bez humoru, zaczął organizować partyzantkę.
Podobnie jak jego stryjeczni bracia - Vittorio, Enrico i Tullo
- odebrał porządne wykształcenie muzyczne. Ich ojcowie
zadbali o to w pierwszej kolejności. Toteż wszyscy czterej wynie-
śli z domu zbyt dobre wyczucie formy, żeby mogła im się podo-
bać kanciastość i pycha faszyzmu. Po swoich rodzicach i dziad-
kach żyjących w mitycznych czasach ruchów wolnościowych
odziedziczyli przeświadczenie, że są współodpowiedzialni za
rozwój wypadków.
Ettore robił, co należało, i siłą rzeczy mieszał do tego czyjeś
dzieciaki.
-
Świat jest bardziej skomplikowany, niż byśmy chcieli
- mówił.
-
I mniej jednoznaczny - dodawał Vittorio, pogodzony
z tym, że jego jedynak Vico strzela do niemieckich żołnierzy
u podnóża Alp. Zaciągnął się parę miesięcy przed maturą, ra-
zem z dwoma kolegami, którzy nazywali się Peroni i Menot-
ti. I tu mógłby nastąpić koniec ich historii, od razu po początku,
ale stało się inaczej. Po wojnie wszyscy trzej zdali maturę
w swojej dawnej szkole.
Niemiecki oficer docenił zalety instrumentu. Podczas gdy
szeregowcy przeszukiwali mieszkanie, obejrzał nuty Vittoria
i zagrał na jego fortepianie którąś z sonat Beethovena, podob-
no całkiem nieźle.
Pozytywek było w domu kilkanaście, większość z nich pa-
miętała królestwo prababki, w którym przyszedł na świat mój
ojciec, a najstarsze nawet dom z ogrodem i wolierą, ten w środ-
ku miasta. Wolno mi było je nakręcać. Ale przecież nie wszyst-
kie naraz. Zgodność brzmień zdarzała się z rzadka, przypad-
kiem i trwała chwilę.
-
Po jednej, po jednej! - krzyczała z drugiego końca miesz-
kania moja babcia, która nie życzyła sobie takiej orkiestry.
W upalne letnie popołudnia czekałam, aż utnie sobie drzemkę.
Wtedy otwierałam fortepian i dotykałam klawiszy jak najciszej,
pamiętając, że tego także nie życzy sobie słuchać. Słuch miała
wrażliwy, dźwięki fortepianu wdzierały się w jej sen i psuły ca-
łą przyjemność.
-
Same fałsze! Jak możesz tego nie słyszeć? - wołała ze swo-
jej sypialni.
Miała rację, instrument fałszował z roku na rok coraz bar-
dziej. Po śmierci dziadka stroiciel nie był już wzywany. Czasem
bezszelestnie wchodziła do salonu, stawała za moimi plecami,
kiedy najmniej się tego spodziewałam.
-
Zabierz ręce - mówiła.
Na dźwięk jej głosu aż podskakiwałam na stołku, serce ucie-
kało mi do gardła, a ona zatrzaskiwała klapę, zła. Nie omieszka-
łam sprawdzić, co się stanie, jeśli nie posłucham. Zamiast zabrać
ręce, na próbę zaatakowałam wściekłą kakofonią. Potem długo
nosiłam sine pręgi na grzbietach obu dłoni. - Co ci się stało? - py-
tał każdy, kto do nas przychodził. Babcia wbijała we mnie surowe
spojrzenie, kiedy bez słowa wskazywałam palcem fortepian.
Po latach przez chwilę należał do mnie, lecz wtedy nawet go
nie otworzyłam. Już nie chciałam się angażować. Im mniej
uczuć, tym mniejszy ból. Wiedziałam, że muszę się z nim roz-
stać. W Warszawie wynajmowałam kawalerkę niewiele większą
od fortepianu. Choć na nic nie było w niej miejsca, zdjęcia za-
brałam, wszystkie. Dwa duże okrągłe pudła, a w nich moja ro-
dzina. Filippo i Adolfo mogli w młodości nigdy nie słyszeć
o Warszawie, garnizonowym mieście na zachodnim krańcu ro-
syjskiego imperium. Gdyby ktoś im powiedział, że los ich tam
rzuci wiele lat po śmierci, byliby zdziwieni. Prababka przyje-
chała w rozlicznych pozach i ujęciach, między innymi w fanta-
zyjnym kapeluszu z lat trzydziestych, już posunięta w latach,
ale w doskonałej kondycji, z wielkimi białymi kłami wampira.
Trzeba się było dobrze przyjrzeć, żeby zobaczyć, że ktoś wyciął
je ostrym scyzorykiem, delikatnie zdejmując wierzchnią war-
stwę papieru fotograficznego. Musiał to być mój ojciec w swo-
ich szkolnych latach, nikt inny. Babcia - zawsze dwa kroki za
prababką - jeszcze piękna, uśmiechnięta, choć z różnych powo-
dów mogło jej nie być do śmiechu. Vittorio na wakacjach, w ja-
snych letnich ubraniach, na tle alpejskich szczytów, z gazetą
zwiniętą w trąbkę.
Ta kobieta w ciemnej sukni to Violet, skrzypaczka, z którą
romansował przez całe dojrzałe życie, Angielka o estońskim na-
zwisku. Nosiła je po mężu, białym Rosjaninie, czy też może bia-
łym niedźwiedziu, w Mediolanie różnica nie wydawała się istot-
na. Niewykluczone, że wśród wielu niepodpisanych zdjęć leża-
ła w moich pudłach fotografia tego człowieka. Wtedy, w latach
trzydziestych, czterdziestych, pięćdziesiątych, Violet była ko-
bietą niezależną, żyła jak wdowa albo rozwódka. Może straciła
z oczu byłego męża. Może nie wiedziała, co się z nim dzieje.
Rodzina mogła liczyć na Vittoria w każdej sprawie, ale w tej
jednej postawił na swoim. Skrzypaczka jadała z nimi niedzielne
obiady. Po deserze grywał z nią kawałki na skrzypce i fortepian,
a babcia siadała na kanapie i słuchała. Możliwe, że pomysł z za-
trzaśnięciem klapy przyszedł jej do głowy, na długo zanim się
urodziłam. Gdyby zrobiła to we właściwym momencie, później
dźwięk fortepianu może już by jej nie rozstrajał. - Zabierz ręce
- powiedziałaby do mojego dziadka, stając cicho za jego pleca-
mi. Odwróciłby się do niej i podniósł zdziwione spojrzenie, nie
przestając grać.
Violet odwiedzała moją babcię po jego przedwczesnej
śmierci, razem z dwiema córkami. Potem córki przychodziły sa-
me. Silvia uśmiechnięta jak jej matka, a młodsza od niej o po-
nad dziesięć lat Clara, przeciwnie, nachmurzona. Była trochę
podobna do nas wszystkich, zbuntowana jak Enrico, uparta jak
Ettore. Wiedziałam od babci, że długo nie mogła nauczyć się
czytać i pisać, i to mnie pocieszało, bo miałam taki sam kłopot.
Poza tym w dzieciństwie oszukiwała i kradła. Ale kiedy o tym
usłyszałam, już nie kradła, była studentką szkoły przy Piccolo
Teatro i odnosiła pierwsze sukcesy. Siedząc pod stołem w salo-
nie, oglądałam ją na zdjęciu w gazecie, zdumiona. Jej siostra
wyszła za mąż i zniknęła mi z oczu parę lat później. Przeniosła
się do Londynu, gdzie mieszkali krewni ich matki. Dzwoniła,
ale nie prosiła mnie do telefonu, co mnie nie dziwiło. Byłam
najmłodsza w rodzinie i nikt nie zwracał na mnie uwagi.
Z Clarą po raz ostatni spotkałam się wtedy, kiedy przyjecha-
łam zlikwidować mediolańskie mieszkanie. Zawsze mi się wyda-
wało, że i dla niej jestem zupełnie nieważna, ale zależało jej
na tym spotkaniu, odwołała jakiś wyjazd. Spędziłyśmy razem ca-
łe popołudnie. Za przymkniętymi żaluzjami, bo blask popołu-
dniowego słońca zawsze bił prosto w okna salonu, piłyśmy
dobrą angielską herbatę - Clara właśnie wróciła z Londynu,
skąd zawsze przywoziła sobie porządny zapas - i wino Marsala,
którego prawie nienaruszony karton stał na podłodze w stoło-
wym. Jadłyśmy czekoladę z zapasów mojej babci. Nie pamiętam,
o czym mówiłyśmy, siedząc na skórzanych fotelach, po które
ktoś miał przyjechać nazajutrz. Ona musiała dobrze znać te fote-
le, bo jako dziecko często bywała pod poprzednim adresem,
gdzie stały w kącie jeszcze większego salonu. Miała niewielu
krewnych, właściwie tylko siostrę. I nas. Nikt się nie pofatygo-
wał, żeby wyjawić mi tajemnicę. Ale Clara musiała być przeko-
nana, że wiem. Po latach, kiedy się domyśliłam, już jej nie było.
Umarła w samotności. Przedwcześnie, jak wszyscy w tej części
rodziny, jak dwaj bracia Vittoria, Enrico i Tullo, jak jego syn Vi-
co, który był moim ojcem. Teraz rzecz wydaje mi się oczywista.
Wystarczy spojrzeć na zdjęcia. Zwłaszcza te z półprofilu.
Po śmierci Vittoria babcia mieszkała sama, Vico, jej syn, od
lat siedział z rodziną w dziwnym kraju w nieistniejącej części
Europy i dwa, trzy razy w roku przylatywał stamtąd samolo-
tem. Innych dzieci nie miała. Laura, kuzynka ojca, przychodziła
przez dwadzieścia lat regularnie w każdy czwartek od śmierci
Vittoria aż do pogrzebu mojej babci, który - tak się złożyło
- też wypadł w czwartek. Elegancka i powściągliwa, nie chciała
rozmawiać o emocjach, ale robiła dla innych to, czego potrze-
bowali, z wyczuciem i nonszalanckim naddatkiem uprzejmości
w postaci kwiatów i czekoladek, dzięki któremu jej dobra wola
nigdy nie wydawała się wymuszona.
Moi synowie nie widzieli mediolańskiego mieszkania. Prze-
stało istnieć, zanim się urodzili. Mówiłam „wasz pradziadek",
„wasza prababka", mówiłam „korytarz", „salon", „fortepian",
a oni coś sobie wtedy wyobrażali. Ale cztery balkony? Kręcili
głowami, zdziwieni. Mówiłam „przestrzeń" i tego nie wyobraża-
li sobie wcale, bo ich wyobrażenia o tym mieszkaniu musiały
być zbudowane, jak z klocków, z fragmentów naszych warszaw-
skich mieszkań. Każde kolejne trochę większe od poprzednie-
go, w żadnym nie mogliśmy się wygodnie pomieścić.
W dwupokojowym przez całe dnie leżałam na kanapie, ze
słuchawkami na uszach, i rodzina obawiała się, że tak już zosta-
nie na zawsze. A przecież nasze życie było wtedy w miarę szczę-
śliwe. Na jego jasnym tle zrobiła się jedna tylko, niewielka ciem-
na plamka, która rosła nie wiadomo dlaczego. Około południa
gotowałam zupę, potem przewracałam się z wyczerpania. Nie
wstawałam, kiedy dzwonił telefon. Nie wstawałam, kiedy chłop-
cy wracali ze szkoły. Kiedy się ściemniało, nie zapalałam światła.
O czym wtedy myślałam? O tym, że przeszłości jest za dużo, i to
nie takiej, jakiej bym sobie życzyła, a przyszłości za mało, i to nie
budzącej nadziei. Grzęzłam w przeszłości, w której wszystko po-
szło na opak, i w przyszłości nie widziałam dla siebie ratunku.
Pewnego dnia przyglądałam się, jak mój mąż rozpakowuje
elektroniczną klawiaturę, ustawia ją na statywie i podłącza
do kontaktu.
- To nie keybord - powiedział - w środku ma młoteczki.
Przez słuchawki brzmi całkiem nieźle.
W jednej chwili uprzytomniłam sobie, że gdyby naprawdę za-
brakło mi przyszłości, już bym nie żyła. Więc zostało jej jeszcze
trochę, być może całkiem sporo, lekko licząc trzydzieści lat. Trzy-
dzieści lat dobrego życia, wystarczy po nie sięgnąć. Wstałam z ka-
napy i sięgnęłam po instrukcję.
Elektroniczna klawiatura tak się miała do fortepianu mojego
dziadka, jak nasze mieszkania do mieszkań mediolańskich, jak
nasze życie tutejsze do ich życia tamtejszego. Ale nie miała z tym
wszystkim nic wspólnego. Wyprodukowano ją w Japonii i za-
wsze stroiła. Nawet przeciągi nie mogłyby jej zaszkodzić. Gdyby
obok spadały bomby, nie opuściłby się ani jeden dźwięk. Bawi-
łam się nią aż do kolejnej przeprowadzki. W ostatnim z naszych
wspólnych mieszkań, trzypokojowym, znalazło się miejsce
na prawdziwy instrument. Nie było mowy o fortepianie, ale mię-
dzy dwoma regałami mogło stanąć pianino. Długo nie potrafi-
łam się zdecydować. W tym wieku? Czy to jeszcze ma sens?
Zostałabym może przy wyobrażeniu pianina między regała-
mi, lecz pewnego dnia mój mąż, który nie lubił przeciągania ta-
kich spraw w nieskończoność, zawiózł mnie do warsztatu. Sta-
ło w nim kilkanaście egzemplarzy przeznaczonych na sprzedaż.
- Wybieramy któreś z tych i wracamy z nim dzisiaj do domu
- oświadczył.
To, które wybraliśmy, przedwojenne, ważyło więcej niż pół
tony. Czterech silnych mężczyzn wtaszczyło je po schodach
na drugie piętro. Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek trzeba
je będzie wynosić.
Nie przeszło remontu, o którym nas zapewniano. Nikt na-
wet nie zajrzał do niego w tamtym warsztacie, akurat pośpiesz-
nie likwidowanym. Na szczęście miało lekki los i niezbyt kłopo-
tliwe defekty. Nawet najgorsze chwile ubiegłego stulecia musia-
ło spędzić w ciepłych, czystych i w miarę suchych pomieszcze-
niach. Kołki trzymały mocno. Wgniecenia na młotkach, stosun-
kowo płytkie, świadczyły o tym, że grywano na nim, ale z umia-
52
rem. Podkładki były jednak zniszczone. Wezwałam stroiciela.
Po wyjęciu pierwszych klawiszy zobaczyliśmy grubą warstwę
kurzu, pod którym leżało przedwojenne pięć groszy. Widocznie
wpadły kiedyś między klawisze jak do skarbonki. Leżał tam tak-
że biały guzik od męskiej koszuli, celuloidowy, z tęczowym po-
łyskiem. Musiał trzasnąć przy czyimś mankiecie - kiedy właści-
wie? w latach trzydziestych? czterdziestych? - gdy lewa ręka
- ale czyja? - brała akord w najniższym rejestrze.
Jesienią trzydziestego dziewiątego roku, jak wiadomo, przy-
jechali do Warszawy obcy pianiści. Było ich wielu i wszyscy po-
trzebowali kwater w dobrej dzielnicy, umeblowanych, z wygo-
dami, najchętniej wyposażonych w przyzwoite instrumenty.
Poprzedni właściciele pianin zostali czym prędzej wyrzuceni
z domów, a instrumenty przeszły na własność nowo przyby-
łych. Po stłumieniu powstania, wywołanego przez pianistów
miejscowych, przyjezdni pianiści wysadzali im w powietrze
dom po domu, ulicę po ulicy. Wyczucie formy wcale im w tym
nie przeszkadzało.
Mój mąż śmiał się, kiedy mu opowiadałam, jak wyglądała woj-
na w Mediolanie - że kawę sprzedawano na kartki, a śmietanki
do niej przeważnie brakowało. Oficerowie okupacyjnej armii wy-
najmowali mieszkania na wolnym rynku i płacili czynsz. Wolno
było mieć radia, a także samochody i w ograniczonych ilościach
kupować benzynę. Nikt nie straszył bronią, nie szarpał i nie po-
pychał, nikt nie strzelał do ludzi, a jeśli nawet strzelał, to nie co-
dziennie, nie na pierwszym lepszym rogu ulicy, nie tak, jakby
to nic nie było. To prawda, zaczęło się od śmietanki, a potem
przyleciały bombowce. Ale za to, że uwikłali się w tę wojnę, od-
powiadała dyktatura, która nie utrzymałaby się u władzy ani
przez chwilę bez ich poparcia, więc nie byli niewinnymi ofiara-
mi. A nie ma nic bardziej poniżającego niż los niewinnej ofiary.
U nas kolejność była inna, mniej korzystna, bombowce przy-
leciały od razu na początku. Potem było już tylko coraz gorzej.
Coraz więcej upokorzeń, którym nawet koniec wojny nie poło-
żył kresu, wprost przeciwnie, mimo że potem liczba ofiar rosła
już bez porównania wolniej. U nas każdy z miejsca zamieniłby
się z moim dziadkiem na jego mediolańską wojnę bez śmietan-
ki, tę, której Vittorio nie chciał. Odziedziczyłam ją i jestem
z niej dumna. I nawet nie dlatego, że nie ma w niej łapanek ani
wysiedleń i co tydzień w wielkiej sali konserwatorium odbywa-
ją się koncerty symfoniczne - w każdym razie póki jeszcze stoi,
na razie oszczędzona przez alianckie bomby. Ważne jest co in-
nego: nam, mediolańczykom, przysługiwał ten bezcenny przy-
wilej, że byliśmy sami sobie winni.
Laura parę lat temu przekroczyła osiemdziesiątkę. Tak, żyje
już bardzo długo, jako mała dziewczynka widziała przecież
na własne oczy Filippa i Adolfa. Pamięta, jak siadali obok siebie
na kanapie po proszonym niedzielnym obiedzie i paląc papie-
rosy, przerzucali się żarcikami. Bracia byli do końca życia naj-
lepszymi przyjaciółmi i może właśnie to do dziś spaja naszą ro-
dzinę, mimo upływu czasu, mimo odległości. Laura traci zdro-
wie, ale nie wierzy, że zbawi ją medycyna. Nie zgodziła się
na operację. Jeździ teraz na wózku, elegancka i taktowna jak
dawniej.
Odwiedzam ją co roku, przyjeżdżam przynajmniej na parę
dni, zawsze pod koniec zimy. Pamięć jej służy. Więc rozmawiamy
o przeszłości. Ettore, jej ojciec, stryjeczny brat Vittoria, tuż
przed wojną zabrał ją w podróż po Europie. Na te wakacje poje-
chali dużym angielskim samochodem. Ettore lubił angielskie sa-
mochody, w garażu miał trzy. Lubił też dobre restauracje i hote-
le. Nie był utracjuszem, ale nie odkładał na czarną godzinę - wy-
dawał tyle, ile zarabiał. Przywykł, że życie spełnia jego życzenia.
Czegoś takiego jak czarna godzina być może nie potrafił sobie
wyobrazić. Wybrali się do Wiednia i do Monachium. I do Norym-
bergi, gdzie na każdym domu wisiały hitlerowskie flagi, jedna
przy drugiej. Zostały po zjeździe NSDAP. Z przekory Ettore gwiz-
dał na ulicy Międzynarodówkę i drażnił tym miejscowych, sztyw-
no obnoszących swoje swastyki na rękawach. Kiedy policjanci
sprawdzali mu dokumenty, śmiał im się w nos. Zawsze miał po-
czucie absolutnej wolności, a poza tym w ich kraju był pożąda-
nym gościem - zamożnym turystą. Nie miał czego się bać.
Ettore nigdy by nie pomyślał, że może go spotkać coś złego.
Jak dotąd wszystkie szaleństwa uchodziły mu na sucho. Dla jego
fabryki materiałów budowlanych była to złota epoka koniunk-
tury, stać go było na dobre pensje, płatne urlopy i hojne świą-
teczne prezenty. Ettore nienawidził Mussoliniego, który próbo-
wał ograniczać wolność myśli. Mussolini i Hitler byli odrażający
pod każdym względem. Reżimowe gazety kłamały, więc Ettore
czytał wszystko na odwyrtkę, łącznie z tym, co wypisywały
o Związku Sowieckim. Nauczony w domu uczciwości, nie wpadł-
by na to, że kłamią jedni i drudzy. Że pod stołem podpisują taj-
ne pakty.
Gdyby idealny ustrój został wtedy przeniesiony do jego kra-
ju, to za swoje samochody, za swój piękny dom, za swoją wol-
ność myśli, a nawet za płatne urlopy i świąteczne prezenty
szybko wylądowałby w Workucie albo na Kołymie, by nigdy
stamtąd nie wrócić. Jak mógł o tym nie wiedzieć? - myślę
z gniewem. Jego ufność wydaje mi się niewybaczalna, jak zdra-
da. - Rosja - mówił, kiedy opowiadano mu o okrucieństwach
industrializacji - nie przeszła przez rewolucję przemysłową,
warunki tam są zupełnie inne, a Stalin na pewno rozumie, że
nie wszędzie jest tak samo. Ettore nie wyobrażał sobie, by kto-
kolwiek, Stalin czy Hitler, w jakichkolwiek okolicznościach
ośmielił się podnieść na niego rękę. Dlatego, kiedy został aresz-
towany przez niemiecką żandarmerię, przede wszystkim się
zdziwił.
Ale nie był niewinną ofiarą. Miał ten komfort, że uczciwie
zapracował na swoje uwięzienie. I nie został wtrącony w anoni-
mowy tłum. W ogóle nie było żadnego anonimowego tłumu.
Wszczęto regularne śledztwo, potraktowano go z respektem,
jak groźnego przeciwnika. Już wcześniej, poszukiwany listem
gończym, odesłał rodzinę do niemieckiej Szwajcarii, skąd po-
chodziła jego żona, matka mojej ciotki Laury. Zastosował się
do reguł konspiracji, chociaż święcie wierzył w swoją szczęśli-
wą gwiazdę.
Opuszczony dom zajęli tymczasem hitlerowcy, po prostu po-
pchnęli furtkę i weszli do ogrodu. Dom, w przeciwieństwie
do ogrodu, był porządnie zabezpieczony, drzwi i okiennice po-
zamykane, ale oni musieli go otworzyć, bo chcieli tam urządzić
kasyno oficerskie. Do Ettore dotarła wiadomość, że przerabiają
56
wnętrza. Nie wytrzymał, przyjechał sprawdzić, co się dzieje z je-
go antykami, gramofonem i biblioteką. Zmieniony, bo zapuścił
brodę i wąsy, w czapce nasuniętej na oczy, zapukał do domku
ogrodnika. I właśnie wtedy wpadł. Do dziś nie wiadomo, który
z sąsiadów zadzwonił na posterunek.
W śledztwie Ettore nie okazał się rozmowny, od początku
do końca nie odezwał się ani słowem. I na tym byłby koniec tej hi-
storii, gdyby los po raz kolejny nie okazał mu swojej łaskawości.
-
Myślisz, że taki happy end spada z nieba? - Laura zawiesza
głos. Nie spadł z nieba, zawdzięczali go telefonom. O wyroku
śmierci dowiedziała się w Szwajcarii żona Ettore i w rozpaczy
zadzwoniła do swojej ciotki, przeoryszy klasztoru Sióstr Szkol-
nych od Krzyża w Menzingen. W klasztorze mieszkała pewna
sędziwa zakonnica, mająca rozległe kontakty w Watykanie.
Z prośbą o ułaskawienie zwrócił się do komendantury niemiec-
kiej w Rzymie sam papież Pius. Zakonnice nie powiedziały mu,
że Ettore go nie lubi. Vittorio i jego dwaj bracia też nie byli po-
bożnymi katolikami. To się zaczęło już od Adolfa i Filippa.
-
Filippo i Adolfo nie byli wrogami Kościoła. Byli tylko agno-
stykami, tak jak rodzina twojej matki - mówi Laura, która po-
znała moją matkę w Mediolanie. Podobne do siebie z twarzy i fi-
gury, miały ten sam styl ubierania się i tę samą powściągliwość.
Laura wspomina moją matkę i milknie. Obie rodziny, połączone
brakiem wiary, podają sobie ręce przy akompaniamencie chó-
rów anielskich, przezroczyste jak powietrze.
Wyrok śmierci dla Ettore został zamieniony na dwanaście
lat ciężkich robót i miał być wykonany w Niemczech, konkret-
nie w Buchenwaldzie.
- Nie zmienili wyroku, tylko go przeredagowali - zauwa-
żam. - Niemcy zażartowali sobie z papieża.
Potem jednak Amerykanie zażartowali sobie z Niemców,
wyzwalając obóz w Buchenwaldzie na wiosnę czterdziestego
piątego roku. Ettore ocalał i mógł wrócić do domu. Oddano mu
nawet antyki, gramofon i kolekcję płyt, a to dzięki ogrodniko-
wi, który wiedział, dokąd Niemcy wywieźli rzeczy. Zginęły tyl-
ko książki. I Ettore zaczął niezmordowanie skupować je od no-
wa, całą bibliotekę. Za swoje ocalenie nie był wdzięczny ani pa-
pieżowi, ani Amerykanom. Tylko Związkowi Sowieckiemu. - To
oni - mówił - wzięli na siebie główny ciężar wojny.
Dopiero ładnych dziesięć lat później - jego córka Laura zdą-
żyła wyjść za mąż i urodzić dzieci, a fabryka była już zamknięta
- boleśnie zawiódł się na Związku Sowieckim. Potwierdzając in-
formacje o masowym terrorze, które od lat trzydziestych za-
mieszczała załgana włoska prasa, Chruszczow przyprawił go
o ciężką chorobę. Ettore, który dzięki siłom swego serca i umysłu
przetrwał bez załamania półtora roku obozu w Buchenwaldzie,
nagle dostał czterdziestostopniowej gorączki, zaczął się słaniać
na nogach, potem przez kilka tygodni leżał w łóżku, mówiąc od
rzeczy. Można żyć bez nadziei, ale on tego nie umiał. Kiedy się
wreszcie podniósł, poddał się nieodpartemu przyciąganiu Mao.
Vittorio odwiedzał go w jego pięknym domu i prowadził z nim
długie dyskusje, siedząc spokojnie w fotelu, podczas gdy Ettore
chodził po swojej bibliotece jak tygrys po klatce. Nawet pod rzą-
dami Mussoliniego Vittorio ani przez chwilę nie ufał Stalinowi.
Nie mógłby więc zaufać Mao. Nigdy nie czuł takiej potrzeby, żeby
wierzyć w któregoś z nich. Czy dlatego, że jego sumienie cieszyło
58
się komfortem nieposiadania fabryki? A może nadzieja nie była
mu aż tak potrzebna do życia? Albo wolał ją czerpać ze swojego ro-
mansu?
Tak jak Ettore Vittorio nie nadawałby się do życia w naszym
kraju. Za bardzo lubił ładnie podaną mocną kawę ze śmietanką
i zapach dobrych perfum. Poza tym nie umiał się poczuć cząst-
ką większej całości. Nie zrozumiałby tego, co u nas oględnie na-
zywano rzeczywistością i w czym uczestnictwo było obowiązko-
we. Żył sprawami, jakimi żyła tamta połowa Europy - własnym
romansem, śledzeniem sytuacji politycznej i falowania giełd.
Tego nasza połowa Europy zazdrościła tamtej w milczeniu. Ale
na głos pytaliśmy z drwiną, co oni tam wiedzą o prawdziwym
życiu. Byliśmy pewni, że tylko u nas, gdzie nie ma nadziei, życie
jest prawdziwe. O beznadziei wiedzieliśmy wszystko. Myśleli-
śmy, że jesteśmy jak te ryby głębinowe, co wytrzymują ciśnie-
nie mas wody wysokich na tysiąc pięter. Kto nam w tym dorów-
na? Oni też nas trochę lekceważyli, przekonani, że życie jest
prawdziwe tylko na wolności.
Rozmowy z Laurą o przeszłości za każdym razem utykają
w tym samym miejscu: na drażliwej, nierozwiązywalnej kwestii
Jałty.
-
Dostał za darmo pół Europy - przypominam z goryczą.
-
Tę połowę, w której i tak już siedział - odpowiada Laura,
rzucając mi zaniepokojone spojrzenie, bo wie, że stąpamy
po śliskim gruncie. - Nikt nie miał siły dalej walczyć. Wolała-
byś, żeby zrzucili na niego bombę atomową?
-
Mogli przynajmniej udawać, że biorą to pod uwagę. Prze-
cież i on nie był w stanie dalej walczyć.
Wnuki Laury nudzą się na kanapie. Jałta, tak, mieli to
w szkole.
-
A waszym zdaniem Churchill z Roosveltem postąpili przy-
zwoicie? - pytam.
-
No coś ty, to była granda.
-
Wtedy to wyglądało inaczej - zapewnia Laura. - Żyliśmy
na gruzach. Wszyscy myśleli tylko o tym, żeby zająć się odbudo-
wą i żeby świat wreszcie znowu wyglądał normalnie. Kto mógł
przewidzieć, że Stalin źle się obejdzie ze wschodnią Europą, je-
śli ją dostanie? Zrobiono różne ustępstwa, może i duże, ale przy-
znaj, że przyniosły pokój i dobrobyt.
Milknie i oczywiście myśli o tym, że wojna to absurd. Przy-
pomina jej się stryj Andreino, którego w wieku dwudziestu lat
rozerwał pocisk, zanim zdążył choć raz wystrzelić z karabinu,
i nie wrócił z wojny nawet w trumnie. Nie ma wśród nas dzieci
Andreina ani jego wnuków. Tylko wspomnienie jego śmierci
trwa w rodzinie od prawie stu lat. Przechodzi z pokolenia na
pokolenie razem ze stołowym srebrem i od prawie stu lat pa-
skudzi się w tym miejscu naszej pamięci infekcja. Laura, choć
urodziła się ładnych parę lat po pierwszej wojnie, chorowała
na to przez całe życie. Chorował na to Ettore, chorował Vitto-
rio, jego dwaj bracia i Vico, mój ojciec. I ja na to choruję. Wła-
śnie od tej śmierci zaczął się dwudziesty wiek, spóźniony
o
czternaście lat, który jednak wartką akcją zdążył nadrobić
stracony czas. Sto lat nieporozumień.
-
Aha! - odpowiadam, trochę podnosząc głos. - Więc nie
przeszkadza ci, że za wasz pokój i dobrobyt zapłacili Bałtowie
i
Polacy, Węgrzy i Czesi?
60
-
A czy tacy ludzie jak Ettore, Vittorio i twój ojciec nie zrobi-
li wszystkiego, co w ich mocy? Więc bardzo cię proszę, nie mów
tak. Lepiej myśleć o przyszłości. Przeszłość nie była może zbyt
piękna, ale jej nie zmienimy.
Rozumie, że Ettore mógł się pomylić, lecz przecież chyba nie
całkowicie i we wszystkim. Na przykład w tym, że walczył z Hi-
tlerem... Milczymy. Można by teraz porozmawiać o pogodzie,
ale nikt nie potrafi zacząć.
-
Juanita! Juanita! - woła Laura. W kuchni gra telewizor
i nic nie słychać. Juanita, Indianka z Peru, cierpi, w wieku trzy-
dziestu dwóch lat wyrzyna jej się ząb mądrości.
Za oknem w gęstej mediolańskiej mgle, takiej samej, jaką
pamiętam z dzieciństwa, zapada zimowy zmierzch.
-
Jutro ma być podobnie - mówi Laura, patrząc w niebo.
Próbuję przemówić do jej sumienia.
-
Churchill z Roosveltem lekką ręką oddali mu w niewolę
sto milionów ludzi. Spróbuj się chociaż oburzyć.
Nie potrafi się oburzyć.
-
Może nie musimy zawsze kłócić się o to samo? - pyta bła-
galnym tonem. Czy w swoim wieku nie zasługuje na łagodniej-
sze traktowanie? A właśnie przychodzi mi do głowy, co jej po-
wiedzieć, żeby wreszcie zrozumiała: że u nas po wojnie, pod
rządami Stalina Ettore zamiast orderów dostałby wyrok. Ale
czy mogę dalej ją dręczyć?
Juanita wjeżdża z wózkiem, na którym stoi imbryk i filiżan-
ki. Nalewamy sobie herbatę i sięgamy po ciasteczka. Jeśli nie
ma gości, popołudniową herbatę pije się u nas przy kuchennym
stole, razem z Juanitą. Juanita ma dwoje dzieci, ale one zostały
w Peru, pod opieką ciotek i kuzynek. Spotyka się z nimi tylko
w internecie. Staramy się uszanować to, że Europa mniej ją ob-
chodzi, a rodzina bardziej, i rozmawiamy wtedy o życiu.
62
Bronek
Bohaterka tej historii chciałaby, żeby wojna i dla niej wreszcie
się skończyła. Ale wojna, jeśli już się zacznie, nie ma końca.
W każdym razie nie dla każdego. Generałowie podpiszą akt
kapitulacji, w niebo wystrzelą kolorowe fajerwerki, szeregowcy upi-
ją się ze szczęścia, że ocaleli. I do cywila. A dla cywili dalej trwa cicha,
niewidoczna wojna. Wykrwawiają się w niej samotnie dzień
po dniu, noc po nocy, rok po roku. Do końca swoich dni, a niektórzy
znacznie dłużej. Wojna, jak masa upadłościowa, przechodzi na wła-
sność potomnych.
Dziedziczeniu podlegają na przykład udziały w wielkich bi-
twach. Wnukowie tak łatwo się z tego nie wyplączą. Dostali po
ułamku procenta z tej stalingradzkiej albo tej na Łuku Kurskim,
niektórym trafiło się po parę scen z walk ulicznych w Berlinie, sa-
me nieczytelne fragmenty. W trybie dziedziczenia przypadł im tak-
że w udziale kolor oczu, nazwisko, język, niestety z dobrodziej-
stwem inwentarza, w którym najmniej kłopotliwą pozycją są fron-
towe powiedzonka, powtarzane w domowym zaciszu przez kilka
pokoleń. O tym, co najstraszniejsze, lepiej nie wspominać. Trudno
powiedzieć, co lepsze - fobia czy fiksacja, i którą z tych dwóch stra-
tegii należałoby zalecać spadkobiercom. Ci, którzy dostali po ma-
łym procencie tej czy innej bitwy, mimo wszystko powinni się uwa-
żać za uprzywilejowanych. Można było trafić gorzej. Upokorzenia,
wyniesione z wojny zamiast zegarków, pierścionków, olejnych ob-
razów i innych łupów, leżą zamrożone przez dziesiątki lat na nisko
oprocentowanych rachunkach, o których sami zainteresowani
chcieliby zapomnieć, ale to nie takie proste.
Jak wiadomo z podręczników fizyki, żadna forma energii nie
znika bez śladu, co najwyżej zmienia formę, czasami po drodze
przewracając to i owo. Energia przemocy przekształciła się w błą-
dzącą bez celu i kierunku energię cierpienia, żalu i nienawiści.
I w tej właśnie postaci przechodzi na własność następnych poko-
leń, czy tego pragną, czy nie. Można jej nawet użyć, ale zakres za-
stosowań wydaje się ograniczony. Na przykład można ją zamienić
w siłę - zamiast w pracę, jak sugerowałby program nauczania fizy-
ki. Nikt nie jest jej panem. To ona, energia żalu i nienawiści, pa-
mięć poniżenia, bierze nas w obroty i nie wiemy już sami, za kogo
mamy się uważać. Wiemy tylko, że jesteśmy na minusie. I tak już
zostanie, jeśli nie liczyć najbardziej rozżalonych, którzy ruszą ode-
brać innym to, co im odebrano. Jak ci w czarnych glanach idący
z przeciwka całą szerokością chodnika.
Bohaterka tej historii też nie znalazła żadnej bitwy w swojej czę-
ści spadku. Zamiast bitew było tam coś o wiele bardziej kłopotliwe-
go. Powiedzmy, zamknięta kasetka, nie bardzo duża, przy tym wa-
żąca, dajmy na to, parę ton. Bez kluczyka, który gdzieś przepadł.
Może wyrzucono go ze współczucia, żeby jej ulżyć choć o parę gra-
mów? Za takie współczucie dziękuję pięknie. Gdyby to był mój
przypadek, wiedziałabym, że nic nie zostanie mi oszczędzone, że
tak czy owak muszę znaleźć sposób, by włamać się do kasetki
i obejrzeć swoje dziedzictwo. Podatek spadkowy ściągany był
awansem, od zawsze, a płaci się go do końca życia, jeśli nie dłużej.
Dodajmy, że podatek od tych zamkniętych kasetek jest morderczy:
wieczne zwątpienie, zimne tchnienie na karku i zamiast solidnego
gruntu pod nogami - pustka. Do tej pory płaciła, ale zawsze chcia-
ła zapytać, za co.
Włamała się do kasetki i tym sposobem weszła w posiadanie
niemałego kapitału ujemnego. Pomaga w życiu jak odwrócone
schody, po których schodzi się głową w dół, prosto pod ziemię,
między zwały gruntu ciężkie jak gradowa chmura. O grawitacji za-
pomnijmy. Raz działa, raz nie. Kiedy była najbardziej potrzebna,
nie zadziałała, wszystko się wtedy na tym świecie wywróciło do gó-
ry nogami. Gdyby policzyć członków bliższej i dalszej rodziny ra-
zem z ich nieletnimi dziećmi, po których także przyszło jej dziedzi-
czyć, należą dziś do niej liczne metry sześcienne ciężkiego, tłuste-
go gruntu. Rośnie na nim trawa, nad trawą płyną obłoki i te obło-
ki też może sobie wziąć. Należy jej się znaczna liczba dużych i ma-
łych butów z pewnej okrzyczanej ekspozycji, do tego przynajmniej
kilkanaście omszałych walizek. I dym, który od razu uniósł się
w górę ciemną chmurą - i nigdy się nie rozwiał.
Mogłaby się upomnieć o swoje. Ale jeśli to mój przypadek, ani
mi to w głowie. Przeciwnie - staram się omijać swoje dziedzictwo
szerokim łukiem. Na próżno. Zawsze tak samo ponuro, uparcie,
nachalnie wchodzą mi w drogę różne bulwersujące nazwy geogra-
ficzne. Wystarczy, że z dowolnego punktu A przyjdzie mi przemie-
ścić się do dowolnego punktu B. Dla innych podróżnych, wyposa-
żonych w lepsze historie, te nazwy pozostają niewidzialne. Napisy
nad peronami przefruwają im lekko za szybą, między jednym
a drugim łykiem kawy ze śmietanką w wagonie restauracyjnym.
Oko prześlizguje się po nich, nie dostrzegając żadnego podtekstu.
Bardziej szczegółową inwentaryzację masy spadkowej udało
się przeprowadzić dopiero wtedy, kiedy matka zdecydowała się
na chorobę Alzheimera. Nie bez znaczenia było to, że w jej domu
czas zaczął wówczas płynąć w odwrotnym kierunku. Najpierw wy-
leciał z jej pamięci wczorajszy dzień, potem cały ubiegły miesiąc.
Na zewnątrz numery pod winietami gazet nadal następowały we
właściwym sobie porządku rosnącym, u niej - przeciwnie - dość
zaawansowany marzec wrócił do swego początku. Należało przeło-
żyć wstecz obróconą już kartkę kalendarza i oto byliśmy znowu
w końcówce lutego. Poruszając się odtąd pod prąd, z każdym mie-
siącem gubiąc kolejne lata, wyrzucała z pamięci znane mi okolicz-
ności swojego życia, a przypominała sobie inne, nieznane mi zu-
pełnie. Najpierw wyleciało jej z głowy, że miała dwóch wnuków
i zięcia. W następnej kolejności zapomniała i mnie.
-
Była pani dziś z córką na spacerze? - spytała pewnego razu
opiekunka, która przychodziła do niej popołudniami, żeby dać mi
zmianę.
Moja matka nie mogła sobie przypomnieć spaceru, ale to był
drobiazg.
-
Z córką? - powtórzyła z uśmiechem. - Skąd to pani przyszło
do głowy? Nigdy nie miałam córki.
Nie robiliśmy z tego tragedii, rozumieliśmy, że właśnie mijamy
półmetek lat pięćdziesiątych. Moja matka tam się nie zatrzymała.
Łatwo mogliśmy przewidzieć, co będzie dalej. Prędzej czy później
cofniemy się do końca wojny, do podpisujących traktaty pokojowe
generałów, do fajerwerków i pijanych szeregowców. Zanim nastą-
pił ten dzień, już zaczęła się niepokoić. Musiała gdzieś koniecznie
po coś wrócić, ale nie była zdecydowana co do kierunku. - Może
do Łodzi? - Tam już byłam, szukałam - mówiła zmęczona. - Może
do Mediolanu? Nie, nie. To na nic. Musiała wrócić do Mauthausen.
-
Ale po co? - dociekałam.
Nie po coś, tylko po kogoś. Chciała wiedzieć, czy zgodzę się tam
z nią pojechać. Byłam wtedy jej kuzynką w drugiej linii, choć nie
miałam pojęcia, jakie noszę nazwisko. - Marysiu - mówiła do niej
moja matka, patrząc mi w oczy, i to imię musiało mi wystarczyć,
choć z początku z nikim mi się nie kojarzyło. Matka znała moje na-
zwisko bez wątpienia lepiej niż dalsze koleje mojego losu. Nie wie-
działa mianowicie, że zginęłam w Auschwitz. Dowiedziała się o tym
znacznie później, więc przedtem wiedziała, ale teraz już nie. W od-
wrotnym porządku dat tak to właśnie wyglądało. A skoro jeszcze
nie wiedziała o mojej śmierci, mogła mnie prosić o wszystko. Wy-
cieczka do Mauthausen też nie była z góry wykluczona, chociaż
prawdopodobnie wymagała niewyobrażalnie trudnych zabiegów
w urzędach z wielkimi ponurymi poczekalniami. Miałyśmy jechać
po jakieś dziecko. Ale po jakie, po czyje? Chciała mi to wszystko wy-
jaśnić, tylko pamięć ją zawodziła. Zanim byłyśmy gotowe, żeby wy-
ruszyć w drogę, już zapomniała o wszystkim.
Nadszedł dzień wyzwolenia i minął niepostrzeżenie, szary i po-
chmurny. Generałowie, pijani szeregowcy, fajerwerki? Nie przypo-
minam sobie. Nie było z czego się cieszyć. W odwrotnym porządku
dat wyzwolenie prowadziło w zamęt wojny i okupacji.
Prosto do obozów koncentracyjnych. Przez kilka niespokoj-
nych nocy moja matka budziła się co pół godziny, jakby ją raz po raz
zrywano na apele. To się zmieniło nagle pod koniec sierpnia czter-
dziestego czwartego. Musiał to być dzień przybycia jej transportu
do Auschwitz i wstępnej selekcji. Przez środek naszego podwórka
przebiegała granica światów: od strony rampy ciągnął się świat mi-
niony, od strony obozu rozpościerał się ten przyszły. Granica świa-
tów jest linią, której nie przekracza się ot tak, z rękami w kiesze-
niach. Przyszłość to łaska nie zawsze i nie każdemu dana. Na grani-
cy odsiewa się tych, którzy nie mają przyszłości. Odejdą do gazu
i nie będzie czasu na pożegnania. A więc w tym miejscu starsza sio-
stra... Ale ja dotąd wiedziałam tylko o młodszej. Więc były w tej ro-
dzinie we trzy? Nie pora pytać akurat w tej chwili, kiedy ważą się ich
losy. Starsza siostra zdążyła chyłkiem prześliznąć się do kolumny,
w której znalazł się jej syn Bronek, dziewięcioletni.
Moja matka przez długie lata omijała to wspomnienie, być mo-
że grunt pamięci zapadłby się pod jego ciężarem jak spróchniała
deska. Kolumna stoi na placu, potem znika, potem nad placem wi-
si czarny dym. Choć w rzeczywistości kolumna nie znika nigdy
i czarny dym także nigdy nie znika. Ten plac, przecięty granicą mię-
dzy światami, jest miejscem, z którego nie da się odejść, choć z dru-
giej strony nie sposób w nim żyć.
Trzeba przyznać, że świat jest urządzony nie bez współczucia:
ludzie nie mogą przedwcześnie zajrzeć za kulisy, tam, gdzie przyj-
dzie im wydać ostatnie tchnienie. Porządek taki zalecany jest nawet
wtedy, gdy chodzi o zwierzęta rzeźne. Ich śmierć ma trwać jedną
chwilę, jak najkrótszą, bez nasłuchiwania bolesnego ryku, bez wido-
ku skrwawionych półtusz na hakach. Wtedy jednak, kiedy wszyst-
ko powywracało się do góry nogami, sprawy potoczyły się innym
trybem, powiedzmy, że awaryjnym, który pozwalał losowi na sporo
zamętu, na pewną liczbę rozstrzygnięć już zatwierdzonych, a po-
tem anulowanych. Przez te usterki głównego mechanizmu sceny
niektórzy wrócili zza kulis, co w zasadzie nie powinno mieć miej-
sca. I zostali z tym, co tam widzieli. Ze wspomnieniem zimnej pust-
ki, z którym nie można się uporać w żaden sposób. Nie potrafili go
ani przełknąć, ani wypluć, ani zrozumieć, ani zapomnieć. I godzina
śmierci, nie zakończywszy się we właściwym momencie i we wła-
ściwy sposób, rozciągnęła się dla nich na dziesięciolecia.
Tę samą szkodę poniosło kilku statystów przebranych w mun-
dury, którzy w kluczowej scenie selekcji wystąpili jako sędziowie
- oni także zajrzeli za kulisy i widzieli. Chociaż ich to nie dotyczy-
ło, a stąd pycha, stąd arogancja. Nawet jeśli się wtedy śmiali,
przed niczym się nie uchronili. Jedni i drudzy utonęli we własnym
zwątpieniu, bez ratunku, samotnie.
Założeniem regulaminu jest ruch jednokierunkowy. Nie prze-
widziano przypadku mojej matki, która zawróciła pod koniec ży-
cia i zaczęła płynąć pod prąd. Przecięła granicę światów, jakby to
nic nie było, żadne straże nie mogły jej zatrzymać. Szkoda wielka,
że ta sztuka nikomu nie udała się wtedy, za pierwszym razem. Gdy
matka minęła rampę i plac w kierunku przeciwnym do zalecane-
go, mogło być już tylko lepiej. Dom z dnia na dzień wylądował
w Łodzi razem z podwórkiem, a było to nadal lato czterdziestego
czwartego, zapewne początek sierpnia. Matka, nadstawiwszy uszu,
mogła usłyszeć z daleka dudnienie sowieckiej artylerii.
Dudnienie sowieckiej artylerii występowało w medycynie pod fa-
chową nazwą szumów usznych. Było na to nawet jakieś lekarstwo
do zażywania po jedzeniu, lecz oczywiście nie zadziałało. Czegoś ta-
kiego jak artyleria nie da się usunąć za pomocą tabletek. W rzeczywi-
stości matka mogła wtedy słyszeć tylko niemieckie haubice, bijące
w powstańców warszawskich przy głuchym milczeniu sowieckiej ar-
tylerii stojącej po drugiej stronie Wisły. Huk niósł się naprawdę dale-
ko. Zanim powstanie upadło, moja matka złamała sobie rękę w par-
ku, na spacerze z wnukami, i nosiła gips, który był dla niej za ciężki.
- Czy nie mieliśmy iść do szpitala na zdjęcie gipsu? - dopytywa-
ła się co rano, bardzo niespokojna, bo zapomniała, gdzie jest ten
szpital. Miał to wiedzieć pewien kuzyn, ten, który ją tam zaprowa-
70
dził, i to do niego powinniśmy kierować pytania. Ale nie mieliśmy
pojęcia, gdzie znaleźć kuzyna. Przecież zginął zastrzelony na ulicy
cztery lata wcześniej, na początku wojny, bo nie miał znaku naszy-
tego na ubraniu.
-
Macie słuszność - przyznała moja matka po namyśle.
Ale zdumiewające, jaki podobny był do niego ten, który...
-
Może wcale nie do niego? Może do kogoś innego? - dopyty-
wał się mój mąż. Mniejsza o to, matka nie miała głowy do takich
spraw. Istniał przecież pilniejszy problem. Nie było wiadomo, kogo
spytać o szpital. Szpital też bez wątpienia znajdował się w Łodzi,
tak jak moja matka i jej mieszkanie. A Łodzi nie znało żadne z nas.
Na strychu mieszkał z rodziną drugi kuzyn i matka liczyła na to, że
będzie coś wiedział.
-
Ale tu nie ma strychu - zauważyłam.
-
Nie ma? - zdziwiła się i palcem pokazała mi wejście na strych,
prosto przez drzwiczki pawlacza. Nie było nad czym się zastana-
wiać, należało po prostu otworzyć je i udać się na górę. Podnosząc
wzrok, matka uważniej przyjrzała się drzwiczkom.
-
Jak oni tam wchodzą? Chyba muszą przystawiać sobie drabi-
nę - wyraziła przypuszczenie. Ale drabiny nie było. Może wciągają
ją za sobą? Zagadka drabiny nie miała rozwiązania, matka wolała
już o niej zapomnieć. Poczuła się zmęczona dociekaniem i właśnie
wtedy wszystko jej się nagle przypomniało. Otóż do szpitala zapro-
wadził ją Henryk. Na pewno on. Henryk, jej starszy brat.
Więc miała brata?
Widocznie miała. Nie wiedzieliśmy tylko, gdzie go szukać. Dla-
tego, gdy przyszedł termin zdejmowania gipsu, matka zgodziła się
pojechać z moim mężem do rejonowego szpitala w sąsiedniej
dzielnicy i wszyscy byliśmy zadowoleni, że nie odesłano jej stam-
tąd do Łodzi.
Henryk pojawił się w naszym życiu niespodziewanie i nie od
razu pojęliśmy, skąd się wziął. To się wyjaśniło dopiero w czter-
dziestym trzecim. Była późna wiosna, kiedy wrócił ze stalagu.
Przyszedł, dwudziestoparoletni, zarośnięty, śmiertelnie zmęczony,
usiadł na krześle i od razu zasnął. Uciekał przez całe Niemcy. W pol-
skim mundurze? Nie, po drodze musiał się go pozbyć, widocznie
dostał od kogoś cywilne ubranie, bez niego by przecież zginął. Sza-
lony, czemu nie został w tym stalagu? Zwyczajnie niepokoił się
o rodzinę. Miał w Łodzi matkę, ojca i cztery siostry. Ale skąd rap-
tem cztery? Jak dotąd, wiedziałam o trzech. Cztery, na pewno czte-
ry. Tak mówił Henryk, nie mogło być inaczej.
W mieszkaniu zaczęli pojawiać się coraz to nowi krewni, o któ-
rych nigdy nie słyszałam.
-
Gdzie Anka? - spytała raz moja matka.
Nie wiedziałam, kim jest Anka. Moja matka spojrzała na mnie
zdumiona, bo Anka to przecież córka jednej z ciotek, tej najbar-
dziej ulubionej.
A więc były w rodzinie i ciotki.
-
A czy ona żyje? - spytałam ostrożnie. Bo nie byłam pewna na-
wet tego, co się stało ze mną. Żyję czy nie? Żeby to rozstrzygnąć,
musiałabym najpierw wiedzieć, jak się dziś nazywam i kim jestem.
-
Przecież rozmawiałam z nią dziś rano - oświadczyła spokoj-
nie moja matka. Zrozumiałam, że w takim razie Anka musi gdzieś
tu być, może w łazience, może w kuchni. W niektóre dni dom był
pełen ludzi. Snuli się po pustych pokojach, całkiem przezroczyści,
jak powietrze. Nie dziwię się, że ich do nas ciągnęło. Styczeń czter-
72
dziestego trzeciego! To dopiero były mrozy! Wszyscy przychodzili
się ogrzać. Nikt już od dawna nie miał w domu ani kawałka węgla.
Nie można go było kupić za żadne pieniądze. Władze okupacyjne
nie widziały powodu, żebyśmy sobie ogrzewali mieszkania. W tym
czasie dwie armie zamarzały na śmierć pod Stalingradem.
-
Jak ciepło u pani! - powiedziała pielęgniarka, która zjawiała
się co drugi dzień pod wieczór i kładła pod lustrem w przedpoko-
ju plastikową torbę z supermarketu.
-
Ciepło? Może tylko się pani wydaje - zasugerowała moja mat-
ka, zaniepokojona, bo nie znała dobrze tej kobiety. - Jak myślisz,
można jej zaufać? - dopytywała się na stronie. Ostrożność była cał-
kowicie zrozumiała. Jeśli obcy ludzie zaczną się zastanawiać, dla-
czego właściwie jest u nas tak ciepło, to w końcu wyjdzie na jaw
nielegalna instalacja dyskretnie podłączona do trakcji tramwajo-
wej przez jej ojca, elektryka. Warto było tak ryzykować? Dla paru
stopni ciepła rzucać na szalę życie całej rodziny? Bo przecież za-
strzelono by nas wszystkich na miejscu, gdyby rzecz wyszła na jaw!
Owszem, było warto. Zawsze warto żyć jak człowiek. Trzeba zresz-
tą przyznać, że ta instalacja nigdy nie została odkryta i wszyscy zgi-
nęliśmy z zupełnie innych powodów.
Tak, zginęliśmy. Oto dlaczego żyję tylko na pół gwizdka, w każ-
dej minucie wątpiąc w grunt pod nogami, chmury, trawę i wszyst-
ko inne. Stąd skrywana niechęć do planowania na dłuższą metę.
Stąd ironia - ostatnia deska ratunku. Stąd nieufność wobec rzeczy-
wistości, która - co może się okazać w najmniej oczekiwanym mo-
mencie - przy pozorach solidności zrobiona jest z łatwopalnej tek-
tury. Najbardziej przeszkadza brak dostatecznie silnej wiary w ist-
nienie świata. To choroba, która przenosi się na potomstwo przez
spojrzenia, przez westchnienia i przez dotyk. Nauczyłam moich
chłopców czegoś innego, niż było trzeba, a stało się to, zanim za-
częli stawiać domki z klocków.
Mówi się, że najwyższa sprawiedliwość jest taka sama dla
wszystkich. Ale tamci mają weselsze oczy, na zdjęciach są jakby
sympatyczniejsi, bez tej kropli goryczy w kącikach ust. Na wspól-
nych fotografiach z krzywdzicielami skrzywdzeni nigdy nie wy-
chodzą korzystnie. Na zawsze wystawieni są na widok publiczny
w niekompletnych strojach, w rozpaczy i poniżeniu. Zdjęcia te, za-
kłada się z nadzieją, posiadają szczególną wartość pedagogiczną.
W rytmie okrągłych rocznic pojawiają się w prasie, nawet w kolo-
rowych tygodnikach, choć wcale tam nie pasują, bo są czarno-bia-
łe. Najbardziej efektownie wyglądają w dużym powiększeniu, opa-
trzone muzealnymi tabliczkami ze stosownym opisem. Uważa się,
że każdy stanie się lepszy, jeśli zwiedzi taką wystawę, zwłaszcza
młodzież szkolna, która wychowawcom zawsze wydaje się nie
dość dobra. Ale ci ludzie nie chcą się pokazywać młodzieży. Żal mi
ich, bo nie mają gdzie się przed nią schować, za ich plecami jest tyl-
ko ściana, na której zawisł eksponat.
Gdybym mogła, zabrałabym te zdjęcia do domu. Lecz one, po-
dobnie jak hasło „Arbeit macht frei", skradzione i odzyskane pew-
nej wiosny, nie należą do mnie. Jedyne, co w nich podlega dziedzi-
czeniu i w czym mam swój udział, to wstyd. A z tym trudno się po-
godzić. Nawet poniżenie powinno mieć swoje granice. Oni na pew-
no woleliby zostawić po sobie zupełnie inne zdjęcia. Te, na których
widać, że kiedyś żyli inaczej. Zdjęcia z rakietą tenisową. Z psem.
Pech chciał, że rodzinne albumy przepadły.
74
Ja nie chcę tego spadku. Powinnam się go zrzec. A jeśli na to już
za późno, to czemu by nie postawić po cichu mojej ciężkiej kasetki
na trotuarze, na pierwszym lepszym rogu ulicy i odejść jakby ni-
gdy nic? Nie zastanawiać się więcej, czy mam przyjaciół dostatecz-
nie bliskich, żeby u nich schować rodzinę. Jeśli nie całą, to może
chociaż jednego syna - ale którego? A drugiego gdzie? Chciałabym
nie zgadywać, jak długo potrafię uciekać, jaki mróz wytrzymać, ja-
ką rozpacz pomieścić i jak ciężką pracą może być umieranie.
W normalnych warunkach umieranie powinno być pracą krótką,
mierzoną w kwadransach, najwyżej w godzinach, powinno trwać
tylko tyle, ile jesteśmy w stanie wytrzymać. Procedura powinna
być uruchamiana w ostatnim momencie, ani chwili wcześniej. Roz-
poczęta niepotrzebnie w nadmiernym pośpiechu albo zarzucona
za sprawą nieoczekiwanych okoliczności prowadzi do próżnej
udręki ciągnącej się przez dziesięciolecia - jak krwawy ślad za
śmiertelnie rannym zwierzęciem.
Lecz jak się zrzec tego, czego nikt nie kwapi się przyjąć? W ja-
kie dobre ręce oddać chmurę ciemnego dymu wiszącą nad pla-
cem? I jak się z niej wydobyć? Chciałabym zapomnieć, że zginę-
łam w Auschwitz. Chciałabym wrócić do własnego nazwiska. Do
dobrego włoskiego nazwiska po ojcu, które z tą historią nie ma
nic wspólnego. Ale czy nazwisko mnie wskrzesi?
Lepiej było odziedziczyć udziały w bitwach. Tak, wolę bitwy
od obozów i w tej kwestii nie jestem wyjątkiem. A jeśli już muszą
to być obozy - czy nie lepiej dziedziczyć po tych statystach, którzy
przechadzali się po placu, trzaskając trzcinką po cholewach bu-
tów? Najcięższa wina wydaje się lżejsza od takiej kasetki bez klu-
czyka. W końcu przecież jesteśmy ulepieni z tej samej gliny. Czy nie
powinniśmy żądać równych udziałów w pasywach? Wszyscy ma-
my prawo czuć się jednakowo winni wobec martwych żołnierzy,
bezdomnych uciekinierów, opuszczonych dzieci. Czy nie powin-
nam prosić siebie samej o przebaczenie za tę kolumnę, która ode-
szła do gazu? Czy nie mam prawa sięgnąć po moją porcję winy? Po-
trzebuję solidnego balastu winy, żeby zrównoważyć przechył, któ-
ry nadała mojemu życiu przeklęta kasetka.
Płynąc dalej pod prąd, moja matka pewnego razu obudziła
się pierwszego września. Żeby wiedzieć, że nad ranem wybuchła
wojna, nie trzeba było nawet słuchać radia. Wszyscy o tym mówi-
li. Matka stała w przedpokoju z torebką przewieszoną przez ra-
mię i z ręką na klamce. Twierdziła, że niezwłocznie musi gdzieś
się zgłosić, pewnie do służb pomocniczych, uważała to za swój
obowiązek. Obowiązek? Jaki znowu obowiązek? Niech idą inni.
Lekarz mówił, że nie wolno wypuścić jej z domu bez opieki. Więc
może zamiast tego wybrałaby się ze mną na spacer do parku?
A to dopiero bzdura! Do parku? Kiedy wybuchła wojna? Musieli-
śmy przeczekać ten dzień. Następny, który był poprzednim, przy-
niósł pokój. Wojna się nie kończy, ale jej początek może zniknąć,
może zostać wywabiony z pamięci jak tłusta plama.
I w końcu wróciło tamto lato. Piękne lato na dawno zapomnia-
nym letnisku. Długie ciepłe wieczory przy otwartych oknach,
z ćmami fruwającymi wokół lampy. Odnaleźliśmy się wszyscy ra-
zem przy stole, choć nie było całkiem jasne, kto jest kim. Siedzieli
tam rodzice mojej matki, jej wujowie i ciotki z dziećmi, kuzyni, sio-
stry i brat, a między nimi mój mąż i synowie. Musiał to być już rok
trzydziesty ósmy, bo tematem rozmów stała się przyszłość. Zasta-
76
nawiano się, co będzie dalej ze światem i czy na wszelki wypadek
nie lepiej opuścić ten zakątek Europy. Mój mąż mieszał łyżeczką
herbatę i zadawał sobie to samo pytanie. W końcu wstał, odszedł
od stołu i wpisał do wyszukiwarki hasło „Nowa Zelandia". Tam po-
dobno mają za mało ludzi, przyjmują wszystkich. Jeśli już nie dla
moich krewnych, to może dla nas samych byłoby to jakieś rozwią-
zanie? W milczeniu, z uwagą oglądał drzewiaste paprocie i ptaka
kiwi. Piękne, ale nieco dziwaczne i za daleko. Bardziej obce od
przemarszów bojówek w czerni, z biało-czerwoną flagą, pod na-
szymi oknami? Być może. W naszej części Europy przemarsze bo-
jówek w czerni to rzecz zwyczajna.
Dziedzictwo jest trudne, składa się ze zbyt wielu nieszczęść,
w których zbyt wielu ludzi odziedziczyło udziały, a nikt nie wie, jak
je zainwestować i co w ogóle z nimi zrobić. Dotyczy to zwłaszcza
upokorzeń, które chciałoby się po prostu wykreślić z inwentarza,
a jeśli to niemożliwe, pozbyć się ich, oddając komuś innemu. Lecz
wiadomo, że nawet najsłabszy nie przyjmie ich po dobroci, w tej
sprawie bez przemocy się nie obędzie. Ludzie przymierzają różne
stroje, usiłując jakoś uporać się z przeszłością. Bez odpowiednich
strojów trudno o zmianę ról, a bez zmiany ról czasami nie da się
już wytrzymać. Niektórzy decydują się na czarne glany.
Przy stole komentowano ironicznie bieżące wydarzenia,
przede wszystkim niedawny anszlus Austrii. Sytuacja w Europie
rozwijała się w sposób niepokojący, wyglądało na to, że narody
oszalały. Myśl o ucieczce na razie wydawała się jednak trochę histe-
ryczna, a w tej rodzinie ludzie byli dzielni, tak łatwo nie dawali się
zastraszyć. Dni nastały piękne, las był pełen grzybów i jagód, pod
lasem łąka, na której pasła się krowa.
Odtąd czas biegł jeszcze szybciej, skrótami, toczył swą powrot-
ną falę już tylko przez letnie sezony, nie zbaczając ku zimom i ku
miastu. W końcu, jak złota rybka, wypłynął z niego ten wierszyk:
„Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój? Orzeł biały".
I fala dotarła do brzegu.
W szufladzie biurka znaleźliśmy życzenia spisane kiedyś przez
moją matkę na wypadek śmierci: żadnego pogrzebu, żadnego gro-
bu. Ciało spalić w krematorium. Brakowało tylko dyspozycji, co
zrobić z popiołem. Widocznie nie przyszło jej do głowy, że zbiorą
ten popiół i oddadzą w urnie. Zgodnie z przepisami urnę należało
umieścić na cmentarzu albo wrzucić do morza. Do morza? Pojecha-
łam nad morze i tam się okazało, że morze nie ma z tym wszystkim
nic wspólnego. Póki nie wpadnę na właściwy pomysł, będę prze-
chowywać ją nielegalnie w mieszkaniu. Co jakiś czas znajduję dla
niej nowe miejsce, zawsze tak samo nieodpowiednie.
Letnisko leżało pod Łodzią. Miejscowość pozostała tam, gdzie
była, widać ją na dokładniejszych mapach. A tamten las? Kto wie,
czy las jeszcze stoi?
KOMICZNE SYLABY
Moje kłopoty zaczęły się nie bardzo dramatycznie, od
pomieszania języków. Od początku należały do mnie
dwa komplety słów. Były to pierwsze w moim życiu sło-
wa i nikt mnie nie ostrzegł, żeby z nimi uważać. Dwa światy, w któ-
rych żyłam jednocześnie, nie stykały się horyzontami, ale skąd
miałam o tym wiedzieć? Znałam tylko balansowanie między świa-
tami i nie miałam pojęcia, że inni żyją inaczej. Kiedy już rozumia-
łam, że moje słowa należą do dwóch kompletów, one dalej mi się
mieszały jak klocki z różnych pudełek, bo co innego wiedzieć, a co
innego utrzymywać porządek. Jedno pudełko dostałam od niego,
drugie od niej. Gdyby częściej ze mną rozmawiali, pamiętałabym,
od kogo który klocek.
Porządkowałam słowa, kierując się tylko ich brzmieniem. To
na ogół wystarczało. Czasem musiałam wstawić do zdania słów-
ko, którego nie byłam pewna, i z niepokojem czekałam, co się wy-
darzy. Nie było nic bardziej żenującego od tych obcych słów wy-
stawiających swoje dziwaczne, bezbronne ciała na pośmiewisko.
Choć ich treść nie mogła się przebić, wszystko, co w nich było
istotne, rozumiał bez trudu każdy oprócz mnie. A tym, co istotne,
był ładunek obcości. Niepotrzebnie przywiązywałam taką wagę
do treści, podczas gdy obcość pozostawała dla mnie niewidzialna.
Póki nie odbiła się w czyichś oczach jak w lusterku.
Nawet najbardziej bezwstydne słowo nie odsłania zbyt dużo,
jeśli wziąć je z właściwego pudełka. Dlatego tak wiele zależało
od porządku. Tymczasem przybywało mi słów i powstawały nowe
ogniska zamętu, niewłaściwe słowa wskakiwały do zdań raz
po raz. Obcość kłuła ludzi w uszy, choć czasem, przeciwnie, łasko-
tała. Okazywało się, że niektóre sylaby złożone razem stają się
śmieszne same w sobie, śmieszne tak, że boki zrywać. Powie-
dziawszy swoje, rozglądałam się niepewnie. Owszem, w tle często
rozlegały się chichoty. Udając niemowę, mogłabym przynajmniej
ukryć skazę obcości. Nie lepiej było wybrać milczenie?
Nie, nie lepiej. Trudno się wtedy doczekać rozmowy. Brakowa-
łoby potwierdzenia, że istnieję. Bo poza wszystkim dręczyła mnie
jakaś niepewność w tej kwestii. Inaczej mówiąc, dostrzegałam
pewne oznaki swojego nieistnienia. Zwłaszcza w chłodnej pustce
błękitnego spojrzenia mojej matki, które przechodziło przeze
mnie na wylot kilka centymetrów poniżej kołnierzyka, jakby mate-
ria w tym miejscu nie stawiała żadnego oporu. Matka była uprzej-
ma i czasem, jeśli akurat nigdzie się nie śpieszyła, sama pytała, co
u mnie słychać. Lecz kiedy zaczynałam opowiadać, nudziła się co-
raz bardziej i coraz widoczniej, aż w końcu urywałam w pół słowa,
a ona zwracała roztargnione spojrzenie w inną stronę.
Moja matka nie należała do żadnego z dwóch światów, w któ-
rych żyłam. Była tym trzecim, odciętym, niedostępnym. Była zna-
kiem zapytania. Znałam się z sukienkami, w których chodziła.
Z nimi znałam się doskonale i to musiało mi wystarczyć. Na ulicy
rozpoznawałam z daleka jej palto. Zbliżało się umiarkowanym
krokiem, pantofle na szpilkach stukały dźwięcznie, cienko o płyty
chodnika. Pracowała na uniwersytecie, miała zajęcia, które nigdy
nie zaczynały się wcześnie i odpowiednio późno się kończyły. Szła
z lekko uniesioną głową, patrząc przed siebie. Nie widziała mnie.
Wchodziłam za nią na schody i chwytałam za rękaw, kiedy sięga-
ła do torebki po klucze. Wtedy na chwilę zatrzymywała na mnie
wzrok. Nie musiała pytać, dlaczego tyle godzin czekałam na nią
na ulicy. Wiedziała.
-Jak ty wyglądasz! - mówiła, lekkim szarpnięciem uwalniając
rękaw. Próbowałam zgadnąć, o co jej chodzi. Brudna twarz? Krzy-
wo zapięte guziki? Jedno i drugie?
Budynek szkoły był duży, rozciągnięty półkoliście, żółtawy, jak
na swoje przeznaczenie zbyt uroczyście zwieńczony attyką z her-
bem i wazonami. Wydawał się stary, ale został niedawno odbu-
dowany, jeszcze w roku mojego urodzenia było w tym miejscu
gruzowisko. Pierwszego dnia szkoły dostałam na własność klucz
od mieszkania i od razu go zgubiłam. Musiał mi wypaść z kiesze-
ni, kiedy wyciągałam chustkę do nosa. Ale nie słyszałam, żeby
brzęknął. Co prawda, chwilami szkoła trzęsła się od hałasu. Klucz
się nie znalazł ani nazajutrz, ani po tygodniu. Mogłam go szukać
jeszcze długo, bo w tym budynku miałam utknąć na osiem nastę-
pnych lat. Osiem lat nie kojarzyło mi się z niczym. Żyłam, jak do-
tąd, krócej.
Dzień, w którym zgubiłam klucz, był też początkiem wielu in-
nych, znacznie gorszych kłopotów, których jeszcze nie przeczu-
wałam. Na razie cieszyłam się, że zostawiłam za sobą te stare, do-
brze znane. Ale cieszyłam się krótko, bo niebawem okazało się, że
kłopoty ciągną za mną, po drodze tylko zmieniając rozmiary
na coraz większe - zawsze były skrojone trochę na wyrost.
Szkoła zaczęła się od akademii. Na samym początku ktoś ze-
mdlał i wynoszono go pośpiesznie z zatłoczonej i dusznej auli. Po-
tem długo przemawiał dyrektor, młody mężczyzna, który strzygł
się tak samo jak mój ojciec. Musiał być bardzo przydatny wła-
dzom, zapewne nie tylko tym oświatowym, których wysłanniczkę
powitał z namaszczeniem na początku swojej mowy. Gdyby nie
oddał się całkowicie do dyspozycji, nie zostałby dyrektorem, led-
wie przekroczywszy trzydziestkę. Ale o tym nic nie wiedziałam.
Nie miałam pojęcia, jak jest urządzony nasz kraj. Przed wakacja-
mi chodziłam jeszcze do przedszkola, bawiłam się w piaskownicy
i leżakowałam po obiedzie, z zamkniętymi oczami, bo tego żąda-
no od nas wszystkich, chociaż nikomu nie chciało się spać. Przed-
szkolanka utrzymywała, że stawia kreskę przy nazwisku na liście,
jeśli tylko drgnie komuś powieka. A tej kreski, cokolwiek znaczy-
ła, trochę się baliśmy, bo miała zostać na zawsze.
Kiedy uroczystość się skończyła, wypełniający aulę tłum mu-
siał ją opuścić. Jedna z nauczycielek donośnym głosem kazała
wszystkim klasom ustawić się w pary. Niektórzy pierwszoklasiści
narobili zamieszania, uciekając w pojedynkę do matek stojących
gdzieś z tyłu. Tych musiały wyłapać nauczycielki, co zajęło dłuż-
szą chwilę. Mojej matki tam nie było. Podeszłam do dyrektora,
zajętego rozmową z wysłanniczką władz oświatowych, i bez sło-
wa wzięłam go za rękę. Spojrzał na mnie przelotnie, z błyskiem
niepokoju w oku i zaraz zaczął się rozglądać, szukając pomocy
gdzieś ponad moją głową. Nauczycielka o donośnym głosie zbli-
żyła się pośpiesznie i popchnęła mnie tam, gdzie moje miejsce.
Jeśli ktoś spytał tego dnia, czy podobało mi się w szkole, na
pewno przytaknęłam. Znałam już prawidłową odpowiedź, choć
nie umiałabym powiedzieć, kiedy zdążyłam się jej nauczyć.
W szkole mi się, owszem, podobało, może nawet bardzo, ale po tej
uroczystości zapragnęłam dłuższej przerwy, jakichś dodatkowych
wakacji, żeby trochę odpocząć, zanim to się zacznie na dobre.
Źle spałam, a nazajutrz musiałam wcześnie wstać, żeby się
nie spóźnić. Wstałam wcześnie, ale z takim trudem, że od razu
zwątpiłam, czy uda mi się to jeszcze kiedyś powtórzyć. I może
w ogóle nie było warto? Przyszło mi to do głowy od razu na pierw-
szej lekcji. Rozglądałam się, próbując podpatrzeć, jak inni zabiera-
ją się do zadania, które dla mnie było za trudne. Nie mieli z nim
kłopotu. To mnie niepokoiło, bo rozumiałam, że poziom wyma-
gań wyznaczą przeciętne możliwości. A oni wszyscy rysowali
w zeszytach ołówkami równiutkie kółeczka i laseczki, jakby nigdy
nic. Usiłowałam robić to samo, ale mi nie wychodziło. Wtedy
po raz pierwszy pomyślałam, że w szkole nie mam czego szukać.
Wycierałam gumką swoje koślawe kółeczka, wymazywałam je do-
kładnie, żeby ślad nie został, aż w liniowanym papierze porobiły
się dziury na wylot. W połowie lekcji złamał mi się ołówek, który
przyciskałam coraz mocniej, i musiałam się poddać. Okazało się,
że nie mam temperówki. Gdyby pod koniec tej lekcji postawiono
mi piątkę jak innym, nie byłoby to wobec nich uczciwe.
Oni też się trochę rozglądali, niejeden zauważył, że kiepsko mi
idzie. - Ale kulfony - szeptały jedna do drugiej dziewczynki w bia-
łych kołnierzykach. Dlaczego ja nie mam białego kołnierzyka?
- zaczęłam się zastanawiać. Kulfony też były potrzebne, ale tylko
jako punkt odniesienia dla tamtych, żeby wiedzieli, że dobrze so-
bie radzą. Pani starała się nie zniechęcić mnie już na pierwszej
lekcji. Nic mi nie wpisała do zeszytu, każdy rozumiał dlaczego.
Po tej lekcji wiedziałam już na pewno, że kształt kółeczek i lase-
czek nie zależy od mojej dobrej woli. I w zimnym błysku jasności
zgadłam, że odtąd już zawsze będę odpowiadać za rzeczy, na któ-
re nie mam wpływu. Z dnia na dzień stałam się kimś, kogo wcze-
śniej nie było. Kimś z kreską przy nazwisku.
84
Popołudniami miałam teraz zaskakująco dużo czasu. To dla-
tego, że zgubiłam klucz. Pojawił się nadmiar wolności, z której
nie potrafiłam zrobić użytku. Spacerowałam. Z tornistrem na ple-
cach, do późnych godzin, o wiele dłużej, niż miałabym ochotę.
Wolność była męcząca, wyczerpywała wszystkie siły w ciągu jed-
nego popołudnia. A co dalej? Skąd je brać, żeby wystarczyło
na jutro i na pojutrze?
Pewien spacer zaprowadził mnie tam, gdzie zostawiłam swo-
je stare sprawy. Musiało być już po obiedzie i po leżakowaniu.
Otworzyłam szklane drzwi od ulicy. W holu stały znajome pal-
my, tylko niższe niż przed latem. Zamiast rosnąć, maleją, pomy-
ślałam zupełnie bez zdziwienia. Gdyby ktoś mi obiecał, że ja tak-
że będę odtąd maleć zamiast rosnąć, przyjęłabym to z wdzięcz-
nością i bez namysłu. Zatrzymałam się i nasłuchiwałam przez
chwilę. Było w miarę cicho. Wiedziałam, co to znaczy. Jedli pod-
wieczorek. Skręciłam w lewo i zapukałam do gabinetu kierow-
niczki. Dawniej, kiedy jeszcze miałam w sali swoje krzesełko,
nie mogłabym tego zrobić. W tym budzącym respekt gabinecie
byłam dotąd tylko raz, i to nie z własnej woli, lecz za karę. Więc
coś się zmieniło. Nie wiedziałam, czy mam się tym cieszyć, czy
smucić.
- Proszę! - usłyszałam zza drzwi. Otworzyłam je, ale nie od
razu mnie zauważyła, jej wyczekujący wzrok z początku zawie-
szony był za wysoko. Weszłam, zdjęłam tornister i postawiłam go
na podłodze. Bez tornistra poczułam się od razu lepiej, choć wca-
le nie był ciężki. Pamiętała mnie jeszcze. Nie należałam do dzieci
stawianych innym za wzór, chwalonych przy każdej okazji, ale czu-
łam, że tym razem nie będzie to miało znaczenia. Nie, nie sądzę,
żebym liczyła na możliwość oficjalnego powrotu, w pełnym wy-
miarze godzin. Szkoła w parę dni nauczyła mnie myśleć reali-
stycznie. Swoje dość umiarkowane życzenie wyłożyłam nieskład-
nie, a ona była trochę zaskoczona i nie wiem, ile z tego zrozumia-
ła. Chciałam przychodzić codziennie, lecz oczywiście dopiero
po lekcjach. Przedpołudnia spędzane w szkole miały się dzięki te-
mu zamienić w nic nie znaczący margines mojego życia, które
wróciłoby na właściwy tor, a moje prawdziwe miejsce byłoby
znowu tam, gdzie przedtem.
Poczęstowała mnie kawałkiem drożdżowego ciasta z kruszon-
ką, które na pewno było na podwieczorek, po czym spytała, czy
rodzice wiedzą, gdzie jestem. Zdziwiłam się, bo skąd mieliby wie-
dzieć. Główną kwestię pominęła milczeniem i to milczenie nale-
żało uznać za odpowiedź. Musiałam przyjąć do wiadomości, że tu
już nie ma miejsca dla mojego rocznika. Czas mijał, jego roz-
pędzona maszyneria pracowała nieustannie, przerobiła poprzed-
nie roczniki i żądała kolejnych. Nie zatrzymaliby jej w żadnym
wypadku, nawet gdyby wkręciła kogoś między swoje kółka zęba-
te, nawet gdyby ten ktoś wzywał pomocy.
Nie naprzykrzałam się więcej.
Potem pogoda się popsuła, przyszły jesienne deszcze i kon-
flikt o rakiety na Kubie. Świat na chwilę wstrzymał oddech, prze-
rażony groźbą wojny atomowej, a ja dostałam wreszcie nowy
klucz. Niewiele to zmieniło w moim życiu. Przeważnie zapomina-
łam go zabrać, dzięki temu nie od razu się zgubił. A w ortografii
i rachunkach nie było cienia poprawy, przeciwnie, szło mi coraz
gorzej. Pewnego dnia dostałam gorączki i przestałam chodzić
do szkoły. Przez kilka tygodni leżałam w łóżku. Na przemian
drzemałam i budziłam się, półprzytomna, ale spokojna, bo póki
leżałam w łóżku, nic mi nie groziło. Miałam pewność, że będę le-
żeć i jutro, i pojutrze. Szczęśliwie choroba się przedłużała, mogła
potrwać i miesiąc, inaczej mówiąc, do końca świata. Wydawało
mi się, że wszystkie moje problemy zniknęły i nawet nie wiedzia-
łam, że właśnie kończę siedem lat. Pod koniec już się nudziłam,
więc całymi dniami przeglądałam włoski leksykon dla dzieci pe-
łen kolorowych obrazków.
Kiedy znowu wyszłam z domu, zamiast słonecznej jesieni zo-
baczyłam śnieg. Pierwszego dnia w szkole wołali za mną: „Szkar-
latyna, Szkarlatyna!" Okazało się, że zapomniałam nawet tego,
czego podobno zdołali mnie już nauczyć z niewyobrażalnym wy-
siłkiem: z której strony ma laseczkę literka „a". Choć osobiście
nie przypominałam sobie, żebym to kiedykolwiek wiedziała.
Z prawej, rzecz jasna, ale która jest prawa, musiałam rozstrzygać
za każdym razem z osobna. Przy tym prawa strona wcale nie by-
ła określona precyzyjnie, wszystko zależało od tego, gdzie się
stoi i w którą stronę patrzy. W dodatku prawa strona literki „a"
zawsze wypadała gdzie indziej niż moja prawa strona. Czasem
wszystko mi się myliło po kilka razy, kreśliłam i kreśliłam, i nicze-
go już nie byłam pewna. Żeby nie robić aż tylu błędów, zaczęłam
stawiać laseczkę raz po jednej, raz po drugiej stronie.
- Po prostu ręce opadają - mówiła pani, bezradnie tocząc
wzrokiem po klasie. Przerażenie ogarniało ją na samą myśl, że te-
raz będzie musiała zacząć mnie uczyć literki „a", kiedy oni już
skończyli cały alfabet. Mnie też opadły ręce. Spojrzałam w okno,
bo czułam się uwięziona, i odłożyłam pióro. To się nie spodobało
pani. Postanowiła przesadzić do mojej ławki kogoś zaufanego,
kto w razie czego podniesie dwa palce i powie: proszę pani, ona
znowu nie pisze. Ale nikt nie chciał ze mną siedzieć. Jedna dziew-
czynka się nawet rozpłakała, inna oświadczyła rzeczowo, że gdy-
by musiała się przesiąść, jej tatuś jutro zadzwoni w tej sprawie
do szkoły. Z przednich ławek rzucali mi wściekłe spojrzenia, bo
to przeze mnie pani miała kłopot.
-
Ja tu mam prawie czterdziestkę dzieci - powiedziała dyrek-
torowi, którego rozgniewało, że wałęsałam się po korytarzach
w czasie następnej lekcji. Dyrektor puścił mój przegub, który ści-
skał trochę za mocno, wepchnął mnie do klasy i zamknął drzwi.
Sprawa domagała się radykalnego rozwiązania.
-
Niech przyjdzie matka! - zawołała pani dramatycznym to-
nem, jak zawsze, kiedy opadały jej ręce.
Matki to nie ucieszyło. Wzywali ją raz po raz, żeby powiado-
mić, że nic się nie zmienia: w dalszym ciągu codziennie przycho-
dzi z nieodrobionymi lekcjami. Kiwając głową, wysłuchiwała
przykrych historii o nowych przejawach mojego lenistwa i noto-
rycznych spóźnieniach. Tym, że nic się nie zmieniło, zaskakiwali
ją za każdym razem. Była niezadowolona, że dowiaduje się o tym
od osób trzecich. Ale za późno wstawała, żeby wiedzieć, o której
wychodzę - nigdy nie szła do pracy na ósmą, ani nawet na dzie-
wiątą. Z uprzejmości nie pytała, czego właściwie od niej chcą.
Spodziewała się, że każdy ją zrozumie: osobiście nie miała z tym
wszystkim nic wspólnego, była na mnie tak samo oburzona jak
nauczycielka, która podsuwała jej pod nos skonfiskowany zeszyt.
Oprócz paru kulfonów i kleksa nic w nim nie miałam.
Zapisano mnie do szkolnej świetlicy. Pod oknem stał stół
do odrabiania lekcji, przykryty ceratą w atramentowe plamy.
Spędzałam przy nim długie godziny, miałam od niego nie wsta-
wać, póki nie dokończę ostatniego słupka. To by znaczyło, że zo-
stanę tam na noc, nazajutrz nie pójdę do klasy i będę tak dalej
siedzieć, przez cały dzień, przez cały rok i jeszcze przez następ-
ny, ssąc stalówkę. Wiedziałam, że to niemożliwe. Opiekunka
świetlicy też miała rodzinę i śpieszyła się do domu. Lecz nawet
gdyby było komu mnie pilnować, słupki nie mogły się zrobić sa-
me. Siedziałabym przy tym stole przez całe życie, odeszłabym
na emeryturę prosto stamtąd, tak jak poprzednia opiekunka
świetlicy, którą jeszcze pamiętali uczniowie starsi o rok. Ow-
szem, z chęcią zrobiłabym to nawet zaraz, ale rozumiałam, że to
niemożliwe.
Powoli ściemniało się, czas mijał, muchy zdychały na parape-
tach, leżąc łapkami do góry. Nie było bliżej do końca moich słup-
ków ani po dwóch godzinach, ani po trzech. Siedziałam nad ze-
szytem do rachunków, z zębami ufarbowanymi na granatowo,
z zaciekami atramentu w kącikach ust i na rękach aż po łokcie.
Patrzyłam, co robią inni. Przy drugim stole grali w chińczyka.
W wyobraźni widziałam siebie razem z nimi, jako kogoś zupełnie
innego: szło mi wspaniale, z rozmachem rzucałam kostką, wyrzu-
cając szóstkę za szóstką, wygrywałam. Wzrok zmącony nadzieją,
że zagram w chińczyka, nie ogarniał mojego położenia. Inni wi-
dzieli je jasno i musieli mnie troszkę lekceważyć. Pewnie wierzy-
li, że tego, co znoszę, oni by nie znieśli.
Czasem przychodziło mi do głowy, że lepiej byłoby zniknąć,
raz na zawsze, w mgnieniu oka rozpłynąć się w powietrzu, bez
śladu. A potem, proszę bardzo, szukajcie. Choć po co szukać, kie-
dy gołym okiem widać, że nie ma. Musiałam się zadowolić tym
marzeniem, siedząc przy swoim stole do szóstej. Wtedy, w ciem-
nościach wieczoru, świetlica się zamykała. W moich zeszytach
były tylko pokreślone gryzmoły i wyszarpane stalówką dziury.
Od czasu do czasu następowała katastrofa, zawsze tak samo
nagła i tragiczna: przypomniawszy sobie o mnie, wytrząsano te
zeszyty z mojego tornistra, kartkowano je z oburzeniem, pokazy-
wano całej klasie, podnosząc do góry jako świadectwo niepoję-
tej, obraźliwej, niewybaczalnej nonszalancji. Razem z nimi wyla-
tywały mokre chustki z materiału w kwiatki, nadgryzione kaszta-
ny toczyły się po stole.
Świetlica mieściła się w dużej sali. Po lekcjach spędzały w niej
czas wszystkie roczniki, od pierwszych klas do siódmych, siód-
moklasiści przychodzili ostatni. Wydawali mi się całkiem dorośli.
Nie rozumiałam, co tu jeszcze robią, na ich miejscu wyszłabym,
nikogo nie pytając o pozwolenie. Co bardziej wyrośnięte dziew-
częta nie musiały zadzierać głowy, kiedy rozmawiały z nauczy-
cielką, i sądziłam, że mogłyby już same uczyć w szkole. Trochę się
ich bałam, lecz jednocześnie marzyłam, żeby wkraść się w ich ła-
ski i korzystać z opieki, być jak duża lalka mrugająca powiekami,
mieć życie lekkie jak piórko, wolne od odpowiedzialności. Nie
garbić się, żeby je udźwignąć. Zapominałam, że mam usta popla-
mione atramentem.
- Czego się gapisz? - pytały zdziwione. Ich ulubienicą zosta-
ła dziewczynka, którą znałam. Chodziła do mojej klasy, siedzia-
ła w drugiej ławce razem ze swoją najlepszą przyjaciółką i zbie-
rała same piątki. Siódmoklasistki wiązały jej we włosach wstą-
żeczki, karmiły dropsami, aż miała tego dość i uciekała. Zazdro-
ściłam jej bardzo. Życie samo kładło jej do rąk to, czego nie
miało dla mnie, ale ona tego nie chciała. Dlaczego? Czyżby to,
czego pragnęłam, było bez wartości? Ale co może być lepszego?
Przyglądałam się i zaczynałam rozumieć, na czym to polega, że
nie mogę być nią i nigdy nie będę. Chodziło o glinę. Ona była
z innej gliny.
-
Śliczna jak księżniczka - mówiły siódmoklasistki. - Gdyby
jeszcze miała takie loki...
Loki? Ależ proszę, weźcie je sobie.
-
Albo gdyby jej założyć sweterek tej...
A po co? Księżniczka nosiła granatowy fartuszek z bawełnia-
nej satyny, pięknie uprasowany, z czystym białym kołnierzy-
kiem, z paskiem zawiązanym z tyłu na kokardę. Porównania by-
łyby może bolesne, ale wiedziałam, że nie mają sensu. Zamiast
żalu, że nigdy nie będę nią, czułam tylko zwykły zamęt w sercu.
Nawet gdybym miała fartuszek, na pewno wyglądałby jak wycią-
gnięty psu z gardła. O białym kołnierzyku lepiej nie wspominać.
W domu żądano ode mnie, żebym sama dbała o swoją garderobę.
Sweterek był granatowy, miał zastąpić mi szkolny fartuch i nie
odstawać zanadto. Ale odstawał. W dodatku pachniał zagranicą.
Lepszy albo gorszy niż trzeba, w zależności od punktu widzenia.
Właściwe były wyroby państwowego przemysłu, chociaż nikomu
się za bardzo nie podobały. Zwłaszcza zgaszony regulaminowy
granat. Nie był całkiem prawdziwy, czegoś w nim brakowało, być
może tego samego, czego brakowało w nas wszystkich. Jeśli ktoś
miał pojęcie o gatunkach, kolorach i fakturach, musiał widzieć
różnicę. Ale ja się na tym nie znałam.
Opiekunka świetlicy miała do pomocy koleżankę. Dyżurowa-
ły na zmianę, a czasami razem. Wtedy siedziały przy jednym
biurku, pod orłem bez korony oprawionym w ramkę. Jedna tro-
chę bokiem, żeby wygodniej było rozmawiać. Półgłosem.
Pod biurkiem leżała siatka z zakupami, widać było kartofle i jabł-
ka albo pakunek z mięsnego owinięty w gazetę, która z wolna na-
siąkała tragiczną czerwienią. Zdarzało mi się czasem złowić nie-
pokojące słowo. Wtedy zaczynałam przysłuchiwać się uważniej.
-... od tych języków pomieszało się w głowie...
Obawiałam się, że to może być o mnie.
-... Pan Bóg stworzył i rozpłakał się...
O czym to było, nie miałam pojęcia.
Rozmowę przerywały znienacka.
-
Czego podsłuchujesz? Odrobiłaś już lekcje?
Nauczycielki w tej szkole nie były bez serca i choć trudno lu-
bić takie dziecko, widziały przecież, że się ono męczy. Dlatego
wysłały mnie do poradni. Skierowanie z pieczątką szkolnej lekar-
ki wręczono matce, która schowała je do torebki, niezadowolo-
na, jak zawsze, kiedy ktoś interesował się mną bardziej, niż to ko-
nieczne.
-
Pójdziesz do specjałki! - przywitały mnie dzieci w świetli-
cy, które o wszystkim wiedziały pierwsze, nie wiadomo skąd.
Nazajutrz zamiast do szkoły poszłam do poradni oglądać obraz-
ki i kolorowe klocki. Po badaniu obliczono stosowny wskaźnik,
który jednak lekko przekraczał wyznaczone minimum. Odesła-
no mnie więc z powrotem do mojej szkoły i wszystko zostało
po staremu.
92
Radziłam sobie jak umiałam: każdą rzecz robiłam bardzo
powoli i zupełnie bez ambicji. Czułam, że tylko bez ambicji
mam szansę przetrwać. Przywilej jadania śniadań, luksus pako-
wania tornistra według planu lekcji był dla mnie nieosiągalny,
bo kiedy wstawałam, byłam już spóźniona. Zresztą miałam ba-
łagan, nic bym nie znalazła. Szłam, nie śpiesząc się, noga za no-
gą, spóźnienia i tak nie mogłam uniknąć, ani dziś, ani jutro.
Niosłam w tornistrze zeszyty i książki z poprzedniego dnia.
Oglądałam trotuar, szyldy sklepów, chmury odbite w górnych
oknach i te płynące po niebie. Cieszyłam się ostatnią chwilą
bezpiecznej samotności, zanim przyjdzie mi nacisnąć klamkę
i wejść do pustego holu szkoły. Tuż za ciężkimi dwuskrzydłowy-
mi drzwiami ukazywała się biało-czarna kamienna szachowni-
ca posadzki, dalej były pałacowe schody zakręcające na dwie
strony, w dół do szatni. Codzienny widok, rozpościerający się
za progiem, który przekraczałam do pewnego stopnia dobro-
wolnie, zapowiadał utratę wszelkich praw na długie godziny.
Chichoty, które rozlegną się, kiedy wejdę do klasy, i ból, jaki mi
sprawią, były z góry wliczone w koszta, nieuniknione jak zima
i mróz.
Od dzwonka do dzwonka mijały trzy kwadranse. Czas dłużył
się nieznośnie, ale był i tak stracony. Za to ostatnie minuty dnia
zawsze opadały szybko jedna za drugą, jak jesienne liście. Wtedy
było już na wszystko za późno, z nich także nie miałam żadnego
pożytku.
- Co tu robisz? - spytała pewnego wieczoru matka, usłyszaw-
szy szmer w korytarzu. Siedzieli z ojcem w jej pokoju, o tej porze
włoskie radio nadawało główne wydanie wiadomości, a nie było
zagłuszane jak Wolna Europa.
Skoro i tak nie mogłam zasnąć, chciałam choć trochę popra-
wić swój los.
-
Idę coś sobie uprać - wyjaśniłam.
-
Wiesz, która jest godzina? - zniecierpliwiła się matka. Moja
obecność, na którą z konieczności trzeba było się zgodzić, podle-
gała limitom. Granica wytyczona została na zegarze, w poprzek
tarczy. Dziewiąta piętnaście - światło ma być zgaszone. Była to
granica strzeżona nie gorzej od tej państwowej. Regulamin nie
przewidywał jej przekraczania w żadnych okolicznościach. Za tą
granicą matka życzyła sobie mieć święty spokój, żądała go kate-
gorycznie, jak osoba, której cierpliwość i dobra wola zostały już
wielokrotnie nadużyte.
Przy różnych okazjach przyglądałam się innym matkom. Mat-
ki mnie zadziwiały. Było w nich więcej ciepła i życia, niż mogła-
bym sobie wyobrazić. Potrafiły, wycierając ręce w kuchenny far-
tuch, w każdej chwili wyskoczyć na podwórko, żeby rozprawić
się z łobuzem, który dokuczał ich dziecku. Podwórka w tamtym
czasie były pełne prymitywnej przemocy, każde miało swoich ło-
buzów, więc matki raz po raz z furią wkraczały do akcji. Łobuzy
czuły przed nimi respekt. Ale w porach, kiedy to się działo, mojej
matki nigdy nie było w domu. Była inna, czym innym zajęta. Raz
tylko, przypadkiem, natknęła się na podobną scenę.
Z wyglądu także nie była podobna do innych matek, szczuplej-
sza od nich i bardziej elegancka. Mogłabym być z niej dumna, gdy-
by cokolwiek nas łączyło. Widząc, że nadchodzi, prostoduszni na-
pastnicy na moment struchleli. Matka potrzebowała paru chwil,
żeby się upewnić, czy wzrok jej nie myli. Czy naprawdę zobaczyła
to, co zobaczyła. Nie wiadomo, jakie myśli przeleciały jej wtedy
przez głowę. Jakie obrazy stanęły jej przed oczyma. Czy czuła
grunt pod nogami tak jak inne matki, czy nabrała powietrza
do płuc? - to ważne, bo musi go być dużo, żeby głos zabrzmiał do-
nośnie. Czy wiedziała, że najlepiej wziąć się wtedy pod boki?
Jeśli wiedziała, nie miała na to wszystko ochoty. Może coś się
w niej zamknęło na ten widok, który zastała w przejściu między
domami, i gdy jej powłoka cielesna przebywała właśnie tam,
matka, tak naprawdę niewidoczna, właśnie odwróciła się do nas
plecami? Może uważała, że nie ma tu dla niej odpowiedniej puen-
ty i nie życzyła sobie wystąpić w tej scenie, niezadowolona, że
po raz kolejny w coś się ją wciąga z mojego powodu?
Zanim tamci zdążyli oprzytomnieć i uciec, zbliżyła się szyb-
kim krokiem, szpilki zastukały dźwięcznie i cienko o płyty chod-
nika, jak zwykle, i w tej samej chwili zza chmury wyjrzało słońce.
W ciszy rozległo się suche klaśnięcie, zaraz potem wybuchy śmie-
chu. Dziewczynka, którą to spotkało, z pewnością zamknęła oczy,
bo nic więcej nie widziała. Rozcierała policzek i być może potyka-
ła się, usiłując nadążyć za moją matką. Więc teraz, mając znacz-
nie większe możliwości wpływania na bieg zdarzeń, zjawiam się
w przejściu między domami, zanim matka nadejdzie. Nie szarpię
napastników za kołnierze ani ich nie wyzywam jak matki innych
dzieci. Pozwalam im się rozpierzchnąć.
- Wszystko będzie dobrze - mówię do tej dziewczynki.
- Chodźmy.
I szukam pomysłu, dokąd ją stamtąd zabrać.
Co roku na początku wakacji wsiadałam w samolot do Me-
diolanu. Lot nie trwał dłużej niż dwie lekcje z przerwą śniada-
niową. Wysiadałam, zmarznięta i nieco ogłuszona, wśród kolo-
rów i świateł, jakich nikt nie widział. Lotnisko było ogromne.
Posadzki, granitowe, lśniące, odbijały te światła i kolory, a wszę-
dzie unosił się zapach perfum i świeżo parzonej kawy. W hali
przylotów czekał na mnie przyjaciel domu, tego mediolańskie-
go. Nigdy nie spóźnił się nawet o minutę. Nie przyszłoby mi do
głowy, że może się spóźnić. Na powitanie pytał, co u mnie sły-
chać. - Zdałam - mówiłam z dumą, a on patrzył zdziwiony, bo
w tym momencie się dowiadywał, że mogłam nie zdać. Siadali-
śmy przy stoliku z marmurowym blatem, on zamawiał espresso,
ja gorącą czekoladę. Jego srebrzysty samochód czekał na parkin-
gu. Do centrum miasta jechało się potem i jechało, przed nami
i za nami sunęły ogromne klimatyzowane autobusy wiozące
amerykańskich turystów. Z drugiej strony miasta, znacznie bli-
żej, było inne lotnisko, przeznaczone dla samolotów linii euro-
pejskich.
- Trudno pojąć, dlaczego Polacy uparli się lądować akurat tu-
taj - mówił co roku, kręcąc głową. W tej kwestii rozumiałam wię-
cej niż on, dorosły człowiek, analityk finansowy. Musiało chodzić
o
jakieś drobne oszczędności.
Po drodze oglądałam niebo bardziej niebieskie niż u nas,
słońce bardziej jaskrawe, powietrze bardziej przejrzyste. Drzewa
i
budynki prezentowały się dziwnie bez tej powłoki szarości,
do której byłam przyzwyczajona.
W domu moja babcia z tekturowej walizki wzmocnionej
na rogach blachą wyjmowała po kolei wyroby państwowego
przemysłu: sukienki, skarpetki i bieliznę. Przyglądała im się
z uwagą, podnosząc wysoko brwi, i zamiast schować w szafie,
wrzucała z powrotem do walizki.
- Znowu nic nie masz - mówiła. I wysyłała służącą po rzeczy.
Moja babcia nie wyobrażała sobie, jak można żyć w naszym
kraju, i chodziło jej nie tyle o powłokę szarości, bo nigdy jej nie
widziała, nie tyle nawet o wyroby państwowego przemysłu, któ-
re ją zadziwiały, ile o szerokość geograficzną. Była przekonana,
że to ona jest wszystkiemu winna.
Pod koniec lata przyjaciel naszego mediolańskiego domu od-
woził mnie na lotnisko i wsadzał w samolot. Gdy tylko samolot
wylądował w Warszawie i wokół zaczynałam znowu słyszeć mój
język, dość obcesowo proszono mnie w tym języku o paszport.
Gdyby się okazało, że nic nie rozumiem, trzeba by było zwrócić
się do mnie uprzejmiej i w innym języku. Ale tak się składało, że
rozumiałam każde słowo, więc posłusznie podawałam swój gra-
natowy paszport z orłem bez korony. Od razu wszystko wracało
na swoje miejsce, również powłoka szarości, bez której domy,
drzewa i niebo nie byłyby całkiem prawdziwe.
Wydawało się, że z dwóch światów, z których jeden był pięk-
ny, drugi brzydki, jeden uprzejmy, drugi nieprzyjazny, prawdzi-
wy może być tylko jeden. Podpowiadano nam, że to ten brzydki
i nieprzyjazny. Przy każdej okazji byliśmy zresztą przekonywani,
że jest lepszy i uczciwszy, a nawet, właśnie za sprawą swojej brzy-
doty, piękniejszy od tamtego. Nie wszystko jest złotem, co się
świeci, przypominano. Piękne jest to, co bliskie sercu, zapewnia-
no, a bliskie sercu to, co swojskie. Świat jest obcy, wbijano nam
do głowy, najlepiej trzymać się własnego podwórka - jeśli już nie
z odruchu serca i nie z powodu kolczastych drutów na granicach,
to choćby dlatego, że gdzie indziej życie jest za trudne, naprawdę
nie dla nas, nie dalibyśmy sobie rady.
Nasze nieco przygaszone słońce częściej chowało się za chmu-
rami, poranki i wieczory były chłodne i lada dzień miała się za-
cząć szkoła. Zaczynała się od kleksów w zeszycie, od błędów
w dyktandzie. Cud, na który liczyłam - bo kto nie liczy na cud, kie-
dy już stracił nadzieję, że sam sobie poradzi? - nigdy nie nastąpił.
Po mediolańskich wakacjach wszystko było po staremu, znowu
źle spałam i dalej spóźniałam się dzień w dzień. Znak „równa się",
który pod przymusem pisałam na tablicy, był jak kładka prowa-
dząca prosto w otchłań. Nie wiedziałam, w jaki sposób na końcu
takiej kładki miałby się pojawić wynik. Litery też nie chciały mi
się złożyć w żadną całość, więc stałam w ławce z czytanką w rę-
kach i dukałam sylaby, a w długich chwilach ciszy słuchałam brzę-
czenia muchy i wszyscy na mnie patrzyli, i czekaliśmy na dzwo-
nek, który nas uwolni, nie wyłączając pani - ona także miała dość.
A do następnych wakacji było najdalej jak to tylko możliwe.
W stołówce zupa wylewała mi się na ubranie, zanim donio-
słam talerz do stołu. Czy możliwe, żeby w tym wieku trzęsły mi
się ręce? Czy to raczej dlatego, że byłam potrącana łokciami? Ale
czemu tak mocno? Bo naumyślnie. Musiałam się wycofać. Pomy-
ślałam, że dam sobie radę bez obiadów.
- Wyprostuj się - powiedział do jednej dziewczynki ojciec,
wojskowy z orzełkiem bez korony na czapce, kiedy przyszedł
po nią do szkoły. - Chcesz wyglądać tak jak ona?
Nawet nie ściszył głosu.
Trzeba od razu powiedzieć, że nikt nie chciał wyglądać tak jak
ona, jak ta, co podobno żywi się kasztanami i atramentem. Nikt
nie chciał siadać obok niej, ani nawet stać. Jakby ze strachu, że
tym można się zarazić.
Oglądano ją uważnie, ale z daleka i bez zrozumienia, bo trze-
ba coś znaczyć, żeby je dostać.
-
I co? Dobry atrament? - na przerwach obstępowali mnie
błaznujący chłopcy z młodszej klasy. Niedobry był, ale uciekali,
zanim się zastanowiłam, co odpowiedzieć. Już nie ssałam stalów-
ki. Atrament plamił mi usta nie wiadomo kiedy. Nie znałam na to
sposobu.
Prowadziłam samotne życie i nie liczyłam na żadną łaskę,
a mimo to każdemu byłam coś winna. Musiałam płacić za zgaszo-
ne kolory wyrobów państwowego przemysłu i zbyt długie, zbyt
ciemne zimy. Za awantury z trzaskaniem drzwiami w cudzych
domach, za to, że nie wystarcza do pierwszego i za Jałtę. Kto się
nie umie obronić, płaci za wszystko. A kto płaci za wszystko, nie
może liczyć na wdzięczność.
-
Po co za nami chodzisz? - pytały dziewczynki z mojej klasy.
Pytanie było trudne, nie znałam odpowiedzi.
-
Po nic - ucinałam. Bo wcale nie pragnęłam chodzić za nimi.
Z nimi, owszem, tak. Ale na to były zbyt czujne. Kiedy próbowa-
łam, wszystkie jednocześnie zauważały moją sztuczkę, wymienia-
ły spojrzenia i w mgnieniu oka zostawałam z tyłu. Miałam nadzie-
ję, że może ktoś o tym nie wie - ale wiedział każdy. A najbardziej
wstydziłam się tego, że jej tak bardzo zależy. Byłam gotowa
z miejsca wywiesić białą flagę. Mogłabym oświadczyć, że rozu-
miem ich wszystkich, tych, którzy nie chcą obok niej stać ani
siedzieć. Wcale nie byłam do niej tak bardzo przywiązana, mo-
głam porzucić ją w każdej chwili, żeby stanąć po ich stronie.
Ale stając po ich stronie, wywróciłabym zasady naszego
współistnienia. Te zasady nie przewidywały możliwości kolabo-
racji, uniemożliwiały ucieczkę. Byłam uwięziona w jej skórze.
Inaczej niż cała reszta, nie mogłam zażądać od niej, żeby się od-
czepiła. Nie mogłam jej odepchnąć ani ręką, ani nogą, ani ostrym
słowem. I to, że byłam zmuszona trzymać się z nią razem na swo-
ją własną zgubę, wydawało mi się największą, najboleśniejszą
niesprawiedliwością.
Lecz skoro nie sposób było jej opuścić, skoro naprawdę nie
miałam nic do stracenia, dlaczego by jej nie polubić? Mogłabym
docenić jej mocne strony, niedostrzeżone przez nikogo więcej.
Spokój, z jakim wchodziła do klasy, zaspana, w połowie drugiej
lekcji, i siadała na swoim miejscu na samym końcu pod ścianą,
niewrażliwa na szmerek i chichoty w przednich ławkach. Nieco
roztargnioną odwagę, z jaką oddawała wypracowanie, wszyst-
kiego razem na cztery i pół linijki. Mogłabym lubić ją choćby po-
tajemnie, na przekór całemu światu. Czasem warto coś zrobić
na przekór całemu światu. Nic nie dodaje tyle sił, co pójście
pod prąd. Przyszedł taki czas, że kochałam ją tym bardziej, im go-
rzej jej szło, bo im gorzej jej szło, tym bardziej potrzebowała mo-
jej miłości.
Odkąd zaczęłam się nią opiekować, ma czyste ubrania i nie
spóźnia się. Robi, co do niej należy, przynajmniej na tyle, żeby
nie można było się przyczepić. Jest ostrożna jak zwierzęta leśne.
Do nikogo nie podchodzi zbyt blisko. Nie je z ręki. Ale nie dlate-
go, żeby się bała. Nigdy nie była lękliwa.
Śni mi się czasem, że znowu jestem w jej skórze. Pani wytrzą-
sa zeszyty z mojego tornistra razem z mokrymi chustkami do no-
sa i nadgryzione kasztany toczą się po stole. Łapię je ukradkiem,
chowam do kieszeni, usuwam z widoku. - Co tam masz? Pokaż!
- woła pani, szarpiąc mnie za łokieć.
Gdyby istniało zdjęcie z tamtych czasów, ona byłaby na nim
sama. Wychodziłaby zza krawędzi kadru z lewej strony, kieru-
jąc się przed siebie, w stronę grupki dziewczynek odwróconych
do niej plecami. Jedna czy druga uchwycona jeszcze w półobro-
cie, ale większość już się oddala, wydłużając krok, któraś z nich
zdążyła zniknąć za prawą krawędzią, widać tylko obcas bucika
zawieszony nad trotuarem. Zatrzymana na zawsze na tle z epo-
ki, odpowiednio szarym, równo przyciętym w prostokąt z białą
obwódką, scena zmierza do swojej puenty, ale nie wiemy, do ja-
kiej. Dziewczynka z lewej zbliża się, a te z prawej nieubłaganie
oddalają. I słychać śmiech. Śmiech mógłby ją zranić, ale tylko
dzwoni w uszach. Ona prawie nie czuje bólu. To ból tak mały, że
trudno nawet dociec, skąd promieniuje. Z żołądka, z głowy czy
z serca. Prawdziwy ból, ten zbyt wielki, został wypchnięty poza
kadr.
Możliwości, jakimi dysponuję, są imponujące, lecz i tak nie
potrafię pomóc. Chciałabym wziąć ją za rękę, nikt inny tego nie
zrobi. - Chodźmy stąd. Wszystko będzie dobrze - powiedziała-
bym, ale nie mogę. Nie powinnam jej okłamywać. Obawiam się,
że ta scena musi trwać, dopóki ból pozostanie ukryty poza ka-
drem, martwy, stężały, odcięty od niej, ode mnie i od świata.
Jeśli ból się nie poruszy, nie dobrniemy do puenty. Lecz gdyby
nagle ożył, czy nie zabije nas obu na miejscu jak grom z jasne-
go nieba?
Przynajmniej w jednej kwestii dziewczynka ze zdjęcia miała
pewność: byłoby dla niej lepiej od początku być kimś innym.
Mieszkać w innym domu, nosić cudze ubrania i cudze imię,
a zwłaszcza nazwisko. Za ojca mieć, powiedzmy, wojskowego
z orzełkiem na czapce. Orzełek przydałby się na dowód, że ża-
den Mediolan nie ma z nią nic wspólnego. Gdyby jej matką była
któraś z nauczycielek, być może nikt by się nie ośmielił...
Gdyby pozwolono jej wybierać, za nic w świecie nie chciała-
by mieć niebieskich oczu, oczywiście wolałaby piwne, a włosy
jasne, krótkie. Na pytanie, co lubi najbardziej, odpowiadałaby,
że zupę mleczną z kożuchami. Nie mogłaby jej przełknąć. Zdra-
dziłby ją odruch wymiotny. Ale gdyby jej wola nie znała granic
- skasowałaby swój odruch wymiotny, wykreśliłaby po kolei
każdą swoją cechę, żeby zatrzeć ślady. Każdą swoją myśl zastąpi-
łaby przeciwmyślą, każde uczucie przeciwuczuciem. Całą treść
swojego życia zastąpiłaby przeciwtreścią. Było to rozwiązanie
lepsze od niewidzialności, lepsze od rozpłynięcia się w powie-
trzu.
Zrobiłaby to w sposób naturalny, bez cienia niechęci do sie-
bie samej, przeciwnie, po to właśnie, żeby się ratować. Rozumia-
ła, że kolor oczu i włosów, a nawet myśli, uczucia, wspomnienia
nie są aż takie ważne, nie trzeba się do nich przesadnie przywią-
zywać. Istotą rzeczy jest bicie serca, pulsowanie tętnicy szyjnej,
ciepło rąk.
102
Podczas sprawdzania listy obecności musiała wstawać jak
wszyscy inni, odpowiadając „jestem", co oznaczało mniej wię-
cej tyle, że przyznaje się do swojego nazwiska. Żołądek podcho-
dził jej wtedy do gardła, choć nazwisko, wzięte z tego niewłaści-
wego kompletu słów, padało z obcych ust, na cudzą odpowie-
dzialność.
Było niewygodne w użyciu, nie chciało się odmieniać. Co
prawda, odmiana przydaje się przede wszystkim przy opisie po-
wiązań między postaciami, a skoro nic jej z nikim nie łączyło,
mianownik powinien był wystarczyć. A jednak to bezbronne na-
zwisko było bezceremonialnie przekręcane, naciągane, łamane,
na różne sposoby uzupełniane niepasującymi do niego końców-
kami i razem z nimi wpychane na siłę w oporny mechanizm de-
klinacji. To wszystko nie wymagało jej współudziału. Kłopot po-
jawiał się dopiero wtedy, gdy ktoś nagle kazał jej się przedsta-
wić. Próbowała wykpić się imieniem, którego mogła równie do-
brze wcale nie mieć, bo nie było potrzebne nikomu, dawało się
zastąpić słówkiem „ty".
- A nazwisko? - nalegał oczywiście ten ktoś.
Kiedy pytano ją o nazwisko, czuła się zgubiona. Zapędzona
w kozi róg, zdemaskowana, skompromitowana. Na takie pytanie
odpowiedź w ogóle nie była możliwa. Nie w tym języku. Nazwi-
sko nie przechodziło jej przez gardło, choć miało tylko dwie syla-
by, i to zaokrąglone.
Wiem, jak to jest. Za każdym razem, kiedy muszę je podać
przed jakimś urzędowym okienkiem, wraca do mnie powtórzone
głośno, surowym pytającym tonem, uzupełnione i poprawione,
jakby tam, po drugiej stronie, przypuszczano, że seplenię albo
ucinam końcówki. Chciałabym ją przekonać, że nie musimy się
wstydzić, temu nazwisku naprawdę nie da się niczego zarzucić,
jest stare i ma swoją historię. Ale tylko stoję ze wzrokiem wbi-
tym w ziemię i szuram butami. W tej scenie to jest jak najbar-
dziej na miejscu, oczekiwane, nawet wymagane. Bo jak to: taka
duża - i nie wie?
Powinnam jej powiedzieć, że mogłam się pozbyć tego nazwi-
ska, kiedy zakładałam rodzinę. Mogłam, ale nie chciałam. Wola-
łam je zatrzymać.
104
KLUCZ
Proszę tylko nie pytać, jak się tam dostałam. Na pewno nie
wysiadłam z autobusu na tej pętli. Nawet gdybym chciała,
nie mogłabym. Przecież wiem, że już jej nie ma. Od dawna
wszystko tam wygląda inaczej. Wysadzony kiedyś w powietrze pa-
łac, odbudowany ni stąd, ni zowąd, gdy inne rekonstrukcje zaczę-
ły się już trochę sypać, teraz zasłania widok na rzekę i most. Więc
kiedy zamiast jego murów zobaczyłam rzekę i most, od razu wie-
działam, gdzie jestem. Tam. Znowu tam.
Po przeciwnej stronie placu zatrzymała się zgięta w pół starusz-
ka i końcem laski grzebała w śniegu. Coś jej pewnie upadło, może
pieniążek. Znalazła i pochyliła się, z trudem gnąc zesztywniałe sta-
wy. Nastroszone gołębie obsiadły parapety. Żadnych turystów z za-
granicy. Przy krawężniku stało auto marki Warszawa, garbate jak
przedwojenny model opla, z którego planów, skradzionych Niem-
com przez Rosjan pod koniec wojny, korzystała fabryka samocho-
dów. Ale tylko jedno. Jeszcze nawet nie ustawiono zakazów wjaz-
du i zatrzymywania się. Dla jednego auta? Nie było potrzeby.
Nasze miasto było największe i najważniejsze w całym kraju.
Na lekcjach kazano nam się zachwycać jego rozmachem, żywot-
nością, gwarem. Prawdę mówiąc, tego wszystkiego nie było wi-
dać ani słychać. Nie szumiało, przytłoczone szarością i brakiem
widoków na cokolwiek kolorowego. A tu właśnie odtworzono
coś malowniczego, co tak naprawdę istniało tylko na starych ob-
razach wiszących w muzeum, i to miejsce, dobrze mi znane, mia-
ło być dla naszego miasta rezerwuarem koloru. Wyszło inaczej.
Enklawę koloru zalały nadwyżki szarości. I wcale nie wygląda to
źle, pomyślałam, zmęczona kolorami, których już od dawna było
za dużo.
Wiele razy myślałam o tym, co bym zrobiła, gdybym trafiła
tam znowu - jako ona. Byłam pewna, że wiedziałabym, jak się
obronić. Nigdy nie pomyślałam, że znajdę się tam jako ja. Ale da-
łam się ponieść emocjom i ruszyłam przed siebie. Ktoś wsiadł
do warszawy, trzasnęły drzwiczki i kierowca włączył silnik. Gołę-
bie zerwały się z gzymsów. Patrząc, jak wzlatują i krążą nad pla-
cem, po raz pierwszy pomyślałam o spotkaniu. Koła samochodu
powoli toczyły się po kocich łbach. Skoro już tu jestem, pewnie
dojdzie do spotkania, tak pomyślałam. Musi do niego dojść. I zro-
biło mi się gorąco.
Minęłam ciężkie drzwi biblioteki publicznej, której wnętrza
jeszcze pamiętałam. Na podeście pierwszego piętra studenci wy-
chodzili z czytelni naukowej na papierosa i obsiadali schody, w ob-
łokach dymu, dowcipkując i zapełniając niedopałkami żelazną po-
pielniczkę na trzech wysokich nogach. Na drugim piętrze podest
przed wypożyczalnią dla dorosłych był zawsze pusty, przepływały
przez niego tylko białe obłoki dymu wznoszące się w górę scho-
dów. Na trzecim piętrze ona często spędzała popołudnia w czytel-
ni dla dzieci, zwłaszcza kiedy lało. Po raz pierwszy przyprowadziła
ją matka. Było to w dawnych czasach, przedszkolnych.
-
A czy ona umie czytać? - spytała bibliotekarka.
-
Poradzi sobie - odpowiedziała matka i zostawiła ją tam.
Więc dziewczynka znała dobrze to miejsce, miała dość czasu,
żeby się do niego przyzwyczaić. Otwarte było od trzeciej, oprócz
środy i soboty. Po szkole brała z półki książkę i siadała przy stoliku.
Odkładała, brała inną. Książki trochę ją nudziły, ale nie dlatego, że
wszystkie były do niczego, tylko czytanie nie szło jej za dobrze.
A bez obiadu najgorzej. Raz na miesiąc wyświetlano z rzutnika
przezrocza z bajkami. Pamiętam lekko schrypnięty głos bibliote-
karki, odczytujący napisy dla takich jak ona, co nie nadążali.
Jej dom stał zaledwie kilka numerów dalej, ale zwykle nie mia-
ła przy sobie klucza. Gdy zatrzymałam się na chwilę przed tym do-
mem, w głębi ulicy zauważyłam znajomą postać. W ciepłym palcie
na watolinie, w futrzanym kołnierzu matka Zosi szła szybko
w przeciwnym kierunku, w stronę pętli na placu. Kiedy ją mijałam,
odkłoniła mi się uprzejmie, choć nie było możliwe, żeby mnie po-
znała. Z czasem stałam się starsza od niej. Ktoś wyszedł ze sklepi-
ku z gazetami i papierosami, buchnął za nim kłąb pary. Musiało
być naprawdę zimno. Mroźne popołudnie, które niedługo skończy
się wczesnym zmierzchem. Przy każdej bramie trochę czerwieni.
Ale co to za czerwień? Zgaszona, nieprawdziwa, bez głębi. Sztanda-
ry zwisały martwo, wiatr nimi nie poruszał. Czy to nie święto ro-
syjskiej rewolucji? Nie, rewolucja wybuchła jesienią, a teraz zima
była już nie pierwszej świeżości, brudny śnieg twardniał zgarnięty
w zastarzałe sterty tylko z wierzchu przysypane cienką warstwą
bieli. Następna okazja do wieszania sztandarów wypadała w rocz-
nicę wkroczenia Armii Czerwonej, druga połowa stycznia.
Przed spożywczym zobaczyłam rencistę przezwanego History-
kiem. Czasu miał zawsze pod dostatkiem, na widok dzieci zatrzy-
mywał się i wszczynał rozmowę. Interesowały go tylko bitwy, im
dawniejsze, tym lepiej. - A w którym roku była bitwa pod Grun-
waldem? - pytał bez żadnych wstępów, podnosząc brew. Historii
uczono u nas dopiero od piątej klasy. - Oj, nieładnie - mruczał.
- To trzeba mieć w jednym paluszku!
Jego wzrok prześlizgnął się po mnie obojętnie. Historyk zajęty
był sobą, upychał po kieszeniach bułki wyglądające niezbyt apetycz-
nie. Potem przeszedł przez ulicę i zniknął w drogerii. Narożnik zdo-
biła podobizna lwa wspartego na herbowej tarczy. Głowę miał jed-
ną, ale dalej z konieczności się rozdwajał, dwa zawinięte ogony koń-
czyły się pozłoconymi chwościkami, jeden od strony ulicy, drugi
od strony rynku. Lew wbijał kamienne spojrzenie w zegar umiesz-
czony na przeciwległym, oddalonym raptem o siedem metrów na-
rożniku. Wiedziałam o tym bez patrzenia. Znałam na pamięć każdy
detal.
Kiedyś przemierzałam tę trasę po dwa razy dziennie, a myśli
- ten rodzaj myśli, które dalej płyną, kiedy już nie mamy do nich
siły - przyklejały mi się do frontonów. Zasychały tam, nieświeże,
nieapetyczne, i po tygodniu mogłam jeszcze natrafić na nie przy-
padkiem. Kiedy było naprawdę ciężko, mój wzrok szorował po tro-
tuarze. Tam przyklejały mi się postanowienia. Nie, teraz nic z nich
nie zostało, zniknęły, zadeptane, rozniesione na butach, choć kie-
dyś wybrukowana była nimi cała ta trasa - jak piekło dobrymi chę-
ciami. Z jednego krańca świata na drugi szło się piętnaście minut.
Na jednym krańcu stał jej dom, na drugim szkoła.
Usłyszałam ich głosy. Najpierw głosy. Dopiero po chwili zoba-
czyłam, jak nadchodzą. Były wesołe, w każdym razie rozchichota-
ne. Idąc, oglądały się raz po raz za siebie. Ona za nimi, w rozpiętym
palcie. Dziwne, pomyślałam, że nie marznie. Jej wzrok szorował
po trotuarze, więc pewnie obracała w głowie jakąś trudną decyzję.
Zatrzymała się raptownie, inaczej by na mnie wpadła. Położyłam
dłoń na jej ramieniu.
- Nie warto za nimi gonić - odezwałam się. - Niech sobie idą.
Tak będzie lepiej.
Podniosła na mnie wzrok. Wyglądała tak, jak wyglądają dzieci,
których nikt nie kocha, mają to wypisane na czole i nie budzą
współczucia. Brakuje im dziecięcego wdzięku. Nie są sympatyczne,
więc patrzy się na nie bez wzruszenia. Jak na niedojrzałych doro-
słych. Współczucia nigdy nie wystarcza dla wszystkich.
- Znowu nie masz klucza? - spytałam, ale łagodnie, żeby jej nie
przestraszyć. Zabolało mnie, że jest przygarbiona, prawie jak tamta
staruszka grzebiąca laską w śniegu. Nie powiedziałam: „Trzymaj się
prosto!", ani nawet: „Głowa do góry!". Przeleciało mi przez myśl, że
będzie chciała wiedzieć, kim jestem, i że z tego tak łatwo nie wy-
brnę. Nic podobnego. Ta sprawa w ogóle jej nie zaprzątała. Jakby
od dawna czekała na kogoś takiego jak ja. Na kogoś, kto położy
dłoń na jej ramieniu i powie, że nie warto za nimi gonić. Czułam
w niej niewyczerpane zasoby ufności. Na co dzień nie robiła z nich
użytku tylko dlatego, że brakowało okazji. Pokręciła głową. Klucz?
Oczywiście nie miała. Zapomniała go zabrać. Pieniędzy też nie mia-
ła. Nie dawali jej, bo wszystko gubiła. I ja nie miałam pieniędzy. To
znaczy, nie miałam takich, jak trzeba. Tych z orłem bez korony.
Tych niewymienialnych.
I właśnie wtedy zauważyłam w zaspie banknot, szarawy, pra-
wie w całości przysypany świeżym śniegiem. Na pewno wypadł ko-
muś wczoraj wieczorem, po ciemku. Amatorzy nocnego życia ścią-
gali do tej dzielnicy po dziesiątej, kiedy już znudziło się im gdzie in-
dziej. Ryczeli pod oknami i sikali na klatkach schodowych, czasem
szarpali się ze sobą, trzymając za klapy jesionek. Na ogół wiedzie-
li, jak daleko wolno im się posunąć. Milicja patrzyła obojętnie, pó-
ki nie polała się krew. Między pierwszą a drugą w nocy wracali
do domów, bo nawet oni nie mieli pomysłu, co by tu jeszcze zrobić.
-
Popatrz: pięćdziesiąt złotych.
Schyliła się po banknot, który jej pokazałam, i podała mi go
w zgrabiałych palcach. Więc jednak marzła. Przed wyjściem ze
szkoły zapomniała zapiąć guziki, a teraz już nie byłaby w stanie te-
go zrobić.
-
Gdzie masz rękawiczki? - spytałam, zapinając jej najpierw
górny guzik, ten pod kołnierzem.
-
Zgubiły się - mruknęła, patrząc w bok.
-
Dawno? - drążyłam, zapinając drugi. Moi synowie w jej wie-
ku niczego nie gubili. Ale czy miałam jej o tym powiedzieć? I tak
bez przerwy ją pouczano, z kogo ma brać przykład. Wzruszyła ra-
mionami. Chyba przed tygodniem. Wtedy akurat była odwilż, więc
przez dzień czy dwa nie marzła wcale. Następnego guzika jej nie
zapięłam, bo pomyślałam, że zaraz i tak będziemy odpinać.
-
Chodź - powiedziałam. - Zjemy coś ciepłego.
Tam, gdzie weszłyśmy, było gorąco i duszno. Okna zaszły parą.
Pachniało zupą, a trochę też przypalonym mlekiem, ale i czymś nie-
jadalnym, zimnym, może lizolem. Te białe kafle na ścianach zna-
łam, w kury i krowy, kobaltowoniebieski wzór. Nie zapomniałam
ich przez całe życie. Wtedy się takich nie robiło, skąd. Wzięli je chy-
ba z jakichś cudem ocalałych magazynów. Trafiły tu jako przesyłka
z poprzedniego świata. A jej się wydawało, że świat został stworzo-
ny dziesięć lat przed jej urodzeniem, cały, za jednym zamachem, ra-
zem z tymi kaflami. Nawet jeśli istniał przedtem jakiś inny świat, to
w jej pojęciu zniknął bez śladu, zanim przyszła Armia Czerwona.
Powiesiłyśmy palta na wieszaku. Takie wieszaki, owszem, robi-
ło się wtedy w dużych ilościach. W przypadkiem oszczędzonej
przez wojnę fabryce mebli giętych.
111
Dziewczynka położyła tornister na jednym z krzeseł, żeby zająć
dla nas stolik. Wybrała ten przy narożnym oknie. Jadała przy nim
Zosia, kiedy przychodziła z matką. Widocznie jej matka też nie go-
towała obiadów. Pilnowała, żeby Zosia zjadła wszystko do czysta.
A Zosia była strasznie chuda i musiała nosić okulary. Ale miała do-
bre stopnie. Kiedyś nawet weszłam do tego baru, przysiadłam się
do nich i razem pilnowałyśmy Zosi. To było chyba w trzeciej klasie
na jesieni. Łykałam ślinę i czułam, że nie jestem im specjalnie po-
trzebna.
-
Chodzisz do czwartej klasy? - spytałam, stając w kolejce do
okienka.
Kiwnęła głową. Więc to był styczeń sześćdziesiątego szóstego.
Niedawno skończyła dziesięć lat, ale już się nazywało, że ma jede-
naście. Sześćdziesiąty szósty, pamiętam tę datę. Pisało się ją w ze-
szytach skrzypiącymi stalówkami. Ostrożnie niosłyśmy talerze
do naszego stolika.
-
A Zośki dzisiaj nie było - oświadczyła nagle, z zazdrością. Bo
ona jakoś się nie przeziębiała. Nie do tego stopnia, żeby pozwolili
jej leżeć w łóżku. Musiałaby mieć gorączkę, a gorączki nie miała
prawie nigdy. W jej wypadku katar nie był chorobą, tylko stałą wła-
ściwością organizmu. Potrafiła przez całą lekcję smarkać i smarkać
w mokrą chusteczkę. - Czy ona musi przychodzić z tym katarem?
- pytała pani na wywiadówce. - Tak - odpowiadała matka. - Ina-
czej siedziałaby w domu od jesieni do wiosny.
Zobaczyłam tę mokrą chusteczkę, bo wyciągnęła ją i wytarła
sobie nos. Potem nic już nie mówiła, tylko jadła zupę. Na pewno
wyszła z domu bez śniadania. Wiedziałam, że cierpi na bezsen-
ność. Zasypiała nad ranem, a zaraz potem dzwonił budzik, ale ona
112
go ledwie słyszała. Przyjrzałam się, czy nie ma podkrążonych oczu.
Nie miała. W każdym razie nie tak jak wtedy, w piątej klasie, kiedy
zrobił się z tego skandal na całą szkołę. W modzie były akurat nie-
bieskawe cienie do powiek. Wszystkie nauczycielki chodziły tak
umalowane. Ale uczennica? I to z piątej klasy? Do czego to podob-
ne! Wysłana do szkolnej łazienki, gdzie z kranów leciała tylko zim-
na woda, a na umywalce rozmiękał kawałek szarego mydła, miała
doprowadzić się do porządku. Nic nie zeszło, więc myła się drugi
raz pod nadzorem, mydło szczypało ją w oczy i było jasne, że zno-
wu nic nie zejdzie.
Trzeba przyznać, że apetyt jej służył. Co prawda, wydała mi się
trochę blada, ale w środku zimy to zwykła rzecz. Spytałam, jak jej
się żyje.
- Normalnie - odparła po dłuższej chwili, kiedy już zrobiła
przegląd dzisiejszych i wczorajszych drobnych przykrości. Odłoży-
ła łyżkę i po raz pierwszy spojrzała na mnie podejrzliwie. Za dużo
chciałabym wiedzieć? Poruszyłam bolesny temat?
-Jedz, bo wystygnie - powiedziałam, zupełnie jak matka Zosi.
Nie mogła się poskarżyć, choćby chciała. Przypomniało mi się
coś, co ona też musiała dobrze pamiętać: obrazek puszczony z rzut-
nika na ścianę czytelni dla dzieci, pełen głębokiej czerni i ciemnej
czerwieni, mocnej, nasyconej - fałszywa czerwień sztandarów na-
wet się do niej nie umywała - i głos bibliotekarki, odczytujący na-
pisy: „Wtedy, nie mając innego wyjścia, przysięgła, że nie zdradzi
tajemnicy. Z tej wymuszonej podstępem przysięgi mogła ją zwol-
nić tylko śmierć". Dziewczynka z bajki musiała ukrywać, kim jest
i kto ją zmusił do milczenia. Ale przynajmniej wiedziała, kim jest.
Królewną. Miała szczęście, bo została otruta i śmierć zwolniła ją
z przysięgi. Wtedy czym prędzej zjawiła się dobra wróżka, jej opie-
kunka, i swoimi sposobami przywróciła ją życiu.
Dziewczynka, która nie była królewną, też miała na ustach
pieczęć milczenia, choć z innego powodu. Niezbyt dobrze wie-
działa, kim jest i nie znała słów, którymi zdołałaby opisać swoje
położenie. Bo przecież nie działa jej się żadna krzywda. Z przy-
krości znała tylko te drobne. Dużo drobnych przykrości. Próbo-
wała zrozumieć, dlaczego przychodzą jedna za drugą, dlaczego
wszystkie akurat do niej. Jej dociekliwość odbijała się od tych py-
tań jak piłka od ściany. Przypadek? Pech? Gorzki osad po cichu
odkładał się w sercu czy wątrobie jak trujące związki ołowiu.
Dziewczynka nie wiedziała, co myśleć. Może zasłużyła na to
wszystko?
Tkwiła w kłopotach, ale nie dramatycznych, raczej przewle-
kłych jak nieuleczalna choroba, do której trzeba się przyzwycza-
ić, bo nie ma innego wyjścia. Weźmy tę historię z dyrektorem,
która musiała się wydarzyć całkiem niedawno. Bo to było wła-
śnie zimą, w czwartej klasie. Albo też miała się dopiero wydarzyć
- przecież tamta zima jeszcze się nie skończyła. Tego dnia dziew-
czynka jak zwykle spóźniła się do szkoły i nie miała worka z kap-
ciami, co nieraz uchodziło jej na sucho, ale wtedy nie. Została
ukarana, zamknęli ją na klucz w pustej klasie. W klasie, w której
nigdy nie miała lekcji. Oglądała sobie wiszącą na ścianie zagad-
kową tablicę Mendelejewa i wcale nie rozpaczała. Patrzyła uważ-
nie na tę listę wszystkiego, z czego podobno składa się świat.
Z czego właściwie się składał? Z dużych i małych literek? Wypu-
ścili ją stamtąd po dzwonku. Dopiero na przedostatniej lekcji po-
jawił się dyrektor, młody, przystojny, w towarzystwie nauczyciel-
ki, którą dziewczynka widywała tylko na korytarzu. Dyrektor ge-
stem dał klasie znak, że nie trzeba wstawać, rozejrzał się, szybko
podszedł do dziewczynki i podniósł ją za ucho. Bolało. Bolało
tym bardziej, że przecież była dziewczynką. A nie było takiego
zwyczaju, żeby szarpać za uszy dziewczynkę. Tylko chłopców.
-
Oddaj to, co wzięłaś - powiedział.
Patrzyła na niego z głupią miną, bo nie wiedziała, co ma oddać.
-
Wywróć kieszenie, i to już.
Pokazała mokrą chustkę do nosa.
-
Fuj! - obca nauczycielka cofnęła się o krok.
W kieszeniach nie było nic więcej. Sięgnął po jej tornister i wy-
jął z niego wszystko po kolei.
-
Czytanki. Zeszyt do matematyki. Zeszyt do polskiego - mó-
wił, wytrząsając kartki i odkładając każdą rzecz po kolei na blat
ławki. - Książka do matematyki. Plastelina.
W przednich ławkach rozległ się śmiech. Po co przyniosła pla-
stelinę?
-
Korkociąg - powiedział z naciskiem.
Zapadła cisza.
-
Gdzie schowałaś pieniądze? - spytał podniesionym głosem
i uderzył ją po głowie zeszytem od matematyki. Wbiła wzrok w pod-
łogę. Kazali jej natychmiast przyprowadzić matkę, co było niemoż-
liwe, bo matka do wieczora prowadziła zajęcia. Dziewczynka miała
kategoryczny zakaz przychodzenia do niej na uczelnię, chociaż to
było bardzo blisko, zaledwie parę przecznic od domu. I naprawdę
nie chodziło o tych parę przecznic ani o kilka samochodów jeżdżą-
cych po ulicach. Niewiele później matka zapisała ją do uniwersytec-
kiej biblioteki. Chętnie zapisywała ją do bibliotek. A rozmawiać
z nią nie za bardzo lubiła. I dlatego nie miała okazji dowiedzieć się
wielu rzeczy, o których powinna była wiedzieć.
- Że ukradłaś? Na pewno? - dopytywała się, bo oskarżenie ją
zaskoczyło. Znałam tę matkę. Wiedziałam, że nie potrafi wybaczyć
skandalu. Ściągając na siebie skandale, dziewczynka ściągała je
także na nią. - Ile?
Ale skąd dziewczynka miała wiedzieć? Po prostu nie do pomyśle-
nia, żeby podczas przetrząsania tornistra zadała dyrektorowi pyta-
nie. Byłaby to bezczelność, bo pan dyrektor nie jest twoim kolegą,
smarkulo. Wszyscy wiedzieli, komu wolno pytać, o co i w jakich oko-
licznościach. Ważniejszy pytał mniej ważnego, nigdy na odwrót. Ale
matka była niezadowolona, wolałaby znać dokładną sumę, to by jej
ułatwiło zadanie. Zamierzała z samego rana, nie wchodząc w żadne
dyskusje, oddać dyrektorowi pieniądze. Miała nadzieję w ten spo-
sób szybko zamknąć sprawę. Umiała pozorować współpracę, ale nie
umiała walczyć. Jeśli w sprawach najważniejszych - a ta do takich
nie należała - naprawdę nie mogła na coś przystać, uciekała się
do biernego, milczącego oporu. Żadnych deklaracji. Tylko uniki.
Chroniła się, zachowując chłodny dystans. Coś w niej zgasło dawno
temu, lecz udawało jej się jak dotąd utrzymywać to w tajemnicy
przed obcymi. Matka czułaby się bezpieczniej, gdyby dziewczynka
była podobna do niej, zdystansowana, nieskazitelna. Gdyby nie po-
kazywała całemu światu odwrotnej strony medalu.
Niestety, stale istniało takie zagrożenie. Nie dlatego, żeby
dziewczynka znała tajemnicę i mogła ją komuś wypaplać. Wystar-
czało, że na czole miała wypisane zbyt wiele. Matka uważała to
za przejaw jej niedojrzałości, taki sam jak te notoryczne spóźnie-
nia. Gniewało ją, że dziewczynka nie umie zachować się jak należy.
To znaczy jak? Matka wzruszała ramionami. A może umie, tylko nie
chce? - zastanawiała się czasem. - Może robi to wszystko naumyśl-
nie? Żeby się zemścić? Ale za co właściwie dziewczynka miałaby się
mścić? No przecież za to, co miała wypisane na czole.
Matka nie powiedziała ojcu o kradzieży. Spotykali się dopiero
przy kolacji, którą jedli sami, we dwójkę. Nigdy nie rozmawiali
o szkole. O wszystkim, ale o szkole nie. Matka nastawiła sobie bu-
dzik i nazajutrz wstała wcześnie. Miała coś pilnego do załatwienia.
- Nie, nic nie trzeba oddawać - powiedział dyrektor, zaskoczo-
ny i trochę zmieszany. - Pieniądze się znalazły, jeszcze wczoraj.
Zwrócił matce korkociąg i ostrzegł, że to może być początek
kłopotów wychowawczych gorszych od tych, które już są. Wieczo-
rem spytała, skąd korkociąg wziął się w tornistrze. Dziewczynka
nie miała pojęcia. Nosiła go ze sobą przynajmniej od tygodnia, tak
samo jak plastelinę. Ale do czego zamierzała go użyć? No, do cze-
go? Jakie irytujące jest to jej wieczne roztrzepanie!
Sceny z udziałem dyrektora i obcej nauczycielki nie dałoby się
wymazać ani odwołać, nikt nawet nie próbował. Klasa przez długi
czas nie znajdowała ciekawszego tematu. Dziewczynka przysięga-
ła, że pieniądze się znalazły, ale dzieci jej nie wierzyły, bo podobno
matka była u dyrektora, żeby oddać. Grubawy chłopiec z ostatniej
ławki razem ze swoim ostrzyżonym do skóry koleżką zabierał jej
czasem tornister. Widownia zaśmiewała się do rozpuku, kiedy wo-
łał dźwięcznym głosem dyrektora: - Czytanki... Zeszyt do polskie-
go... Zeszyt do matematyki... Mów, gdzie masz pieniądze! - i bił ją
po głowie tym zeszytem. Nie odpowiadała, milczała jak zaklęta.
Pewnego dnia wzięli ją we dwóch pod łokcie i zamknęli w aresz-
cie, żeby zmiękła. Areszt mieścił się w pustej szafie, w ciemnym
kącie. Z początku cała zgraja trzymała drzwi. Dziewczynka siedzia-
ła cicho, tak cicho, że zaczęło to być niepokojące. Zanim otworzyli,
żeby sprawdzić, czy się nie udusiła, ktoś zdążył polecieć na
skargę do pani, która była przecież odpowiedzialna za to, żeby ni-
komu nic się nie stało. Pani przeżyła wtedy okropne chwile. Pę-
dząc po schodach na miejsce wypadku, z nieznośnym kołataniem
serca, myślała już pewnie o śledztwie, o procesie, którym mogło
się to wszystko zakończyć. Więc potem chciała się z tą dziewczyn-
ką rozmówić.
- Co to za historia? - pytała, stukając palcami w blat swojego
stolika. - Wyjaśnisz mi?
Dziewczynka stała przed tym stolikiem i przestępowała z nogi
na nogę, czując na plecach ciężar wielu spojrzeń. Nic nie wiedzia-
ła, przecież była wtedy w środku. Niech lepiej się dowie od tych, co
stali na zewnątrz, myślała sobie. Ale pani pytała tylko o tę ciszę
w szafie, przez którą dostała kołatania serca. Dziewczynka nie wa-
liła w drzwi, nie krzyczała, żeby ją wypuścić, i wcale nie przyszło
jej do głowy, że w ten sposób może kogoś przestraszyć. Milczenie
przedłużało się, pani się niecierpliwiła. Trzeba było w końcu, jąka-
jąc się, zeznać, że kiedy znalazła się w szafie, zamarła ze wsty-
du. I dalej się wstydziła, stojąc na środku klasy przed stolikiem pa-
ni. Dziwne, że z tego wstydu nie umarła.
Pani miała córkę w tej samej szkole, tylko o klasę niżej. Oczywi-
ście jeśli o to chodzi, na pewno nikt by się nie ośmielił... Palce pani
jednak przestały bębnić w stolik. Sprawa czekała na jakieś zakoń-
czenie. Całą lekcję poświęcono na roztrząsanie czegoś aspołeczne-
go, co tkwiło w tej dziewczynce, ale tym razem z troską, bez słowa
przygany. Tyle zainteresowania i dobrej woli. Dziewczynka była
wzruszona. Sama pani chciała się od niej dowiedzieć, dlaczego od-
staje. Ale dziewczynka zastanawiała się nad tym nie po raz pierw-
szy i nadal nie wiedziała.
-
Bo oni chyba nie bardzo mnie lubią - wyjaśniła z ociąganiem.
Pani rozejrzała się po klasie. Osiemnaście ławek, po sześć
w trzech rzędach, trzydzieści kilka par oczu i uszu. Pozostawało
ustalić, co mają jej do zarzucenia.
Nie mieli jej nic do zarzucenia. Wstawali po kolei i mówili to sa-
mo, co ta z pierwszej ławki: że owszem, chcieli się kolegować, tyl-
ko ona nie chciała. Czyżby więc wszystko, co do tej pory, okazało
się zwyczajną pomyłką? Oni myśleli, że ona nie chce, i dlatego...
Cudowne odkrycie! Pani wydawała się znużona jednomyślnością,
którą zbyt dobrze znała z zebrań partyjnych, ale dziewczynka uwa-
żała, że należy czym prędzej wszystko wyjaśnić. Złożyła więc
oświadczenie, że jest wprost przeciwnie, że zawsze chciała się ko-
legować, nawet bardzo. Po lekcjach, kiedy wychodziły z szatni,
przyłączyła się do innych dziewczynek. Doszły razem aż do rogu
ulicy. Dopiero wtedy ta z pierwszej ławki przystanęła. Zatrzymały
się razem z nią.
-
Znowu za nami idziesz? - spytała surowo.
Więc drobne przykrości nie były karą za coś, co można by jej
wytknąć. Świat nie życzył sobie jej miłości, i to już wszystko na ten
temat. Powinna była chować ją za plecami jak złamany kwiatek,
który wstyd komuś dać, najlepiej ukradkiem wyrzucić do kosza.
Nic nie wiedziała o prawdziwych nieszczęściach, o bolesnych stra-
tach, chorobach, rozwodach, o śmierci w rodzinie. Na przykład
matka Zosi - policzyłam to szybko - w styczniu sześćdziesiątego
szóstego miała przed sobą już tylko dwa i pół roku małżeństwa, już
tylko trzy lata życia. Ten świat jest światem cierpienia, ale skąd
dziewczynka miała o tym wiedzieć, skoro nikt z nią nie rozmawiał?
A jej drobne przykrości były po prostu śmieszne. Że ktoś na nią
krzywo spojrzał? Że sobie z niej zażartował? Może nie znała się
na żartach?
Przy tym wcale nie była niewinną ofiarą. Żałowała, że nie ma
na kim się odegrać. Inni mieli, wszyscy, od dyrektora aż do grubasa
z ostatniej ławki. Zazdrościła im. Ona także znalazłaby sobie ofiarę,
tylko jakoś nie mogła trafić na słabszego od siebie. Więc tylko wciąż
na nowo zaczynała się zastanawiać, co z nią jest nie tak i czy aby
na pewno została ulepiona z tej samej gliny co cała reszta.
Chciałam ją uspokoić, że tak, że na pewno z tej samej. Pocie-
szyłabym ją: dręczenie innych nic by jej nie dało. Oni też nic z te-
go nie mieli. Ale nie znałam słów, którymi mogłabym ją o tym
przekonać. Skąd miała wiedzieć, że kłopoty, z którymi nie potrafi
się uporać, są starsze od niej. Że tak samo jak białe kafle w kobal-
towoniebieski wzór wzięły się z poprzedniego świata. Z tego,
który płonął i rozsypywał się w gruzy wiele lat przed jej urodze-
niem. Bo właśnie w tamtym świecie żyła matka, kiedy coś w niej
zgasło.
A gdybym tak znalazła się na miejscu tej dziewczynki, znając ta-
jemnicę, której ona nie znała? Co mogłabym wtedy zrobić? Mam
w ręku klucz, więc na pewno dałabym sobie radę, pomyślałam.
Ale konkretnie. W jaki sposób?
Zastanawiałam się nad tym wiele razy. Teraz jednak, gdy pa-
trzyłam jej w oczy, miałam pustkę w głowie. Powinna dobrze
spać, tylko taką znalazłabym dla niej radę. Gdyby się nie spóźnia-
ła, gdyby nie zapominała kapci, nie uwięziliby jej w tej klasie z ta-
blicą Mendelejewa na ścianie. Gdyby jej tam nie było, nie padło-
by na nią podejrzenie. Nie miałaby miejsca godna pożałowania
scena z dyrektorem i grubas też zostawiłby ją w spokoju. Tylko
co powinna zrobić, żeby dobrze spać? Prawie każdej nocy godzi-
nami przewracała się z boku na bok, a kiedy zasypiała, śniło jej
się, że ucieka. Była ciągle zmęczona, także we śnie, więc nie ucie-
kałaby bez powodu. Nieraz dobrze jej szło, pędziła jakąś pustą
szosą prosto przed siebie, coraz dalej. Kiedyś udało jej się przy-
czepić linkę od sanek do wielkiej ciężarówki, a innym razem
wzbiła się w powietrze, przekonując się nieoczekiwanie, że dla
niej to nic trudnego, i patrzyła z wysoka na zdezorientowaną po-
goń. Kiedyś kluczyła po zaśnieżonym lesie, zręcznie myląc tropy.
Czasem ucieczka kończyła się jednak katastrofą. Na przykład
przebiegając we śnie przez tory, potykała się i wpadała pod koła
nadjeżdżającego pociągu. Albo trzaskał pod nią lód na rzece i to-
nęła w zimnej wodzie, rozpaczliwie machając rękami. Dusiła się
i myślała, że to koniec, za chwilę wciągnie wodę do płuc i pójdzie
na dno jak kamień. W niektórych snach wiedziała z góry, że
ucieczka nie może się udać. Uciekała, ale nie liczyła na ocalenie.
Bywało, że od początku spodziewała się potknięcia i upadku. Al-
bo ktoś do niej strzelał. Została zastrzelona tyle razy, że nie da się
zliczyć. Lecz przyzwyczaić się nie mogła. Za każdym razem na
moment przed śmiercią życie się w niej kurczyło, czuła tylko cie-
płe pulsowanie tętnicy szyjnej, nic więcej.
Nie miałam żadnego wpływu na to, co jej się śniło nad ranem.
Gdyby to była kwestia decyzji, codziennie przychodziłaby
do szkoły pięć minut przed dzwonkiem, w białym kołnierzyku,
z odrobionymi lekcjami. Ale nie udawało się, wszystko szło na
opak. Grubo spóźniona, wędrowała niespiesznie z jednego koń-
ca świata na drugi, z umysłem zamulonym sennością, zatrutym
obrazami ucieczki. Byłabym nawet w stanie nauczyć ją porów-
nywania ułamków o różnych mianownikach, rzeczy, której w tej
szkole nie zdołali jej wbić do głowy, a którą musiałam opano-
wać, żeby radzić sobie w życiu. Gdyby jednak spytała, w jaki spo-
sób ma wziąć się w garść, nie umiałabym jej pomóc. Kiedy koń-
czyłyśmy naleśniki, pomyślałam, że jej matka mogłaby zlecić mi
korepetycje. Przy okazji dopilnowałabym jej garderoby... Roz-
mawiałabym z nią... Powiedziałabym jej, że to wszystko na pew-
no nie dzieje się z jej winy. A z czyjej? - pewnie chciałaby wie-
dzieć. - Z niczyjej. Świat ma do tego skłonność - wyjaśniłabym.
- Dlatego to się zdarza. Raz temu, raz tamtemu.
Czy jednak nie byłoby rzeczą w najwyższym stopniu podejrza-
ną, gdybym sama zgłosiła się do jej rodziców z propozycją? A poza
tym na placu już od dawna nie ma pętli autobusów, nie widać rze-
ki i mostu, zasłania je odbudowany pałac. Więc trudno mi będzie
spotkać się z nią znowu. Może to i lepiej, pomyślałam. Bo skąd
wzięłabym dla niej czas? Miałam dom i rodzinę. Kiedy spytała, czy
jutro też przyjdę, pokręciłam głową.
- Chciałabym - powiedziałam. - Ale nie będę mogła.
122
UCIECZKA LISÓW
Trzymał mróz. Trzymał od miesięcy. Wzdłuż chodników cią-
gnęły się wielkie pryzmy śniegu. Dla przechodniów, którzy
przeciskali się obok nich, ledwie starczało miejsca, a śnieg
dalej padał, lekko i cicho, bo pojedyncze płatki nic nie ważą. Co
innego zapasy zwalone tam na górze, ponad dachami, one muszą
ważyć swoje. Niebo było od nich matowobiałe i ciężkie, wygląda-
ło, jakby miało runąć nam na głowy. Zmierzch zapadał wcześnie.
Śniegowe chmury podchodziły szarością, potem ciemność zale-
wała niebo, jak granatowy atrament z przewróconego kałama-
rza. Światła miasta przełamywały ten granat domieszką fioletu.
Im więcej świateł, tym głębsza noc nad naszymi głowami. Zimo-
wa, lodowata noc, która z rana nie mogła się dobudzić i zwlekała
z odejściem najdłużej, jak się dało.
Pewnego popołudnia bohaterka tej historii - nazwijmy ją Ka-
roliną albo Małgorzatą - brnęła pieszo przez zaśnieżony most,
a zmierzch właśnie zapadał. Niebo nad miastem ciemniało, gra-
natowy atrament szybko wsiąkał w chmury. Poniżej ich pułapu,
prawie nad samym mostem, sunęło powoli coś jeszcze ciemniej-
szego od atramentu. Coś dużego, obłego. Biła w oczy smolista
czerń, jakiej się nie widuje na co dzień.
Karolina spojrzała raz i drugi, pewnie miała nadzieję, że się
myli, że to jednak nie będzie to, o czym pomyślała od razu. Tylko
coś innego. Na przykład sterowiec. Sterowce znała ze starych
zdjęć, miały podobny kształt cygara. Przyśpieszyła, odwracając
głowę w drugą stronę. Nie chcę na to patrzeć, pomyślała. Ale mo-
że będzie musiała? Bicie serca stawało się coraz głośniejsze, aż
dudniło w uszach. Konstrukcja mostu weszła w rezonans z tym
dudnieniem i drżała. Małgorzata szła dalej przed siebie z duszą
na ramieniu, bo rezonans jest niebezpieczny, podobno bywa
przyczyną walenia się mostów.
To wszystko jest za trudne, powiedziała sobie, mając na myśli
naprawdę wszystko. Bo na jawie też nie szło jej najlepiej. Całkiem
niedawno, już podczas rozwodu, jej małżeństwo odsłoniło nie-
oczekiwanie swój zawikłany regulamin, dotąd ukryty. Nic dziwne-
go, że przez tyle lat go nie znała. Tak jak nie znała wielu okolicz-
ności własnego życia. Dopiero teraz powoli przyzwyczajała się
do faktów. Fakty nowo włączone do systemu rozpychały się aro-
gancko pośród tych starych, zasiedziałych, i musiało się dla nich
znaleźć miejsce, obojętne w jaki sposób. Choćby przyszło jej wy-
mazać z pamięci połowę wspomnień. Przeszłość nigdy nie jest ani
swojska, ani przejrzysta, choć mogła się taka wydawać, dopóki
Karolina niewiele o niej wiedziała.
Ponad barierką mostu, w gęstniejących ciemnościach, patrzy-
ła na rzekę skutą białawym lodem. Gdzieś pod tym lodem spały
ryby, nie mając żadnej pewności, że jeszcze kiedyś się obudzą.
Z nimi nikt by się nie zamienił.
Owszem, widywałam już na niebie tę chmurę żałobnej czerni.
Ile razy? A dajcie mi święty spokój! Jedyna taka na świecie, pły-
nie, gdzie wiatr ją pogoni. Być może przegląda się czasem w wo-
dach Jeziora Genewskiego, opryskiwana przez wielką fontannę,
czasem przemyka nad Nowym Jorkiem, gdzie ludzie pędzą ulica-
mi i nie zadzierają głów, żeby popatrzeć, jak zahacza rąbkiem
o iglicę Empire State Building. Ale przeważnie unosi się bez
świadków ponad milczącymi wodami mórz północnych i połu-
dniowych, białych i czarnych, wszystkich. To oczywiste, skoro
wód jest na ziemi najwięcej. Może czasem mignie w oknach
transatlantyckiego odrzutowca i zostanie w tyle, zanim ktokol-
wiek zdąży jej się przyjrzeć.
Kiedy Małgorzata oprzytomniała, zauważyła, że nie zaszła dale-
ko, wciąż jeszcze była na moście, mniej więcej tam, gdzie przedtem.
To dlatego, że już dawno przestała iść przed siebie, wpatrzona w tę
smolistą plamę na tle atramentowego fioletu. W tę chmurę. Inną
od śniegowych, deszczowych, gradowych i burzowych. Ani pierza-
stą, ani kłębiastą. Żałobną. Wyglądała jak wielki obłok gęstego,
czarnego dymu. Wisiała prawie na wysokości oczu i tymczasem zdą-
żyła podpłynąć jeszcze bliżej. Nie da się uciec, pomyślała bohaterka
tej historii, przebieranie nogami do niczego nie prowadzi.
Dawniej ta chmura ukazywała jej się w sposób bardziej dys-
kretny, w prostokątnym nawiasie ramy okiennej. Widziana przez
szybę też wywierała wrażenie, choć i nawias robił swoje, wycinał
ją z życia i zawieszał w przenośni. Ale nad mostem? Jak to możli-
we, żeby nad mostem? Chmura i most nie należały do tej samej ca-
łości, to się czuło od razu, nie było nad czym się zastanawiać. Most
był częścią życia, a chmura? Chmura wprost przeciwnie. Od tam-
tego, pierwszego spotkania bardzo się zmieniła. Nic dziwnego,
wystarczy pomyśleć o jej niekończącej się wędrówce po niebie,
która musi już trwać - policzmy... Długo. Za sprawą frontów at-
mosferycznych, kapryśnych wiatrów przepędzających ją stąd
tam z czasem utraciła fason, tu się skurczyła, tam rozciągnęła,
porwała się na brzegach. Ale nie rozwiała się nigdy. Jej substan-
cja była zbyt różna od powietrza, żeby się z nim zmieszać.
Zawsze, kiedy się zbliżała, uczucia we mnie tężały i zapadały
się martwo z powrotem w swoje głębiny. Jakby wydzielała niewi-
doczne, zatrute opary rezygnacji, przenikające przez szyby i ścia-
ny. W moim najdawniejszym wspomnieniu obły kształt wyłania
się powoli zza futryny okiennej i wpływa majestatycznie na za-
mknięty w niej szary prostokąt nieba. Zmagałam się ze szkarlaty-
ną, sama w domu przez całe dnie. Czas wlókł się powoli, być mo-
że raz po raz zatrzymując się na kwadrans albo na pół godziny.
Oczami załzawionymi od gorączki, którą zbijało się niezbyt sku-
tecznie krajowym odpowiednikiem aspiryny, patrzyłam, jak
chmura sunie przez stojące wody mojej udręki i nudy i jak z wol-
na zasłania bliski dach budynku po drugiej stronie. Nie wierzyłam
własnym oczom.
Z hałasem zsunął mi się z kołdry na podłogę leksykon dla dzie-
ci Palazziego, w którym przy każdym haśle był kolorowy obrazek
ze świata innego niż nasz, ale dobrze znanego. Dzięki tym obraz-
kom wciąż byłam jedną nogą w Mediolanie i pamiętałam, że
świat, w którym żyję, nie jest jedyny, a jego regulamin nie obo-
wiązuje wszędzie. Nie schyliłam się po książkę, tylko patrzyłam
w okno - jak zaklęta. W pokoju gęstniał cień chmury. Zastanawia-
łam się, czy to samo widać z sąsiednich okien. Nawet jeśli było wi-
dać, i tak nikt nie patrzył. O tej porze wszyscy dorośli siedzieli
w pracy, wszystkie dzieci w szkole.
Na widok smolistej czerni poczułam, że jakiś mniej więcej
okrągły przedmiot oddzielił się od mojego serca i podszedł do
obolałego gardła, za duży, żeby przecisnąć się w jedną czy w dru-
gą stronę. Dławiłam się nim, nie mając pojęcia, skąd się tam wziął.
Bo chyba niemożliwe, żebym nosiła go w sobie od urodzenia?
Od tamtej pory dławiłam się nim jeszcze wiele razy. I kiedy
chmura zawisła nad mostem, znowu coś się we mnie poruszyło,
zadrżało i podpłynęło w górę, ku krtani. Ze ściśniętym gardłem
szłam coraz szybciej, prawie biegnąc. Aż znalazłam się w tłumie
ludzi. Niektórzy stali oparci łokciami o żelazną barierkę. Ci mieli
najlepszy widok. Wszyscy patrzyli w tę samą stronę, nie ruszając
się z miejsca. Musiałam trochę zwolnić. Samochody także zwal-
niały. Most się zakorkował, trąbiły klaksony, ale niezbyt natarczy-
wie, jakby kierowcom przestało się śpieszyć. Przez chwilę zasta-
nawiałam się, na co tak patrzą oni wszyscy. Nie od razu przyszło
mi do głowy, że na to samo co ja. Lecz kiedy zrozumiałam, że tak
właśnie jest, przeraziłam się jeszcze bardziej.
Mały piesek w wełnianym kubraczku szamotał się w ramio-
nach swojej pani, ujadając ostro i cienko. Głaskanie po uszkach
nic nie pomagało. Na miejscu tej kobiety Karolina po prostu za-
słoniłaby mu ślepia. Tak. Bo Karolina czy też Małgorzata wiedzia-
ła, w czym rzecz.
-
To może być dym z elektrowni - odezwał się młody mężczy-
zna bez czapki. W kurtce z demobilu wyglądał jak frontowy żoł-
nierz. - Tylko wie pan, przy takich anomaliach pogodowych ina-
czej wygląda. Zbija się w kłąb i schodzi nisko.
-
Co się pani tak śpieszy? Zwolnić trzeba, popatrzeć na rzadkie
zjawisko atmosferyczne - jego rozmówca, ubrany jak na Antark-
tydę, zaczepił Małgorzatę i wypuścił jej prosto w twarz kłąb pary.
Nawet gdyby chciała mu odpowiedzieć, nie mogła. Nie wykrztusi-
łaby ani słowa przez zaciśnięte gardło.
-
Globalne ocieplenie, akurat! - chichotał ten bez czapki.
- Może gdzieś na Zachodzie. Tu liczy się bliskość Rosji. Jak nic
wraca do nas ostry klimat kontynentalny.
128
Tuż obok rozległ się dzwonek telefonu komórkowego, zgrab-
na melodyjka. Ta melodyjka chyba nie mogłaby mi się przyśnić,
pomyślała.
-
Tak, mamo - powiedziała dziewczyna w długim szaliku.
-
Nie. Na moście. No, tramwaje stanęły. Nie wiem.
Chmura rzeczywiście zeszła nisko. Kiedy ją widziałam ostat-
nio, dobrych parę lat temu, wisiała przynajmniej ze trzy piętra
wyżej. A teraz mieliśmy ją prawie na poziomie oczu. Tam właśnie
zatrzymała się wyzywająco, bezwstydnie. Karolina albo Małgorza-
ta zrobiłaby wszystko, żeby ją usunąć z widoku, schować, zasło-
nić. Ale w tej sprawie niestety nie było nic do zrobienia.
-
A co to jest? Czemu takie czarne? - dopytywała się koleżan-
ka tej w długim szaliku.
Przepychanie się przez tłum było zbyt męczące.
-
Co to może być? - podchwycił facet, który już przedtem za-
czepił Karolinę. - Jak pani sądzi?
I wbił w nią znaczące spojrzenie. Coś zwąchał? Może tylko
chciał sobie pogadać. Przyjrzała mu się. Raczej chciał tylko poga-
dać. Ale po co mu to wiedzieć. Nie jego sprawa.
-
Może sterowiec? - powiedziała powoli, bez przekonania.
Zepsuty tramwaj zatrzepotał drzwiami i odjechał.
-
Sterowiec! Cha, cha! No, ale para wodna to na pewno nie jest
-
zaśmiał się ten facet, puszczając do niej oko.
Jego wesołość była nieprzenikniona.
Musiał być mniej więcej w jej wieku. To znaczy, że miał podob-
ne doświadczenia. Znał te dawne zimy z czasów zimnej wojny,
wszystkie tak samo śnieżne, ciemne i długie. Podobne do tego-
rocznej, która uchodzi za wyjątkową. Wtedy byłaby całkiem
zwyczajna. Odwilże przynosiły epidemie grypy, którym sekundo-
wały gazety w innych kwestiach przyciśnięte ciężarem państwo-
wej cenzury. A w tle odrapane, źle oświetlone klatki schodowe
i ciasne mieszkania ze ślepą kuchnią.
Po pierwszym pojawieniu się czarnej chmury za moim
oknem, nie widziałam jej bardzo długo. Owszem, wspominałam
ją czasem, ale jako wyjątkowe zjawisko, które - byłam o tym prze-
konana - na zawsze pozostanie zagadką. Zachowałam tę zagadkę
dla siebie. Z nikim nie byłam na tyle blisko, żeby opowiadać
o
tym, co zobaczyłam. Poza tym krępowało mnie to. Jakbym była
zamieszana w skandal.
Przez następne lata masami przepływały nad nami inne chmu-
ry, setki, tysiące zwyczajnych chmur, jedna za drugą. O tamtej
można było nawet zapomnieć. Zanim ją znowu zobaczyłam, zdą-
żyłam się nauczyć czytać i pisać, co prawda z błędami i o wiele
za późno. Zdążyłam przekonać się, jak wiele rzeczy zawsze idzie
na opak, i nawet zdążyłam się z tym pogodzić.
Jedna dziewczynka z tej samej klasy mieszkała w sąsiedztwie
i
godziła się na moje towarzystwo w drodze ze szkoły, chociaż
z ociąganiem. Pozwalała mi się przyłączyć, ale dopiero w połowie
drogi, kiedy pożegnała się z przyjaciółkami. Od tej chwili była
trochę milsza. Zdarzało się, że rozmawiałyśmy całkiem zwyczaj-
nie, idąc obok siebie.
- Pokaż mi to swoje zero - zażyczyła sobie ta dziewczynka
pewnego dnia, kiedy naprawdę beznadziejnie poszło mi w szkole.
Zero było w moim zeszycie, okrągłe, wpisane czerwonym ołów-
kiem. Zostało wprowadzone do użycia specjalnie dla mnie, w dro-
dze wyjątku. - Nawet na pałkę trzeba zasłużyć - powiedziała pa-
ni, składając pod moim zerem zamaszysty podpis.
Posłusznie wyciągnęłam zeszyt z tornistra, ale zawahałam się,
nie chciałam go otworzyć. Ona nie rozumiała, że ktoś taki może
się jeszcze czegokolwiek wstydzić - wszystko, co mnie dotyczyło,
było przecież dla każdego widoczne jak na dłoni.
-
No, szybciej - powiedziała. - Obiecałaś.
Nic nie obiecywałam, byłam tego pewna. Ale ona już wycią-
gnęła rękę. Jedna z nas trzymała, druga szarpała - aż wyszarpała.
Zeszyt upadł na ziemię, wymięty, z naderwaną okładką. Patrzyły-
śmy na niego obie. Ona ocknęła się pierwsza.
-
Podnieś to! - powiedziała groźnie. Podniosłam. Całe szczę-
ście, pomyślałam, że to nie jej zeszyt, tylko mój.
I odprowadziłam ją do domu, jak zwykle.
Mniej więcej wtedy zdarzyło się coś, co w naszym bezbarwnym,
przewidywalnym świecie było zupełnie nie do pomyślenia. Widzia-
łam to na własne oczy, bo jak zwykle zapomniałam klucza i po lek-
cjach nie mogłam wrócić do domu. Widziałam, jak ludzie biegli uli-
cą, rozpierzchając się na boki, żeby nie potrącił ich niebieski milicyj-
ny radiowóz, jeden, drugi. Obłoki gryzącego gazu unosiły się spod
ich stóp wśród resztek śniegu, poczerniałych i twardych. Parę osób
wpadło do bramy, w której się schowałam. Za nimi milicjanci w nie-
bieskoszarych mundurach, znani nam dotąd z tego, że przeprowa-
dzali dzieci i staruszki przez ulicę. Tego dnia założyli hełmy, wzięli
w dłonie pałki i zajęli się czym innym. Akurat w Dzień Kobiet.
Przy krawędzi trotuaru leżał zadeptany tulipan nieokreślonego ko-
loru, szklarniowy. A wszystko to cztery ulice od mojego domu.
Potem, gdzie indziej, nie wiadomo gdzie, odbywały się wielo-
godzinne wiece z dziesiątkami transparentów, z przemówienia-
mi, z oskarżeniami, transmitowane w wieczornych programach
telewizyjnych.
Można się było z nich dowiedzieć, że w naszym kraju ukrywa-
ją się źli ludzie. Zamierzają zdradzić nasz kraj, sprzedać go na-
szym wrogom, inkasując całą należność do kieszeni. Naprawdę,
chcą go sprzedać? Z nami wszystkimi w środku? Tak, z nami
wszystkimi i z tym, co do nas należało, z transparentami i sztan-
darami, z fabrykami, w których powstawały wyroby państwowe-
go przemysłu, z obskurnymi klatkami schodowymi i kuchniami
bez okien. Z zeszytami z papieru V klasy, z piórnikami. Jakby
nasz kraj nie został zdradzony i sprzedany o wiele wcześniej. Jak-
by nowy, powojenny właściciel nie odciął naszego kraju od planu
Marshalla, który postawił na nogi Europę, jakby nie obciążył go
zobowiązaniami ponad siły, nie wtrącił w poniżające ubóstwo.
Teraz chętnych do zakupu trzeba by długo szukać.
-
Farbowane lisy. Maskują się, wredne - wycedziła tamta
dziewczynka. Nie wiedziałam dokładnie, kogo ma na myśli, lecz
byłam gotowa oburzyć się razem z nią, bo czułam się samotna.
-
Nie udawaj - szturchnęła mnie łokciem w bok. -I tak wiem,
kim jest twoja matka.
-
Moja matka - powiedziałam z ociąganiem - pracuje na uni-
wersytecie.
Chyba oczekiwała innej odpowiedzi.
-
Taaak? To teraz ją wywalą - obrzuciła mnie wszechwiedzą-
cym, chłodnym spojrzeniem. W cienkim głosiku pobrzmiewał
ostry ton jej ojca. - A twój tatuś już nie będzie jeździł za granicę
tam i z powrotem. Przecież to Polska go wysyła w delegacje, czyli
my. Teraz to się skończy.
Ale jacy my? I w jaką znowu delegację? Musiała coś usłyszeć
w domu. Jej ojciec gębę miał pełną miłości do kraju, ale pewnie
już by go tu nie było, gdyby miał paszport. Na pewno nie miał, sa-
mo złożenie podania było podejrzane. Trzeba się było wytłuma-
czyć z takiej fanaberii, a odmowa i tak była prawie pewna. Co in-
nego wyjazd służbowy. Moja koleżanka uważała, że to jej tatuś za-
służył na taki przywilej, a nie mój. Nie przyszłoby jej do głowy, że
za granicą można mieć prywatne sprawy.
Wyobraziłam sobie jej ojca z walizką pod naszymi drzwiami
w Mediolanie. Musiałby wytłumaczyć mojej babci, po co do niej
przyjechał. Że przysłano go zamiast mojego ojca. I musiałby jej to
powiedzieć w którymś z języków, jakie rozumiała - po włosku,
po francusku albo po angielsku. Umiał podobno po niemiecku,
ale się z tym nie afiszował. Polski znał oczywiście najlepiej. Nigdy
nie brakowało mu słów. Na wywiadówkach wygłaszał długie mo-
wy, pouczając innych rodziców, na czym polega wychowanie
dziecka, i nigdy nie pozwalał sobie przerwać. Ale czy podpisałby
za mojego ojca umowę z wydawcą? Z przyjaciółmi ojca też musiał-
by się spotkać chociaż raz, z tym dużym i z tym małym, którzy na-
zywali się Peroni i Menotti. Ojciec kolegował się z nimi od dziecka
i będąc w Mediolanie, nigdy o nich nie zapomniał. Po powrocie
wzywano go do urzędu od wiz powrotnych i pytano, z kim się spo-
tykał - oprócz, ma się rozumieć, własnej rodziny. Ojciec już się nie
dziwił, wzruszał tylko ramionami. Z wydawcą, meldował. I z kim
jeszcze? Z Peronim i Menottim, mówił ojciec, niewinnie patrząc
w oczy oficera służb.
Pod koniec wojny wszyscy trzej byli w partyzantce. Ale za-
miast wspominać tamte czasy, stroili sobie żarty. Przez to długo
nie wiedziałam, co tam naprawdę robili. Wątpliwe, czy ojcu mojej
koleżanki wystarczyłoby poczucia humoru do tych rozmówek.
Wyglądało na to, że nie ma go wcale. Matka mojej koleżanki po-
chodziła ze Śląska - trzeba było lat, żebym się domyśliła, na jakim
froncie zginęli jej bracia - i nie robiła kariery, po prostu uczyła
niemieckiego. Ale ze swoim mężem podobno miała krzyż pański.
-
Jecie nasz chleb - przypomniał mi surowo, kiedy razem
z jego córką spotkałyśmy go pod ich domem. Nosił myśliwski ka-
pelusz z piórkiem, zielonkawy. Nie on jeden, takie były wtedy
w modzie.
-
Ten chleb nie jest wasz, jedzcie swój - rano, tuż przed
dzwonkiem budzika, usłyszałam te słowa w sklepie spożywczym
na rogu, kiedy kładłam na ladzie dwa czterdzieści. Bez łaski, po-
myślałam, budząc się na chwilę, i tak staje mi w gardle.
Działo się to pod koniec długiej zimy, kiedy chodziłam stale
przemarznięta i śmiertelnie zmęczona, a do końca roku szkolnego
było jeszcze beznadziejnie daleko. Utrzymywała się paskudna po-
goda, niż atmosferyczny znad Bałtyku rozciągał się nad całym ob-
szarem naszego kraju, padał śnieg albo deszcz ze śniegiem i było
jeszcze bardziej szaro niż na gazetowych zdjęciach, bo w gazetach
zawsze dbali, żeby przynajmniej wyciągnąć kontrast. Nie miałam
już ochoty spacerować. Siedząc na schodach pod drzwiami, czeka-
łam po parę godzin, aż przyjdzie matka albo ojciec i wpuści mnie
do mieszkania, gdzie było ciepło. Tego dnia pierwszy przyszedł oj-
ciec. Sąsiad - w takim samym kapeluszu, jaki nosił ojciec koleżan-
ki, myśliwskim, zielonkawym - zaczepił mojego ojca na schodach
piętro niżej. Z górnego podestu widziałam nawet piórko u kapelu-
sza, delikatne, jakby wyrwane z ogonka pisklęcia. Tym razem nie
skończyło się na zdawkowej wymianie uprzejmości.
-
Przepraszam za ciekawość, ale zawsze chciałem o to zapy-
tać... Pan chyba nie jest Polakiem...
Bardzo możliwe, że i dla niego, jak dla tylu innych, istniały tyl-
ko dwie narodowości.
Ojciec uśmiechnął się wesoło. Nie był Polakiem. Nie pragnął
być Polakiem. Reprezentował trzecią narodowość, jedną z rozlicz-
nych trzecich narodowości, których sąsiad w ogóle nie brał
pod uwagę. Ojciec przywykł do Polski, chociaż za nią nie przepa-
dał. Ale nikt nie mógł mu za to powiedzieć złego słowa, bo w kie-
szeni miał zagraniczny paszport, a zatrudniała go placówka kultu-
ralna państwa należącego do tej drugiej, wrogiej nam, połowy
świata.
-
Jeśli dobrze rozumiem, o co pan pyta... - ojciec odpowie-
dział sąsiadowi swoją bardzo poprawną polszczyzną z leciutkim
nalotem obcego akcentu. Mrugnął do niego, po czym ustawił się
profilem i przejechał palcem po grzbiecie nosa. - O, widzi pan tu-
taj takie typowe zakrzywienie?
Przecież to nieprawda, pomyślałam trzeźwo. Matka - ow-
szem, do pewnego stopnia, ale on - nic podobnego. Naszło mnie
niedobre przeczucie, że może być ze mną jeszcze gorzej, niż było
do tej pory. I wstrząsnęło mną to, bo chwilę wcześniej byłam prze-
konana, że gorzej już być nie może. Ale świat nie kończył się
na naszej klatce schodowej. Z zewnątrz sączyło się coś szarego
i brudnego, gdzieś odbywały się te wiece, obnoszono napastliwe
transparenty, rzucano mętne oskarżenia rozdrażnionym tonem.
Ten ton dochodził z każdej strony, słychać go było także w naszej
szkole. Teraz nawet najniewinniejsze zdanko było jak walizka
z podwójnym dnem, trudno było przewidzieć, co ktoś w nim znaj-
dzie. Ale jego to nie obchodziło.
Nazajutrz przyszli do nas na kolację jego znajomi z ambasady.
Leżałam już w łóżku, miałam zgaszone światło i z nudów nasłuchi-
wałam, o czym rozmawiają. Rozmawiali oczywiście o rozruchach,
o
prasie, o transparentach. Byli przejęci, ale inaczej niż wszyscy
wokół - jak widzowie w teatrze. Przy deserze ojciec odegrał dla
nich scenkę z klatki schodowej i zebrał chichoty znad filiżanek
espresso.
Moja osobista sytuacja i bez tych zawirowań była wystarczają-
co trudna. W szkole straszyli mnie, że nie zdam. Straszyli co roku
i
na razie zdawałam, choć nie wiadomo jakim cudem. Miałam naj-
gorsze stopnie i zawsze zapominałam klucza. Z tymi dwoma kło-
potami było mi wystarczająco ciężko żyć. Ale gdybym spytała,
po co zrobił to, co zrobił, kiedy spotkał sąsiada na schodach, od-
powiedziałby, zadowolony z siebie, że w tym kraju, a już zwłasz-
cza w tym sezonie, wszyscy przyzwoici ludzie powinni podawać
się za...
Jakoś tak było, że nie rozmawialiśmy więcej niż to konieczne,
i zawsze w jego języku, nigdy w moim. A przecież jego język byłby
moim, gdybyśmy mieli wspólne tematy. Przyzwoitość? Mam wziąć
to na siebie z przyzwoitości? Z najgorszymi stopniami, bez klucza
w kieszeni? Nie chcę, zdecydowałam. Nie chcę. Nawet gdybym
chciała, nie umiałabym. Skąd miałabym to umieć? A czy ktoś bie-
rze na siebie moje kłopoty? Więc z jakiej racji ja miałabym wziąć
na siebie TO? Kto mnie zmusi? O, zmuszą mnie, pomyślałam po
chwili, zmuszą bez trudu. Jestem ostatnią osobą, która będzie
miała coś do powiedzenia w tej sprawie. Do moich dwóch uprzy-
krzonych kłopotów dołączy się trzeci, niepojęty.
Ale ten, za kogo podał się mój ojciec, nie chodzi po świecie
z lekkim sercem, szukając okazji do żartów. Właśnie po tym się go
rozpoznaje. Nie po jakimś tam niewidocznym zakrzywieniu nosa.
Skąd miałam o tym wiedzieć? Nawet Hitler nie wiedział. A sąsiad
wiedział. Zrozumiał, że chybił celu, skoro ojciec sobie z niego żar-
tuje. Nic tu nie pasowało do podejrzenia, które wykluło się
w umyśle sąsiada, kiedy rano czytał gazetę. Zresztą może od za-
wsze myślał swoje na ten temat i brakowało mu tylko tych trans-
parentów, żeby wkroczyć do akcji. Ale i on się w końcu uśmiech-
nął, musiał pokazać ojcu, że też zna się na żartach.
Parę dni później ta dziewczynka, którą odprowadzałam do do-
mu, z dziwną miną zapytała na pierwszej przerwie, po kim mam
takie czarne oczy. Po nikim. Widziałam je w lustrze sto tysięcy ra-
zy. Niebieskie. Po prostu niebieskie. Jaskrawoniebieskie. - Jak
chabry - zauważyła pewnego razu jakaś pani, mijając nas, gdy
wracałyśmy ze szkoły, one z przodu, ja za nimi. Bo nie wiedziała,
że mogę nie zdać. Od razu jej o tym powiedziały, jedna przez dru-
gą. Tak czy owak - jaskrawoniebieskie.
- Przecież wcale nie są... - zaczęłam i zająknęłam się.
Za tą dziewczynką stanęły murem przyjaciółki. Miała ich kilka.
Obrażały się na siebie bez przerwy, obgadywały jedna drugą, kłó-
ciły się i godziły na przemian. Umiały się bronić i atakować, były
twarde i bezwzględne jak żołnierze na wojnie. Tamtego ranka
akurat panowała między nimi przykładna zgoda. Obstąpiły mnie
i zagradzały drogę, kiedy z sercem ciężkim jak kamień próbowa-
łam się wymknąć.
-
Czarne! - wołały, chichocząc. - Czarne! Czarne!
-
Teraz pojedziecie - oświadczyła tamta dziewczynka
przed samym Dniem Dziecka. Już nie miałam ochoty się z nią ko-
legować, choć nigdy bym się nie ośmieliła wyskoczyć z taką dekla-
racją. Spotkałyśmy się przypadkiem w sklepie spożywczym, w ko-
lejce. Obie trzymałyśmy koszyki na zakupy.
-
Tak, do Włoch.
Tego dnia mój ojciec pakował walizki. Zawsze odlatywał
pierwszy. Mnie wsadzano do samolotu dopiero po zakończeniu
roku szkolnego. Nie darowaliby mi ani jednego dnia lekcji.
Wymownie odsunęła palcem wskazującym dolną powiekę.
Zobaczyłam lśniący pasek różowej śluzówki i odwróciłam wzrok.
-
Do jakich Włoch? - prychnęła. - Nie wysilaj się, mnie nie na-
bierzesz. Po wakacjach już cię tu nie będzie.
Miała własne wyobrażenie o tym, gdzie jest moje miejsce. I nie
tęskniłaby za mną. A ja za nią.
Po wakacjach odgłosy polowania się oddaliły. Jeszcze było
słychać jakby ujadanie psów, ale nie wiadomo, czy myśliwskich.
Podobno lisy uciekły. W naszej szkole nikt już o nich nie wspo-
minał, jakby tamta sprawa przez lato wszystkim wyleciała z gło-
wy. Wprowadzono za to poranne apele. Nie byłam ani na jed-
nym. Nie miałam szansy - zaczynały się kwadrans przed lekcja-
mi. Podobno codziennie wyczytywali moje nazwisko, bo to
do mnie należało niezagrożone pierwsze miejsce na liście spóź-
nialskich.
Poza tym uruchomiono telewizor, który stał w świetlicy od pa-
ru lat, i pojawiły się w naszym życiu programy edukacyjne. Klasy
po kolei zasiadały na podłodze, żeby popatrzeć na śnieżący ekran,
przez który przepływały to piastowskie orły, to oblicza sowiec-
kich kosmonautów, to znów kolumny czołgów z czasów drugiej
wojny. Coraz to coś się rozregulowywało i trzeba było bez prze-
rwy kręcić gałkami, żeby utrzymać na ekranie uciekający obraz.
Przyszła i nasza kolej, zamiast na lekcji matematyki zasiedli-
śmy przed telewizorem. Głos lektora gubił się wśród szumów
i trzasków. Ten i ów szeptał coś do kolegi, koleżanki posyłały so-
bie liściki. Z chaosu na chwilę wyłaniały się nieruchome zdjęcia,
na które patrzyliśmy kątem oka. Ceglany komin, skłębiony czar-
ny dym. Dorośli ludzie, nieprzyjemnie chudzi, stali przed nami,
gówniarzami, na baczność, w piżamach w paski w biały dzień. By-
ło w tym coś niepokojącego, nawet jeśli się nie wiedziało, o co
chodzi. Wiedziałam, choć nie pamiętam skąd. Wszyscy wiedzieli.
Usiadłam na samym końcu, pod ścianą, blisko okna z widokiem
na drzewo. Obok dwaj chłopcy oglądali po kryjomu scyzoryk.
Z drzewa opadały żółte liście. Od czasu do czasu odrywałam
wzrok od liści i zerkałam w drugą stronę, na scyzoryk. Trzeci
chłopiec, właściciel scyzoryka, chwycił mnie oburącz za głowę
i ustawił mi ją na wprost.
- Gdzie się patrzysz? Tam się patrz! To o twojej rodzinie.
Nie żeby naprawdę coś o niej wiedział. Był pyskaty, mógł to
powiedzieć każdemu.
I właśnie tamtej jesieni, zanim żółte liście opadły do reszty,
wróciła do mnie chmura. Tym razem ukazała mi się we śnie,
jeszcze czarniejsza niż przedtem. Najpierw w górnym rogu okna
pojawił się jej obły przód. Patrzyłam na to z niedowierzaniem,
choć rozpoznałam ją w mgnieniu oka. Ilustrowany leksykon dla
dzieci, „II mio primo Palazzi", znowu ześliznął mi się z kolan
i z hałasem upadł na podłogę. Tymczasem chmura powoli opu-
ściła się trochę niżej, niemal ocierając się o szybę. Wśród kłę-
bów gęstego jak sadza dymu widziałam jakieś szmaty, pojedyn-
cze buty, puste walizki. Coś dużego oddzieliło się od mojego ser-
ca, ruszyło do góry i boleśnie utknęło w krtani. Wtedy wszystko
zrozumiałam. W tej czarnej chmurze, niesionej wiatrem ponad
lądami i morzami, płynęła po niebie moja rodzina.
Trudno uporać się z zamętem, który wniosło do mojego życia
to pokrewieństwo. Chmura czarnego dymu unieważnia całe moje
życie, odbiera prawo do własnego losu, czyni ze mnie kropkę
na końcu zdania, w którym nie o mnie mowa. Urodziłam się, kiedy
było dawno po wszystkim, i dlatego moje pragnienia i starania, je-
den czy drugi akt desperackiej odwagi, romanse, porody i rozwo-
dy obracają się w fakty bez znaczenia. Nie chcę na to pozwolić.
Mam prawo do własnego losu, jak inni. Im dalej w lata, tym trud-
niej się bez niego obyć. Tylko połowa mojej rodziny płynie w tej
chmurze, myślę z gniewem. Tylko połowa. Druga połowa żyje prze-
cież z lekkim sercem w pięknym świecie z leksykonu Palazziego.
- A czy my się czasem nie znamy? - spytał facet ubrany jak
na Antarktydę. Kim mógł być z zawodu? Mechanikiem samocho-
dowym? Samotny, może rozwiedziony? Wracał z pracy do domu
i nikt na niego nie czekał? Ni stąd, ni zowąd wyciągnął z kieszeni
futerał, wyłuskał z niego okulary i wsadził je sobie na nos.
Po czym przyjrzał jej się uważnie. Ona nie pamiętała go wcale, ale
to nic nie znaczyło. Dawno temu, kiedy działy się wszystkie te naj-
gorsze rzeczy, zamykała oczy, żeby nie patrzeć, nie widziała wte-
dy nikogo. A jeśli on nawet gdzieś tam był, nawet jeśli stał i przy-
glądał się, to co takiego mógł teraz o niej wiedzieć? Że w pierw-
szej klasie ssała stalówkę i chodziła z zaciekami atramentu w ką-
cikach ust? Co takiego mógł zapamiętać? Że się z niej śmiali? Jaki
skandal mógł jej wyciągnąć po latach? Że posądzono ją o kra-
dzież, a potem pieniądze się znalazły? Mąż myślał, że zakończyło
się to przeprosinami - przez te wszystkie lata ukrywała prawdę.
Nie przyszło jej do głowy, że ten facet po prostu chciał zawrzeć
znajomość, a może odnowić, wszystko jedno. Albo że próbował
się z nią droczyć. Może za chwilę zaprosiłby ją na kawę - trzeba
się rozgrzać, co pani o tym sądzi? - gdyby nie zniechęciło go jej
spłoszone spojrzenie. Cofnęła się o krok. Kto to właściwie jest?
- myślała, zaniepokojona. I czuła niesmak, niesmak. Jakby otarła
się o szantażystę.
Potem nadjechał tramwaj i zasłonił chmurę. Wsiadła do niego
pani z pieskiem, wsiadł ten ciepło ubrany, którego wesołość była
tak wieloznaczna, wsiadł i ten drugi, młodszy, w kurtce z demobi-
lu, meteorolog amator, którego niepokoiła bliskość Rosji. I wsia-
dły obie dziewczyny, teraz dla odmiany ta druga z telefonem
przy uchu. - Tak - mówiła. - Nie - mówiła. - Co? - zawołała na-
gle, trzy razy głośniej. Ludzie wsiadali i wsiadali, nikt nie wysia-
dał. A potem przepełniony tramwaj odjechał po zamarzniętych
szynach i Karolina czy też Małgorzata znowu stała na moście sa-
ma, wpatrzona w ciemne niebo.
Odchowała synów i rozeszła się z mężem, nie gotowała już obia-
dów ani kolacji, więc mogła sobie stać na tym moście dowolnie
długo, nawet do końca świata. Jak te ryby przysypiające pod lo-
dem przywykłaby do niskich temperatur. Cóż, zima jest w tym ro-
ku wyjątkowo mroźna. Ale może teraz już wszystkie zimy będą ta-
kie? I nie wiadomo, czy będziemy mieli coś oprócz tych zim. A mo-
że razem z klimatem kontynentalnym wróci zimna wojna? I te
mętne oskarżenia, ten niepokojący ton? A gdyby tak sięgnąć
w przeszłość jeszcze głębiej - czy powróci...
Czyżby to mogło powrócić?
Niepotrzebnie zadaje sobie takie pytania. Powinna brać przy-
kład z innych. Rozgrywają tę partię ze spokojem, ubrani jak nale-
ży, uśmiechnięci, nie ma obawy, że nagle usłyszymy szloch. Ich
umysły zawsze są po stronie życia, zajęte czymś konkretnym: ra-
chunkami, czyimś ślubem albo rozwodem. A ona? Jej defekt pole-
ga właśnie na tym, że ni stąd, ni zowąd zdarza jej się osunąć w in-
ny czas, jakby podłoga się pod nią zapadła, jakby zleciała o kilka
pięter niżej. Ona wierzy, że nie boi się niczego. A przecież zawsze
się czegoś boi. Zawsze tego samego i niczego więcej. Ale ten
strach tak wrósł w jej serce, że na co dzień wcale go nie czuje, tyl-
ko czasem coś ją zaczyna dławić, jakby w gardle utkwiło obce cia-
ło, które wzięło się tam nie wiadomo skąd.
Otóż właśnie. To strach ją dławi, okrągły i twardy jak piłka, jak
dziecięca piłeczka, nie da się go wypluć, nie da się przełknąć. Ale
czego tu się bać? Ma prawie wszystkie umiejętności, jakie mogą jej
być potrzebne, gdyby... Raczej nie zginie, przynajmniej nie od razu.
Potrafi biec przez wiele godzin bez odpoczynku, a gdyby to by-
ło konieczne, nawet od rana do wieczora, pomimo lekkiej niedo-
mykalności zastawki w sercu. Równym tempem, nie bardzo szyb-
kim, ale wystarczającym, żeby przed nocą być już daleko, o ile tyl-
ko nikt jej nie zastrzeli po drodze. Ruch rozgrzewa, więc mogłaby
uciekać i w ostry mróz, również boso, jeśli tak się zdarzy, że ze-
drze buty. Najlepiej przez lasy. Potrafi dowolnie długo znosić sa-
motność, nie lęka się ciszy ani ciemności, słowa nie są jej potrzeb-
ne do życia bardziej niż leśnemu zwierzęciu. Nocami wykradałaby
jajka z kurników, żeby nie umrzeć z głodu. Jest przyzwyczajona
nie oczekiwać pomocy od nikogo, a to zwiększa szanse przetrwa-
nia znacznie bardziej niż liczne grono przyjaciół. Nie ośmieliłaby
się prosić o schronienie, w jej przekonaniu to nie wypada i niewy-
kluczone, że ma rację. Mogłaby za to uciekać i uciekać bez końca.
Ale czy znalazłaby powód, żeby się ratować, zadając sobie tyle tru-
du? Myśli o tym bez smutku. Jeśli coś ją niepokoi, to tylko to, że
nie pomoże swoim dzieciom w ucieczce.
I tak to jest z nami, lisami. Będziemy przez pokolenia przemy-
kać z jednego snu w drugi, z drugiego w trzeci.
143
WŁOSKIE SZPILKI
Copyright © by Magdalena Tulli and Wydawnictwo Nisza
Wydanie I
Warszawa 2011
ISBN 978-83-62795-09-3
Redakcja i korekta: Krystyna Bratkowska
Projekt graficzny: Ryszard Kajzer
Na I stronie okładki i na stronach tytułowych wykorzystano
okładkę leksykonu „II mio primo Palazzi", Mediolan 1960
Skład: Zerkaj Studio
Druk i oprawa: Efekt Sp.j.
Wydawnictwo Nisza
tel. 48 607 622 655
nisza@intertop.pl
www.nisza-wydawnictwo.pl
nisz«
polub Niszę
D
Mniej wymagający odbiorcy zadowolą
się zapewne warstwą sensacyjno-
-przygodową powieści, a ci bardziej
wysmakowani być może przemyślą
przy tej okazji złożoną problematykę
relacji między realnością i pozorem.
Nie na darmo też akcja „Kontrolera snów" rozgrywa
się głównie w galerii handlowej. Antykonsumpcyjna
wymowa tej powieści to jej dodatkowy smaczek.
DARIUSZ NOWACKI, „Gazeta Wyborcza"
Chciałam, żeby „Kontroler snów" miał własne życie,
niezależne od moich poprzednich książek, dlatego
podpisałam się wymyślonym nazwiskiem. Ale książka
bez autora radzi sobie umiarkowanie. Autor nie
pofatygował się do radia, a zapraszali go nieraz.
On by nawet chętnie poszedł, ten Marek Nocny.
Jeszcze lepiej, gdyby pokazał się w telewizji.
Przystojny, wyszczekany facet koło trzydziestki
- dla książki nie ma nic lepszego niż taki autor.
Marek miał niestety jeden okropny defekt:
nie istniał,
(z wywiadu dla „Dużego Formatu")