magdalena tulli
tryby
2003
Wydanie polskie
Data wydania:
2003
Projekt graficzny serii:
Maciej Sadowski
Wydawca:
Wydawnictwo W.A.B.
02-502 Warszawa, Łowicka 31
tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11
e-mail: wab@wab.com.pl
www.wab.com.pl
ISBN 83-89291-31-2
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
Stwarzanie światów! Nie ma nic prostszego. Podobno wytrząsa się je z rękawa. A po co? Żeby nacieszyć oko migotaniem, kiedy wznoszą się ku światłu, drżące jak mydlane bańki. Potem pochłania je ciemność. Kiedy wzlatują, to tak jakby już spadały. Ale czy nie są piękne? Powołuje się je bez głębszej myśli i rzuca w pustkę od niechcenia, a zbawić ich nie ma komu. Nic więcej nie wie o tym narrator, figura raczej podrzędna. Wyznaje to z ubolewaniem. Sam postawiony wobec faktów dokonanych, troszczy się tylko o jedno: żeby od razu w pierwszym zdaniu nie popaść w banał. Gdyby mógł, wolałby raczej odejść z rękami w kieszeniach, zostawić wszystko na łasce losu, na który odmówiono mu wpływu, albo przynajmniej trwałby uparcie w wymownym, aroganckim milczeniu. Ale narrator rozumie, że nie ma dokąd odejść. Przywilej arogancji także nie jest mu dany. Ten rodzaj życia, który mu przypadł, o ile w ogóle można to nazwać życiem, nie oferuje możliwości wyboru. Za całą treść egzystencji wystarczyć musi historyjka wytrząśnięta przez kogoś z rękawa od niechcenia. Złakniona podmiotów i orzeczeń, wczepiona w ich tkankę niczym rzadkiego rodzaju żarłoczny pasożyt. Narrator pragnąłby ufać, że ten, kto go powołał, wie więcej, ogarnia całość i zna zakończenie. Ale on nie pojawia się we własnej osobie na tej ani na następnych stronach, zostawia bez odpowiedzi listy i faksy. Być może od tygodni gnuśnieje w łóżku, w pomiętej pościeli, odwrócony plecami do świata, twarzą do ściany, a wokół walają się puste butelki albo zużyte strzykawki, któż to może wiedzieć? Kiedy więc tragiczny obrót wydarzeń rozsiewa chichoty w tylnych rzędach ławek albo kiedy żart martwieje w posępnej ciszy, narrator wie, że nie ma się na kogo oglądać, cała rzecz jest tylko na jego głowie. Trzeba z pokorą postawić kropkę i jakby nic się nie stało, przejść do następnego zdania. Niczym klaun w kraciastych pantalonach, który spadłszy ze stołka pośród wybuchów śmiechu przetaczających się po widowni, od razu włazi na chwiejącą się drabinę, nie przerywając monologu: żałosna osobistość, nieodwołalnie zesłana na żółty od trocin padół areny, potykająca się raz po raz na równej drodze, dożywotnio uwięziona w błędnym kole widowiska. Numery, które można pokazać na arenie wysypanej trocinami, w rzędach ławek znane są wszystkim do znudzenia, nie wyłączając małych dzieci, które wiercą się w oczekiwaniu na popisy słonia. Znane są tam i monologi, znane na pamięć, razem z okrągłym guzikiem ostatniego zdania, na który zapina się pętelka początku, razem z wątpliwą, nieprzekonywającą puentą, która prosi się o wzruszenie ramion. Każde słowo słyszano już przynajmniej tysiąc razy. Cóż z tego, że w innych zdaniach? Nikogo nie obchodzą szczegóły. To wszystko jest tak nużąco podobne, mówią przymglone spojrzenia. Otóż dlatego właśnie lepiej być czytelnikiem niż narratorem. Miło jest, żując gumę, wprawić w szybki ruch szeleszczące kartki, a kiedy odwróci się ostatnia, lekką ręką odłożyć tom na półkę. Lepszy to los niż gubić spodnie w błazeńskiej pogoni za uciekającym wątkiem, zaplątanym w karkołomne ewolucje linoskoczków, w oszukańcze sztuczki iluzjonistów, by w końcu dostać prosto w nos oślizłym ogryzkiem, nie wiadomo przez kogo rzuconym. Tam, pośrodku areny, gdzie zawisło parę setek spojrzeń, prawie wszystko może się zdarzyć i nic nikogo nie zaskoczy – i tylko nie wypada obetrzeć twarzy wielką chustką w grochy, tą samą, która jeszcze zaledwie przed chwilą służyła jako rekwizyt. Należy raczej kłaniać się nisko wiele razy, z szerokim jaskrawoczerwonym uśmiechem namalowanym szminką na policzkach. Nie żałując ręki, raz po raz zamiatać powietrze nad ziemią wyświechtanym melonikiem. Ledwie dotarłszy do miejsca, w którym można postawić kropkę, narrator już powątpiewa, czy cyrkowa farsa udźwignie ciężar tego, co miało tu zostać powiedziane. Być może znudzeni widzowie, wlepiając wzrok w krąg areny, dla świata zewnętrznego znajdują tylko tyle wnikliwości, żeby każdy ukłon pojmować najzupełniej dosłownie. Jeśli głos narratora będzie dobijał się o uwagę zbyt uporczywie, ściągnie na siebie gniewne zniecierpliwienie; pokorna prośba o parę groszy byłaby wysłuchana przychylniej. Żadnych zatem szans na porozumiewawcze mrugnięcie, ani cienia wspólnoty. I nie widać ratunku przed samotnością. Lecz skoro już jesteśmy przy porównaniach, czyż nie lepiej być narratorem niż postacią? Kto bowiem chce być postacią i stąpać po linie rozpiętej między utraconą przeszłością a niepewną przyszłością, niczym akrobata ubrany w obcisły trykot, by widać było, jak pracuje muskulatura i martwieje bezbronny brzuch? I to wszystko za mało, publiczność zacznie usypiać z nudów już po chwili, chyba że akrobata dostanie partnerkę błyskającą srebrnymi cekinami na skąpym kostiumie, w okolicy łopatek ozdobionym parą wielkich motylich skrzydeł. Jeśli jest równie szalona jak on, będzie rzucała się w jego ramiona nad przepaścią, ufając mu, z konieczności, ślepo – albo też licząc na siatkę ochronną, o ile ją rozwieszono. Ale tylko bez owej siatki widowisko może być naprawdę porywające. Przestrzenie nad głowami zapierają dech i przez chwilę wydaje się patrzącym, że to ich własne ciała balansują na linach tam w górze, gdzie nie widać żadnych ograniczeń, gdzie wolności, jak można sądzić, jest pod dostatkiem. Że spotykają się tam i rozstają, i mijają się ponad otchłanią, a przestworza należą do nich.
Tak czy inaczej, rozstanie jest nieuniknione: on ma przed sobą potrójne salto z lądowaniem na drążku trapezu, choć może to zbyt wiele wobec zdawkowego tonu kontraktu, w którym wszystko, co istotne, wyrażono oszczędnie i rzeczowo za pomocą paru cyfr. I pominięto milczeniem niebezpieczeństwo, na jakie wystawia się jedna ze stron, składając lekkomyślny podpis. To, co rzuca na szalę, jest dobrem bezcennym, niemożliwym do odzyskania w razie utraty. Nawet polisa ubezpieczenia na życie, wątpliwej rzetelności dokument, już w tytule epatujący łatwymi obietnicami, na nic się wtedy nie przyda. Niestety, akrobata nauczył się tylko balansować nad przepaścią, nic innego nie potrafi, robi więc, co do niego należy, podczas gdy jego partnerka spada w pustkę. Połyskując cekinami, z szelestem motylich skrzydeł leci głową w dół, jakby nie była już więcej do niczego potrzebna w tym numerze. Ale jej występ się jeszcze nie skończył: w samą porę złapie w powietrzu drążek przelatujący w górze szerokim łukiem i jeszcze raz śmignie nad głowami, wzbijając się w przestrzeń. Jeśli nie skręci karku, spotkają się na drżącej platformie pod nieco spraną kopułą niebios i stamtąd zjadą razem na środek areny, nagle, jakby spadli z księżyca. On ją chwyci wpół, będą się kłaniali na prawo i na lewo, a orkiestra zagra tusz. Mieszkają w przyzwoitych hotelach. Przy stole przykrytym śnieżnobiałym obrusem maczają poranne gazety w pachnącej kawie i smarują masłem bułeczki. Zanim cokolwiek im się przytrafi, na dobry początek mają dyskretny brzęk sztućców i wdzierające się z zewnątrz klaksony. Tu i ówdzie rozbrzmiewają jedna przez drugą melodyjki telefonów komórkowych. Odgłosy poranka są chaotyczne, lecz obiecujące, jak chmura tonów pustych strun, w której odzywają się przypadkowe fragmenty nie rozpoczętego jeszcze koncertu, podchwytywane to tu, to tam, szybko i bez wyrazu, w ironicznym skrócie, przez orkiestrę strojącą instrumenty. I prawie wszystko wydaje się możliwe, kiedy do wieczora jest jeszcze tak daleko.
Nie śpieszą się, siedzą z łokciami opartymi o krawędź stołu, zasypanego okruchami, splamionego pomarańczową konfiturą. Ona, ubrana w niebieskie dżinsy, wyjmuje papierosa z paczki leżącej na stole. On jej podaje ogień, pod czarnym swetrem napina się biceps. Rozmawiają. O czym mogą rozmawiać? Ona się śmieje, patrząc prosto w jego przymrużone oczy, odchyla krótko ostrzyżoną rudą głowę, wypuszcza obłok dymu i strzepuje popiół do popielniczki. Gdyby chciała odegrać rolę kobiety, która w hotelowej jadalni siedzi przy stole z mężczyzną w czarnym swetrze, nie musiałaby robić nic więcej. Póki nie wstaną od stołu, wyglądają na szczęśliwych, przyszłość rozpościera się przed nimi całkowicie bezpieczna: z rana bułeczki i kawa, wieczorem skoki nad przepaścią, i tak przez całą wieczność. Czy to wystarczy, by poczuli się ograniczeni metaforą, w której zamknięto ich los? A jeśli nawet tak, to czy mają inne wyjście niż bez protestu podjąć życie, jakie zostało im przeznaczone w tej historyjce? Korzystniej byłoby może pozostać na zawsze przy stole nakrytym do śniadania, ona z papierosem, on z filiżanką w ręce, między nimi na białym obrusie, powiedzmy, zielone jabłko, na które żadne z nich jakoś nie miało ochoty. Siedzieliby tak bez końca, rozparci na wyściełanych krzesłach, których miękkość bierze się z ukrytego pod obiciami różowego puchu. Nietrudno zgadnąć, jakie trudy, zgryzoty i rozczarowania zostałyby tym dwojgu oszczędzone. Ale nikt nie pragnie trwać w nieważkiej chwili, która właśnie mija. Myśli uciekają od niej na wstecznym biegu ku faktom dokonanym, a pragnienia, nie mając czego szukać w przeszłości, pędzą prosto przed siebie na złamanie karku. W czasie teraźniejszym szamoce się tylko drgający niespokojnie sekundnik zegarka. Osamotniony, wciąż na nowo wyprzedza dwie grubsze wskazówki, bez pośpiechu krążące po bliźniaczych orbitach, jak widać, sprzężone z nim tylko mechanicznie. Rytm gorączkowej szamotaniny jest im z gruntu obcy. Za to ciału znany jest aż nadto dobrze. Wrażliwemu, ciepłemu od pragnień ciału, które wyrywając się ku przyszłości, w tejże samej chwili zapada się w przeszłość, pogrąża się w niej bez ratunku, grzęźnie. I póki jeszcze trwa ta chwila, zwana obecną, jej obecność odczuwalna jest tylko jako nieopanowany zamęt serca i umysłu, chaos, od którego chce się uciekać jak najdalej. Toteż jadalnia niebawem opustoszeje i para kończąca śniadanie prędzej czy później także zwolni krzesła, porzuci okruchy rozsypane na obrusie. Czy to ich filiżanki, z kroplą kawy na dnie, odjeżdżają niklowanym wózkiem? Przepłynęły tylko przez ich ręce, wśród brzęku sztućców i szmeru głosów zataczając codzienną pętlę między zmywarką a stołem. On mignie jeszcze w holu za szklaną taflą, potem mignie ona, w tle zarysują się rozłożyste kanapy, w których wnętrzu różowy puch przykrywa antypatyczne stalowe spirale niewidocznych sprężyn i nadaje obłe kształty skórzanym obiciom. Przekonamy się, że kiedy pili kawę, ich walizki, gotowe do podróży, czekały już obok kontuaru recepcji, w miejscu gdzie przecinają się drogi wiodące ku dworcom i lotniskom, gdzie zatem zbiegają się wszystkie światy i gdzie od każdej postaci oczekuje się tylko sprostania łatwym formalnościom. Ostatnią z nich będą bezbarwne życzenia miłego dnia, które trzeba przyjąć na chwilę przed ostatecznym rozpłynięciem się w listopadowym, dajmy na to, poranku, mokrym i ciemnym. Spojrzenie musi prześliznąć się nad szklanym kloszem, pełnym cukierków, których nikt nie bierze. Z kwitkiem w portfelu znika się w mgnieniu oka, nie zostawiając po sobie pustego miejsca, ani cienia tęsknoty, ani tchnienia żalu. W naturze walizek leży i ta właściwość, że są i nie ma ich zarazem, przez ich substancję prześwieca już lśniąca posadzka, która zostanie na swoim miejscu, kiedy one odjadą w bagażnikach taksówek. Po drugiej stronie gładkich jak lustro płyt syntetycznego kamienia, którego nie ima się błoto, domyślajmy się przynajmniej dwóch kondygnacji piwnic, z instalacją wodociągową i kanalizacyjną, rurami centralnego ogrzewania, szeregami transformatorów i pękami kabli. A jeszcze niżej – otchłani bez dna, tej samej, w której śmiertelnie groźne dla żaglowców morza południowe, najeżone niebezpieczeństwami koralowych raf, rozkołysane falami emocji nie znających ukojenia, rozlewają się szeroko, aż po ścięte wiecznym lodem, zmartwiałe morza północne z zastygłą falą, pokrytą szronem. Na antypodach tutejszego świata, w którym każda rzecz stoi na swoim miejscu, można spodziewać się wyzutej z wszelkich reguł krainy, gdzie wierzch jest spodem, dół – górą. Tamtejsze kanapy, fotele, stoły, pozbawione gruntu, spadają bezładnie, prosto w pustkę tamtejszego nieba, na zatracenie. Obrusy, zsunięte w pędzie ze stołów, fruną, marszcząc się i fałdując, osobno lecą talerze i sztućce, z dzbanków chlusta herbata. Wszystko, co tutaj zrozumiałe i oczywiste, tam musi się wydać pokrętne, nieczytelne, szalone. Ale posadzka z syntetycznego kamienia przesłania ciemną czeluść, natrętnie narzucając się spojrzeniom, te zaś ślizgają się bezwolnie po lustrzanej powierzchni. Para, której poświęcono już tak wiele uwagi, skończyła śniadanie i zamówiła przez telefon nie jedną, lecz dwie taksówki. Każde z nich ruszy teraz w swoją stronę. Mężczyzna w czarnym swetrze wkłada do portfela hotelowy rachunek, w jego oczach rozbłyskuje rząd lamp świecących chłodno nad kontuarem. Proste, krótkie nazwisko, na które wystawiono rachunek, zaczyna się chyba na literę M. I tyle ich widziano. Historyjka jest jak hotel, postacie pojawiają się i znikają.
Narrator czuje się zmęczony na samą myśl o następnym zdaniu, choć opowieść jeszcze nawet nie ruszyła z miejsca. Można by pomyśleć, że buksuje ona przez cały czas, wydając przy tym rumor do złudzenia przypominający stłumione taflami szkła odgłosy ruchu ulicznego. Jej pustka i jałowość wypisana jest na szarych tynkach, na obojętnym niebie. Przychodzi ochota zamówić piwo i patrzeć, jak piana osiada w szklance, tylko tyle. Gdyby narrator mógł wybierać, wolałby raczej opowiadać o tym, co wolne od wszelkich komplikacji, o tchnących chłodnym spokojem dobrobytu skórzanych meblach, które szczęśliwie nie czują ciężaru, jaki przychodzi im dźwigać, o lśniących płytach syntetycznego kamienia, o nieskazitelnych taflach szkła, o białych porcelanowych filiżankach w kompletach po sześć tuzinów – jeśli stłucze się jedna albo dwie, nie będzie nieszczęścia. Gdyby narrator naprawdę mógł wybierać, wolałby w ogóle o niczym nie opowiadać. Skąd zatem wzięła się kolejna postać, jakim sposobem znalazła się nagle w polu widzenia? Zajechała taksówką, okrążywszy plac, na którym powleczony zielenią patyny spiżowy koń staje dęba pod jeźdźcem zakutym w zbroję. Kilka wróbli zerwało się z podniesionej przyłbicy. Przyjezdny zapłacił za kurs i wysiadł. Z jego kieszeni wystaje złożona gazeta, może to być na przykład Financial Times. Winieta jest jak umówiony sygnał, przeznaczony specjalnie dla narratora, znak cisnący mu się do oczu.
Załóżmy, że wciąż pada deszcz. Niech światła odbijają się w mokrym asfalcie jak w lustrach, niech chmury suną przez kałuże, w akwariach witryn niech się unoszą nieważkie jak meduzy parasole. Krople deszczu od razu naniosły drobny rzucik na gładką fakturę marynarki. Powiedzmy, że palto zostało skradzione na lotnisku. Czy przepadł także portfel, schowany w wewnętrznej kieszeni? Mokry trotuar odbił światła hotelu, a półprzezroczysty obraz jeźdźca na koniu zadrżał z lekka w szybie obrotowych drzwi i zakręcił się jak na karuzeli, kiedy nowa postać wchodziła do hotelowego holu. Lustrami przepłynęła wspomniana już marynarka, nieskazitelny kołnierzyk koszuli i krawat trochę ironiczny, trochę zawadiacki – ma się rozumieć, że w granicach tego, co dozwolone, gdy jedynym ratunkiem jest godzenie wolności z przeznaczeniem, owijanie konieczności w bawełnę niewymuszonej swobody. Narratorzy lubują się w szczegółach, wyłuskują je z tła ze smakiem i znajomością rzeczy. Krawat mówi im prawie wszystko, podczas gdy okulary odbijają tylko świat zewnętrzny, niewiele więcej niż skrawek scenografii, którą narratorzy znają jak własną kieszeń. Do marynarek dobiera się inne sylwetki i twarze niż do czarnych swetrów, czoła mogą być gładsze, spojrzenia łagodniejsze, i zasadzie tej, zaznaczmy, stało się tu zadość. Mimo to trudno nie dostrzec uderzającego podobieństwa postaci, zwłaszcza kiedy w okularach nowo przybyłego rozbłyskuje rząd lamp świecących chłodno nad kontuarem recepcji. Rezerwacja odnalazła się pod nazwą znanego armatora, spółki, której akcje od pewnego czasu uchodzą za doskonałą lokatę. Rozporządzając zasobami fachowej wiedzy podróżnego, firma nie omieszkała zapewnić mu dachu nad głową, z pobłażliwością, a może i z rezygnacją przyjmując do wiadomości, że on także ma ciało, kłopotliwe i wymagające jak każde inne. Na pośpiesznie wypełnionym formularzu mignęło nazwisko, długie, nieczytelne, zaczynające się na literę F. Wysokiej klasy specjalista, którego występ musi zakończyć się sukcesem firmy – to już pewne, że właśnie o niego chodzi – sięga po klucze. Ślady opalenizny na dłoni zdradzają, że nie dalej jak w lipcu, sierpniu nosił jeszcze obrączkę. Mógł zdjąć ją choćby i przed kwadransem, wsunąć do tej samej kieszeni, z której wystaje gazeta, teraz już niepotrzebna. Lecz uśmiechnięta recepcjonistka na taki wybieg się nie nabierze, ani ta, ani żadna inna. Tymczasem dzwonek windy rozbrzmiewa nad drzwiami o stalowym połysku, w katalogach materiałów wykończeniowych określanym jako półmat nie drażniący oka. Rozsuwają się i zasuwają z ledwie słyszalnym szmerem, który nie drażni ucha, i oto F. wychodzi już na którymś tam piętrze, miękki chodnik tłumi jego kroki. Otwiera pokój, opuszczony przez tamtych dwoje, sprzątnięty tak pedantycznie, że nie został po nich żaden ślad. F. powinien teraz niezwłocznie zatelefonować do banku i podyktować numery utraconych kart kredytowych. Zamiast tego przeczesuje palcami włosy i podchodzi do okna. Niewykluczone więc, że portfel ocalał w wewnętrznej kieszeni marynarki, choć nawet w takiej sprawie nie może być pewności, zdarzają się bowiem stany umysłu, wobec których bezpieczeństwo kont bankowych nic nie znaczy. Pan F. patrzy na szare tynki i białe niebo, których nie chciał oglądać narrator. On także nie chce ich oglądać, starannie zaciąga zasłony. Niewiele traci. Mury i chmury i tak ograniczały widoczność. Nie sposób wyjrzeć poza to, co się samo narzuca. F. siada na kanapie, potem się na niej kładzie, jak pasażer statku, gdy już zmożony mdlącym kołysaniem zaszył się w kajucie. Tak oto metafora marynistyczna wdziera się pienistą falą między linijki, wchodzi w paradę wcześniejszej, cyrkowej, z którą narrator ledwo co się uporał. Nowa komplikacja wprawia go w zakłopotanie. Z niestarannie spisanej i dalece niekompletnej partytury, w jaką został wyposażony, wyłania się drugi, równorzędny temat. Rytm jest znajomy: to rytm ostrożnych stąpnięć ponad przepaścią, czuje się w nim drżenie lin rozpiętych między masztami namiotu cyrkowego albo też żaglowca, bez różnicy. Ta dość nieoczekiwana odpowiedź na pierwszy temat, ukazujący się w partii cyrkowych fanfar, podana jest, powiedzmy, przez waltornię – czyż nie ryczy ona głosem syreny okrętowej? Tak czy inaczej, drugi temat został tu narratorowi narzucony bez cienia przyzwoitości i współczucia, skoro w miejscach, które powinny dawać pojęcie o brzmieniu całości, pozostawiono białe plamy. Nie wiadomo, czy ten, kto powołał narratora, zostawił go bez wskazówek przez nieuwagę, czy może zaniedbał szczegóły, zaprzątnięty jakimś innym, ważniejszym zajęciem. Albo też nic mu się w ogóle nie chciało, więc z cynicznym rozmysłem uchylił się od trudów poszukiwania harmonii. Zamiast okrągłej, żółtej od trocin wyspy, w którą uderzają wysokie fale podziwu i grozy, z wysokości bocianiego gniazda można gdzieś w dole zobaczyć pokład żaglowca, miotającego się na falach oceanu. Deski pokładu mają tę samą żółtą barwę surowego drewna, hałaśliwe falowanie widowni przypomina do złudzenia szum morskich bałwanów, w istocie wciąż mamy do czynienia z tym samym: z tym, co widoczne. Co zatem jest istotą niewidocznej konstrukcji, jej podporą i rdzeniem? Może liny rozpięte nad przepaścią, może prądy morskie w głębinach, może karkołomne wykresy koniunktury na kolumnach Financial Times. F. też nie może tego wiedzieć, skoro nie wiedzą inni, lepiej od niego poinformowani. Żaden podręcznik tej kwestii nie rozstrzyga, nie docieka tego żaden fachowy biuletyn. Ręka F. opada bezwładnie na podłogę, jakby zasypiał, gdy nagle z jego gardła dobywa się szloch. Ten szloch usłyszy piętro wyżej sprzątaczka, kiedy wyłączy na chwilę odkurzacz. Czy to naprawdę jest pokój opuszczony przez tamtych dwoje? Bez wątpienia, i mniejsza o szczegóły. Którykolwiek by to był z owych licznych pokojów na wielu piętrach, byłby to zawsze ten sam pokój. Druga ręka ściąga krawat przez głowę i sięga do kołnierzyka, by rozluźnić go jednym szarpnięciem, urywając guzik. Trzask wyznacza punkt krytyczny tej sceny, który został właśnie przekroczony. Dalej wszystko jest już przesądzone, bez powrotu i bez ratunku. Okazuje się, że obdarzony poczuciem humoru, błyskający okularami, dobrze opłacany profesjonalista, którego dopiero co widziano w holu i w recepcji, nie istnieje. Nie ponosi za to winy postać leżąca bez krawata w hotelowym pokoju na kanapie. To trudy życia winne, szare tynki, białe niebo. Nadzieje winne albo też brak nadziei, bez różnicy, skoro nadzieje i brak nadziei prowadzą do tego samego.
Narrator mógłby teraz zapewnić, że widział na własne oczy zdarzenia rozgrywające się w holu hotelowym, tak samo jak przyjazd taksówki. Przyglądał im się przez szklane tafle, znad szklanki piwa, które na życzenie przyniesiono mu do stolika w hotelowej jadalni, mimo że właśnie się zaczęło sprzątanie ze stołów po śniadaniu. Lecz jak to było z wnętrzem owego pokoju na którymś tam piętrze? Pytanie istotne przy założeniu, że świat naprawdę istnieje, i to w sposób wystarczająco rzetelny, byśmy nie czuli się upoważnieni do roztrząsania wątpliwości. A czy narrator mógłby wypić swoje piwo, gdyby świat nie istniał? Ależ nie wypił go wcale. Patrzył tylko, jak piana osiada w szklance.
W tym miejscu powróci kwestia bułeczek, smarowanych niedawno masłem przez tamtych dwoje: przyjemnie byłoby mieć pewność, że przynajmniej one istniały naprawdę. Narrator uśmiecha się pod nosem, kiedy słowo „naprawdę” wpływa pod pełnymi żaglami w niebezpiecznie wąską cieśninę powstałą między wyobrażeniem bułeczek a kropką. Żeby zjeść bułeczki, trzeba mieć ciało, ot i wszystko. Ciało i bułeczki utkane są z tej samej substancji, a z jakiej, w to nie potrzeba wcale wnikać, wystarczy, że jest komu nazwać jedno i drugie – oto więc narrator kłania się i wyciąga z ucha jajko, które dopiero co schował do kieszeni. Cała ta sprawa jest ciału obojętna. Naiwne i prostoduszne, chce tylko doznawać dobra, chce samych wygód i przyjemności, dlatego kanapy uginają się pod jego ciężarem tak miękko i pieszczotliwie, dlatego też do kawy podaje się śmietankę. Tymczasem to, co nazywa się życiem, na ogół wymaga od ciała pozycji niemożliwych. Wymaga małpiej zręczności we wspinaczce po masztach, wymaga czołgania się na kolanach, z ryżową szczotką, po deskach pokładu, w olśniewająco białych koszulach, w marynarkach, na których nie ma prawa osiąść żaden pyłek kurzu, ani jedna kropla słonej wody. Jakaż to udręka, dzień po dniu żeglować we mgle czasu teraźniejszego. Podmioty i orzeczenia nurzają się w niej pozbawione konturów, płyną bez celu i kierunku. Póki nie zatrzyma ich kropka na końcu zdania, wszystko wydaje się jeszcze możliwe, każde niespodziewane Jednak” czy też „albowiem” otwiera śluzy ku akwenom zdań podrzędnych, ku przesmykom ironicznych sensów, ku obcym portom przewrotnych konkluzji, gdzie ostatnie słowo podaje w wątpliwość pierwsze, niczym wstępujący na pokład u kresu podróży przedstawiciel służb celnych, już zawczasu szukający pretekstu, by zakwestionować faktury przewozowe i dyskretnie zgarnąć do kieszeni plik pomiętych banknotów. Światła przeciwmgielne okoliczników i dopełnień wyrywają z mętnego tła to ten, to inny fragment, spójrzmy chociażby na jaskrawą plamę czerwieni, przesuwającą się wśród szarości jesiennego popołudnia. To czerwona parasolka, którą zaraz zamknie z furkotem czwarta z postaci. Narrator ma nadzieję, że wtedy będzie mógł postawić wreszcie stopę na stałym lądzie czasu przeszłego, w tym królestwie pewności, gdzie fakty żyją i rozkwitają. Tam tylko rozkwitają i nigdzie więcej, czas przeszły jest bowiem całym ich światem, ojczyzną prawd niepodważalnych, choć niestety, trzeba to przyznać, zazwyczaj sprzecznych.
Nie było, jak dotąd, okazji rozmówić się z kimś kompetentnym, kto wiedziałby lepiej od narratora, ku czemu zmierza historyjka, toteż obrót spraw zaskakuje go raz po raz. Nie opierając się na żadnych wiążących ustaleniach, życzył sobie, żeby skończyło się na trzech postaciach, ale nie było w jego mocy postawić na swoim. Postać z parasolką idzie więc przez wilgotny taras, zasypany martwymi liśćmi. To wciąż jeszcze ten sam listopad. Gdzieś w kącie mokną ogrodowe meble, zwalone na stertę. Jesienny bezwład odebrał lekkość ich kształtom. Krople deszczu drżą na odwróconych oparciach krzesełek, fantazyjne esy-floresy żeliwnych nóżek sterczą ku niebu. Koniec sezonu, nic więcej się nie wydarzy, jeśli zaś chodzi o następny, to nie wiadomo nawet, czy w ogóle nadejdzie. Cała posesja jest na sprzedaż, wpisana już pod stosownym numerem do rejestru w agencji pośrednictwa; wpis opatrzono fotografią, na której od śmietankowej fasady odcina się soczysta zieleń drzew. W rubryce „ogród” zamarło nieme echo wybuchów śmiechu przy stole, zdobnym w świeże plamy z czerwonego wina i migotliwe plamki słonecznych promieni prześwietlających stołowe szkło. Przy furtce obok przycisku dzwonka pozostawiono niepotrzebną nikomu metalową tabliczkę, mniejsza o napis. Narrator zignoruje inicjał nazwiska, już zdążył się znudzić zabawą z inicjałami. Kiedy klucz zgrzytnie w zamku, puste wnętrza pootwierane na oścież ukażą białe ściany i sufity, schody dodadzą głębi przestrzeniom. Prostokątne cienie na ścianach, wspomnienia po ramach, w które coś musiało być oprawione, ale co? Zwłoki przebitej kolorowej piłki będą tkwiły w kącie pod schodami, póki akt sprzedaży domu nie powoła nowych właścicieli, ale to już przesądzone, więc przez gumową powłokę zda się przeświecać parkiet. Rzeczy tym łatwiej znikają, im są lżejsze, jakby wywiewał je prąd powietrza, biorący się z różnicy ciśnień między czasem przyszłym i przeszłym; w zakamarkach trzymają się dłużej. Wydawałoby się, że na przykład kupując rzecz tak solidną, jak fortepian, można liczyć na jej ociężałość, na nieograniczone możliwości trwania czarnej politury, na nieprzemijające reguły harmonii. Ale postawiono go, jak to bywa, w przeciągu, toteż fortepianowe pasaże, ławice gładkich trójdźwięków, których nie sposób traktować całkiem poważnie, przebrzmiały pierwsze, wcześniej niż głosy i nawet zanim całkiem wywietrzał zapach kawy. Doskonałość ciszy, zdolnej pomieścić wszystkie dźwięki, niczyich uszu już nie ukoi. Meble zniknęły razem z kolorową mgiełką, w której życie było przyjemne i nie narzucało żadnych myśli o tym, dokąd zmierza. Zniknął nawet stojak na parasole, krople wody kapią więc na podłogę, na bukową klepkę w idealnym stanie, podczas gdy postać kobieca obraca w rękach kopertę wyjętą przed paroma minutami ze skrzynki na listy. Można zgadywać, że numer polegający na żonglerce namiętnościami przez bardzo długi czas udawał jej się niezawodnie, szybko wirowały posłuszne dłoniom złote kule miłości, zazdrości i tęsknoty, kreśląc w pustce sfer swoje zawrotne, podwójne i potrójne trajektorie czysto i bezkolizyjnie, wysoko ponad dnem rozpaczy, z dala od nędzy upadku, nie zostawiając innych śladów niż świetliste smugi. Atrament plami, na palcu wskazującym odbił się znak. To duże F z nazwiska adresata, odwrócone jak w lustrze. Uparte, znalazło sposób, żeby jednak zaistnieć. Inicjał nazwiska nadawcy, także rozmazany od wilgoci, spróbuje zaraz wepchnąć się do następnego zdania, ale nic z tego. Natręctwo dużych liter przebrało miarę. Ona i tak drze tę kopertę na kawałki, razem z zawartością, potem chce się pozbyć strzępów papieru, nie wie, co z nimi zrobić; powinna wrzucić je do sedesu i spuścić wodę. Musi przecież wiedzieć, gdzie jest łazienka. Przy okazji powinna wstawić do wanny czerwoną parasolkę. Ale cokolwiek teraz zrobi, nie zadowoli to narratora, który już pozwolił się rozpanoszyć podstępnemu słowu „powinna”, apodyktycznie narzucającemu zdaniom swój ciężar. Otóż z racji nazwiska, zaczynającego się na F, zapewne po mężu, przez lojalność powinna była pozostać przy metaforze życia jako morskiej podróży, zwłaszcza zaś trzymać się z daleka od obrazów cyrku, związanych z postacią w czarnym swetrze. Tak czy inaczej, od opinii wyrażanych przez narratora niewiele tu zależy. Udaje mu się jedynie, i tylko do pewnego stopnia, wpływać na formy gramatyczne, rzecz istotna zwłaszcza gdy idzie o czasowniki, które wciąż usiłują wyrwać się w przestworza, przybierając samorzutnie formy czasu przyszłego, bez żadnych zobowiązań. Ściągane siłą na ziemię, póki mogą, omijają niziny form dokonanych, szamocą się jak latawce, znosi je ku wodzie, do której to nie sposób wejść dwa razy, i nawet z daleka widać, że z dwojga złego wolą obracać się w kółko w wirach teraźniejszości.
W opinii narratora czas przyszły nie daje faktom należytego oparcia. Jest bezkształtny jak chmury na niebie, a jeśli przynosi jakikolwiek porządek, to tylko ten przelotny i nieważny. Na obrzeżach pola widzenia pączkują z chmur nowe kształty, postrzępione i kłębiaste, i rozświetlają się z nagła albo też przeciwnie, zaciągają się cieniem. W ten właśnie sposób pierzaste obłoki letnich wieczorów przemieniły się w chmury burzowe, pełznące ciężko po mrocznym niebie na ciemnosinych brzuchach, broczące fioletem z poszarpanych boków wśród fajerwerków i łoskotu werbli, w fontannach ulewy. Woda jest tym, w co jedynie potrafią się przemienić, kiedy bujanie po niebie staje się z czasem niemożliwe: proces równie gwałtowny jak przemiana czasu przyszłego w teraźniejszy. Po wyczerpaniu repertuaru efektów specjalnych chmury burzowe płyną dalej jako nocne, czarne na czarnym tle, niewidoczne, a w końcu, choćby i po tygodniach, objawiają się w postaci tych białych na białym tle, także niewidocznych, niosących obraz nicości, od którego odwraca się z odrazą właścicielka pozostającego w domyśle fortepianu. Wczesny zmierzch zapada cicho, bez rozrzutnego splendoru łun, które na przykład minionego lata płonęły nad ogrodem każdego wieczoru, oświetlając rozsnute tu i ówdzie nad horyzontem urocze kłaczki różowego puchu, tego samego, który nadaje miękkość tapicerowanym meblom i pluszowym zwierzątkom. Tego samego, który koi smutek, ociepla, łagodzi bezlitosną twardość kantów. Bez którego nie da się żyć. Unosi się wysoko, lekki, nieuchwytny. W przestworzach nie ma nic prócz przelotnych stanów, nic, co można by objąć w posiadanie.
Upragniony stały ląd, twardy grunt czasu przeszłego, na którym może się oprzeć stopa narratora, kryje w sobie niestety znacznie więcej niż potrzeba. Pełen jest pozostałości jakichś innych, podobnych historyjek, stygną w nim marzenia i żądze nieobecnych, zgubionych i niemożliwych już do odnalezienia postaci, wymieszane z miałkim piaskiem wszystkich części mowy. W ciemnościach podglebia gasną słońca minionych letnich popołudni, rozsypują się w proch przelotne miłostki. Miłość aż po grób ciąży ku głębszym warstwom gruntu, tam podchodzi wilgocią, wyzuta z blasku jak poczerniała obrączka. Wraz z nią butwieje sponiewierana miłość własna. Ciężar zwałów ziemi, którymi jest przygnieciona, uznajmy za metaforę pamięci niezdolnej do przebaczenia.
Gdyby w ten grunt wbić teraz łopatę, ostrze musiałoby zazgrzytać, tak gęsto jest poprzetykany skamieniałym słówkiem „dlaczego?”, pytaniem bez odpowiedzi, tak dużo w nim odłamków zburzonych i zapomnianych konstrukcji warunkowych. Ile tego gruzu mogło utkwić w otoczonym drucianą siatką czworoboku ogrodu? Nikt nie zada sobie trudu, żeby policzyć kamienie bez żadnej wartości. Trudno rozpoznać, który z jakiej pochodzi budowli i do jakiej historyjki należy – do tej czy też do tamtej – zbędne pytania przybierają bowiem zawsze ten sam nieokreślony kształt, zawsze ten sam zmącony odcień żalu. Wygodnie byłoby pozbywać się ich sprawdzonym sposobem wyrachowanych i okrutnych karteli zbożowych, których maklerzy nieustannie śledzą ruchy cen w tabelach giełd towarowych i dzięki nowym, oszałamiającym możliwościom telegrafu bez drutu stawiają czoło zmianom koniunktury, nakazując załogom parowców topić bez sentymentów w oceanie jutowe worki z pszenicą. Niebo w swej obojętności zachowa dyskrecję, wokół tylko woda, niecierpliwa, falująca. Żarłoczne morskie ryby już czekają, gotowe przegryźć jutę i połknąć każdą ilość ziarna. Ale nawet one nie tkną kamieni. W głębinach zaś niestrudzone prądy morskie unoszą wszystko, co spotkają na swojej drodze, by wyrzucić na ląd w okolicach oddalonych o morskie mile, o kalendarzowe lata.
A gdyby zacząć grodzić historyjki drucianą siatką, ot tak, dla porządku, żeby było wiadomo, gdzie się która zaczyna, gdzie kończy i do kogo należy? Jedno jest pewne, grunt byłby wewnątrz i na zewnątrz, po naszej i po nie naszej stronie, jednakowo kamienisty. To także na nic: dla dżdżownic i kretów parkan nie jest przeszkodą, a włóczędzy przeskakują go bez trudu, kiedy nikt nie widzi. Chmury, puszczone luzem, przynajmniej odlatują tam, gdzie wiatr je pędzi, i nie wracają, czego niestety nie da się powiedzieć o pytaniach zakopanych w jałowych piaskach historyjek. Już sama myśl o ich monotonnym przesypywaniu się wywołuje znużenie. Narrator nie widzi dla siebie dobrego wyjścia, skoro wyjście jako takie – eleganckie, przeszklone obrotowe drzwi, nad nimi lśniący napis – nie jest pomyślane dla niego. Swoboda, z jaką włóczędzy przeskakują przez parkany, budzi w narratorze tęsknotę za przestrzenią. Włóczęga, chroniąc się tymczasem przed deszczem pod rozdartą sklepową torbą, obrzuca obojętnym spojrzeniem litery nad wejściem, ułożone w nazwę, powiedzmy, Universum. Każda nazwa jest tak samo dobra, jeśli ma w sobie dość blasku, żeby ozłocić litery. I rzeczywiście, choć nie widać ich z wnętrza holu, można być w tym wypadku pewnym, że są złote. Narrator wyobraża sobie, że gdyby miał taką możliwość, bez wahania ruszyłby w ślad za wypłowiałą kurtką z demobilu, moknącą teraz na grzbiecie włóczęgi. Dokąd mogłaby go zaprowadzić, nim dzień się skończy? Jak daleko na wschód, zachód, północ czy południe, jak głęboko w rozpadliny czasu przeszłego? Włóczęga patrzy przez szklane tafle na niedopałki w popielniczkach, widać chętnie by zapalił, ale nie ma skąd wziąć: te z trotuarów pływają teraz w kałużach. W uchu nosi kolczyk, pamiątkę po minionym, lepszym życiu i umowny znak wolności. Lecz wolność ma swoje granice, nieugięte jak tafla szyby, choć tak jak ona niewidoczne. Oszklone podwoje nie są przeznaczone dla włóczęgi, popatrzy więc i ruszy w swoją drogę. Przypadkiem mija go starszy pan, może emeryt, z małym chłopcem. Oberwaniec, zawsze przygotowany na odmowę, przyzwyczajony przyjmować ją bez gniewu, zaczepiłby go może i poprosił o papierosa, lecz w porę porzuca ten pomysł. Odmowy nie dałoby się uniknąć, bo chłopiec rozmazuje łzy po policzkach, wrzeszcząc rozpaczliwie. Starszy pan jest zniecierpliwiony. Ciągnie za sobą chłopca i niesie parasol, a oprócz tego musi jeszcze dźwigać własne ciało. Ciało, udręczone zadyszką, ciąży ku ziemi. Od czasu do czasu prawie na pewno odzywa się w kolanie albo w barku zastarzały reumatyzm, pamiątka z jakichś wilgotnych okopów, o których lepiej nie wspominać. Przeszłość waży najwięcej, zalega w ciele jak głaz. Lecz nie ma ono prawa się uskarżać, nie jest głodne ani zmarznięte. Okrywają je popielate wełny w dobrym gatunku, w kieszeniach troskliwie umieszczono zawczasu wszystko, co ciału może się przydać, jednorazowe chusteczki do nosa, grzebień, miętowe pastylki w małym pudełeczku. Ciało jest mimo to rozżalone: domaga się szacunku, na jaki zasługuje z racji wieku i ciężaru przeszłości, żąda zwłaszcza uwagi dla owych niepamiętnych okopów, nie mających tu nic do rzeczy. Starszy pan odziany w popielate wełny zapewne wierzy, że pospolita historia jego długiego życia jest tu motywem pierwszoplanowym i najważniejszym, kiedy w rzeczywistości owo zmęczone ciało zawsze będzie przepływać obrzeżami właściwej opowieści, będzie zasiedlać epizody. Historyjek nie brakuje, wszędzie ich pełno, za sprawą niepohamowanej podaży można je mieć za bezcen w dowolnych ilościach. Ale i tak nikt ich nie chce, narrator też woli omijać je z daleka. Jeśli mimo wszystko epizod taki jak ten przyciąga jego uwagę, to tylko ze względu na pewne nadprogramowe możliwości, które w sobie kryje. Jeśli dojdą do głosu, nieuchronnie odmienią bieg wszystkich kolejnych zdań, przynajmniej do końca akapitu. Chłopiec wyrwie się starszemu panu i wybiegnie na jezdnię, prosto pod koła nadjeżdżającej furgonetki. Pojazd zahamuje z piskiem opon. Wyskoczą z niego dwaj mężczyźni w niebieskich kombinezonach. Jeden z nich nosi w portfelu zdjęcie dziewczynki. Dziewczynka i chłopiec są w tym samym wieku i bardzo do siebie podobni, ale chwila – to zrozumiałe – nie wydaje się odpowiednia do pokazywania zdjęć. Na gniewne gesty człowieka w kombinezonie starszy pan nie znajduje żadnej odpowiedzi, potrząsa tylko chłopcem i szarpie go bez litości, w jego drugiej ręce chwieje się parasol, krople deszczu lecą im za kołnierze. Ale teraz nie ma to dla narratora żadnego znaczenia, furgonetka już stoi – tam gdzie miała stanąć, wymowna i niezbędna jak akord, który domyka kadencję.
Otóż zaparkowała przed samym hotelem, wjeżdżając jednym kołem na trotuar. Leżą w niej długie i płaskie styropianowe pakunki. Z pewnością także jakaś skrzynka z narzędziami. W kieszeniach niebieskich kombinezonów nosi się podręczne komplety śrubokrętów. Dwaj mężczyźni wyciągają je z kieszeni i zabierają się do demontażu obrotowych drzwi. W stosownej kolejności rozbierają to, co skręcone na śruby i co łączone na wcisk. Osobno spiżowa zbroja, osobno koński łeb, osobno przednie i tylne kopyta. I wszystkie zdarzenia, jakie przemknęły obok hotelowych drzwi, mając w tle pomnik, na równi z nim staną się teraz przedmiotem demontażu. Strzępy papieru mokną na deszczu, wiatr toczy po trotuarze okruchy styropianu. Cztery pozbawione osi skrzydła stoją przez chwilę, każde osobno, w holu tuż obok czterech nowych, tak samo lśniące, prawie nie do odróżnienia. A oto mężczyźni w kombinezonach skończyli pracę, teraz puszczają w ruch to, co wyjęli z fabrycznych opakowań i złożyli w nową całość. Robili to dziesiątki razy. Wieszają się na uchwytach i kręcą się w kółko, sprawdzając, czy mechanizm działa jak należy. W szybach zamiast jeźdźca i konia odbija się fontanna. Fontanna, która stoi na środku placu. Jej spiżową czaszę powleka znajoma zieleń patyny. I w samej rzeczy tak jest lepiej.
Lub raczej mogło być lepiej, gdyby nie trzeba było teraz zacząć akapitu, w którym rozlegnie się krzyk recepcjonistki, w najwyższym punkcie urwany nagle, bez tchu. Niebawem w tle odezwie się przeciągłe wycie syren wozów policyjnych i karetek pogotowia, najpierw dalekie, potem coraz bliższe. W akapicie tym przyjdzie wspomnieć o przenośnych słupkach, na których rozpięto foliową taśmę w urzędowe ukośne paski, by odciąć część chodnika przy wejściu, o tłumie zgromadzonym za tym prowizorycznym ogrodzeniem, o cywilnych funkcjonariuszach ekipy dochodzeniowej, brodzących wśród potłuczonego szkła. A skoro już wszystkie te okoliczności zostały wymienione, nie obejdzie się również bez wzmianki o serii pocisków z pistoletu maszynowego, która powaliła dwóch monterów w niebieskich kombinezonach, kiedy byli uwięzieni między skrzydłami obrotowych drzwi. Upadli, tam gdzie stali, tylko dłonie osuwały się po szkle z ociąganiem, jak na zwolnionym filmie, palce nieporadnie czepiały się ostrych krawędzi dziur po pociskach i zostawiały na nich niepokojące czerwonawe smugi: obraz niemiły dla oka i przy tym w swej dosłowności trochę śmieszny. A wszystko to w otoczeniu biurowców, gdzie w szale nudy i rutyny pracuje się od rana do nocy, tylko po to, żeby mieć pieniądze, im więcej, tym szersze pole dla nieskomplikowanych, szybko wypalających się pragnień. Obraz jest nieostry, mglista zawiesina deszczu opada powoli, zasnuwa w zdaniach okoliczniki czasu, miejsca, sposobu i przyczyny. Trudno się w tym obrazie doszukać jakiegokolwiek przesłania, zwłaszcza kiedy wiadomo z gazet noszących datę następnego dnia, że strzały były niecelne. Przyzwyczajeni do opisów zbrodni na zlecenie, czytelnicy prasy domyślą się istnienia płatnego zabójcy, który strzelał prawdopodobnie w kierunku szybko jadącego auta. Kule znalazły sobie ofiary na chybił trafił, co nie powinno nikogo dziwić. Światu nie robi różnicy, kto znajdzie się na linii ognia, ten czy tamten, i wszystko mu jedno, który jest którym. Laufer może w pewnych okolicznościach zabić skoczka albo też zostać przez niego zabitym, lecz różnica między nimi w swej istocie i tak pozostanie czymś niejasnym, wątpliwym, dającym się wytłumaczyć tylko w kategoriach ruchu i kierunku. Ten pierwszy, jak wiadomo, sunie na przełaj przez całą szachownicę, o ile tylko nic mu nie stanie na przeszkodzie, ten drugi kluczy, atakując inne figury po cichu i znienacka. Nie sposób jednak pojąć, na czym to polega, że ten jest tym, a tamten tamtym, jaka instancja tak postanowiła i dlaczego; mogłaby równie dobrze rozporządzić, że odtąd będzie na odwrót. A skoro całkowita zamiana ról niczego nie zmienia, tym łatwiej zrozumieć, że kulom także jest wszystko jedno. Przypatrując się potem zwłokom, gapie ulegają złudzeniu, że bezwład śmierci pasuje jak ulał do tego właśnie ciała, które leży w opuszczeniu na trotuarze, w końcu więc odchodzą uspokojeni. Gwałtowne sceny zawsze mają swoje dopełnienie, po kulminacji napięcia tłum przelewa się do kin, do sklepów, do kawiarń, rozbrzmiewających lekkimi rozmowami o przyjemnych głupstwach. I przychodzi wreszcie chwila należnego wszystkim odprężenia, kiedy taśma i urzędowe słupki są już niepotrzebne, odłamki szkła wymiecione do czysta, a w nieskazitelnych taflach jeździec i koń, stający pod nim dęba, kręcą się w kółko jak na karuzeli.
Szukając na tyłach akapitów jakiejś ścieżki wyprowadzającej poza to, co widoczne, narrator znalazł tylko zamęt. Na tyłach akapitów jest to samo co wszędzie, ale w rozsypce: potłuczone szkło, pomieszane dźwięki. Przyglądajmy się więc kroplom deszczu uderzającym o szybę, teraz one są na pierwszym planie. Nie ma ucieczki, i może trzeba będzie aż do odwołania poruszać się wśród rozstawionych zawczasu dekoracji, między którymi nie sposób się dopatrzyć nawet najmniejszej szczeliny. Gdziekolwiek spojrzeć – ściany, posadzki, sufity, niebo i ziemia. Rozsnuty tu i ówdzie smutek niespełnionych pragnień i smutek pragnień spełnionych, jeden i drugi tak samo nieprzejrzysty. Wrażliwe ciało zawsze czegoś chce i czegoś nie chce, i równie łatwo poddaje się euforii jak rozpaczy. Skoro nie ma dla niego ratunku, przynajmniej unika wystających kantów, ostrożnie obchodzi się z nożem. Bezbronna skóra pieczołowicie osłania zatajoną prawdę: pożądliwy żołądek, delikatne jelita, parę litrów krwi, która przy nieszczęśliwym zbiegu okoliczności może ujść w mgnieniu oka, rozlać się bezpowrotnie – a przede wszystkim bijące bez wytchnienia serce, które być może nie zazna spokoju, póki nie pęknie. Wobec tych okoliczności urocze drobne kwiatki na łączkach pościelowych tkanin nadają poduszkom rys ironiczny. Ale ciało, ufne i spragnione snu, nie jest tego świadome. Co do białego batystu, który aż prosi się o koronki, to tylko z pozoru nie narzuca on sypialniom własnych treści: biel w istocie jest prowokacją, koronka epatuje ulotną niewinnością, o której da się powiedzieć tylko tyle, że prędzej czy później może zostać zbrukana, i nietrudno wyobrazić sobie poduszki podeptane ciężkimi buciorami, walające się w błocie, może splamione krwią. Lecz ciało nie chce nic o tym wiedzieć. I nic nie chce wiedzieć o ślepocie kul, i nic o zimnym lśnieniu stalowej lufy, i nic o tłustych robakach żyjących gdzieś tam w ziemi.
Można by teraz oczekiwać pytania, kim właściwie jest narrator, pozwalający sobie bez żenady na konkluzje tego rodzaju. Czy on także dźwiga ciało, czy doznaje uczuć i pragnień oraz jakiej jest płci. Zwłaszcza próba ustalenia płci nigdy nie bywa pozbawiona sensu. Są tutaj tylko dwie możliwości, zdolne określić każdą istotę, i to niezależnie od tego, czy dźwiga ciało. Narrator jest mężczyzną: nie może być inaczej, przesądzają o tym formy gramatyczne, zwłaszcza czasownikowe, choć, rzecz jasna, nie one jedne podążają w tak naturalny sposób w ślad za słowem „narrator”; należałoby wspomnieć tu jeszcze o przymiotnikach i zaimkach, także dzierżawczych. Ich świadectwo jest zgodne, przeto niepodważalne. Nie dość powiedzieć, że odsłania prawdę, bo w istocie powołuje ją do życia. Narrator wie, że formy gramatyczne poddają się jego woli z ociąganiem, w stopniu ograniczonym ich własną rutyną objawiania się w stosowny dla nich sposób, i przy tym nigdy nie może mieć pewności, czy to nie one posługują się nim. Ogryzek istnienia, jaki mu się trafił, nie wyklucza możliwości doznawania uczuć, choć rodzaj tych uczuć nie musi być – bo niby dlaczego? – ani trochę bardziej szlachetny, niż to powszechnie przyjęte. Pozostaje tylko kryć się już do końca za parawanem trzecioosobowej maniery, chroniącej uczucia narratora przed próżną ciekawością, zrodzoną z nudy. Przepływające chwile poruszają w nim emocje, jak nurt wody porusza muliste dno. Zostawiają po sobie zmącony osad, odrobinę tęsknoty. To obietnica i nadzieja zamieniają się w tęsknotę, znak, że chwila już minęła: nieważka, bezcielesna, możliwa tylko jako rozstanie bez pożegnania. Białe obrusy, zapach kawy, zbłąkany promień światła w szklance piwa przyniosą chwilowe pocieszenie, ale nie mogą uśmierzyć tęsknoty.
I na nic więcej nie powinny liczyć krążące w mętnej przestrzeni cztery postacie tej historyjki – przynajmniej o jedną za dużo. Czyż nie miała to być opowiastka o zdradzie, rozpięta na trójkątnym stelażu? Im mniej postaci, tym prostsze zadanie narratora. Mógłby jeszcze udawać, że nie pamięta o recepcjonistce, zlekceważyć jej istnienie, tak jak lekceważy skórzane meble ustawione w hotelowym holu. Lecz wystarczyła jedna chwila jego nieuwagi, zamieszanie, jakie wynikło, kiedy rozglądał się po gładkich i przezroczystych szklanych taflach, szukając dobrego wyjścia dla siebie, by w mgnieniu oka namnożyło się dodatkowych postaci; rozbiegły się już pośród murów, pośród sprzętów, znacznie więcej niż cztery, na które, chcąc nie chcąc, trzeba było przystać od razu. I przy tym nietrudno przewidzieć, że jeśli którakolwiek z nich zostanie pominięta, narrator uwikła się w niedomówienia, a w historyjce coś się zacznie zacinać. Za późno teraz, żeby się pozbyć włóczęgi z kolczykiem w uchu, emeryta cierpiącego na reumatyzm i małego chłopca. A także monterów w kombinezonach, nawet jeśli pozory zdają się świadczyć, że stamtąd, gdzie zostali wysłani nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, już nie wrócą. Nie sposób od nich wymagać, żeby się zadowolili łagodną obecnością martwych, pogodzonych ze śmiercią, co to milczą bez ukrytych intencji, niczego nie przemilczając. Tym mniej się należy spodziewać układnej bierności od domniemanego płatnego zabójcy i nie ma nadziei, że jego przynajmniej, przyczajonego i niewidzialnego, będzie można wyłączyć z dalszego biegu wydarzeń.
Każdy obrót spraw ma swoją cenę, egzekwowaną równie bezwzględnie jak ceny towarów w kasie sklepu, gdzie wykłada się je na sunącą powoli taśmę. Nawet fiasko nie jest za darmo. A w istocie ono właśnie kosztuje najdrożej. Oszczędni klienci z chłodnym namysłem porównali metki, obliczyli, na co ich stać, odmówili sobie tego i tamtego. I dopiero wplątani na dobre w perypetie swoich historyjek doznają zawrotu głowy i decydują się na posunięcia, za które nie są w stanie zapłacić. Jeśli bilans ma się zgadzać, musi zapłacić kto inny. Najlepiej, żeby potem niezwłocznie zniknął z oczu. Nikt nie chce być dłużnikiem. Czyż narratorzy ulepieni są z innej gliny niż cała reszta? Próżno czekaliby na wdzięczność i współczucie, toteż oni także są z gruntu niewdzięczni i nie współczują nikomu.
Komentarze, jak widać, lubią nade wszystko mętne wody czasu teraźniejszego, pławią się w nich z upodobaniem, zwłaszcza jeśli nie chcą się wdawać w szczegóły, tylko na swój niedbały sposób ogarnąć istotę rzeczy. Toteż nie widać końca mękom obcowania z czasem teraźniejszym. Jego fala, to wpadająca w błazeński rytm prawd ogólnych, to znów niosąca jak brudną pianę słowa „zapewne” i „powiedzmy”, zalewa jeden po drugim okresy zdań złożonych, topiąc je w niepewności i niewiedzy. Narrator zachowuje spokój, nie mając nic do stracenia w wezbranych wodach. Tylko ten ogryzek życia, który mu się trafił, i nieznośny ciężar narzuconej powinności. Chwila obecna jest siedliskiem zamętu, przez który kroczy się, nic nie widząc. Ręka w nim płynie osobno, głowa osobno. Buty na przemian pojawiają się w polu widzenia, raz prawy, raz lewy. I można się poczuć mniej więcej tak, jakby pomiędzy głową a stopami nie było zupełnie nic oprócz mętnej toni. Czas teraźniejszy rozporządza życiem i śmiercią, ale trapi go plaga zamazanych konturów, falujących kształtów, rozmytego tła, toteż wyroki losu są kapryśne i zapadają w ciemno. To prawda, metafora wód ma swoje ograniczenia, jak wszystko. Ubranie narratora nie nasiąkło jej wilgocią, buty, mniejsza o to, jakiej marki, także nie zostawiają mokrych śladów. Owszem, nosi buty. Nie znaczy to wcale, że je kupował w sklepie, że na przykład zasiadał na stołeczku do przymierzania, że otwierano dla niego zdjęte z półek pudełka i pokazywano kolejne pary, póki nie zdecydował się na jedną z nich. Nic podobnego, został powołany razem z butami, i oto teraz stąpają one miękko przez środek holu. Za chwilę zejdą w dół po wąskich schodkach. Żelazna konstrukcja skręcona w spiralę może zaskoczyć każde oko, które przedtem podziwiało epatujący blichtrem nowości wystrój holu. Ale i tak jest niewidoczna, dobrze ukryta przed wzrokiem gości rozsiadających się na skórzanych fotelach. To stare mury, nowe są tutaj tylko szklane tafle i płyty syntetycznego kamienia, tak gładkie, że nalot wspomnień na nich nie osiada. Czy nie było już mowy o kondygnacjach piwnic, w których idzie się korytarzami wśród plątaniny rur i kabli? A po co w ogóle nimi chodzić? Po co potem wstępować na kolejne schody, drewniane, nad którymi unosi się zastarzały zapach terpentynowej pasty do podłóg? Wiśniowy chodnik, przytrzymywany na stopniach poczerniałymi mosiężnymi prętami, tłumi odgłos kroków. Nieco przytarte z upływem czasu boazerie nabierają ciepłej barwy mahoniu w świetle kinkietów w szyfonowych abażurach, pamiętających sezon rozkloszowanych sukienek z wąską talią dla kobiet, a dla mężczyzn – przeciwnie, luźnych marynarek watowanych w ramionach i szerokich spodni z mankietem. Niczego innego nie należałoby się spodziewać w najstarszym skrzydle hotelu, w całości oddanym w użytkowanie stałym rezydentom.
Narrator ze spokojem otworzy i zamknie dwuskrzydłowe drzwi, pęk kluczy położy na okrągłym stoliku. Dostał pokój z balkonem i mieszka w nim, cokolwiek by to miało znaczyć. Z wysokości kilku pięter widzi sunące po jezdni miniaturowe autka we wszystkich kolorach. Wyżej kwartały dachów, kominy, kłęby białej pary dobywające się z szybów wentylacyjnych. Nad dachami płyną chmury, jedna za drugą. Wszystkie rodzaje chmur, choć – ma się rozumieć – nigdy równocześnie. Bez trudu można by policzyć, ile ich przepłynęło do tej pory, odkąd wzniesiono budynek hotelu. Ale to nie znaczy, że narrator je oglądał. Powołano go razem z oknem, przed którym wszystkie te chmury przeciągnęły, razem ze śniegami, które z nich spadły i stopniały, razem ze słońcem, wiatrem i deszczem minionych sezonów. Z całą pękającą w szwach przeszłością, żeby nie wyglądało na to, że się urodził wczoraj. Oprócz szarych chmur znad bezbarwnych i zmiętoszonych listopadowych poranków, kiedy wszystko wydaje się nieważne, istnieją także puszyste obłoki, białe jak lody śmietankowe w gorące letnie popołudnia, otwarte na przestrzał ku długim, ciepłym, kolorowym wieczorom, i małe świetliste chmurki, które snują się na chwilę przed zmierzchem nad zmarnowanym wiosennym popołudniem jak opadające płatki kwiatów. Niepokój, który nie pozwala zbyt długo przyglądać się zaciągniętemu niebu, musi mieć przyczynę. Dla pewności lepiej zastawić drzwi ciężkim klubowym fotelem. Odległość od balkonu do fotela nie jest wtedy większa niż dziesięć kroków, narrator przemierza ją bez pośpiechu, przy fotelu zawraca. Kiedy znów będzie w połowie drogi, rozlegnie się pukanie do drzwi. Tę chwilę najlepiej przetrwać w bezruchu. Pukanie może się powtórzyć, może się powtarzać wiele razy. Może na chwilę przemienić się w ogłuszający łomot. Czy naprawdę trzeba się wdawać w takie szczegóły, jak pył lecący z futryny? To, co jest popychane przez wskazówki zegarka, zupełnie nic nie waży, w końcu zapadnie cisza, jakby po obu stronach drzwi nie było nikogo. Cisza jest stanem naturalnym, do którego powrócić musi każdy hałas, a po obu stronach drzwi z pewnego punktu widzenia nikogo w istocie nie ma, i narrator powinien przyznać, że jest tego świadomy. Mimo wszystko po chwili słychać kroki na skrzypiących stopniach schodów. Dopiero teraz można spokojnie popatrzeć na ciemny błękit drelichowego kombinezonu, przepływający w półmroku plamą o zatartych konturach w coraz to niższe rejony pola widzenia – nader wąskiego, ograniczonego konturem dziurki od klucza – by w końcu zniknąć bez śladu za jej dolną krawędzią. Narrator nie jest ciekawy, czego od niego chcą: szczególnej uwagi, wyjątkowych przywilejów, sposobności do wyjęcia wreszcie z portfela fotografii małej dziewczynki, do czego przy poprzedniej okazji stosowne warunki nie zostały stworzone. Jakby ta fotografia miała dodać impetu łatwym do przewidzenia pretensjom i żądaniom, nad którymi przetacza się żałosne pytanie „dlaczego”, a co gorsza, namolne słówko „niech”. To ono toruje drogę frontalnemu atakowi wykrzykników, żądających zbyt wiele. Narrator, zabarykadowany w czterech ścianach, usiłuje na wszelki wypadek zignorować także dzwonek telefonu. Lecz udręczony jego uporczywością, sięga w końcu po słuchawkę. Dalszy ciąg nie jest wcale tak beznadziejny, jak można się było spodziewać. Uprzejmy kobiecy głos przypomina mu o czynnościach, do jakich powinien niezwłocznie przystąpić, ot i wszystko. Zamiast myśli przewodniej, która nadałaby jego trudom cel i sens, musi się zadowolić zapowiedzią wypłaty, przewidzianej na popołudnie. Instrukcja milcząco zakłada, że wszystkie rodzaje niepewności ustępują wobec nieodpartej siły pieniądza.
Zdecydowany zrobić to, co do niego należy, jak najmniejszym kosztem, narrator wzdycha i bierze się do rzeczy. Z szufladki nocnego stolika wyciąga strzępy zapisanego papieru. Pismo jest zamazane, treść nieczytelna. Woda rozpuściła klej, mimo to z fragmentów o poszarpanych brzegach da się złożyć kształt koperty, jak w łamigłówce. Znaczki i stemple w prawym górnym rogu. A więc jest tylko koperta. List gdzieś przepadł. Narrator nigdy go nie widział. Adresy niewiele wnoszą, brakuje treści, która miała zasilić historyjkę. Zawiedziony i zły odsuwa postrzępione papierki. Tak czy inaczej, nie dostał nic innego, więc musi znowu do nich sięgnąć. Nadmiar wilgoci rozmył kształty liter, lupa tylko wyolbrzymia ich wieloznaczność. Zawisa nad bezkształtnym zaciekiem litery F, od której zaczyna się nazwisko adresata, potem przesuwa się nad krótkim nazwiskiem nadawcy, od dużej litery M aż po miejsce, gdzie niknie ono w zamęcie i niejasności pod odciskiem mokrego palca. Można być już pewnym, że adresat i nadawca pojawią się znowu, rozpanoszeni wśród dekoracji samowolnie i bez opamiętania. Jeszcze przed chwilą narrator liczył na to, że historyjka niebawem zgaśnie sama, jak żarówka odcięta od źródła prądu, jak samochodowy silnik pozbawiony dopływu paliwa. Ale uparte litery M i F dopięły celu, pociągnęły wątek w swoją stronę i nie ma nadziei, że łatwo dadzą teraz za wygraną. Inicjały przestaną wystarczać, nie poddają się bowiem odmianie przez przypadki, bez tego zaś nie sposób będzie nadążyć za postaciami. Narrator próbuje więc odcyfrować końcówkę nazwiska nadawcy, zaczynającego się na M. Łatwiej zapewne byłoby odczytać ją z cyrkowych plakatów, na których wszystkie litery trzymają się swojego miejsca w szeregu, niczym tresowane zwierzęta. Ale plakatów tych narrator także nie widział. Próbuje więc zgadywać: Może czy Możet? Nazwisko wygląda na przywleczone z jakiegoś zapadłego kąta wschodniej Europy, z szyldu nieistniejącej od stu lat apteki, fryzjerni albo sklepiku kolonialnego. Czyżby pierwszą ojczyzną tych paru głosek była cyrylica? Końcówka w nazwisku adresata zachowała się w znacznie lepszym stanie. Nawykło od pokoleń do kanciastości gotyckiej czcionki, nietrudno je sobie wyobrazić na omszałych nagrobkach protestanckiego cmentarza przy wiejskiej drodze. Ale środkowej części nie da się już odtworzyć, w każdym razie nie pomoże w tym koperta. Po imionach zostały tylko atramentowe plamy, kształt jednej z nich kojarzy się z namiotem, ta druga przypomina raczej okręt. Jedyne, co wydaje się teraz mniej więcej pewne, to że przodkowie Możeta i F...meiera w swoim czasie strzelali do siebie nawzajem, utknąwszy w wilgotnych okopach, tych samych, które narrator wolałby dla świętego spokoju pominąć milczeniem. Zarośnięci i znużeni, trwali na posterunku, żywiąc się sucharami i marmoladą. Potem ich czas się skończył i wszystko na nic. Nie da się przy tym całkiem wykluczyć, że F...meier i Możet, podobni do siebie jak dwie krople wody, są osobliwym zbiegiem okoliczności spokrewnieni. Krew, wiadomo, miesza się za przełamaną linią frontu, gdy armie szukają kobiecego ciepła. Przeciwko pokrewieństwu nie może przecież świadczyć wystrzelona przez jednego z owych przodków przed blisko stu laty anonimowa kula, która być może przeszyła ciało drugiego.
Narrator sięgnie po pęk kluczy, leżących teraz na okrągłym stoliku. Jednym z kluczy otworzy wąskie drzwi w rogu pokoju, które mogłyby prowadzić do łazienki, ale wychodzi się nimi na obskurny podest. I w samej rzeczy są tam oznaczone zatartym trójkątem kolejne drzwi, za którymi można być pewnym obtłuczonego pisuaru, białych kafli oraz zastarzałych pajęczyn u sufitu – a naprzeciwko owych drzwi z trójkątem druciana siatka skrywa szyb towarowej windy. Pomińmy milczeniem nieuniknione pytanie, czy narrator korzysta z pisuaru. Gruba warstwa kurzu pokrywa wszystkie powierzchnie, liczne ślady butów narratora świadczą o tym, że już wcześniej przystawał na podeście, a nawet spacerował po nim w kółko. Winda, zgrzytając i dudniąc, przyjeżdża za naciśnięciem guzika, choć nie od razu, i zatrzymuje się powoli, z ogłuszającym łoskotem. Wystarczy otworzyć blaszane drzwi z pękniętą szybką i zrobić krok, by znaleźć się w chybotliwej klatce. W nikłym świetle zakurzonej żarówki można wybrać przycisk, na którym numer piętra i tak jest zatarty do cna. Teraz winda ruszy w dół, a razem z nią owo zdanie, w którym się pojawiła, i następne, i jeszcze następne. Gdyby tych kilka zdań związać razem kawałkiem porządnego sznura, zawiesić na bloku i opuścić o ileś tam kondygnacji niżej, to z punktu widzenia narratora skutek byłby ten sam. W końcu wydostaje się on z klatki towarowej windy, zatrzaskując za sobą blaszane drzwi. Wie, co dalej zrobić w ciemności, która go otoczy – przyświecając sobie zapalniczką, znajduje kontakt – i wszystko wraca prosto na swoje miejsce w zimnym, drżącym świetle jarzeniówek: rozwidlające się korytarze, ich ściany, stropy, podłogi. Ściany otynkowane byle jak, stropy niskie, podłogi giną pod grubą warstwą pyłu, który miejscami zamienia się w błoto, tu i ówdzie stoją nawet kałuże, krople rdzawej wody wiszą nad nimi na spojeniach rur: jeśli któraś spadnie, zaraz pojawi się następna. Narrator niezdecydowanie zagląda w korytarze, choć tak naprawdę nie ma się nad czym zastanawiać, piętro i kierunek zostały mu narzucone. Możliwe są, rzecz jasna, różne marszruty przy tylu kombinacjach pięter i kierunków, od których niezorientowanym narratorom mąci się w głowach. Co bardziej obyci domyślają się, że z wszystkich możliwych dróg zawsze tylko jedna stoi otworem, pozostałe nie są dostępne i w pęku kluczy dzwoniących w kieszeni z całą pewnością brakuje tych, które otwierają ich zamki. Pozostaje więc tylko bez ociągania przemierzyć korytarz, nim zrobi swoje automatyczny wyłącznik światła. U wylotu korytarza narrator wyminie składowisko czerwonych gaśnic, bez wątpienia przeterminowanych, i otworzy długim kluczem pomieszczenie pełne starych wydań Financial Times, w wysokich stertach upchniętych pod skosami ścian, jak to na strychu. Nie zabawi tam ani chwili dłużej niż potrzeba, żeby podnieść klapę włazu w podłodze. Po niepewnej drabince zsuwa się jeszcze niżej i wpada na gumową piłkę plączącą się pod nogami. Piłka już skacze po schodach na parter, na taras i do ogrodu, odbijając się lekko i wysoko. Ze szczytu schodów będzie ją widać przez okno, kolorową plamę w trawie. Przez to okno narrator zobaczy centralny punkt swojej historyjki i cały jej zogniskowany w jednym szczęśliwym miejscu złoto-zielono-błękitny blask, tę światłość, której nie wystarczyło dla mniej uprzywilejowanych dni roku, dla marniejących w ciemnościach, zatrzaśniętych między kratami korytarzy, dla ciasnych zakamarków, w których barwy zaciągają się tą samą powszednią szarością. A więc ogród, środek ciepłego lata. Zielony trawnik, słoneczny taras pod błękitnym niebem. Powietrze rozpala się od rana, żółte kwiaty na klombie zdają się w nim świecić własnym światłem aż do nocy, aż zapadnie zupełna ciemność, ale tylko póki trwają letnie upały. Potem ich czas się kończy. To jedyny defekt tych olśniewających dekoracji. F...meier występuje jako ich właściciel. Stoi oparty o krzesło, w jasnej płóciennej marynarce, w której może chodzić do swojego biura przez kilka krótkich tygodni lata. Uśmiecha się, ale patrzy już na zegarek, zaraz odjedzie samochodem stojącym na podjeździe. Możet albo też Może, w pasiastym marynarskim podkoszulku, dolewa sobie kawy. Nie musi jechać do żadnego biura, poranek należy do niego, dziś i zawsze, to mu daje niewyobrażalną przewagę nad F...meierem. Korzysta więc ze swoich przywilejów, póki czas. Któregoś wymienionego w kontraktach wieczoru może się nagle okazać, że drogo za nie zapłacił. Pora, co oczywiste, jest za wczesna na wizytę, strój Możeta albo Możego raczej domowy. Łatwo zgadnąć, że mieszka w pokoju gościnnym na piętrze. Nic nie słychać, a przecież padają jakieś słowa. Towarzyszą spojrzeniu, które ona wymienia z F...meierem nad stołem. Włosy ma ufarbowane na rudo, jaśniejsze pasemka przyciągają słoneczne promienie. Uśmiechnięta, takie samo spojrzenie wymienia z Możetem, znowu padają jakieś słowa. Mniejsza o słowa, wiadomo, że nic tu od nich nie zależy. F...meier zabiera ze stołu paczkę papierosów i rozgląda się za zapalniczką, którą ona, jego żona, znajduje tymczasem pod gazetą. Rzuca mu więc zapalniczkę, on ją zręcznie chwyta w locie, wsuwa do kieszeni i kwituje rzecz ukłonem, z którym doskonale harmonizuje jego z lekka ironiczny krawat.
Tym razem jeszcze udało się narratorowi poprzestać na trojgu. Partnerka akrobaty zna tę scenę w słonecznym ogrodzie, niejeden raz widziała ją w kinie, tę samą albo podobną. Wie, jak mogło do niej dojść i co się jeszcze wydarzy w najlepszym albo w najgorszym wypadku. Powiedzmy, że siedzi właśnie na fotelu dentystycznym, z szeroko otwartymi ustami, zdrętwiałą szczęką i kroplami potu na skroniach. Jazgot wiertarki dentystycznej nie pozostawia wątpliwości: jeśli nie zastosowano znieczulenia, musi boleć. Można nawet wyobrazić sobie łzy spływające po jej policzkach, przyczyna wydaje się zrozumiała i dentysta musiałby wiedzieć nieco więcej, żeby odgadnąć, że to raczej z sercem pacjentki dzieje się coś złego. A przecież nie ma o co płakać, tamtym ten letni dzień też się tylko śni. Śni się im, że siedzą w ogrodzie, śni się im romans. Jakże mają mieć romans, kiedy nie dano im nawet prawdziwego życia? Można powiedzieć, że ogrodu także nie mają, ani zieleni, ani błękitu, ani złotego blasku. A gdyby nawet wszystko to działo się naprawdę – cóż akrobata miałby robić w takim ogrodzie przez całe przedpołudnie? Obnosiłby może na czubku głowy kolorową piłkę, przechadzał się na rękach, pogwizdując, a nawet, w razie potrzeby, łykałby płonące zapałki i ział ogniem jak smok. Raczej nie po to przyjechał. Ale chłopiec byłby zachwycony. Zapewne. Gdyby samochód nie zahamował gwałtownie, z piskiem opon, jeszcze przed skrętem w drogę główną. Zawróciwszy, rusza na złamanie karku, jakby F...meier, który siedzi za kierownicą, nagle oszalał. Omal nie staranował bramy, zostawia kluczyk w stacyjce i otwarte drzwiczki. Idąc, niecierpliwym ruchem zdejmuje okulary, które chyba mu zaszły mgłą, już jest znów na tarasie, kładzie te okulary na brzegu stołu i mówi coś do Możeta, ale co? Ten z wolna podnosi na niego zdumione spojrzenie, wstaje z krzesła z wahaniem, jest trochę wyższy. F...meier, w przekrzywionym krawacie, którego zabawny wzór do tej sceny już nie pasuje, uderza go pięścią w twarz. Ona wtedy odwraca się, rzuca szybkie spojrzenie w okno pokoju, w którym śpi chłopiec. Chłopiec długo nie mógł zasnąć poprzedniego wieczoru, płakał i marudził. Jest pewne, że nie obejdzie się bez paru szwów na łuku brwiowym, choć linoskoczek chyba nie zdaje sobie z tego sprawy. Krew zalewa oko i policzek, już poplamiła mu pasiasty podkoszulek, już rozmazał ją na grzbiecie dłoni i zdążył nawet powalać obrus, sięgając po paczkę jednorazowych chusteczek. Niezdarnie ją otwiera, próbuje zetrzeć chusteczką krew z twarzy, jakby nie rozumiał, że sytuacja jest poważna i nie rozwiąże się bez chirurgicznej interwencji. Szybko przybywa zakrwawionych strzępów ligniny. Możet nie wie, co z nimi zrobić, spadają, jeden po drugim, pod nogi. Na F...meiera nie spojrzał więcej ani razu. Patrzy tylko na nią, jednym okiem, bo drugie nic już nie widzi. Połowa spojrzenia musi teraz wystarczyć za pożegnanie. Cofa się o krok, krzesło przewraca się za jego plecami. Nie chce niczego, wygląda na to, że nie chce nawet swojej skórzanej torby podróżnej, leżącej w pokoju gościnnym gdzieś na piętrze; z pierwszego napotkanego automatu zadzwoni po taksówkę, karty bankowe i telefoniczne widać ma przy sobie. Jest już w drodze do furtki, kiedy ona odpycha od siebie F...meiera, wyrywa mu się po prostu, i być może pada nawet jakiś okrzyk, ale go nie słychać. Wsiada do auta, porzuconego na podjeździe i płonącego w jaskrawym słońcu metalicznym blaskiem, zabiera mężczyznę w pasiastym marynarskim podkoszulku, wiezie go do szpitala, ot i wszystko. Krew linoskoczka brudzi tymczasem jasną skórzaną tapicerkę. A przecież to F...meier, jej mąż, oszalał i potrzebuje pomocy. Siedzi nieruchomo na tarasie, z czołem ciężko opartym o krawędź stołu, nie wiedząc, jak mu się uda przeżyć następny kwadrans. Lepiej, żeby chłopiec się teraz nie obudził. Lekki wiatr zaczyna szeleścić gazetami rozrzuconymi na stole. Jest tam Financial Times, niemieckie wydanie, i kolorowy tygodnik o znanym tytule, także niemiecki. Może austriacki? Narrator tego nie wie: nie czyta niemieckojęzycznej prasy, w ogóle nie zna niemieckiego. W jakim więc języku padły kwestie, których i tak nie było słychać?
Nie mógł to być niemiecki, co oczywiste. Najłatwiej sobie wyobrazić, że wszystkie dialogi toczą się w języku narratora. Rozwiązanie znane z kina, wystarczająco dobre, by kinowa publiczność rozumiała fabułę rozgrywającą się w egzotycznych krajach, których istnienia nie jest nawet pewna. Chcąc nie chcąc, postacie posługują się więc językiem o ruchomej składni, w którym każdą rzecz można powiedzieć przynajmniej na dziesięć sposobów, zmieniając odcienie znaczeń. Językiem, w którym daje się odczuć niedostatek czasów przeszłych i przyszłych oraz chwiejność rygorów ich następstwa, co pozwala czasownikom na daleko posuniętą samowolę i może prowadzić do nieoczekiwanych zwrotów akcji. Mowa ta, żyjąc szczęśliwie pod wiatami ulepszonych domowym sposobem łacińskich liter, zasiedla białą plamę na mapie i znaczy ją nazwami geograficznymi, które wszyscy słyszeli. Ich powszechna znajomość nie przeszkadza jednak patrzącym z obu krańcowych punktów żywić pewności, że w istocie Niemcy graniczą z Rosją, a Rosja z Niemcami – przy czym po jednej stronie granicy leży szary śnieg, po drugiej fruwają kolorowe motyle. Tak, po obu stronach mówi się po polsku. Nie ma żadnej innej możliwości. A na Bałkanach? Także po polsku. I w portach Dalekiego Wschodu. I w zapadłych kątach Afryki. Tylko po polsku. Wszędzie.
To jeszcze nie koniec tej sceny, skądinąd kluczowej, na którą narrator, nie znalazłszy innego wyjścia, tak czy inaczej musiał się natknąć. Przy okazji chętnie odczytałby zlekceważone wcześniej nazwisko na tabliczce przy furtce, ale nie życzy sobie przechodzić przez taras, kiedy przy stole wciąż jeszcze tkwi jedna z postaci. Zręczniej byłoby pośród pięter i korytarzy znaleźć właściwe przejście, prowadzące do pustego domu i wyludnionego ogrodu. Lecz czemu F...meier nie zamówi taksówki i nie pojedzie tam, gdzie jest pilnie potrzebny i tak poważnie spóźniony? Czemu jeszcze nie wezwał opiekunki do dziecka? Rozlega się dzwonek telefonu. Łyk soku pomarańczowego z dna szklanki zabulgotał w zaschniętym gardle, F...meier się krztusi. Drugi dzwonek. To była jej szklanka. Następny łyk, teraz ze szklanki Możeta, on także nie dopił swojego soku. Jak teraz wydobyć głos z krtani? F...meier tego nie wie, nie wie też narrator. Trzeci dzwonek brzmi ostro, nagląco. Bezprzewodowy aparat zawieruszył się gdzieś między gazetami. F...meier odbiera wreszcie telefon, z całego chaosu tej chwili wyskakują naraz stosowne słowa i ustawiają się we właściwym szyku. Tak, wie o tym. Przeczesuje włosy wolną dłonią, żółtymi palcami palacza. Później także nie. Jest chory. Tak.
Podczas gdy siedzi dalej przy ogrodowym stole, z opuszczonymi powiekami, katastrofa zaczyna się rozszerzać. Słówko „Tak”, które zakończyło rozmowę telefoniczną, może teraz przybierać różne znaczenia, zależy to od treści pytania, jakie padło po drugiej stronie. To słówko może na przykład uruchomić wielką masę żelastwa – wysłużony kontenerowiec po przeglądzie zleconym mało znanej firmie w którymś z portów Dalekiego Wschodu. Sprawa, jak mogło się wydawać, o marginalnym znaczeniu. Statek pływający pod jedną z tanich bander wyszedł w morze z ładunkiem tłuczonego kamienia, zgodnie z planem, ale wbrew wątpliwościom załogi. Popołudniowe serwisy informacyjne przyniosą informację o pożarze. W pewnym momencie na ekranach wszystkich telewizorów będzie widać filmowany z lotu ptaka kontenerowiec w płomieniach, nad nim kłąb czarnego dymu. Przyczyną wypadku miał być defekt instalacji elektrycznej. Śmiertelnie zaczadzeni marynarze – jeśli nie liczyć kapitana, sami Rosjanie – obciążyli konto armatora wypłatą odszkodowań dla rodzin. Postawiona pod pręgierzem opinii publicznej firma nawet nie próbowała się od tego uchylić. Poniesionych strat, jak się wydaje, nie sposób było uniknąć. Nikt nie mógł przewidzieć, że w domu F...meiera narasta ciśnienie niebezpiecznych emocji, grożące zniszczeniem. Czyżby potrzebowali widowiskowego spiętrzenia szokujących okoliczności, jakiejś gwałtownej i szalonej katastrofy, by wyswobodzić się z zastoju, w którym tkwili być może już od dawna? Ona mu tylko rzuciła zapalniczkę, on przy pierwszej okazji bez wahania zrobił z niej użytek. Oboje czekali z utęsknieniem na tę chwilę, kiedy ich wygodnie umeblowane życie rozpadnie się wreszcie z hukiem na pół, jak tonący kontenerowiec.
Feuchtmeier. Tak się nazywa ten człowiek. Jego nazwisko, nieczytelnie wpisane długopisem do odpowiedniej rubryki hotelowego dokumentu, teraz figuruje już w komputerowym spisie gości. Narrator sprawdził to, dzwoniąc do recepcji ze stuletniego czarnego aparatu na korbkę, który łączy tylko z wewnętrznymi numerami, a zawieszony jest na ścianie obok skrzyni pełnej przeterminowanych czerwonych gaśnic, ileś tam pięter pod posadzką holu. Klucz, przed chwilą oddany przez Feuchtmeiera do recepcji, leży ponoć w przegródce opatrzonej numerem, pod który można także zatelefonować, choćby zaraz, z tego samego wiekowego aparatu, i usłyszeć w słuchawce przerywany buczący sygnał. Lecz jeśli Feuchtmeier zostawił klucz w recepcji, nie podniesie słuchawki.
Jego była żona też się nazywa Feuchtmeier, tak jak on. Ale to on jest głównym użytkownikiem nazwiska, wytłoczonego na kartach kredytowych, wygrawerowanego na tabliczce przy furtce, figurującego w dowodzie rejestracyjnym. Przywoływane przy różnych okazjach, rzucane nieraz w pośpiechu, w środku zdania, wskazywało na jego osobę w sposób jednoznaczny i bezsporny, dlatego byłoby najlepiej, gdyby dla niej oprócz nazwiska znalazło się jakieś imię. Co do niego, Feuchtmeier brzmi dobrze i wystarczy. Jeśli nie pochodzi od Fojchtmajerów, właścicieli, dajmy na to, oficyny wydawniczej Słowo Polskie i drukarni działającej aż do wybuchu drugiej wojny, to może mieć coś wspólnego z łatwym do wyobrażenia małomównym kapitanem Feuchtmeierem, noszącym okulary w cienkiej złotej oprawie, który to kapitan, bez wątpienia zawsze zapięty na ostatni guzik, służył na przykład w marynarce wojennej III Rzeszy. Można by tu przelotnie wspomnieć i o synu kapitana, chłopcu trudnym, z którym ciotki, borykające się z powojennym niedostatkiem, nie mogły dać sobie rady. Wychowany w sierocińcach, odsiedział wyrok za kradzieże aut, nim się ustatkował. Starość dosięgła go jako solidnego właściciela warsztatu, pośród napraw wałów korbowych, kłótni z żoną, telewizyjnych transmisji piłkarskich. Zawsze chlubił się tym, że nie żałuje pasa, wyegzekwował nim od swojego syna wzorowe świadectwa szkolne, które na pamiątkę trzyma w szufladzie razem z rachunkami.
Trzydzieste urodziny Feuchtmeier dawno ma za sobą, a do czterdziestych zostało wystarczająco dużo czasu, by jeszcze wierzył, że nigdy nie nadejdą: dopiero co grał przecież w koszykówkę w reprezentacji uczelni. Zapewne dotąd spotyka się z dawnymi kolegami. Dryblują w wynajętej sali, raz w tygodniu późnym wieczorem, po pracy, więc bez uszczerbku dla karier. Coraz to któryś energicznie wyskakuje ponad głowy innych i z błyskiem szaleństwa w oku wbija piłkę do kosza, aż drży stalowa obręcz i dudni tablica. Potem w szatni dowcipkują, ściągając przepocone podkoszulki. Po katastrofie kontenerowca, po udrękach śledztwa, które w końcu umorzono, Feuchtmeier zmieniał pracę. W listach motywacyjnych przedstawiał się jako specjalista w dziedzinie transportu morskiego. Czysta formalność, nazwisko było znane w branży, okoliczności skandalu stały się tematem plotek krążących po biurach. Robi to samo, co robił dotąd, znowu odnosi sukcesy, ale teraz pracuje dla innej firmy, poszerzającej swój udział w rynku przewozów dzięki kompromitacji konkurenta. Ostatnio bywał zmęczony, źle sypiał, śnił mu się przepołowiony kontenerowiec, idący na dno z ładunkiem kamiennego grysu: obraz ich małżeństwa. Po skończonej grze ulatniał się szybko i jechał do domu, do kawalerki, którą znalazł sobie w zmodernizowanej czynszowej kamienicy niedaleko siedziby firmy. Jedną z wad tego miłego skądinąd mieszkania jest brak dogodnego garażu w okolicy. Swojego pięciodrzwiowego srebrzystego hatchbacka z rozsuwanym dachem, którego skórzaną tapicerkę ledwie dało się doczyścić, Feuchtmeier zostawia na ulicy przed domem. Powinien się liczyć z tym, że mu go kiedyś ukradną. Lecz nie chce myśleć o przyszłości, zapala w mieszkaniu wszystkie światła, otwiera puszkę piwa prosto z lodówki. Zasypia z nią w wannie pełnej ciepłej wody. Kiedy się budzi mniej więcej po godzinie, woda jest zimna, puszka spoczywa na dnie. Feuchtmeier nie chce już piwa, naleje sobie kieliszek czegoś mocniejszego i szczękając zębami, położy się do łóżka. Ale senność odeszła. Grubo po północy włącza muzykę – jakich też płyt może słuchać Feuchtmeier? – zaparza zieloną herbatę, w grubym katalogu ofert przegląda ogłoszenia o sprzedaży jachtów. Za oknem ciemna ulica, świecą tylko napisy nad portalami i witrynami, wszystkie bez wyjątku w języku narratora: Bank Kredytowy, Klinika Stomatologiczna, Biuro Podróży Irena. Solidne pięciopiętrowe budynki o zaokrąglonych narożnikach, licowanych granitem.
Co do niej, od razu wiadomo, że nazwisko będzie przysparzało narratorowi kłopotów. Tak, właśnie ta zdyscyplinowana kolumna liter pod wodzą dużego F, stająca w ordynku obok każdego narzuconego wyrokiem losu orzeczenia, jakby chodziło tylko o musztrę, a przecież gotowa na wszystko. Ale nie do wszystkiego zdolna. W języku narratora nie da się bowiem wprowadzić najsprawniej nawet sformowanego Feuchtmeiera w tryby żeńskiej deklinacji, mechanizm zatnie się już przy dopełniaczu i nie zadziała ani razu aż po miejscownik i wołacz. Gdyby ustąpić i w ogóle poniechać odmiany przez przypadki – żona Feuchtmeiera sama zapewne wskazałaby to rozwiązanie, nieświadoma jego wad – wszystkie zdania, przez które przepłynie jej postać, zabrzmią jednakowo drętwo. W każdym razie nie powinna występować pod tym nazwiskiem bez asysty słówka „pani”, które przynajmniej się odmienia, choć jest sztywne jak opieka leciwej ciotki przyzwoitki pod nieobecność samego Feuchtmeiera, tego z formułki „państwo Feuchtmeier”, który odszedł i zamieszkał w kawalerce. W ostateczności można by nawet utworzyć zwyczajową żeńską formę, każąc doszlusować do rozwiniętej kolumny pododdziałowi kobiecej służby pomocniczej w sile dwóch sylab. Dopiero dzięki niemu da się pokonać zasieki dopełniacza i ruszyć dalej. Ale ta procedura, wspomniana tu jedynie dla porządku, ma w sobie coś z nadużycia, wnosi nieuzasadnioną nadwyżkę poufałości, nie mówiąc już o fałszu. Żeńska postać nazwiska opiera się bowiem na przymiotnikowej formie dzierżawczej, która w sposób doskonały wyraża mieszczańską ideę posiadania i przynależności, podczas gdy wiadomo już, że rozwód jest w toku. Nazwisko jak skrojone na miarę, ale najwyraźniej dla niego, nie dla niej. Samo z siebie nieodmiennie przywołuje obraz Feuchtmeiera, jego marynarek i krawatów, dlatego z konieczności nazwijmy kobiecą postać jakkolwiek, nazwijmy ją na przykład Ireną, od niebieskawego neonu biura podróży, czemu nie? A więc Irena Feuchtmeier. Tu można by wtrącić, że imię ma swoją wagę, obciąża jak nadliczbowa walizka. Ona nie może tego nie zauważyć, że tylko jemu przysługuje przywilej podróżowania z jedną sztuką bagażu. Gdyby zapragnęła dla siebie takiej samej wygody, z powodów wyłożonych powyżej musiałaby poprzestać na imieniu. Samo imię mogłoby zresztą wystarczyć od biedy na jej potrzeby. Takie założenie niesie staromodna rutyna mowy, skądinąd pobłażliwa dla Feuchtmeiera i wobec niego pełna uniżonej dyskrecji, lecz zmierzająca utartym trybem do narzucenia Irenie przykładnego umiaru we wszystkim, do złamania indywidualnej natury jej pragnień, zachłannych i szalonych. Irena mieszka teraz u swojego ojca, emerytowanego profesora uniwersytetu, w pokoju, w którym niewiele się zmieniło od jej czasów szkolnych. Skończyła szkołę baletową, ale nigdy nie została zawodową tancerką. Przy niewątpliwej, choć umiarkowanej dozie talentu nie czekała jej w nagrodę za ćwiczone bez końca piruety żadna kariera solistki, w najlepszym razie mogłaby liczyć na mocną pozycję w corps de ballet. Jeszcze tylko czasem jakieś taneczne pas wprawi jej ciało w ruch między lustrem a szafą. Z okna pokoju widać skwerek, przesiadują na nim kobiety z niemowlętami w wózkach: widok całkiem wyzbyty powagi. Wieczorami Irena unika samotności. Wychodzi, spotyka się z przyjaciółmi, zwykle wypija odrobinę za dużo i dobrze się bawi, choć nigdy do tego stopnia, by ktokolwiek mógł mieć jej to za złe. Nie zdarzyło się też ani razu, żeby na koniec jakaś para przyjaciół albo stary znajomy nie odwiózł jej autem do domu. Jak dotąd, życie oszczędziło jej nocnych zaczepek w metrze i wieloznacznych spojrzeń taksówkarzy. Ale sam zwrot Jak dotąd” potrafi, niczym niedomknięte okno, wpuścić między trzymające się razem słowa powiew, od którego cierpnie skóra, i z dreszczem myśli się o tym, jak łatwo może się odmienić solidnie ugruntowany stan rzeczy. Kiedy Irena wraca do domu, chłopiec już śpi pod kołdrą w drobne kwiatki w dawnej służbówce, przerobionej z konieczności na pokój dziecinny. Ona wchodzi tam na palcach i stoi przez chwilę przy łóżeczku, nie zapalając światła. Słyszy spokojny oddech. Nie myśli o cierpieniach, które czekają chłopca w przyszłości, nie chce nawet nic wiedzieć o niepokoju, który trapił go przed zaśnięciem. Wychodzi, kładzie się do łóżka, ale nie gasi nocnej lampki. Nie jest senna. Czasem czyta jakąś książkę, a czasem tylko płacze. Z wolna nawet zapomina, gdzie dokładnie stał w tamtym salonie fortepian. W przeciągu, to pewne. Pamięć nie jest jej aż tak bardzo potrzebna. Zapominanie daje więcej wolności.
On często ją jeszcze wspomina, zwłaszcza nocą, kiedy nie może zasnąć i patrzy przez okno na niebieski neon. Ale na każdym z jego wspomnień kładzie się cień zdarzenia, przy którym nie był obecny, a które mimo to potrafi w każdej chwili wyłonić się jak żywe z jego udręczonej pamięci. Owa szokująca scena, zanurzona w tym samym co narożnik ulicy niebieskawym blasku, tchnie zimną namiętnością filmów pornograficznych – tam właśnie widział to zdarzenie, wiele razy, wie, jak mogło do niego dojść i czym się powinno zakończyć. Ona myśli, że wielkoduszność bardziej by mu się opłaciła, nie może pojąć, dlaczego wybrał mściwy upór. Gdyby go o to zapytano, zapewne powiedziałby, że wcale nie potrzebowała jego wielkoduszności, skoro bez skrupułów zasłoniła się kłamstwem. Może jej albo jemu wydaje się jeszcze, że pierwsze przypadkowe spotkanie wszystko odmieni. Ale na co naprawdę mogą liczyć? Na mijanie się w tłumie na jakimś przyjęciu, z kieliszkiem w jednej ręce i talerzykiem w drugiej, wśród szmeru cudzych rozmów, spod którego przebija, powiedzmy, jazzowa trąbka. A kiedy w końcu naprawdę zdarzy im się takie spotkanie, żadnemu z dwojga nie przyjdzie do głowy, że coś się w ich życiu skończyło: raczej pomyślą z tępym bólem, że tego nie było nigdy.
I to już wszystko. Najwyższa pora na słowo KONIEC. Jeśli włóczęga z kolczykiem w uchu nadal błąka się gdzieś w tle, wciąż jeszcze nie znalazłszy sposobności do odegrania swojej roli, powinien teraz dowiedzieć się, że już za późno. Narrator ma nadzieję, że niedoszłe zdarzenia zostaną odwołane i będzie mu wolno zapomnieć o pozostawionych na marginesie postaciach. Po epilogu doprawdy nie wyobraża sobie, czego jeszcze można od niego oczekiwać. Jak sądzi, należy mu się wytchnienie od spraw Feuchtmeiera, jego żony Ireny i linoskoczka Możego razem z partnerką, której nazwisko nie zdążyło nawet wypłynąć, nim domknęła się nieskomplikowana fabuła. Nie znajdzie się przecież nikt, kto by nie znał na wylot tej historyjki, opowiedzianej już sto tysięcy razy. Role, te same co zawsze, czekają jak potrzask, w który wpadać będą coraz to nowe postacie, bez względu na ich własne życzenia, obietnice, obawy. Historyjka rozporządza obezwładniającą siłą. Także narratorowi narzuca kluczenie wśród pięter i korytarzy, póki ramy fabuły nie zostaną wypełnione treścią. Rzuca mu kłody pod nogi. Tak oto narrator wpada na skrzynię pełną masek przeciwgazowych. Nowy szczegół, który objawia się ni stąd, ni z owąd, nie wróży nic prócz komplikacji. Maski piętrzą się wysoko, przeważnie bez pokrowców, niektóre zwisają na zewnątrz, przerzucone przez krawędź skrzyni, wczepione w kłębowisko blaszanym pochłaniaczem. Korytarz prowadzi dalej prosto do schodów, ale nie widać ani śladu windy, ani śladu szybu, którym winda mogłaby zjechać, ani śladu przycisku, którym można by ją było przywołać. Nieobecna winda zaburza porządek całego akapitu, jak oderwany wraz z drukiem brzeg stronicy – na której wszystkie ocalałe fragmenty zdań straciły nagle sens i zajrzały w pustkę. Niemile zaskoczony, narrator rozumie tylko tyle, że musi się cofnąć, ale to znaczy, że nie rozumie nic, i nawet wydaje mu się przez chwilę, że nie ma tu nic do rozumienia. Zanim pozbiera myśli, wyłącznik czasowy zgasi światło. Zadanie narratora to brnąć naprzód, cokolwiek się wydarzy. Czyni to, przyświecając sobie zapalniczką, cienie uskakują przed nim w ciemne kąty. W ten sposób dociera do przecinającej drogę kraty. W pęku kluczy nie ma żadnego, który pasowałby do zamka: krata najwyraźniej nie należy do tej historyjki. Przy niej, po obu stronach, stare hotelowe kanapy, zwalone jedna na drugą. Różowy puch, poczerniały i sfilcowany, z powczepianymi okruchami wspomnień, wyłazi kłakami przez nadprute szwy. Narrator nie chce na to patrzeć, odwraca wzrok. Zagląda w głąb niedostępnego korytarza i nie zauważa w nim nic szczególnego: po obu stronach kraty, w tej i w tamtej historyjce, taki sam niski strop, obdrapane ściany, kałuże pod wilgotnymi złączami rur. Zaspokoiwszy ciekawość, wycofuje się. Trudno mu się teraz rozeznać w kierunkach i trudno zachować jasność znękanego umysłu, dopiero znajomy widok gaśnic i telefonu na korbkę przynosi chwilowe ukojenie. Odnajduje się na swoim miejscu także strych zawalony starymi wydaniami Financial Times, a nawet okno u szczytu schodów: uchyliwszy tylko klapę w podłodze strychu, można przelotnie rzucić okiem na taras, gdzie wzburzony Feuchtmeier właśnie kładzie okulary na brzegu stołu, a Możet podnosi na niego zdumione spojrzenie.
Narrator opuszcza to miejsce, nie czekając na znany już dalszy ciąg. Teraz idzie ostrożnie. Najważniejsze, żeby wzrok nie pobłądził i nie pociągnął za sobą na manowce całego korowodu kolejnych zdań; póki w zimnym świetle jarzeniówek mija ciemnoczerwone gaśnice, wszystko jest w najlepszym porządku. Wydawałoby się, że to tylko kwestia uwagi. Potrzeba mianowicie skupienia, by utrzymać w ryzach przestrzeń, narzucić jej stosowne rygory, nie pozwolić przedmiotom na anarchię, do jakiej skłania je chwiejność kryteriów porządku. Niebawem narrator natyka się jednak na skrzynię pełną masek przeciwgazowych, wiotkich, brudnozielonych. Podnosi jedną i wciąga w nozdrza zapach sparciałej gumy. Parę kroków dalej wyrastają schody; a oto znowu te same, uporczywie wchodzące w drogę stare hotelowe kanapy i krata. Maska przeciwgazowa wylatuje mu z rąk, upada z żałosnym plaśnięciem. Gotów jest teraz przyznać, że zabłądził, już postanawia dzwonić do hotelowej recepcji z ebonitowego aparatu na korbkę. W pamięci ma profesjonalny uśmiech recepcjonistki i jej nienaganną dykcję. Bez przyjemności przypomina sobie również życzenia miłego dnia i klosz z cukierkami, których nikt nie bierze. Słów nie brakuje, narrator ma ich pod ręką przynajmniej tyle, ile cukierków leży w szklanym kloszu; lecz nie znajduje żadnego słowa, od którego mógłby zacząć. Dlatego też w końcu nie sięga nawet po słuchawkę. Stan instalacji wodnej i elektrycznej wskazuje, że do niżej położonych kondygnacji nie docierają konserwatorzy. Nie zaglądają do nich nawet sprzątaczki, stos masek przeciwgazowych musi zalegać od dawna, zapewne od czasów wojny nazwanej zimną przez niegdysiejsze gazety, których pożółkłe strzępy walają się jeszcze pod ścianami. Codzienna rutyna z natury rzeczy nie sięga głęboko, istnieją obszary całkowicie wyłączone spod odpowiedzialności hotelowej administracji. Mimo to niemożność przywołania windy nie chce pomieścić się w umyśle narratora. Lecz umysł, zbuntowany przeciwko oczywistości, nie ma innego wyjścia niż bezwarunkowa kapitulacja. Zdradziwszy sam siebie, zacznie poszukiwać w pamięci przeoczonego odcinka drogi, rozważać, czy korytarz zastawiony gaśnicami nie znajduje się na przykład na półpiętrze, oddalony o kilkanaście stopni schodów od owego miejsca wydartego z przestrzeni, po którym w umyśle została bolesna blizna. Pamięć, gotowa wbrew rozsądkowi rozpatrywać na serio takie rozwiązanie, jak przeniesienie windy o pół kondygnacji wyżej, z podejrzaną gotowością podsuwa wspomnienie przebytych rzekomo kilkunastu stopni schodów, mętne i zapewne pod wpływem dziennego światła gotowe zniknąć w mgnieniu oka, jak źle wywołana fotografia. Wobec jawnej sprzeczności plączą się kierunki i przestrzeń rozpada się na niedopasowane fragmenty. Narrator musi teraz po prostu wejść na te schody i wspiąć się o pół piętra – do windy, bez której nie zdoła odnaleźć drogi, a którą może umiejscowić tylko poza polem widzenia. Lecz oto już po kilku pierwszych krokach stopa zawisa w próżni, dłoń nieruchomieje na pogiętej poręczy, gwałtem skręconej, odwróconej dołem do góry, od tego miejsca towarzyszącej już innym, niewidocznym schodom, które zstępują w ciemną otchłań. Kropla wody spada w nią raz po raz, słychać plusk. Brakuje zbyt wielu stopni, dalej iść nie sposób i można tylko stanąć w miejscu, bez jednej myśli w głowie. Tam bowiem także coś się zapada, pozostawiając wyrwę równie przepastną jak ta, która objawiła się przed chwilą pod nogami. Zwątpienie należy do czasu teraźniejszego i tylko do niego, rozkwita w nim jak zatruta lilia na zmętniałym lustrze wody. Narrator uczyniłby teraz wszystko, co możliwe, żeby wydostać się z ciemnej studni czasu teraźniejszego. Zgoła nic nie wydaje się jednak możliwe, nigdzie nie widać nawet brzytwy, której mógłby się chwycić tonący. Należałoby może pójść pod wodę, nabrać jej w płuca, spocząć na mulistym dnie – nie widać innego ratunku. Ale to także jest niemożliwe. Balon tęsknoty utrzymuje na powierzchni śmiertelnie zachłyśnięty umysł. A przecież, zdawałoby się, położenie narratora jest od początku tak niekorzystne, że nie ma on za czym tęsknić. Otóż to, skoro nie ma za czym, tęskni za ulicą odciętą przez szklaną taflę od hotelowego holu, tęskni za polną drogą, widoczną przez parkan ogrodu, za wszystkim, co nieosiągalne. Jedyne, czego tym razem jeszcze nie spróbował, to poszukać innego wyjścia. Stąpając niepewnie, odnajduje strych – stare wydania Financial Times leżą na swoim miejscu, pod skosami ścian. Tu przestrzeń jest przewidywalna, grunt pewny. Narrator schodzi na parter. Przez okna salonu widzi kątem oka, jak na tarasie Feuchtmeier w rozpaczy próbuje zatrzymać Irenę. Ona, nie patrząc na niego, wyszarpuje ramię, śpieszy się, za chwilę odjedzie samochodem, stojącym jeszcze w pełnym słońcu na podjeździe, z kluczykiem w stacyjce. I zabierze linoskoczka Możego w pasiastym podkoszulku, na którym rozszerza się ciemnoczerwona plama. Narrator nie zawiesza na nich wzroku, tam wszystko i tak jest przesądzone. Myśli o tym, żeby przez okno kuchenne wyskoczyć po drugiej stronie domu i odejść, prosto przed siebie, na przełaj przez pola. Chłopiec wcale nie śpi. Wie lub nie wie o scenie rozgrywającej się na tarasie, raczej wie, choć pewne jest, że wolałby nie wiedzieć. Klęczy w kuchni w kałuży rozlanego mleka. Wysmarowany czekoladą i keczupem, wznosi wieżę z niezliczonych puszek tuńczyka, pasztetu sztrasburskiego, przecieru pomidorowego i plastrów ananasa w syropie. Bateria konserw jest symbolicznym obrazem plagi nadmiaru, trapiącej dom Feuchtmeiera. Chłopcem wstrząsa czkawka, widocznie nie posłużyła mu czekolada albo keczup. Przez okno kuchenne widać parkan. Za parkanem stoi człowiek w ciemnoniebieskim kombinezonie. Stoi i czeka. Światło słońca, przepuszczone przez żelazne sztachety, rysuje na jego drelichu i na betonie ten sam deseń w prążki. Biały obłoczek sunący po błękicie tylko na chwilę przyćmiewa jaskrawy blask. Chwieją się źdźbła trawy, fruwają nad nimi kolorowe motyle. Czekającemu się nie śpieszy, widać, że ma dość czasu i zawsze zdąży wyjąć z kieszeni portfel, w którym leży zdjęcie dziewczynki, zrobione dawno temu, załóżmy, że gdzieś na Bałkanach. Gdyby pozwolić mu powiedzieć wszystko, co zechce, za chwilę mogłoby się na przykład okazać, że matka dziewczynki – jej podobizna także leży w portfelu – została w tamtych stronach z niemowlęciem, któremu niestety nie zdążyli zrobić fotografii. A gdzie są teraz oboje, tego nie wiadomo dokładnie, w każdym razie w miejscu, z którego nie ma żadnego wyjścia: w jakimś głębokim dole, wśród zmartwiałego tłumu, przysypanego wapnem i ziemią. Człowiek w kombinezonie nie zamierza prosić o łaskę – zażąda tego, co jego zdaniem słusznie mu się należy. Nic go nie obchodzi, czy istnieje możliwość spełnienia jego życzeń. Wieża z puszek wali się z łoskotem. To ostatni, słyszalny także na tarasie, odgłos tej sekwencji. Teraz wszystko zacznie się od początku. Partnerka linoskoczka Możeta, której sprawy w sposób niewidoczny, lecz fatalny związane są ze sceną dziejącą się na tarasie, od nowa musi więc sadowić się na fotelu dentystycznym, wciąż z tak samo ściśniętym sercem. Niech to będzie klinika stomatologiczna obok biura podróży, czemu nie? W poczekalni nikt teraz nie czeka, dentysta ma dużo czasu. Lubi swoją pacjentkę, więc opowiada zabawne anegdotki. Jego zdaniem, nadkruszony trzonowiec jest martwy i nie może boleć podczas borowania, oto dlaczego nie pojawiła się w jego rękach strzykawka ze znieczulającym zastrzykiem. Otwarta szufladka kartoteki pacjentów zdradza, że nazwisko partnerki Możego zaczyna się na T. Drzwi do poczekalni są uchylone dla przewiewu – dzień, jak wiadomo, jest już od rana upalny – i gdyby był tam następny w kolejności pacjent, widziałby czubek jej krótko ostrzyżonej głowy na oparciu dentystycznego fotela. Ciało musi znieść ból, którego nie pojmuje, nic nie powinno boleć, skoro ząb jest martwy. Gdyby udało się wykreślić z partytury zwiastujący repetycję donośny huk, który rozbrzmiewa w kuchni Feuchtmeierów za każdym razem, kiedy pada wieża z puszek konserw, położyłoby to kres niepotrzebnym cierpieniom. Dentysta zleciłby w końcu prześwietlenie, zamiast powtarzać w kółko tę samą bolesną pomyłkę.
Tymczasem wątek związany z narratorem jeszcze się rozwija łagodnie opadającą linią. Narrator powinien odnotować, że wąskie drewniane schodki skrzypią pod nogami, a drzwi zamykają się za jego plecami same. Oto więc piwnica. Obszerna, pod sufitem ma lufcik, ale zakratowany. Feuchtmeier trzyma w niej komplet zimowych opon, kupiony okazyjnie na posezonowej wyprzedaży, i drugi, którego używał ostatniej zimy, jeszcze całkiem dobry. Trzyma tu stare, zniszczone i zapomniane łyżwy do gry w hokeja, trzyma nowy sprzęt do nurkowania, ani razu nie używany. Czy Feuchtmeier jest nurkiem? Pomyślał kiedyś o nurkowaniu, ot i wszystko. Irena przechowuje w piwnicy przyrząd do ćwiczeń gimnastycznych, jeżdżący w miejscu rower bez kół, z błyszczącym szybkościomierzem. Przyszło jej raz do głowy, że dobrze jest codziennie pedałować przez kwadrans, z dala od ruchu drogowego. Okryte foliowym pokrowcem, wisi na drążku jej futro, jeszcze nie noszone, kupione okazyjnie na posezonowej wyprzedaży. Wiszą zimowe marynarki Feuchtmeiera, także w foliowych pokrowcach, wisi jego palto odwrócone na wierzch podszewką w popielate prążki. To samo, które przy innej okazji zginęło na lotnisku, razem z opalizującą szklaną kulką do gry, na stałe zadomowioną w kieszeni. Na półkach leżą narzędzia: elektryczna wiertarka, piła tarczowa, młotki, dłuta, pilniki, kombinerki. Były mu potrzebne dawno temu, kiedy urządzał pokoik z tapetą w różowe zajączki. Obok stoi jej maszyna do szycia i spory wiklinowy kosz pełen kłębków błękitnej wełny, zasoby, których może nigdy nie zużyje, zważywszy, że ostatni raz sięgała do nich, kiedy robiła na drutach maleńkie skarpeteczki. Wzrok narratora natyka się znienacka na wielkie lustro w złotej ramie, usunięte z mieszkania. Łatwo zgadnąć, że jak na gust Feuchtmeierów było zbyt mieszczańskie. Jest trochę zakurzone, ale i tak wszystko w nim widać, całe to wnętrze wypełnione odepchniętymi znakami przebrzmiałych spraw i niezrealizowanych możliwości. Czy widać coś jeszcze? Czy lustro odbiło cielesną powłokę narratora? Wiadomo, ten rodzaj pytań tylko czeka na swoją porę, już parę razy udawało się szerokim łukiem ominąć któreś z nich. Schwytana w owal lustra jak w pułapkę męska postać usuwa się pośpiesznie, zanim padną następne pytania, o wiek, kolor oczu, ubranie. Narrator jest urażony. Oczekiwał poszanowania dla swoich przywilejów, sądził, że wszystko to, co dotyczy jego prywatności, pozostanie poufne. Cokolwiek teraz powie, zabrzmi podejrzanie: czyżby miał coś do ukrycia? Toteż czuje się oszukany, wydany na pastwę wścibskich spojrzeń. Najchętniej wycofałby się niezwłocznie z całego przedsięwzięcia. I tak nie ceni go zbyt wysoko, pozwala sobie skrytykować konwencję, jej sztuczność budzi w nim zniecierpliwienie. Wyłamałby się z niej bardzo łatwo, gdyby opuścił ten dom. Szybkim krokiem, na nic się nie oglądając, choćby i przez taras. Mógłby się tam zderzyć z Feuchtmeierem, który właśnie złapał w locie zapalniczkę, rzuconą mu przez Irenę. Cóż wyniknie z takiego zderzenia? Strzaskanie trójkątnego stelażu, na którym rozpięta jest historyjka, zerwanie wątku. Dalej nie będzie już nic do opowiadania. Gdzieś w okolicy powinna znaleźć się stacja kolejki podmiejskiej, jadącej prosto na wielki dworzec, gdzie w każdym rogu hali stoją kosze na śmieci pełne nadgryzionych bułeczek i papierowych kubków z resztką kawy na dnie. Wśród warczących aut, dzwoniących tramwajów i tłumów pędzących ulicami można tam zacząć od razu nowe życie kloszarda i w ten prosty sposób przeskoczyć do innej historyjki, żeby żyć w niej lub umrzeć bez żadnej odpowiedzialności. Ale i bez przywilejów: jako postać pierwsza z brzegu. Przez chwilę jest nawet pewien, że tego chce i że ten, kto go powołał, zgodzi się lekką ręką zwolnić go z wszelkich zobowiązań. Tyle tylko, że drzwi się zatrzasnęły i narrator już się nie może wydostać. Teraz żałuje pośpiechu, żałuje, że nie okazał się dość uparty, by usiąść na stopniu trzy piętra wyżej i siedzieć aż do skutku, póki winda razem z szybem nie powróci na swoje miejsce, choćby przyszło mu czekać w nieskończoność. Piętro wyżej znowu wali się wieża z puszek konserw, ale tutaj hałas jest przytłumiony, głuchy, niczym daleki odgłos burzy. Tak oto narrator został zatrzymany w martwej strefie historyjki, wśród zakurzonych rekwizytów.
W ciszy, jaka w tej chwili zapada, mogłyby się na przykład zerwać krótką falą prostoduszne, przedwczesne oklaski. Lecz zaraz ucichłyby spłoszone, jak to bywa podczas koncertu, kiedy muzycy zastygli na chwilę w bezruchu, żeby zebrać siły przed następną częścią. Kawałek grany przez orkiestrę nie dobiegnie końca, póki nie odezwą się w nim po kolei, z nieubłaganą konsekwencją, wszystkie zdarzenia, jakie tylko może w sobie pomieścić nadana mu nie wiadomo przez kogo forma. Nietrudno więc pojąć, dlaczego wątki muszą się dalej rozwijać, choć gdyby zapytać inaczej – po co się rozwijają, w jakim celu, jakież to okoliczności, prócz wypłacanej muzykom gaży, wywołują ruch smyczków, jaka oczywistość czyni niezbędnym drganie wilgotnego powietrza w blaszanych pętlach trąbek – nie uda się znaleźć żadnej odpowiedzi. Równie dobrze można by pytać, po co statki prują fale oceanów, po co cyrkowa publiczność wstrzymuje oddech albo wybucha śmiechem, po co i na co mdła słodycz czekolady, banalna dosłowność plastrów ananasa w syropie, wulgarny aromat gazowanych napojów. Można by pytać jeszcze, po co żyje Feuchtmeier i po co żyje Irena – i tak nie potrafią być szczęśliwi, choć potrzeba niemało wody, prądu i benzyny, by zaspokoić wszystkie ich życzenia, niemało kawy ze śmietanką, lekkich papierosów i czerwonego wina. I nawet nie sposób poprzestać na tych pytaniach. Trzeba by pytać dalej – po co żyje linoskoczek Może albo też Możet, lekkomyślnie balansujący na linie, i jego partnerka o nazwisku zaczynającym się na T, która co wieczór bez wahania rzuca się w przepaść, jakby życie nic nie ważyło w jej rachunkach, a przecież przywiązuje niemałą wagę do trwałości plomb, które jej zakłada dentysta. Trzeba by pytać, po co czepia się życia nękany reumatyzmem emerytowany profesor uniwersytetu, który stoi już prawie nad grobem, albo włóczęga z kolczykiem w uchu, nawykły do obywania się bez obiadu, bez dachu nad głową, bez konta w banku. Albo inni, powiedzmy to bez ogródek, wszyscy, nie wyłączając śpieszących się przechodniów. A więc trzeba by pytać i nie ustawać w pytaniach. Postacie boją się tych pytań jak śmierci, drżą przed nimi, uczepione choćby uszka porcelanowej filiżanki, łatwo bowiem przewidzieć, że na samych pytaniach nie mogłoby się skończyć.
Jakkolwiek nie będzie to rzeczą prostą, spróbujmy sobie wyobrazić dalszy ciąg tej opowieści – na razie, powiedzmy, tylko kolejny akapit, który zaczyna się od brzęczenia muchy. Brzęczenie powinno być zrazu ledwie słyszalne, potem coraz donioślejsze. Dopiero co wyswobodzona z pułapki, jaką okazał się dla niej przedpokój Feuchtmeierów, mucha fruwa pod stropem ich piwnicy, daremnie uderza w lufcik zamknięty na głucho. Lecz gdyby nawet wyrwała się w końcu na otwartą przestrzeń, nie znajdzie tam wolności, tylko jeszcze jedno więzienie. Toteż i tam będzie trzepotała skrzydełkami bez wytchnienia, póki znowu nie wpadnie w jakieś otwarte okno. Ciąg miejsc, z których nie ma żadnego wyjścia, a do których otwarta przestrzeń także należy, wypełnia się po brzegi mieszaniną żalu i pragnień. Świat, co oczywiste, nie kończy się na piwnicy Feuchtmeierów, pod podłogą rozpościerają się jego kolejne kondygnacje. I jeśli narrator stwierdzi, że utknął w piwnicy, nie całkiem minie się z prawdą, choć w istocie to nie w niej utknął, tylko w czymś znacznie większym i także zamkniętym na głucho bez żadnej nadziei. Lecz jeśli nawet został uwięziony w martwej strefie historyjki, to przecież połowicznie. Ciągłość nadaje bowiem jego istnieniu lotna esencja tęsknoty, a nie gnuśny ciężar ciała, które równie dobrze mogłoby należeć do kogo innego i znajdować się gdzie indziej. Esencja, której poziom wyrównuje się w długim ciągu pomieszczeń niczym w układzie naczyń połączonych. Jeśli zaś zabraknie połączeń, musi ona przenikać po prostu przez ściany lub stropy. Już snuje się tam, gdzie stopa narratora wcale jeszcze nie stanęła. Tak oto nie przymuszone do liczenia się z czymkolwiek słowa „już” i „jeszcze”, dając odczuć swą bezprzykładną przewagę nad substancją betonu, powołują fakty dokonane. I narrator, który prawie o niczym tu nie rozstrzyga, powinien tylko odnotować, że gdzieś pod darnią ogrodu, poniżej zwałów ziemi, w których dżdżownice i krety drążą swoje korytarze, rozciągają się perony kolejki. Nad peronami sine znaki graffiti. Wymalowane na brudnym tynku, walczą o uwagę inicjały nazwisk: fantazyjne N, którym naznaczył ściany jakiś nieznany narratorowi Nowak, przemykający z puszką farby w spreju, rozszalałe K, pozostawione przez jakiegoś Kowalczyka. Może to oni, wypróbowując nową puszkę farby, opatrzyli plamiastym komentarzem reklamę filmu zawieszoną nad peronem. Narrator rozpoznaje na niej czarny męski sweter i damską fryzurę z jasnymi pasemkami. Filmowa para, John Maybe & Yvonne Tilco, całuje się na stromym dachu, pod sklepieniem niebios odklejonym z lekka od podłoża.
Ławka dla podróżnych, na której usiadł narrator, nie jest krótka, mimo to pewien staruszek w czerwonym szlafroku oświadcza belferskim tonem, że to miejsce należy tylko do niego, i to od niepamiętnych czasów. Przywilej ten zda się przysługiwać mu przez wzgląd na jakieś wilgotne okopy, gdzie dosłużył się łamania w kościach, przez pamięć przeszłości, na którą gderliwie się powołuje. Jeśli narrator będzie dalej milczał, za chwilę przysiądzie się do nich włóczęga z kolczykiem w uchu. Ktoś, kto rządzi biegiem spraw, tymi samymi postaciami obsadza, jak widać, wszystkie role. Może ze zwykłego lenistwa, a może dlatego, że szczegóły nie robią światu różnicy. Powszechny niedostatek uwagi i obojętność, na którą można zawsze liczyć i nigdy nie doznać zawodu, ułatwiają zatuszowanie fuszerki. Wojskowa kurtka z demobilu roztacza zapaszek śmietnika, o czym narrator nie mógł wiedzieć, kiedy ją obserwował przez szklane tafle. Włóczęga zażąda butelki, schowanej jakoby w plastikowej torbie, którą narrator położył sobie na kolanach. Potrafi opływowym ruchem dłoni nakreślić odgadnięty bezbłędnie kształt, zna nawet markę i wydaje się całkowicie zdecydowany rozpić ów koniak jeszcze przed przyjazdem kolejki, w towarzystwie starca w czerwonym szlafroku i ewentualnie samego narratora, jeśli tylko ten ostatni zechce się do nich przyłączyć. Włóczęga gotów jest zapewnić narratora, że i tak nie będzie mu dane dowieźć butelki tam, dokąd się wybiera, o ile wybiera się dokądkolwiek. Jego zdaniem to zresztą drobiazg wobec wszystkiego, co jeszcze trzeba będzie w życiu oddać, nie wspominając nawet o życiu jako takim, życia bowiem także nikt nie zdoła przy sobie zatrzymać, chowając je na przykład ukradkiem do plastikowej torby. Narrator siedzi bez ruchu, z dłońmi na torbie, o której właśnie mowa. Leży w niej chłodna butelka, zabrana z wiadomej kuchni. Nieomylność budzi respekt. Stary wyraża uznanie dla rzetelnej wiedzy swojego najlepszego ucznia i z miłą chęcią daje mu zaliczenie, którego musi odmówić narratorowi, powołując się na względy natury etycznej. Konkretnie chodzi tu o brak wielkoduszności, bardzo ciężką winę, zaliczenia nie będzie więc teraz ani nigdy, o czym profesor zawiadamia narratora nie bez ubolewania podszytego złośliwą satysfakcją. Jedyna postać, której narrator sobie nie przypomina, to uśmiechnięty typek w skórze nabijanej ćwiekami. Właśnie siada na ławce, odsuwając tamtych dwóch bez ceremonii: dość, teraz ja. Bo każdy tu tylko czeka na swoją kolej, przebierając nogami, tak mniej więcej wyjaśnia narratorowi swoje prostackie maniery żartowniś w skórze. Bawi się przy tym szklaną kulką do gry, między palcami jego rąk rozbłyskuje opalizujące światełko. Ale nie patrzy na kulkę. Spojrzenie taksuje narratora; już przypisało go do gatunku, który woli jeździć nowiutkimi autami różnych marek, sunącymi, jedno za drugim, po kartach porzuconego pod ławką kolorowego tygodnika. Tam przynajmniej nie wtargną przemykający z puszkami farby w spreju Nowak z Kowalczykiem, ordynarny dopisek nie sprofanuje lśniących karoserii. Żartowniś mógłby wyjawić narratorowi ukryty mechanizm zdarzenia, w którym obaj biorą udział, ukazać jego stałe i znane na pamięć przebiegi, jego obsesyjne nawroty, a nawet opowiedzieć, jak tu się kto rozwesela. Otóż więc, dla przykładu, profesor chętnie bierze w łapę za swoje nic niewarte zaliczenia, włóczęga wycygani czasem to lub owo, popisując się swoją sztuczką. Choć narrator o nic nie pyta, chciałby może wiedzieć, jakie psikusy płata podróżnym on sam, żartowniś w skórze. Podrzynam gardła, pada wyjaśnienie, szklana kulka znika i nagle trzaska sprężyna, błyska ostrze przyłożone do szyi narratora. Byłoby niedobrze, gdyby się wydarzyło jakieś nieszczęście, człowieka w skórze zadowoli stówa. Już się trochę śpieszy, właśnie nadeszli jego koleżkowie i przystanęli nieopodal. Narrator sięga do portfela, torba ześlizguje mu się z kolan, słychać brzęk tłuczonego szkła. Koleżkowie żartownisia wybuchają hałaśliwym śmiechem, którego echo przetacza się pod betonowymi sklepieniami. Włóczęga macha ręką, rozżalony, bo przecież w porę uprzedzał, czyż nie? Uśmiechnięty typek w skórze chowa banknot za pazuchę i odchodzi, kłaniając się nisko.
Narrator posiada więc portfel. Uprzedzając ewentualne wścibskie pytania o to, skąd wziął pieniądze, kto mu je dał i na co, powinien przypomnieć, że ponosi spore koszty własne, hotel na przykład nie jest tani. Ten, kto mu płaci, nie przywykł zresztą liczyć na darmowe usługi. Napiwki, rozdawane na prawo i lewo za każde głupstwo, i tak zawsze w końcu do niego wracają. Narrator mógłby teraz wskazać stojące rzędem na peronie automaty do sprzedaży biletów, z których z pewnością co jakiś czas obsługa wyjmuje kasety z bilonem. Trafiają one w te same ręce, co płatne czekami prowizje agencji pośrednictwa, która przyjęła do sprzedaży dom z ogrodem, w te same ręce, co przychody spółek transportu morskiego oraz płynący szerokim strumieniem zysk z działalności hotelu. Czyż nie jest tak, że lwią część krążącej gotówki zostawia sobie w kieszeni pan wszelkich okoliczności, wylegujący się całymi dniami w pomiętej pościeli, odwrócony plecami do świata, i czy nie wolałby on, żeby tu zmilczeć, na co ją wydaje? A gdyby ktoś chciał jeszcze koniecznie wiedzieć, w jakiej walucie oblicza się te sumy, narrator wyjaśni spokojnie, że w tej samej, w której wypłacił stówę bezczelnemu żartownisiowi. Banknot pochodził z koperty zostawionej dla niego w hotelowej recepcji. Były to złote polskie. I umówmy się od razu, że tylko złote polskie są w obiegu, wszędzie, wszędzie. Różne nominały, zawsze w barwach złamanego różu, błękitu, zieleni. Płaci nimi Feuchtmeier i jego żona Irena, a nawet linoskoczek i jego partnerka, nie mówiąc już o śpieszących się przechodniach, którzy zaludniają ulice. Bezdomni użytkownicy peronu nie mają bezpośredniego dostępu do polskich banknotów, więc portfele nie są im na nic potrzebne. Być może nie mają nawet dokumentów. Jeśli noszą jakieś nazwiska, to dobrze o nich świadczy, że zachowują je dla siebie, by nie powiększać zamętu historyjki. Niewykluczone, że i oni uważają się za narratorów. Wszechwiedzący włóczęga z kolczykiem w uchu – ten na pewno, a może i stary belfer w szlafroku. Kto by nie chciał być narratorem? Kto by nie chciał mieć gwarantowanych dochodów, liczonych w złotówkach? Żartowniś w skórze, dorabiający sobie na boku nożownictwem, także by nimi nie pogardził.
Narrator może w tym miejscu zapewnić, że nie wpadłby na ten pomysł, żeby ukraść butelkę w domu z ogrodem, gdyby bezwiednie i mimo woli nie utknął w koleinach cudzych opowieści. Być może tamci, wszyscy trzej – każdy po swojemu – wypełniają z ochotą owo zadanie, które nuży narratora i budzi w nim niechęć, w dodatku nie dostają za to ani złotówki. Nie mają kosztów własnych, nie płacą rachunków za hotel i za obiad, ich historyjki są tanie. Mimo to widok pieniędzy musiał rozdrażnić tych dwóch, którzy nic nie dostali. Rzucają kąśliwe docinki pod adresem trzeciego, znikającego właśnie u wylotu peronu ze swoją świtą: plotka głosi, że gdzieś tam popisowo sknocił robotę i teraz nie ma ani gotówki, ani zleceń. Wspominają o dwóch niepotrzebnych trupach przy okazji wywalania jakichś tam drzwi, o wściekłości pryncypała, który niezwłocznie wyrzucił go na zbity pysk. Tymczasem na peron wjeżdża z łoskotem kolejka, cała w jaskrawych, kanciastych zygzakach graffiti – to bez wątpienia dzieło Nowaka i Kowalczyka, nieuchwytnych wandali, przezroczystych jak powietrze. Włóczęga i sklerotyczny profesor wsiadają do wagonu razem z narratorem, przytrzymując go pod łokcie na wypadek, gdyby naraz postanowił poniechać podróży. I pociąg rusza, a na pytanie, czemu nie jedzie w przeciwną stronę, należałoby odpowiedzieć, że ta i przeciwna strona są akurat siebie warte, więc wszystko jedno. Oto zatem wnętrze wagonu, na podłodze lepka plama, do której lgnie brud, na porżniętych nożami ławkach siedzą tylko dwie osoby. Jedną z nich jest młoda kobieta w wyzywającym makijażu. Wyjęła z torebki małe lusterko, które odbiło jasne pasemka w ufarbowanych na rudo włosach. Wydymając usta, ogląda kontur szminki na wargach. Nieopodal siedzi ponury chłopak ostrzyżony na zapałkę, w czarnym podkoszulku, w polowych spodniach z opuszczoną szelką. Jego dziadek wybijał ciężkim butem takt wojskowego marsza jako ubrany w szarozielony mundur wzorowy niemiecki żołnierz. Ojciec, na przykład ślusarz narzędziowy, przez całe życie harował od rana do wieczora. Trzy piwa zawsze ukoją, taką głosił maksymę. Rękę miał ciężką. But i ręka dodadzą obydwu stosownej wagi. Dziadek wraz z ojcem pojawiają się tu jako obciążniki, potrzebni są głównie po to, żeby postać dobrze trzymała się gruntu. Ale twarz i sylwetkę wzięto od Feuchtmeiera. Kradzież butelki alkoholu jest niczym wobec takiego nadużycia. Chłopak o tym nie wie, nie wybrał sobie tego ciała, ktoś to uczynił za niego. Jest młodszy od Feuchtmeiera i młodszy od rudowłosej towarzyszki podróży, nazywa się pewnie Schmidt albo Miller, nieważne. Nadgarstki i przedramiona aż po łokcie w głębokich bliznach, można by iść o zakład, że wiele razy życie mu zbrzydło. Ale nie całkiem, skoro w końcu zabrakło desperacji. Trudno zgadnąć, czy ta dwójka wsiadła razem i czy coś ich łączy. Niewykluczone, że dopiero co zawarli znajomość, a już zastanawiają się, jak by tu zerwać ją pod byle pretekstem. On bawi się ciemnym metalowym przedmiotem wiadomego kształtu, magazynek raz po raz wyskakuje z trzaskiem. Jest więc pistolet, czy się to narratorowi podoba, czy nie, i taki fakt ma swoje konsekwencje. Właściciel pistoletu powoli podnosi wzrok. Przez chwilę wpatruje się w czerwony szlafrok, zadając sobie, być może, nieubłagane pytanie, po co żyje ten lub tamten. Już wstał ze swojego miejsca w tyle wagonu, już zbliża się nieśpiesznym krokiem, chwiejnym, kiedy kolejką zarzuca na szynach. Wysiadka, szmaciarzu – takie słowa nikogo by teraz nie zdziwiły, można je odgadnąć choćby z ruchu warg, kiedy przez łoskot kół nic nie słychać. Wiadomo, czerwień rozjusza. Oksydowana lufa, szturchnąwszy ucho, wskazuje staremu kierunek. Ów wysiadłby natychmiast, gdyby nie pęd pociągu i zamknięte drzwi, więc mruga tylko powiekami, coś mówi; widać, że brak mu kilku przednich zębów. W całej rozciągłości przyznaje rację właścicielowi pistoletu, sepleniąc z lekka, zbyt wiele wszędzie śmiecia takiego jak on sam, stary ramol w czerwonym szlafroku. Dobrnąwszy do kropki, z wysiłkiem przełyka ślinę. Właściciel pistoletu toczy wkoło martwym wzrokiem szaleńca. Rusza się powoli i tak samo powoli rozważa, co powinien zrobić ze staruszkiem, nim pociąg dojedzie do następnej stacji. Teraz włóczęga wtrąci się z własnym komentarzem. A to ci dopiero, chichocze, wariaci zwariowali. Przyłączają się do tych, którzy wariatów wykończyliby w pierwszej kolejności. Wszystkich maniaków, psychopatów, transwestytów i, ma się rozumieć, Schmidta albo Millera razem z nimi. Roznieśliby ich na podeszwach podkutych butów. Na wariatach by się skrupiło, bo Żydów trudniej szukać. A bezdomnym pijaczkom w końcu by darowali. Pijaczków się nie da wytępić. Lufa z wolna przesuwa się w stronę włóczęgi, właściciel pistoletu chce się chyba upewnić, czy go słuch nie myli, zwłaszcza że łoskot kół zagłusza słowa. Włóczęga sam dobrze nie usłyszał, co przed chwilą mówił, więc nie potrafi tego powtórzyć. Skoro tak, będzie musiał wleźć pod ławkę i na rozkaz zaszczekać, hau! hau! Ale ten płytki falset wydobyty z zaschniętego gardła to jeszcze za mało, właściciel pistoletu nie ustąpi, póki nie usłyszy przeciągłego skowytu, którego wzorzec dobrze zna. Ma się rozumieć, dostanie wszystko, czego żąda. Łatwość, z jaką stawia się na swoim w wagonie kolejki, może budzić tylko wstręt, toteż w owej chwili Schmidt albo Miller ma już dość, chciałby czym prędzej zakończyć nędzne przedstawienie. Lecz nie zna innego sposobu niż ten jeden: wyceluje i pociągnie za spust. Rozlega się ogłuszający huk, wszyscy świadkowie tej sceny zamykają oczy, potem przez chwilę słyszą tylko brzęczenie w uszach. Kiedy zaś mija ta chwila i łoskot kół powraca, każdy już pojmuje, że wystrzelił pistolet startowy. Teraz się śmieją, śmieją się do rozpuku, nie wyłączając pięknej kobiety w wyzywającym makijażu, nie wyłączając niechlujnego staruszka, który mógł umrzeć ze strachu i jeszcze w tej chwili trzyma się za serce. Włóczęga wyłazi spod ławki w ubraniu szarym od kurzu, palcami wyczesuje z włosów niedopałki. Usta, zapieczętowane błazeńskim uśmieszkiem, nie wykrztuszą ani słowa skargi.
Tymczasem pociąg coraz bardziej się oddala od miejsc, które były punktem wyjścia i do których trzeba by powrócić, żeby zakończyć wreszcie całą rzecz, póki jeszcze narrator pamięta, o ile stacji ma się cofnąć: na razie tylko o jedną. Może wystarczy przejść na przeciwległy peron, gdy przyjdzie pora. Niestety, oni także chcą wysiadać, włóczęga z kolczykiem w uchu i stary człowiek w czerwonym szlafroku. Narrator idzie szybko, buty mu przemakają w kałużach. W pośpiechu rozpryskuje błoto, zdecydowany przede wszystkim zgubić tamtych: sunącego za nim krok w krok włóczęgę z kolczykiem w uchu i zdyszanego profesora, który co jakiś czas podbiega truchcikiem. Włóczęga, być może, nosi w kieszeni własny pęk kluczy – od jakichś sobie znanych piwnic, od ulubionych studzienek ciepłowniczych – i trzyma się swojej marszruty. Dar wszechwiedzy wykorzystuje zapewne do wynajdywania najlepszych kąsków po śmietnikach. Stary zaś bez wątpienia występuje jako postać w obu historyjkach, których wątki przypadkiem się splątały. Oto więc robotnicza dzielnica położona nie wiedzieć jak głęboko pod poziomem hotelowego holu, tego obojętnego raju, w którym ciało prawie nie cierpi i nie potrzebuje współczucia, i jeszcze parę pięter pod poziomem pięknych ogrodów lata, gdzie walą się z hukiem konstrukcje wzniesione z oczekiwań i wyobrażeń. Oto bar na rogu, miejsce akcji nieznanych historyjek, równie dobre lub równie złe jak każde inne. Szyld stary, litery wiadomego kanciastego kroju. Wewnątrz gwar głosów, gra telewizor, miejscowi bezrobotni oglądają mecz piłki nożnej. W barze wybucha nagle wrzawa: gol! Paru kibiców wyskakuje na ulicę, jeden jodłuje i macha kuponem totalizatora. Narrator nie będzie się długo zastanawiał, wejdzie do środka, wmiesza się w tłum. Jest trzy do zera. Ludzie wokół hałasują i trącają się kuflami. Staje przy kontuarze, ale tamci dwaj są już obok, musi zamówić piwo i dla nich. Najchętniej ulotniłby się, zanim wypiją. Lecz piją szybko i łapczywie, tylko kątem oka zerkając na ekran, bardzo zadowoleni. Pewnie wiedzą, że wyrzucono by ich nawet z tego baru, gdyby zawczasu nie przyłączyli się do narratora.
Jedyna liga znana narratorowi jest pełna polskich znaków diakrytycznych. Roi się od nich na ekranie: łopocą nad trybunami, jaśnieją na tablicy wyników, raz po raz wyświetlają się pod nogami biegnących piłkarzy. Panoszą się, niewidoczne, w chóralnych śpiewach. Dokąd to, dopytują się niespokojnie obydwaj, włóczęga i profesor w czerwonym szlafroku. Do toalety. Barman palcem pokazuje kierunek. Narrator otwiera portfel, ale włóczęga wyjmuje mu go z rąk. Sam zapłaci, kiedy przyjdzie pora; tymczasem zamawia jeszcze po jednym. Narrator przystaje na to bez mrugnięcia okiem, pamiętając o wypłacie, zapowiedzianej telefonicznie na popołudnie. W toalecie nie ma okna. Uparte poszukiwanie wyjścia przez zaplecze przynosi rezultat. Ale ciemny korytarz, bardzo długi, niepokojąco oddala się od stacji kolejki. Dokąd prowadzi – nie wiadomo. U jego końca zamknięte drzwi, do zardzewiałego zamka nie pasuje żaden z kluczy. Jedynym wyjściem wydaje się właz w podłodze. Narrator niepewnie uchyla klapę i zagląda w głąb, przyświecając sobie zapalniczką. Wydaje mu się, że widzi żeliwne szczebelki zawieszone w próżni. W tejże chwili coś miękkiego dotyka jego ramienia. Narrator zamiera w bezruchu, zapalniczka wypada mu z rąk, ale nie słychać stuknięcia. To tylko zalatujący śmietnikiem włóczęga, sponiewierany przez Schmidta albo Millera. Znowu on. Narrator odpycha go na drzwi, słychać łoskot. Najchętniej złapałby go za kark i wyrzucił, niczym szmatławy worek, z powrotem w głąb ciemnego korytarza; szarpie za kurtkę tak gwałtownie, jakby chciał zerwać nitki historyjek, które przypadkiem się poplątały, ale w zaciśniętej dłoni zostaje mu tylko rękaw. Czyżby w końcu chwycił za gardło? Tak, potrafi to uczynić. A skoro potrafi, czemu by nie odzyskać portfela? Włóczęga nie ma portfela, w ciągu paru chwil zdążył go stracić, choć przysięga chrapliwie, że oddał tylko na przechowanie. Oczy wychodzą mu z orbit. Wypuszczony z żelaznego uścisku, dyszy długo. Jego zdaniem ten portfel i tak na nic się nie przyda narratorowi tam, dokąd zaglądał przez właz studzienki. Polskie złote, sprzed denominacji z dziewięćdziesiątego piątego roku! Nawet żart ma swoje granice. Osobiście bardzo odradza tę studzienkę, to nie jest dobre wyjście. Włóczęga z kolczykiem w uchu nie ma żalu o urwany rękaw, tylko o podstawową nielojalność wobec innych, jadących na tym samym wózku, kolego, krótko mówiąc, o arogancję. Nie zna grzechu cięższego od arogancji. Bardzo mu przykro z powodu utraconej zapalniczki, próbuje teraz oddać narratorowi swoją własną, jednorazową, z tandetnego plastiku. Wciska mu ją do ręki, potem do kieszeni. Odmowa przyjęcia tego daru martwi go szczerze, lecz nie upiera się, daje za wygraną. Próbuje ściągnąć narratora z powrotem do baru, by opróżnił kufel pozostawiony na kontuarze i nie uchylał się od udziału w zdarzeniach, które mają nastąpić. Wszechwiedzący, ale nigdzie nie wpuszczany, chętnie wszedłby w spółkę z kimś, kogo wpuszczą wszędzie. Jakże to, ma wracać bez niego? Kręci głową, z jakichś względów to niemożliwe. I w samej rzeczy nie wraca. Wśliznąwszy się do włazu, narrator słyszy nad głową zgrzyt klucza, zardzewiałego bez wątpienia, w zacinającym się zamku i skrzypnięcie drzwi. Woli chwilę odczekać, schowany pod klapą, w pustce między piętrami uczepiony żeliwnych szczebli. Wygląda na to, że zdołał się pozbyć włóczęgi. Skoro tak dobrze poszło, chce od razu wracać.
Uchyla klapę. Lecz oto widzi kwartały dachów, dymiące kominy, ściany domów pokryte czarną sadzą w pustce upalnego lata. Nie wierzy oczom. Zdecydowany szybko dotrzeć przez bar na stację kolejki, wyczołguje się na stromy blaszany dach. Rozgląda się w pomieszaniu, sam nie wie, czego szuka. U stóp kamienicy – widok z góry – stoi wóz z węglem. Zaprzężony do wozu perszeron podnosi ogon, brunatne pecyny końskiego łajna spadają na brukowaną jezdnię. Dzień jest tu równie gorący jak tam, w ogrodzie położonym parę pięter wyżej, tylko powietrze cięższe. Rozpalona blacha parzy dłonie i kolana. Tak oto narrator, szukając ratunku przed żarem, trafia na strych zawieszony pościelą suszącą się na sznurach. Zapalniczki nigdzie nie widać, przepadła. Białe płachty wilgotnych prześcieradeł zdają się parować pod połaciami dachu. Powłoczki epatują ulotną niewinnością koronki. W rogu każdej sztuki haft monogramu, duże F. Ze strychu można się przedostać na klatkę schodową. Zza uchylonych drzwi, do których zamiast tabliczki z nazwiskiem przymocowano gwoździkiem kartonik wizytówki, wysnuwa się dźwięk trąbki, jak złota nić nieśpiesznie odwijana z kłębka, i w paru taktach rozpina się między piętrami. Nić musi być mocna, bo zawieszony jest na niej zależny od przyszłych kontraktów los niewidocznego trębacza, który grywa bez wątpienia swingujące kawałki w nocnych lokalach. Trębacz nosi proste, krótkie nazwisko – powiedzmy, nie patrząc nawet na wizytówkę – John Maybe. Nocne lokale nie potrzebują żadnych nadwyżek talentu i nie chcą za nie płacić, wystarcza im, że trąbka jest w zespole i gra bez kiksów, a jeśli sam szef rozsiada się przy stoliku tylko dla solówek trębacza, to i tak się z tym nie zdradzi. Toteż John Maybe pozostanie niedoceniony.
Niżej drzwi są okazalsze, po dwoje na piętro, dwuskrzydłowe, fornirowane, z budzącymi respekt klamkami, z lśniącymi mosiężnymi tabliczkami, na których pieczołowicie wygrawerowano nazwiska mieszkańców, raz na zawsze, jakby nikt tu nie słyszał o wyprowadzkach. Po tabliczce można poznać, do kogo należy pościel susząca się na strychu. Do Fojchtmajerów. Prędzej czy później musiało się to nazwisko pojawić znowu w jakimś zdaniu, przez cały czas cierpliwie czekało na swoją porę. Czy nie wspomniano już o oficynie wydawniczej Słowo Polskie i o drukarni? Jej dodatkową specjalnością mogły być na przykład afisze i programy teatralne. Jest rzeczą oczywistą, że owi Fojchtmajerowie nie mają i nie chcą mieć nic wspólnego z zapiętym na ostatni guzik kapitanem Feuchtmeierem z marynarki wojennej III Rzeszy, o którym także była już mowa, dowódcą kanonierki pływającej wzdłuż południowego wybrzeża Bałtyku. Kapitan byłby niemile dotknięty pisownią ich nazwiska. Ale nazwisko Fojchtmajerów przywykło do takiej pisowni, i trzeba wierzyć, że ona także przywykła do jego brzmienia. Jeśli nazwiska kapitana i wydawcy zostały tu sobie przeciwstawione, przyczyna leży wyłącznie w następstwie zdań. Tak oto dwa nazwiska stoją naprzeciw siebie, początkowe F pierwszego patrzy na końcowe r drugiego i na odwrót, i razem narzucają historyjce nieco kłopotliwą dwudzielną symetrię. A żadne nie brzmi z polska. A każde tak samo obszerne, nawet z lekka pofałdowane, jak opuszczona kurtyna. Za jedną kołysze się we mgle kanonierka Kriegsmarine, za drugą tłoczą się jacyś cywile, może zgoła Żydzi, na pół przezroczyści, z nieobecnym wzrokiem. A czemu właśnie oni? Pytanie to stanowczym tonem domaga się odpowiedzi, odwołując się do pewnych zobowiązań, jakie nakłada na treść porządek dwudzielnej symetrii. Obrazy powinny na przykład trwać w równowadze na obu szalkach niewidocznej wagi dzięki swojej oczywistości potwierdzonej przez statystykę. Zasadzie tej niestety nie stało się zadość. Narrator nie poczuwa się do odpowiedzialności. Widocznie ci statyści także byli na miejscu i na nich przypadkiem padł los. Skąd się wzięli? Znikąd, są u siebie: koczowali przecież za tą kurtyną, w korytarzykach, przez które po ostatnim przedstawieniu przepchnięto i wyniesiono rozmontowane fragmenty dekoracji. Osobno arkusze dykty z tłem, pejzaże i wnętrza rozmaite, osobno podpórki z surowego drewna. Od początku, być może, siedzieli gdzieś między wierszami. Można by co najwyżej pytać retorycznie, czemu upierają się przy haczykowatych nosach, przy twardej wymowie, przy zapachu cebuli. Retoryczne pytanie nie życzy sobie żadnej odpowiedzi, nie zostawia dla niej ani skrawka miejsca, ale oto odpowiedź wdziera się, nieproszona, w sam środek akapitu. Głosi, że nie dano im wyboru. Istniejąc jako półprzezroczysty tłum wyzuty z własnej mocy bycia tym albo tamtym, muszą we wszystkim podporządkować się towarzyszącemu narracji opisowi. Z konieczności muszą zdać się na narzucone im przymiotniki, muszą choćby wbrew sobie wypełnić je własnym istnieniem, jak podstawione towarowe wagony, do których strach wsiadać, lecz tak się składa, że wsiadać muszą. W przeciwnym razie okaże się natychmiast, że ich własne istnienie nie jest już możliwe.
Wewnątrz dzwoni telefon. Dzwoni długo, uporczywie, żałośnie. Nikt nie odbiera i jak się wydaje, nikogo nie ma. Tak, jeden z kluczy pasuje do zamka. W kącie przedpokoju poniewiera się kolorowa piłka. Fojchtmajerowie spakowali najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechali nagle, porzucając na pastwę losu suszące się na strychu prześcieradła, które uprała dla nich – zgadujemy – żona stróża. Stróż się upił, nie widział nawet, jak odjeżdżali swoim czarnym autem. W przedpokoju zostało kilka porzuconych walizek, pudło od kapeluszy i parasolka. Niewiele mogąc zmieścić w walizkach, musieli się rozstać z gramofonem i kolekcją płyt, z wielotomową angielskojęzyczną encyklopedią, z porcelanowym serwisem na dwadzieścia cztery osoby, z futrem roztaczającym ciężki zapach naftaliny, z albumami pełnymi rodzinnych fotografii. I ten najniezbędniejszy ekwipunek, który udało im się w końcu zapakować, jak to zwykle bywa, po części także musieli w ostatniej chwili porzucić, tylko dlatego że bagaż nie zmieścił się w ich aucie. Odstawiając jedną i drugą walizkę, wyjeżdżający nie pamiętają już nawet, co do której z nich włożyli. Mają nadzieję, że kiedy wrócą... Zgodnie z zasadami rządzącymi fabułą można bez ryzyka pomyłki założyć, że nie wrócą nigdy.
Ich mieszkanie, poddane pobieżnym oględzinom, robi nadspodziewanie dobre wrażenie, o wiele lepsze niż pokój z balkonem zajmowany ostatnio przez narratora w oficynie hotelu przeznaczonej dla stałych rezydentów. Narrator zauważa wyfroterowane posadzki, wydzielające dyskretny zapach pasty do podłóg, wysokie słoneczne wnętrza, łazienkę z oknem i dużą porcelanową wanną. Potrafi sobie wyobrazić, z jakim zadowoleniem wprowadzali się do tego mieszkania, zapewne już ładnych parę lat temu, dość dawno, by zdążyć się przywiązać do jego zalet. Ale teraz, na to wygląda, zwolnili je z dnia na dzień. Narrator podnosi słuchawkę i wykręca wewnętrzny numer hotelowej recepcji – jest zdecydowany wziąć to mieszkanie. W związku z tym chce oddać pokój z balkonem. W słuchawce trwa głucha cisza, która świadczy w najlepszym razie o jakimś uszkodzeniu na linii. Tak będzie nawet lepiej, bez niepotrzebnych formalności, ocenia narrator po namyśle. W salonie, na talerzu gramofonu, który wyjeżdżający zapomnieli wyłączyć, wciąż jeszcze z nierównym szumem igły obraca się płyta. Lubili amerykańskie jazzbandy. Na stoliku okrągła taca, na tacy napoczęta butelka koniaku i trzy opróżnione kieliszki, jeden z czerwonym śladem szminki. W wazonie różowa róża, dobrana może pod kolor bombonierki z czekoladkami, która leży tuż obok. A więc ktoś przyszedł się pożegnać, zapewne mężczyzna. Czemu nie miałby to być posiadacz trąbki, mieszkający piętro wyżej? Porzucona gazeta zamieszcza uspokajające wiadomości z poprzedniego dnia. Jak widać, nie dali im wiary. Pamiątkowa zapalniczka, okolicznościowy podarunek od pracowników drukarni Fojchtmajera, zawieruszyła się pod gazetą i została. Jeśli Fojchtmajer nie kupi sobie teraz zapałek, będzie musiał prosić obcych ludzi o ogień.
Narrator zagląda do sypialni, otwiera szafy, na półkach znajduje jedwabne koszule i kalesony Fojchtmajera – uprasowane, poskładane w schludną kostkę. Sprawdza sprężyny doskonałego materaca w wielkim łożu, siada na fotelach stojących z boku w jasnych pokrowcach i doświadcza niezrównanej miękkości, ze względu na którą zostały wybrane. Może nie byli szczęśliwi, ale przecież nie skarżyli się na swój los, miękkość foteli godziła ich ze światem, choć nie bez reszty i tylko do czasu: zaczęli przecież szukać jakiegoś wyjścia. Fojchtmajer pali papierosa – którego z kolei? – na fotografii oprawionej w ramkę i zawieszonej nad fotelem. Żona też nie wie, który to już papieros, wcale ich nie liczy. Patrzy w przestrzeń znad drugiego fotela, ma dla siebie osobną ramkę, taką samą jak tamta obok, i uśmiecha się w niej do swoich myśli. Ale nikt w to nie uwierzy, że zawsze się tylko uśmiecha. Można ich sobie wyobrazić, jak włączali lampkę o trzeciej w nocy, pogodzeni z tym, że już nie zasną. Zwłaszcza w ostatnim czasie udręka bezsenności musiała dać się obojgu we znaki: na nocnych szafkach po obu stronach łóżka stoją puste fiolki po proszkach nasennych. Parzyli sobie herbatę i siadali w fotelach, z filiżankami w dłoniach, rozważając niepokojący domysł, że będzie trzeba porzucić wyfroterowane posadzki i gramofon z kolekcją płyt, i niestrudzenie podawali w wątpliwość tę rzecz tak oczywistą ze względu na nieuchronność, z jaką czas przyszły zamienia się w przeszły. Próbowali nawet żartować z tego porządku, lecz żarty nie za bardzo im się udawały, nie były dość zabawne, by przekonać ich samych, że gramatyka ich nie dosięgnie. Toteż na koniec, wyczerpani przewidywaniem wyprowadzki i wyobrażeniami niepewnej przyszłości, zmieniali temat, powracali do jakiejś zdrady, bo zdradę przynajmniej byli w stanie pojąć, do jakichś listów, które on kiedyś przeczytał, choć nie powinien, do kłamstwa, którego ona mogła mu była oszczędzić. Zahaczali o sprawy oficyny wydawniczej Słowo Polskie, która wegetowała poniżej granicy opłacalności, zaangażowana w opór wobec pewnych idei, kroczących zwycięsko przez cały kontynent; o operacje giełdowe, które od lat pochłaniały wszystkie wolne moce jego umysłu i serca, kosztem miłości, ma się rozumieć, i choć ona musiała przyznać, że szczęście mu jak dotąd sprzyjało, nie przyniosły nic prócz pieniędzy. Ale czy dochód, na jaki on mógł liczyć jako wydawca, wystarczyłby na przykład na jej futro? A zresztą, co tu mówić o futrze, czy wystarczyłby chociaż na wypłaty dla drukarzy? Wreszcie milkli, nie mając nic więcej do powiedzenia – on palił papierosa i od nowa roztrząsał przypuszczenie, że może zdradzała go od początku i nigdy nie przestała zdradzać, ona szlochała z chusteczką przy oczach – i wracali, każde z osobna, do samotnych wyobrażeń o przyszłości. On może myślał o tym, że wolałby już raczej palnąć sobie w łeb niż poniżać się, szukając ratunku za wszelką cenę. W jej pojęciu takie wyjście byłoby zbyt szalone. Myślała więc o tym, że nie chce o niczym wiedzieć zawczasu. Cokolwiek ją czeka, woli zostać zaskoczona obrotem spraw w chwili, gdy już nie będzie żadnego wyjścia, to jej oszczędzi zbyt trudnych decyzji. Fojchtmajerowie nie mieli ochoty zamieniać wygód na poniewierkę, ona zgodziłaby się z nim, że życie nie jest tego warte. Na co im ocalenie bez komfortu i bez rozrywek? Ale w tym miejscu w ich wyobrażeniach musiało zarysowywać się niebezpieczne dla całej konstrukcji pęknięcie. Bo jeśli są dzieci, to ma się obowiązek zabiegać o ocalenie i nie można pozwolić sobie na unik. Oboje, ona i on, muszą przełknąć wszystko, do końca, do ostatniej kropli goryczy, bez cienia nadziei. Arogancja nie jest tu dozwolona. Co innego teść Fojchtmajera, profesor gimnazjalny, miłośnik spokojnego życia i dobrych obyczajów, weteran wielkiej wojny, którą wolno narratorowi określić jako pierwszą, choć tym sposobem stworzy i drugą, czekającą w utajeniu na tyłach zdań. W pokoju profesora na biurku leży nekrolog wycięty z gazety: odszedł w samą porę, skwapliwie korzystając ze sposobności, jakiej dostarczyła mu choroba serca. Dawni gimnazjaliści patrzą ze ścian, jak narrator czyta ten przydługi nekrolog, zapewne dzieło któregoś z nich. Głowa przy głowie, stłoczeni po czterdziestu w każdej z ramek, pierwsze rzędy siedzą, ostatnie stoją na ławkach. Ramka przy ramce, rocznik przy roczniku. Naraz jeden rocznik spada z trzaskiem. Uczniowie leżą wśród odłamków szkła twarzami do ziemi, jak zabici żołnierze, na ścianie został po nich tylko jasny prostokąt. Fala uderzeniowa przyszłych eksplozji rozchodzi się jak kręgi na wodzie, niesie się wstecz po konstrukcjach składniowych, wprawiając je w drżenie. Ramię gramofonu ze zgrzytem zjeżdża z płyty i talerz przestaje się obracać. Narrator pojmuje, że mieszkanie nie jest dla niego odpowiednie. Dzieci Fojchtmajerów, chłopiec i dziewczynka, w pięknej ramie, pod szkłem, nie wydają się przestraszone. Brakuje im jeszcze doświadczeń, które pomogłyby teraz w ocenie sytuacji. Ale pastele nie lubią wstrząsów, tęczówki niepostrzeżenie blakną, na szkle osiada po trochu barwny pył, zacierając kontury powiek i policzków. John Maybe nie będzie czekał, aż mury się zawalą. Zbyt wiele ma szalonych pragnień, żeby mogło go zadowolić życie w gruzach. Słychać trzaśnięcie drzwiami na górze, tupot jego nóg na schodach: zbiega, przeskakując po dwa stopnie. Ma amerykański paszport i szansę na kontrakt, powiedzmy, w Amsterdamie; frak wozi w walizce z okuciami, trąbkę w futerale; zasypia w pociągach zaraz po odjeździe i nic mu się nie śni. Klucz od mieszkania wrzuci do stróżówki przez okienko. Jest jeszcze drugi klucz, leży w torebce jego przyjaciółki, początkującej szansonistki o nazwisku – nie może już być inaczej – zaczynającym się na T.
Nie ma wcale pewności, że Fojchtmajerowie mogli ustrzec się katastrofy zagrażającej ich domowi, gotowej zrujnować uczucia, finanse i zdrowie. Toczyli przecież bezwzględną i niebezpieczną grę, wprzęgnięci w tok rozpiętej na trójkątnym stelażu historyjki o zdradzie. Fojchtmajer unikał stawiania spraw na ostrzu noża, jego żona nie potrafiła się zatrzymać, a John Maybe płynął własnym kursem, nie oglądając się na nikogo. Nie wiadomo więc, jaki naprawdę los ominął tę trójkę albo też co stracili, zmuszeni do opuszczenia owego życia, które wydawało im się samo w sobie wygodne i bezpieczne, narażone jedynie na niszczące wstrząsy świata zewnętrznego. Na toaletce, między pudełeczkami pudru i flakonikami perfum, narrator znajduje fotografię wsuniętą w złożony na dwoje kartonik z pozłacanym brzegiem. Na tle parkowych klombów żona opiera prawą dłoń na ramieniu uśmiechniętego Fojchtmajera w jasnym płóciennym ubraniu, u stóp ścielą się długie cienie. Trzeci cień należy do Johna Maybe, który jest, co widać na zdjęciu, czarny; stoi obok nich, świecąc białkami oczu, z błyszczącą trąbką w rękach. Na jego ramieniu żona Fojchtmajera położyła swoją lewą dłoń. Narrator czuje się w pierwszej chwili nawet trochę zaskoczony, choć przecież słyszał o czarnych charakterach. Trąbka pojawia się tu jako rekwizyt z rodzaju tych znaków, po których rozpoznaje się postać. Zdjęcie zrobione zostało zapewne aparatem fotograficznym Fojchtmajera. Przez kogo? To jasne, przez młodą kobietę, której na nim nie ma. Właśnie przez tę, którą narrator miał na myśli, kiedy w swoim czasie dawał wyraz opinii, że cztery postacie to przynajmniej o jedną za dużo. I w samej rzeczy to za dużo jak na foremny trójkąt, ładnie komponujący się ze złożonym na dwoje kartonikiem czerpanego papieru, który jeszcze pachnie świeżą farbą drukarską z drukarni Fojchtmajera. Jej znak firmowy odbity jest na odwrocie u dołu. Czyżby Fojchtmajer musiał drukować zaproszenia, by utrzymać się na rynku? Nie musiał, była to raczej przyjacielska przysługa i drobny prezent. Otóż więc Iwona Tylko i John Maybe zapraszają na ślub, który odbędzie się... I wystarczy rzucić okiem na ścienny kalendarz, żeby wiedzieć, że ten ślub jeszcze się nie odbył. A skoro tak, to już do niego nie dojdzie, bo John Maybe nie wróci. Nie po to wskoczył do pociągu w nagłym przeczuciu, że inaczej zaprzepaści ostatnią szansę ratunku. O tej porze zasypia już w przedziale kolejowym, koła miarowo stukają, głowa mu opada i kołysze się do taktu – ciało jest coraz dalej od miejsca, które opuściło w tak wielkim pośpiechu. Jest, ma się rozumieć, bezpieczne. Domyśli się tego bez wątpienia każda z jego byłych żon, jeśli tylko zada sobie pytanie, co się z nim teraz dzieje. Łatwo zgadnąć, że byłe żony są czarne jak on, obdarzone z lekka zachrypniętymi altami i niezawodnym poczuciem rytmu, co jednak nie wystarcza, żeby zapewnić trwałość związkom. Zanim nadejdzie wyznaczona w zaproszeniu data, kamienica, w której mieszkał John Maybe, rozpadnie się jak domek z kart, zdmuchnięta siłą eksplozji po przelocie eskadry bombowców Luftwaffe. Trębacz będzie się codziennie budził wczesnym popołudniem w jakimś umownym Amsterdamie, z tępym bólem głowy, z żołądkiem pełnym gnijącego szlamu, z gęstą czarną krwią stężałą w żyłach, zatrutą przez nieubłaganą łatwość rozwiązań, jakie podsuwało mu życie. Łykając tabletkę aspiryny, zalewając biały podkoszulek zimną wodą ze szklanki, w chaosie radiowych trzasków będzie wsłuchiwał się w wiadomości BBC, które jednak ani razu nie przyniosą mu ukojenia. A przecież stacja BBC wcale nie poda tej jednej jedynej wiadomości, która mogłaby go naprawdę poruszyć. Wiadomość nie ma odpowiedniej rangi, jako materiał mogła się nadawać co najwyżej do lokalnej brukowej popołudniówki, pogardzanej przez Fojchtmajera i jego żonę. Wiadomość owa, której głównym adresatem byłby John Maybe, nie pojawiła się nawet tam, a to dlatego, że przelot bombowców Luftwaffe przyćmił wszystkie miejscowe sensacje. Narrator powinien więc odnotować, z policyjną drobiazgowością właściwą gazetowej kronice wypadków i skandali, że przyjaciółka Johna Maybe o zmierzchu zastała zamknięte drzwi, otworzyła je własnym kluczem, być może znalazła i przeczytała jakiś list, który trębacz przed wyjazdem zostawił dla niej na stoliku albo na komódce, z pewnością nie więcej niż dwa zdania i podpis. Potem zeszła na niższe piętro. Musiała już wcześniej zauważyć brak złotej nici wysnutej z trąbki i rozpiętej między piętrami, a w dolnych rejestrach zaplecionej w solidną siatkę bezpieczeństwa. Co dalej z jej losem, bez tej siatki, nad którą był zawieszony? Zanim cokolwiek postanowiła, zadzwoniła do mieszkania Fojchtmajerów. Ale nikt nie otworzył. Zaczęła stukać w ich ciężkie drzwi ze złotą tabliczką, w mahoniowy fornir, w lakier bez skazy, coraz głośniej. Stukanie przemieniło się na chwilę w ogłuszający łomot. Narrator mógł obserwować ją po kryjomu przez okrągły wizjer. Widział błyszczące oczy, wilgotny kosmyk włosów zsunięty na czoło. Zasady kumulacji napięcia, które rządzą scenami podobnego rodzaju, domagają się, żeby ta młoda kobieta była w ciąży, wczesnej i jeszcze niewidocznej. Nie trzeba dodawać, że narodziny czarnego dziecka w okupowanym mieście, w którym podstawowym dokumentem będzie niemiecka kenkarta ze swastyką na pieczęciach, są w oczywisty sposób mało prawdopodobne i narrator sam rozumie, że nie należy się przy nich upierać. Dobijanie się do drzwi powinno ją zmęczyć. Ale nawet kiedy całkiem opadła z sił, napięcie owej sceny nie zelżało na tyle, by pozwolić jej zejść po schodach i odjechać tramwajem. Nie miała wyboru: wróciła na górę, otworzyła z trzaskiem okno, wyjrzała na ulicę, potem wdrapała się na strych, gdzie schły prześcieradła oznaczone literą F. Ze strychu przez klapę włazu wydostała się, rwąc pończochy, na stromy dach. Musiała już kiedyś tam być, ma się rozumieć, nie sama. To pewnie pomysł w stylu Johna Maybe, patrzeć z wysoka na światła miasta, pod wielkim sklepieniem nieba, we dwoje. Czy tak wyglądała jej pierwsza wizyta? Nieco oszołomieni, nawet trochę śpiewali na głosy, potem całowali się jak szaleni, jak to się zdarza w amerykańskich musicalach na chwilę przed końcowymi napisami. Zeszli do jego mieszkania dopiero wtedy, kiedy wieczorny chłód przyprawił ją o drżenie. Młoda kobieta wolałaby poprzestać na ładnej roli w komedii muzycznej: dramat obyczajowy budził w niej niechęć i przerażenie. Zawsze myślała, że jeśli życie stanie się naprawdę nieprzyjemne, opuści je po angielsku, jak nieudane przyjęcie. Ale po wyjeździe trębacza nie szukała sposobności, by wymknąć się dyskretnie. Bez żenady skoczyła z dachu, z sercem bijącym jak oszalałe, z kluczem od jego mieszkania w zaciśniętej dłoni. I już spadała w przepaść kilku pięter, pod nogami mając tylko powietrze, w uszach świst. Tak to musiało mniej więcej wyglądać, skoro znaleziono ją leżącą na bruku, tam gdzie wcześniej stał wóz z węglem. Zabiła się na miejscu, i tylko cieniutka strużka krwi wysączyła się z kącika ust ku czołu, przecinając nasadę nosa.
Parę godzin wygodnego życia w opuszczonym mieszkaniu, to wszystko, na co mógłby teraz liczyć narrator, gdyby go zostawiono w spokoju. Parę godzin błogiego snu w podwójnie szerokim łożu. Tymczasem jednak dzwoni telefon. Dzwoni zawzięcie i nie wygląda na to, by miał dać za wygraną. Narrator znajduje ostre nożyczki i przecina kabel. Przez krótki czas napawa się ciszą, w której słychać usypiające brzęczenie much, jednej, drugiej, trzeciej, zataczających beznadziejne pętle pod żyrandolem. Ale przecięty kabel to za mało, żeby uciszyć uparty dzwonek telefonu. Po chwili znów się odzywa. Narrator zaczyna w końcu rozumieć, że to jest telefon do niego. Powinien go odebrać, jeśli nie zamierza spalić za sobą wszystkich mostów. Ten, kto dyktuje warunki, kto powołał narratora i kto tak długo zostawiał bez odpowiedzi listy i faksy, przypomina sobie co jakiś czas o zaległych sprawach, poczynając od cieknącego kranu, a kończąc na bankowych dyspozycjach. Wtedy wyciąga zawieruszony w pomiętej pościeli telefon komórkowy, by wszystkie je po kolei załatwić.
Głos w słuchawce zawiadamia sucho o niezadowoleniu, płynącym jakoby stąd, że nie było jeszcze nic prócz jakichś mętnych opisów dekoracji, i to dekoracji prezentowanych nie od tej strony, co potrzeba: nie od frontu, tylko od tyłów, bez śladu starania, by należycie zamaskować łączenie drewna z tekturą, zacieki farb, szare płótno, stemple z nieociosanych belek, podpierające konstrukcję. Co to kogo obchodzi, czy świat istnieje! Niech wygląda tak, jakby istniał. Łudzące wrażenie realności, oto czego oczekuje od narratora ten, kto mu płaci. Historyjka, jak wszystko inne, powinna płynąć potoczyście od początku do końca, ani na chwilę nie zbaczając z kursu. Fojchtmajerowie! Jakim prawem zostali tu wpuszczeni? Kto pozwolił otworzyć fornirowane drzwi z ich nazwiskiem na tabliczce? I to kluczem od domu w ogrodzie. Owszem, przypadkiem pasował i tutaj, jest całe mnóstwo różnych drzwi, do których ten klucz pasuje, czyż nie? To przecież historyjka o zdradzie, zdrada leży w naturze ludzkiej. Zadanie było łatwe, słów przecież nie zabrakło, a słowami da się wprawić w ruch wszystko. Narrator miał opowiedzieć nieskomplikowaną fabułę, którą zamyka awantura w ogrodzie. Pominięcie tej finałowej sceny to wpadka niewybaczalna. Ależ opowiedział o tym, co się stało w ogrodzie, niczego nie pominął! Nagle odkrywa ze zdumieniem, że pewny swej władzy rozmówca jest źle poinformowany. Przeoczył zakończenie, umknął mu kluczowy fragment. A więc to jego nieuwaga wywołała rozprzężenie. Wątki się pogubiły. Dlatego teraz toczą się luzem przez stację kolejki i bar, nie wiadomo dokąd. Ale narrator nie zdoła dojść do słowa, głos w słuchawce mu przerwie, wie swoje i ma własną kwestię do wygłoszenia. Zapytuje dość arogancko, czy może liczyć na to, że z historyjką zostanie zrobiony porządek, i to natychmiast. Tak czy nie. Narrator nie potrafi odpowiedzieć jednym słowem. Plącząc się, wspomina o podartej kopercie, dostarczonej mu bez listu, o bałaganie, w którym znikały bez śladu windy i korytarze: o zaniedbaniach, na które nie miał żadnego wpływu. Głos nazwie go skończonym durniem, kropka. Jakie zaniedbania, czyje zaniedbania? Czyżby narrator oczekiwał, że ktoś zrobi wszystko za niego? Czy już całkiem poprzewracało mu się w głowie? Można by uznać to pytanie, zadane ostrym tonem, za chwyt retoryczny, gdyby głos nie domagał się odpowiedzi natarczywie i bezwzględnie. Upokorzony narrator w końcu ją wykrztusi, ale wówczas okaże się, że nie trafił, jak to bywa na egzaminie, gdy zdający na próżno usiłuje odgadnąć, czego od niego chcą, i radzi sobie coraz gorzej. W słuchawce pieni się wściekłość. Rozmówca oczekuje teraz od narratora wyjaśnień: kim właściwie jest, zwykłym partaczem czy może zgoła dywersantem i złoczyńcą. Tak, znowu kategorycznie żąda odpowiedzi. Odbita fala gniewu porywa narratora; mówi coś o zakończeniu, które przespała najwyższa instancja, o lekceważeniu i niedbalstwie, przyczynach całego bałaganu. A wszystko to jeszcze nic wobec bezduszności, z jaką został oszukany, gdy przydzielono mu historyjkę spod sztancy, rozwodowy banał, wyzuty z głębszej myśli. Koniec jego kwestii utknie w groźnej ciszy. Wreszcie, po dłuższej chwili, głos w słuchawce zaczyna z wolna cedzić słowa: historyjka zasługuje na to, żeby ją opowiadać z uczuciem, kto płaci, ten wymaga. Nikt nie płaci za to, co może zrobić sam. Trzask, po drugiej stronie przerwano połączenie. Stuknięcie słuchawki rzuconej przez narratora na widełki zamyka tę godną pożałowania scenę.
A przecież kontrakt od początku nie wyglądał dobrze, można w nim było podejrzewać jakiś ukryty haczyk. Mury i chmury, zapach kawy, miękkość różowej waty i koperta z pieniędzmi – wszystko to tylko w zamian za obecność, za okruch świadectwa, prawie że w prezencie? Skoro narrator i tak nie miał wyboru, mogli od niego żądać dużo więcej. Otóż więc nie za samą obecność złożono mu tyle pięknych obietnic, tylko za udrękę odpowiedzialności, za ciężar ponad siły figuranta, za nieuchronność fiaska, w które został po cichu wrobiony. Ale tam na górze, jak się wydaje, przestali już łączyć z jego osobą jakiekolwiek plany. Zostało mu jeszcze mieszkanie Fojchtmajerów, przemierza przedpokój od ściany do ściany i z powrotem, z zaciśniętymi pięściami, kopiąc walizki porzucone na środku podłogi. O lustrze w złoconej ramie nie będzie ani słowa. Narrator ze złością odwraca od niego wzrok. Kolorowa piłka plącze się pod nogami, wpada na porzucone bagaże, raz po raz się od nich odbija. Trzeba wziąć ją pod obcas i przekłuć nożyczkami, powietrze ujdzie z niej z ciężkim westchnieniem. Bezsilny gniew, jak wiadomo, przemienia się w zwątpienie i rozpacz. Narrator siada w końcu na którejś z walizek. Sytuacja nie przewiduje już dla niego innej szansy niż ta, którą niesie fałszywa skrucha. W kieszeni ma kalendarzyk z telefonami. Już sięga po słuchawkę, gdy jego spojrzenie pada na odcięty kabel. Jeśli i to nie przeszkodzi w uzyskaniu połączenia, okolicznością decydującą okaże się zajęta linia: ten, kto mu wyznaczył zadanie, nie czeka na telefon, rozmawia już z kim innym i o czym innym. Powoli staje się jasne, że położenie narratora uległo zmianie. Pogorszyło się, i to znacznie, choć jeszcze parę akapitów wcześniej sądził, że gorsze być nie może. Owładnięty troską o własną skórę, rozważa nawet pomysł ucieczki, z początku nie całkiem poważnie; na próbę wyobraża sobie poszukiwanie jakiejś innej kryjówki po opuszczeniu wygodnego mieszkania, którego adres z pewnością znają tam na górze, tak jak numer telefonu. A jeśli to nie jest historyjka o zdradzie? Z chwili na chwilę ucieczka zaczyna mu się wydawać jedynym roztropnym rozwiązaniem. Bez dokumentów, pozostawionych w hotelowym pokoju z balkonem, bez pieniędzy, bez żadnych planów na przyszłość, bez wielkiej nadziei, jeszcze raz spróbuje wycofać się przez strych, zawieszony białymi płachtami prześcieradeł, przez ciemne zaplecze baru, tą samą drogą, którą się tu dostał ze stacji kolejki. Ale właz nieodmiennie prowadzi na dach. W dole lekarz pogotowia toruje sobie drogę przez zbiegowisko, by wypisać akt zgonu, tu i ówdzie widać mundury granatowej policji. Narrator ostrożnie przedostaje się na przeciwną połać dachu. Spoglądając znad okapu, dostrzega samochód, srebrzystego hatchbacka, który z piskiem opon zatrzymuje się właśnie przed kamienicą. Trzeba przyznać, że nie dali na siebie długo czekać. Samochód wjeżdża jednym kołem na trotuar, wyskakują z niego dwaj ludzie w szarozielonych mundurowych kurtkach, włożonych wprost na niebieskie drelichy. Z niepokojącym emblematem na czapkach, z bronią gotową do strzału, przystają niezdecydowanie przed bramą. Widać, że występują w tym stroju po raz pierwszy, nie zdążyli wyrobić sobie wyobrażenia o tym, jak powinni się zachowywać. Towarzyszący im podoficer wysiada ostatni. Przez chwilę podrzuca opalizującą szklaną kulkę, jakby się jeszcze nad czymś zastanawiał, po czym rusza przodem. W przedwczesnych barwach Wehrmachtu biegną po niewidocznych schodach. Widocznie nie wystarczyło dla nich mundurów granatowej policji, potrzebnych w tym samym czasie dla dopełnienia obrazu zamieszania po drugiej stronie. Długo przeszukują otwarte mieszkanie, w którym nikogo nie ma, wpadają w końcu na strych, między ograniczające widoczność płachty prześcieradeł. Zrzucają je ze sznurów, depczą podkutymi buciorami. Zaglądają we wszystkie kąty. Komisarz policji tymczasem spokojnie ogląda przez lupę parapet w mieszkaniu trębacza, daremnie szukając śladu damskiego obcasa. Przetrząsnął porzuconą torebkę, znalazł w niej portmonetkę, puderniczkę, notesik i karteczkę od dentysty. Dentystę udało się od razu odnaleźć i sprowadzić na miejsce wypadku, by potwierdził tożsamość ofiary. Schowany na dachu narrator nie może widzieć wydarzeń z obu stron jednocześnie, przeszkadza w tym kalenica, dzieląca przestrzeń na dwoje. A więc po jednej stronie pięciodrzwiowy srebrzystoszary hatchback z rozsuwanym dachem, po drugiej granatowa policja. Dźwięki tu i tam rozbrzmiewają równocześnie, lecz się nie przenikają. Tam rozproszony gwar, tu nawoływania żołnierzy, tupot butów i nagły odgłos wystrzału. Ale nie ma takiego tunelu, którym odgłos wystrzału mógłby dolecieć na drugą stronę historyjki, do uszu komisarza w cywilu i kręcących się wokół granatowych policjantów. Jeden z szeregowców w szarozielonych mundurach podnosi klapę włazu, rozgląda się po dachu. Nie wiadomo, czy przeoczył to, po co został przysłany, czy też z jakiejś przyczyny woli udać, że nic nie widział. Długo trwa, nim znów się pojawią na ulicy, taszcząc do samochodu gramofon. Podoficer łaje ich i pogania. Wracają, wynoszą porzucone w przedpokoju walizki, wracają jeszcze raz po portret dzieci, być może ze względu na jego piękną ramę. Niesie go ostrożnie podoficer, podczas gdy dwaj szeregowcy podążają w ślad za nim z naręczami jedwabnych kalesonów i koszul Fojchtmajera. Już wsiadają do samochodu. Zapuściwszy motor, nie ruszają od razu, przedtem poczęstują się jeszcze czekoladkami z różowej bombonierki, widać przez otwarty dach, jak ją podają jeden drugiemu. Dokąd odjadą? Nim samochód zniknie u wylotu ulicy, podoficer w okrągłej czapce odwróci się i nie mierząc – nonszalancja jest dozwolona, od niczyjej pieczołowitości nic tu nie zależy – strzeli z pistoletu w kierunku komina, zza którego wychyla się narrator. Słychać suchy trzask, ciało nagle podskakuje jak podcięte batem. Zza pazuchy wypada butelka koniaku. Toczy się po blaszanym dachu i gdzieś w dole hałaśliwie rozbija się o bruk.
Tego nie można było przewidzieć. Nie miało być żadnej rany postrzałowej w historyjce, którą opowiadał narrator, a zwłaszcza takiej rany, którą by odniósł on sam. Owszem, odniósł ranę. Przyznaje to z ociąganiem, bo fakt zranienia niedwuznacznie wskazuje na ciało, dowodzi, że narrator je posiada. Ma bijące serce, wrażliwe nerki i wątrobę, miękką skórę, delikatne mięśnie i ciemnoczerwoną krew – wszystko to, co nie bez konsternacji ogląda się na kartach atlasów anatomicznych. Od pierwszych akapitów obecna w tle sugestia, że jest inaczej, żywiąca się przemilczeniem, traci z nagła swą dogodną, niezobowiązującą mglistość, nabiera pospolitości tego, co powiedziane wprost, nabiera bezwładu stwierdzeń konkretnych, ciężkich jak kłoda, których prawdziwość lub fałsz podlega nieskomplikowanym ocenom. Nieoczekiwanie wypełniwszy się substancją, iluzja traci równowagę, upada. W taki to sposób dyskretne niedomówienia narratora zamieniają się w bezczelne kłamstwo. Nieoczekiwany zwrot akcji, przynoszący wyjaśnienie kłopotliwej kwestii, nadaje wcześniejszym jego napomknieniom rys kabotyństwa, okrywa je śmiesznością.
Narrator dźwiga ciało – jak każda z postaci, jak śpieszący nie wiadomo dokąd przechodnie, którzy ciągną swoje brzemię po trotuarach. Ukrywał to wytrwale, nie cofając się przed oczywistym krętactwem. Chciałby teraz powiedzieć coś na swoją obronę, lecz nie potrafi, z lekka zamroczony, rozpłaszczony na stromym dachu. Ciało, ledwie draśnięte, krwawi bez opamiętania. Ciało ma swoją wagę i boi się, że gdy osłabnie, osunie się po dachu w ślad za butelką. Zalewa je lepki pot, ból nie daje mu chwili wytchnienia. Nie widzi ratunku, żadnej przyszłości poza wykrwawieniem, żadnej nadziei na coś lepszego niż powolne konanie. Ciało w rozpaczy pojmuje, że dane mu było cieszyć się zapachem kawy, doznawać miękkości kanap, pieszczoty ciepłej wody i mydła, póki świat nie odmówił mu gruntu pod nogami i powietrza w płucach. Nie mogło przewidzieć, kiedy to nastąpi. Bezbronne i tchórzliwe, zawsze mające coś do stracenia i zawsze gotowe poddać się naciskom, zaprzedać się, upokorzyć, zapłacić każdą cenę za łaskę ocalenia, niczemu nie mogło zapobiec. Póki stało na nogach, próbowało wytargować korzystne dla siebie warunki. Przyjdzie jednak czas, kiedy to obolałe ciało nie będzie już miało niczego do zaoferowania, a jego ustępstwa okażą się bezwartościowe. I będzie musiało oddać wszystko, zostanie mu tylko tyle miejsca w świecie, ile zdoła zgarnąć pod siebie, leżąc bez czucia.
Lecz kiedy mija ta chwila i staje się jasne, że nie była jeszcze ostatnią, serce uspokaja się z wolna, a ciało już szuka czegoś lepszego. Gdyby narrator dowlókł się na dół, zostałby zapewne opatrzony przez lekarza pogotowia, ale granatowi policjanci nie oszczędziliby mu swej urzędowej dociekliwości i sensacyjnych hipotez, nie mówiąc już o nawyku sprawdzania dokumentów. Przeciska się przez otwór włazu, sprawną ręką ściąga ze sznura powłoczkę z monogramem i pomagając sobie zębami, zakłada prowizoryczny opatrunek. Pusty rękaw marynarki plącze mu się u boku, pod rozpiętą połą wisi bezwładna dłoń. Gdzieś za rogiem znajdzie się pewnie jakiś prywatny gabinet lekarski. Narrator jest zdecydowany go poszukać, nie zważając na brak portfela. Banknoty, które tam miał, i tak nie mogły się już przydać. Po przeciwnej stronie strychu widać otwarte na oścież drzwi z przestrzelonym zamkiem, ślad po niedawnej obecności trzech postaci ubranych w niemieckie mundury. Dociera tam słaniając się, wpadając na skosy stropu. Za drzwiami widać tylko kolejny strych. Można się z niego wydostać na klatkę schodową sąsiedniej kamienicy, całą w marmurach, z wyłożoną lustrami windą. Narrator dotyka przycisków windy, wątpiąc, czy którykolwiek przeznaczony jest dla niego. Istnieją, ma się rozumieć, punkty pomocy medycznej dla rannych, postrzelonych przez żołnierzy w szarozielonych mundurach Wehrmachtu. Ogarnięte gorączką sale zabiegowe, gdzie nikt o nic nie pyta. Ale najbliższe z takich miejsc bez wątpienia znajduje się głęboko pod fundamentami kamienicy, im bowiem życie cięższe, tym niżej się toczy. Obyty z porządkiem rzeczy narrator potrafi sobie wyobrazić zamęt, zaduch i hałas, jaki tam panuje. Wybiera przycisk z napisem Parter. Lustra otaczają go zewsząd, tym razem nie ma się dokąd wycofać w proteście przeciwko ich próżnemu wścibstwu. Tutaj nie zdoła już ominąć niewygodnej kwestii swojego odbicia. A w lustrach widać wszystko: przedziałek na czubku głowy, biel kołnierzyka, teraz już nieświeżą, węzeł krawata. Krawat jest przekrzywiony, więc narrator poprawia go zdrową ręką. Nad krawatem okulary w cienkiej złotej oprawie. Pożółkłe palce palacza przeczesują włosy. Tak. Zaprzeczanie nie miałoby sensu, bez trudu rozpoznać można rysy, sylwetkę i gesty. Ogólnie rzecz biorąc, narrator jest rozgoryczony brakiem przywilejów, jakie powinny mu się należeć, dotknięty do żywego lekceważeniem, z jakim wyzuto go z intymności. Wolałby zmilczeć, lecz skoro doszło już do ujawnienia kłopotliwych szczegółów, musi przyznać, że to ciało nie należy tylko do niego. Dostał je z przydziału, jak szpitalną piżamę, jak wojskowy szynel. Może tylko zgadywać, skąd wzięto ową powłokę, domyślać się, na czyje to podobieństwo sporządzono wszystkie krążące w obiegu egzemplarze.
Trudno mu się powstrzymać od pełnego goryczy pytania, kto naprawdę sprawuje władzę w tej przestrzeni, kto umieszcza w niej postacie, kto nadaje bieg zdarzeniom. Być może główne kwestie rozstrzygają się w trybach gramatyki, w niepojętych maszyneriach wind. Ten, kto przespał scenę rozgrywającą się w ogrodzie, rzęsiście oświetlony punkt kulminacyjny, wciąż jeszcze łudzi się zapewne, że bez jego wiedzy i woli nic się tu nie wydarzy. Zajęty własnymi sprawami, z rzadka i skąpo udziela historyjce swej rozproszonej uwagi, a niezrównana pycha każe mu wierzyć, że czegokolwiek tylko dotknie od niechcenia, od razu przemieni to w bezcenny klejnot. A przecież nie wie o wszystkim, co dzieje się za jego plecami, między linijkami tekstu, w zakamarkach na tyłach akapitów. Po cichu rozwijają się wątki, które kazał zakończyć i uciąć – to dowód, że i jego wola nie o wszystkim przesądza. Gdzie jest teraz czarne auto załadowane bagażem? Może w rowie, z pustym bakiem, zepchnięte z drogi przez tłum? Fojchtmajer z rodziną wędruje po szosach piechotą, śpi w stodołach, jesień jest ciepła. Póki nie przyjdzie mroźna zima, da się tak żyć. Czysty przypadek zwolni go zresztą z trudnego obowiązku przetrwania zimy, mróz nigdy go nie dosięgnie. Nim ściśnie, pojawią się na motocyklach żołnierze w szarozielonych mundurach: dwaj szeregowcy i podoficer. Przyczyną brzemiennego w skutki zamieszania, które nagle wyniknie z ich obecności, może okazać się jakiś donos, wiążący osobę Fojchtmajera z oficyną Słowo Polskie. Byłby to dla kogoś tam na górze dogodny pretekst do zamknięcia uprzykrzonego wątku raz na zawsze. Żona w decydującej chwili wyparła się Fojchtmajera bez wahania i tak przekonująco, że dzieci znalazły się poza wszelkim niebezpieczeństwem. Był przy tym obecny, docenił łatwość, z jaką skłamała, doznał ulgi i poczuł wdzięczność. Tak oto żona i dzieci stoją w tłumie, Fojchtmajer już na stronie, z podniesionymi rękami, pod strażą. Zdradzony, potrójnie zdradzony. Zamieni słowo z szeregowcem, żona czeka w napięciu na jakiś znak, bo przecież kocha go, jak umie. Z bezradnym uśmiechem przyklejonym do ust Fojchtmajer pokręci głową: nic już się nie da zrobić.
Winda, co można było przewidzieć, mając choćby przybliżone pojęcie o porządku rzeczy, nie stanie na parterze. Okazuje się, że parter w ogóle nie wchodził w grę jako miejsce akcji, winda zjeżdża coraz niżej i niżej, mknie coraz prędzej, póki nie zatrzyma jej nagły wstrząs. Dopiero wtedy drzwi się otworzą. Nie jest to jedyna winda w wielkim holu, w którym znalazł się narrator. Stalowe drzwi zasuwają się i rozsuwają, to tu, to tam migają nad nimi czerwone światełka. Po posadzce snują się źdźbła siana i garście siana, poniewierają się wiązki siana, sienniki tarasują rozbrzmiewające jękami i przesiąknięte zapachem lizolu korytarze, rozchodzące się gwiaździście we wszystkie strony. Powiedzmy, że lekarz padający z nóg, jedyny w całym tym lazarecie, w cywilu był najmłodszym asystentem ordynatora akademickiej kliniki; miał nadzieję uzyskać specjalizację w zakresie, na przykład, ginekologii. Zamiast tego walczy z gangreną przy użyciu piły chirurgicznej, mając za pomocnika wiecznie niewyspanego sanitariusza z opuszczoną szelką wiszącą pod przykrótkim kitlem. Sanitariusz i tak ma więcej sił, bierze na siebie całą papierkową robotę. O czym mogą rozmawiać, twardo patrząc jeden na drugiego czerwonymi oczami? Między nimi leży plik formularzy wypełnionych starannym pismem urzędnika pocztowego, dopiero co zmuszonego do porzucenia pierwszej w życiu posady. Lekarz błyska szkłami okularów w złotej oprawce, jest oburzony: ten jeszcze przecież nie skonał, ani ten, ani tamten. Potem nie będzie czasu na papiery, w tej kwestii nie sposób odmówić sanitariuszowi słuszności. Klnąc ordynarnie, lekarz podpisuje awansem akty zgonu. Formalności są łatwe. Nic nie obchodzą leżących na siennikach, którzy z trudem łapią oddech, innych pragnień już nie mają. Stłoczone oddechy mieszają się z gwizdami i świstami, przechodzą w stęknięcia, w chlupot mokrego kaszlu, w szloch, w ochrypłe rzężenie, przerywane z nagła parsknięciami brzmiącymi jak chichoty. Lżej ranni siorbią zupę z blaszanych misek. Na tych najniżej położonych piętrach hotelu ciało żyje chwilą, łapczywe i niepewne niczego. Osobowe i towarowe windy krążą w górę i w dół, zwożąc coraz to nowe transporty rannych. Do kubłów wpadają zakrwawione bandaże z pościelowego płótna, niektóre ze strzępami koronek, prowizoryczne opatrunki, które na ogół nie na wiele się zdały. Nad odpadkami brzęczenie, ze wszystkich pięter zlatują się muchy. Te, które szukały otwartego okna, i te, które krążyły w kółko pod lampami. Zawsze ciągną do miejsc, w których życie jest cięższe. Na końcu ich drogi wisi lep. Szamocą się na nim daremnie. Nie pojmują, że długi szereg pomieszczeń, z których nie było dobrego wyjścia, kończy się właśnie tu.
Przepływają na noszach spłowiałe mundury, szkolne mundurki, podziurawione kulami garnitury z czystej wełny, kwieciste kretonowe sukienki. Sanitariusz nieomylnym okiem ocenia stopień życia lub śmierci ciał i gestem wskazuje kierunek. Jeden z noszowych utyka, jakby tańczył; ma na uszach słuchawki od walkmana, cudem ocalonego, i on sam także cudem ocalał, wyciągnięty z jakiejś afrykańskiej dziury, z której nikt więcej nie uszedł z życiem. Drugi kroczy za pierwszym, nic nie widząc, uczepiony noszy. Z matni, w którą się dostał, pewnie gdzieś na Kaukazie, uratował wszystko prócz wzroku, i teraz wysoko podnosi kolana, w obawie, że potknie się na równej drodze. Kursują tam i z powrotem, w swoim czasie przyniosą żonę Fojchtmajera, z okrągłym otworem w potylicy, wyciągniętą przez żandarma z furmanki pełnej ludzi, zastrzeloną na miejscu. Dzieci jadą dalej, nie wiadomo dokąd. Narratorowi najtrudniej będzie zamknąć kwestię dzieci: skoro Fojchtmajerowie nie uchylili się przed niczym, przyjęli każdy rodzaj upokorzenia, gotowi znieść wszystko dla ich dobra, to dzieci powinny zostać oszczędzone. Ale najniższe piętra hotelu nie znają litości. Nikt nie ma tu głowy ani serca do poszczególnych losów. Nie sposób policzyć, ile podobnych kobiet przewinęło się przez to miejsce, wszystkie z okrągłym otworem w potylicy, wygarnięte z autobusów i pociągów, którymi ich dzieci pojechały dalej. W holu trwa gorączkowa krzątanina, środek musi być pusty, i to natychmiast, lżej ranni pomagają upychać pośpiesznie pod ścianami ostatnie sienniki, na których nieprzytomni majaczą w gorączce. Spojrzenia uciekają w górę i gubią się pod sklepieniem tak wysokim, że niewidocznym. Lecz mogą przynajmniej zaczepić się o ciemny kształt, który powoli schodzi coraz niżej. Już widać potężny kadłub. Sanitariusz gdzieś dzwoni, coś próbuje załatwiać, krzyczy do słuchawki, po drugiej stronie chyba go nie słyszą. Na posadzkę opada powoli niemiecka kanonierka, z białawo-rdzawą waserlinią na burcie, pełna martwych marynarzy w granatowych mundurach, w okrągłych czapkach z napisem Kriegsmarine. Osiada z jękiem, przechyla się, trzeszcząc w spojeniach. Kapitan, zapięty na wszystkie guziki, tkwi na mostku, otwarte oczy nic już nie widzą przez okulary w złotawej metalowej oprawie.
Historyjka rozwidla się tu we wszystkich kierunkach, korytarze przecinające hol zdają się nie mieć końca i można się domyślać ich niezliczonych, coraz to nowych odgałęzień, równie zatłoczonych, tak samo zionących lizolem; stopniowo zagłębiają się one w obszary zajęte przez kostnicę i rządzone jej prawami. W przejściowej strefie znalazło się miejsce spoczynku na przykład dla zarośniętych rosyjskich jeńców, wpatrzonych szklanym wzrokiem w pustkę. Przyzwyczajeni od dziecka do sypiania w czarnych gimnastycznych spodenkach, do lichych stołówek, do regulaminów wykluczających przejawy wolności, nie mają prawa skarżyć się na niewolę, w której pomarli z głodu i zimna. Żadne masówki już na nich nie czekają i niczego im nie brak. Razem z nimi zażywają spokoju jeńcy niemieccy, szczęśliwie ocaleni z bitewnego zamętu, zamarznięci na kamień w śniegach Kamczatki. Wyruszali na wschód, kiedy trawa prawdopodobnie była jeszcze zielona. Dopiero w kadrze z kroniki filmowej okazała się szara. Po niebie pędziły chmury, skłębione jak morskie bałwany. Gdzieś poza kadrem ukryto orkiestrę symfoniczną, patetyczny huk kotłów i brzęk talerzy rozbrzmiewał najgłośniej. Zesztywniałe ciała nic już teraz nie słyszą. Rozmarzają powoli, spod powieki spłynie czasem po policzku przezroczysta łza. Historyjka nie ma ostrych granic. To dlatego musi pomieścić aż tylu umarłych. Jeńcom i cywilom nie jest dana łaska łatwej śmierci. Przelana krew wnika w grunt, a razem z nią sponiewierane uczucia. Nie rozkładają się prędko, ich ślady zatruwają glebę jeszcze po latach, niczym fatalna domieszka ołowiu. Należałoby wspomnieć o wszystkich kondygnacjach murów i stropów, przygniatających jak nieukojone poczucie krzywdy. O torturze niewysłowionej nudy, przed którą nie ma już dokąd uciec. Przypadkowi przechodnie, w błyskach eksplozji wyrwani z tłumu przelewającego się przez handlowe ulice, leżą w czarnych foliowych workach, układanych warstwami. Martwym, schwytanym w potrzask zawsze tej samej historyjki, na koniec zostają już tylko ciała, do reszty wyzute z praw. Wszystkie z tej samej gliny, z tym samym przedziałkiem na czubku głowy, z palcami pożółkłymi od papierosów. Różnią się wspomnieniami, ale do wspomnień nie ma dostępu. Ciało jest jak młyński kamień, którym obciążono marzenia, by utonęły bez ratunku. Niewyobrażalnie samotnym narratorom nigdy nie było dane wpłynąć na cokolwiek oprócz form gramatycznych; przyszło im dźwigać odpowiedzialność bez cienia wpływu na bieg spraw, a teraz zapełniają podziemia jak świat długi i szeroki, aż po morza: Błękitne, Zielone, Żółte, a nawet Białe – wszystkie martwe. Wody się nie mieszają. Na dnie spoczywają ciała wplątane w algi.
Narrator widzi, że nie poradził sobie z historyjką. Od początku ciągnęła w swoją stronę, wszystko w niej było już zawczasu rozstrzygnięte. Utracił siły i nadzieję, przychodzi mu ochota usnąć z głową opartą o ścianę, tylko tyle. Zamiast tego zostanie posłańcem. Chowa do kieszeni plan skreślony na odwrocie pustego formularza. Podobno tam, piętro wyżej, można wyspać się lepiej na wolnej polówce z prawdziwą pościelą. Tymczasem sanitariusz opukuje podłogę i ogląda się na lekarza. Obydwaj liczą się z tym, że legary długo nie wytrzymają. Ekipa spawaczy do pocięcia kadłuba zatopionej kanonierki musi się znaleźć natychmiast. Tam pod spodem nie ma już nic, żadnych fundamentów, tylko otchłań bez dna, i jeśli zapadnie się cienki grunt, to dziurawe sienniki i szpitalne parawany runą bezładnie w pustkę owych dolnych niebios, a z nimi instrumenty chirurgiczne, zużyte bandaże, wiadra z nieczystościami, chlustającymi w szalonym pędzie. Na kartce naszkicowany jest fragment labiryntu korytarzy, ze strzałką w miejscu, gdzie należy szukać adresata wiadomości, ubranego w niebieski drelich. Druga strzałka określa położenie polowego łóżka. Zewnętrzne drzwi towarowej windy zasuwają się za narratorem. W nikłym świetle zakurzonej żarówki można wybrać dowolny przycisk – nie ma to oczywiście żadnego znaczenia. Narrator rozpoznaje pękniętą szybkę w wewnętrznych drzwiczkach. Teraz winda ruszy w górę, a razem z nią owo zdanie, w którym pojawiła się kiedyś po raz pierwszy, i to ostatnie, w którym została przypadkiem odnaleziona.
Na pytanie, dlaczego nie zatrzymuje się ona piętro wyżej, tam gdzie narrator mógłby się natknąć na spawaczy, zdolnych zapobiec katastrofie, należałoby odpowiedzieć, że wszystkie piętra są akurat siebie warte. Wiadomo: ta winda od początku nie stawała na każdym. Żadna z postaci nie może wyjrzeć poza to, co widoczne, narrator także podlega temu ograniczeniu. Mimo wszystko nie wydaje się, by przystankami towarowej windy rządziła czyjaś wola. Wyznacza je raczej plątanina kabli, wychodzących z tablicy rozdzielczej, samowolne impulsy elektryczne, przepływające różnymi drogami we właściwym sobie porządku. Tak oto nie wybucha i nie zostaje stłumione powstanie warszawskie i nie pojawiają się pijani oficerowie sowieckich służb bezpieczeństwa, walący pięścią w stół. Nie ma wiwatujących tłumów z czerwonymi sztandarami ani masowych pieśni, ani czołgów wyjeżdżających śnieżną zimą na uśpione ulice. Wybierając piętro, winda reguluje ruch okoliczników, one zaś krótko przycinają wątki; ograniczając miejsce i czas, upierają się przy sposobie i pokrywają milczeniem przyczynę. Sprowadzają fabułę do minimum. Lecz to nie one są istotą niewidocznej konstrukcji, podobnie jak nie są nią liny rozpięte nad przepaścią ani prądy morskie, ani karkołomne wykresy koniunktury na kolumnach Financial Times. Jej rdzeniem i podporą okażą się być może orzeczenia, z reguły bezduszne i jak każdy wyrok w zasadzie nieodwołalne. Nikt nie wie, skąd się biorą, nie wie tego także narrator. Stają się widoczne dopiero wtedy, gdy mocno osadzone w czasach, zawłaszczają przestrzenie zdań. A gdy już przepłyną, zostaje pustka.
Winda staje z niewyobrażalnym łoskotem na stacji kolejki. U wylotu peronu, bardzo daleko, widać nawet plamę plakatu z parą całującą się na stromym dachu, obraz już prawie nieczytelny w skróconej perspektywie. Dudnią szyny, to kolejka jeździ w kółko, żeby szaleniec z pistoletem startowym mógł w niej dręczyć starca ubranego w czerwony szlafrok i poniżać włóczęgę, a wszystko to w obecności wyzywająco umalowanej dziewczyny. Za drzwiami windy otwierają się czeluście nigdy do końca nie zbadanych możliwości. Ale narrator nie jest ich ciekawy. Zgaduje, że nie powinien opuszczać windy, kiedy ta staje na kolejnych piętrach. Co najwyżej na następnym zablokuje nogą drzwi, wychyli się i przyświecając sobie zapalniczką – to okolicznościowy upominek, choć nie dla niego i mniejsza już o to, od kogo – zobaczy porzuconą tuż przy wejściu do windy sparciałą maskę przeciwgazową. Wrócą na swoje miejsce otynkowane niestarannie ściany, niskie stropy, zakurzone podłogi, na których tu i ówdzie stoją kałuże, a krople rdzawej wody wiszą nad nimi na spojeniach rur: jeśli któraś spadnie, zaraz pojawi się następna. Natężając ucho, można by usłyszeć, jak w domu z ogrodem upada z hukiem wieża z konserw. Wiele pięter wyżej wciąż trwa na swoim miejscu obskurny podest, jak się zdawało, nieosiągalny, a jednak winda i tam staje, naprzeciwko dobrze znanych, oznaczonych na pół zatartym trójkątem drzwi, jak we śnie. Świat zewnętrzny nie stawia żadnego oporu. Jeśli nadspodziewanie szczęśliwy koniec nie budzi nieufności narratora, to tylko dlatego, że słania się on ze zmęczenia. Ale stoi już na podeście i wyrzuca plan nagryzmolony na odwrocie formularza, który winda uniesie z powrotem w głąb ciemnego szybu. Narrator nie wie nawet, czy w tejże chwili dolne piętra jeszcze istnieją. Na górnych piętrach nigdy nie można wiedzieć tego na pewno. A jeśli te dolne zapadły się już z hukiem, to inne piętra są teraz ostatnimi, ogarniętymi gorączką i zamętem. Lecz tam gdzie skórzane kanapy tchną chłodnym spokojem dobrobytu, można do końca wierzyć, że górne piętra nigdy nie staną się dolnymi. Narrator także pragnie w to wierzyć. Szuka kluczy. Gdzie się podziały? Czy zostały tam na dole, razem z marynarką? Są, nie zginęły, znalazł je w kieszeni spodni. Nie wie, czy najpierw otworzyć pokój z balkonem, czy łazienkę. Otwiera pokój. Od razu rzuca mu się w oczy leżący na łóżku spory ciemny przedmiot. Przez balkonowe okno pada na tę rzecz trochę wieczornego światła, wygląda to jak futerał instrumentu. Postać siedzącą w fotelu narrator zauważa dopiero po chwili. Ten ktoś musiał czekać cierpliwie na jego powrót, nie wiadomo od ilu godzin, aż usnął. Widać zgarbione plecy. Ręka, przewieszona przez poręcz, prawie dotyka podłogi. Jest czarna.
To John Maybe, stary alkoholik. Nie jest szczęśliwy, to jasne. Ciąży mu zmarnowany talent, udręka samotności i wieloletni poranny rozstrój, którego nie leczy już aspiryna. Ma na sobie palto kupione na pchlim targu od złodzieja, rękaw jest przykrótki. Narrator poznaje to palto. Zna nawet podszewkę w popielate prążki. John Maybe chciałby zapewne coś zmienić w swoim życiu, uważa, że nie obeszło się z nim ono sprawiedliwie i że należy się jeszcze przynajmniej jedna szansa. Sądzi, że drobna korekta nie sprawi narratorowi kłopotu. Trzeba po prostu odwołać odjazd pewnego pociągu, choćby pod pretekstem napiętej sytuacji politycznej. Przewidywalne jest każde jego słowo i nawet towarzyszący pierwszym kwestiom ton rozżalenia, w ostatniej, której nie ma potrzeby przytaczać, przechodzący w gorzki sarkazm. Narrator wycofuje się cicho, żeby nie obudzić intruza. Powinien teraz zawiadomić recepcję, że jakiś obcy wtargnął do jego pokoju przez balkon, ot i wszystko. Mógłby tam zejść od razu – jeszcze tylko ze zgrzytem klucza otworzy drzwi oznaczone zatartym trójkątem. Łazienka, bez wątpienia równie zapuszczona jak podest, nie oszczędziłaby nikomu widoku swoich przedpotopowych białych kafli i obtłuczonego pisuaru, ale żarówka jest przepalona. Owszem, narrator musi korzystać z pisuaru, czyżby kiedyś zaprzeczył? Niemożliwe. Wchodził już do wielu łazienek, odkąd rano opuścił swój pokój w skrzydle dla rezydentów: do tej na parterze domu z ogrodem i do tej na zapleczu baru. Był w pięknej łazience z oknem i dużą porcelanową wanną. I nawet w piekle lazaretu umieszczonego na najniższym piętrze hotelu wchodził za przepierzenie, gdzie stał śmierdzący kubeł. Czyż nie byłoby łatwiej żyć bez przepełniającego się pęcherza, bez bolesnego niepokoju, komicznego w swej powtarzalności, znanego wszystkim postaciom aż do znudzenia? Zatem pisuar. Narrator trafia po ciemku bez trudu, tyle tylko, że w spodniach zaciął się suwak. Zraniona ręka na nic się teraz nie przyda. Ale ta druga jakoś poradziła sobie z guzikiem, i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ciemności, gdyby nie lęk, który się z nich sączy, nasilając się z chwili na chwilę. Narrator zna reguły i mógłby już teraz bez ryzyka pomyłki przewidzieć, że do pokoju z balkonem nigdy nie wróci. Powinien odżałować swoje wygodne łóżko razem z piżamą, która – to pewne – przypadnie w udziale czarnemu trębaczowi. Jedną ręką zapina się spodnie trudniej, niż rozpina. Narrator długo mocuje się z pętelką od guzika. Szybciej, zaraz wchodzimy, ktoś nagle szepcze mu do ucha i nasadza na głowę za duży melonik.
Serce w narratorze zamiera. Wokół rozbłyskuje oślepiająca jasność, ale melonik opada na oczy. Nic nie widać. Za to słychać werble. Orkiestra gra tusz. Ten drugi odgłos, podobny do szumu spienionych fal, to oklaski. Wilgotny szept przy uchu informuje, że skończył się właśnie numer linoskoczków. Możet ostatnio pracuje z Ireną. Iwona była lepsza, ale co z tego, kiedy już nie żyje. Wesoła, jaskrawa szminka szybkimi pociągnięciami maluje szeroki uśmiech na policzkach narratora. W pamięci rozświetla się imię Ireny Feuchtmeier, zrodzone z niebieskawego lśnienia neonu; narrator powinien przyznać, że wiadomość go zaskoczyła. Ale nie zdoła się przy niej zatrzymać ani na chwilę. Popychany ku światłom, chciałby, żeby chociaż zapiąć mu guzik. Nic z tego. Potyka się o coś miękkiego. To podstawiona noga. Narrator fiknął kozła i zarył nosem w żółte trociny, gubiąc okulary. Właśnie o to chodziło jego przewodnikowi. Rozlega się chóralny wybuch śmiechu. Pogłos świadczy wymownie o rozmiarach pomieszczenia, wypada raczej nazwać je halą. Pomocna dłoń wkłada mu z powrotem melonik na głowę, gdy wytrząsając zza kołnierza trociny, gramoli się na kolana. Wstaje po omacku, z karminowym uśmiechem od ucha do ucha, i pada jeszcze raz. To przewodnik, przydepnąwszy nogawki, wymierzył mu błazeńskiego kopniaka. Narratorowi nie pozostaje nic innego, jak dźwignąć się znowu, teraz już bez spodni. Mimo wszystko tak jest łatwiej, ręka, która musiała trzymać spodnie, została uwolniona, już zdążyła poprawić wyświechtany melonik, gest do złudzenia przypominał uprzejmy ukłon. Oszołomiony, stoi w kraciastych bieliźnianych spodenkach wśród gwizdów i oklasków. Wokół ciągnie się banda areny. Dalej rzędy ławek, w rzędach publiczność, głowa przy głowie. Obok uwija się żartowniś w skórzanej kurtce z ćwiekami, ten sam, który podobno raz już spaprał robotę i wyleciał z posady na zbity pysk – człowiek do wszystkiego, o nie całkiem jasnych uprawnieniach. Chyba przebaczono mu owe dwa niepotrzebne trupy, widocznie trudno było się obejść bez jego żwawej obrotności, wolnej od wszelkich skrupułów. To on w łazience wbił melonik na czoło narratora. Teraz, robiąc miny do publiczności, wnosi z pompą stołek. Owszem, narrator będzie właził na stołek po wiszące na drągu okulary, połyskujące złotawą oprawką. Tam w górze coś sobie naraz przypomni. Monolog? Na co komu monolog? Wystarczą w zupełności piskliwe okrzyki, z którymi żartowniś wyrywa się w ochoczym zastępstwie, oznaki komicznego przerażenia, których narrator szczędził publiczności, kiedy stołek uciekał mu spod nóg. Żartowniś oklaskuje go z zapałem, brawo, brawo! Jak widać, podoba mu się ta zabawa, nie może się zatrzymać, już taszczy drabinę. Ku zadowoleniu publiczności narrator spadnie teraz z drabiny, machając rękami na wszystkie strony. Poturbowany, lecz niezmiennie uśmiechnięty od ucha do ucha, włoży na nos odzyskane okulary. Teraz widzi. W pierwszym rzędzie siedzi emerytowany profesor z małym chłopcem, obok nich Feuchtmeier, który ziewa i ukradkiem czyta gazetę, bez wątpienia Financial Times. Chłopiec nie może usiedzieć, wierci się niespokojnie. Wyskubuje kłaczki różowego puchu ze swojej pikowanej kamizelki. W przedszkolu też pewnie sprawia kłopoty. Prądy powietrza porywają różowy puch, niosą go nad głowami w smugach świateł ku obszarom cienia. Tam znika bez śladu, w mgnieniu oka przemieniony w ciemny wełnisty kurz. Nie ma nic bardziej obiecującego niż pachnąca różowa wata, nic równie beznadziejnego jak kołtun kurzu, wdeptywanego butami w grunt.
Gdzieś mignęła recepcjonistka z hotelu w towarzystwie żołnierza Wehrmachtu i granatowego policjanta. Siedzi pomiędzy nimi, w najlepszej komitywie z obydwoma. Jej hotelowy dyżur, jak widać, już się skończył. Wśród krótko ostrzyżonych dziewczyn, ufarbowanych na rudo, tkwi ponury chłopak z opuszczoną szelką. Gdzie indziej wszechwiedzący włóczęga: urwany rękaw, w uchu kolczyk, znak iluzorycznej wolności. Jest też staruszek w czerwonym szlafroku. I mechanik samochodowy, ojciec rodziny, który przez całe życie chlubił się tym, że ma ciężką rękę. Są prawie wszyscy w komplecie, nawet dwaj przybysze z Bałkanów, monterzy w niebieskich kombinezonach, zapewne bracia. Razem z nimi dziewczynka z fotografii. Widocznie zażalenie dotarło w końcu tam, gdzie powinno, może uznano, że dwaj mężczyźni, którzy nie mają dokąd wrócić, zawsze się przydadzą. Tu i ówdzie samotny Murzyn, czarny jak noc, ale to też pozory, rodzaj przebrania. Między dokerami z portów Dalekiego Wschodu grupki marynarzy floty handlowej, którzy po spektaklu niezwłocznie wyruszą dalej, na poszukiwanie jeszcze bardziej szalonych przygód. Dobroduszne Murzynki wymieniają między sobą komentarze i klepią się po grubych udach, hałaśliwie roześmiane, z lekka schrypnięte. Żartowniś nie da wytchnąć narratorowi, już trzyma go za kołnierz. Spod jego melonika wyciąga wielką chustkę w grochy. Boleśnie wykręca mu nos, odzywa się waltornia, trąbiąc jak syrena okrętowa. Narrator, rzecz jasna, próbuje się wyrywać, przebiera w miejscu nogami w rytm ragtajmu granego tak nierówno, jakby orkiestra rozpoczęła szalony wyścig instrumentów. Wszystko to nad wyraz podoba się dzieciom. Domagają się nawet, żeby ucieszna scena z chustką w grochy została powtórzona. Ale koniec numeru jest już coraz bliżej. Celnie rzucony śliski ogryzek uderza narratora w twarz. Żartowniś w skórze twardym chwytem zgina mu kark, raz po raz zmusza do ukłonów. Publiczność nagle się ożywia, bo za chwilę zza kulis ma wyjść słoń. Z co lepszych miejsc widać już nawet trąbę. Odzywają się werble. Widownia szaleje. To oczywiste, wszyscy czekali tylko na popisy słonia.
Orkiestra gra i słoń, wspięty na zadnie nogi, tańczy tango, trąba kołysze się w rytm muzyki, nad płaskim czołem powiewa paradna różowa kokarda. Żartowniś w skórze trzaska z bata dla efektu. Publiczność cichnie, uszczęśliwiona tym, że słoń tańczy solo, i tym, że raz po raz myli krok. Girlandy kolorowych światełek zapalają się wokół areny. Owacje na stojąco długo nie milkną. Tango z taktu na takt przechodzi w cyrkowy marsz. Nie wiadomo kiedy, bo prawie nic nie słychać. Bezładny finał zagłusza nawałnica oklasków i wiwatów. Słoń triumfalnie okrąża arenę. Za chwilę wyprowadzą go za kulisy. Żartowniś w skórze wychyla się naraz zza wielkiego cielska, robi minę i na pożegnanie rzuca czymś w narratora. To kulka zmiętego papieru. Narrator rozprostowuje list, kiedyś podarty, poklejony plastrem. Przeczytałby go, ale już nie może. W gasnącym świetle reflektorów wszystko pochłania cień.
Zdania będą coraz krótsze. Nie mają już siły wyrywać się ku przestworzom czasu przyszłego. Coraz mniej w nich nieba, coraz więcej mgły i gliny. Prawie nic już nie jest możliwe. I żadna prawda się nie objawi, póki nie narzucą porządku solidne formy czasów przeszłych. Ku końcowi historyjka się rozprzęga, giną słowa, zawieruszone między wierszami. Z wolna uchodzi z nich życie. Narrator o tym wcześniej nie pomyślał. Zniecierpliwiony bezwładem fabuły, nie zadał sobie pytania, jaka przyszłość go czeka, kiedy wysnują się wszystkie wątki. Kiedy koło się zamknie. Kiedy umilknie ostatnie ze zdań. I ostatni takt cyrkowego marsza. Orkiestra przyśpiesza jeszcze bardziej, jakby grunt palił jej się pod nogami. Pozwólcież wybrzmieć tym ćwierćnutom! Ale muzycy już wychodzą, końcowy akord gdzieś umknął, nie usłyszany przez nikogo. Wynoszą instrumenty: waltornię, fanfary i werble. A gdzie smyczki? Te, które na początku wypuściły w przestrzeń dźwięk pustych strun. To one udawały brzęczenie much, począwszy od tej pierwszej, która się wylęgła z jakiegoś słówka, by wskazać drogę. Czyżby smyczki wymknęły się po cichu, nie czekając na cyrkowy finał? Pamięć nie sięga daleko, dźwięki już się w niej zatarły. Nic więcej nie będzie widać ani słychać. Cisza jest jak bezkresny ocean, w którym toną światy. Z ciemnością i bezwładem jeszcze nikt nie wygrał.