Hawksley Elizabeth Testament


Elizabeth Hawksley TESTAMENT

1

Dyliżans zaskrzypiał i zachwiał się na nierównym bruku głównej ulicy. Co najmniej dwoje spośród jego pasażerów musiało podtrzymać się nawzajem, by nie uderzyć w okno pojazdu. Dyliżans zajechał na podwórze przed gospodą i za­trzymał się.

- Piętnaście minut, panie i panowie! - krzyknął woźnica. - Za piętnaście minut ruszamy w dalszą drogę.

Z bocznych drzwi gospody wyszedł stajenny i jego młody pomocnik, po chwili zajęli się spoconymi końmi. Ktoś rozłożył schodki przy drzwiach powozu, by pasażerowie mogli wyjść na zewnątrz.

- Cirencester, panie i panowie. Kawy? Herbaty? Zapraszam do środka.

Stajenny spojrzał na dwie damy odziane w czerń. Starsza była blada i wyglądała na ciężko chorą, młodsza, prawdopodob­nie jej córka, rozglądała się dokoła z zainteresowaniem. Stary wyga nie musiał przyglądać im się długo, by zrozumieć, że stać je ledwie na filiżankę kawy, i że nie należy spodziewać się po nich sutego napiwku. Odwrócił się do nich plecami, zupełnie tracąc zainteresowanie tą parą.

Tymczasem młodsza dama wysiadła z powozu.

- No to jesteśmy na miejscu, mamo - powiedziała i zwró­ciła się do bagażowego. - Proszę zająć się łaskawie naszymi bagażami. To te dwie walizy, tam wyżej. - Wskazała na dwa mocno już podniszczone skórzane kufry na dachu dy­liżansu.

Mężczyzna odwrócił się, splunął na drogę i przywołał służącego, który stał w drzwiach gospody.

- Joe, chodź no tutaj. Zabierz bagaże tych pań.

- Chodźmy, mamo - radośnie zawołała dziewczyna i ru­szyła śladem służącego do wnętrza gospody. Młody służący ocenił możliwości finansowe dwóch dam tak samo trafnie jak jego zwierzchnik, ale był uprzejmym młodzieńcem i szcze­rze współczuł starszej pani, która wyglądała na chorą i zmę­czoną. Po krótkiej wędrówce otworzył łokciem drzwi do niewielkiego pokoju z kominkiem, w którym wesoło trzaskał ogień.

- Nikt nie będzie tutaj paniom przeszkadzał. Czy zechcą panie napić się kawy?

Starsza dama zaczęła kręcić głową, ale jej córka oświadczyła stanowczym tonem.

- Tak, proszę przynieść nam kawę. Mamo, usiądź sobie wygodnie, wyglądasz na kompletnie wyczerpaną.

Starsza dama opadła z westchnieniem na fotel, zakasłała boleśnie, przykładając chusteczkę do ust, i oznajmiła słabym głosem:

- Nazywam się Hartfield. Zostałyśmy tu wezwane.

- Zaraz dowiem się, czy nie ma dla pani jakiejś wiadomości - odparł Joe i wyszedł z pokoju.

Zapadła cisza. Starsza dama ściągnęła czepek i po chwili grzała szczupłe dłonie przy ogniu. Zaczął się już wrzesień i choć nie był szczególnie zimny, pani Hartfield wyglądała na zmarzniętą. Pani Jonathan Hartfield miała czterdzieści pięć lat. Była wdową, drobną i delikatną - łatwo można było się domyślić, że kiedyś była bardzo ładna. Jej ciepłe, brązowe oczy - teraz zapadnięte i podkrążone - były duże i kształtne. Cierpienie wyżłobiło na jej czole kilka zmarszczek, ale usta wciąż zachowały śliczny kształt, zaś dłoni i stóp mogła jej pozazdrościć każda młoda piękność,

Córka pani Hartfield, Merab, miała osiemnaście lat, była wyższa od matki i nieco za szczupła, gdyż przez ostatnie dwa lata rosła zbyt szybko, a jej ciało nie zaokrągliło się jeszcze odpowiednio we właściwych miejscach. Jej włosy stanowiły ciemną, gęstą i pokręconą masę, którą Merab bezskutecznie próbowała ujarzmić, splatając grube warkocze. Odziedziczyła również po matce ciemne lśniące oczy, które były chyba najładniejszym elementem jej urody. Czarna suknia, niezbyt zręcznie przedłużona, nie pasowała do niej ani trochę. Ta zazwyczaj wesoła i energiczna dziewczyna, teraz była zdenerwowana, gdyż to właśnie ona czuła się odpowiedzialna za tę podróż. Nie miała jednak innego wyboru.

Pani Hartfield zawsze była delikatnego zdrowia, a po śmierci męża - co wydarzyło się przed kilkoma miesiącami - stan jej zaczął się pogarszać w zastraszającym tempie. Jonathan Hartfield zostawił im zaledwie tysiąc funtów, co dawało pięćdziesiąt funtów na rok. Jak mogły z tego wyżyć, skoro wydatki na leczenie wiąż rosły i rosły? Może poradziłyby sobie jakoś, gdyby pani Hartfield bardziej dopisywało zdrowie, gdyż przed zamążpójściem była nauczycielką śpiewu i zapewne mogłaby znaleźć sobie kilka uczennic. Merab dopiero niedawno skończyła naukę, a szkoła panny Goodison była ciekawym miejscem, w którym każda dziewczyna mogła zdobyć wiele wiadomości i umiejętności przydatnych w życiu dorosłej kobiety. Merab jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że tego rodzaju wykształcenie pozwalało jej jedynie na pracę w charakterze guwernantki. Zresztą, nawet gdyby zdołała znaleźć jakąś posadę - sądziła, że mogłaby ewentualnie zająć się uczeniem małych dzieci - co stałoby się wówczas z jej matką?

Po śmierci męża pani Hartfield, czyniąc zadość dobrym obyczajom, napisała do swego teścia, którego nigdy nie poznała osobiście. Otrzymała uprzejmą, lecz chłodną w tonie odpowiedź. Nie oczekiwała zresztą niczego ponad to. Jak powiedziała kiedyś do Merab: „Kiedy się pobraliśmy pan Hartfield po­przysiągł, że nie da twojemu tacie złamanego grosza. I dotrzymał słowa. Nie skontaktował się nawet z twoim tatą, kiedy jego brat zginął na polowaniu. I choć mój drogi Jonathan nie przepadał zbytnio za Edmundem, który w istocie był człowiekiem bardzo nieprzyjemnym, możesz sobie wyobrazić, co przeżył, kiedy dowiedział się o jego śmierci z gazet. To był dla niego prawdziwy szok!”

Szczęśliwie ojciec chrzestny zostawił Jonathanowi tysiąc funtów, toteż mógł zapisać je swej żonie. Dodatkowe kilkaset funtów, które pani Hartfield uzyskała ze sprzedaży drobnych pamiątek i mebli po mężu, pokryły koszty kształcenia Merab. Jonathan nigdy nie żałował decyzji, którą podjął przed laty, opuszczając surowego, autokratycznego ojca oraz despotycznego starszego brata, i żeniąc się ze śliczną Abigail Cooper. Poznał ją na przyjęciu, które uświetniała swym śpiewem.

Niestety, teraz sprawy przybrały zły obrót. Płuca pani Hartfield zawsze były bardzo delikatne. „Za długo wystawałam w przeciągach, w tych zimnych holach”, mawiała często. „A w młodości byłam bardzo nierozsądna. Śpiewaczka powinna dbać o swoje gardło, ale ja byłam nierozważna i często zapominałam szalika”.

Wreszcie, któregoś dnia lekarz wziął Merab na stronę i oznajmił bez ogródek:

- Przykro mi, panno Hartfield. Prawe płuco pani matki jest poważnie zainfekowane. Musi prowadzić bardzo ustabilizowany tryb życia.

Merab przełknęła ciężko i po chwili milczenia odparła:

- Rozumiem.

Z przerażeniem myślała o przyszłości. Jej matka potrzebowała najlepszej opieki. Skąd jednak miały wziąć pieniądze na cotygodniową wypłatę dla lekarza? Pochłonęłoby to wszystkie ich oszczędności.

Tego wieczora Merab napisała do swojego dziadka, którego nawet nie znała. Nie było to łatwe. Skoro ten człowiek nie pogodził się z jej ojcem, który po śmierci wuja Edmunda był jego jedynym żyjącym synem, i skoro nie zaofiarował pomocy jej matce, kiedy ta została sama, trudno było liczyć na to, by zechciał pomóc im teraz. Była to bardzo nikła nadzieja, jednak Merab wiedziała, że musi spróbować.

Ku swemu zdumieniu dwa tygodnie później otrzymała odpowiedź. Nie były to wyrazy radosnego powitania, a pan Hartfield nie przysłał im żadnych pieniędzy, jednak zapraszał je do swego majątku, zwanego Hartfield Hall, i zgodził się je utrzymywać w zamian za pięćdziesiąt funtów rocznie i pomoc Merab przy utrzymaniu domu. Poinformował ją, jak dojechać dyliżansem do przystanku Cirencester, gdzie obie panie miały się znaleźć po południu, trzeciego września 1809 roku, i skąd miał je zabrać służący pana Hartfielda.

W drzwiach pokoju ukazał się Joe; przyniósł na tacy filiżankę kawy i mały talerzyk z ciasteczkami. Postawił to wszystko na stoliku obok pani Hartfield.

- Mam dla pani wiadomość - oświadczył. - Farmer Willet podwiezie panią do Hartfield Hall, kiedy będzie wracał z targu. Przyjedzie tu za jakąś godzinę. Może wcześniej, jeśli sprzeda świnie.

Panna Hartfield z trudem stłumiła chichot. Wizja podróżowania na jednym wozie ze świniami miała w sobie pewien urok, Merab była już jednak dość dorosła, by zrozumieć, jak gruboskórnie zachował się jej dziadek, skazując chorą kobietę na takie niewygody.

Kiedy jednak pan Willet przybył już na miejsce, okazało się, że nie czekają ich aż tak spartańskie warunki, jak się obawiały. Ławeczka woźnicy była obita miękką tkaniną, wszystkie świnie na szczęście zostały sprzedane, a pani Hartfield i Merab mogły siedzieć obok pana Willeta w całkiem przyzwoitych warunkach i ogrzewać nogi ciepłym kocem, który zostawiła tam zapobiegliwa pani Willet. Sam farmer Willet był uprzej­mym mężczyzną około pięćdziesiątki; miał wesołą, czerwoną twarz. Merab poczuła, że powoli wraca jej naturalny op­tymizm.

Być może wszystko ułoży się znacznie lepiej, niż przypusz­czały.

Merab nie wiedziała o tym, że jej list przybył do Hartfield Hal! w wyjątkowym momencie, gdyż tego samego dnia pan Hartfield otrzymał zawiadomienie o śmierci swego kuzyna, Marka Sandiforda, który zgodnie z jego zamierzeniami miał zostać dziedzicem fortuny Hartfieldów. Pan Sandiford skończył niedawno sześćdziesiąt dziewięć lat i już od dłuższego czasu miał poważne kłopoty ze zdrowiem, jednak pan Hartfield, rześki siedemdziesięciosiedmiolatek, nie przejmował się zbytnio chorobą swego kuzyna. Dlatego też wiadomość o śmierci Marka spadła na niego jak grom z jasnego nieba.

Pan Sandiford, cioteczny kuzyn, był jedynym krewnym, dla którego Julian Hartfield, czuł odrobinę sympatii. Kiedyś, dawno temu, dziesięcioletni Julian uratował tonącego dwulatka, Marka, i od tego czasu czuł się, w pewnym sensie, jego właścicielem i opiekunem. Marek, jako dorosły już człowiek, podtrzymywał ten kontakt, nie okazując w żaden sposób, że chciałby zawłasz­czyć siedzibę Hartfieldów. W rzeczywistości uważał po prostu, że wydziedziczenie Jonathana Hartfielda było zwyczajnym blefem, i że kuzyn Julian w końcu uczyni to, co uczynić powinien, to znaczy zostawi Hartfield swojemu jedynemu żyjącemu synowi.

Jednak Marek umarł, a to oznaczało spore kłopoty. Problem polegał na tym, że syn pana Sandiforda, dwudziestoletni Rowland, student Oksfordu, zajął się czymś, czego Julian Hartfield absolutnie nie aprobował. Nie chodziło tu o kobiety czy hazard (pan Hartfield uważałby to za normalne, choć godne pożałowania słabostki młodego człowieka), lecz o politykę. Rowland miał głowę nabitą ideami, które w żaden sposób nie licowały z jego statusem społecznym, i zaraził się tymi bzdurami o powszechnym prawie do głosowania i podobnymi nonsensami. Kiedy ten zarozumiały szczeniak pojawił się ostatnim razem w Hartfield Hall, miał czelność zaproponować kuzynowi Julianowi, by założył w wiosce szkołę! Równie dobrze mógłby go namawiać do wzniecenia rewolucji! „Zacznie się od szkoły, a potem będą bunty i radykalne pamflety. Nie pozwolę, by takie rzeczy kiedykolwiek zdarzyły się w Hartfield. Ucząc niższe klasy czytania i pisania, tylko zachęca się je do narzekań i wybujałych żądań”.

Teraz Marek nie żył, a Rowland stał się następnym dziedzicem Hartfield - chyba że Julian Hartfield zmieniłby nagle zdanie. Gdy więc otworzył list od Merab, nie wyrzucił go natychmiast do kosza na śmieci, co zrobiłby zapewne zaledwie kilka dni wcześniej. Wciąż planował uczynić Rowlanda spadkobiercą (Julian szczycił się tym, że nigdy nie zmienia zdania), ale doszedł do wniosku, że należy utrzeć mu nieco nosa i pokazać, że są inni, bliżsi krewni, którym może zostawić majątek, jeśli tylko zechce.

Tak więc pani Hartfield - bo chyba tak, niestety, musiał ją nazywać - i jej córka mogły przyjechać do jego posiadłości. Dziewczyna mogła się nawet okazać całkiem przydatna. Dotych­czasowa gospodyni, pani Barden, była już dosyć stara i coraz częściej mówiła o wyjeździe do swojej córki. Gotów był więc pozwolić, by jego synowa i ta Merab - cóż to za imię! - przejęły obowiązki gospodyni i zarobiły na swoje utrzymanie.

Wszystko wskazywało na to, że pani Hartfield nie pociąg­nie już długo, jednak jej teść miał nadzieję, że Rowland i tak zdąży się przekonać, jak wielkie zagrożenie stanowi ona i jej córka.

Pan Hartfield wyprostował się i pociągnął za dzwonek.

Pani Barden nie mogła się wprost doczekać, kiedy znów wróci do kuchni. Gdyby nie spora tusza i wrodzona godność, zapewne pobiegłaby tam co sił w nogach.

- Pomyśl tylko! Przyjeżdża żona pana Jonathana i jego dziecko! - zawołała, gdy tylko stanęła w drzwiach. - Och, to był taki miły chłopiec. Zawsze miał dla nas dobre słowo.

Poprawiła niesforny kosmyk siwych włosów i położyła dłoń na falujących gwałtownie piersiach.

Pan Tilling, ogrodnik, który przyniósł właśnie świeże warzy­wa, spojrzał na nią ze zdumieniem.

- Ciekawe, dlaczego to zrobił - powiedział, drapiąc się w głowę. - Przecież nie chciał mu przebaczyć nawet po tym, jak zginął pan Edmund. To nie ma sensu.

- Teraz też nie wita ich z otwartymi rękami - odparła pani Barden. - Kazał mi przygotować wschodni pokój i tę małą klitkę obok.

Farmer Willet skręcił z głównej drogi i wjechał w bogato zdobioną żelazną bramę.

- Jesteśmy na miejscu, drogie panie. To jest właśnie Hartfield Hall.

- Wygląda na nieco zaniedbane - zauważyła Merab, roz­glądając się dokoła. Brama opleciona była bluszczem, a budka dla służby wymagała natychmiastowego remontu. Ogród poras­tała wysoka trawa i chwasty; kilka okien było zabitych deskami.

- Pan Hartfield nie jest zbyt rozrzutny, jeśli rozumie pani, co chcę przez to powiedzieć. Trzeba jednak przyznać, że ziemia nie leży odłogiem, a pan Hartfield nie skąpi na nią grosza. Wszystkie potrzebne prace zawsze zrobione są na czas. Ale poza tym nie robi już nic więcej.

Pan Willet zamilkł nagle, przypomniawszy sobie, że mówi do wnuczki pana Hartfielda.

Kiedy wyjechali zza zakrętu, ujrzeli dom w całej okazałości. Był to skromny budynek z szarego kamienia, wzniesiony jeszcze w poprzednim stuleciu. Jego projektanci starali się zachować idealną symetrię; po obu stronach wysuniętego do przodu portyku znajdowały się trzy okna. Do drzwi frontowych prowadziły niewysokie kamienne stopnie, zabezpieczone pół­kolistą balustradą. Merab zauważyła, że trawnik przed wejściem jest starannie przystrzyżony. Choć trudno jej było znaleźć jakieś jaskrawe przykłady zaniedbania, miała wrażenie, że nikt się o ten dom nie troszczy. Być może dlatego, że w pobliżu nie rósł ani jeden krzak róży, ani jedno kłącze winorośli nie mąciło szarej monotonii surowych kamiennych ścian.

Pan Willet zatrzymał wóz, zeskoczył na ziemię i zapukał do drzwi. Potem pomógł obu damom zsiąść z wozu i zdjął ich bagaże.

Drzwi frontowe otworzyły się gwałtownie i na kamiennych schodkach ukazała się pani Barden. Merab i pani Hartfield wymieniły zdumione spojrzenia. Kim jest ta kobieta? I dlaczego pan Hartfield nie wyszedł się z nimi przywitać?

- Jestem Abigail Hartfield - oświadczyła starsza dama z godnością. - A to moja córka. Mam nadzieję, że ktoś nas tu oczekuje.

Pani Barden dygnęła z szacunkiem.

- Nazywam się Barden, proszę pani. Jestem tutaj gospodynią. Pana Hartfielda nie ma w tej chwili w domu i wróci późno. Proszę wejść.

Odwróciła się do Merab, która przyglądała jej się z zaintere­sowaniem. Gospodyni nie miała wątpliwości, że ta dziewczyna jest córką wdowy po Jonathanie.

- Panno Hartfield, zapraszam do środka - powiedziała. - Wszyscy tu bardzośmy lubili pana Jonathana, a pani jest do niego taka podobna... - Pan Jonathan też był w młodości tak uroczo niezgrabny, pomyślała.

Merab rozpromieniła się.

- Mój ojciec był bardzo przystojny - oznajmiła ze śmiechem. - Wątpię, czy kiedykolwiek mu dorównam.

- Kiedy miał mniej więcej tyle lat, co pani, był wysoki i chudy; sama skóra i kości, jak źrebak - powiedziała pani Barden, pozwalając sobie na lekki uśmieszek.

- W takim razie jest jeszcze dla mnie jakaś nadzieja - odparła Merab. - Biedna Mama całkiem się już poddała. Myślała, że będę szczupła, delikatna i drobna tak jak ona, a zamiast tego dochowała się takiej żyrafy.

- Nonsens, moja droga. - Tym razem uśmiechnęła się pani Hartfield. - Jestem bardzo dumna z mojej wysokiej córki. Dziękujemy pani za miłe powitanie, pani Barden. Jestem pewna, że nie zrozumie mnie pani źle, jeśli powiem, że nie wiedziałyśmy, czego się spodziewać.

Pani Barden zaprowadziła obie damy na górę i pokazała im pokoje. Nim się pożegnała, zapewniła panią Hartfield, że jedna ze służących przyniesie jej kolację na tacy i butelkę z ciepłą wodą do ogrzania łóżka.

- Bo widzę, że jest pani już porządnie zmęczona i pewnie z chęcią położyłaby się pani do łóżka. - Potem pani Barden odwróciła się do Merab i oświadczyła już mniej radosnym tonem: - Pan Hartfield prosił, by zjadła pani z nim dzisiaj kolację, panno Merab. Zazwyczaj jada o wpół do siódmej, więc przyjdę tutaj i zaprowadzę panią na dół jeszcze przed gongiem.

- Dzię...dziękuję pani, pani Barden - wyjąkała Merab.

- Biedne dziecko - powiedziała pani Barden do pana Tillinga, kiedy powróciła już do kuchni. Ogrodnik został tu wezwany, by pomóc przy wnoszeniu bagaży obu dam na górę. - Powiadam ci, zbladła jak ściana. I wcale się jej nie dziwię.

Tymczasem Merab pomogła matce rozpakować bagaże, a kiedy już podała jej krople i była pewna, że niczego jej nie brakuje, przeszła do swego pokoju. Obejrzawszy szybko niewiel­kie pomieszczenie, podeszła do małej toaletki, by przejrzeć się w lustrze. To, co ujrzała, wcale nie napełniło jej odwagą. Wyglądała blado, miała ciemne kręgi pod oczami i - o zgrozo! - krostkę na samy środku brody. Sukienka była pomięta i przykurzona po podróży, a pończochy ochlapane błotem.

Przynajmniej temu ostatniemu mogła zaradzić. Pogrzebała w kufrze ze swoimi ubraniami i odszukała parę czystych pończoch, pantofle na wieczór, czysty kołnierzyk i parę man­kietów. W kącie pokoju na żelaznej podstawce stała miednica, w której służąca zostawiła trochę wody. Merab umyła dłonie i twarz. Woda była zimna, lecz przyjemna i dziewczyna poczuła się nieco pewniej. Potem przyczesała niesforne włosy i zrobiła wszystko, co w jej mocy, by wyglądać schludnie i elegancko. Niestety, nie mogła poradzić nic na tę przeklętą krostkę. Nie zdawała sobie sprawy, że jej szczupła twarz zdradzała nieprzeciętną inteligencję, a wielkie ciemne oczy stanowiły obietnicę przyszłej piękności.

Zostało jeszcze dziesięć minut do kolacji, więc Merab przysiadła na skraju łóżka i rozejrzała się dokoła. Nie miała złudzeń co do tego, że traktuje się je tutaj jak ubogie krewne. Co prawda łóżko wyglądało całkiem przyzwoicie - Merab stwierdziła, że jest dość miękkie i równe - lecz wszystko inne przypominało przypadkową zbieraninę starych mebli, które dopiero co ściągnięto ze strychu - i tak było w istocie. Toaletka, na przykład, z pewnością dni największej świetności miała już za sobą. Mahoniowa komoda o zaokrąglonych kształtach musiała być niedawno wypolerowana, gdyż dziewczyna czuła jeszcze zapach wosku, jednak zaledwie kilka uchwytów pasowało do całości. Zasłony z pewnością szyte były na całkiem inne okno, a zniszczony dywan został nieudolnie załatany w jednym z rogów.

Z drugiej strony, tłumaczyła sobie Merab, pani Barden traktowała je bardzo uprzejmie, a dopóki matka miała od­powiednią opiekę, nie było większych powodów do narzekań. Wspominanie tego, co było, albo tego, co mogło być, nie miało najmniejszego sensu. Dokonała najlepszego z możliwych wyborów, a teraz musiała to jak najlepiej wykorzystać, na dobre czy na złe. Jak to mawiała panna Goodison w szkole? „Trzeba być ponad to, dziewczęta!” No cóż, spróbuje być ponad to.

Tuż przed wpół do siódmej pani Barden zapukała do drzwi.

- Zaprowadzę panią na dół, panno Merab - powiedziała. Spojrzała z aprobatą na dziewczynę. Zauważyła, że umyła się, wyczyściła ubranie i zrobiła wszystko, co w jej mocy, by przypodobać się swemu dziadkowi. Nie daj Boże, by pan Hartfield miał jeden z tych swoich okropnych humorów. - Pan Hartfield czeka w bibliotece.

Kiedy Merab weszła do biblioteki, ujrzała wysokiego siwego mężczyznę ubranego w skórzane bryczesy. Starzec nosił przy­pudrowaną perukę z zeszłego wieku, jego twarz była szczupła i pomarszczona, a pod krzaczastymi brwiami lśniły zimne szare oczy. Cała twarz była sztywna i ponura, jakby nigdy nie padał na nią blask słońca.

Jako dziecko Merab uwielbiała słuchać opowieści ojca z czasów jego młodości. Ze szczególną przyjemnością, zmieszaną jednak z odrobiną strachu, wsłuchiwała się w historie o atakach strasznego, zimnego gniewu, w jaki wpadał jej dziadek, Wydawał jej się wtedy straszniejszy od trolli, gdyż nie można go było przechytrzyć. Teraz przekonała się, że jej ojciec ani odrobinę nie przesadzał. Merab poczuła nagle, że opuszcza ją wszelka odwaga, jej dłonie stały się zimne i niezręczne. Wzięła głęboki oddech, podeszła bliżej i dygnęła grzecznie.

- Dobry wieczór, sir.

Zimne oczy zmierzyły ją od góry do dołu. Jeśli niezwykłe podobieństwo do nieżyjącego syna wzruszyło starca, nie okazał tego w żaden sposób.

- Merab. Cudzoziemskie imię. Merab wyprostowała się.

- To imię biblijne - odparła, urażona. - Merab była księż­niczką, córką króla Saula. Zostałam tak nazwana na cześć siostry mojej mamy, która umarła bardzo młodo.

Dziewczyna podniosła dumnie głowę. Postanowiła już wcześ­niej, że będzie uprzejma i miła, by dziadek nie mógł zarzucić niczego jej manierom. Nie znaczyło to jednak, by miała pozwolić się zastraszyć i upokorzyć.

Pan Hartfield rzucił jej gniewne spojrzenie, nie powiedział już jednak nic, tylko wskazał, by jako pierwsza weszła do jadalni.

Ta kolacja była jednym z najdziwniejszych posiłków, jakie Merab kiedykolwiek spożyła. Dziadek siedział w absolutnej ciszy i ani razu nie poczęstował jej winem, choć sam obficie się nim raczył. Sama jadalnia była bardzo dużym pomieszczeniem, a przy wielkim stole mogły zasiąść co najmniej dwa tuziny ludzi. Srebrna zastawa opatrzona była herbem Hartfieldów, a porcelana była o wiele ładniejsza i lepsza od naczyń, z których Merab jadała w domu. Większa część pokoju ginęła w ciemno­ściach, gdyż pan Hartfield najwyraźniej nie zamierzał marnować świeczek. Używał tylko dwóch świeczników, z których jeden stał przed Merab, drogi zaś przed nim samym, po drugiej stronie stołu.

Pod koniec posiłku pan Hartfield pociągnął za dzwonek; po chwili w jadalni ukazała się pani Barden.

- Pani Barden, od dzisiaj panna Hartfield będzie jadać na górze, razem ze swoją matką. Mogę się doskonale obejść bez jej towarzystwa. Obie panie mogą korzystać ze starego salonu mojej żony. - Starzec odwrócił się do Merab i rzekł: - A ty, wymoczku, lepiej nie wchodź mi w drogę.

Bohaterki romantycznych powieści w podobnych sytua­cjach podbijają swym wrodzonym wdziękiem i czarem serca najbardziej nawet antypatycznych i gburowatych krewnych; jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w pobliżu pojawiają się młodzi mężczyźni, a utraceni niegdyś krewni wracają nagle do kraju i obsypują pieniędzmi ubogą kuzynkę.

Nic podobnego nie przydarzyło się Merab. Jej matka umarła cichutko niecały rok później. Merab zajęła w końcu miejsce pani Barden i przy pomocy pana Camberwella, prawnika rodziny Hartfieldów, zdołała wynegocjować roczne wynagro­dzenie w wysokości dwudziestu funtów - połowę tego, co jej dziadek płacił pani Barden.

Przez pierwsze osiemnaście lat swego życia Merab była uwielbianym przez rodziców, rozpieszczanym dzieckiem. Teraz nagle musiała radzić sobie zupełnie sama. Osoba o słabszym charakterze mogła zupełnie stracić ducha, mając przed sobą wizję zamknięcia w wielkim wiejskim domu, w towarzystwie swarliwego starca. Merab postanowiła jednak - czym dowiodła, że jest nieodrodną córką swego ojca - że pomimo niechęci dziadka sama stworzy sobie warunki, które pozwolą jej prowa­dzić satysfakcjonujący żywot.

Wciągnęła w swój plan ogrodnika.

- Panie Tilling - powiedziała pewnego dnia, wkrótce po tym, jak pani Barden zrezygnowała z posady i wyjechała do swej córki. - Chciałabym hodować kury. Mam nadzieję, że będzie mi pan służył radą.

Tilling pokręcił głową.

- Pan Hartfield nie pozwoli na to.

- Nie zamierzam prosić go o pozwolenie - odparowała Merab. - Wie pan równie dobrze jak ja, że on nie zgodziłby się na nic, co mogłoby mi dać choć odrobinę pieniędzy.

Postanowiła, że jeśli już musi zostać gospodynią, będzie zawsze stać po stronie służby, a to z zasady wykluczało ślepe posłuszeństwo i lojalność względem dziadka. Lojalność, w po­jęciu Merab, była czymś, na co każdy musi sobie zasłużyć.

Tilling spojrzał na nią z respektem.

- Stara pani Hartfield trzymała kury - przyznał wreszcie. - Za ogrodem od strony kuchni.

- Może mi pan pokazać to miejsce?

Po drodze Merab wyjawiła ogrodnikowi swój plan.

- Wioska znajduje się w opłakanym stanie. Jest tylko jedna studnia. Niektóre chaty są okropnie zawilgocone i nie ma tu żadnej szkoły. Coś trzeba z tym zrobić, ale zdaję sobie sprawę, że dziadek nie ruszy nawet palcem. Jednak gdybym zdołała zarobić trochę grosza dzięki tym kurom, mogłabym kupić choćby podstawowe lekarstwa.

- Powinna pani porozmawiać z farmerem Willetem - pod­sunął Tilling. - On jeździ co tydzień na targ i na pewno zgodziłby się wziąć dodatkowy koszyk jajek czy nawet warzyw.

Ogrodnik mrugnął porozumiewawczo, bo warzywa należały przecież do pana Hartfielda.

Merab uśmiechnęła się w odpowiedzi. Zamierzała rozszerzyć swą działalność na tyle, na ile tylko było to możliwe, toteż świadomość, że Tilling stoi po jej stronie, napawała ją otuchą.

Dwa tygodnie później, kiedy kurnik został już zreperowany, Merab rozpoczęła hodowlę kur i po jakimś czasie zdołała zapewnić sobie stały dochód ze sprzedaży jaj. Wszystkie pieniądze przeznaczała na potrzeby wioski, szybko jednak odkryła, że wymaga to sporej pomysłowości, gdyż jej dziadek, który uważał takie postępowanie za niedopuszczalne „rozpiesz­czanie wieśniaków”, gdyby się o tym dowiedział, na pewno stanowczo zabroniłby jej rozdawać pożywne zupy i lekarstwa chorym mieszkańcom wioski. Na szczęście oni także byli w pełni świadomi, że jej działalność musi pozostać w ukryciu, i pan Hartfield nigdy nawet nie podejrzewał, co dzieje się pod jego bokiem.

Dziadek Merab żył jeszcze przez siedem lat i do samej śmierci był zimny i nieustępliwy. Przez pierwsze pięć lat, kiedy wciąż mógł się ruszać, wyjeżdżał od czasu do czasu do Londynu, gdzie spotykał się na lunchu w swoim klubie z młodym kuzynem Rowlandem, wzywanym specjalnie na tę okazję ze swojej posiadłości w Wiltshire.

Te spotkania nie sprawiały jednak panu Hartfieldowi większej przyjemności. Co prawda Rowland nie był już tak radykalny w swych poglądach jak kilka lat wcześniej - a przynajmniej miał na tyle taktu, by nie okazywać tego zbyt ostentacyjnie - pozostał jednak ma tyle zuchwały, że zbudował szkołę w swojej wiosce i wciąż chciał kandydować do parlamentu z listy partii reformatorów.

- Przeklęty głupiec! - powiedział pan Hartfield do Merab, kiedy wrócił już do domu. - Na szczęście nie zajdzie zbyt daleko. Posiadłość Merryn Park nie jest w stanie dać więcej niż tysiąc pięćset funtów zysku rocznie, pomimo tych wszystkich nowomodnych metod upraw, a wejście do parlamentu będzie go kosztowało co najmniej kilka tysięcy.

Po śmierci Abigail, pan Hartfield, choć niechętnie, pozwolił Merab dołączyć do grona dorosłych i co jakiś czas jadał z nią wspólnie kolację. Merab zauważyła, że nigdy nie był specjalnie zadowolony z jej towarzystwa, jednak tylko ona mogła spełniać rolę publiczności, której skarżył się na bezeceństwa Rowlanda, a przy tym mógł droczyć się z nią, wspominając co jakiś czas o dziedzicu posiadłości Hartfield.

- Może znajdzie jakiegoś mecenasa - zauważyła rozsądnie Merab. Wysłuchiwała opowieści o niegodziwościach Rowlanda od dnia, gdy zaczęła jadać przy jednym stole z dziadkiem, i żywiła pewną sympatię dla swego nieznanego kuzyna.

- Nie będzie robił tego za moje pieniądze - warknął dziadek. - I nie myśl sobie, że to znaczy, że zostawię je tobie, wymoczku. Oddam wszystko na cele dobroczynne.

Merab milczała. Słyszała to już wiele razy, a poza tym nie do końca mu wierzyła. Choć starzec ciskał pioruny gniewu na swego kuzyna, przy okazji następnej podróży do Londynu znów się z nim spotykał. Merab odważyła się kiedyś zauważyć, że chętnie poznałaby swego kuzyna, jednak pan Hartfield nigdy nie zapraszał Rowlanda do siebie, zapewne z czystej złośliwości względem wnuczki.

Jedną z jaśniejszych stron życia Merab była znajomość ze szkolną przyjaciółką Amelią, która poślubiła sir Thomasa Wincantona i mieszkała teraz w Bath. Od czasu do czasu Merab mogła ją odwiedzać dzięki uprzejmości sir Thomasa, który przysyłał po nią powóz. Kiedy Merab po raz pierwszy wybierała się do Bath, pan Hartfield ostro się temu sprze­ciwiał.

- Masz tutaj pracę, moja panno, nie zapominaj o tym - grzmiał. - Wycieczka do Bath, jeszcze czego! Nie, nie ma mowy!

- Lady Wincanton często namawiała mnie, bym u niej zamieszkała, sir - odparła Merab. - Teraz, gdy mama już nie żyje, może wolałby pan, bym się tam przeniosła?

Było to dość ryzykowne posunięcie ze strony Merab. Choć bardzo kochała Amelię, nie chciałaby wykorzystywać jej dobrego serca, a wiedziała, że sir Thomas na pewno nie zgodziłby się przyjmować od niej jakichkolwiek pieniędzy. Dziadek z kolei wolał się dobrze namyślić, nim dobrowolnie pozbawił się pięćdziesięciu funtów rocznie i dobrej gospodyni, której płacił zaledwie dwadzieścia funtów. Po chwili odburknął więc tylko:

- Zgoda, możesz jechać.

Po powrocie Merab dowiedziała się, że dziadek obniżył jej płacę.

Niechęć pana Hartfielda do wnuczki nie słabła ani drobinę - prawdopodobnie wzmagał ją jeszcze fakt, że zawsze gdy objeżdżał swoją posiadłość, zewsząd słyszał pochwały na cześć Merab.

- Jak się czuje panna Merab? - pytali chłopi.

Pewna stara kobieta, która od dawna narzekała na cieknący dach, powiedziała do pana Hartfielda:

- Mam nadzieję, że panna Merab miewa się dobrze, sir. Kiedy przychodzi tutaj, to tak, jakby samo słońce wchodziło pod mój dach.

Starzec ignorował wszystkie te pochwały. Po powrocie do domu powiedział do wnuczki:

- Nie pozwolę, żebyś rozpieszczała wieśniaków, moja panno. To banda nierobów. Co robiłaś u starej pani Lane, hę?

- Czytałam jej Biblię, sir - odparła Merab. Przyniosła także staruszce owoce z sadu pana Hartfielda i lekarstwo na reuma­tyzm, o tym jednak nie wspomniała.

Życie na wsi służyło jej dobrze przynajmniej pod jednym względem. Kiedy przyjechała do Hartfield Hall, była chudą, kościstą dziewczyną, której twarz pokrywały często młodzieńcze pryszcze. W miarę upływu lat jej figura stała się pełniejsza. Dzięki długim spacerom po okolicy poruszała się lekko i elegan­cko, a czyste powietrze oczyściło jej cerę.

- Taka z niej ładna dziewczyna - mówiła pani Barden do Tillinga. - Ma cudowną skórę i piękne oczy. Ale kto ją tutaj widzi?

Kiedy Merab miała dwadzieścia sześć lat, los sam odpowie­dział na to pytanie. Kilka lat wcześniej pan Hartfield miał wylew, i Merab przy pomocy prawnika rodziny Hartfieldów, pana Camberwella, stopniowo przejmowała coraz więcej obowiązków związanych z utrzymaniem posiadłości. Dziadek wcale nie polubił jej przez to bardziej, ale chcąc nie chcąc musiał uznać, że robi to dobrze. Dzięki temu Merab mogła przynajmniej wpłynąć bardziej na poprawę sytuacji mieszkańców wioski. Niestety, oznaczało to także, że nie mogła odwiedzać Amelii w Bath.

Wreszcie szóstego grudnia 1816 roku po drugim wylewie i tygodniu bezsennych nocy dla Merab, Julian Hartfield zmarł, nie kochany i nie opłakiwany przez nikogo.

Kiedy już było po wszystkim, Merab stała obok łóżka i patrzyła na nieruchome ciało, na twarz, która była równie zimna i bezduszna po śmierci, jak i za życia. Jestem wolna, pomyślała Merab. Ale te słowa nic teraz dla niej nie znaczyły. Czuła jedynie ogromne zmęczenie i znużenie.

Pan Camberwell przyjechał do Hartfield Hall jeszcze tej samej nocy i dopilnował, by zamieszczono wiadomość o śmierci pana Hartfielda w gazetach, a sam napisał do Rowlanda Sandiforda, informując go o dacie pogrzebu.

Merab z zainteresowaniem oczekiwała przybycia Rowlanda. Jego młodzieńczy zapał zawsze jej się podobał i zakładała, że człowiek, który tak bardzo dba o edukację mieszkańców swej wioski i o prawa biednych ludzi, sam także musi być sym­patyczny. Kiedy usłyszała nadjeżdżający powóz, podekscyto­wana wybiegła na zewnątrz, by przywitać tak długo oczekiwa­nego gościa.

Z karety wyszedł wysoki, elegancki mężczyzna w wieku około dwudziestu dziewięciu lat. Serce Merab zabiło nagle mocniej, gdyż ku swemu zdumieniu ujrzała, że młody męż­czyzna ma takie same ciemne kręcone włosy jak ona. Potem Rowland odwrócił głowę w jej stronę, a wtedy ciepłe słowa powitania zamarły na ustach Merab - poza włosami pan Sandiford był uderzająco podobny do jej dziadka, miał taki sam wąski nos i zimne oczy. Spojrzał na nią obojętnie i spytał:

- A kimże pani jest?

- M... Merab Hartfield - wykrztusiła.

- Nie wiedziałem, że Julian miał jakieś nieślubne dzieci.

Merab zaczerwieniła się.

- Jestem córką Jonathana Hartfielda, sir, a nie żadnym bękartem. Chyba słyszał pan o mnie?

Rowland zmierzył ją zimnym spojrzeniem.

- Nigdy.

Widziała, jak zacisnął pięści, aż zbielały mu kostki. Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i wszedł do domu. Merab, urażona i rozczarowana, powoli ruszyła w jego ślady.

Przez cały dzień sytuacja nie zmieniła się. Rowland traktował ją z lodowatą uprzejmością i nie pozwalał sobie niczego wytłumaczyć.

Nim nadszedł czas pogrzebu, Merab była wyczerpana. Ponie­waż damy nie chodziły na pogrzeby, Merab została w domu. Przygotowała herbatę i ciastka w jadalni i czekała, aż pan Camberwell i jej kuzyn wrócą z cmentarza, by oficjalnie odczytać testament.

Merab starała się nie martwić zbytnio, ale oczywiście nie mogła przestać myśleć o tym, co stanie się z jej pięćdziesięcioma funtami. W chwilach optymizmu łudziła się nadzieją na jakiś drobny spadek. Kuzyn Rowland naturalnie odziedziczy całą posiadłość, ale czy ona nie dostanie też jakiejś drobnej sumy? Tysiąc funtów zmieniłoby nieustanną walkę o utrzymanie się na powierzchni w wygodne i bezpieczne życie. Dziadek powiedział kiedyś w przypływie słabości: „Dopilnuję, żebyś miała z czego żyć”, i uśmiechnął się posępnie. Merab nie ośmieliła się nigdy zapytać, co miał na myśli.

Z oddali dobiegł turkot kół powracającej karety. Merab zaczęła zapalać świece, gdyż krótki grudniowy dzień zbliżał się już do końca. Służąca poszła otworzyć drzwi. Po chwili do pokoju wszedł pan Camberwell z walizeczką w dłoni. Tuż za nim szedł Rowland. Prawnik powiedział kilka słów o pogrzebie, ale Rowland milczał. Nieco onieśmielona Merab poprosiła, by obaj panowie usiedli, i zadzwoniła po herbatę.

Kiedy w drzwiach pojawiła się służąca z tacą, Merab zapytała:

- Herbaty, panie Camberwell? Panie Sandiford? - Nie ośmieliła się mówić do niego „kuzynie Rowlandzie”.

- Dziękuję, panno Hartfield - odparł pan Camberwell, nadaremnie czekając, aż młodszy mężczyzna przemówi pierw­szy. - Z przyjemnością wypiję filiżankę gorącej herbaty.

Kiedy opróżnili już filiżanki i zjedli kilka owocowych ciasteczek, pan Camberwell powiedział:

- Pani pozwoli, panno Hartfield, że przejdę teraz do od­czytania testamentu.

- Na miłość boską, miejmy to już za sobą - odezwał się Rowland chrapliwym głosem.

Merab spojrzała na niego ze zdumieniem. Przecież chyba wiedział, że to on ma dziedziczyć?

Pan Camberwell poczekał, aż służąca sprzątnie ze stołu, potem wyjął jakieś papiery, założył okulary, odchrząknął i oznajmił:

- Muszę państwa zapewnić, że pan Hartfield sporządził ten testament wbrew moim radom. Jednak jest on całkowicie zgodny z prawem i ważny.

Nagle w pokoju zrobiło się bardzo zimno. „O mój Boże - pomyślała Merab - więc on naprawdę zapisał wszystko na cele dobroczynne”.

Dokument datowany był na zeszły rok, dokładnie kilka dni po tym, jak pan Hartfield przeszedł pierwszy wylew. Pierwsza strona dotyczyła rutynowych spraw związanych z odprawą służących oraz emeryturą dla pana Tillinga i pani Barden. Niewielka kwota została przeznaczona na kościół parafialny, a miejscowy pastor i jego żona dostali po dziesięć gwinei każde. Tysiąc funtów Merab zostało oddane do jej pełnej dyspozycji. Merab przymknęła oczy, dziękując Bogu.

Potem pan Camberwell odchrząknął i przeczytał:

- Przekazuję mój cały majątek i cały kapitał mojemu kuzynowi Rowlandowi Sandifordowi z Merryn Park w hrabstwie Wiltshire pod warunkiem, że w przeciągu sześciu miesięcy od daty mej śmierci poślubi moją wnuczkę, pannę Merab Elizę Hartfield z Hartfield Hall, hrabstwo Gloucestershire. Jeśli którakolwiek ze stron nie zgodzi się na tenże warunek, cały mój majątek ma być podzielony pomiędzy Towarzystwo Wspierania Wdów i Sierot oraz Fundusz Królowej Charlotte dla Biednych Marynarzy.

Merab czuła, jak krew odpływa jej z twarzy.

- Czy mój dziadek oszalał? - spytała cicho. - Przecież to jest... to jest skandaliczne!

Rowland podniósł się z krzesła.

- Bardzo ładnie - uśmiechnął się szyderczo. - Widzę, że to pani sprawka. Nie tylko pilnowała pani dla siebie majątku, ale przy okazji chciała sobie upolować męża! - Zmierzył ją pogardliwym spojrzeniem, jakby jej pocerowana czarna sukien­ka, niemodna fryzura i blada cera budziły w nim odrazę.

- Jak pan śmie!

- Panie Sandiford... - zaczął pan Camberwell, skonster­nowany. - Naprawdę, nie mogę pozwolić na to, by...

Rowland przerwał mu gniewnym głosem:

- Och, mam dość odwagi, by mówić prawdę, kiedy jest tak oczywista. - Zwrócił się do Merab. - Proszę spojrzeć na siebie - zaniedbane bezguście pod trzydziestkę. Jak inaczej mogłaby pani zdobyć męża? To wszystko pani sprawka!

Merab była tak wściekła, że jej głos drżał lekko, gdy przemówiła:

- Gdyby zastanowił się pan choć przez moment, choć nie wiem, czy jest pan w stanie zrobić cokolwiek, co wymaga myślenia - mówiła lodowatym tonem - przypomniałby pan sobie z pewnością, że przez całe życie mój dziadek nie uczynił nic prócz tego, co sam chciał robić. Nie tylko więc po raz pierwszy słyszę o tym niedorzecznym pomyśle, ale powiem panu od razu, że nie chcę mieć nic wspólnego z tak wstrętnym spiskiem! - Odwróciła się do pana Camberwella. - Myślę, że może pan powiadomić obie wymienione instytucje o nie­spodziewanej darowiźnie, jaką otrzymały od mojego dziadka.

To powiedziawszy wstała, odwróciła się na pięcie i wyszła z pokoju.

2

Panna Kitty Parminster, jedyna córka sir Johna i lady Parminster z Parminster Hall w hrabstwie Wiltshire, której błękitne oczy i rude loczki doprowadzały do szaleństwa wszys­tkich młodych mężczyzn w promieniu dwudziestu pięciu mil, wypiła łyk porannej kawy i powiedziała:

- Papo, przez cały ranek milczysz jak zaklęty! Co takiego ciekawego widzisz w tej okropnej gazecie?

Sir John złożył gazetę i podał ją córce.

- Tutaj, panno ciekawska. Stary Julian Hartfield nie żyje.

Panna Parminster szeroko otworzyła swe błękitne oczy.

- Stary kuzyn Rowlanda? Ten, który ma mu zostawić majątek?

- Ten sam. - Pan Parminster zmierzył swą córkę surowym spojrzeniem. - Posłuchaj, Kitty, wiem, że ten chłopak ci się podoba, a on sam dał już dość wyraźnie do zrozumienia, czego chce, ale dopóki nie dowiemy się, jak brzmi testament, nie pozwolę, by sprawy posunęły się choć o drobinę dalej.

Majątek Parminsterów graniczył z Merryn Park, a sir John znał Rowlanda od czasu, gdy ten był dzieckiem, i bardzo go lubił. Jednak Sandifordowie nie byli dla niego dość bogaci, gdyż dziadek Rowlanda zostawił majątek obciążony sporymi długami.

Kitty wydęła usta.

- Ależ, papo, ja mam swoje pieniądze, wiesz o tym.

- Zrozum, nie mam nic przeciwko Rowlandowi, chociaż jego poglądy polityczne to stek bzdur, ale z twoim posagiem, z dziesięcioma tysiącami funtów, możesz sięgać znacznie wyżej niż Sandiford. Jego majątek nie daje więcej dochodu niż tysiąc pięćset funtów rocznie.

- Ale ja go kocham! - W oczach Kitty natychmiast pojawiły się łzy, które zawisły na końcach rzęs.

- To całkiem możliwe. Ale ty, Kitty, jesteś rozrzutną pieszczoszką, a gdybyś została żoną Rowlanda Sandiforda, nie mogłabyś żyć dalej w ten sposób.

Kitty podniosła dumnie głowę.

- Rowland nie odmówiłby mi niczego!

- Jeśli nie chciałby wylądować na ulicy, musiałby powiedzieć „nie” - odparł sir John stanowczo. - Być może mogłabyś sobie pozwolić na miesięczne wakacje w mieście, ale nie stać by cię było na te wszystkie kosztowne drobiazgi, które wyciągasz z mojej kieszeni, moja droga.

Kitty uśmiechnęła się lekko. Mogła sobie owinąć wokół palca każdego mężczyznę, wiedziała o tym. Zawsze postępowała tak ze swoim drogim papą i nie widziała powodu, dla którego nie miałaby zrobić tego samego z mężem.

- Jeśli majątek starego Hartfielda zostanie wyceniony na jakieś dwadzieścia tysięcy funtów i przejdzie w ręce Ro­wlanda, to co innego - mówił dalej sir John. - Oczywiście, połowę musi przepisać na ciebie, a resztę może zużyć na poprawianie swojej własnej posiadłości. Zawsze mówił prze­cież, ile to pieniędzy trzeba włożyć w Merryn Park. Osobiście uważam, że pobiera o wiele za niskie opłaty za dzierżawę. Powinien wycisnąć więcej pieniędzy z tych prostaczków, takie jest moje zdanie. Poza tym, chciał się zająć polityką, to kosztuje. Oczywiście będzie musiał z tego zrezygnować. No cóż, przekonamy się wkrótce. Na razie nie będę się z niczym spieszył.

Kitty zmarszczyła swe śliczne czoło i pochyliła się nad filiżanką z kawą. Tato potrafił czasem być taki niemądry. Przecież ona nigdy nie pokocha kogoś innego. Rowland był taki przystojny; uwielbiała jego ciemne, kręcone i niesforne włosy, uwielbiała gdy patrzył na nią czule tymi swoimi szarymi oczami, a ze szczególną przyjemnością wspominała te dwa czy trzy pocałunki, które wydarł jej ukradkiem (naturalnie papa o niczym nie wiedział). Przez chwilę lub dwie łzy znów napływały jej do oczu, ale potem poweselała. Jechała dzisiaj na herbatkę do swojej przyjaciółki, Lavinii Heslop, która miała naprawdę wspaniałego brata i który to brat był właśnie na przepustce z wojska. Kiedy spotkała go ostatnio, porucznik Heslop był najwyraźniej pod wrażeniem i Kitty wprost płonęła z ciekawości, czy i tym razem jego reakcja będzie podobna.

Nalała sobie jeszcze trochę kawy i uśmiechnęła się do swych wspomnień.

Tymczasem w pobliskiej parafii wielebny George Heslop także dostrzegł wiadomość o śmierci pana Hartfielda i pokazał ją swej żonie.

- Przypuszczam, że Sandiford wkrótce ogłosi swoje zaręczy­ny z Kitty - zauważył.

Jego żona parsknęła lekceważąco.

- Przyznam, że nie mogę pojąć, co on w niej widzi - powiedziała. - Na pewno Kitty jest śliczniutka, ale zawsze uważałam Sandiforda za rozsądnego człowieka.

- Sandiford nie będzie pierwszym mężczyzną, który poślubi ładną, ale zupełnie nieodpowiednią dla siebie kobietę. Popatrz tylko na Delilah.

- Delilah! - Powtórzyła jego żona z pogardą. - Wszyscy wiemy, że Rowland ma polityczne ambicje, a Kitty by wszystko zepsuła! Wątpię, czy ona odróżnia jedną partię polityczną od drugiej. Ma zupełnie pusto w głowie i po kilku latach do­prowadziłaby go do ruiny.

Lavinia, myślała z wdzięcznością żona pastora, na pewno nie jest taka ładna, ale ma też znacznie milsze usposobienie.

- Może małżeństwo z Sandifordem pozwoli jej się ustatkować - odparł pastor łagodnie.

Pani Heslop zauważyła ze złością, że choć takie poglądy bardzo dobrze świadczą o jego chrześcijańskiej miłości do bliźniego, to w jej opinii niewiele mają wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Pan Heslop rzucił jej zagadkowe spojrzenie znad okularów i powrócił do lektury gazety.

Po odczytaniu ostatniej woli pana Hartfielda, Rowland spędził nieprzyjemny wieczór w jego bibliotece, starając się przekonać samego siebie, że zaniedbana kuzynka „czyha na męża”. Jednak im dłużej to robił, tym bardziej oczywistym stawał się dla niego fakt, że popełnił niewybaczalną gafę i zachował się w sposób, jaki nie przystoi żadnemu dżentel­menowi - zachował się wręcz skandalicznie.

Julian jakby wciąż był obecny w swej bibliotece. Rowland kilkakrotnie już przyłapał się na tym, że rozgląda się nerwowo dokoła, gdy w kominku obsuwa się kawałek węgla lub gdy zaskrzypi drewno. Książki ciągnęły się od podłogi do samego sufitu, zakurzone stare tomiska w twardych, popękanych oprawach. Nad kominkiem wisiał portret jego kuzyna, namalowany jakieś dwadzieścia lat temu, a Rowland miał wrażenie, że znajome oblicze Juliana uśmiecha się posępnie, jakby chciało powiedzieć: „Zrobisz to, co ja zechcę”. Rowland zacisnął pięści w napadzie gniewu i wymierzył potężnego kopniaka kracie, zamykającej palenisko. Fontanna iskier opadła na zniszczony perski dywan. Klnąc pod nosem, Rowland zadeptał ogniki i nalał sobie kolejny kieliszek brandy. A niech go... pomyślał po raz kolejny. A niech go...

Przed przyjazdem do Hartfield Hall Rowland nie wiedział nawet o istnieniu Merab. Co prawda kilka lat temu jego kuzyn wspominał coś o bliskich krewnych, mieszkających pod jego dachem, ale Rowland nigdy nie wierzył do końca w ich istnienie - przypuszczał, że starzec chce go trochę postraszyć i wymusić na nim zmianę poglądów politycznych. Później, kiedy spotykał się ze swym starszym kuzynem w mieście, ten już nigdy nie poruszał tematu „bliskich krewnych”, pan Sandiford założył więc, że albo Julian zrezygnował z tego planu, albo jeśli jacyś krewni rzeczywiście istnieli, dawno już opuścili Hartfield Hall.

Dlatego też obecność Merab w posiadłości Hartfielda była dla niego sporym i niezbyt przyjemnym szokiem. Wnuczka, dziecko Jonathana, które mieszkało tam od ośmiu lat! Rowland nie był chciwym człowiekiem, ale zawsze dawano mu do zrozumienia, że to właśnie on we właściwym czasie stanie się właścicielem Hartfield Hall - a tu nagle pojawia się to stworzenie, wątpliwego pochodzenia, i wkrada się w łaski starca.

Kiedy wysiadł kilka godzin temu z powozu, ujrzał wysoką szczupłą - kobietę w niemodnej, nieco już przyblakłej sukni, o gęstych czarnych włosach, nieumiejętnie ściągniętych do tyłu. Oczy - chyba najładniejszy fragment jej urody - były niepoko­jąco ciemne i lśniące. Przypominały mu pewną włoską hrabinę, która zostawiła go kiedyś dla bogatszego kochanka.

Rowland nie mógł pozbyć się przekonania, że Merab jest oszustką. Dlaczego kuzyn nigdy o niej nie mówił? W jaki sposób ona go opętała?

Pod tym wszystkim krył się niepokój związany z Kitty. Skoro nie odziedziczył Hartfield Hall, może się już pożegnać z wszyst­kimi nadziejami na poślubienie Kitty. Nawet gdyby jej ojciec wyraził na to zgodę, jak on sam mógłby ożenić się z kobietą, której życzeń nie byłby w stanie spełnić? Prawdę powiedziawszy doskonale zdawał sobie sprawę, że Kitty nie nadaje się na żonę członka parlamentu, wmawiał sobie jednak, że małżeństwo na pewno by ją zmieniło. Kochała go i naturalnie wszystko, co było ważne dla niego, stałoby się ważne także dla niej.

Rankiem następnego dnia po nieszczęsnym odczytaniu tes­tamentu Merab nie pojawiła się w jadalni na śniadaniu.

Obraziła się, pomyślał Rowland. Wciąż było mu trochę głupio i czuł, że wczoraj zachował się nieodpowiednio. Być może rzeczywiście ostatnia wola Juliana była dla niej równie wielkim zaskoczeniem. Nie wyglądała przecież jak ukochana wnuczka dziadka, nie w tej sukni. I bez wątpienia miała rację, kiedy zauważyła, że Julian Hartfield nigdy nie ulegał wpływom innych ludzi.

Nie podobała mu się jego nowa kuzynka, lecz, choć niechętnie, musiał przyznać, że winien jest jej przeprosiny. Na pewno nie przyniosłoby mu to ujmy, a razem może byliby w stanie zrobić coś z tym okropnym testamentem. Może uda się go obalić? Może spróbują na przykład udo­wodnić, że Julian Hartfield był obłąkany? Musi z nią po­rozmawiać. Pociągnął za dzwonek; po chwili w drzwiach ukazała się Mary.

- Proszę przesłać moje pozdrowienia pannie Hartfield - po­wiedział. - I proszę ją spytać, czy byłaby tak dobra i poświęciła mi kilka chwil.

- Panna Merab wyjechała, proszę pana - odparła Mary, nie bez satysfakcji. Plotki rozeszły się po całym majątku lotem błyskawicy, a Mery i Jenny uznały, że panna Merab została potraktowana w sposób zasługujący na słowa najwyższego potępienia. Biedactwo!

- Wyjechała? Jak to, wyjechała? Dokąd?

- Nie wiem, proszę pana. - Mary uniosła wyżej głowę. - Czy skończył pan już śniadanie, sir?

- To nieważne. Gdy wróci panna Merab, proszę jej przekazać wiadomość ode mnie.

- Ona wyjechała, proszę pana - powtórzyła Mery z praw­dziwą satysfakcją. - Wczoraj wieczorem zapakowała swój kufer, a dziś przed szóstą zabrał ją stąd farmer Willet.

Sir Thomas i Amelia, lady Wincanton, mieszkali przy Pulteney Street, dostatecznie daleko od głośnego centrum Bath, a jednocześnie na tyle blisko, by można było dojść tam w dziesięć minut. Pradziadek sir Thomasa dorobił się fortuny, kiedy w Bath zdarzył się pierwszy boom budowlany. Jeszcze sześć lat temu sir Thomas mieszkał przy Queen's Square, w domu, który kupił jego pradziadek. Jednak Queen's Square nie było już tak modnym placem jak niegdyś i sir Thomas postanowił przed ślubem, że Pulteney Street stanowi znacznie przyjemniejsze miejsce dla nowo założonej rodziny.

Ożenił się dość późno, z kobietą młodszą od niego o dobre dwadzieścia lat. Był łagodnym, miłym człowiekiem, nieco konserwatywnym w swych przekonaniach. Wciąż nie mógł się nacieszyć swą młodą, ładną żoną i lubił pobłażać jej różnym zachciankom. Jednak lady Wincanton doskonale zdawała sobie sprawę, że ta pobłażliwość ma swoje granice, i że - choć nigdy nie ośmieliłaby się powiedzieć tego głośno - jej mąż odziedziczył po swym pradziadku, handlarzu bydłem, nie tylko fortunę, ale również sporo ciasnych, drobnomieszczańskich poglądów.

Było zimne grudniowe popołudnie, pora herbaty. Amelia Wincanton, energiczna dama o rudawych włosach, które kręciły się ładnie nad jej czołem, pomagała opiekunce przekonać młodego panicza Charlesa Wincantona, by zjadł kawałek chleba z masłem. Jednocześnie lady Amelia nie spuszczała oka ze starszego syna, Tommy'ego.

- No już, Charlie, spójrz tylko, jakie smakołyki. Jedz, proszę. No, aaam...

- Mamo, ząb mi się rusza - oznajmił z dumą Tommy. - Popatrz!

- Proszę nie mówić z pełnymi ustami, paniczu Tommy - upomniała go opiekunka surowym tonem.

- Przepraszam panią, lady Wincanton. - Jedna ze służących zajrzała do pokoju dziecinnego. - Właśnie przybyła panna Hartfield.

Amelia wyprostowała się powoli, jedną dłoń trzymając przyciśniętą z tym głowy. Merab tutaj? - zdziwiła się. Ciekawe, co się stało?

- Proszę jej powiedzieć, że zaraz zejdę.

- Tak, proszę pani. Panna Hartfield jest w salonie z sir Thomasem.

O Boże, pomyślała Amelia w popłochu, sir Thomas na pewno nie będzie tym zachwycony. Miała nadzieję, że jej mąż nie ma właśnie jednego z tych swoich humorów, kiedy to odnosi się do wszystkich z lodowatą wręcz uprzejmością. Szybko przeszła do swego pokoju, zdjęła fartuszek, który chronił jej suknię przed poplamieniem herbatą przez dzieci, i podniosła z toaletki list od Merab. List napisany został jakiś tydzień wcześniej i właściwie był tylko krótkim zawiadomieniem o śmierci jej dziadka. Amelia natychmiast odpisała swej przyjaciółce, błagając ją, by przyjechała do Bath i zamieszkała u niej. „Musisz tylko powiadomić nas, kiedy byłoby Ci najwygodniej przyjechać”, pisała Amelia. „Sir Thomas wyśle po Ciebie powóz. Wiesz, że przyjmiemy Cię tutaj z radością”.

Spodziewała się, że Merab odpowie jej po kilku dniach, kiedy minie już zamieszanie związane z pogrzebem pana Hartfielda. Wielokrotnie rozmawiała o tym ze swoim mężem i żadne z nich nie mogło do końca uwierzyć w opowieści o skąpstwie i podłościach Juliana Hartfielda.

- W końcu to jego jedyna wnuczka - mówił sir Thomas. - Jestem pewien, że zapewni jej godziwe życie.

Amelia ostatni raz rzuciła okiem na swe odbicie w lustrze, w zamyśleniu pogładziła brzuch i zeszła do salonu. Gdy tylko spojrzała na swego męża, wiedziała, że jest raczej w pogodnym i przychylnym nastroju.

- Merab!

- Och, Amelio! - Merab podniosła się z fotela i uściskała przyjaciółkę. - Wybacz mi, proszę. Musiałam przyjechać!

Sir Thomas, człowiek bardzo taktowny, wstał ze swego miejsca.

- Jestem pewien, że macie sobie wiele do powiedzenia, kochanie. Zobaczymy się przy kolacji. - Ukłonił się grzecznie Merab i wyszedł.

Kiedy Amelia usłyszała opowieść o testamencie, była zupełnie zszokowana.

- To takie niedelikatne! - krzyknęła. - Takie niesmaczne. Skoro nie chciał oddawać ci majątku, mógł przynajmniej zostawić jakąś przyzwoitą sumkę. Czy nie mówiłaś mi, że sama płacisz za swoje utrzymanie?

- Tak, przynajmniej tak myślałam. Ale pan Camberwell powiedział mi wczoraj, że przekonał dziadka, by odkładał dla mnie te pieniądze, skoro przejęłam prowadzenie majątku po pani Barden. To znaczy, że teraz mam trochę ponad tysiąc czterysta funtów. To jedyna pociecha.

- Phi! Co to jest? Siedemdziesiąt funtów na rok. Drobniaki! Nie możesz z tego wyżyć.

- No cóż, to i tak trochę lepiej niż pięćdziesiąt funtów rocznie - odparła Merab.

Amelia spojrzała na nią z ukosa i powiedziała:

- Powiedz mi coś o panu Sandifordzie.

- Jest niegrzeczny, apodyktyczny i nieznośnie protekcjonalny - odparła Merab oględnie.

- Och, kochana - roześmiała się Amelia. - Ale czy przy­stojny?

Merab zastanawiała się przez chwilę.

- Przypuszczam, że tak - burknęła z niechęcią. - Wysoki, ciemne włosy i wąski nos - Przerwała na moment, gdyż z jakiegoś powodu nie mogła mówić o tej krótkiej, miłej chwili, gdy ujrzała, że jego włosy są równie kręcone i niesforne jak jej. Zbyt mocno przypominało jej to o późniejszym rozczarowaniu. - Niewychowany. Przyjechał na dwa dni przed pogrzebem i nie odezwał się do mnie prawie ani jednym słowem. Jedliśmy wszystkie posiłki w kompletnej ciszy. Do złudzenia przypominał mi dziadka. Po przeczytaniu testamentu nie miałam już wątp­liwości, że to taki sam typ. - Skrzywiła się odruchowo, przypominając sobie upokorzenie, jakiego doznała, gdy mierzył ją z pogardą swymi zimnymi szarymi oczyma. Przez ostatnie osiem lat Merab nie nabrała ani trochę pewności siebie i czuła się równie niezdarna i niezgrabna jak wtedy, gdy była chudą, nazbyt wyrośniętą dziewczyną. Fakt, że uroda Rowlanda wywar­ła także spore wrażenie na dwóch pokojówkach z Hartfield Hall, rozchichotanej Mary i wiecznie zarumienionej Jenny, które walczyły ze sobą o to, która zaniesie mu rano wodę do golenia, w niczym nie zmniejszał wstydu i smutku Merab. Postanowiła raz na zawsze zapomnieć o swym przystojnym kuzynie i nie powiedziała Amelii już nic więcej.

- Szkoda - westchnęła Amelia. - Oczywiście, testament twojego dziadka jest niewybaczalnie wręcz grubiański i żadna przyzwoita kobieta nie mogłaby się na to zgodzić. Z drugiej jednak strony byłoby to całkiem rozsądne rozwiązanie.

- Nic, ale to nic nie zmusi mnie do poślubienia Rowlanda Sandiforda - zawołała Merab. - Czy chciałabyś wyjść za kogoś, kto powiedział, że nie masz za grosz gustu, oskarżył cię o to, że próbujesz schwytać go w pułapkę i przymusić do małżeństwa?

- Podejrzewam, że nie zrobiłabym tego - przyznała Amelia.

Nie rozmawiały już więcej na ten temat, a konwersacja zeszła na zupełnie inne tory. Lady Wincanton mówiła o swoich synkach i różnych drobnych kłopotach związanych z wy­chowywaniem dzieci. Uśmiechnęła się, widząc, jak Merab - patrzy pytająco na jej lekko zaokrąglony brzuch i przyznała, że latem nadejdzie kolejny szczęśliwy moment w jej życiu.

Jednak później, w odosobnieniu małżeńskiej sypialni, Amelia nie była tak powściągliwa.

- Co wiesz o Rowlandzie Sandifordzie? - spytała męża, opowiedziawszy mu historię Merab.

- Miły chłopak. Spotkałem go raz czy dwa w moim klubie, w mieście. Krążyły słuchy, że kiedy studiował na Oksfordzie, nabił sobie głowę ideami radykałów, ale podejrzewam, że od tego czasu zmądrzał już nieco. Wiem jeszcze tylko tyle, że chce się dostać do parlamentu i że jest po uszy zakochany w córce Parminstera.

- Kitty Parminster!

- Tak, w tej właśnie.

Amelia zamyśliła się na chwilę.

- Czy ja go w takim razie już kiedyś nie poznałam? Tak, zdaje się, że tak, jakiś rok temu. Czy jego matka nie mieszka czasem w Bath?

- Chyba tak.

Amelia usiadła przed lustrem i zaczęła rozczesywać włosy grzebieniem z kości słoniowej. Teraz przypominała sobie już pana Sandiforda, miłego, inteligentnego mężczyznę. Może był nieco szorstki w obejściu, ale na pewno nie był gburem. I cokolwiek mówiłaby o nim Merab, na pewno był dość przystojny, by podobać się większości kobiet. Więc zakochał się w śliczniutkiej, głupiutkiej Kitty Parminster? Dlaczego mężczyź­ni zawsze tracą głowę dla takich bezmyślnych i nudnych lalek? Każdy, kto patrzył na świat trzeźwym okiem, od razu widział, że panna Parminster to jeden wielki wydatek. Narobi mu kłopotów, doprowadzi do ruiny, a po niecałym roku zanudzi na śmierć.

Lepiej, by było, gdyby ożenił się z Merab.

Sir Thomas patrzył na jej odbicie w lustrze i uśmiechał się lekko.

- Czytam w twoich myślach jak w otwartej książce - powie­dział. - Nie mieszaj się do tego, Amelio, proszę.

- Ja miałabym się mieszać? - krzyknęła zdumiona i obrzuciła męża powłóczystym spojrzeniem.

- Trzpiotka! - parsknął sir Thomas z uznaniem. - Chodź do łóżka.

Rowland miał mnóstwo czasu na przemyślenia i na spóźnione żale. Szczególnie duże wrażenie wywarło na nim spotkanie z prawnikiem Hartfieldów. Pan Camberwell, szczupły, drobny mężczyzna o niewielkiej łysinie i ledwo uchwytnym szkockim akcencie - pozostałości po latach dzieciństwa spędzonych w Edynburgu - darzył Merab sympatią i ogromnym szacunkiem. Podziwiał cierpliwość i pogodę ducha, z jaką znosiła złośliwości i prowokacyjne zachowania dziadka, sam zaś robił wszystko, co w jego mocy, by poprawić jej niewesołą sytuację. Wybuch gniewu Rowlanda, którego świadkiem był poprzedniego wie­czora, uważał nie tylko za coś obrzydliwego, ale i wielce niesprawiedliwego, o czym zresztą nie omieszkał poinformować samego zainteresowanego. Oświadczył także z pewną posępną satysfakcją, że choć pan Hartfield mógł uchodzić za dziwaka, z pewnością nie był jednak szalony.

- Dlaczego więc wymyślił taki testament? - gorączkował się Rowland. - Jeśli chciał, mógł przecież zostawić cały majątek pannie Hartfield, w końcu to jego wnuczka. To byłoby zupełnie zrozumiałe. Ale proponować małżeństwo dwojgu zupełnie sobie obcym ludziom to po prostu coś niesłychanego.

- Pan Hartfield nigdy nie okazywał żadnych ciepłych uczuć pannie Merab - zaczął pan Camberwell ostrożnie. - Sądzę jednak, że szanował ją za to, jak sobie radziła z utrzymaniem majątku. Podjęła się tego ciężkiego zadania po jego pierwszym wylewie, i choć pan Hartfield nigdy się do tego nie przyznał, musiało mu to ogromnie zaimponować.

- Więc dlaczego nie zostawił jej całego majątku?

- Zapewne dlatego, że rozbudził już pańskie nadzieje. A może uważał, że panna Hartfield będzie miała zbawienny wpływ na pańskie poglądy polityczne. - Pan Camberwell pozwolił sobie na lekki uśmieszek. Współczuł Rowlandowi, który rzeczywiście znalazł się w sytuacji nie do pozazdrosz­czenia, z drugiej jednak strony uważał, że nie zaszkodzi utrzeć mu trochę nosa.

Rowland podniósł przycisk do papieru z biurka pana Camberwella i przez chwilę przyglądał mu się uważnie. Wreszcie powiedział:

- Zabiegałem o względy pewnej młodej damy, panny Parminster, i wątpię, czy jej ojciec będzie z tego powodu za­chwycony. Nie mogę go za to winić. Panna Parminster warta jest znacznie więcej, niż ja mogę jej teraz zaoferować.

- Przykro mi to słyszeć. - Pan Camberwell spojrzał na niego znad okularów i tym razem w spojrzeniu tym kryło się znacznie więcej współczucia. - Rzeczywiście, odczuje pan to dość dotkliwie. Niemniej jednak, zgodnie z ostatnią wolą pana Hartfielda, musimy odczekać jeszcze sześć miesięcy, nim podejmiemy jakiekolwiek inne kroki.

- Co będzie działo się z majątkiem w tym czasie?

Pan Camberwell wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Może znajdziemy jakiegoś tymczasowego zarządcę. Miałem nadzieję, że panna Hartfield pozostanie tutaj przez ten okres. Przynajmniej mogłem dopilnować, by uczciwie jej zapłacono.

- Czy wie pan, gdzie ona jest teraz?

- Wiem.

- A gdybym tak postanowił, że to małżeństwo jest jednak możliwe?

- W takim razie - zaczął pan Camberwell uprzejmym, lecz chłodnym tonem - oczywiście powiadomię pannę Hartfield o pańskiej decyzji. Muszę jednak przypomnieć, że jest pan tylko jedną ze stron, a z tego, co powiedziała mi panna Hartfield, wnoszę, iż nie zmieni ona zdania, nawet jeśli pan zdecyduje się na ten krok.

Rowland zagryzł wargę.

Wyjechał z Hartfield tego samego popołudnia i wrócił do Wiltshire w nastroju wyniosłej urazy, które to uczucie wywołane zostało przez pana Camberwella. Starszy pan dał Rowlandowi wyraźnie do zrozumienia, że jest zdegustowany jego zachowa­niem w stosunku do Merab. Teraz Rowland starał się zlekcewa­żyć i wymazać z myśli szydercze spojrzenia prawnika. Panna Hartfield miałaby mu odmówić? Niemożliwe! Jego posiadłość nie była może zbyt pokaźna, ale on sam był już tak często nagabywany przez troskliwe mamusie, które szukały przyszłych mężów dla swoich córek, że doskonale zdawał sobie sprawę, iż stanowi całkiem niezłą partię. Poza tym spotykał się z przedsta­wicielkami płci pięknej w bardziej intymnych warunkach już wiele razy, i wiedział, że jest atrakcyjnym mężczyzną. Panna Hartfield, wysoka, chuda i niezrównoważona, byłaby z pewnoś­cią uradowana, gdyby tylko zechciał okazać jej swe względy.

Kilka dni później Rowland siedział w bibliotece sir Johna Parminstera. Właściwie pomieszczenie to było biblioteką tylko z nazwy, gdyż mieściło w sobie zaledwie kilka książek. Na ścianach było jednak sporo trofeów myśliwskich - lisie pyski i kilka rycin o tematyce myśliwskiej, zaś w jednym rogu leżał porzucony bicz do jazdy konnej sir Johna. Pan Parminster przywitał Rowlanda całkiem uprzejmie, poczęstował go brandy, wypowiedział kilka jowialnych uwag na temat polowania, które ominęło Rowlanda. Jednak gdy chodziło o sprawę ewentualnego małżeństwa, był niewzruszony.

- Przykro mi, chłopcze, że tak to wyszło. Naprawdę diabelnie mi przykro, że stary Hartfield tak cię rozczarował. To było zagranie niegodne dżentelmena. Powinien był zostawić ci Hartfield Hall, co zawsze obiecywał, a dla twojej kuzynki przeznaczyć część corocznego dochodu z majątku. Albo dać jej kilka tysięcy. Wnuczka, powiadasz, hę? Nie wygląda to dobrze.

- Bardziej żal mi Kitty - powiedział Rowland, wpatrując się tępo w kieliszek.

- Tak, tak - odparł sir John łagodnym tonem. - Ale teraz to zupełnie nie wchodzi w rachubę. Musisz się z tym pogodzić. - Spojrzał na przygnębione oblicze Rowlanda i dodał: - Może w tej chwili myślisz zupełnie inaczej, ale Kitty to nie jest żona dla ciebie. Wierz mi, ona nie odróżnia jednej partii politycznej od drugiej. A przy tym jest rozrzutna. Ktokolwiek poślubi Kitty, musi być przygotowany na to, że ona zupełnie nie liczy się z pieniędzmi! - Roześmiał się głośno.

Rowland zdobył się na smutny uśmiech.

- Kitty zasługuje na wszystko, co najlepsze - powiedział. - Nie mógłbym jej odmówić niczego. Miałem jednak nadzieję, że jako moja żona dzieliłaby moje zainteresowania i być może...

- Bzdura! - Przerwał mu sir John gwałtownie. - Kitty to mała samolubna pieszczoszka i zapewniam cię, że nie widziałaby najmniejszego powodu, dla którego miałaby sobie kupować mniej sukienek i świecidełek niż dotychczas. Mężczyźni zawsze myślą, niech ich Bóg wspomoże, że kobiety można zmienić. To nonsens. Tak samo zresztą jak w przypadku kobiet, które myślą, że mogą zmienić mężczyznę, kiedy go poślubią. Nie mogą. Trzeba zaakceptować partnera takim, jaki jest. Kompromis, to właśnie jest istota małżeństwa. Kompromis i dostosowanie.

Rowland uśmiechnął się smutno.

- Nigdy nie przychodziło mi łatwo zaakceptować rzeczy takimi, jakie były. Zawsze chciałem zmieniać świat.

Merab była zdumiona efektem, jaki wywarło na niej zaledwie kilka dni wolnych od uciążliwych obowiązków w Hartfield Hall. Przez pierwszy tydzień pobytu u Wincantonów właściwie tylko spała. Łóżko z baldachimem, wykonanym z ufryzowanego perkalu w kwiatki i wygodny materac wydawały się jej niezwykłym luksusem, którego nie miała okazji zaznać nigdy dotąd. Co rano po przebudzeniu z przyjemnością od­krywała je na nowo. Wiedziała, że nie wolno jej tu zostać dłużej niż kilka miesięcy, a posępna przyszłość groziła jej palcem niczym jakaś przerażająca nauczycielka lub guwernantka, jednak na razie mogła się jeszcze cieszyć wszystkim, co ofiarowywał jej uporządkowany, ciepły dom Wincantonów. Amelia kilka­krotnie znalazła ją śpiącą na kozetce w salonie, z otwartą książką przy boku.

- Nie wiem, co się ze mną dzieje! - wykrzyknęła Merab, przebudziwszy się gwałtownie, gdy do pokoju wszedł lokaj z herbatą.

- Po prostu jesteś zmęczona i niewyspana, to wszystko - powiedziała Amelia. - Przez tyle lat musiałaś się zajmować tym starym zrzędą, nie wspominając już o pracy w majątku. Jestem pewna, że nigdy nie przyszło mu do głowy, że ty też możesz potrzebować odpoczynku. Masz sporo do nadrobienia. Napijesz się herbaty?

Merab usiadła prosto i wzięła filiżankę.

- To dziwne. Kiedy jeszcze żyła mama, też miałam mnóstwo pracy i zmartwień, ale przynajmniej dostawałam coś w zamian. Rozmawiałyśmy o starych dobrych czasach. Mama chciała wiedzieć, jak sobie radzę z kwiatkami, które posadził dla mnie Tom Tilling, i jeszcze mnóstwo innych rzeczy. Z dziadkiem to zupełnie co innego. Nie pamiętam, by kiedykolwiek odezwał się do mnie z własnej woli. Zupełnie nie obchodziło go to, co robię i co myślę. To właśnie ten chłód, ta obojętność były takie przygnębiające. Często zastanawiałam się, czym sobie na to zasłużyłam. Starałam się robić wszystko jak najlepiej, naprawdę Amelio, starałam się jak mogłam. Nawet pod sam koniec... - Merab uczyniła bezradny gest i umilkła.

Po chwili Amelia powiedziała:

- Słyszałam to i owo o panu Sandifordzie.

- Na przykład? - spytała ostrożnie Merab.

- Jest po uszy zakochany w pewnej głupiutkiej gąsce, niejakiej Kitty Parminster. Oczywiście, teraz to się skończy, jak sądzę. Nie wyobrażam sobie, by jej papa zgodził się na ten związek w obecnych warunkach.

- Nie miałam o tym pojęcia. - Merab pociągnęła łyk herbaty. Być może to właśnie było przyczyną jego gniewu. „Zaniedbane bezguście”, „pod trzydziestkę”, „poluje na męża” - wszystkie lata biedy i, ciężkiej pracy pozostawiły swój ślad, i kąśliwe słowa Rowlanda raniły Merab głęboko.

- Jaka ona jest?

- Kitty Parminster? Ma dziewiętnaście lat, jest piękna, samolubna, leniwa, bezustannie trwoni pieniądze. W zeszłym roku była gwiazdą sezonu.

- Rozumiem, że nawet nie mam się co porównywać z panną Kitty Parminster - powiedziała Merab, uśmiechając się słabo.

- I całe szczęście! - odparła Amelia.

Przez następnych kilka dni po spotkaniu z sir Johnem Rowland próbował odpędzić smutne myśli, rzucając się w wir pracy przy swoim majątku. Kilkakrotnie spotykał się z zarządcą, odwiedził farmera, który miał kłopoty z przeciekającym dachem, nadrabiał zaległą korespondencję. W ciągu kilku lat, jakie upłynęły od śmierci jego ojca, Rowland zdołał powoli wyciągnąć majątek z długów, a obecny rok miał po raz pierwszy przynieść skromny zysk. W innych okolicznościach byłby z tego ogromnie zadowolony, jednak teraz wszystko wydawało mu się bezsen­sowne. Kitty nigdy nie będzie jego żoną, a plany poprawy sytuacji na wsi - które, jak mniemał, byłyby dla Kitty równie interesujące jak dla niego - stały się raczej nieznośnym ciężarem, a nie fascynującym przedsięwzięciem.

Sir John powiedział, że spotkanie z Kitty tylko wytrąciłoby ją z równowagi, a Rowland nie miał innego wyjścia, jak zgodzić się z tą opinią. Kitty jednak miała całkiem odmienne zdanie w tej kwestii. Po niedzielnej mszy rozchichotana służąca Kitty wsunęła mu w dłoń mały, pachnący liścik. Teraz właśnie Rowland czekał na nią w ich sekretnym miejscu, małym zagajniku na granicy posiadłości Parminsterów i Sandifordów. Na wiosnę cały ten zakątek pokryty był błękitną mgiełką dzwonków, jednak teraz tylko czerwone owoce ostrokrzewu ożywiały chłodny zimowy poranek. Poprzednia noc była bardzo mroźna i nawet w tej chwili, gdy zbliżało się południe, nagie gałęzie leszczyny błyszczały od szronu. Rowland zsiadł z konia i przywiązał go do jakiegoś młodego drzewka. Zaczynał marznąć w stopy.

Upłynęło jeszcze dobrych dwadzieścia minut, nim pojawiła się Kitty, galopując na pięknym koniu. Rowland wstrzymał oddech. Kitty miała na sobie błękitny komplet do jazdy konnej, który idealnie pasował do błękitu jej oczu. Błyszczące kasz­tanowe włosy upięte były pod kapeluszem ze strusimi piórami. Rowland natychmiast zapomniał o przemarzniętych stopach i pomógł jej zsiąść z konia.

Kitty nie była w najlepszym nastroju.

- No cóż, drogi panie. Słyszałam, że postanowił się pan ode mnie uwolnić.

- Kitty, kochanie! Jakże mógłbym spierać się z twoim ojcem, skoro on robi wszystko tylko dla twojego dobra? Najprawdopodobniej nie będę ani trochę bogatszy niż jestem teraz - przynajmniej przez kilka następnych lat.

- Myślisz, że chodzi mi tylko o to? - Kitty odwróciła od Rowlanda swą śliczną główkę. - Mam przecież własne pieniądze.

- Najdroższa, wiesz, że to nie jest możliwe. Nie utrudniaj mi tego jeszcze bardziej.

- Nie utrudniać ci! A co ze mną? Zdaje się, że nikt w całym tym zamieszaniu nie liczy się z moimi uczuciami. Czy ktokol­wiek spytał mnie o zdanie? - Kitty próbowała już odegrać przy śniadaniu małą scenę rozpaczy i gniewu, jednak rodzice pokrzyżowali jej szyki; ojciec natychmiast uciekł do biblioteki, a matka rozkazała stanowczym tonem „Nie bądź głupiutka kochanie” i przestała zwracać na nią uwagę. Kitty jechała na spotkanie z przyjemną świadomością, że może wyładować swoją złość na ukochanym.

- Najdroższa Kitty, proszę, nie płacz. - Rowland bezradnie rozejrzał się dokoła. - Na pewno nie chciałabyś być żoną biedaka, prawda? Skąd wzięłabyś pieniądze na te modne sukienki każdego lata?

- Papa płaciłby za nie!

- Nie, nie płaciłby! Nie mógłbym zgodzić się na to, by moja żona była utrzymywana przez swego ojca.

- Dlaczego? Tata nie jest skąpcem. Gdybyś nie chciał sprzedać jednej z tych swoich cennych krów czy czegoś tam, wtedy oczywiście papa zapłaciłby za wszystko.

Przez moment Rowland czuł wszechogarniającą irytację, jednak szybko się opanował. Kitty miała przecież zaledwie dziewiętnaście lat i była wychowywana przez troskliwych rodziców, którzy dbali o to, by nigdy niczego jej nie brakowało. Każde dziecko byłoby w podobnych warunkach trochę roz­pieszczone i zepsute.

- Kitty... - zaczął Rowland.

Cofnęła się o krok.

- To niczego nie zmienia, prawda? - powiedziała obrażonym tonem. - Tak czy inaczej, nie możemy się pobrać, prawda? Uważam, że to wszystko twoja wina! Powinieneś był przypochlebić się jakoś temu twojemu kuzynowi i zrobić coś, żebyś to ty wszystko odziedziczył. No cóż, muszę już jechać. Cóż cię to obchodzi, że mam złamane serce!

- Chyba nie myślisz tak naprawdę, Kitty!

Panna Parminster podeszła do swego konia i pochwyciła cugle.

- Czy mógłby mi pan pomóc? - spytała oziębłym tonem.

Rowland w milczeniu pomógł jej wsiąść na konia. Choć część jego umysłu zdawała sobie sprawę, że Kitty zachowuje się jak rozpieszczony bachor, druga przepełniona była rozpaczą po utracie ukochanej - bez wątpienia w takim właśnie nastroju chciała go widzieć Kitty, której smutna twarz miała wyrażać rozczarowanie tak bezduszną postawą Rowlanda. Na pożegnanie panna Parminster odwróciła się jeszcze i powiedziała:

- Ja wyszłabym za ciebie bez względu na okoliczności. Pamiętaj o tym!

Rowland patrzył na nią, aż całkiem zniknęła mu z oczu, jednak Kitty nie odwróciła się ani razu.

Tego wieczora przy herbacie i tostach Kitty opowiedziała o wszystkim swojej przyjaciółce, Lavinii Heslop. Rowland byłby zapewne niepomiernie zdziwiony jej wersją wydarzeń, w której on sam był małodusznym tchórzem, a Kitty nieustra­szoną amazonką, i w której jej ostatnia uwaga urosła jakimś cudownym sposobem do rozmiarów sporego przemówienia w obronie zniszczonej miłości. Lavinia, szczupła dziewczynka o mądrych szarych oczach i drobnej twarzyczce, słuchała tej opowieści w niemym podziwie. Zachęcona tak wspaniałą reakcją przyjaciółki, Kitty zjadła jeszcze kilkanaście tostów z dżemem, a potem obie panienki dyskutowały z ożywieniem o nad­chodzącym balu i o tym, w jakich sukienkach zamierzają się tam pokazać.

Tymczasem Rowland odwiązał konia i powoli wracał do Merryn Park. Kiedy znalazł się w końcu na miejscu, własny dom wydawał mu się wyjątkowo pusty i niegościnny. Jego kroki odbijały się zimnym echem od marmurowej podłogi, a z portretu spoglądało na niego szyderczo oblicze dziadka. Gdyby stary Peter Sandiford, którego pamiętał tylko jako wysokiego mężczyznę o czerwonej twarzy i chorej nodze, nie wydał wszystkich pieniędzy na hazard i nie doprowadził majątku na skraj upadku, wtedy on, Rowland, znajdowałby się teraz w zupełnie innej sytuacji. Za życia jego dziadka majątek przynosił 5 000 funtów zysku rocznie, a stajnie należały do najlepszych w hrabstwie. Teraz zostało zaledwie kilka koni do polowań i do pracy przy gospodarstwie.

Rozejrzał się dokoła i westchnął. To miejsce potrzebowało kobiecej - ręki. Kiedyś miał nadzieję, że to właśnie Kitty wniesie odrobinę kobiecego ciepła do tego domu, że będzie zostawiać książki na kanapach, wstawi kwiaty do wazonów, wypełniać ciche popołudnia muzyką pianina... Lavinia mogłaby mu powiedzieć, że Kitty rzadko czytała cokolwiek poza „Magazynem Mody Dla Pań”, i że ćwiczyła grę na pianinie tylko wtedy, gdy zmusili ją do tego rodzice, jednak na razie Rowland pozostawał w słodkiej nieświadomości i nadal żywił się mrzonkami.

Matka Rowlanda rozstała się w przyjaźni ze swoim mężem, kiedy wyjechał do Eton. Stwierdziła, że ze względu na delikatne zdrowie nie może żyć w tak surowych warunkach. Musiała wyjechać do Bath, by uwolnić się od dokuczliwych chorób.

Nie doszło jednak do oficjalnej separacji. Pani Sandiford przyjeżdżała do posiadłości męża latem, kiedy Rowland miał wakacje. Pan Sandiford odwiedzał żonę co roku w styczniu, kiedy nie miał zbyt wiele pracy w majątku. Taki układ całkowicie zadowalał oboje małżonków.

- Jestem szczerze oddana twemu ojcu - wielokrotnie mówiła do syna pani Sandiford. - Ale nie żyło nam się ze sobą dobrze. Znacznie lepiej jest nam teraz. Cieszymy się z naszych spotkań i jesteśmy zadowoleni z tego, że każde z nas ma swoje oddzielne życie. Szczerze mówiąc, nie dobraliśmy się zbyt szczęśliwie.

Mimo to pani Sandiford pisała do męża długie czułe listy, w których opowiadała o swoim życiu w Bath. On wysyłał jej krótkie, zwięzłe sprawozdania o zbiorach zbóż i stanie majątku. Rowland dorastał w takiej sytuacji, którą zresztą akceptował bez zastrzeżeń, jednak właśnie dlatego miał zupełnie nierealis­tyczne pojęcie o kobietach, o czym pani Heslop często wspo­minała swemu mężowi.

- Zawsze uważałam Elizabeth Sandiford za rozsądną kobietę - mówiła. - Gdyby była tutaj, od razu zrozumiałaby, co knuje ta głupiutka Kitty i mogłaby skierować uczucia Rowlanda w bardziej odpowiednim kierunku.

Pani Heslop westchnęła z rezygnacją. Miała nadzieję, że kiedyś Rowland spojrzy łaskawym okiem na Lavinię, ale ponieważ jej posag był niewielki, a uroda w porównaniu z Kitty zaledwie przeciętna, wydawało się to niezbyt prawdopodobne.

Pani Heslop nie była jedyną osobą, która myślała o panu Sandifordzie. Rowland nigdy nie wzdragał się przed wypeł­nieniem nieprzyjemnych obowiązków, toteż natychmiast po przyjeździe z Hartfield Hall napisał do matki i wyjawił jej swą obecną sytuację. Teraz, gdy spędził smutny samotny wieczór przed kominkiem, wypił o kilka kieliszków za dużo porto i nie mógł przestać myśleć o Kitty, postanowił napisać do matki jeszcze raz i poprosić ją, by zechciała przyjechać do niego chociaż na miesiąc. Albo by pozwoliła mu przyjechać do siebie. Sądził, że nie będzie zbytnio zdumiona tym wołaniem o pomoc.

Dziwnym trafem nazajutrz rano Rowland otrzymał od matki list o wielce zaskakującej treści. Matka nie wspominała mu o tym wcześniej, ale w listopadzie jej przyjaciel, Samuel Bridges, poprosił ją o rękę, a ona się zgodziła. Zaledwie dwa tygodnie temu wzięli cichy ślub, a wczoraj wrócili z podróży poślubnej z Weymouth. W domu czekał już na nich list od Rowlanda. Pani Bridges pisała, jak przykro jej z powodu rozczarowania, które przeżył syn, i pytała, czy nie zechciałby ich odwiedzić, by choć na jakiś czas oderwać się od swoich problemów. Pod listem od matki widniała także krótka notka skreślona ręką pana Bridgesa, który pisał, iż żywi nadzieję, że Rowland wybaczy mu tak dziwne i tajemnicze postępowanie, ale ponieważ, jak dobrze wie, jego matka zawsze stara się unikać rozgłosu, on tylko uczynił zadość jej życzeniom.

Rowland rzeczywiście dobrze znał charakter swojej matki i po początkowym zaskoczeniu gotów był nawet pochwalić jej postępowanie. Lubił pana Bridgesa, emerytowanego prawnika z całkiem przyzwoitym majątkiem, który przez wiele lat był wiernym adoratorem pani Sandiford. Nie był tylko całkiem pewien, czy chce jechać tam zaledwie kilkanaście dni po ich ślubie. Nie mógł też jednak zostać w Merryn Park.

Minął już miesiąc od śmierci pana Hartfielda i tych kilka tygodni spokojnego snu, dobrego jedzenia i odpoczynku wywarło zadziwiający na ogólny stan Merab. Babette, francuska służąca Amelii, podzieliła się tym spostrzeżeniem ze swoją panią:

- Włosy panienki Merab są teraz w o wiele lepszym stanie - powiedziała któregoś ranka, upinając loki Amelii. - Bardziej lśniące. Gdyby tylko panienka pozwoliła mi się nimi zająć...

Babette wzruszyła ramionami. Merab nie chciała korzystać z usług służby Amelii, gdyż po pierwsze była na to zbyt dumna, a po drugie wstydziła się swych pocerowanych sukien, które w porównaniu z kreacjami Amelii wyglądały rzeczywiście dość skromnie.

- Cera też jej się poprawiła - zauważyła pani Wincanton. - Znacznie czystsza. Wyglądała strasznie kiepsko, kiedy tu przyjechała, biedaczka.

Merab także była zadowolona ze zmian w swoim wyglądzie, choć nie popadała w zachwyt. Ponieważ pogoda była dość przyjemna, Merab chodziła z Amelią na spacery do Ogrodów Sydney, dzięki czemu jej policzki nabrały nieco żywszych kolorów.

Obie panie dyskutowały pewnego razu nad kwestią żałoby. Właściwy czas żałoby po dziadku wynosił sześć miesięcy, jednak Amelia uważała, że Merab wcale nie musi przestrzegać tego zwyczaju. Panna Hartfield bywała już wcześniej w Bath i wszyscy dobrze znali jej sytuację.

- Pan Hartfield traktował cię okropnie - powiedziała Amelia. - Jeśli będziesz zachowywać się tak, jakbyś była w ciężkiej żałobie, ludzie mogą wziąć to za hipokryzję. Uważam, że coś na kształt pełzałoby będzie w zupełności wystarczające. Szarości, fiolety, coś w tym rodzaju. Oczywiście nie ma mowy o koloro­wych klejnotach.

- Wszystko, o czym mówisz, Amelio, i tak nie ma nic wspólnego z rzeczywistością - odrzekła lekko poirytowana Merab. - Nie mam pieniędzy na nowe ubrania. A jeśli chodzi o biżuterię, to mam tylko klejnoty po mojej mamie.

Kilka godzin później, wieczorem, Amelia rozmawiała na ten temat ze swoim mężem. Babette skończyła splatać jej włosy w warkocz i wyszła, a sir Thomas wrócił właśnie ze swej garderoby. Amelia zapraszającym gestem poklepała łóżko przy swoim boku i po chwili podzieliła się z mężem nurtującą ją troską.

- Merab zgodzi się, bym kupiła jej jakiś drobny prezent, szal czy coś w tym rodzaju, ale nigdy nie pozwoli, bym sprawiła jej suknię. Och, jakież to wszystko skomplikowane!

Sir Thomas pocałował ją w policzek.

- Jesteś bardzo dobrą przyjaciółką - powiedział - ale w tej sytuacji można tylko podziwiać ducha niezależności panny Hartfield i przyklasnąć jej poczynaniom.

- Ale gdyby tylko... - zaczęła Amelia.

- Znam cię doskonale - przerwał jej łagodnie sir Thomas - i wiem, że chciałabyś wydać ją za mąż. Musisz jednak pamiętać, że ona ma dwadzieścia sześć lat i posag, o którym nie warto nawet wspominać.

- Nie chodzi mi o to, żeby ją wydawać za byle kogo - odparła Amelia. - Myślę o wydaniu jej za Rowlanda Sandiforda. A co więcej, słyszałam dziś rano w Pijalni, że on przyjeżdża tutaj w odwiedziny do swej matki. Rozumiesz teraz, dlaczego ubranie Merab jest takie ważne?

Na chwilę w pokoju zapadła cisza.

- Nigdy ci się to nie uda - powiedział wreszcie sir Thomas. - Po pierwsze, Rowland jest zakochany w tej laleczce Parminsterów. Po drugie, twoja przyjaciółka, choć przemiła, nie jest żadną pięknością. A po trzecie, panna Hartfield wydaje się być młodą damą o nieugiętym charakterze. Nie przypuszczam, by zgodziła się wyjść za człowieka, który obraził ją w sposób, o jakim mi mówiłaś.

Amelia spojrzała nań z czułym politowaniem dla jego męskiej naiwności.

- Zobaczymy - powiedziała tylko i zapadła w sen.

Rowland pozostał w Merryn Park nieco dłużej, niż przewi­dywał i niżby tego chciał ze względu na pewne naglące problemy związane z majątkiem. Dwaj mężczyźni, którzy wędrowali pieszo do Londynu, nieumyślnie podpalili stóg siana, w którym spędzili noc, a powstały w ten sposób pożar zagroził pobliskiej stajni. Na szczęście wiatr zmienił kierunek i przy pomocy mieszkańców wioski, którzy pospieszyli na ratunek z wiadrami i grabiami, udało się zażegnać niebez­pieczeństwo. Jednak później należało się zająć sporządzeniem wykazu strat i podobnymi formalnościami.

Lady Parminster oczywiście nic o tym nie wiedziała. Nigdy nie przejmowała się zbytnio ewentualnym małżeństwem swej córki i Rowlanda Sandiforda - Kitty mogła przecież znaleźć znacznie lepszego męża niż właściciel niezbyt dochodowego majątku. Lady Parminster była pełna nadziei, że nadchodzące lato spędzone w Londynie przyniesie jej córce zabezpieczenie na przyszłe lata w postaci męża z jakiegoś znakomitego i bogatego rodu.

Z drugiej jednak strony, nie było żadnych wątpliwości co do tego, że Rowland jest dość atrakcyjnym mężczyzną, a co więcej, niemal do szaleństwa kocha jej córkę. Lady Parminster przypuszczała, że Rowland wyjedzie z Merryn Park najszybciej, jak będzie mógł. Tymczasem on z niezrozumiałych względów wciąż pozostawał na miejscu, blady i ponury. Gdy pojawiał się w kościele, Kitty chlipała w swoją książeczkę do nabożeństwa i rzucała mu spojrzenia pełne udręki.

Skoro Rowland nie chciał wyjechać - cóż za męczący człowiek! - musiała to zrobić Kitty. Do lata wciąż było jeszcze bardzo daleko, a lady Parminster nie chciała patrzeć, jak córka usycha na jej oczach. Nie dostrzegała tego, co widział sir John - że Kitty w cudowny sposób zapomina o swej rozpaczy gdy tylko w pobliżu zjawia się młody porucznik Heslop, i że tak naprawdę ów smutny nastrój widać tylko w kościele. Kiedy sir John wyjawił swe spostrzeżenia, żona była przerażona.

- W takim razie sprawa jest przesądzona - powiedziała. - Małżeństwo z Rowlandem nie wchodzi w grę, a Heslop jest biedny jak mysz kościelna. Proponuję wysłać Kitty do jej matki chrzestnej, do Bath. Posiedzi tam spokojnie aż do lata.

- Co? Do Bath? Przecież młody Sandiford też może pojechać do Bath. Mieszka tam jego matka.

- Nie sądzę - odparła lady Parminster po chwili namysłu. - Z tego, co widzę, Sandiford chce tylko wałęsać się w ponurym nastroju po swoim majątku. Gdyby chciał odwiedzić swoją matkę, zrobiłby to chyba znacznie wcześniej, prawda?

- Czy to nie będzie zbyt wielki kłopot dla pani Banstead? Może nie chce się zajmować młodą dziewczyną, która nie usiedzi ani chwili na miejscu, i która w dodatku wszędzie potrzebuje przyzwoitki.

- Nonsens, pani Banstead będzie zachwycona. - Lady Parminster machnięciem ręki zbyła wszelki wątpliwości swego męża. Pani Banstead, prócz tego, że była matką chrzestną Kitty - co bardzo odpowiadało jej rodzicom - uchodziła także za damę niezwykle obytą w towarzystwie, która bardzo sobie chwaliła życie w Bath i rozrywki, jakie oferowało jej to miasto. Lady Parminster przypuszczała więc, że szacowana dama z radością przyjmie do siebie Kitty.

- Dobrze byłoby, gdyby Lavinia Heslop też tam pojechała - powiedziała matka Kitty po zastanowieniu. - W ten sposób obie panny mogą być dla siebie przyzwoitkami przez cały dzień.

W odpowiedzi na propozycje lady Parminster pani Banstead napisała, że z radością będzie gościć obie panienki. Sir John nie sprzeciwiał się już więcej, a nawet dał Kitty dziesięć gwinei.

- Kup sobie parę drobiazgów, kotku.

Trzy dni później powóz Parminsterów z Kitty, Lavinia i pokojówką wyruszył do Bath.

3

Amelia siedziała w swym porannym pokoju i ozdabiała haftem dziecięce ubranka. Była już w czwartym miesiącu ciąży i miała nadzieję, że tym razem doczeka się wreszcie upragnionej córeczki. Oczywiście, kochała swoich synów, ale dała już mężowi dwóch dziedziców i uważała, że ma prawo prosić teraz Boga o dziewczynkę. Jednak ta ciąża nie należała do najłatwiej­szych; na szczęście przyjazd Merab okazał się miłą odmianą, która pozwoliła oderwać się na moment od własnych kłopotów. Amelia zaczęła się już czuć lepiej, nawet na tyle dobrze, że mogła wybierać się z Merab na krótkie spacery do Ogrodów Sydney i regularnie odwiedzać Pijalnię, gdzie piła wody lecznicze zalecone jej przez doktora.

Merab siedziała w fotelu naprzeciwko i przerzucała stronice jakiegoś magazynu dla pań. Widać było wyraźnie, że myślami jest bardzo daleko od tego miejsca. Wreszcie westchnęła, odłożyła książkę i powiedziała:

- Amelio, jestem tutaj już od sześciu tygodni i muszę się wreszcie poważnie zastanowić nad moją przyszłością. Powinnam zacząć szukać jakiejś posady.

Amelia przeszyła jeszcze dwa ściegi, nim odpowiedziała. Rozmawiały już raz na ten temat i zaczęła się tym poważnie martwić. Nie chciała, by Merab wyjechała i zrobiła jakieś głupstwo, zanim ona przekona się, czy nie jest w stanie skierować jej życia na inne, lepsze tory. Wiedziała, że musi postępować bardzo ostrożnie. Merab nie chciała nawet słyszeć o tym, by szukać sobie kandydata na męża, Amelia z kolei nie chciała na siłę popychać jej do jakiegoś działania.

- Mówisz o pracy w jakiejś szkole dla dziewcząt? - spytała. - Wiesz, że bardzo chętnie zrobię dla ciebie, co w mojej mocy, ale czy naprawdę dobrze się nad tym zastanowiłaś? One tak harują, biedaczki. I to wszystko za dwadzieścia funtów rocznie.

- Muszę coś robić - oświadczyła Merab stanowczo, po czym odwróciła oczy od ognia trzaskającego wesoło na kominku i wpatrzyła się w mroźną, styczniową scenerię za oknem. - Choć może i masz rację, jeśli chodzi o posadę nauczycielki. Wątpię, czy jakakolwiek szkoła dla panienek w Bath byłaby zachwycona moimi umiejętnościami zdobytymi na stancji panny Goodison! Może powinnam zostać gospodynią? Mam przecież sporą praktykę, a gospodynie są znacznie lepiej opłacane.

- Nigdy! - krzyknęła Amelia, prostując się w fotelu i zrzu­cając na podłogę dziecięce ubranko. - Gospodyni! Pochodzisz przecież ze szlacheckiego rodu.

- Zdaje się, że moje dobre urodzenie w niczym mi tutaj nie pomoże - odparła Merab cierpko. - Teraz już nie wyjdę za mąż, a na pewno łatwiej mi będzie żyć jako gospodyni, która dostaje czterdzieści funtów rocznie, niż jako dobrze urodzona guwer­nantka za połowę tej sumy.

- Miałam nadzieję, że zostaniesz tutaj - powiedziała Amelia smutno. - Przynajmniej do czasu, gdy urodzę dziecko. Nawet nie masz pojęcia jak dobrze na mnie działasz. Dopóki nie przyjechałaś, ciągle przeżywałam jakieś okropne depresje. Tak czy inaczej, po prostu musisz zostać do przyjazdu królowej! Wszyscy mówią, że będzie tu w czerwcu, a na pewno nie chciałabyś przegapić takiej okazji.

Merab miała dość sceptyczną minę. Amelia przerwała na chwilę szycie, poprawiła się i dodała:

- Merab, wiesz, że jesteś dla mnie jak rodzona siostra. Jakże mogłabym ci pozwolić wyjechać i uczyć w jakiejś okropnej szkole? Gdybyś tylko pozwoliła kupić sobie trochę ładnych ubrań i czasem wyszła ze mną tu i ówdzie.

Merab przyjrzała jej się podejrzliwie.

- Rozumiem! Chcesz mnie wydać za mąż. Znam cię.

- Ależ Merab, masz dwadzieścia sześć lat, a nie poznałaś jeszcze nikogo poza tym okropnym Rowlandem Sandifordem. Chciałabyś chyba mieć jakichś przyjaciół? I nie zapominaj - dodała chytrze - że możesz poznać jakąś odpowiednią osobę, która będzie szukać guwernantki. Twoje szansę znacznie się zwiększą, kiedy będziesz porządnie ubrana. Pierwsze wrażenie jest najważniejsze, wiesz o tym przecież.

Merab spojrzała na nią sceptycznie.

- Swatanie - powtórzyła z uporem.

Gdy Amelia później w samotności myślała o tej rozmowie, wzdychała głośno. Nie była dość delikatna i teraz Merab wydawała się jeszcze bardziej niż dotąd zdecydowana szukać jakiejś okropnej posady. Nawet w tej chwili siedziała z pewnoś­cią w swoim pokoju i pisała do pani Goodison list, w którym prosiła o odpowiednie referencje.

Jednak los, który dotąd traktował Merab dość okrutnie, jakby chciał ją skazać na ponury i beznadziejny żywot, z właściwą sobie zmiennością postanowił podarować jej niewielki prezent. Nazajutrz rano, przy śniadaniu, Merab otrzymała list.

- Jeśli to od panny Goodison, nie chcę nic o tym wiedzieć - zawołała Amelia ze złością.

- To od pana Camberwella - powiedziała Merab, szczerze zdumiona. - Załączył też weksel na trzydzieści funtów!

- Cudownie! Ale skąd on wziął te pieniądze?

- Zdołał przekonać innych egzekutorów, że należy mi się trzydzieści funtów za moją pracę w majątku po pierwszym wylewie dziadka.

- No i najwyższy czas, stary sknera... - burknęła Amelia. - Ale czy to oznacza, że...?

- Tak, będę rozsądna i kupię sobie jakieś ubrania.

Amelia wyprostowała się gwałtownie w krześle.

- Doskonale. Zaraz sporządzimy listę.

- Wstrzymaj się na minutkę, Amelio - poprosiła Merab. - Nie zamierzam stroić się w piękne fatałaszki i szukać męża, to byłoby absurdalne. Chcę kupić jakieś porządne, ciepłe ubrania, buty na zimę i tym podobne rzeczy. Nie wydam ani pensa ponad te trzydzieści funtów.

- O nic nie musisz się martwić - zawołała Amelia. - Zostaw to mnie.

Była druga w nocy. Merab kucała na macie przed kominkiem w swej sypialni i próbowała rozniecić ogień w wygasłych już węglach. Wrzuciła do kominka dwa papierowe papiloty i zaczęła delikatnie dmuchać. Wreszcie po chwili pojawiła się wąska smużka dymu, a potem maleńki płomyk. Ogień szybko ogarnął drugi papierek i drobne szczepionki, które służąca zostawiła na podpałkę. Kiedy Merab była już pewna, że płomień nie zgaśnie, usiadła spokojnie i przycisnęła do piersi swą starą, pocerowaną sukienkę.

Przed chwilą przebudziła się z nocnego koszmaru i próbowała strząsnąć z siebie nieprzyjemne uczucie, jakie pozostawił okropny sen. Zapaliła jeszcze kilka świec, ustawiła je na kominku i z powrotem usiadła na macie. Śniło jej się, że była ubrana w najbardziej niedorzeczną, wymyślną, cudzoziemską sukienkę, o nieprzyzwoicie dużym dekolcie, i próbowała wydo­stać się z Pijalni. Wszyscy gapili się na nią, damy chichotały za swoimi wachlarzami, a co najgorsze, był tam też Rowland Sandiford, który otwarcie z niej szydził. Wyglądała jak praw­dziwy cudak, a kiedy się obudziła, jej policzki wciąż płonęły wstydem.

Przycisnęła mocniej starą sukienkę i zamyśliła się. Nietrudno było odgadnąć, co wywołało ten sen. Dlaczego jednak aż tak bardzo przejmuje się nowymi ubraniami? Ustaliła już z Amelią listę najpotrzebniejszych rzeczy i nie rozumiała, co niepokoją­cego może być w wygodnym płaszczu i kilku sukienkach dziennych. Choć trzydzieści funtów w zupełności wystarczało na kupno podstawowej garderoby, na pewno nie pokryłoby kosztów zakupu choćby jednej ekstrawaganckiej kreacji.

Dlaczego więc tak mocno to przeżywała? Być może bała się, że w końcu przestanie być niewidzialna, anonimowa. Nie sprawiła sobie żadnej nowej sukni od czasu, gdy zamieszkała w Hartfield Hall; wciąż donaszała te, które kupiła jeszcze za życia ojca. Po śmierci matki przerabiała jej stare ubrania, podłużając suknie doszytymi pasami innego materiału.

Pomyślała ze smutkiem, że z dorastającej panienki stała się od razu starą panną. W jej życiu nigdy nie było okresu, w którym czułaby się dobrze ubrana, młoda i ładna. Nigdy nie obracała się w towarzystwie, a jedynymi dżentelmenami, jakich spotykała regularnie, byli jej dziadek, pan Camberwell i pastor. Czasami w kościele widywała jakichś obcych młodych mężczyzn, gości którejś z sąsiadujących rodzin. Jednak oni nigdy nie zwracali na nią uwagi, jakby była powietrzem. A kuzyn Rowland dał jej jasno do zrozumienia, że jako kobieta w ogóle dla niego nie istnieje.

I o to właśnie chodziło. Merab siedziała nieruchomo, wpa­trując się w ogień, i wiedziała już, co ją dręczy. Nie wiedziała dlaczego, bo przecież nienawidziła go i pogardzała nim, ale gdy tylko przeczytała list od pana Camberwella, pomyślała „Teraz mu pokażę!”: Jednak zamiast rzucić Rowlanda na kolana - a potem odwrócić się od niego wyniośle - we śnie to ona stała się obiektem jego szyderstw.

Merab wstała i odszukała małe, oprawne w skorupę żółwia lusterko, które niegdyś należało do jej matki. Przyjrzała się uważnie swemu odbiciu. Oto niesforne włosy, z których wypadały już następne papiloty - cóż mogła z nimi zrobić? Były o wiele za grube, kręciły się zupełnie nie tak jak powinny, a wszelkie starania, by ułożyć je w regularne loczki, nie przynosiły żadnych efektów. Poza tym była za blada. Jej skóra, choć pozbawiona już młodzieńczych wyprysków i czysta jak kość słoniowa, była aż nazbyt biała. Nigdy nie będzie miała białoróżowej cery, jaką szczycą się prawdziwe piękności. Z lusterka patrzyły na nią wielkie, ciemnobrązowe oczy, które nagle, zupełnie nieoczekiwanie, napełniły się łzami.

Major Bendick, który zmuszony był niedawno opuścić swój regiment, lecz który wciąż szczycił się swą wojskową postawą i powodzeniem u dam, stał przed kominkiem i z przyjemnością przyglądał się bibliotece należącej teraz wyłącznie do niego. Jego ojciec niedawno umarł, więc major Bendick odziedziczył spory majątek, wydał siostrę za dżentelmena, który siedział właśnie obok i popijał jego porto, i przekonał matkę, że powinna wyjechać do swej owdowiałej siostry w Devonshire i zamieszkać tam na dłużej.

Wszystko to zostało zaplanowane z iście wojskową precyzją. Major miał nadzieję, że wciąż pozostaje kochającym i posłusz­nym synem, jednak kiedy sześć miesięcy temu powrócił do Bath po śmierci ojca, szybko zrozumiał, że synowska miłość ma swoje granice. Jego matka miała duszę romantyczki, toteż owinęła się w grubą warstwę czarnej krepy i z upodobaniem odgrywała rolę niepocieszonej wdowy. Siostra, która kończyła właśnie dwadzieścia cztery lata, niepokojąco zbliżyła się do ewangelicyzmu. Major postanowił, że dla spokoju ducha musi coś z tym wszystkim zrobić.

Krótkie rozeznanie w sytuacji upewniło go, że wielebny Clement Hartcourt jest najlepszym kandydatem na męża jego siostry, i że gdyby sprzedał kolekcję czternastowiecznych książek ojca - których i tak nigdy by nie przeczytał, i które wcale go nie interesowały - zarobiłby kilka dodatkowych tysięcy funtów. W ten sposób powiększyłby posag Elizy i zachęcił nieco opornego pastora do poczynienia kroków w odpowiednim kierunku. Pan Hartcourt wkrótce poślubił pannę Bendick, a major mógł zająć się matką. Na początku wydawało się, że nigdy nie ulegnie jego namowom - wdowa nie żyła ze swoim mężem w idealnej zgodzie i od wielu już lat z utęsknieniem czekała na chwilę, gdy będzie mogła prowadzić dom zgodnie ze swoimi własnymi, lepszymi, jak mniemała, poglądami. Major, po dokładnym przebadaniu pola bitwy, zdecydował się na terapię wstrząsową. Zaprosił do siebie pół tuzina rozbrykanych przyja­ciół z armii i urządził kilka hucznych popijaw połączonych z grą w karty. W następnej kolejności sprowadził do domu damę o wątpliwej reputacji, której włosy miały tak nieprawdopodobny odcień blond, że pani Bendick obrzuciła je tylko jednym pełnym przerażenia spojrzeniem, po czym bez wahania wyraziła chęć wyjazdu do swej siostry, Augusty.

Wówczas major wielkodusznie dorzucił jeszcze jedną setkę do czterystu fantów, jakie rocznie otrzymywała jego matka.

Major Bendick gotów był teraz wcielić w życie swój kolejny plan. Już trzydzieści pięć lat cieszył się różnymi przyjemnoś­ciami kawalerskiego życia i uznał wreszcie, że potrzebuje żony. To właśnie powiedział swojemu szwagrowi.

- Mam już trzydzieści pięć lat i najwyższy czas, żebym się ustatkował. Potrzebuję synów, najlepiej trzech, dla bezpieczeń­stwa. Jeden jako dziedzic, drugi do pomocy, a trzeci na wszelki wypadek. Myślę, że to by wystarczyło. Najstarszy oczywiście zostanie tutaj i będzie zarządzał majątkiem, drugi może iść do wojska... albo do marynarki - dodał wspaniałomyślnie. - Nie Jestem kapryśny. A trzeci może robić karierę w Kościele.

Pan Hartcourt zamrugał z niedowierzaniem.

- A jeśli będziesz miał córki? - spytał łagodnie.

Major zbył to nonsensowne przypuszczenie machnięciem ręki.

- Oczywiście, wybiorę sobie odpowiednią kobietę. To musi być ktoś rozsądny. Nie interesują mnie te kapryśne panienki prosto ze szkoły. Więcej włosów niż rozumu.

- Jak zamierzasz się do tego zabrać? - spytał pastor z cie­kawością.

Major był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną i nosił się prosto, jak na żołnierza przystało. Miał krótko przystrzyżone proste, ciemne włosy, kawaleryjski wąsik i równe białe zęby. Takie atrybuty zapewne podobałyby się damom, choć żona pastora nie miała o swym bracie najlepszego zdania i nazywała go „zarozumiałym bydlakiem”.

W Pijalni znajdowała się lista gości i każdy, kto się tam wpisywał, mógł oczekiwać, że wcześniej czy później złoży mu wizytę jeden z dwóch Mistrzów Ceremonii z Bath. Major zamierzał przejrzeć tę księgę i wybrać stamtąd kandydatki na przyszła panią Bendick.

- Jutro pójdę do Pijalni i zrobię listę - powiedział.

- Listę! - powtórzył jak echo pan Hartcourt.

- Tak. Nazwisko, wiek, status. Nie mam nic przeciwko wdowie, choć jeśli będzie miała jakieś bachory, wyślę je do szkoły, gdzieś daleko stąd. Przydałby się też jakiś porządny posag, ale nie jestem chciwy. Dwa albo trzy tysiące wystarczą.

Pastor wpatrywał się w swój kieliszek z porto. Nigdy nie przepadał specjalnie za swoim szwagrem, ale teraz wręcz pragnął szczerze - co zupełnie nie szło w parze z chrześcijańską miłością bliźniego - by major dostał porządną nauczkę.

- Coś jeszcze? - spytał.

- No cóż, musi być jeszcze dość ładna. I chociaż chciałbym, żeby była rozmowna, to znaczy, żeby interesowała się tym co ja, to na pewno nie chcę jakiejś intelektualistki. Uważam, że kobieca inteligencja najlepiej sprawdza się w domu i przy dzieciach.

- A co z miłością?

- Miłość? - Major roześmiał się. - To sentymentalna bzdura. Nie wierzę w nią.

Nazajutrz rano Pijalnia nie była specjalnie zatłoczona - być może nienajlepsza pogoda odstraszyła część bywalców. Pani Bridges przechadzała się pod rękę ze swym nowym mężem i zatrzymywała się co chwila, by porozmawiać ze znajomymi. Grupa rozchichotanych dziewcząt znajdowała się pod baczną obserwacją swoich mam - major spojrzał na nie obojętnie i poszedł dalej. Była tam także ładniutka lady Wincanton, która coraz wyraźniej nabierała tak przyjemnych dla oka kształtów. Major lubił patrzeć na ciężarne kobiety, a szczególnie lubił panią Wincanton, która nie tylko była ładna, ale także wypełniła swój obowiązek, dając mężowie dwójkę zdrowych synów, a teraz przygotowywała zapewne trzeciego, zapasowego. Lady Wincanton spacerowała z bardzo atrakcyjną damą, której major nie widział nigdy dotąd.

Była wysoka, szczupła i poruszała się elegancko, co z aprobatą odnotował major Bendick. Ubrana była w jasnoszarą suknię, najwyraźniej uszytą przez dobrą i drogą modystkę. Suknia była prosta, bez żadnych zbędnych ozdóbek, jednak talia została lekko obniżona, a rękawy poszerzone w stosunku do tych, jakie noszono w Anglii. Major, który w czasie swej kariery przebywał wraz z armią w Paryżu, od razu rozpoznał francuski krój.

Nieznajoma dama odwróciła się w jego kierunku i major dojrzał Jasną, kremową skórę, ładne wargi i wielkie, brązowe oczy. Krótko przycięte włosy młodej kobiety kręciły się w niesfornych lokach.

Kim ona jest? Musi się dowiedzieć.

Pigmalion nie mógł być chyba bardziej zadowolony z prze­miany swej Galatei, niż Amelia z transformacji, jaka dokonała się w wyglądzie Merab. Gdy tylko Merab odeszła do stołu z listem pana Camberwella, Amelia, zapomniawszy o wszelkich dolegliwościach, wezwała powóz, wynalazła jakąś książkę z bib­lioteki, którą natychmiast musiała wymienić na inną, i pojechała prosto do salonu mody przy South Parade. Madame Regnier, która była jego właścicielką, kilka lat wcześniej przeszła na emeryturę, jednak pracowała od czasu do czasu dla kilku ulubionych klientek, do których z przyjemnością zaliczała lady Wincanton (była bogata, szybko płaciła i ufała bez zastrzeżeń wyborowi i gustowi madame Regnier). W drodze do salonu umysł Amelii pracował bez wytchnienia. Była przekonana, że madame Regnier z przyjem­nością obsłuży tak dobrą klientkę jak ona. Była też pewna, że ta inteligentna dama natychmiast zauważy, iż pod okropnymi ubraniami i fryzurą Merab kryje się prawdziwy styl i elegancja.

Postanowiła wtajemniczyć madame Regnier w swój plan. Merab nie dowie się o rzeczywistych kosztach strojów, gdyby przekroczyły trzydzieści funtów, a wszelkie dodatkowe opłaty zostaną pokryte przez sir Thomasa. To było doskonałe roz­wiązanie. Tego samego wieczora, kiedy ubierała się do kolacji, powiedziała o wszystkim Babette.

- Mademoiselle musi ściąć włosy, naturellement - zawołała Babette, która w chwilach wzruszenia jakby zapominała o an­gielskim i wracała do swego ojczystego języka. Gestykulując energicznie, mówiła dalej: - W Paryżu teraz, pisze moja kuzynka, włosy są krótkie, krótkie, krótkie. I całe pokręcone. Panienka Merab będzie piękna. Ja ją ostrzygę, zobaczy pani. Dżentelmeni będą za nią szaleć.

- Na miłość boską, nie mów jej tego! - przeraziła się Amelia która nie miała przed Babette prawie żadnych sekretów.

- Proszę się nie obawiać, miladi - odparła Babette kon­spiracyjnym szeptem. - Panienka nic nie będzie podejrzewać.

Kiedy kilka dni później nadeszły nowe ubrania, a włosy mademoiselle zostały przycięte mimo jej gwałtownych protes­tów, Merab była jednocześnie oszołomiona, zadowolona i za­niepokojona zmianami, jakie zaszły w jej wyglądzie. Tego wieczora Babette pomogła jej ubrać się do kolacji. Przycięte elegancko loki zostały zręcznie podwiązane aksamitką, a fiole­towa sukienka podkreślała delikatny, kremowy odcień jej cery i ogromne, brązowe oczy.

- Proszę bardzo, mademoiselle - zawołała Babette i cofnęła się o krok, by podziwiać dzieło swych rąk. - Tak właśnie powinna panienka wyglądać! Miladi będzie bardzo zadowolona, a sir Thomas po prostu bouleverse.

- Nie chcę, żeby sir Thomas był bouleverse - odparła Merab z lekkim przestrachem.

Babette uśmiechnęła się.

- Sir Thomas będzie bouleverse w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Merab roześmiała się głośno.

- Po prostu czarująca - powiedział sir Thomas, kiedy wieczorem Merab zeszła do salonu.

Merab spojrzała niepewnie na Amelię, która stała obok z uśmiechem zadowolenia na twarzy.

- Nie uważasz, że ta sukienka jest trochę...hm za śmiała jak na guwernantkę? - spytała, zerkając na dekolt, który wydawał jej się przerażająco duży.

- Nonsens, panno Hartfield - powiedział sir Thomas, wyręcza­jąc swoją żonę i potwierdzając to, o czym wcześniej mówiła Babette. - Wygląda pani teraz jak prawdziwa dama, czyli wreszcie jest pani sobą, i wydaje mi się, że nie ma tu żadnych wątpliwości.

Spojrzał na żonę, która uniosła lekko brew w niemym pytaniu. Sir Thomas nieznacznie skinął głową, wyrażając w ten sposób swą aprobatę. Pomyślał, że Amelia miała rację. Panna Hartfield była bardzo atrakcyjną młodą kobietą. Nie była może klasyczną pięknością, jej nos był na to nieco za wąski, a ona sama o cal lub dwa za wysoka. Z pewnością jednak mogła narobić zamieszania w męskim towarzystwie w Bath, a może nawet - pomimo marnego posagu - znaleźć sobie męża. Postanowił jednak przestrzec Amelię, by nie robiła sobie za wielkich nadziei.

Głośno wyrażany podziw sir Thomasa, a także pochwały Amelii i Babette sprawiły, że następnego ranka Merab odważyła się pójść ze swą przyjaciółką na spacer do Pijalni. Amelia chodziła tam, by pić wody lecznicze przepisane przez jej doktora, jednak tym razem zależało jej przede wszystkim na tym, by ktoś zauważył Merab. Skończyła właśnie pić swoją porcję i rozejrzała się dokoła. Ach! Idealny kandydat.

- Ach, major Bendick! Miło pana widzieć.

Major skwapliwie podszedł do lady Wincanton, ukłonił się i pocałował jej dłoń.

- Lady Wincanton. Chyba nie chce mi pani powiedzieć, że przychodzi tutaj pić tę wodę.

Amelia zrobiła kwaśną minę.

- Muszę. Ale, ale, Merab, pozwól, że przedstawię ci majora Bendicka. Majorze, to moja przyjaciółka, panna Hartfield. Uczyłyśmy się razem w szkole.

- Panno Hartfield - major ukłonił się głęboko. Do diabła, z bliska wydawała się jeszcze ładniejsza. Co za oczy! - Czy zamierza pani zostać tutaj na długo?

- Miesiąc, może troszkę dłużej. - Merab podziwiała jego białe zęby, jak tego zapewne chciał sam major, a potem spojrzała z rezygnacją na Amelię.

- Mam nadzieję, że znacznie dłużej - powiedziała lady Wincanton.

- Ja też mam taką nadzieję - uśmiechnął się major. - Czy mogę paniom towarzyszyć, jeśli zechcą panie pospacerować jeszcze kilka chwil?

Amelia nagle odkryła, że jest bardzo zmęczona i opadła na jedno ze złoconych krzeseł, ustawionych pod ścianami pomiesz­czenia. Była jednak pewna, że Merab ma ochotę na dłuższy spacer. Major oświadczył, że będzie zachwycony, mogąc jej towarzyszyć.

Żyjąc w Hartfield Hall niemal jak w zamknięciu, Merab nie miała okazji być obiektem męskiej galanterii. Dlatego też na początku była po prostu oszołomiona komplementami, jakie bez ustanku prawił jej major. Co właściwie miała mu na to odpowiedzieć? Po chwili doszła do wniosku, że major Bendick jest z siebie bardzo zadowolony, o wiele za bardzo. Pod wygładzoną i ugrzecznioną powierzchownością krył się męż­czyzna, który postrzegał damy tylko jako lalki lub anioły, i nie dopuszczał do siebie myśli, by mogło istnieć coś pomiędzy tymi skrajnościami. Major spacerował powoli, kłaniając się na lewo i prawo różnym znajomym, jakby chciał pochwalić się wszystkim swoją zdobyczą.

- Widzę, że moje komplementy nie robią na pani wrażenia - powiedział, kiedy doszli do końca sali, a Merab nie odezwała się ani słowem.

- Panie majorze - przemówiła w końcu oszołomiona dziew­czyna. - Ostanie osiem lat spędziłam na wsi w domu mojego dziadka. Nieczęsto miałam okazję wysłuchiwać komplementów. - Ze smutkiem przypomniała sobie, że dziadek obdarzał ją jedynie epitetami w rodzaju „głupi wymoczek” i prędzej odgryzł­by sobie język, niż powiedział jej z własnej woli coś miłego.

Cudownie, pomyślał major. Jaka świeżość. No i stąd ta półżałoba.

- Ale teraz, kiedy jest pani w Bath, musi pani poznać wszystkie przyjemności, jakie oferuje nam to miasto. Na przykład muzyka. Jestem pewien, że lubi pani muzykę. W Bawialni co środę odbywają się koncerty. To oczywiście nic ważnego, bo przede wszystkim staramy się zadowolić nasze młode damy.

Merab spojrzała na niego ze zdumieniem.

- Czy damy nie mogą lubić poważnej muzyki?

Wychowywano ją w ogromnym poszanowaniu dla muzyki i zawsze traktowała ją poważnie. Jednym z jej pierwszych wspomnień było słuchanie matki, która ćwiczyła gamy.

- Moja droga panno Hartfield! - Major roześmiał się głośno. - Chyba nie chce mi pani powiedzieć, że jest intelektualistką?

- Rzeczywiście, nie. - Merab pomyślała przelotnie o pannie Goodison, dla której idealny model kobiecej edukacji zawierał w sobie niezbyt głęboką analizę jednego z esejów Addsona, naukę kaligrafii, z mniejszym naciskiem na ortografię, i nie kończącą się naukę szycia.

- Miło mi to słyszeć! Najwspanialszy talent damy to czaru­jące maniery, którymi potrafi tak łatwo podbić serce każdego mężczyzny.

Merab uśmiechnęła się uprzejmie.

- Majorze, ta rozmowa do niczego nie prowadzi. Mogę tylko powtórzyć, że nie przywykłam do komplementów. Szkoła, w której wraz z lady Wincanton spędziłam kilka cudownych lat, nie zachęcała kobiet do intelektualnego wysiłku. Uczono nas za to, że prawdziwym damom przystoi powściągliwość i małomówność. Teraz więc poproszę pana, by odprowadził mnie do lady Wincanton.

Zachwycająca skromność, pomyślał major. W dodatku uwagi panny Hartfield były całkiem inteligentne - jak na kobietę. Major był ciekaw, jaki posag ma ta dama.

- Jak mogłaś! - zawołała Merab, kiedy major, wypowiedzia­wszy jeszcze kilka pochlebnych uwag, oddalił się od obu pań.

Amelia roześmiała się.

- Biedak tak bardzo chciał z tobą porozmawiać, że musiałam mu dać po temu okazję, to wszystko. Czy to było aż takie straszne? On jest bardzo przystojny, chyba zauważyłaś?

- Tak, podejrzewam, że tak. - Nagle przypomniała sobie zimne, szare oczy Rowlanda. - Przynajmniej jest lepiej wy­chowany.

- Lepiej wychowany niż kto? - spytała Amelia. Zanim jednak mogła otrzymać odpowiedź na to pytanie, została przywołana przez panią Tiverton, która rozmawiała z jakimiś przyjaciółmi przy oknie. Amelia i Merab ruszyły w jej stronę.

- Moja kochana Amelia! - Pani Tiverton ucałowała ją gorąco i przedstawiła swoim przyjaciołom, panu i pani Bridges. Merab także została przedstawiona trójce nieznajomych i znalazła się nagle obok pani Bridges, miłej kobiety około pięćdziesiątki z siwiejącymi włosami związanymi w elegancki kok i parą uśmiechniętych orzechowych oczu. Wydawała jej się dziwnie znajoma, ale ponieważ pani Bridges nie wspominała o tym ani słowem, Merab pomyślała, że musi się mylić. Bo właściwie kiedy mogły się poznać? Na pewno nie w ciągu ostatnich ośmiu lat.

Rozmowa już po raz drugi tego dnia dotyczyła muzyki.

- Muszę wyznać, że moja wielka miłość to Mozart - mówiła pani Bridges. - Oczywiście, to już trochę niemodne, ale...

- Nie uważam, by wielka muzyka naprawdę podlegała kaprysom mody - powiedziała Merab z naciskiem.

- Ach, więc zgadza się pani ze mną?

- Całkowicie. Moja matka, która śpiewała naprawdę pięknie, uwielbiała Mozarta. Zawsze mnie uczyła, że muzyk i śpiewak są po to, by prezentować dzieła kompozytora, a nie po to by się popisywać. „Mozart jest większy od nas wszystkich” powtarzała. I miała rację.

- Więc w pierwszej kolejności czci pani Mozarta - powie­działa pani Bridges z uśmiechem. - Mam nadzieję, że będzie pani mogła uczynić nam tę przyjemność i wybrać się z nami na Jakiś koncert.

Merab przyjęła tę propozycję ze znacznie większą przyjem­nością niż pożegnalne słowa majora Bendicka, w których ten wyrażał nadzieję na kolejne spotkanie. Doszła do wniosku, że lubi panią Bridges - była to miła, nieafektowana kobieta. Chętnie pozna ją trochę lepiej. A jej mąż wydawał się bardzo uprzejmy. Przynajmniej nie będzie musiała znosić tego nudnego majora.

Amelia powróciła do domu bardzo zadowolona z tej niewiel­kiej wyprawy. Merab zaczęła swe życie towarzyskie bardzo efektownie. Major był bez wątpienia pod jej urokiem. Pani Bridges należała do najpopularniejszych osób w Bath, a już po cichu pogratulowała Amelii jej „czarującej przyjaciółki”. Pańs­two Bridges byli bardzo miła parą, a znajomość z nimi z pewnością pozwoli Merab poznać wielu ciekawych ludzi.

Reakcja pani Bridges zdumiałaby zarówno Amelię, jak i Merab, gdyby któraś z nich mogła ją słyszeć.

- Więc to była Merab Hartfield - powiedziała do swego męża, kiedy powolnym spacerem wracali do domu. - Przyznam, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Rowland wyrażał się o niej niezbyt pochlebnie.

- Bardzo miła młoda kobieta - zgodził się jej mąż. - In­teligentna i atrakcyjna.

- Najwyraźniej nie miała bladego pojęcia, kim jestem - powiedziała pani Bridges, marszcząc lekko czoło.

- Powiesz jej?

Pani Bridges zastanawiała się przez chwilę.

- Nie, nie sądzę. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Chciałabym, żebyśmy poznały się lepiej bez żadnych uprzedzeń.

Lavinia Heslop przyjęła propozycję wyjazdu w towarzystwie Kitty do Bath z wdzięcznością graniczącą z zachwytem. Pani Heslop była niemal równie zadowolona. Pastor i jego rodzina żyli bardzo skromnie i nie byli w stanie wysłać córki na całe lato do Londynu. Czterech synów pani Heslop musiało znaleźć sobie miejsce w świecie, a to sporo kosztowało, więc potrzeby Laivinii musiały zaczekać. Lecz choć pani Heslop godziła się z tą koniecznością, nie chciała, by Lavinia została starą panną tylko z powodu braku okazji. Tak więc nie mogła zmarnować szansy wysłania córki na kilka miesięcy do Bath, nawet jeśli nie do końca pochwalała fanaberie Kitty.

Kareta Parminsterów, wioząca Kitty, Lavinię i służącą Kitty, zajechała przed dom pani Banstead pewnego zimnego popołu­dnia w połowie lutego. Dziewczynki zostały uprzejmie powita­ne przez panią Banstead, która zachwycała się głośno urodą Kitty i zapewniała, że wokół pięknej panienki będzie aż tłoczno od adoratorów. Potem obie przyjaciółki zostały za­prowadzone do ładnej sypialni wybitej tapetą o delikatnym, zielonym wzorze i kilkoma figurkami pastuszków na kominku. Dwaj służący wnieśli ich bagaże, pokojówka przyniosła ciepłą wodę, i pani Banstead wreszcie je opuściła, mówiąc na odchodnym:

- Najdroższa Kitty, zabiorę cię jutro do mojej modystki! Wróciła właśnie z Paryża i wie wszystko o najnowszej modzie. Jestem pewna, że będziesz nią zachwycona. Pani też, panno Heslop - dodała po namyśle.

Wszelkie obawy pani Parminster o stan ducha jej córki okazały się bezpodstawne. Kitty na początku rzeczywiście próbowała przybrać udręczoną pozę i wzbudzić w ten sposób zainteresowanie otoczenia już pierwszego wieczora w Bawialni, jednak widok innych dziewcząt, roztańczonych i spoglądających na nią ze współczuciem, sprawił, że szybko zapomniała o swym postanowieniu. Pani Banstead oczywiście znała wielu ciekawych ludzi, toteż Kitty i Lavinia zostały przedstawione towarzystwu i przy następnym tańcu obie panny miały już partnerów.

Major Bendick także tam był, wciąż uzupełniając swoją listę. Nazwisko Merab zostało tam już zapisane, jej przyjaźń z lady Wincanton była wystarczającym świadectwem dobrej reputacji, Jednak niepokój majora budziło wciąż puste miejsce przy rubryce „posag”. Przy nazwisku Parminster miejsce to zostało już wypełnione. Pani Banstead dyskretnie powiadomiła majora o rychłym przyjeździe swej chrześnicy, a ten wpisał kwotę 10 000 funtów. Lavinia w ogóle nie znalazła się na tej liście.

Major świadom był swoich atutów i doskonale rozumiał się z panią Banstead. Wysoki, przystojny mężczyzna, którego stan posiadania nie wzbudzał żadnych wątpliwości, obdarzony pewną nieuchwytną aurą męskości właściwą tylko żołnierzom, zawsze spotykał się z akceptacją dam. Pani Banstead z uśmiechem pozwoliła, by ich wspólny przyjaciel przedstawił go pannie Parminster.

Choć pierwsza reakcja Kitty, wyrażająca pełne uznanie dla jego zalet, bardzo mu pochlebiała, major nie był do końca przekonany.

- Czy będzie pani chodzić na koncerty, panno Parminster? - Spytał, kiedy zajęli miejsce w szeregu innych par.

- Koncerty? - Powtórzyła Kitty z przerażeniem.

- Tak, koncerty. Odbywają się w każdą środę. Czy lubi pani muzykę?

Kitty roześmiała się perliście.

- Muszę wyznać, że choć śpiewam jedną czy dwie piosenki, jak to musi robić każda młoda dama, na samą myśl o siedzeniu w jednym miejscu przez cały koncert chce mi się spać. - Widząc posępną minę majora, spytała; - A czy pan, w takim razie, lubi muzykę?

- Naturalnie. Pod warunkiem, że jest naprawdę melodyjna. Nie przepadam za tymi nowoczesnymi wymysłami. Beethoven na przykład w ogóle nie jest melodyjny.

Duch przekory owładnął nagle panną Parminster. Uśmiechnęła się najpiękniej, jak potrafiła, do swego partnera.

- A ja uważam, że muzyka Beethovena jest naprawdę cudowna.

Brwi majora jak na rozkaz zbiegły się razem.

- Jestem starszy od pani, panno Parminster. Musi pani uznać, że mam rację.

- Och, a to dlaczego? - spytała Kitty, otwierając szeroko oczy.

Później, w karecie odwożącej trójkę dam do domu, pani Banstead zapytała:

- Czym wprawiłaś majora w takie zdenerwowanie, Kitty?

Panna wzruszyła tylko ramionami.

- To bardzo dobra partia - przypomniała jej pani Banstead. - Poza całkiem przyzwoitym majątkiem ma co najmniej cztery tysiące rocznego dochodu.

Kitty nie odpowiedziała. Później, kiedy obie dziewczynki kładły się spać, powiedziała do Lavinii:

- Myślał, że musi tylko powiedzieć mi, co jemu się podoba, a ja natychmiast się z tym zgodzę.

Rzuciła się ze złością na łóżko. Przywykła do tego, że to mężczyźni ulegali jej, a nie ona mężczyznom. Rowland zawsze podporządkowywał się jej życzeniom.

Lavinia uważnie splotła warkocz i powiedziała:

- Ale zrobiłaś na nim ogromne wrażenie, Kitty. Ciągle prosił cię o następny taniec.

Mówiła o tym ze smutkiem, gdyż major był jednym z naj­przystojniejszych mężczyzn, jakich w życiu widziała, a on nawet na nią nie spojrzał.

- Rzeczywiście, chyba tak było, prawda? - spytała Kitty z zadowoleniem.

W miarę upływu dni Kitty miała coraz więcej powodów do samozadowolenia. Co prawda major odsunął się od niej, lecz Kitty miała teraz już całe kółko adoratorów, a najważniejszym z nich był wicehrabia Claydon, mężczyzna, którego Kitty skłonna była traktować całkiem poważnie.

Lavinia przyjechała do Bath, spodziewając się samych przyjemności, szybko jednak odkryła, że życie w mieście wcale nie wygląda tak różowo. W domu, gdzie krąg ich znajomych ograniczał się do kilku dobrze im znanych osób, nie miała poczucia rywalizacji. Zawsze była pokorną wielbicielką Kitty i była wdzięczna za każdy okruszek, który spadł z jej stołu. Co więcej, wszyscy wiedzieli, że jej posag jest bardzo skromny, i dlatego też nikt nie kwapił się, by ją adorować.

Tutaj, w Bath, wzbudzała całkiem spore zainteresowanie, które w opinii Kitty należało się tylko jej.

- Nie rozumiem, dlaczego pan Corbett tańczył z tobą aż dwa razy - powiedziała któregoś wieczora w drodze powrotnej do domu. Pan Corbett był przystojnym młodym mężczyzną, o którym mówiono, że zostanie spadkobiercą majątku starego pana Fincha, swojego ojca chrzestnego, zaś ten oceniano na co najmniej 5 000 funtów rocznego zysku. Czego on mógł chcieć od tej biednej Lavinii z jej dwoma marnymi tysiącami?

Lavinia, która siedziała na przednim siedzeniu, spostrzegła, że pani Banstead patrzy na nią z dezaprobatą i szybko odrzekła:

- Szczerze mówiąc, nie wiem. Na pewno chciał przede wszystkim rozmawiać o tobie.

Nie było to całkiem zgodne z prawdą, ale Kitty uśmiechnęła się ze zrozumieniem, a pani Banstead najwyraźniej się uspokoiła. Lavinia odwróciła głowę do okna i patrzyła na płomienie gazowych latarni, które rzucały pomarańczowy blask na chodnik i rozpraszały ciemności zimowej nocy. Po raz pierwszy w życiu zaczęła odczuwać niechęć do swej przyjaciółki. Czy ona, Lavinia, nie mogła mieć swoich adoratorów? Nagle zatęskniła do swej przytulnej sypialni w domu rodzinnym i do towarzystwa mamy.

Rowland przyjechał do Bath dopiero pod koniec lutego. Złożył kurtuazyjną wizytę swej matce i jej nowemu mężowi, jednak stanowczo odmówił, gdy poprosili, by zamieszkał w ich domu.

- Nie, naprawdę dziękuję, mamo - mówił. - Zatrzymam się w hotelu. Nie wiem jeszcze, jak długo tutaj zostanę i nie chciałbym wam robić kłopotu.

Jego matka, widząc, że nic nie wskóra, nie namawiała go dłużej. Wiedziała, że jej powtórne małżeństwo była dla Rowlanda pewnym szokiem, choć od wielu lat znał i lubił jej obecnego męża. Jednak choć mógł bez zastrzeżeń tolerować Samuela jako jej cichego wielbiciela, nie potrafił od razu w pełni zaakceptować go jako jej małżonka. Lady Bridges zdawała sobie sprawę, że damy w jej wieku - miała pięćdziesiąt sześć lat - nie powinny zajmować się rzeczami odpowiednimi raczej dla ludzi młodych.

Zrozumiawszy, że na razie nie osiągnie nic więcej, powie­działa tylko:

- Mam nadzieję, że zostaniesz przynajmniej na kolację. Mamy dzisiaj dziczyznę. Brat Samuela przysłał nam spory kawałek.

- Dziękuję, z przyjemnością.

Rowland oczywiście słyszał wcześniej, że Kitty jest w Bath. Wiedział bardzo dobrze, że prawdziwemu dżentelmenowi nie przystoi w takiej sytuacji wybierać się do damy i igrać z jej uczuciami. Z drugiej jednak strony bardzo chciał ją zobaczyć i być może liczył po cichu na jakiś cud. Wyobrażał sobie, jak rodzina na siłę wyciągają do Bawialni. Czyż nie widział wtedy, w niedzielę, jak płakała rozpaczliwie w swoją koronkową chusteczkę?

W końcu przekonał sam siebie, że uprzejmość wymaga, by złożył wizytę swej matce i osobiście złożył jej gratulacje z okazji ślubu. Potem zobaczy, co dalej. Po krótkim namyśle postanowił, że zostanie w Bath jeszcze kilka tygodni. Będzie próbował zachowywać się w stosunku do Kitty przyjaźnie, lecz z chłodną uprzejmością. Gdyby tylko mógł liczyć na to, że ona jeszcze poczeka... Ale nie, musi to zrozumieć. Musi pogodzić się z faktem, że jego plany życiowe uległy nieodwracalnej zmianie. Musi zdać sobie wreszcie sprawę, że nie dostanie Kitty ani też majątku Hartfieldów.

Rowland jeszcze wielokrotnie myślał o kłótni z Merab i doszedł do satysfakcjonującego wniosku, że ma to już za sobą. Co!? Miał się ożenić z takim kocmołuchem, zaniedbaną starą panną bez ogłady, i w dodatku niezbyt ładną? Pewnie do tego wszystkiego była okropną jędzą. Gdyby miała jakiekolwiek zalety, to czy kuzyn Julian już dawno nie poznałby ich ze sobą? Wybuch gniewu wywołany był szokiem, jakiego doznał po odczytaniu testamentu - nikt nie byłby w stanie powstrzymać się w takich okolicznościach i nikt nie mógł go winić za to, co się stało.

Następnego wieczora wybrał się do Bawialni. Był poniedzia­łek i odbywał się właśnie bal. Rowland postanowił udzielać się towarzysko. Mistrz Ceremonii z pewnością przedstawi go wielu atrakcyjnym damom, a on spróbuje się zrelaksować i zabawić.

Dotarł na miejsce dosyć późno i kiedy szedł przez salę, by złożyć swoje uszanowanie Mistrzowi Ceremonii, znalazł się nagle twarzą w twarz z... Kim ona była? Przecież na pewno skądś ją znał!

Rowland wpatrywał się osłupiały w wysoką, szczupła kobietę o pięknych, ciemnych włosach, które delikatnymi loczkami okalały czarującą twarz. Jej skóra miała bardzo jasny, oliwkowy odcień, który pokrywał się właśnie delikatnym rumieńcem, kiedy i ona patrzyła na niego. Oczy miała ciemnobrązowe, wielkie i lśniące. Nieznajoma nosiła elegancką, jedwabną suknię wieczorową w kolorze głębokiego fioletu, który cudownie podkreślał jej wspaniałą kremową karnację.

Serce Rowlanda podskoczyło gwałtownie. Kto to jest?

Nieznajoma dama była poruszona równie głęboko jak on.

- Pan... pan Sandiford...

- Panna Hartfield! - Rowland poczuł, jak ogarnia go wielki gniew. - Co, u diabła, pani tutaj robi?

4

Towarzystwo w Bath nie było tak ekskluzywne i zamknięte jak modny świat Londynu. Chorych i rekonwalescentów, którzy przyjeżdżali tutaj się leczyć, łączyła prawdziwa sympatia. Nowo przybyli pacjenci szybko odkrywali, że towarzysze ich niedoli chętnie dzielą się wszelkimi wiadomościami na temat najlep­szych lekarzy i sposobów terapii. Ta przyjacielska atmosfera ogarniała także Pijalnię i Bawialnię. Dama, która w londyńskim towarzystwie nie znalazłaby nigdy miejsca, była ciepło przyj­mowana w Bath, pod warunkiem, że była dość miła i dość bogata, by pozwolić sobie na pobyt w tym mieście.

Dlatego też wiele osób wydawało spore sumy na wizyty w Bath, w nadziei, że właśnie w ten sposób uda im się wejść do towarzystwa. Nikt nie był w tych wysiłkach równie wytrwały jak pani Dinah Hamson, bogata wdowa tuż po pięćdziesiątce. Towarzyszył jej syn, Joseph.

Pani Hamson była dość korpulentną osobą o ciemnych włosach, teraz lekko już przyprószonych siwizną, ciemnych oczach i niezbyt miłym charakterze. Była wdową po pastorze z bogatej parafii, i jako żona pastora przywykła do tego, by traktowano ją z uległością i należnym szacunkiem. Zaproszenie na herbatkę do pani Harrison było prawdziwym zaszczytem, niemal królewskim rozkazem. Niestety, jej władcze zapędy i sztywne maniery nie pozwoliły jej znaleźć swego miejsca w nieco bardziej wyszukanym towarzystwie.

Życie w Bath było bardzo upublicznione: nowy gość przyjeż­dżał do miasta, wpisywał się do księgi wyłożonej w Pijalni, przyjmował wizytę dwóch Mistrzów Ceremonii, a potem, jeśli był w stanie opłacić wcale niemałą składkę za wstęp do Bawialni i różnych modnych miejsc, w których pokazywał się „wielki świat”, wtedy dopiero zostawał dopuszczony do towa­rzystwa. Co działo się potem, zależało już od samego zaintere­sowanego. Pani Harrison była w towarzystwie tolerowana, ale tylko tolerowana. Lady Mandersby i czcigodna pani Tiverton, dwie seniorki societe Bath, kłaniały jej się uprzejmie, gdy zdarzyło im się spotkać w przejściu, jednak pani Harrison nigdy nie została oficjalnie przedstawiona ich znajomym i nie należała do ich kręgu.

Joseph był krępym, młodym mężczyzną o starannie po­kręconych i wypomadowanych włosach. Był równie uparty jak jego matka, a w dodatku dość ograniczony. Z zawodu był prawnikiem i pracował głównie dla pewnego kupca w Bristolu, a ponieważ świetnie znał najdrobniejsze tajniki handlu, dosko­nale nadawał się do tego rodzaju profesji. „Nikt jeszcze nie przechytrzył Josepha Hamsona”, mawiał z upodobaniem do swoich kolegów.

On także nie mógł pogodzić się z tym, że wciąż nie należy do towarzystwa w Bath. Rozumiał doskonale, że ożenek z kobietą z wyższych sfer znacznie powiększyłby jego szansę na zasobną przyszłość. Gdy jego zaloty do córki zwierzchnika zostały pogardliwie odrzucone, przyjechał do Bath, by tutaj popróbować szczęścia.

Był częścią zewnętrznego kręgu satelitów, otaczających pannę Parminster.

- Zobacz tylko, tutaj jest na co popatrzeć - powiedział do matki, kiedy oboje siedzieli w sali balowej Bawialni, czekając na muzykę. Głową wskazał na Kitty.

- Tak, a przy tym na pewno warta jest niezłą fortunkę - dodała pani Harrison, wydymając usta. - Uważam jednak, że jej sukienka jest po prostu nieprzyzwoita. Prawie zupełnie przezroczysta. Można niemal bez trudu zobaczyć jej... kończyny. - Pani Harrison chciała właściwie powiedzieć „nogi”, ale uznała, że to byłoby zbyt niedelikatne.

Joseph spojrzał na Kitty z uznaniem. Szukała męża, bez wątpienia, a obcisła suknia jeszcze podkreślała jej wdzięki. Po ślubie naturalnie nosiłaby coś znacznie skromniejszego. Joseph nie miał zamiaru pozwalać, by jego żona była obiektem zalotnych spojrzeń wszystkich mężczyzn.

W końcu doczekał się na swój taniec z Kitty i pochlebiał sobie, że udało mu się zrobić na niej pewne wrażenie. Właśnie zamierzał spróbować swego szczęścia po raz drugi i poprosić ją o do tańca, kiedy dojrzał, że jego matka wykonuje jakieś dziwne, energiczne gesty.

- Cóż takiego się stało, mamo? - spytał z irytacją, kiedy stanął u jej boku.

- Widzisz tę damę z lady Wincanton? - syknęła pani Harrison.

Joseph spojrzał; wysoka elegancka kobieta, przy tym całkiem atrakcyjna.

- Tak, no i co?

- Słyszałam, jak lady Wincanton mówiła do niej „Merab”!

- No i co z tego?

- Moja siostra nazywała się Merab.

- Moja droga matko, czy przywołałaś mnie tutaj tylko po to, by mi to powiedzieć? - Joseph zaczął już oddalać się od matki.

- Joseph! Czy ty nic nie rozumiesz? Być może ona jest córką Abby!

- Abby?

- Abby, ty tępaku. Mojej zniesławionej siostry, tancerki operowej. Mówiła, że wychodzi za jakiegoś arystokratę. Nie mogę przypomnieć sobie jego nazwiska, jakiś Hartshom czy coś takiego. Oczywiście, wszyscy wiedzieliśmy, o co naprawdę jej chodzi. Wyszła za mąż, na pewno! Czy to było w ogóle możliwe?

Joseph znów spojrzał na nieznajomą kobietę. Prowadziła ożywioną rozmowę z lady Wincanton i majorem Bendickiem. Dobrze ubrana, pewna siebie... pieniądze. Jego myśli biegły znów tym samym, dobrze mu znanym torem. Zmrużył oczy.

- Chcesz powiedzieć...

- Oczywiście. Jeśli rzeczywiście ona jest córką Abby, to właściwie nie trzeba nam już niczego więcej. Spójrz tylko na nią. To jasne, że nie brakuje jej pieniędzy. I obraca się w odpowiednim towarzystwie. - Tak jak Abby, pomyślała ze złością. Zajęła się tylko sobą i nawet nie pomyślała o siostrze. Przez te wszystkie lata nie dostali od niej żadnej wiadomości.

- Ale myślałem, że ona już nie należy do rodziny - powie­dział Joseph.

- Oczywiście, że wyrzekliśmy się jej, kiedy została śpiewacz­ką operową. Pokazywała na scenie nogi, zresztą pewna jestem, że i znacznie więcej też. I nigdy, ani przez chwilę, nie wierzyłam w to jej „małżeństwo”. Jeśli jednak rzeczywiście udało jej się do tego doprowadzić, to jej obowiązkiem było poinformować o tym swoją siostrę. - Pani Harrison nie zastanawiała się nad dziwaczną logiką tego rozumowania. Parsknęła tylko gniewnie i spojrzała ze złością na Merab.

- Może ona wcale nie będzie chciała nas poznać - powiedział Joseph, udowadniając, że nie na darmo skończył studia pra­wnicze.

- Nie będzie miała wyboru - warknęła jego matka. - Idź tam i dowiedz się, kim ona jest.

Merab wpatrywała się z niedowierzaniem w Rowlanda. Na chwilę ogarnął ją lęk. Znów była w Hartfield Hall, znów czuła na sobie pogardliwy wzrok kuzyna, znów wstydziła się swych pocerowanych ubrań, bladej cery, niemodnej fryzury. Po chwili strach zamienił się w złość. Przebywała tutaj jako przyjaciółka lady Wincanton, została zaakceptowana przez towarzystwo w Bath. Lady Mandersby, która była tu wyrocznią w sprawach towarzyskich, chwaliła głośno jej styl. Major Bendick naj­wyraźniej uważał ją za atrakcyjną kobietę. Czego miałaby się bać?

Podniosła wyżej głowę i zmierzyła kuzyna zimnym spoj­rzeniem.

- Przyjechałam w odwiedziny do mojej przyjaciółki, lady Wincanton.

- W poszukiwaniu dobrej partii, jak sądzę - burknął Rowland.

Merab uniosła jedną brew i spojrzała przelotnie na Kitty, nim odpowiedziała:

- Mogłabym to samo powiedzieć o panu, sir.

Przez chwilę Rowland nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa.

- Jak pani śmie! - wykrztusił w końcu.

- Panie Sandiford - odparła Merab lodowatym tonem. - Nie muszę się panu z niczego tłumaczyć. Mam takie samo prawo przebywać w Bath, jak i pan. - Kątem oka dostrzegła, że kilka osób, w tym pani Bridges, przygląda im się z zainteresowaniem, i dodała. - Zdaje się, że robimy z siebie widowisko.

Rowland rozejrzał się dokoła niecierpliwie.

- Lepiej chyba będzie, jeśli się już rozstaniemy, nie sądzi pan? - Merab dygnęła grzecznie i odeszła.

Rowland wciąż stał w miejscu, patrząc ze złością na od­dalającą się pannę Hartfield.

Amelia z rosnącą konsternacją przysłuchiwała się rozmowie swej przyjaciółki. Dojrzała Rowlanda znacznie wcześniej, jednak nie mówiła o tym Merab. Żywiła romantyczną nadzieję, że Rowland tylko spojrzy na Merab i natychmiast straci dla niej głowę. Tymczasem on kłócił się z nią praktycznie na oczach całego towarzystwa. Nawet jeśli nie wszyscy się im przyglądali, to z pewnością i tak dostarczyli tematu do wielu plotek.

- Och, kochanie - westchnęła w końcu, wiedząc, że wszystko, co powie, i tak będzie brzmiało niezręcznie. - Myślę, że przyjechał tutaj dla Kitty Parminster.

- Pewnie tak. - Merab, jeszcze przed chwilą uradowana odwetem, jaki wzięła na swym niedawnym oprawcy, poczuła nagle ogromne przygnębienie. - Co mam teraz robić, Amelio?

Przyjaciółka pokręciła głową.

- Nie możesz tak całkiem się od niego odsunąć. W końcu to twój kuzyn. I na pewno nie chcesz, żeby ktoś dowiedział się o tym okropnym testamencie.

Merab wzdrygnęła się. Wciąż boleśnie odczuwała upokorzenie z tamtego dnia.

- Teraz pewnie będzie starał się nie wchodzić mi w drogę - powiedziała po chwili. - Myślę, że zwykły ukłon i kilka słów przywitania w zupełności wystarczy.

Ach ci mężczyźni, pomyślała Amelia.

Kitty wolała nie wspominać przy swej matce chrzestnej ani słowem o swojej zażyłej znajomości z Rowlandem Sandifordem i poleciła, by Lavinia także pomijała ten temat milczeniem. Martwiła się jedynie, że jej matka mogła kiedyś wymienić to nazwisko przy pani Banstead. Na szczęście lady Parminster była dość rozważna, by nie mówić głośno o niedorzecznych fanaberiach córki. Kitty zadziwiająco szybko zapomniała o swo­im rozczarowaniu, nie widziała jednak powodu, dla którego Rowland nie miałby jeszcze trochę ją poadorować. Był jednym z najprzystojniejszych mężczyzn w Bath i jego zaloty mogły tylko dodać jej splendoru w oczach innych.

- Biedny pan Sandiford - litowała się Lavinia, która miała miękkie serce. - Czy on nie popadnie w jakąś straszną depresję, kiedy ty będziesz go tak traktować? On tak bardzo cię kocha, Kitty.

- Więc powinien być bogatszy - odrzekła Kitty bez cienia współczucia.

- Ale to nie jego wina, skoro kuzyn postanowił nie zostawiać mu tych pieniędzy!

- Oczywiście, że jego - warknęła panna Parminster. - Powi­nien się przypochlebiać temu kuzynowi. Pisać do niego miłe listy, zgadzać się z nim we wszystkim. Wiedział przecież, jak bardzo potrzebuje majątku Hartfieldów, jeśli chciał się ze mną ożenić.

- Co się stało z tymi pieniędzmi? - spytała Lavinia, zacie­kawiona.

Kitty wzruszyła ramionami.

- Pewnie poszły na jakieś cele dobroczynne. No cóż, Rowland miał już swoją szansę. - Z zadowoleniem przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Lord Claydon przyrównał ją do ślicznej czarodziejki - i miał rację. Tyle tylko, że lord Claydon jeszcze jej się nie oświadczył.

- Co zamierzasz zrobić?

- Będę bardzo miła dla pana Sandiforda - odrzekła Kitty słodko. - Będę z nim tańczyć, pozwolę, żeby mnie adorował, przynosił wino i tak dalej. I postaram się robić to zawsze, kiedy lord Claydon będzie w pobliżu.

- A co z innymi? Z panem Hamsonem i... majorem Bendickiem? - spytała Lavinia z wystudiowaną obojętnością.

- Interesuje cię major Bendick?

Lavinia starannie wygładziła brzeg sukienki.

- Jestem pewna, że on w ogóle o mnie nie myśli. Tańczy ze mną tylko wtedy, kiedy nie może tańczyć z tobą.

Major Bendick to mój drugi typ - powiedziała Kitty, z satysfakcją obserwując przygnębioną minę Lavinii. Mężczyzna z czterema tysiącami funtów rocznego dochodu zasługiwał na poważne traktowanie. Kitty nie zamierzała pozwolić, by Lavinia sprzątnęła go jej sprzed nosa. - Możesz mieć pana Hamsona, jeśli chcesz.

- Dziękuję ci - odparła Lavinia beznamiętnym tonem.

Kitty zachowywała się w stosunku do Rowlanda niezwykle, boleśnie wręcz uprzejmie, a jednocześnie wciąż mu się wymy­kała, doprowadzając go tym niemal do szaleństwa. Przez cały następny tydzień Rowland wytrwale ją adorował. Kitty nigdy nie podarowała mu więcej niż dwóch tańców jednego wieczora, jednak czułe spojrzenia, jakie bezustannie rzucała w jego kierunku, zdawały się obiecywać znacznie więcej. Kiedy w końcu Rowland spotkał ją za zasłoną liści wielkich palm i pocałował delikatnie, gwałtownie zareagowała.

- Co ty wyprawiasz?

- Ale Kitty...

- Nie mów do mnie „Kitty”!

- Więc panno Parminster...

- To już lepiej. - Kitty uśmiechnęła się uroczo i podała mu dłoń.

Rowland pocałował czubki jej palców.

- Kitty, posłuchaj...

- Ja mówiłam poważnie, panie Sandiford. Nie ma pan prawa zwracać się do mnie po imieniu. To nie wypada. Co by ludzie powiedzieli?

- Więc tak szybko mnie już zapomniałaś? - spytał Rowland gorzko.

Kitty zrozumiała, że jej towarzysz potrzebuje jednak kilku słów zachęty.

- Nie zapomniałam - powiedziała miękko, spoglądając na niego ze smutkiem swymi błękitnymi oczyma. - Ale jeśli będziemy za bardzo się spoufalać, pani Banstead napisze o tym do mamy i taty, a oni przyjadą tutaj i zabiorą mnie do domu. A tego nie mogłabym znieść. - Kitty pomyślała o nadziejach, jakie wiązała z wicehrabią Claydonem.

- Ja też nie mogłem znieść tego, że nie pozwalano mi rozmawiać z tobą w domu - powiedział Rowland cicho.

Kitty uśmiechnęła się słodko.

- Rozumiesz więc, że musimy przestrzegać etykiety. - Rozej­rzała się dokoła. Jej matka chrzestna i Lavinia stały po drugiej stronie sali. Lord Claydon prawdopodobnie gdzieś wyszedł. Kitty wsunęła się ponownie za palmy.

- No dobrze - powiedziała. - Jeden pocałunek.

Pozwoliła, by na kilka sekund przywarł do jej ust, a potem odsunęła się od niego.

- Drogi panie Sandiford - powiedziała z uśmiechem. - Przy­puszczam, że zechce pan poczęstować mnie kieliszkiem ratafii.

Zawiedziony, lecz zarazem zupełnie oszołomiony, Rowland pozwolił zaprowadzić się do sali jadalnej.

Następnego dnia po nieoczekiwanym spotkaniu Merab i Rowlanda pogoda była wyjątkowo nieprzyjemna. Obie damy postanowiły nigdzie nie wychodzić i siedziały wygodnie w po­koju Amelii, rozmawiając o Kitty Parminster.

- Nie mogę zrozumieć, co mężczyźni w niej widzą - mówiła Amelia ze złością. Wciąż czuła się wytrącona z równowagi, nie tylko z powodu niezbyt miłego spotkania Merab z kuzynem, ale także dlatego, że Rowland wciąż nadskakiwał Kitty.

- Jest bardzo ładna - podsunęła Merab, która postanowiła być wielkoduszna.

- Jak lalka!

- Mężczyźni lubią lalki. Spójrz tylko na majora Bendicka.

- Nonsens, Merab. Przecież wczoraj wieczorem major wy­chwalał twoją inteligencję.

- On będzie ją z chęcią wychwalał - odparła Merab. - Dopóki nie będę jej za bardzo okazywać. Major Bendick uważa, że kobieta jest inteligentna tylko wtedy, kiedy we wszystkim się z nim zgadza.

- Myślałam, że go trochę lubisz - zdziwiła się Amelia.

Merab obrzuciła ją sceptycznym spojrzeniem. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że Amelia uważa majora za doskonałego kandydata na męża.

- Oczywiście, że go lubię - odrzekła chłodno. - Jest miłym, dobrze wychowanym mężczyzną, dlaczego miałabym go nie lubić? Poza tym, ma do mnie słabość. Na pewno zgodzisz się, ze mną, że to także świadczy o wysokim stopniu inteligencji.

- Jesteś niemożliwa - powiedziała Amelia, kręcąc głową z rozbawieniem.

W tym momencie w drzwiach pojawił się lokaj - przyniósł na tacy dwie karty wizytowe i podał je Merab. Podniosła je powoli. Któż to składał jej wizytę? „Pani Eli Harrison” głosił napis na jednej i „J. Harrison” na drugiej. Odwróciła obie karty na drugą stronę. Na jednej z nich dopisano ołówkiem dwa słowa: „Z domu Cooper”. Merab pobladła.

- Co się stało? - Amelia przestała wyszywać ubranko młodszego syna.

Merab podała jej karty.

- Cooper to panieńskie nazwisko mojej matki. - Gestem nakazała Amelii, by obejrzała karty z drugiej strony.

- Gdzie ich zostawiłeś, Gregg? - spytała Amelia.

- W żółtym salonie, proszę pani - odparł lokaj. - Sir Thomas jest w bibliotece i zapewne nie życzy sobie, by mu przeszkadzano.

- Będę musiała spotkać się z nimi - powiedziała Merab, nieco przestraszona. Myślała teraz niezwykle szybko. To była bez wątpienia jej ciotka Dinah, a z tego, co mówiła jej mama, wynikało, że była to złośliwa, zazdrosna kobieta, z którą Abigail miała niewiele wspólnego.

- Powiedz pani Harrison i jej synowi, że zaraz do nich zejdziemy - poleciła Amelia. - I poczęstuj ich czymś.

- Tak jest, proszę pani. - Drzwi zamknęły się za lokajem bezgłośnie.

- Nie podoba mi się to - powiedziała Merab. - Dlaczego nagle chce mnie poznać? Wyrzekła się mojej matki, kiedy ta zajęła się śpiewem. Nigdy nie odpowiedziała na list, w którym mama zawiadamiała ją o ślubie z tatą. Czego oni mogą ode mnie chcieć?

- A dlaczego mieliby chcieć czegoś więcej niż po prostu cię poznać?

- Mama zawsze mówiła mi, że Dinah to okropna egoistka, w dodatku uparta jak osioł.

- Merab - zaczęła Amelia łagodnie. - To musiało być jakieś trzydzieści lat temu. Przecież wszystko mogło się zmienić. Chodźmy na dół i przekonajmy się. Chyba że wolisz spotkać się z nimi sama?

Merab energicznie potrząsnęła głową.

Pani Harrison ubrała się na to spotkanie dość ostrożnie, gdyż nie wiedziała, jakie są oczekiwania jej siostrzenicy. Bardzo chciała uzyskać wreszcie wstęp do towarzystwa, w jakim obracała się Merab, i dlatego postawiła przede wszystkim na dyskrecję i powściągliwość. Z drugiej strony nie uważała wcale, że powinna okazywać córce Abigail - która była tylko owocem mezaliansu pomiędzy tancerką operową (by nie powiedzieć gorzej) i nieudacznikiem Jonathanem Hartfieldem - jakieś specjalne względy. Chciała także podkreślić wyraźnie swoją wartość. Znajdowała się więc w dosyć trudnej i złożonej sytuacji. Chciała wszelkich korzyści, jakie mogła jej dać znajomość z Merab, z drugiej zaś strony nie zamierzała jej za nic dziękować.

Po długich namysłach włożyła więc czarny wełniany kos­tium, obszyty foczym futrem, z bardzo skromnym dekoltem. Na głowie miała turban, znany jako pruski hełm, który jeszcze bardziej podkreślał surowy wizerunek. Całości dopełniał parasol.

Joseph także starannie dobierał swą garderobę. Włożył spodnie z cielęcej skóry, buty z cholewami i dwurzędowy surdut, a do tego fular, który po wielu nieudanych próbach udało mu się związać na sposób amerykański, które to wiązanie, w jego mniemaniu, dodawało mu pewnej nieuchwytnej aury nowoczes­ności. Obserwował Merab uważnie i w pełni aprobował to, co widział. Przemknęła mu nawet przez głowę myśl, że choć wolałby za żonę Kitty Parminster, jego nowa kuzynka także byłaby całkiem odpowiednią towarzyszką dla młodego prawnika pnącego się po szczeblach kariery. Znała odpowiednich ludzi, odznaczała się pewną dyskretną elegancją, a jej posag z pew­nością przydałby się młodemu człowiekowi takiemu jak on i pomógłby mu zdobyć odpowiednią pozycję w świecie.

Gdy tylko pani Harrison ujrzała Merab, od razu zrozumiała, jak bardzo jej nie lubi. Jej siostrzenica była wyższa od swej matki, ale miała te same oczy, które mogły podbić serce każdego mężczyzny. Poruszała się także bardzo podobnie. Joseph mógł sobie nazywać to „elegancją”, ale pani Harrison i tak dobrze wiedziała, że Merab chce po prostu okazać w ten sposób swoją wyższość, dokładnie tak samo, jak robiła to jej matka. Gdy Merab dopytywała się uprzejmie, gdzie pani Harrison zatrzymała się po przyjeździe do Bath, ta uznała to za bezczelną impertynencję. Uważała też, że Merab udaje tylko przyjaciółkę lady Wincanton, by się jej przypochlebić.

- A czy ty zamierzasz jeszcze długo pozostać w Bath? - spytała niegrzecznie pani Harrison.

- Niezbyt długo, proszę pani. Muszę szukać posady nau­czycielki.

- Nauczycielki! - powtórzył Joseph z przerażeniem.

- Tak, niestety - przytaknęła Merab. Jej kuzyn był młodym mężczyzną o grubych rysach twarzy; nosił się dość elegancko. Merab pomyślała, że jeśli przyszedł tutaj wraz ze swoją okropną matką, by wyciągnąć z niej jakieś pieniądze, to powinna jak najszybciej pozbawić go wszelkich złudzeń. - Dziadek nie zostawił mi żadnych pieniędzy. Sama muszę zarabiać na życie.

Pani Harrison spojrzała na poranną suknię Merab z delikatnej szarej wełny i doszła do wniosku, że jej siostrzenica mija się z prawdą.

- Jestem pewna, że lady Wincanton nie pozwoli na to - powiedziała głośno.

- Wolę być niezależna.

- Ale dopóki jest pani tutaj, zagląda pani czasem do Bawialni, prawda? - wtrącił się Joseph, który tak jak i jego matka nie wierzył w ubóstwo Merab i czuł, że kolejna szansa wymyka mu się z rąk. - Mam nadzieję, że mogę liczyć na jeden lub dwa tańce, droga kuzynko?

- Niestety, nie tańczę, panie Harrison. Wciąż jestem w żałobie po moim dziadku.

Pani Harrison nie mogła już znieść tego ani chwili dłużej.

- Ho, ho! - parsknęła. - Pomyślałby kto. Nie bądź taka zarozumiała, moja panno. Twoja matka była taka sama, udawała wielką damę. Myślisz, że jesteś taka wspaniała i ważna, że nie możesz nawet zatańczyć z własnym kuzynem? Pozwól sobie powiedzieć, że...

- Mamo! - Joseph podniósł głos o pół tonu.

Pani Harrison przerwała w pół zdania.

- Może lepiej puścić w niepamięć urazy z przeszłości - powiedziała z wysiłkiem. - Choć źle się dzieje na świecie, kiedy siostrzenica uważa, że wolno jej pogardzać własnymi krewnymi.

Merab spojrzała bezradnie na Amelię, która odwróciła głowę i wpatrywała się obojętnie w krajobraz za oknem.

- Wcale nie chcę się wywyższać, proszę pani - powiedziała cicho. - Nie chcę też odrzucać swoich krewnych. Ale mój dziadek, z którym mieszkałam przez ostatnie osiem lat, umarł zaledwie dwa miesiące temu i gdybym już teraz brała udział w tańcach, uznano by to za wysoce niestosowne.

- Osiem lat! I ty chcesz mi powiedzieć, że zostawił cię bez środków do życia? Wiem dobrze, że miał całkiem niezły mająteczek, którego niejeden by mu pozazdrościł! - Pani Harrison nie omieszkała przed tą wizytą dowiedzieć się czegoś więcej o rodzime Hartfieldów z Kroniki rodów szlacheckich Zjednoczonego Królestwa.

- Mamo! - powtórzył błagalnym tonem Joseph. - Przecież to nie twój interes.

- Nonsens, Josephie. Czyż nie jestem jej ciotką? A jej matka była dokładnie taka sama, nigdy nie odpowiedziała ci wprost na żadne pytanie.

Nic dziwnego, pomyślała Merab. Nikt nie chciałby mówić za wiele przy takiej wścibskiej osobie.

- Mój dziadek był ekscentrykiem - powiedziała w końcu. - Wolał przeznaczyć swoje pieniądze na cele dobroczynne. - Zamilkła na moment i dodała z leciutką ironią. - Zdaje się, że jego opinia o mnie i mojej matce była bardzo podobna do tej, jaką pani zdążyła już wyrazić.

- Bardzo przepraszam za zachowanie mojej mamy - wtrą­cił Joseph z desperacją. - To spotkanie wytrąciło ją z rów­nowagi.

Pani Harrison podniosła się ze swego miejsca.

- Będziemy musiały się już pożegnać, siostrzenico Merab - oświadczyła. - Widzę, że uczucia rodzinne niewiele dla pani znaczą. Ale jako chrześcijanka wciąż wyciągam do pani rękę na znak pojednania. Josephie, wstań, musimy już iść.

Merab i Amelia także wstały ze swych foteli i czekały uprzejmie przy drzwiach, aż powóz gości zniknie im z oczu.

- Co za okropna kobieta! - wykrzyknęła Merab. - Najdroższa •Amelio, mam tylko nadzieje, że nie wyprzesz się mnie teraz.

Amelia pocałowała ją w policzek.

- Wszyscy mamy jakichś okropnych krewnych - powiedziała. Powinnaś zobaczyć moją kuzynkę, Caroline. Odrażająca kobieta. Spędza całe życie na hulankach; pijaństwo, hazard, tuziny kochanków. Zawsze żyje na skraju bankructwa. Nie mów mi nawet o krewnych.

- Ona przynajmniej nie mieszka w Bath! - Merab uśmiech­nęła się z wysiłkiem, wciąż zdenerwowana. - Czy naprawdę byłam taka niegrzeczna?

- Oczywiście, że nie. Byłaś bardzo uprzejma. Jeśli ona nie wierzy w to co mówisz, to już nie twoja wina.

- Nie powinnam była kupować tych nowych ubrań. Mogą wprowadzić kogoś w błąd.

- Nonsens. Twoja ciotka, o ile się nie mylę, ma spore ambicje towarzyskie. Po prostu nie może pogodzić się zmyślą, że tym razem nic z tego nie wyszło - stanowczo oznajmiła Amelia.

Choć Amelia udawała pewną siebie, w rzeczywistości była bardzo zmartwiona. Obawiała się między innymi opinii swego męża. Choć pani Harrison i jej syn nie byli prostakami, z pewnością nie należeli też do osób, jakie powinny znajdować się w towarzystwie Merab. Na pewno nie znaleźliby uznania w oczach towarzystwa. Major Bendick wyraził już pewne zainteresowanie Merab i Amelia obawiała się, że w tym momencie krewni pokroju pani Harrison mogła przyjaciółce bardzo zaszkodzić.

Czy rozsądny człowiek, za jakiego zawsze uważała majora Bendicka, chciałby mieć cokolwiek wspólnego z tego rodzaju kobietą? Nawet jeśli w tej chwili pani Harrison uwierzyła Merab i straciła dla niej zainteresowanie, z pewnością chciałaby odnowić tę znajomość, gdyby jej siostrzenica została żoną majora!

Sir Thomas, gdy jego żona odważyła się porozmawiać z nim na ten temat, także wyrażał swoje obawy.

- Na pewno znacznie zmniejszyli jej szansę - oświadczył z pewnością. - Widziałem tę kobietę. Przeklęta, namolna metodystka. Znam podobnych ludzi.

- Rzeczywiście jest aż tak źle? - przeraziła się Amelia. - Nie próbowała mnie nawracać ani nie namawiała do modlitwy.

- Hm. Ale na pewno ma bardzo surowe poglądy na temat teatru, hazardu i Bóg wie czego jeszcze. Dla panny Hartfield byłoby najlepiej, gdyby ci dwoje wynieśli się z powrotem do Bristolu, nim w Bath rozniesie się wieść o ich pokrewieństwie.

Amelia westchnęła.

- Obawiam się, że pan Harrison należy do kręgu adoratorów Kitty Parminster. Wątpię, czy zechcą wyjechać już teraz.

- W takim razie dobrze byłoby dla panny Hartfield, gdyby zajął się nią ktoś inny - powiedział w końcu sir Thomas. Wciąż uważał, że jego żona była zbyt optymistycznie nastawiona do planów wydania przyjaciółki za mąż, jednak nie mógł spokojnie patrzeć na jej przygnębioną minę. Nie pozwoli co prawda, by kontaktowała się z tymi Harrisonami, jednak dopóki panna Hartfield zdoła trzymać się od nich z daleka, nie będzie interweniował.

Jakby w odpowiedzi na modlitwy Amelii, następnego dnia Wincantonowie i panna Hartfield otrzymali zaproszenie na przyjęcie wydawane przez Bridgesów przy okazji zbliżającego się koncertu w Bawialni.

- Zechcesz tam pójść, Merab? - spytała Amelia.

- Bardzo chętnie. - Merab lubiła panią Bridges.

Przed koncertem goście zaproszeni zostali na herbatę. Pani Bridges zaplanowała poczęstunek na wpół do siódmej, zaś koncert rozpoczynał się godzinę później.

Merab ubrała się na tę okazję bardzo starannie. Miała na sobie jedną z dwóch nowych sukien wieczorowych z szarego jedwabiu i delikatny szal z czarnej koronki, którym Amelia przyozdobiła jej ramiona. We włosy wpięła hebanowy grzebień, a w dłoni trzymała czarny wachlarz. Jej skóra zawsze była troszeczkę za blada, jednak czarny szal zdawał się zacierać to wrażenie, co Amelia odnotowała z satysfakcją.

Jednak zaraz przy wejściu do Bawialni oczekiwał Merab spory szok. Obok pani Bridges, która witała wszystkich przy­bywających gości, stał nie kto inny jak Rowland Sandiford!

- Panie Sandiford - zachłysnęła się Merab, mocniej przycis­kając do siebie szal. - Skąd pan się tu wziął?

Rowland uniósł lekko brwi.

- Dlaczego miałoby mnie tu nie być? - spytał zimno. - Pani Bridges jest moją matką?!

- Pana matką?

- Więc stąd się znamy - powiedziała Amelia, podchodząc bliżej i podając dłoń pani Bridges. - Byłam pewna, że gdzieś już panią widziałam, ale nazwisko wydawało mi się obce. Proszę mi wybaczyć.

Pani Bridges uśmiechnęła się ciepło, wybaczając Amelii to nagłe wtargnięcie. Domyślała się, że przede wszystkim miało ono wybawić Merab z opresji.

- Wyszłam za pana Bridgesa dopiero w listopadzie - od­powiedziała. - Przypuszczam, że spotkałyśmy się jeszcze nim pani Tiverton przedstawiła nas sobie, ale to było tylko jakieś skromne przyjęcie wiele lat temu.

- Oczywiście - zgodziła się Amelia. - Teraz już sobie przypominam.

Pani Bridges zwróciła się z uśmiechem do osłupiałej Merab. Rowland zdążył się już oddalić, więc powiedziała:

- Mój syn potrafi być czasem nieznośny, panno Hartfield. Mam nadzieję, że jego obecność nie zepsuje pani wieczoru.

- Nie, nie! - Czyżby pani Bridges wiedziała o wszystkim? - w głowie Merab kłębiły się setki myśli.

- Liczę też na to, że będziemy mogły poznać się trochę lepiej. - Pani Bridges zauważyła, że Merab wciąż jest nieco oszołomiona, uścisnęła więc jej dłoń i pozwoliła odejść.

- Panie Bridges - zawołała do swego męża. - Jestem pewna, że panna Hartfield chętnie się czegoś napije.

W pierwszej chwili Rowland chciał oskarżyć Merab, że celowo zaznajomiła się z jego matką, żeby... No właśnie, żeby co? Zastawić na niego pułapkę? Na szczęście tym razem dobry anioł stróż powstrzymał nierozważne słowa, które cisnęły mu się na usta.

Wiedział doskonale, że Merab właściwie nie ma ani pensa, zauważył jednak z pewnym zakłopotaniem, że wielu mężczyzn w Bath uważało ją za całkiem interesująca partię, godną ich zabiegów. To spostrzeżenie wytrąciło go zupełnie z równowagi. Kto by pomyślał, że ta koścista kobieta potrafi tak bardzo się przeobrazić?

Nagle zorientował się, że stoi w pobliżu miejsca, w którym Merab toczy właśnie dyskusję z panem Bridges.

- Czasami śpiewam wieczorami - mówiła panna Hartfield. - Sir Thomas bardzo lubi stare piosenki, takie jak Pewnego ranka i temu podobne. Państwo Wincanton mają cudowny fortepian. Co za ton!

Merab śpiewa, pomyślał z rozbawieniem Rowland. Niech Bóg broni! Kitty to zupełnie co innego. Kitty miała słodki głosik i potrafiła cudownie nim operować. Ale ona odebrała solidne wykształcenie. Wolał nie myśleć o tym, jak brzmi śpiew jego kuzynki.

- Tak bardzo cieszę się na ten koncert - kontynuowała Merab. - Już od tak dawna nie słuchałam muzyki w dobrym wykonaniu.

- Jaki jest pani ulubiony kompozytor, kuzynko? - spytał nagle Rowland, zaskakując sam siebie.

Merab odwróciła się powoli.

- Mozart, bez wątpienia. - Rowland jak zawsze mówił lekko kpiącym cynicznym tonem, jednak Merab zauważyła, że tym razem nazwał ją „kuzynką”. - Uważam, że muzyka Mozarta zawiera w sobie wszystko. Kiedy byłam mała, mama śpiewała mi przed snem Se wuol ballare, signior contino, i od tego czasu już na zawsze pokochałam Mozarta.

Rowland zauważył z konsternacją, że Merab mówiła z całkiem dobrym włoskim akcentem.

- Musiała pani mieć niezwykłe dzieciństwo, kołysana do snu muzyką Mozarta. Większość dzieci słucha piosenki o dwóch kotkach.

Merab uśmiechnęła się lekko.

- Och, ja też jej słuchałam. Tyle że po prostu wolałam Mozarta.

Rowland nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć. Nagle w jego głowie pojawiły się setki pytań. Jak wyglądało dziecińs­two tej kobiety? Co się z nią działo, nim przyjechała do Hartfield Hall? I nagle, zupełnie niespodziewanie, zadał sobie pytanie najważniejsze: dlaczego kuzyn Julian zachowywał się z taką wrogością w stosunku do swej wnuczki?

Merab odstawiła kieliszek i spojrzała na niego niepewnie.

- To bardzo miło ze strony pańskiej matki, że zechciała mnie tutaj zaprosić - powiedziała z lekkim wahaniem. - Nie zdawałam sobie sprawy, że wie o mnie wszystko.

Chciała przez to powiedzieć tylko tyle, że docenia wielko­duszność pani Bridges, która zaprosiła ją tutaj, choć w pewnym sensie pozbawiła ona jej syna sporej fortuny.

Rowland jednak zrozumiał to całkiem opacznie.

- Chce pani powiedzieć, że moja matka celowo spotkała nas ze sobą? - spytał gniewnie. - Zapewne zastanawia się Pani teraz, czy aby nie za szybko wyrzekła się majątku Hartfieldów.

Merab zbladła jak ściana. Czy jej kuzyn chciał w ten sposób zasugerować, że ona celowo sprokurowała to spotkanie, by nakłonić go do małżeństwa? Przez moment była tak wściekła, że miała ochotę sięgnąć powtórnie po kieliszek i chlusnąć jego zawartością prosto w twarz Rowlanda, Na szczęście zdrowy rozsądek zwyciężył.

- Jeśli rzeczywiście tak pan myśli, to chyba powinien był pan ostrzec swoją matkę przede mną, prawda? Kto wie, może pomyślała, że jednak nie ja byłam winna takiej treści tes­tamentu i chciała po prostu poznać mnie jako zwykłego człowieka? - Uśmiechnęła się chłodno i dodała. - Nie mogę zrozumieć, dlaczego uważa się pan za tak niezwykle atrakcyj­ną partię. Przepraszam, widzę, że przybył właśnie major Bendick. - Z tymi słowy Merab oddaliła się od swego kuzyna.

Koncert zagrany był cudownie, jednak Merab nie mogła się skupić na muzyce. Jak on śmiał? Czy naprawdę przypuszczał, że ona kiedykolwiek zgodziłaby się przyjąć jego oświadczyny? Musiałaby chyba być szalona, by zgodzić się na coś podobnego. Przez osiem lat spędzonych pod jednym dachem ze swym dziadkiem Merab zrozumiała, że nigdy więcej nie chce być już pomiatana i pogardzana przez innego człowieka. Nauczanie w szkole dla panienek na pewno było ciężką pracą, jednak dawało poczucie niezależności, a przy tym zawsze można było liczyć na szacunek i sympatię uczennic. Lepiej prowadzić spokojne życie ubogiej nauczycielki, niż być bezustannie poniżaną przez jakiegoś aroganta.

Jednak przypuszczenia Rowlanda nie były wcale takie dalekie od rzeczywistości, jak to wyobrażała sobie Merab. Jego matka tego samego wieczora w rozmowie z mężem dała wyraz swej rosnącej irytacji.

- Czasami zupełnie nie rozumiem Rowlanda. Uważam, że panna Hartfield jest naprawdę cudowna. Inteligentna, atrakcyjna, o wspaniałych manierach, czegóż więcej on chce?

- Może Kitty Parminster - powiedział jej mąż, wyjmując spinki z rękawów koszuli i kładąc je ostrożnie na kominku.

- Kitty Parminster! - Parsknęła jego żona pogardliwie. - Przecież ona zanudziłaby go na śmierć po kilku miesiącach.

Pan Bridges rozumiał, dlaczego jego pasierb stracił głowę dla Kitty; te cudowne dołeczki w policzkach, czarujące spojrzenia, jakie rzucała mężczyznom spod rzęs. Był jednak rozsądnym mężczyzną i nie powiedział ani słowa.

Lord Claydon wziął głęboki oddech i zapukał do drzwi domu pani Banstead. Ubrany był w sposób odpowiedni na tak niecodzienną okazję. Jego włosy były elegancko wypomadowa­ne, lokaj przez cały ranek dobierał mu odpowiedni krawat, a nowy płaszcz dopiero co przyniesiono od krawca.

Wewnątrz domu Kitty ubierała się w pośpiechu. Służąca już trzy razy układała jej włosy, a Lavinia, która siedziała na łóżku i zapewniała swą przyjaciółkę, że wygląda naprawdę przepięk­nie, próbowała stłumić w sobie uczucie zazdrości. Poprzedniego wieczora lord Claydon spytał, czy może tego ranka złożyć Kitty wizytę w bardzo ważnej sprawie. Ani Kitty, ani Lavinia, ani też pani Banstead nie miały wątpliwości co do jego zamiarów. Zaledwie dwa dni wcześniej pani Banstead napisała do lady Parminster list, w którym donosiła jej z radością, że lord Claydon obdarza Kitty coraz większym zainteresowaniem.

Wreszcie Kitty była zadowolona ze swego wyglądu. Służąca mogła odejść.

- Czy on bardzo cię kocha? - spytała Lavinia żałośnie..

- Och tak. - Kitty uśmiechnęła się z satysfakcją do własnego odbicia. - Szaleje za mną. A ja nie pozwoliłam mu nawet potrzymać się za rękę.

- Biedny pan Sandiford będzie zdruzgotany.

- I bardzo dobrze! - odrzekła Kitty, wyraźnie zadowolona.

Rowland nie dowiedział się o zaręczynach jeszcze przez cały następny tydzień. Lord Claydon natychmiast wyjechał do Wiltshire, by uzyskać zgodę sir Johna, i wówczas dopiero ojciec Kitty wysłał wiadomość do „The Morning Post” i „The Times”. Rowland nie trudził się zbyt dokładnym przeglądaniem gazet, a ponieważ poprzedniego wieczora Kitty była dlań wyjątkowo przychylna i nawet pozwoliła sobie ukraść całusa, nie podejrzewał, co się święci.

Dopiero gdy spotkał swoją matkę w Pijalni, dowiedział się o wszystkim.

- Tak mi przykro, mój drogi - powiedziała. - Wiem, że to musi być dla ciebie prawdziwy cios.

- Jaki cios? - spytał Rowland, spojrzeniem szukając w tłumie Kitty. Kiedy jednak odwrócił się i zobaczył jej twarz, natych­miast domyślił się wszystkiego.

5

Sir Thomas i lady Wincanton pili właśnie poranną kawę, kiedy sir Thomas wydał z siebie okrzyk zdumienia i podał swej żonie gazetę.

- Tu! - wskazał palcem właściwe miejsce.

Amelia odłożyła filiżankę i spojrzała na gazetę.

„Lucius, wicehrabia Claydon i panna Catherine Mary Parminster ogłosili oficjalnie swe zaręczyny...”

- Pomyślałem, że cię to zainteresuje - zauważył sir Thomas.

Amelia jeszcze raz przeczytała wiadomość i uśmiechnęła się z zadowoleniem.

- Bo rzeczywiście mnie interesuje, i to bardzo. W takim razie, tę przeszkodę ma już za sobą.

- Chyba nie myślisz ciągle o tym, żeby wyswatać Sandiforda i pannę Hartfield? Przecież oni kłócą się przy każdej okazji.

- Ano właśnie! Więc nie są sobie obojętni - wyjaśniła Amelia, nieco poirytowana tą męską krótkowzrocznością swego małżonka.

Sir Thomas roześmiał się głośno.

- Jesteś niemożliwa, moja droga. Zapewniam cię, że w mojej opinii byłoby to na pewno wspaniałe rozwiązanie, dzięki któremu pieniądze i majątek Hartfieldów wróciłyby do rodziny. Tyle tylko, że nie bardzo chce mi się wierzyć, by do tego doszło.

Ta sama wiadomość poruszyła także Merab, lecz w nieco inny sposób. Choć dotąd zamieniła z Kitty ledwie dwa słowa, od razu poczuła do niej ogromną niechęć. Jak dalece było to związane ze stosunkiem Rowlanda do tej młodej damy, Merab nie potrafiła określić, jednak o ile większość ludzi była oczarowana jej urodą, radosnym szczebiotem i aurą młodości, o tyle ona odczuwała przemożną chęć, by uderzyć ją w twarz i potrząsnąć nią tak mocno, by usłyszeć szczękanie jej zębów.

W pierwszej chwili ucieszyła się, choć nie wiedziała dlaczego. Potem pojawiła się ponura satysfakcja. Merab pomyślała, że Rowland wreszcie zrozumie, że obdarzył uczuciem próżną egoistkę i kokietkę.

Była zupełnie nieprzygotowana na to, co stało się potem.

Padał deszcz. Po ciężkim marcowym niebie pędziły gnane wiatrem chmury. Krople deszczu monotonnie bębniły w szyby. Merab czytała właśnie Moll Flanders, książkę, której z pewnoś­cią nie powinna nawet dotknąć. Była tak pochłonięta pikantnymi przygodami tytułowej bohaterki, że nie usłyszała pukania do frontowych drzwi, i gdy kilka chwil później Gregg wszedł do pokoju, podskoczyła z przerażenia.

- To pan Sandiford, panno Hartfield - oświadczył. - Prosi, by zechciała pani poświęcić mu kilka minut.

- Pan... pan Sandiford? - Merab upuściła książkę i wpat­rywała się w niego, osłupiała ze zdumienia. Cieńmy rumieniec wypełzał powoli na jej policzki.

Aha, pomyślał Gregg.

Merab próbowała pozbierać myśli. Po cóż on chciał się z nią zobaczyć? To musiało mieć coś wspólnego z Hartfield. Może zdarzył się tam jakiś pożar? Albo odnaleziono inny, sporządzony później testament?

- Wprowadź tu pana Sandiforda, Gregg - powiedziała w końcu. Gdy tylko lokaj zniknął za drzwiami, Merab wepchnęła książkę pod poduszkę i podbiegła do lustra, by poprawić włosy. Kiedy chwilę później Rowland wszedł do pokoju, Merab siedziała z ręką opartą na poręczy fotela, w wystudiowanej pozie, którą można by postawić za wzór każdej dobrze wy­chowanej damie.

- Kuzynko Merab...

Merab uniosła lekko brwi i poczuła, że ogarnia ją lekka panika. „Kuzynko Merab”? Dlaczego tak otwarcie przyznawał się do wiążącego ich pokrewieństwa, choć w zeszłym tygodniu na przyjęciu u pani Bridges nie chciał mieć z nianie wspólnego?

- Sir. - Potrafiła się zdobyć tylko na tyle. - Proszę usiąść..

Rowland zignorował jej zaproszenie i zaczął chodzić nerwowo po pokoju. Merab obserwowała go z rosnącym zdumieniem.

- Przypuszczam, że wie pani, dlaczego tutaj przyszedłem? - powiedział wreszcie nienaturalnie chrapliwym głosem.

- Ja? Nie. - Głos Merab drżał. - Może otrzymał pan jakieś wieści z Hartfield?

- Wieści z Hartfield? - powtórzył Rowland, zaskoczony.

- Myślałam... myślałam, że to mogłoby wyjaśnić, dlaczego pan tutaj przyszedł.

Rowland odwrócił się do niej.

- Pani doskonale wie, po co tu przyszedłem.

- Nie, nie mam pojęcia.

- Przestańmy owijać rzeczy w bawełnę, panno Hartfield. Wie pani, że panna Parminster zaręczyła się z lordem Claydonem?

Merab skinęła głową.

- Przykro mi z powodu rozczarowania, jakie musiał pan przeżyć.

Rowland zbył to oświadczenie machnięciem ręki.

- Dla pani jest to jednak bardzo pomyślna wiadomość - powiedział.

- Dla mnie?

- Proszę porzucić już tę pozę, kuzynko - odrzekł Rowland zimno. - Nie pasuje do pani. Teraz już nic nie stoi na przeszkodzie naszemu małżeństwu. Dopóki Kitty była wolna, żyłem nadzieją, że... ale teraz to już skończone. Podejrzewam, że kiedy już się pobierzemy, zechce pani wrócić do Hartfield Hall i nie mam nic przeciwko temu. Oddam pani jedną trzecią majątku, uważam, że to uczciwa propozycja. Reszta i tak wystarczy mi na pokrycie kosztów kandydowania do parlamentu. - Odwrócił się i spojrzał na Merab, która wcale nie reagowała tak, jak sobie wcześniej wyobrażał.

- No już - żachnął się zniecierpliwiony. - Postawiła pani na swoim. Mogę panią nawet przeprosić za to, jak się zachowałem po odczytaniu testamentu. Przyznaję, że byłem nieco popędliwy.

- To znaczy, że nie posądza pan mnie już o to, że namówiłam dziadka do napisania takiego właśnie testamentu, żeby zdobyć męża? - Głos Merab był niebezpiecznie cichy.

- Byłem zdenerwowany - odparł krótko Rowland. Wciąż czuł zakłopotanie, gdy myślał o tamtym dniu, dlatego też wolał nie pamiętać zbyt wiele. - A teraz wygląda pani zupełnie inaczej. Całkiem przystojnie.

- Dziękuję.

- Oczywiście, ma pani dwadzieścia sześć lat i wciąż pozostaje panną. Przynajmniej pozostałaby nią pani, gdyby nie miała wyjść za mnie. Ale jest pani o wiele bardziej, hm... atrakcyjna, niż przypuszczałem. I teraz nie mam już nic przeciwko temu związkowi.

- Ale ja mam!

- Oczywiście, będziemy musieli zrobić to po cichu... Co pani powiedziała?

Merab podniosła się z fotela i stanęła twarzą w twarz ze swoim kuzynem.

- Panie Sandiford, postawmy sprawę jasno, by nie było żadnych wątpliwości. Nie zamierzam wyjść za pana nigdy, pod żadnym pozorem.

Rowland roześmiał się krótko.

- Och, daj spokój...

- To, co chce mi pan zaoferować, jest dla mnie obrazą. Chce pan tych pieniędzy i uważa pan, że jestem jednak dosyć przystojna, więc usiłuje pan przekupić mnie jedną trzecią majątku, żeby za resztę realizować swoje polityczne ambicje.

- Nie rozumiem, co w tym jest obraźliwego. - Rowland podjął przerwany marsz po salonie. Czuł, że coś jest nie w porządku, doszedł jednak do wniosku, że to wina Merab. - Jak każda kobieta - powiedział w końcu. - Nielogiczna, emocjonalna. Na miłość boską, oferuję pani poważanie w towa­rzystwie, finansowe zabezpieczenie, czegóż więcej pani chce. W porządku, w takim razie podzielimy się po połowie.

- Proszę się stąd wynosić! - krzyknęła nagle Merab. - Nie chcę słyszeć pańskich przeklętych propozycji. Jeśli o mnie chodzi, cały ten spadek przyniósł mi jedynie upokorzenie i łzy. Im wcześniej dotrze do jakichś biednych sierot czy wdów, tym lepiej. Nie wyszłabym za pana, Rowlandzie Sandiford, nawet gdyby był pan ostatnim mężczyzną na ziemi! A teraz proszę stąd wyjść!

Gdy tylko Rowland wyszedł z salonu, Merab usiadła i wybuchnęła płaczem. Musiała być szalona, żeby dobrowolnie wyrzec się siedmiu tysięcy funtów. Ale jakież to życie oferował jej Rowland? Byłaby żoną i nie żoną? Mieszkałaby sama, opusz­czona, w tym okropnym miejscu? Gdyby przyjechała do Bath - porzucona żona - byłaby tematem plotek, a być może nawet nie dopuszczano by jej do towarzystwa.

Było jednak jeszcze coś innego, co czaiło się gdzieś w zaka­markach jej umysłu. Nie chodziło o to, by kochała Rowlanda - broń Boże, żadna kobieta nie chciałaby oddać serca tak samolubnemu mężczyźnie - ale o to, że życie, jakie mogłaby wieść u jego boku, bardzo by jej odpowiadało. Byłaby panią rozwijającego się majątku, żoną członka parlamentu, no i mog­łaby też pomagać mu w reformowaniu wsi.

Merab czytała gazety, wiedziała, że świat pełen jest nie­sprawiedliwości i ludzkiej krzywdy. Możliwość choćby drob­nego uczestnictwa w naprawie tego stanu rzeczy godna była rozważenia. Wiedziała, że potrafi zajmować się domem, mogła też nauczyć się zabawiać gości. Małżeństwo z politykiem pozwoliłoby jej prowadzić ciekawsze życie, poznawać na bieżąco wydarzenia i opinie z szerokiego świata.

Gdyby Rowland zaoferował jej normalny udział w swym życiu, jako gospodyni jego domu, czy zgodziłaby się na to? Wówczas musiałby być zupełnie innym człowiekiem, kimś, kto zdolny jest postrzegać świat także i z jej punktu widzenia. Mężczyzna, który uważałby, że ona może mu zaoferować coś naprawdę cennego, nie traktowałby jej tak arogancko, nie oczekiwałby od niej, że dostosuje się bez sprzeciwu do jego planów. Merab wysiąkała energicznie nos i przetarła oczy. Moll Flanders nie wytrzymałaby z Rowlandem Sandifordem ani przez moment! I miałaby rację.

Joseph Harrison wpatrywał się z niedowierzaniem w poranną gazetę. Ach tak, podstępna mała lisica, pomyślał z gniewem. Kitty była dla niego bardzo miła na balu w Bawialni zeszłego tygodnia, oddała mu dwa tańca i pozwoliła nawet pocałować czubki swoich palców. Więc to wszystko miało na celu zupełnie co innego, niż przypuszczał. Joseph przypomniał sobie, że wicehrabia wciąż kręcił się w pobliżu Kitty, a on sam czuł nawet pewną satysfakcję, że może cieszyć się względami, których lord Claydon nie doznawał. Ale teraz zrozumiał wreszcie wszystko. Panna Parminster prowadziła podwójną grę - była dla niego wyjątkowo miła, bo chciała w ten sposób zmusić Claydona do szybkich oświadczyn. I udało jej się, tej małej krętaczce.

No cóż, jaki rozsądny mężczyzna chciałby mieć za żonę taką podstępną flirciarę? Na pewno była też rozrzutna, a to by mu nie odpowiadało. Myśli Josepha zwróciły się ku Merab. Nie spotkali się od czasu tego fatalnego popołudnia, wymieniali tylko uprzejme ukłony w Pijalni, zaś komentarze jego matki na temat niewdzięczności siostrzenicy były długie i głośne.

Joseph jednak zapatrywał się na to nieco inaczej. Kilkakrotnie już analizował w myślach całą tę sytuację i doszedł do wniosku, że jego matka lekkomyślnie pozwoliła, by oburzenie wzięło górę nad rozsądkiem. Zasadniczo skłonny był zgodzić się z nią, że Merab wcale nie jest tak uboga, jak próbowała im wmówić, podejrzewał jednak, iż nie życzy sobie, by adorowano ją tylko dla jej pieniędzy. Być może rozsądniej byłoby udawać, że wierzy się w jej opowieść i zaznajomić się z nią nieco lepiej, by poznać prawdę.

Choć Joseph darzył swą matkę ogromnym szacunkiem, czuł, że tym razem mężczyzna powinien zająć się tą sprawą sam. Zgodnie z tym postanowieniem posłał swej kuzynce list, w którym przepraszał ją za zachowanie swej matki i sugerował, że ze względu na swe pokrewieństwo powinni jednak darzyć się wzajemnym szacunkiem i sympatią. Jak Pani wie, droga kuzynko, kończył, jestem prawnikiem, i jeśli kiedykolwiek potrzebowałaby Pani mojej pomocy, na przykład w związku - z majątkiem Pani dziadka, może Pani bez wahania zwrócić się do mnie. Z przyjemnością będę pani służył w miarę moich możliwości. Pani oddany kuzyn, J. Harrison.

Przy śniadaniu Merab pokazała ów list Amelii.

- Hm... - powiedziała Amelia, sceptycznie nastawiona do gorących przeprosin i zapewnień Josepha. - Chce wiedzieć, jakie są twoje oczekiwania.

- Przecież już mu powiedziałam - zdziwiła się Merab.

- Ale on w to nie wierzy.

- O mój Boże, co ja mam teraz zrobić? - Merab nie wspominała swej przyjaciółce o wizycie Rowlanda, a teraz w dodatku wszystko wskazywało na to, że będzie miała problemy także z Josephem. - Pani Harrison wydaje się być osobą bardzo pobudliwą. Wolałabym nie wchodzić jej więcej w drogę.

- Wyślij mu uprzejmy liścik i podziękuj za troskę. Możesz wspomnieć o panu Camberwellu. I dodaj jeszcze, że zawsze będziesz darzyć ich oboje głębokim szacunkiem.

- A cóż by to miało znaczyć?

- Zupełnie nic!

- Prawdę mówiąc, Amelio, wolałabym, żeby pani Harrison nie wspominała głośno, że jest moją krewną. - Merab nie powiedziała, że z jakiegoś nie znanego jej powodu zależało jej szczególnie na tym, by o jej pokrewieństwie z panią Harrison nie dowiedział się Rowland.

- Zgadzam się z tobą. Właściwie miałam nadzieję, że oboje wyjadą wkrótce z Bath.

- To dziwne. - Merab sięgnęła po jabłko. - Przez całe życie prawie w ogóle nie miałam krewnych, a teraz nagle mam ich całe mnóstwo. Co gorsza wszyscy są okropni!

- No, nie całkiem. Lubisz przecież panią Bridges.

- To prawda, ale nie łączą jej ze mą więzy krwi. A jej syn jest po prostu wstrętny.

Joseph otrzymał odpowiedź od Merab i od razu zrozumiał, że to ubrana w gładkie słówka odmowa. Pomyślał, że panna Hartfield nie chce, by poznał wielkość jej majątku. W takim razie musiała mieć naprawdę sporą fortunę. Posiadłość Hartfieldów należała przecież do całkiem dochodowych. Merab mogła być warta nawet 20 000 funtów, a to była suma warta zachodu i najwyższej uwagi.

Od razu zrozumiał, że matka na pewno nie pomoże mu w tej sprawie. Zbyt szybko wypowiadała na głos swe opinie w sytuac­jach, gdy powinna w ogóle nie otwierać ust. Będzie musiał zabrać się do tego z wielką ostrożnością. Pani Harrison dwa razy w tygodniu brała gorącą kąpiel, a potem spędzała popołudnie w Pijalni, gdzie piła herbatę i jadła tosty w towarzystwie znajomych. Musi dowiedzieć się, co Merab porabia właśnie w te dni i pogłębić znajomość z nią. Nie będzie działał zbyt ostentacyjnie, postara się z uwagą słuchać jej życzeń, może pośle jakiś niewielki bukiet kwiatów, jakiś drobny upominek, w którym gustują młode damy. Był pewien, że w końcu panna Hartfield wyzna mu prawdę o rzeczywistym stanie swego majątku.

Rowland był do tego stopnia poruszony odmową Merab, że zrobił coś, czego nie uczynił nigdy dotąd - poprosił o radę swą matkę. Opowiedział jej całą historię, jak sądził całkiem wiernie; mówił o wielkoduszności, jaką przejawił, oferując Merab połowę majątku, o tym, że pozwolił jej zamieszkać w Hartfield, i o tym, jak w końcu stanowczo mu odmówiła, wręcz wyrzuciła z domu.

Pani Bridges siedziała w swoim przytulnym salonie z zatros­kaną miną. W pewnym momencie uniosła oczy ku górze. Wreszcie Rowland skończył swą opowieść.

- Co więcej mogłem jej zaoferować, mamo? - zakończył pytaniem.

Pani Bridges pomyślała co najmniej o kilku rzeczach. Powiedziała jednak tylko:

- Zauważyłam, że ostatnio major Bendick darzy pannę Hartfield coraz większym zainteresowaniem.

- Ten cymbał! - Rowland zaczerwienił się ze złości.

- Nonsens. To inteligentny, dobrze wychowany człowiek. Mógłby zaoferować pannie Hartfield bardzo wygodny dom.

- Ja zaproponowałem jej Hartfield.

- Sądząc po tym, co mi opowiadałeś, wnoszę, że Hartfield to miejsce, z którego każdy chciałby jak najszybciej uciec - zauważyła pani Bridges.

- No cóż, rzeczywiście, dla mnie tak to wygląda. Przy­gnębiające miejsce, a do tego niewygodne.

- Nie widzę powodu, dla którego panna Hartfield miałaby być nim zachwycona. W dodatku dla niej wiąże się ono z niezbyt przyjemnymi wspomnieniami ośmiu lat wspólnego życia ze zrzędliwym dziadkiem. Na jej miejscu nie chciałabym już nigdy więcej widzieć tego miejsca.

Rowland poprawił się w fotelu, skonsternowany.

- Major Bendick mógłby jej podarować prawdziwy dom - mówiła dalej pani Bridges, powracając do szycia. - Domyślam się, że uznał, iż nadszedł czas, by się ustatkować, ożenić, założyć rodzinę. Ośmielę się też twierdzić, że panna Hartfield także chciałaby mieć męża i dzieci. - Celowo mówiła głosem zupełnie wypranym z emocji. Podniosła nożyczki i obcięła ostrożnie jakąś nierówną nitkę.

- Dzieci! - powtórzył Rowland, oszołomiony.

- Większość kobiet pragnie mieć dzieci - odparła cicho matka.

Rowland wstał i przeszedł się kilka razy po pokoju. Choć sam nie wiedział dlaczego, przypuszczenia jego matki sprawiły mu wielką przykrość. Nie, major nigdy się z nią nie ożeni, pomyślał. Bez pieniędzy. Nie najmłodsza. Brzydula. Jednak choć bardzo się starał, nie mógł przywołać obrazu wychudzonej, bladej istoty, która powitała go na schodach, gdy przyjechał do Hartfield Hall - obrazu chudej dziewczyny, w starej, nie dopasowanej sukni, z włosami ściągniętymi w ciasny kok.

Zamiast tego ujrzał roześmianą kobietę o pięknych brązowych oczach, spacerującą z majorem Bendickiem po Pijalni. Jej szczupła figura doskonale prezentowała się w obcisłej szarej sukni.

Nagle ujrzał też inny obraz - Merab ustawiającej wazony z kwiatami w Merryn Park. Gwałtownie potrząsnął głową. Przecież chciał Kitty, to Kitty miała być radością jego domu, nie Merab. Co też mu przychodzi do głowy? Jeśli nie może mieć Kitty, nie chce nikogo.

- Jak możesz przypuszczać, że chciałbym związać się z kimś innym niż Kitty... - zaczął.

- Kitty to głupiutka, pozbawiona skrupułów kokietka, i żal mi lorda Claydona, który tak łatwo dał się jej usidlić.

- Mamo!

- A ty - kontynuowała spokojnie pani Bridges - mój synu, jesteś patentowanym głupcem.

Gdy Joseph przestał już interesować się panną Parminster, ze zwiększoną uwagą obserwował Merab. Z ogromnym nieza­dowoleniem spostrzegł, że major Bendick wytrwale pielęgnował znajomość z jego kuzynką i starał się jej towarzyszyć przy każdej okazji. Nie wiedział, że ten borykał się właśnie z pewnym trudnym problemem - major lubił Merab i podziwiał jej wdzięk oraz elegancję, jednocześnie podejrzewał jednak, że ona po cichu śmieje się z niego. Wszyscy wiedzą, że kobiety mają pusto w głowach, jednak tym razem major nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Merab jest znacznie inteligentniejsza, niż przystoi to jakiejkolwiek damie.

Poprzedniego wieczoru, na przykład, poinformował ją, jaki jest właściwy punkt widzenia na bzdurny pomysł przyznania mężczyznom z niższych klas społecznych prawa do głosowania.

- To nonsens, oczywiście - mówił. - W następnej kolejności kobiety zaczną domagać się prawa głosu!

- Zupełnie absurdalne - zgodziła się Merab, pochylając lekko głowę, by ukryć ironiczny błysk w oku. - Gdyby kobiety miały prawo głosu, mogłyby się domagać, by pieniądze z podat­ków wydawano na Bóg wie jakie głupstwa. Bezpieczeństwo w miastach, oświetlenie ulic, obniżenie podatku na zboże i podobne niedorzeczności.

Major spojrzał na nią. Nie mówiła chyba poważnie?

- Właściciele ziemscy muszą utrzymywać cenę zboża na wysokim poziomie. Obniżenie jej byłoby wielką nieodpowie­dzialnością.

- Zwłaszcza, że to ich głosy utrzymują torysów przy władzy.

- Mój Boże, panno Hartfield. - Major wybałuszył na nią oczy. - Jeszcze chwila, a pomyślę, że jest pani radykałem!

- Chodzi mi przede wszystkim o to, by najbiedniejsi miesz­kańcy naszego kraju mieli co jeść - odparła Merab. - Dopóki cena zboża jest tak wysoka, trudno o tym marzyć.

Major zbył biedaków niedbałym machnięciem ręki.

- Jest pani zbyt piękną damą, by zaprzątać tę śliczną główkę podobnymi problemami, panno Hartfield. - Podał jej rękę. - Czy mogę poczęstować panią szklanką lemoniady?

Merab dojrzała Josepha, który obserwował ich z drugiego końca sali.

- Owszem. Dziękuje panu, majorze.

Dopiero znacznie później Joseph mógł zająć uwagę Merab. Major pozostał przy niej tak długo, aż przekonał ją (w jego mniemaniu), jak bardzo mylne są jej poglądy na temat prawa zbożowego. Dopiero wtedy, usatysfakcjonowany, pozostawił pannę Hartfield w towarzystwie Amelii i jej męża.

- Ten człowiek to straszny nudziarz - oświadczyła Merab, kiedy major oddalił się już na bezpieczną odległość.

- Więc dlaczego jesteś dla niego taka miła? - spytała Amelia poirytowana. Przyglądała się tym dwojgu, którzy zdawali się stanowić doskonałą parę, i teraz została zupełnie zbita z tropu.

Merab wskazała na Josepha, który zmierzał właśnie w ich kierunku.

- O mój Boże - jęknęła Amelia. - Co za okropny człowiek.

Sir Thomas spojrzał na Merab z pewnym rozbawieniem. Wyglądało na to, że po zaniedbanym stworzeniu, które pojawiło się nagle w ich domu, nie pozostał już żaden ślad. Nowa panna Hartfield - modnie ubrana, dumna i elegancka - wyglądała tak, jakby gotowa była stawić czoło niezliczonej liczbie niechcianych adoratorów.

Tymczasem Joseph stał już przed nimi. Ukłonił się uprzejmie sir Thomasowi i jego żonie, po czym zwrócił się do Merab.

- Wiem, że pani nie tańczy, panno Hartfield, czy jednak nie zechciałaby pani pospacerować trochę w moim towarzystwie?

- Oczywiście, panie Harrison - odparła Merab z rezygnacją.

- Pani list sprawił mi ogromną przyjemność - oświadczył Joseph po chwili.

- Doprawdy?

- Powiedziałem do matki: „Kuzynka Merab udowodniła, że jest prawdziwą damą”.

Merab uniosła lekko brwi.

- Moja matka nie do końca jest w stanie zrozumieć, choć generalnie radzi sobie z podobnymi problemami doskonale, jak na kobietę oczywiście... więc nie potrafi zrozumieć, jak wygląda pani sytuacja.

- Panie Harrison. - Merab szybko zbierała myśli. - Ponieważ jest pan moim kuzynem, i ponieważ był pan tak uprzejmy i zainteresował się moimi problemami, jestem pewna, że zatrzyma pan dla siebie wszystko, co teraz powiem panu o testamencie mojego dziadka. - Merab nie zamierzała oczywiś­cie zdradzać wszystkich upokarzających szczegółów, liczyła jednak na to, że jeśli nakreśli ogólne warunki, namolny kuzyn straci dla niej zainteresowanie.

- Zamieniam się w słuch. - Oczy Josepha zapłonęły jaśniej. Był pewien, że udało mu się zdobyć zaufanie Merab.

- Wie pan zapewne, że dziadek wydziedziczył mego ojca, kiedy ten ożenił się z moją matką.

Joseph skinął głową.

- Słyszałem coś o tym - przytaknął ostrożnie. - Później chyba jednak zmienił zdanie?

- Niestety, nie. Nawet kiedy zmarł starszy brat mego ojca, który miał odziedziczyć cały majątek, nie doszło do pojednania. Dziadek postanowił zostawić wszystko kuzynowi w drugim stopniu pokrewieństwa.

- Z pewnością jako jego wnuczka miała pani jednak jakieś prawa do majątku?

- Dziadek ich nie uznawał. Ale stało się coś jeszcze gorszego. Mój dziadek był człowiekiem skorym do gniewu i w końcu któregoś dnia pokłócił się także z kuzynem. Wtedy zmienił testament tak, że praktycznie wszystko musi zostać przeznaczone na cele dobroczynne.

Boże, pomyślał Joseph, co za pech.

- Ale pani nie została zupełnie bez pieniędzy, prawda? - spytał z zatroskaną miną.

- Na szczęście nie było aż tak źle - odparła Merab. - Mam około siedemdziesięciu funtów rocznie na swoje potrzeby.

Joseph wypuścił z uścisku jej ramię.

- Ależ to okropne, panno Hartfleld. Czy nie można podważyć jakoś tego testamentu? Może zakwestionować stan umysłu pani dziadka?

- Mogę pana zapewnić, panie Harrison, że dziadek był compos mentis aż do samej śmierci. Jak już mówiłam wcześniej, zamierzam pozostać u lady Wincanton do czasu rozwiązania, a potem będę szukać posady nauczycielki.

- Mówi pani o tym z zadziwiającym spokojem. - Joseph spojrzał na nią z nagłą podejrzliwością.

- Musiałam wysługiwać się mojemu dziadkowi przez osiem okropnych lat, panie Harrison. Mogę pana zapewnić, że wszys­tkie upokorzenia, jakich doznałam w tym czasie, na zawsze pozostaną w mojej pamięci. Mam nadzieję, że mój skromny spadek pozwoli mi zachować choć trochę niezależności.

Kiedy Joseph powrócił już do domu, jeszcze raz przemyślał całą tę rozmowę. Tym razem wierzył już w to, co mówiła Merab - słyszał to i owo o okropnym charakterze pana Hartfielda. Przyszła mu jednak do głowy jeszcze jedna myśl - Merab zachowała co prawda zaledwie siedemdziesiąt funtów rocznie, jednak prócz tego miała coś znacznie cenniejszego, mianowicie pozycję społeczną. Gdyby machnął ręką na posag, a przyjrzał się bliżej koneksjom Merab, to czy nie okazałoby się, że znajomość z Wincantonami, z państwem Bridges i wielu innymi rodzinami zwraca mu tę stratę z nawiązką?

Jeśli człowiek nie pochodzi z dobrej, uznanej rodziny, to powinien szukać przede wszystkim dobrych koneksji, a tego Merab na pewno nie brakowało. Nazajutrz podzielił się swoimi spostrzeżeniami z matką.

- No wiesz, żeby w ogóle myśleć o małżeństwie z kobietą, która ma siedemdziesiąt funtów rocznie! - wykrzyknęła pani Harrison. - Przecież to żebraczka. Nawet Sarah Mills ma więcej.

- Ale Sarah Mills nie jest przyjaciółką Wincantonów.

- Ona chce cię opętać, ot co - mówiła dalej pani Harrison, nie zważając na uwagi syna. - Widzi, że nie może już liczyć na majora Bendicka, wie, że ty masz całkiem niezłe dochody, i myśli, że uda się jej przyczepić do ciebie. Och, chytra dziewucha.

- Ależ mamo...

- Nie przerywaj mi! Teraz już wszystko rozumiem. Chce cię wzruszyć tymi historyjkami o dziadku i już prawie ma cię na haczyku. Można robić z siebie głupca za dwadzieścia tysięcy, ale starać się o rękę córki Abigail, która prawie nic nie ma, to zupełny nonsens!

- Ależ mamo, przecież ja wcale nie podjąłem jeszcze decyzji.

- Mam nadzieję! - Pani Harrison parsknęła.

Pogoda, która dotąd była zdecydowanie nieprzyjemna, zimna i wilgotna, nagle jakby postanowiła nadrobić stracony czas i przez cały tydzień nad Bath świeciło piękne wiosenne słońce. W Ogrodach Sydney pojawiły się pierwsze żonkile, a pani Tiverton zaprosiła sir Thomasa, Amelię i Merab na przyjęcie. Tivertonowie mieszkali niecałą milę za miastem, w Widcombe. Kiedy Merab jechała tam wraz z przyjaciółmi, nagle uświado­miła sobie, ile czasu minęło od jej przyjazdu do Bath.

- Minęło już trzy i pół miesiąca od śmierci mojego dziadka - powiedziała rozglądając się dokoła, gdy powóz toczył się po nierównej drodze. - Pogoda była taka okropna, i całkiem zapomniałam, że zbliża się już wiosna.

- W Bath zawsze pada - westchnęła Amelia i położyła dłoń na brzuchu. Dziecko już mocno kopało i nagle kołysanie karety stało się dla Amelii bardzo nieprzyjemne. Trzy i pół miesiąca, pomyślała, i wciąż nie wiadomo, co dalej będzie z Merab. W duchu przeklęła jeszcze raz Juliana Hartfielda. Gdyby zostawił swej wnuczce choćby drobną część majątku, kilka tysięcy, jej życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Co ją teraz czekało? Na razie Amelia była w stanie przekonać ją, by została w Bath do narodzin dziecka, jednak pod koniec lata nie będzie już mogła dłużej używać tego argumentu, a majątek Hartfieldów przepadnie na zawsze. Merab zmuszona będzie stawić czoło niepewnej przyszłości i wszelkim kłopotom, jakie wiązały się z życiem źle opłacanej, przepracowanej nauczycielki.

Merab też nie była w najlepszym nastroju, nie martwiła się jednak upływem czasu. Postanowiła już szukać posady nau­czycielki, gdy tylko urodzi się dziecko Amelii, i wolała na razie nie zastanawiać się nad tym dłużej. Co więc tak bardzo ją niepokoiło? Zapewne przypuszczenie, że Tivertonowie zaprosili także Bridgesów i Rowlanda, a ona nie widziała się z nim od czasu tych nieszczęsnych oświadczyn.

Wkrótce dotarli do pięknie zdobionej bramy, która otwierała im drogę do posiadłości Tivertonów. Powóz wjechał do parku, w którym pasło się stadko saren. Tivertonowie kupili tę posiadłość kilkanaście lat temu i od razu zaczęli ją remontować i poprawiać. Wykopali niewielkie jeziorko, nad którym przerzucili drewniany mostek i postawili obok śliczną pagodę. Pan Tiverton zajął się także sadzeniem drzew i tworzeniem miejsc widokowych.

Pani Tiverton nie chciała, by jej przyjęcia były zbyt oficjalne, i zaraz po przywitaniu gości zaproponowała, by nie bawili się w zbędne ceremonie i jeszcze przed lunchem odbyli krótki spacer. Była pewna, że spodoba im się ogród z kwiatami, i że z przyjemnością wybiorą się nad jezioro. Ci zaś, którzy woleli zostać na miejscu, mieli do swej dyspozycji oranżerię.

- Lady Wincanton - dodała - poprosiłam, by specjalnie dla pani zniesiono na dół sofę mojej mamy. Myślę, że chętnie wypocznie pani przez chwilę.

Amelia z wdzięcznością przyjęła tę propozycję. Bolały ją plecy, a jazda powozem po głębokich koleinach nie wpłynęła dobrze na jej samopoczucie.

- Panie Sandiford - mówiła dalej pani Tiverton. Ku przera­żeniu Merab z sąsiedniego pokoju wyszedł Rowland. - Może zaprowadzi pan pannę Hartfield nad jezioro? Można tam oglądać naprawdę piękne widoki, a poza tym zobaczycie państwo naszą Pagodę.

Merab, która już otwierała usta, by oświadczyć, że chętnie zostanie z Amelią, nagle została wymanewrowana przez ener­giczną gospodynię. Z rezygnacją wsunęła rękę pod ramię pana Sandiforda i pozwoliła poprowadzić się w stronę jeziora.

Przez kilka chwil szli w zupełnym milczeniu. Merab robiła wszystko, co w jej mocy, by nie okazywać zdenerwowania. Tłumaczyła sobie w duchu, że to w końcu nie ona źle się zachowała, i nie ma sobie nic do zarzucenia. Wreszcie Rowland przemówił:

- Pani Tiverton jest być może nieco apodyktyczna, ale to przemiła osoba. Cieszę się, że moja matka ma tak czarującą znajomą w Bath.

Był to dosyć neutralny temat do rozmowy, więc Merab podjęła go bez większych oporów.

- Bath nie jest zbyt dużym miastem - zaczęła z pewnym trudem. - Podejrzewam, że człowiek zmuszony jest tutaj obracać się w niewielkim kręgu znajomych. Kilka niemiłych osób może tu komuś zaszkodzić w znacznie większym stopniu niż, powiedz­my, w Londynie.

Merab była z siebie bardzo zadowolona. Wymienili kilka zupełnie niewinnych uwag i wciąż oboje stali na neutralnym gruncie.

Rowland najwyraźniej postanowił zachowywać się tego dnia jak przystało na prawdziwego dżentelmena.

- Czy tęskni pani za Londynem, panno Hartfield?

- Tęsknię za moimi rodzicami, za szczęśliwym życiem, jakie pędziliśmy razem. - Merab spojrzała na jezioro i poczuła nagle, jak do oczu napływają jej łzy. - I chyba rzeczywiście brakuje mi trochę atmosfery wielkomiejskiego życia. Mój ojciec zachęcał mnie do czytania gazet i do wyrabiania sobie poglądów na bieżące sprawy. Teraz czuję, że mi tego brak.

- Rzeczywiście zachęcał panią do tego? - Rowland był szczerze zdumiony.

- Papa uważał, że kobiety mają rozum i powinny też mieć prawo do tego, by się nim posługiwać - odparła Merab z nutką złośliwości. - Dyskutowaliśmy na przykład o wojnie na półwyspie. Papa uważał, że należy udzielić wsparcia lordowi Wellingtonowi.

- A pani tak nie uważała?

- Och, zgadzałam się z papą - uśmiechnęła się Merab. - Ale on uwielbiał się spierać, więc próbowałam być dla niego godnym przeciwnikiem.

- Czy pani dziadek kiedykolwiek wspominał przy pani o moich poglądach politycznych? - spytał Rowland z wahaniem. A potem, jakby uznał, że powiedział nieco za dużo, wykrzyknął; - Ach, oto i pagoda.

Merab spojrzała przelotnie na pagodę, a potem nieco baczniej na Rowlanda. Ich rozmowa wkraczała na śliski grunt, a ona nie miała najmniejszej ochoty wywoływać kolejnej kłótni. Kiedy jednak odważyła się spojrzeć mu w oczy, dojrzała tam iskierki humoru.

Roześmiała się.

- Oczywiście. Musi pan chyba wiedzieć, że to bzdury, duby smalone i zupełnie idiotyczne pomysły, które mogły przyjść do głowy tylko radykałom.

- A gdyby zdecydowano się wcielić je w życie, kraj zszedłby na psy?

- Naturalnie. Dziadek nie uznawał żadnych półśrodków. Nie zgodził się nawet na wybudowanie szkoły we wsi. Uważał, że nie należy uczyć prostych ludzi czytania i pisania. Jego zdaniem doprowadziłoby to do buntu.

- A co pani sądzi na ten temat? - spytał Rowland z zacieka­wieniem.

- Ja? Ja jestem tylko kobietą, panie Sandiford, jakież znaczenie może mieć moja opinia? - Jej głos przepełniony był ironią.

- Ale pani ojciec miał wielkie poważanie dla pani poglądów, więc może i ja mógłbym je poznać?

- Dziadek oczywiście miał rację. Gdyby tylko dać prostym ludziom dostęp do szerszej wiedzy, na pewno chcieliby zmian. Czy należy to uznać za bunt, czy też nie, zależy już od pańskiego punktu widzenia.

- A jakie jest pani zdanie? - naciskał Rowland.

- Uważam, że potrzebujemy zmian - odparła Merab cicho. - Oddanie zbyt wielkiej władzy w ręce oligarchii prowadzi do stagnacji i korupcji.

Oligarchia, pomyślał Rowland. Nie wyobrażał sobie, by Kitty w ogóle znała to słowo. Wbrew samemu sobie zaczął darzyć swą kuzynkę coraz większym szacunkiem.

Doszli już do brzegu jeziora i przez chwilę stali tam w milczeniu, wpatrując się w swoje odbicia w wodzie. Ich postacie zwrócone były ku sobie, Rowland pochylał się lekko, by lepiej słyszeć wypowiadane przez Merab słowa. Oboje poczuli się nagle zakłopotani i jakby na komendę zawrócili w stronę domu.

Gdy już tam wrócili, ujrzeli nowo przybyłych gości, między innymi Kitty i lorda Claydona. Kitty prezentowała się cudownie w delikatnej różowej sukni i z kilkoma różyczkami wpiętymi we włosy. Na lewej ręce nosiła piękny pierścionek z szafirem. Od czasu do czasu wyciągała rękę tak, by każdy mógł podziwiać ten cudowny klejnot.

- Będziemy mieli dom w najlepszej dzielnicy Londynu, prawda Claydon? - powiedziała Kitty.

Lord Claydon uśmiechał się głupawo. Wyglądało na to, że zupełnie stracił głowę dla swej narzeczonej.

- Będę chodziła na wszystkie bale i będę tańczyła przez całą noc, a na każdy bal będę wkładać nową suknię.

Merab zastanawiała się, co też Rowland mógł widzieć w tej kreaturze. Zauważyła, że jej kuzyn wycofał się pod okno i stamtąd spoglądał na jezioro, znad którego właśnie wrócili.

- Och, pan Sandiford, nie zauważyłam pana - szczebiotała Kitty.

Rowland wyprostował ramiona i podszedł się przywitać.

- Zna pan lorda Claydona? - Kitty doskonale się bawiła spoglądając na przemian na swego obecnego, to znów na byłego narzeczonego. Rowland miał ponurą minę, a lord Claydon był uprzejmy, lecz najwyraźniej nie rozumiał, co się wokół niego dzieje. - To jest Rowland Sandiford, kochanie. Stary przyjaciel, a niegdyś i adorator. Bo chyba mogę tak pana nazywać, prawda, panie Sandiford? Nasze posiadłości graniczą ze sobą i znamy się z panem Sandifordem od wczesnego dzieciństwa.

Lord Claydon ukłonił się uprzejmie. Merab spostrzegła, że Rowland nagle pobladł. Kącik jego ust drgał niebezpiecznie. Kitty wzięła lorda Claydona pod ramię i pocałowała go w policzek.

- Claydon zabiera mnie do domu w przyszłym tygodniu, żeby omówić z papą jakieś finansowe sprawy. Okropna rzecz, no, ale w końcu trzeba z czegoś żyć. Czy mam przekazać papie pańskie pozdrowienia?

Rowland nie odpowiedział. Merab, która przyglądała mu się skrycie, dojrzała w jego oczach najpierw wyraz najwyższego zdumienia, szoku niemalże, potem gniew i coś jeszcze - czyżby to była ulga? W tym momencie rozległ się dźwięk gongu i pani Tiverton zaczęła wprowadzać swych gości do jadalni.

Merab była tak zajęta obserwowaniem Kitty, że nie zauważyła nawet przybycia kolejnego gościa. Dopiero gdy pan Tiverton dotknął jej ramienia i powiedział, że pragnie jej kogoś przed­stawić, zauważyła stojącego obok Josepha Harrisona.

- Pan... pan Harrison - wyjąkała.

- Och, więc państwo się znacie? - zdumiał się pan Tiverton. - Pan Harrison zajmował się w moim imieniu pewnymi sprawami, związanymi z moją posiadłością w Indiach. Kiedy dowiedziałem się, że przebywa w Bath, zaprosiłem go tutaj.

- Jestem zachwycony, widząc, że panna Hartfield wygląda równie pięknie jak Ceres, bogini wiosny - powiedział pan Harrison. - Czy mogę pani towarzyszyć? - Wskazał na jadalnię.

Merab powstrzymała cisnącą jej się na usta uwagę, że Ceres nie była boginią wiosny, i z ociąganiem wsunęła dłoń pod ramię kuzyna. Joseph najwyraźniej był w doskonałym nastroju. Nie przypuszczał nigdy, że zostanie zaproszony do Tivertonów, i rzeczywiście, gdyby zależało to od pani Tiverton, na pewno takiego zaproszenia by nie otrzymał. Zawsze skarżyła się, że jej mąż jest zbyt pobłażliwy. Na szczęście pan Harrison nie przyprowadził ze sobą swej okropnej matki.

- Ślicznie tu, prawda - powiedział Joseph, rozglądając się dokoła. W myślach oceniał już wartość mebli i sreber. - Przy­puszczam jednak, że Hartfield Hall jest znacznie większe?

- Wcale nie - zaprzeczyła Merab. - Jest mniejsze i z pew­nością znacznie uboższe. Mój dziadek uważał, że nie należy wyrzucać pieniędzy na wystrój wnętrz, do których rzadko się zagląda.

- Więc pan zna Hartfield Hall, sir? - spytał Rowland, który nagle znalazł się za ich plecami. Kim był ten mężczyzna o zbyt mocno wypomadowanych włosach i w błyszczącej kamizelce? Skąd Merab go znała?

Merab szybko przedstawiła sobie obu panów, przeklinając los, który sprowadził ich w to samo miejsce. Nie miała czasu, by długo się nad tym zastanawiać, czuła jednak, że Rowland nie powinien dowiedzieć się, kim jest Joseph. Było już jednak za późno.

- Nigdy nie byłem tam osobiście - odparł Joseph. Spojrzał na stojącego przed nim mężczyznę i wyczuł niebezpieczeństwo. Jak dobrze ten człowiek znał Merab, skoro ośmielił się wtrącić do ich rozmowy? Joseph nie życzył sobie, by ktoś obcy wkraczał na jego terytorium. - Ale oczywiście słyszałem wiele o Hartfield Hall. Panna Hartfield jest moją kuzynką, więc to chyba zrozumiałe. - Lekko uścisnął ramię Merab.

- Kuzynką! - Rowland osłupiał ze zdumienia.

Merab czuła, że zaraz zemdleje.

- Poznałam pana Harrisona zaledwie kilka dni temu - oświad­czyła słabo. - Jest krewnym ze strony mojej matki.

- Kuzynem pierwszego stopnia. Bardzo bliskie pokrewieńs­two - dodał Joseph.

6

Pani Harrison siedziała przy stoliku ze śniadaniem, z trudem hamując przepełniającą ją złość. Joseph nie powiedział jej o przyjęciu u Tivertonów, jednak dowiedziała się o tym od swej służącej, która znała dobrze ich stangreta. I dlaczego nie została zaproszona? Tivertonowie wiedzieli przecież, że Joseph przeby­wa w Bath ze swoją matką. Na domiar złego to ladaco, Merab Hartfield, też tam była.

Pani Harrison przez całe życie pielęgnowała wrogie uczucia do swej siostry Abigail i nie mogła znieść myśli, że córka Abby była mile widzianym gościem w domu, do którego ona sama nie została zaproszona. Abby była zawsze tą ładniejszą, młodszą siostrą, a ona, Dinah, tą zwyczajną, domową. To Abby wyjechała do Londynu i zrobiła tam karierę w operze - choć pewnie wcale na tym dobrze nie wyszła - podczas gdy Dinah została w domu, z matką. Abby wyszła za mąż za młodego szlachcica, podczas gdy ona musiała zostać żoną starego Eli Harrisona.

Nalała sobie jeszcze jedną filiżankę kawy i wpatrywała się z niechęcią w duszone cynaderki, które stygły na jej talerzu. Drzwi do jadalni otworzyły się powoli.

- Dzień dobry, mamo. - Joseph ubrany w oszałamiającą, czerwono-żółtą kamizelkę, złożył obowiązkowy pocałunek na zimnym policzku swej matki i usiadł przy stole. - Ach, kawa! Doskonale.

- Zdaje się, że jesteś dzisiaj w wyśmienitym humorze - zauważyła pani Harrison, jeszcze bardziej rozgniewana.

John uśmiechnął się protekcjonalnie.

- Chyba tak.

- Mogę spytać, z jakiej to przyczyny?

- Mam nadzieję, że wkrótce będę mógł powiadomić cię o pewnym radosnym wydarzeniu. - Joseph westchnął z satysfak­cją. Na przyjęciu u Tivertonów pozbył się niewygodnego przeciwnika. Ten pan Sandiford ustąpił mu pola, a Merab przez całe przyjęcie słuchała go z uwagą. Wiedział, że zrobił na niej wrażenie. Wspomniał o swoich interesach i dał jej do zrozumie­nia, że jest człowiekiem, który często bywa w odpowiednich miejscach i u właściwych ludzi. Przy najbliższej okazji zamierzał poprosić ją o rękę. Skoro już chciał skorzystać z jej koneksji - sir Wincanton z pewnością podsunie mu jakiś drobny interes - to musiał jej pokazać, że nie chce nic za darmo. „Mój klient, sir Thomas Wincanton”, to brzmiało naprawdę imponująco.

- Mam nadzieję, że nie zamierzasz oświadczyć się Merab Hartfield? - wykrzyknęła pani Harrison, odsuwając od siebie talerz.

- A czemuż by nie? - Uśmiech Josepha zniknął bez śladu.

- Choćby dlatego, że nie ma nawet złamanego pensa.

- Ma około tysiąca czterystu funtów - poprawił ją Joseph. - I ma też koneksje.

- Koneksje! - Powtórzyła pani Harrison z pogardą. - Matka, śpiewaczka operowa, żeby nie powiedzieć gorzej, a ojciec zwykły urzędnik i do tego nieudacznik. A jeśli rzeczywiście się pobrali, to dlaczego rodzina nigdy ich nie uznała?

- W końcu pan Hartfield uznał Merab i ciotkę Abby.

- Jako co? - Pani Harrison prychnęła pogardliwie. - Merab pracowała tam jako gospodyni! Pomyśl tylko, gospodyni!

- Pan Hartfield był ekscentrykiem - warknął Joseph. - Oświad­czę się jej i tyle. Przykro mi, że tego nie pochwalasz.

- Pochwalam! - wrzasnęła przeraźliwie pani Harrison. - Ab­by była dziwką i nie sądzę, by twoja droga Merab była lepsza od niej. Wiem dobrze, o co tu naprawdę chodzi. Zostałeś uwiedziony na tym całym przyjęciu. Tak, dobrze to znam, ci wszyscy uprzejmi ludzie, bogate wnętrza i miłe słówka. Czy ty w ogóle pomyślałeś, dlaczego zostałeś tam zaproszony? Ty ich prawie nie znasz, ale Merab zna. Uknuła to wszystko tak, żeby mogła cię uwieść! Oto cała prawda!

Joseph opadł na oparcie krzesła i mieszał kawę, zamyślony. Oczywiście! Teraz wszystko nabierało sensu. Zrozumiała, że ten cały major nie ma zamiaru prosić jej o rękę, więc urządziła wszystko tak, by Joseph domyślił się, że będzie mile widziany jako narzeczony. Na jego usta wypełzł powoli szeroki, zadowo­lony uśmiech. Złoży wizytę Wincantonom jeszcze tego samego popołudnia.

Po przyjęciu u Tivertonów Rowland wrócił do miasta razem ze swoją matką i ojczymem. Zajął w powozie państwa Bridges przednie siedzenie. Pani Bridges przyglądała się dyskretnie swemu synowi, kiedy miął w palcach zasłonkę przy oknie i wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w mijane krajobrazy. Chyba nie pokłócił się znowu z Merab? Pani Bridges z pewną cichą przyjemnością obserwowała spacer tych dwojga nad Jeziorem i wymieniła konspiracyjne spojrzenia z Amelią, która odpoczywała na sofie przy oknie. Żadna z dam nie powiedziała ani słowa.

Czyżby chodziło o Kitty? Pani Bridges uważała, że Kitty zachowywała się naprawdę okropnie. Co prawda nie słyszała ich rozmowy, jednak sposób, w jaki panna Parminster wdzię­czyła się do lorda Claydona i pyszniła się przed Rowlandem swoimi zaręczynami, z pewnością zdegustowałby każdego rozsądnego człowieka. Pani Bridges nie była tylko całkiem pewna, czy może uważać swego syna za człowieka rozsądnego.

Jednak kiedy Rowland w końcu się odezwał, wcale nie mówił o Kitty.

- Wiedziałaś, że ten Harrison to bliski kuzyn panny Hartfield?

- Harrison? - zdziwił się pan Bridges. - Ten typ w jaskrawej kamizelce? To chyba niemożliwe?

- No cóż, powiedział to przy pannie Hartfield, a ona nie zaprzeczyła.

- O mój Boże - westchnęła matka Rowlanda. - Biedna panna Hartfield. Ma prawdziwego pecha. - Nieszczęścia chodzą parami, pomyślała. - Podejrzewam, że pani Harrison jest siostrą jej matki.

- To okropna kobieta - stwierdził Rowland. - Grubiańska i zarozumiała. Nic dziwnego, że kuzyn Julian nie chciał ich uznać.

- Jednak panna Hartfield wcale nie jest do niej podobna - zauważyła pani Bridges. - Uważam, że jest czarująca i nie chce mi się wierzyć, by jej matka była inna. Przecież wszyscy wiemy, że pani Hartfield uciekła od swojej rodziny, prawda?

- Która kobieta postąpiłaby w ten sposób? - Wypowiadając te słowa, Rowland pociągnął z całej siły za zasłonkę. Okno otworzyło się nagle, wpuszczając do środka powozu zimne powietrze. Nim Rowland zamknął okno i przeprosił towarzyszy podróży, zdążył się już uspokoić. Kiedy wrócił ze spaceru z Merab, przepełniała go jakaś dziwna radość. Nawet nieocze­kiwane spotkanie z Kitty nie wyprowadziło go zupełnie z tego stanu. Jednak wiadomość o tym, że pan Harrison jest krewnym Merab, pozbawiła go resztek dobrego humoru.

- Twój ojciec spotkał kiedyś w Londynie Jonathana i jego żonę - oświadczyła nagle pani Bridges.

Rowland odwrócił się do niej.

- Kiedy?

- Jakieś dziesięć czy dwanaście lat temu. Wpadł na Jonathana na ulicy i poszedł do niego na obiad. Panna Hartfield była wtedy poza miastem, w szkole. Mark mówił, że pani Hartfield była cudowna. Włoski typ urody, drobna, delikatna i bardzo ładna. Gdyby była choć trochę podobna do pani Harrison, na pewno by o tym wspomniał.

Rowland poczuł, że robi mu się nieco lżej na duszy.

- Panna Hartfield była dla niego bardzo miła. Pozwoliła mu zaprowadzić się na lunch.

- A co innego mogła zrobić? - spytała rozsądnie pani Bridges.

Joseph, starannie ubrany, pachnący i wypomadowany, wrę­czył Greggowi swą kartę wizytową. Po dłuższej chwili, którą spędził na podziwianiu swego odbicia w lustrze, został za­prowadzony na górę, gdzie w żółtym salonie czekała na niego Merab. Właściwie wcale nie miała ochoty się z nim widzieć i to właśnie powiedziała przed chwilą Amelii.

- To pewnie tylko jakaś grzecznościowa wizyta - powiedziała Amelia, która poprzedniego dnia nie mogła towarzyszyć Merab przy lunchu. Czuła się dość niepewnie i wolała pozostać na sofie, w oranżerii. - Nie będziesz miała nic przeciwko temu, żeby zostać z nim sama na kilka minut? Opiekunka dzieci chciała ze mną porozmawiać, zaraz wrócę.

- Oczywiście. - Merab co prawda miała zamiar prosić przyjaciółkę, by jej towarzyszyła, jednak w tej sytuacji zmieniła zdanie i z rezygnacją czekała na niechcianego gościa.

Joseph wszedł do salonu i z zadowoleniem rozejrzał się dokoła. Byli sami! Z pewnością panna Hartfield specjalnie to zaplanowała. Pochylił się, by ucałować jej dłoń.

- Kuzynko Merab...

- Witam, sir. Proszę usiąść. Lady Wincanton prosi o wyba­czenie, będzie tutaj za chwilę.

- Właściwie przyjechałem tutaj do pani, a nie do lady Wincanton - oświadczył radośnie Joseph.

Serce Merab zamarło na moment.

- Pani musi już wiedzieć, dlaczego tu jestem.

- W rzeczy samej, nie mam pojęcia, sir.

- Ach te kobiety! - Joseph pogroził jej żartobliwie palcem. - Bardzo panią proszę, niech pani nie będzie taka bojaźliwa.

- Bojaźń jest w tej chwili zupełnie obcym mi uczuciem - odparła Merab, lekko już poirytowana.

- Och, kuzynko, wydaje mi się, że bardzo wyraźnie określiła pani swoje życzenia i przyszedłem tutaj, by je spełnić. Czyż to nie dzięki pani namowom znalazłem się na przyjęciu w domu pani Tiverton? Proszę się przyznać!

- Z pewnością nie znam pani Tiverton na tyle dobrze, by zrobić coś podobnego!

- Ale nie omieszkała pani wspomnieć, że czuje do mnie pewną hm... słabość? - spytał Joseph, uśmiechając się szeroko.

- Panie Harrison - zaczęła Merab stanowczym tonem. - Nie będę dłużej udawać, że pana nie rozumiem. Myli się pan jednak, sądząc, że czuję do pana jakąkolwiek „słabość”.

- Nigdy nie zdoła pani zaciągnąć majora Bendicka przed ołtarz, chyba wie pani o tym. - Joseph nie był już tak uprzejmy, a jego głos stał się znacznie ostrzejszy niż przed chwilą.

- Jestem pewna, że się pan nie myli, sir.

- Więc dlaczego, do diabła, nie wyjdzie pani za mnie? Mogę zapewnić pani całkiem przyzwoite życie. A pani koneksje mogłyby być dla mnie bardzo użyteczne.

Ach, więc o to chodzi, pomyślała Merab. Koneksje. Powinnam była się domyślić. Jedyne, co mogła uczynić w tej sytuacji, to zakończyć tę rozmowę jak najszybciej i to w taki sposób, by Joseph nie miał choćby cienia wątpliwości co do jej odpowiedzi.

- Wydaje mi się, że zazwyczaj męża i żonę łączy jakieś uczucie. Ja nie żywię do pana żadnych uczuć i nie sądzę, by pan czuł dla mnie choćby cień sympatii. - Jeszcze wypowiadając te słowa, wstała z fotela i sięgnęła po dzwonek.

Joseph zdążył ją uprzedzić.

- Na Jowisza, rzeczywiście nic tam nie ma? - krzyknął, doskoczył do Merab, wziął ją w ramiona i próbował pocałować w usta.

- Proszę przestać! - krzyczała Merab, wykręcając się i pró­bując uwolnić się z uścisku Josepha. - Panie Harrison! Proszę mnie natychmiast wypuścić!

- Taka z ciebie twarda sztuka, co? - powiedział Joseph chrapliwym głosem i zatopił zęby w jej szyi.

Merab krzyknęła przeraźliwie.

Za drzwiami słychać było pospieszne kroki, a po sekundzie do pokoju wpadła Amelia.

- Bogu dzięki! - Merab wyrwała się wreszcie z objęć kuzyna.

- Panie Harrison! - Amelia stanęła obok przyjaciółki.

- Proszę stąd wyjść! - Głos Merab drżał niebezpiecznie. - Proszę się stąd wynosić, panie Harrison, i nigdy więcej tu nie wracać!

Joseph wyprostował się, poprawił krawat.

- Pożałujesz tego - warknął. - Najpierw mnie kusisz, a potem udajesz świętoszkę. Wiesz, jak nazywa się taką kobietę? Zdzira! Tak samo jak twoja matka.

Pan Harrison pozbierał resztki swojej godności i wyszedł z salonu.

Dopiero tydzień później Amelia zaczęła zdawać sobie sprawę, że po mieście krążą jakieś dziwne plotki. Jeśli nawet zauważyła, że w Pijalni coraz mniej ludzi podchodzi, by przywitać się z nią i z Merab, to przypuszczała, że po prostu ich nie zauważają. Poza tym ostatnio nie czuła się najlepiej i raczej z ulgą przyjmowała mniejsze zainteresowanie towarzyst­wa. Jednak gdy lady Mandersby, która wraz z panią Tiverton była niekwestionowaną liderką towarzystwa w Bath, przestała w ogóle odzywać się do Merab, Amelia zrozumiała, że dzieje się coś niedobrego. Nawet pani Tiverton, choć nie posunęła się aż tak daleko, by zerwać z nimi wszelkie kontakty, z wyraźną rezerwą odniosła się do propozycji wspólnej wycieczki do Lansdown.

Choć niechętnie, któregoś wieczora Amelia podzieliła się swymi spostrzeżeniami z mężem. Wolałaby tego nie robić, z drugiej jednak strony sądziła, że lepiej będzie, jeśli sir Thomas dowie się o tym od niej, niż od kogoś obcego. Sir Thomas wysłuchał jej uważnie i powiedział:

- Postaram się dowiedzieć czegoś więcej na ten temat. Ale jeśli to rzeczywiście coś poważnego, twoja przyjaciółka będzie musiała stąd wyjechać. Przykro mi, jednak nie mogę pozwolić, by moja żona obracała się w złym towarzystwie.

Amelia wzięła do ręki świecę i postawiła ją na swym nocnym stoliku.

- Biedna Merab, to nie jej wina. Na pewno nie zrobiła nic niewłaściwego.

- Jestem o tym przekonany - zgodził się sir Thomas, przenosząc własną świecę. - Ale ci Harrisonowie to dość nieprzyjemni ludzie, i należy się ich wystrzegać. Gdyby rzeczywiście znali jakieś kompromitujące fakty związane z pan­ną Merab, mogłoby to zrujnować nie tylko jej, ale i nasze życie. Obawiam się, że musisz zacząć szukać dla niej jakiejś posady. Co z twoim kuzynostwem w Dublinie?

- Pewnie masz rację. - Amelia weszła do łóżka, zdmuchnęła świecę i wybuchnęła płaczem.

Amelia nie była jedyną osobą, która zauważyła nagłą zmianę w zachowaniu towarzystwa względem Merab. Pan i pani Bridges dyskutowali kiedyś na ten temat przy popołudniowej herbacie.

- Uwagi pani Tiverton były bardzo nieprzyjemne - stwier­dziła pani Bridges.

- Pani Harrison mówiła tak, jakby chciała się na kimś zemścić - zgodził się jej mąż.

- Więc to jej sprawka?

- A kto inny mógłby rozpowiadać, że Abigail Cooper uciekła z domu, by zostać śpiewaczką operową, a potem kochanką Jonathana Hartfielda?

- Ona tak powiedziała!? - zawołała pani Bridges. - Pani Tiverton nie była aż tak bezpośrednia. Stwierdziła tylko, że słyszała, iż małżeństwo rodziców panny Hartfield nie było zupełnie hm... „prawidłowe”, tak, zdaje się, że użyła właśnie tego słowa, i że wolałaby raczej nie utrzymywać z nią znajomości.

- Czy ona wie, że jesteś spokrewniona z panną Hartfield?

Pani Bridges pokręciła głową.

- Rowland postanowił nie uznawać tego pokrewieństwa, więc czułam się zobowiązana poprzeć go w tym względzie. Oczywiście, miałam nadzieję, że jednak zastanowi się nad tym jeszcze...

- Podejrzewam, że nie chciał, by ktokolwiek dowiedział się o treści tego okropnego testamentu.

Pani Bridges westchnęła.

- Co zamierzasz teraz zrobić? - spytała swego męża.

- A cóż ja mogę zrobić? Dopóki Rowland jest tak wrogo nastawiony do panny Hartfield, nie jestem w stanie nic zmienić. Oczywiście, będę kontynuował znajomość z nią, ale to wszystko, co mogę teraz zrobić. Gdybym uznał ją jako kuzynkę, a Rowland nadal by tego nie uczynił, tylko pogorszyłbym jej sytuację.

Od czasu przyjęcia u Tivertonów Rowland miał mieszane uczucia względem Merab. Kilkakrotnie był już niemal gotów złożyć wizytę Wincantonom, jednak w ostatniej chwili wycofy­wał się z tego zamiaru. Fakt, że co najmniej połowa jego duszy gorąco życzyła sobie kontynuowania znajomości z Merab, ogromnie go niepokoił. Kilka razy wybrał się rano na dłuższą przejażdżkę konną, by ochłonąć.

Przestał także chodzić do Pijalni. Nie chciał spotkać Kitty, która wciąż jeszcze przebywała w Bath. Zgodnie z przypusz­czeniami jego matki, to właśnie epizod na przyjęciu u Tivertonów pozbawił go wreszcie złudzeń i pozwolił mu poznać prawdziwy charakter Kitty. Teraz zdał sobie sprawę, że jej zachowanie było okrutne i wcale nie wymuszone przez okolicz­ności. Zdecydowała się poślubić lorda Claydona z własnej woli, nikt jej nie zmuszał do tego kroku. Poza tym wcale nie musiała się afiszować ze swym nowym narzeczonym w jego obecności. Zrozumiał teraz, że bawiła się z nim, droczyła i kusiła ewentualnymi zaręczynami. Rowland najpierw czuł się skrzyw­dzony i zszokowany, potem zaś ogarnął go gniew i oburzenie.

Kitty wiedziała bardzo dobrze, jak mocno przeżywał ich rozstanie, a jednak w Bath świadomie dawała mu jeszcze nadzieję, zachęcała i pozwalała na potajemne uściski dłoni i pocałunki. Nagle pomyślał, że Merab nigdy by się tak nie zachowała.

Przypomniał sobie rozmowę nad jeziorem i jeszcze raz starannie ją przeanalizował. Jego kuzynka okazała się inteligen­tną i rozsądną kobietą. Czy Julian Hartfield wiedział, jakie są jej poglądy? Musi ją o to zapytać.

Rowland z niechęcią przypomniał sobie o Josephie. Jak to się stało, do diabła, że Merab jest tak blisko spokrewniona z tym typem? Przecież on tylko czekał na okazję, żeby wkręcić się do towarzystwa! Rowland nie mógł patrzeć, jak Joseph przypochlebia się pani Tiverton. Ze złością pomyślał, że Merab najwyraźniej była w dobrej komitywie z tym człowiekiem. Oczami wyobraźni znów ujrzał, jak Joseph wprowadza ją do jadalni państwa Tiverton.

Odruchowo zacisnął pięści. Potem uspokoił się nieco. Dla­czego miałby się przejmować tym, że panna Hartfield okazuje względy jakiemuś źle wychowanemu prawnikowi z Bristolu? Cóż go to obchodzi?

Mimo to Rowland był w tak fatalnym nastroju, że najpierw zrugał służącego, który odważył się zapytać, czy pan Sandiford zamierza wychodzić gdzieś wieczorem, a potem ofuknął młodą pokojówkę, która mijając go na schodach życzyła mu miłego dnia.

Kilka następnych wieczorów spędził w kawiarni, gdzie grał bez opamiętania w karty, wygrał pierwszego dnia ponad siedemset funtów i stracił wszystko w ciągu kolejnych wieczorów.

Trzeciego dnia natknął się tam na Josepha. Pan Harrison siedział przy oknie i przeglądał gazetę. Podniósł na moment wzrok, gdy do kawiarni wszedł Rowland, i uśmiechnął się do siebie. Rowland widząc go uprzejmie skinął głową.

- Harrison.

Joseph cieszył się, że jego były oponent zapamiętał to nazwisko. Po przyjęciu u Tivertonów zainteresował się bliżej jego stanem posiadania i wiedział już, że Sandiford ma całkiem niezły majątek w Wiltshire.

- Sandiford. Czy mogę zaproponować panu filiżankę kawy? - Nie czekając na odpowiedź, strzelił palcami na kelnera. Rowland wzruszył ramionami; usiadł obok.

- Czy mogę spytać, jak poznał pan pannę Hartfield? - spytał Joseph, kiedy wypili już kawę. - Może jeszcze filiżankę?

- Nie, dziękuję. Poznałem pannę Hartfield za pośrednictwem lady Wincanton - skłamał gładko Rowland. - Nie miałem pojęcia, że jest z panem spokrewniona. Lady Wincanton, jak pan wie, była w tej samej szkole co panna Merab, i o ile mi wiadomo, obie miały bardzo niewielu krewnych.

- Panna Hartfield nie jest już moją krewną - oświadczył Joseph spokojnie. - Moja matka wyjawiła mi, jaki jest praw­dziwy stan rzeczy.

- To znaczy? - Rowland zmrużył oczy.

- Jej matka, Abigail Cooper, była wielce podejrzaną osobą. Pracowała jako śpiewaczka operowa, pod nazwiskiem Rosalba Bersanelli, i może pan sobie chyba wyobrazić, co to naprawdę oznacza! Tuziny kochanków, bez wątpienia. Potem poznała Jonathana Hartfielda. Ale małżeństwo? O nie! Nie było żadnego małżeństwa, może pan być tego pewny. Przecież jego własny ojciec właśnie dlatego go wydziedziczył. Więc panna Hartfield nie ma żadnego prawa do tytułu. Powinna się nazywać po prostu Merab Cooper i tyle.

Rowland zmierzył go zimnym, pogardliwym spojrzeniem. Ten człowiek przez cały poprzedni tydzień nie odstępował jej na krok.

- Odmówiła panu, co?

Twarz Josepha spurpurowiała.

- Odmówiła mi! Chciałbym to widzieć. Nie, to ona próbo­wała mnie uwieść. Przypuszczam, że wyczuła szansę na korzystne małżeństwo. - Joseph spojrzał na swe odbicie w lustrze i poprawił fular. - Oczywiście, od razu jej powiedzia­łem, co o tym myślę.

Biedna Merab miała pewnie okropny tydzień, pomyślał nagle Rowland i uśmiechnął się ze smutkiem. Że też musiała się natknąć na tego typa.

- Dlaczego mówi mi pan o tym wszystkim?

Joseph zmitygował się nieco.

- Och, nie chcę psuć jej dobrego imienia - odparł łagodnie. - Pomyślałem tylko, że powinienem pana ostrzec. Mam nadzieję, że zachowa pan to dla siebie?

Poprosił już kilka osób, by zachowały jego rewelacje dla siebie, i rezultaty były bardzo zadowalające.

Merab musiała się sporo natrudzić, nim Amelia wyjawiła jej treść coraz liczniejszych plotek. W końcu poskutkowała dopiero groźba, że spyta o nie sir Thomasa. Obie panie siedziały w buduarze Amelii, czarującym pokoju o ścianach wyłożonych tapetą w kolorze delikatnej zieleni. Na wygodnych meblach ułożone były przytulne miękkie poduszki. Amelia siedziała przy kominku, trzymając stopy na małym stołku obitym miękką tkaniną. Merab usadowiła się naprzeciwko niej i grzała dłonie przy ogniu. Nagle zrobiło jej się bardzo zimno.

- To musiał być kuzyn Joseph albo ciotka Dinah - stwierdziła znużonym głosem, kiedy Amelia opowiedziała jej wszystko.

- A nie pan Sandiford? - Amelia dowiedziała się od Gregga o wizycie Rowlanda, a ponieważ Merab nawet jej o tym nie wspomniała, obawiała się najgorszego.

- Kuzyn Rowland? No cóż, nie przepadam za nim, to prawda - odpowiedziała Merab spokojnie. - Ale wątpię, czy kiedykolwiek zrobiłby coś równie podłego.

Amelia uniosła lekko brwi.

- Zdaje się, że ostatnio sporo zyskał w twych oczach.

Merab zaczerwieniła się.

- Przynajmniej jest dżentelmenem - odparła wymijająco. - Joseph nim nie jest.

Amelia westchnęła. Cóż z tego, że Merab darzyła pana Sandiforda coraz większą sympatią, skoro musiała wkrótce wyjechać, czego po cichu życzył sobie sir Thomas.

- Muszę wracać do Hartfield - powiedziała Merab po chwili milczenia.

- Nie! - zawołała Amelia. - Och Merab, nie możesz tego zrobić! Przecież to oznaczałoby przyznanie się do winy, nie rozumiesz?

- Jak mogłabym tu zostać? Myślisz, że nie widzę, co się wokół mnie dzieje? Nie mogę pozwolić, by plotki na mój temat psuły ci opinię. Jestem pewna, że sir Thomas zgodziłby się ze mną.

Amelia znów westchnęła.

- Jestem przekonana, że się zgadza - kontynuowała Merab. - Jaki mężczyzna i jaki mąż nie przyznałby mi racji? Tak czy inaczej muszę tam pojechać, by znaleźć jakiś dowód na to, że moi rodzice zawarli legalne małżeństwo. Myślisz, że łatwo mi znosić myśl, że mój ojciec mógł tak okropnie wykorzystać mamę?

- Oczywiście, rozumiem to, kochana Merab. - Oczy Amelii pełne były łez. - Jestem pewna, że twój ojciec był uczciwym i honorowym człowiekiem. A co do...

Amelia nie dokończyła zdania, gdyż do pokoju wszedł Gregg.

- Pan Sandiford prosi o kilka minut rozmowy, proszę pani.

Amelia spojrzała szybko na Merab, która zbladła nagle jak ściana.

- Wprowadź go, Gregg - odparła. - I nie ma nas w domu dla innych gości.

- Oczywiście, proszę pani.

Rowland wmaszerował do salonu, blady i stanowczy. Amelia zauważyła również, że wygląda bardzo przystojnie w ciemno­niebieskim, dwurzędowym surducie, dopasowanym do jego sylwetki. Im częściej go widywała, tym bardziej była przeko­nana, że on i Merab doskonale do siebie pasują. W duchu przeklinała los, który zetknął ich ze sobą w tak przewrotny i okrutny sposób.

Rowland od razu przeszedł do rzeczy.

- Przyszedłem tutaj z powodu tych plotek - powiedział, usiadłszy na wskazanym przez Amelię miejscu. - Wiem dobrze, kto je rozsiewa, i chciałem spytać, czy mogę być pani pomocny w jakikolwiek sposób.

Amelia spojrzała na Merab i podniosła się ze swego fotela.

- Jesteśmy paro bardzo wdzięczne za wsparcie - oświadczyła z uśmiechem. - Zostawię pana z Merab, by omówił pan z nią szczegóły. Pan wybaczy, ale muszę pójść do dzieci.

Rowland otworzył przed nią drzwi. Kiedy usiadł z powrotem, opowiedział Merab pokrótce o swej rozmowie z Josephem.

- Podejrzewam, że nie przyjęła pani jego oświadczyn - za­kończył.

- Rzeczywiście tak było. - Merab zarumieniła się znowu. Nagle przypomniała sobie, że odmówiła także Rowlandowi, choć dzięki Bogu miało to miejsce w innym pokoju. - On... on był po prostu okropny. Chodziło mu o moje „koneksje”, jak to sam ujął. Przypuszczam, że teraz robi wszystko, bym nie miała już żadnych. - Dodała jeszcze, że zamierza wyjechać do Hartfield Hall, by odnaleźć przynajmniej świadectwo ślubu swoich rodziców. - Przypuszczam, że jest gdzieś w kufrze mamy - dokończyła. - Po jej śmierci nie miałam dość sił, by do niego zajrzeć, więc po prostu zostawiłam go tam, gdzie był.

Rowland nie miał wątpliwości co do tego, że małżeństwo było prawdziwe - znacznie bardziej martwił się drugą częścią rozpuszczanych przez Josepha plotek. Rozumiał doskonale, że Merab musiała być wychowywana w przeświadczeniu, iż jej matka była nauczycielką śpiewu. Nie był to zawód chwalebny, ale przynajmniej mieścił się w kanonach dobrego smaku. Jednak pogłoski o tym, że pani Hartfield była śpiewaczką operową, mogły narobić jej córce sporych kłopotów, a Rowland wiedział dobrze, że plotki takie krążą w rodzinie Hartfieldów już od długiego czasu. Jak jednak miał powiedzieć Merab, że jej rodzice okłamywali ją przez tyle lat?

- Czym zamierza pani podróżować? - spytał w końcu.

- Nie zastanawiałam się nad tym jeszcze. Pewnie powozem. Może napiszę do pana Camberwella, by zabrał mnie z Cirencester, wracając z targu.

- To nie jest dobry pomysł. Prawdziwej damie nie wypada zatrzymywać się w byle jakiej tawernie!

- Więc może wozem pocztowym? Naprawdę, nie chciałabym kłopotać sir Thomasa. - Merab pomyślała z niepokojem o kosztach. Wóz pocztowy był znacznie droższy.

- Nie, ja panią zabiorę.

- Pan? - Merab spojrzała na niego z przerażeniem.

Rowland uniósł lekko brew.

- Już od dłuższego czasu myślę o tym, że powinienem sprawdzić, co dzieje się w majątku.

- Ależ to nie wypada - wybuchnęła Merab. Podróżować w karecie wyłącznie w towarzystwie mężczyzny! Nie, żadna dama, która chciałaby zachować choćby resztki reputacji, nie mogła sobie pozwolić na coś podobnego.

- Obiecuję, że nie będę się oświadczał - powiedział Rowland cierpko.

Merab zaczerwieniła się po czubki uszu; milczała. Właśnie wtedy wróciła Amelia.

- Doskonały pomysł - oświadczyła ciepło, kiedy dowiedziała się o planach Rowlanda. - Merab może wziąć ze sobą Lottie, a wtedy nic nie zagrozi jej dobremu imieniu. - Lottie była pokojówką, która zajmowała się Merab podczas jej pobytu w domu Amelii. Gospodyni wspomniała ostatnio swej pani, że Lottie okazuje nieprzyzwoite wręcz zainteresowanie pewnym młodym kapralem, więc wyjazd za miasto był w jej przypadku jak najbardziej wskazany. A poza tym należało przecież popierać wszelkie pomysły, które pozwalałaby Merab i panu Sandifordowi przebywać w swym towarzystwie. Amelia rozsiadła się wygod­nie w fotelu i uśmiechnęła promiennie do swej przyjaciółki i jej kuzyna.

Merab i Amelia rozstały się wśród łez i głośnego po­chlipywania.

- Oczywiście, wkrótce tu wrócisz - mówiła przez łzy Amelia. - Wiem, że wszystko będzie dobrze.

Merab ucałowała ją gorąco.

- Oczywiście.

Wiedziała jednak, że to nieprawda, Sir Thomas był bardzo uprzejmy, nawet starał się ją pocieszać, jednak bez wątpienia przyjmował jej wyjazd z wielką ulgą. Merab nie wróciłaby do Amelii bez zaproszenia, a sir Thomas na pewno nie pozwoliłby swej żonie, by w tych okolicznościach znów gościła ją u siebie. Merab nie mogła mieć do niego pretensji. Który mężczyzna dobrowolnie zgodziłby się na to, by jego żona została wy­kluczona z towarzystwa?

Rowland nie powiedział swej matce nic poza tym, że wyjeżdża z Bath. Pani Bridges zakładała więc, że jej syn wybiera się do Merryn Park, i tylko dzięki przypadkowemu spotkaniu z Amelią dowiedziała się prawdy.

- Odwozi pannę Hartfield do domu?! - wykrzyknęła zdu­miona.

- Tak, nie powiedział pani o tym?

- Nie.

Obie panie zamilkły, i choć obie uważały, że takie zachowanie Rowlanda było wielce interesujące, zarazem czuły, że nie znają się dość dobrze, by o tym rozmawiać.

Rowland zabrał Merab i Lottie bardzo wcześnie, jeszcze przed siódmą rano, gdyż podróż mogła im zabrać nawet cały dzień. Kufer Merab i walizka Lottie dołączyły do bagażu Rowlanda na dachu powozu. Lottie, popłakując cicho, weszła do środka, a potem z głośnym szlochem zarzuciła sobie fartuszek na głowę. Merab wzniosła oczy ku niebu, natomiast Rowland uśmiechnął się pod nosem.

- Proszę wejść, kuzynko - powiedział tylko. Potem wspiął się za nią, postukał laską w sufit, i powóz ruszył w drogę.

Początkowo podróż przebiegała wyjątkowo spokojnie. Merab, która ze strachem myślała o tym, jak przez cały dzień wytrzyma tylko w towarzystwie Rowlanda, zaczęła się powoli uspokajać. Być może obecność Lottie powstrzymywała go od nieprzyjemnych uwag, a może po prostu nieco polubił swą kuzynkę. Tak czy inaczej rozmawiali spokojnie o zmianach, jakie Rowland zamierzał wprowadzić w swoim majątku, a Merab wtrąciła kilka całkiem interesujących uwag.

- Czytałam gdzieś o korzyściach, jakie daje nawóz rybny - powiedziała. - Choć podejrzewam, że mieszka pan zbyt daleko od morza, by tego rodzaju nawóz był dla pana łatwo dostępny.

Rowland spojrzał na nią i uniósł brwi, rozbawiony.

- A co pani wie na temat nawozu z ryb, kuzynko?

Merab roześmiała się.

- Nic. Prócz tego, że wzbogaca glebę. Przyznaję jednak, że nie rozumiem, dlaczego gleba miałaby tego potrzebować. Natura chyba nie chciała, by ryby w jakikolwiek normalny sposób lądowały na suchej ziemi.

- Natura nie pozwala też używać tylko jednego rodzaju zboża, i wiadomo powszechnie, że używanie tego samego zboża rok po roku źle wpływa na żyzność ziemi.

- Natura preferuje różnorodność?

- Tak by się wydawało. Oczywiście, nie potrafimy tego jeszcze wyjaśnić, ale...

Rozmowa została gwałtownie przerwana przez nagłe szarp­nięcie, które rzuciło Lottie na przeciwległe siedzenie. Potem rozległy się strzały i rżenie wystraszonych koni. Lottie wrzasnęła przeraźliwie. Rowland rzucił się po pistolety.

- Na twoim miejscu nie robiłbym tego. - Drzwi powozu otworzyły się gwałtownie i stanął w nich potężnie zbudowany mężczyzna w masce na twarzy. Rozbójnik przystawił lufę pistoletu do piersi Rowlanda.

- No już, dawaj pieniądze.

- A skąd wiesz, że mamy jakieś pieniądze?

Lufa pistoletu wbiła się mocniej w pierś Rowlanda.

- Nie próbuj się ze mną bawić. Twoja sakiewka. I tej pani. - Ruchem głowy wskazał na wyjście. - Wyskakuj.

Rowland z ociąganiem wykonał jego polecenie. Gdy tylko zasłonił drzwi, Merab bez namysłu sięgnęła po pistolet wiszący na ścianie. Na Boga, był załadowany! Odciągnęła cyngiel i wymierzyła. Widziała rozbójnika bardzo wyraźnie. Rowland wciąż próbował się opierać, a rozzłoszczony zbój pochwycił go za ramię i ściągnął na ziemię. Rowland upadł, i w tym momencie Merab wypaliła. Rozbójnik upadł, a wystraszone konie zaczęły szarpać się w uprzęży. Lottie piszczała.

Merab przerażona, że powóz przejedzie Rowlanda, zeskoczyła na ziemię i krzyknęła do woźnicy:

- Na Boga, przytrzymaj je!

W tym momencie rozległ się drugi strzał i Merab poczuła piekący ból w ramieniu. Wypuściła z dłoni pistolet. Czerwona plama na sukience zaczęła się gwałtownie powiększyć. Drugi rozbójnik, z bronią gotową do strzału, podjechał bliżej i mierzył w Merab. Zanim jednak zdążył pociągnąć za cyngiel, Rowland pochwycił pistolet i wypalił do niego z drugiej lufy. Mężczyzna zaklął głośno, złapał się za nogę, zawrócił i odjechał galopem.

Na moment zapadła cisza, przerywana tylko wrzaskami Lottie i pojękiwaniami rannego zbója. Rowland powoli podniósł się z ziemi. Spojrzał na Merab. Ona również popatrzyła na niego, po czym nagle pobladła i osunęła się na ziemię.

Nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, co działo się potem, gdyż wciąż odzyskiwała i traciła przytomność. Ktoś bez­ceremonialnie rozerwał jej suknię na ramieniu i odsłonił ranę.

- To tylko powierzchowna rana - rozbrzmiał czyjś głos. Czyżby to Rowland mówił o niej z taką troską? Potem przyszła Jej do głowy zupełnie absurdalna myśl, że na szczęście włożyła na podróż jedną ze swych starszych sukien. Potem znów straciła przytomność.

Kiedy doszła wreszcie do siebie, początkowo nie mogła zrozumieć, gdzie jest i co się z nią dzieje. Była oszołomiona i ogłupiała. Okropnie bolało ją ramię. Głowę opierała o czyjąś twardą pierś. Przestraszona, wyprostowała się gwałtownie. Rowland odsunął rękę. W dłoni trzymał jej czepek i szpilki do włosów.

- Nie wiedziałem dotąd, że kobiety potrzebują aż tylu szpilek - powiedział, siląc się na normalny ton. - Gubiła je pani przez całą drogę.

Merab wpatrywała się w niego przez moment, marszcząc brwi i próbując sobie przypomnieć, co zaszło. Nagle krew napłynęła jej do twarzy.

- Zostaliśmy napadnięci - powiedziała.

- Tak było, w istocie - zgodził się Rowland.

- Och, panno Hartfield, była pani taka dzielna! - wtrąciła z ożywieniem Lottie, która najwyraźniej zapomniała już o swym zmartwieniu.

- Naprawdę?

- Strzeliła pani do niego. Dobrze mu tak.

Merab spojrzała pytająco na Rowlanda.

- Postrzeliła pani jednego z bandytów - wyjaśnił. - Był też drugi, który zranił panią. A ja postrzeliłem jego.

- Nie zabiłam go, prawda? - Nagle wszystkie wydarzenia sprzed kilku chwil stanęły Merab przed oczami.

- Nie. Na szczęście byliśmy niedaleko od wioski. Opowie­działem o wszystkim miejscowemu sędziemu, a on zamknął zbója w areszcie. Złożyłem zeznania w pani imieniu, nie musi się pani już o to kłopotać - zapewnił ją Rowland.

Merab siedziała przez chwilę w milczeniu, po czym powie­działa:

- To mogła być jedna z moich nowych sukienek.

Potem nagle wybuchnęła płaczem. Rowland objął ją mocno ramieniem i podał jej swoją chusteczkę. Po chwili Merab wysunęła się z jego uścisku, wyprostowała i energicznie wysiąkała nos.

- Przepraszam. Płaczę nad sukienką, której nawet nie nosi­łam. To takie głupie.

- Odreagowanie - stwierdził Rowland.

- Jest pan ranny?

Rowland wzruszył ramionami.

- Jakiś siniak czy zadrapanie. A pani wkrótce będzie zdrowa, dzięki Bogu to tylko powierzchowna rana. Przez tydzień czy dwa ramię będzie trochę sztywne, ale na pewno się zagoi.

Odwrócił się i spojrzał za okno. Bez wahania zerwał suknię z jej ramienia, ale teraz wspomnienie tej delikatnej skóry, przeoranej czerwonym pasmem rany, paliło go żywym ogniem. Merab, leżąca na siedzeniu powozu, wydawała się taka delikatna i bezbronna. Gdyby nie było tam Lottie, czułby nieodpartą chęć, by...

Otrząsnął się szybko z tych dziwnych myśli. Lottie tam była. Merab, jego kuzynka, której istnienie pozbawiło go oczekiwa­nego spadku, została lekko ranna, to wszystko. Dlaczego miałby sądzić, że cokolwiek się zmieniło?

7

Gdy przyjechali do Hartfield, majątek był niemal całkiem opustoszały. Większość służby dostała już odprawę i opuściła dom. Na miejscu pozostały tylko Mary i Jenny oraz jeden mężczyzna do cięższych prac fizycznych. Służące zostały powiadomione wcześniej o przyjeździe Merab i przygotowały dla niej pokój, jednak pozostawał problem Rowlanda. Zgodnie z zasadami dobrego wychowania pan Sandiford nie powinien był zostać w Hartfield Hall, jeśli Merab nie towarzyszyła jakaś przyzwoitka. Dlatego też jeszcze przed wyjazdem Rowland zamierzał zamieszkać w gospodzie we wsi i przyjeżdżać do Hartfield w razie potrzeby.

Nie mógł jednak z czystym sumieniem zostawić swej kuzynki na pastwę dwu rozchichotanych służących i Lottie, która wcale nie była lepsza od nich. Merab przez ostatnie pół godziny podróży milczała. Rowland podejrzewał, że rana mocno daje jej się we znaki. Kiedy dotknął jej czoła, przekonał się, że ma także sporą gorączkę. Nie było w tym nic niepokojącego, jednak Merab nie mogła być pozostawiona sama sobie.

Doszedł więc do wniosku, że musi zostać w Hartfield przynajmniej na tę noc. Lottie mogła spać w pokoju Merab na składanym łóżku, zastępując w ten sposób normalną przyzwoitkę, on zaś postanowił, że nazajutrz skontaktuje się z panem Camberwellem, by sprowadzić tu na tydzień lub dwa jakąś szacowną starszą damę.

Powóz skręcił w aleję prowadzącą do Hartfield Hall i po chwili zatrzymał się przed domem. Rowland wyskoczył z kabi­ny; rozłożył schodki. Jednak Merab nie była w stanie iść o własnych siłach, więc Rowland, nie zważając na jej protesty, wziął ją na ręce i zaniósł do domu, starając się nie zwracać uwagi na Jenny i Mary, które chichotały za jego plecami. Zaniósł Merab do salonu, otworzył ramieniem drzwi, po czym zawołał Lottie i kazał jej zdjąć pokrowce z sofy.

Merab otworzyła oczy.

- Gorąco mi - szepnęła.

- Ma pani lekką gorączkę - odparł Rowland krótko. - Po­prawię pani opatrunek, a potem położy się pani do łóżka. Lottie przyniesie laudanum, proszę je zażyć. Jest pani głodna?

Merab pokręciła głową.

Rowland położył ją ostrożnie na sofie i poszedł przygotować nowy opatrunek. Po chwili powrócił z Mary, która niosła na tacy płótno opatrunkowe, rolkę bandaża, nożyczki, butelkę z ciepłą wodą, flanelową szmatkę i parujący okład.

- Boisz się widoku krwi? - spytał Rowland Mary.

- Nie, sir.

- To dobrze. Lepiej tu zostań, możesz się przydać.

- Jeśli zechce pan odrobinę poczekać, przyniosę jeszcze jedno prześcieradło - powiedziała Mary, patrząc, jak Rowland odwija prowizoryczny bandaż. - Nie ma sensu brudzić wszyst­kiego.

Rowland wziął flanelową szmatkę i ostrożnie zamoczył bandaż w miejscu, gdzie zakrzepła krew przykleiła go do rany. Merab zagryzła mocno dolną wargę.

- Postaram się być bardzo delikatny.

- Nic mi nie będzie - odparła krótko.

Po odwinięciu bandaży oboje ujrzeli ranę, która okazała się być długą, niezbyt głęboką bruzdą. Choć w kilku miejscach znów zaczęła krwawić, Rowland z ulgą stwierdził, że nie ma żadnych śladów zakażenia. Przemył ranę ostrożnie, wysuszył i powiedział do Mary:

- Podaj mi, proszę, ten okład.

- A to po co? - Merab przyglądała się podejrzliwie okładowi.

- To na wypadek, gdyby do rany dostał się jednak jakiś brud. To tylko woda i chleb.

- Hm...

- Mój tato używał tego do leczenia koni - wtrąciła Mary. - To bardzo dobre, panno Hartfield, naprawdę.

Merab zaczęła się śmiać, lecz zaraz skrzywiła twarz w boles­nym grymasie.

Rowland przyłożył szarą papkę do rany.

- Płótno - zaordynował. - Bandaż. - Wprawnie obwiązał ramię chorej. - Nie za mocno?

- Nie, bardzo dobrze. Dziękuję - dodała po chwili milczenia.

- Lottie! - zawołał Rowland. - Pójdziesz z Mary i przygo­tujesz łóżko dla panny Hartfield. Zaniosę ją tam za jakieś dziesięć minut.

- Tak jest, proszę pana.

Pozostawieni tylko we dwoje, kuzyni siedzieli w milczeniu. Rowland poprawił jeszcze węzeł na opatrunku i wziął chorą za nadgarstek, by zbadać jej puls.

Merab uświadomiła sobie nagle, że ma odkryte ramię; zaczerwieniła się. Serce, które jeszcze przed momentem było zupełnie spokojne, teraz zaczęło bić jak szalone. Rowland podniósł głowę i ich spojrzenia nagle się spotkały. Przez długą chwilę patrzyli sobie w oczy; milczeli. Świat zatrzymał się w miejscu. Merab słyszała tylko nienaturalne, jakby nieziemskie tykanie zegara. Zauważyła, że oczy Rowlanda, choć szare, kryły w sobie ciemniejsze iskierki, a jego rzęsy były długie i czarne. Potem Rowland wypuścił jej rękę i powiedział głosem wypranym z wszelkich emocji:

- Przypuszczam, że Lottie przygotowała już pokój. Zaniosę panią na górę.

Merab nie odpowiedziała ani słowa, jednak gdy Rowland wynosił ją na górę, słyszała, że jego serce również bije głośno i szybko.

Nazajutrz Merab obudziła się dość późno. Przez moment nie mogła sobie przypomnieć, gdzie jest - okno było w niewłaś­ciwym miejscu, zasłony przy łóżku całkiem inne niż w domu Amelii. Potem wszystko zrozumiała. Usiadła ostrożnie i dotknęła ramienia. Wciąż było sztywne i obolałe, jednak poza tym wydawało się sprawne.

Po chwili jej myśli zwróciły się ku Rowlandowi. Przypomniała sobie, że sam opatrzył jej ranę i że był przy tym bardzo miły i delikatny. W niczym nie przypominał aroganckiego, szorst­kiego mężczyzny, którego tak znienawidziła w dzień odczytania testamentu. A potem wieczorem, w ciszy salonu, nastąpił ten moment... Merab przelękła się nagle własnych myśli. Nie, była nieprzytomna, to wszystko musiało jej się przyśnić.

Usiadła nieco wyżej i rozejrzała się dokoła. W rogu stało składane łóżko, a przy nim leżała torba Lottie, więc zostały przynajmniej zachowane pozory przyzwoitości. Merab doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że ten epizod może pogrążyć ją ostatecznie, jeśli tylko dowie się o nim towarzystwo w Bath. Potem otrząsnęła się z takich myśli. Najważniejszy jest przecież szacunek, jaki miała sama dla siebie.

Po chwili stwierdziła, że nie ma sensu rozmyślać dłużej o tym, co się stało i o jej kuzynie. Musi wziąć się w garść. Powinna zajrzeć do kufra matki i dowiedzieć się prawdy. Zadzwoniła na Lottie.

Rowland był w bibliotece, kiedy Merab zeszła na parter.

Wydawało jej się, że słyszy w jego głosie dziwne napięcie, kiedy spytał ją uprzejmie, jak jej się spało i czy dobrze się czuje.

- Lepiej - odrzekła Merab krótko. Potem zmusiła się, by dodać z udawaną swobodą. - Muszę panu podziękować za opiekę. Wątpię, czy biedna Lottie wiedziałaby, co ze mną zrobić.

Rowland zbył to machnięciem ręki.

- Chyba powinienem obejrzeć ranę. Jadła już pani śniadanie?

- Lottie przyniosła mi kawę i tosta.

Rowland wstał; sięgnął po dzwonek.

- Przywołam Mary.

Rana Merab była czysta i goiła się jak należy. Tym razem Rowland nie zajmował się nią osobiście, lecz kierował po­czynaniami Mary, kiedy ta przemywała ranę i bandażowała na nowo.

- No proszę! - powiedział, kiedy Mary skończyła. - Teraz Mary może się panią zajmować. Spodziewam się, że za tydzień będzie pani zdrowa jak ryba.

- Dziękuję ci. - Merab uśmiechnęła się słabo do służącej i z ulgą opadła na oparcie skórzanego fotela.

- Za pani pozwoleniem, kuzynko - zaczął Rowland - pojadę dzisiaj złożyć wizytę panu Camberwellowi.

- Oczywiście. Ale, panie Sandiford, nim pan pojedzie, czy mogłabym prosić, by zajął się pan zniesieniem kufra mojej mamy? Chciałabym, żeby przeniesiono go do mojego starego salonu. Muszę przejrzeć jego zawartość.

- Jest pani pewna, że ma na to dość sił? Wygląda pani bardzo blado.

- Jestem pewna. Muszę poznać prawdę.

Rowland przez chwilę przyglądał jej się badawczo, po czym odrzekł:

- Oczywiście, zajmę się tym.

Jakieś pół godziny później Rowland ubrany w płaszcz, z kapeluszem w dłoni, wszedł do biblioteki, gdzie wciąż siedziała Merab.

- Kufer jest w salonie, kazałem też napalić tam w kominku.

Merab otworzyła oczy.

- Dziękuję, kuzynie.

Rowland uśmiechnął się i wyszedł.

Kufer był bardzo ciężki, okuty żelaznymi sztabami i obity miedzią. Merab trzymała kluczyk do kufra w swojej szkatułce z klejnotami. Teraz siedziała przed nim i próbowała otworzyć. Ktoś naoliwił zawiasy i zamek, zapewne na polecenie Rowlanda, więc nie było to trudne.

Na samym wierzchu leżały ubrania matki, których Merab po prostu nie była w stanie wyrzucić: wieczorowy płaszcz z ak­samitną krezą, który dni swej największej świetności dawno już miał za sobą, kilka par rękawiczek, za małych na Merab, i torebka wyszywana drobnymi paciorkami. Merab z nabożną czcią przeniosła te ubrania na sofę. Pod spodem znajdowały się buty i pantofle, parasolka, kilka wielkich, staromodnych mufek oraz nieco pognieciony kapelusz, ze smętnie obwisłymi sztucz­nymi kwiatami. Te rzeczy Merab także odłożyła na bok.

Na dnie kufra leżała Biblia matki i książeczka do nabożeńs­twa, różne pudełeczka i plik jakichś papierów owiniętych w ceratę i przewiązanych wstążeczką. Merab pamiętała, że jedno z mahoniowych pudełek zawierało dokumenty matki. Ostrożnie wyjęła je ze skrzyni, krzywiąc przy tym twarz z bólu, gdyż musiała posługiwać się obiema rękami.

Usiadła na sofie, odsunęła mufki, położyła pudełko na kolanach i otworzyła je powoli. Na samym wierzchu leżał list, który pastor napisał do niej po śmierci matki. Nazywał matkę „łaskawą damą” i miał zupełną rację. Nawet gdy była już śmiertelnie chora, pani Hartfield zachowywała się z niewymu­szonym wdziękiem i godnością. Merab wyjęła świadectwo śmierci matki i jej pogrzebu. Potem przejrzała kopię świadectwa swego chrztu i wreszcie dotarła do złożonego we czworo kawałka papieru. Rozłożyła go drżącymi rękami.

Było to potwierdzenie małżeństwa zawartego przez jej rodziców. Ślub odbył się w kościele pod wezwaniem św. Pankracego, w dniu 14 kwietnia 1789 roku. Świadkami ślubu byli Theodore Bamfather i pani Eliza O'Riley.

Pana Bamfathera pamiętała jeszcze z dzieciństwa, jako schorowanego staruszka, który zmarł, gdy ona miała jakieś sześć lat. Zawsze witał się z jej rodzicami po niedzielnej mszy i zawsze wciskał jej do kieszeni jakiś smakołyk. Zapewne to właśnie on prowadził jej matkę do ołtarza.

Ale Eliza O'Riley? Podpis był zamaszysty, z dziwacznie pokręconym E i R. Kim ona była? Merab miała przecież na drugie imię Eliza. Czyżby została tak nazwana właśnie na cześć owej damy? Wiedziała, że jej pierwsze imię ma związek z ukochaną siostrzyczką mamy, która umarła bardzo młodo, i zawsze zakładała, że ta siostrzyczka także nazywała się Merab Eliza, tak samo jak ona. Ale czy tak było w istocie?

Przez długą chwilę siedziała w zupełnej ciszy. Pudełko było już puste, a ona nie miała ochoty przeglądać pozostałych. Była prawowitym dzieckiem swoich rodziców. Przecież to było dla niej najważniejsze. Nagle zdała sobie sprawę, że w głębi serca nigdy w to nie wątpiła - to dziwne, jak złośliwe plotki mogą doprowadzić człowieka do zwątpienia. Nigdy nie przyszło jej do głowy, by była okłamywana przez własnych rodziców, a jednak Joseph zasiał w jej sercu niepewność, uczynił ją tak nieufną, że musiała na własne oczy ujrzeć dowód.

Postanowiła na razie pozostawić pudełka w spokoju, musiała jednak zająć się ubraniami. Większość z nich nie nadawała się już do noszenia, Lottie mogła jednak coś jeszcze z nimi zrobić. Torebkę i parasolkę zatrzymała dla siebie. Zadzwoniła po Lottie.

Młoda służąca w zadziwiającym wprost tempie wracała do równowagi po tym straszliwym przeżyciu, jakim było dla niej rozstanie z kapralem. Z zapałem opowiadała wszystkim o napadzie, który już nie wydawał jej się wcale taki prze­rażający, a Jenny i Mary stanowiły bardzo wdzięczną pu­bliczność. Teraz wciągnęła z zachwytem powietrze, patrząc na rozłożone przed nią skarby. Rzeczy wyrzucane przez panie należały się prawnie ich służącym, a każda służąca wiedziała, że jeśli nawet nie chce ich nosić, może je zawsze sprzedać.

- Dziękuję, panno Hartfield - szepnęła i oczy jej rozbłysły. - Och, to już prawie pora lunchu, proszę pani. Pan Sandiford właśnie wrócił.

- Zejdę za moment.

Lunch nie był zbyt wyszukany; trochę szynki, kawałek sera, chleb i ciasto ze śliwkami.

- Kuzynko? - Rowland wskazał na szynkę.

- Tak, poproszę. A także kromkę chleba i plasterek sera.

Rowland spełnił jej życzenie, a potem pokroił szynkę i ser na plasterki, tak by Merab mogła się nimi częstować.

- Proszę - powiedział, smarując kromki masłem i z uśmie­chem podał je Merab.

- Dziękuję. - Merab także odpowiedziała uśmiechem. - Nie jadłam tak od czasów dzieciństwa. Jakie wieści przywiózł pan od pana Camberwella?

Rowland wzruszył ramionami.

- Nic interesującego poza tym, że pan Camberwell uważa, iż powinniśmy uzyskać jakieś sto funtów ze sprzedaży mebli. Mówi, że testament o nich nie wspomina, a więc prawnie należą do nas. Spytał, czy jest wśród nich coś, co chcielibyśmy zatrzymać, pani lub ja.

Merab pokręciła głową. Większość mebli była ciemna i cięż­ka, utrzymana w stylu poprzedniego stulecia. Nawet wówczas nie były one zresztą specjalnie wyszukane, ot, zwykły komplet ciężkich, wiejskich mebli. Dywany, które niegdyś przedstawiały zapewne sporą wartość, teraz były już zniszczone i wytarte. Poza tym, gdzie miałaby je przechowywać?

- Przypuszczam, że srebra są dosyć cenne, prawda? - spytała z nadzieją.

Rowland podniósł swój widelec i przez chwilę przyglądał mu się z uwagą.

- Wątpię. Ale możemy poprosić kogoś, by ocenił wartość książek. - Potem dodał: - W drodze powrotnej wstąpiłem do pani Barden. Zgodziła się pomieszkać tutaj przez tydzień lub dwa. To rozwiązuje ten irytujący problem przyzwoitki i dobrych obyczajów.

- Pani Barden! - Merab rozpromieniła się. - Kochana pani Barden. Ależ ona musi mieć już ponad osiemdziesiąt lat. Czy dobrze się czuje?

- Wydawała mi się wyjątkowo żwawa. Mówiła, że ma dwójkę bardzo hałaśliwych wnuków, dwunaste i czternastolatka, i że odrobina spokoju i ciszy bardzo by jej się przydała. Pojadę po nią około czwartej. - Rowland dokończył swoją porcję szynki i podał Merab kawałek ciasta. - Hm, wygląda smakowi­cie. Proszę mi opowiedzieć, co pani dziś porobiła?

Merab sięgnęła do kieszeni i wręczyła mu złożony kawałek papieru.

Rowland szybko przebiegł wzrokiem treść dokumentu.

- Nigdy nie wątpiłem w to, że małżeństwo pani rodziców było całkowicie legalne. Pani ojciec na pewno nie zostałby wydziedziczony z powodu utrzymywania kochanki! O ile wiem, pani wuj Edmund nigdy nie żałował sobie tego typu rozrywek.

Merab gwałtownie podniosła na niego wzrok; na jej twarzy malowała się podejrzliwość i zwątpienie.

- Ale... ale pan powiedział... - Merab pamiętała każde słowo: „Nie wiedziałem, że Julian miał jakieś nieślubne dzieci”.

Przez dłuższą chwilę Rowland dziobał bezmyślnie swój kawałek ciasta.

- Zdaję sobie sprawę - przemówił wreszcie - że jestem pani winien przeprosiny, kuzynko. Zachowałem się wyjątkowo grubiańsko, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Była to tylko i wyłącznie moja wina. Nie mam nic na swoje usprawied­liwienie. - Rozłożył ręce. - Kuzyn Julian wspomniał tylko raz, jakieś osiem lat temu, że pani i pani matka zamieszkałyście w Hartfield. Przyznaję, że nie chciałem mu wierzyć. Wydawało mi się, że została pani „wymyślona”, żeby mnie przestraszyć i żebym dostosował się do wymagań pani dziadka. Pani obecność tutaj była więc dla mnie ogromnym zaskoczeniem i obawiam się, że pochopnie wyciągnąłem z tego całkowicie mylne wnioski.

- Pan mnie przeprasza? - spytała Merab ostrożnie.

- Tak. Z całego serca.

Merab spojrzała na swój talerz. Była nieco zmieszana. Rowland ją przepraszał? Czy robił to naprawdę szczerze, czy też była to tylko część planu, który miał na celu przekonać ją do wygodnego małżeństwa? Wygodnego przynajmniej dla Rowlanda.

- Dlaczego? - Nie potrafiła opanować podejrzliwego tonu brzmiącego w jej głosie.

- Bo nie miałem racji. A także dlatego, Merab, że musiałem cię naprawdę zranić, skoro traktujesz mnie z taką podejrzliwością.

Nastąpiła chwila ciszy.

- Muszę powiedzieć, że to bardzo dziwne uczucie mieć krewnego, z którym jestem w normalnych stosunkach - powie­działa Merab, starając się ukryć zmieszanie, wywołane faktem, że Rowland zwrócił się do niej po imieniu.

W atmosferze ostrożnej sympatii podzielili między siebie pozostałą część ciasta.

Choć pani Harrison przyjęła wiadomość o wyjeździe Merab z nie ukrywaną radością, reakcja Josepha była całkiem odmienna. Jeszcze jako uczeń uwielbiał tyranizować mniejsze, słabsze dzieci i zawsze niecierpliwie wyczekiwał chwili, kiedy będzie mógł dopaść upatrzoną ofiarę i dręczyć ją do woli. Uwielbiał napawać się poczuciem siły i władzy, kiedy widział jak jakieś dziecko kuli się ze strachu na jego widok, uwielbiał, gdy jego ofiary próbowały zjednać sobie jego przychylność, oferując mu przeróżne słodycze i smakołyki, z satysfakcją patrzył na ich radość, kiedy przyjmował te podarunki i zostawiał je w spokoju. Oczywiście cieszył się, że Merab zapłaciła za to, iż ośmieliła się mu odmówić, jednak pozbawiony został radości oglądania jej cierpienia.

Zdawał sobie sprawę, że nie można mieć wszystkiego, postanowił więc na razie zająć się umacnianiem swej pozycji towarzyskiej. Po pewnym czasie stwierdził ze złością, że Merab cieszyła się powszechną sympatią, i że atakując ją zbyt otwarcie może wzbudzić podejrzenia i niechęć towarzystwa. Dlatego też mówił o niej z fałszywym współczuciem.

- Ach, moja biedna kuzynka - wzdychał do pani Tiverton. - To naprawdę nie jej wina i trudno winić ją za to, że chciała zachować wszystko w tajemnicy...

- Moja matka okropnie się tym przejęła - poinformował lady Mandersby.

- To z pewnością dobrze o niej świadczy - odparła szacowna dama, z powątpiewaniem przyglądając się swemu rozmówcy przez lorgnon. - Towarzystwo w Bath stało się ostatnio zbyt pobłażliwe i trzeba wreszcie położyć temu kres.

Joseph nie był do końca zadowolony z tej odpowiedzi i wolał nie wypytywać lady Mandersby, co właściwie ma na myśli.

Pani Harrison nie była równie rozsądna. Uradowana wyjazdem Merab, nie przepuściła żadnej okazji, by dodać coś jeszcze do opowieści o haniebnej karierze Abigail Cooper. Tancerka w chórze operowym, szalone noce spędzane w różnych klubach o wątpliwej reputacji, niezliczona liczba kochanków - rewelacje pani Harrison stawały się coraz mniej prawdopodobne.

Któregoś dnia po spotkaniu z panią Harrison pani Bridges powiedziała do swego męża:

- Ciekawe, co będzie dalej. Może sekretne małżeństwo z księciem Walii?

- Co najmniej - odparł pan Bridges z uśmiechem. - Wiesz, kochanie, chyba nie powinnaś się tym zbytnio martwić. Coraz mniej ludzi wierzy w te bzdury. A jeśli tylko panna Hartfield pokaże świadectwo ślubu swych rodziców, nie będzie już chyba żadnego powodu, dla którego nie można by przyjąć jej z po­wrotem do towarzystwa.

- Ale ci wstrętni Hamsonowie wciąż będą jej kuzynami. Gdybyż wreszcie stąd wyjechali...

Merab i pani Barden przywitały się z ogromną radością.

- Panno Merab! Wygląda pani cudownie! Zawsze mówiłam, że kiedyś będzie pani piękna jak pani świętej pamięci matka. Ach, to pani biedne ramię. Co za nikczemni zbóje, łotry z piekła rodem.

Pani Barden z przyjemnością przyglądała się Merab. Teraz jest prawdziwą damą, pomyślała. Pan Sandiford chyba pójdzie wreszcie po rozum do głowy. Opowieści o jego grubiaństwie szybko rozeszły się po okolicy, choć pani Barden musiała przyznać, że w stosunku do niej zachowywał się niezwykle uprzejmie, oferując jej koc do przykrycia kolan, kiedy jechała z nim powozem.

- Pani Barden! Jakże się cieszę, że panią widzę! - Merab ucałowała ją w policzek. - Doskonale pani wygląda.

- Teraz nie musi się już pani o nic martwić, panno Merab - powiedziała pani Barden, kiedy zdjęła już czepek i płaszcz. - Po drodze wstąpiliśmy do rzeźnika i pan Sandiford kupił bardzo ładny kawałek wołowiny. Już ja dopilnuję, żeby pani nie głodowała.

- Ależ pani Barden! - zawołała Merab. - Pani nie przyjechała tutaj pracować. Jestem pewna, że mój kuzyn wytłumaczył już, że chodzi o te śmieszne zasady.

- I bardzo dobrze. - Pani Barden rozpromieniła się w uśmie­chu. - Ale pobyt tutaj i trochę ruchu bardzo dobrze mi zrobi, proszę się nie martwić, panno Merab. Moja córka jest dla mnie bardzo dobra, ale nie pozwala mi nawet ruszyć palcem, i między nami mówiąc, zaczynam się już trochę nudzić. No dobrze, kochanie, co by pani powiedziała na filiżankę herbaty?

- Tak, poproszę. - Merab poddała się. - Kuzynie Rowlandzie, przyłączy się pan do mnie? Nie skończyłam jeszcze przeglądać rzeczy mojej mamy, ale jeśli nie przeszkadza panu bałagan, to w salonie jest przynajmniej ciepło.

- Nie ma pani nic przeciwko temu?

- Nie - odparła Merab po krótkiej chwili wahania.

Później, kiedy Jenny przyniosła im już herbatę, Merab wyznała:

- Wiem, że to głupie, ale jakoś nie mogę tego otworzyć - wskazała na papiery owinięte w ceratę. - Wydaje mi się, że naruszam w ten sposób sanktuarium mojej mamy.

Rowland spojrzał na wskazane przez Merab paczki i powie­dział ostrożnie:

- Jestem pewien, że pani matka była rozsądną kobietą. Miała dość czasu, by zniszczyć rzeczy, których nie chciała nikomu pokazać. Skoro jednak pozostawiła je tutaj, to widocznie zgadzała się na to, by pani kiedyś do nich zajrzała.

- Tak, ma pan chyba rację. Nie pomyślałam o tym. Ale co jeśli... jeśli?

- Jeśli okaże się, że ten paskudny Joseph miał rację?

Merab nie była w stanie odpowiedzieć.

- Merab, są różne tancerki operowe. Choć to prawda, że nie cieszą się zbyt dobrą reputacją, głupotą byłoby zakładać, że nie ma między nimi uczciwych i cnotliwych dziewcząt.

- Dzię... dziękuję, kuzynie.

- No już, odwagi. Którą chce pani otworzyć najpierw?

- Tę małą.

- Proszę bardzo.

- Och! - W środku znajdowały się dwa pakiety listów. Jeden przewiązany czerwoną wstążeczką, drugi - niebieską. Listy pisane ręką ojca zaadresowane były do panny A. Cooper. - To pismo moich rodziców.

Rowland uśmiechnął się ciepło.

- Listy miłosne?

- Tak przypuszczam. Przeczytam je później. - Mogła to zrobić tylko w samotności. - Kuzynie, poproszę teraz ten duży pakunek.

Rowland wykonał jej polecenie.

Merab powoli rozwiązała wstążeczkę i ściągnęła ceratę. Wewnątrz znajdowały się afisze, programy i plakaty operowe. Merab szybko przejrzała ich treść. Znajome jej już nazwisko O'Riley powtarzało się tam kilkakrotnie, nie zauważyła jednak, by w którymkolwiek przedstawieniu występowała Abigail Cooper.

- Bogu dzięki! Nie ma tu nazwiska mojej matki! - za­wołała Merab i dyskretnie otarła oczy. - Ale jest ta Eliza O'Riley, która była świadkiem na ślubie moich rodziców. Kim ona jest?

Rowland, który dotąd zajmował miejsce na krześle, teraz wstał, usiadł obok swej kuzynki i delikatnie wziął ją za rękę.

- Merab - powiedział łagodnie. - Pani matka śpiewała pod innym nazwiskiem.

- Pod innym nazwiskiem! - Merab patrzyła na niego swymi wielkimi, pełnymi łez oczyma. - Skąd... skąd pan wie?

- Ten okropny Joseph.

- Jakie to było nazwisko?

Rowland powoli wskazał na afisz.

- Rosalba Bersanelli.

Afisz był już nieco zniszczony. Dwa uskrzydlone aniołki podtrzymywały u góry wiązankę róż, zaś napis pod spodem głosił:

Teatr Królewski przy Haymarket prezentuje:

„La Finta Principessa” autorstwa signiora Luigi Cherubini

Na końcu listy aktorów, pod nagłówkiem „W rolach służą­cych”, widniało nazwisko signiora Rosalba Bersellini. Przed­stawienie odbywało się w kwietniu 1784 roku.

- Pani matka musiała być wówczas bardzo młoda - zauważył Rowland. Wciąż trzymał Merab za rękę.

- Miała dziewiętnaście lat.

Następny plakat wydrukowany został rok później i zapraszał na kolejną operę Cherubiniego, zatytułowaną Giulio Sabino. Tym razem nazwisko matki Merab znajdowało się znacznie wyżej. Elena: signorina Rosalba Bersanelli.

- Muszę pani powiedzieć, kuzynko - zaczął Rowland, spoglądając na Merab z troską - że te przedstawienia, w których występowała pani matka, były dobre. Widzę, że występowali tylko w Teatrze Królewskim i w Covent Garden. Żeby w wieku dwudziestu lat dostać tam jedną z głównych ról, trzeba było być prawdziwą profesjonalistką.

- Jest pan bardzo uprzejmy - odparła Merab głucho. Wpa­trywała się tępym wzrokiem w plakaty, potem wysunęła rękę z dłoni Rowlanda i wstała.

- Proszę mi wybaczyć, kuzynie, ale chciałabym teraz zostać sama. - Skłoniła głowę i wyszła z pokoju.

Rowland zwinął plakaty i włożył je z powrotem do kufra. Po krótkim namyśle podszedł do sekretarzyka, odszukał pióro, atrament i papier, po czym zasiadł do pisania.

Pani Bridges siedziała w swym przytulnym salonie z wido­kiem na plac św. Jakuba i z przyjemnością przyglądała się czerwonemu bukowi, rosnącemu pośrodku ogrodu na tymże placu. Drzewko zaczęło właśnie wypuszczać liście, co wprawiało panią Bridges w dobry nastrój. Lubiła mieszkać wysoko i z dala od samego centrum - powietrze było tu czystsze, a jeśli nawet nie miała wspaniałego widoku na plac Royal Crescent, to nie musiała także znosić hałasu, jaki zawsze wypełniał to miejsce. Mogła korzystać ze wszystkich przywilejów, jakie dawało mieszkanie przy centrum miasta, korzystając jednocześnie z ciszy i spokoju rzadko w takim miejscu spotykanych.

Oczywiście, spacer do Pijalni był dosyć długi i nieco męczący, ale zarówno pan, jak i pani Bridges, z przyjemnością pokonywali tę odległość, co zresztą doskonale wpływało na ich zdrowie. Zaś przy brzydkiej pogodzie zawsze mogli wynająć powóz.

Pani Bridges została nagle wyrwana z tych rozmyślań, gdyż do pokoju weszła służąca, niosąc na srebrnej tacy jakiś list.

Rowland, to był list od Rowlanda. Szybko rozerwała pieczęć. Przeczytała list dwa razy i poszła szukać męża.

- To dziwne - powiedział pan Bridges jakieś dwadzieścia minut później. - Zgadzam się z tobą, że prawowite urodzenie panny Hartfield ma spore znaczenie, ale ta historia z operą... Nie bardzo wiem, jak moglibyśmy sobie z tym poradzić.

- Po prostu zaprzeczyć wszystkiemu - odparła jego żona. - W końcu kto może przedstawić jakieś dowody? Zapewne sprawa wyglądałaby inaczej, gdyby Abigail Cooper nie wy­stępowała pod innym nazwiskiem, ale skoro to zrobiła, to kto jest w stanie udowodnić, że Rosalba Bersellini i ona to jedna i ta sama osoba? Na Boga, minęło przecież ponad trzydzieści lat!

- Myślisz, że potrafiłabyś przekonać panią Tiverton i lady Mandersby?

Pani Bridges zastanawiała się przez chwilę.

- Rowland przynajmniej uznaje teraz pannę Hartfield za swoją krewną, choć gdyby zrobił to wcześniej, oszczędziłby nam wszystkim wiele kłopotów. Czy możemy się tym posłużyć?

- Lady Mandersby będzie chciała wiedzieć, dlaczego panna Hartfield nie została uznana wcześniej.

- Testament?

- Dobry Boże, Liz, przecież nie możesz jej powiedzieć o tym testamencie!

- Nie o tym prawdziwym, oczywiście. Powiedzmy, że został obalony, pojawiły się jakieś techniczne problemy. Dopiero teraz prawda wyszła na jaw. Pan Hartfield uznał pannę Hartfield, ale ponieważ był starym, zrzędliwym sknerą, nie zostawił majątku ani jej, ani Rowlandowi. Wszystko zostało oddane na cele dobroczynne.

Pan Bridges, prawnik, widział tu co najmniej kilka prob­lemów, nie wspomniał jednak o tym. Zdawał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy rehabilitacja Merab zależy raczej od humoru lady Mandersby niż od prawdziwego stanu rzeczy. A lady Mandersby miała już zdecydowanie dość Harrisonów.

- Ale czy Bath będzie przychylnie traktować młodą damę, która ma co prawda tytuł, ale żadnych pieniędzy? - martwiła się pani Bridges.

- Ma to, co zostawił jej ojciec. Nie trzeba rozgłaszać, jaka to suma. Tak czy inaczej, kochanie, ponieważ, jak przypuszczam, chcesz ją wydać za Rowlanda, sprawa posagu jest nieistotna. Jeśli się pobiorą, Hartfield będzie należeć do nich.

- Jeśli do tego dojdzie - odparła posępnie pani Bridges. - Rowland potrafi być taki nierozsądny. Zakochuje się w tej głupiutkiej lalce, Kitty Parminster, i zupełnie nie zwraca uwagi na cudowną kuzynkę, którą ma przecież pod nosem. Czasami mam ochotę załamać nad nim ręce!

- Sądząc po tym liście, zmienił już nieco zdanie.

- Tak - przyznała pani Bridges z nadzieją w głosie. - To prawda.

Merab nie wspomniała ani słowem o profesji swej matki ani tego wieczora, ani przez następnych kilka dni. Czytała listy miłosne i płakała nad nimi w zaciszu swej sypialni. Początkowo jej matka była nieubłagana i nie godziła się na małżeństwo w obawie, że zrujnuje życie ukochanego. Jonathan błagał ją; nie chciał, by była jego kochanką, twierdził, że jest warta czegoś więcej. Wreszcie - listy krążyły pomiędzy parą zakochanych ponad rok - Abigail poddała się i doszło do ślubu. Listy kończyły się krótką notką, napisaną ręką matki i dołączoną do listów męża.

Tak wiać mój ukochany Jonathan i ja pobraliśmy się w końcu, a teraz mamy cudowne dziecko. Jednak tylko dobry Bóg, który wciąż ma nas w swej opiece, wie, jaką cenę zapłacił za to mój ukochany.

Notka, opatrzona dokładną datą, została napisana kilka dni po urodzinach Merab.

Czy warto było? - zastanawiała się Merab. Tak, gdyż jej rodzice byli ze sobą szczęśliwi. Może to lepiej, że umarli całkiem młodo. Nigdy nie zaznali upokarzającej biedy, która kiedyś mogła stać się ich udziałem. Merab wiedziała już teraz, że dziadek nigdy nie wybaczyłby jej ojcu.

Ale jak jej matka mogła zostać śpiewaczką operową? Jak mogła okłamywać swą córkę! To było już zupełnie co innego. Merab słyszała w szkole sporo o śpiewaczkach operowych. Kobiety, które same sobie zasłużyły na swój haniebny los, które pokazywały się na scenie, często bardzo skąpo odziane! Jak matka mogła robić coś podobnego? Nauczanie śpiewu, czy nawet występy na jakichś zamkniętych przyjęciach, to jedna rzecz, ale odgrywanie scen namiętności dla wszystkich tych Tomów, Dicków i Harrych, to coś zupełnie innego!

Merab wybrała się na spacer do ogrodu. Jej myśli krążyły ciągle wokół tego samego tematu. Mama! Jej łagodna, skromna mama występująca na scenie. Merab sama nigdy nie była w operze, ale dobrze znała libretta. Mama opowiedziała jej pokrótce fabułę Wesela Figara i wielu innych. Śpiewać opery Cherubino! Pokazywać się publicznie w spodniach! Występować w roli Suzanny i kochać się na scenie! Merab zaczerwieniła się po czubki uszu na myśl o lubieżnych spojrzeniach, gwizdach, natarczywych zalotach różnych dandysów i adoratorów w gar­derobie po przedstawieniu... Jak ona mogła to robić?

Nie mogła jeść i tylko przesuwała jedzenie widelcem po talerzu. Nie mogła też spać i leżała z szeroko otwartymi oczami, zmęczona i upokorzona, podczas gdy Lottie chrapała smacznie na łóżku w rogu pokoju.

Wreszcie, któregoś wieczora po kolacji, Rowland powiedział.

- Merab, tak dalej być nie może.

- O czym pan mówi? - próbowała się bronić.

- Chodzi o pani matkę, prawda?

Nie odpowiedziała.

- Chodźmy do salonu na górę. Czas już, byśmy o tym porozmawiali.

Merab wykonała jego polecenie bez słowa sprzeciwu.

Rowland otworzył kufer, który został wcześniej odsunięty pod ścianę, wyjął paczkę zawiniętą w ceratę, rozpakował ją i ułożył wszystkie afisze, plakaty i programy na podłodze, w porządku chronologicznym. Potem podprowadził Merab do sofy i zmusił ją, by usiadła obok niego.

- Proszę mnie posłuchać - powiedział, - Musi pani przestać myśleć o swojej matce, jakby była ona jakąś dziwką, tak! Wiem, że nie powinienem używać tego słowa w obecności tak delikatnej i łagodnej kobiety, jak pani, ale musi pani to zrozumieć. Ona nie była dziwką. Proszę tylko spojrzeć tutaj i tutaj - wskazał na odpowiednie miejsca. - Pani matka pracowała bardzo ciężko. Proszę tylko spojrzeć na to! - Otworzył małą, oprawną w skórę książeczkę. - To musiał być jakiś notatnik związany z jej pracą. Proszę popatrzeć: „Lekcje śpiewu”. „Ćwiczenia”. „Nauczanie pani Blackstone”. I znów „Lekcje śpiewu”. - Przewrócił kartki na stronę oznaczoną datą „marzec 1784”. Na całej stronie zapisane były wyłącznie próby śpiewu. - Merab, to nie jest notatnik ladacznicy. To dzienniczek młodej kobiety, która jest całym sercem oddana swej pracy.

- Ale... - wyjąkała Merab. Łzy płynęły jej po policzkach, a ona nie potrafiła ich powstrzymać. - Tu nie chodzi o śpiewanie, tylko o aktorstwo. Pokazywanie się na scenie, tam gdzie wszyscy, a w większości jacyś prostaccy robotnicy, mogli na nią patrzeć do woli. Jak ona mogła to robić?

Rowland zastanowił się przez chwilę, a potem powiedział:

- Przypominam sobie, jak powiedziała pani kiedyś, że pani matka uważała, iż gdy śpiewa Mozarta, robi to po to, by wychwalać Mozarta, a nie samą siebie. Czy mam rację?

Merab skinęła głową. Wyjęła z kieszonki chusteczkę.

Rowland spojrzał jeszcze raz na afisze.

- Nie znam oper Cherubiniego - powiedział. - Nie wiem też, jakie role odgrywała pani matka, jestem jednak pewien, że robiła to doskonale, chcąc jak najlepiej przedstawić dzieło kompozytora. To nie Abigail Cooper była na scenie, ani nawet Rosalba Bersanelli. To była Elena. Rozumie mnie pani?

Merab milczała. Przypomniała sobie nagle małe przedstawie­nie, które odgrywała z koleżankami w szkole panny Goodison. Było to krótkie interludium z morałem, napisane przez starszą pannę Goodison, a Merab została wybrana do roli złoczyńcy, gdyż była wysoka. Nosiła spodnie i przechadzała się po prowizorycznej scenie, grożąc głównej bohaterce, ładnej dziew­czynce o płowych, kręconych włosach, znanej Merab i jej przyjaciółkom pod przezwiskiem „muślinowa Dora”.

- Chyba... chyba tak - powiedziała w końcu. Z przyjemnością odgrywała nikczemnego sir Rodrigo, ale zawsze wiedziała, że to tylko teatralna rola. - Dziękuję panu. Jest pan bardzo miły.

Nastąpiła chwila ciszy. Rowland pochylił się, zebrał rozrzucone papiery, zawinął je z powrotem w ceratę i włożył do kufra.

Merab siedziała nieruchomo, wpatrując się w ogień. On miał rację. Musiał mieć rację. Nie wiedziała, czy zniosłaby tę świadomość, gdyby nie miał racji. Czyż jej matka nie za­chowywała się zawsze w sposób, który przystoi cnotliwej i skromnej damie? Czy kiedykolwiek widziała coś lub słyszała o czymś, co mogłoby świadczyć o czymś przeciwnym? Wcale nie podobało jej się to, co robiła matka, ale musiała nauczyć się to akceptować.

Po chwili uświadomiła sobie, że Rowland siedzi tuż obok niej. Uznał ją za swą krewną. Najwyraźniej wcale nie prze­szkadzało mu to, że znał prawdziwą profesję jej matki. I na pewno był z nią szczery. Merab poczuła się nagle znacznie lepiej.

W rogu pokoju stało stare pianino. Należało niegdyś do jej prababki, a Merab kazała je nastroić tuż przed śmiercią dziadka. Odwróciła się do Rowlanda.

- Chciałam panu podziękować - powiedziała, i powziąwszy nagłą decyzję, podniosła się z miejsca. Rowland wyglądał na lekko zaniepokojonego. - Proszę się nie martwić - uśmiechnęła się do niego Merab. - To nie będzie bolało.

Przy pianinie leżał mały pulpit z nutami. Merab przejrzała nuty, wzięła świecznik z kominka i przeniosła go na pianino. Potem usiadła przed klawiaturą. Cieszyła się, że Rowland nie widzi jej twarzy, gdyż to dodawało jej pewności siebie.

Wybrała arię Cherubino - Voi, che sapete che cosa a amor. Z jej ust popłynęły czyste, piękne dźwięki. Rowland słuchał w zdumieniu. Nie zastanawiając się długo, wstał i podszedł do pianina, by widzieć jej twarz.

8

Kolejne dni mijały w spokoju. Rana Merab goiła się jak należy i kuzyni trwali w stanie ostrożnej przyjaźni. Merab stwierdziła ze zdumieniem, że właściwie nawet lubi Rowlanda. Jeśli czasami bywał zgryźliwy, to nigdy w stosunku do niej. Traktował ją z ogromną uprzejmością, a nawet pewną sympatią. Dyskutował z nią o swych politycznych aspiracjach i okazało się, że oboje chcieliby szerszego prawa do głosowania, choć Merab dosyć złośliwie zauważyła, że nie widzi powodu, dla którego prawo to nie miałoby objąć również kobiet.

Właściwie nigdy dotąd podobna myśl nie przyszła jej do głowy i początkowo chciała tylko sprowokować w ten sposób dyskusję, jednak im dłużej o tym rozmawiała, tym bardziej była przekonana do tego pomysłu. Bo czy istniał jakiś rozsądny argument przeciwko takiemu projektowi? Właściwie nie znaj­dowała żadnego prócz siły przyzwyczajenia i tradycji. Czy nie uważała, że jest równie inteligentna jak jej kuzyn Joseph? Albo jak sam Rowland, jeśli już o tym mowa?

- Ależ jestem przekonany, kuzynko, że nie chciałabyś stykać się z jakimiś handlarzami. Polityka jest zbyt brutalna i gwałtowna dla delikatnych dam.

- Gdyby głosowanie było tajne, nie musiałabym z nikim się stykać - odparła Merab. - A poza tym, co złego jest w hand­larzu?

- I mówi to kobieta, która martwi się tym, że jakiś handlarz czy robotnik patrzy na śpiewaczkę występującą na scenie?

- To co innego.

- Och, ten nielogiczny kobiecy umysł. Dlaczego?

Merab była nieco zażenowana.

- No cóż, śpiewaczka może być prawdziwą profesjonalistką, ale handlarz, który na nią patrzy, może myśleć zupełnie o czym innym niż jej śpiew - powiedziała wreszcie, nieco nieśmiało. Właściwie myślała o czymś jeszcze gorszym, ale czuła się zbyt skrępowana, by o tym mówić.

- To znaczy, że jej myśli mogą być czyste, a jego lubieżne?

Merab zaczerwieniła się.

- Tak.

- Więc to śpiewaczka jest odpowiedzialna za myśli hand­larza?

- Nie, oczywiście, że nie! - Merab zamilkła na moment, analizując po cichu ten problem. Potem powiedziała. - Więc zgadza się pan ze mną, kuzynie, że ludzie, czy to kobiety, czy mężczyźni, są odpowiedzialni za swe własne myśli i czyny? A zatem dorosły człowiek, niezależnie od płci, jest racjonalną istotą ludzką?

- Tak.

- Więc - zaczęła Merab triumfalnie - dlaczego nie chce pan przyznać kobietom prawa do głosowania? Skoro my także jesteśmy myślącymi istotami ludzkimi, to nie widzę żadnego rozsądnego powodu, dla którego mielibyście od­mawiać nam tych wszystkich praw, które chcecie zatrzymać tylko dla własnej płci.

Rowland zaczął się śmiać.

- Och, Merab! Dlaczego nie poznaliśmy się wcześniej? Uwielbiałbym dyskutować z panią podczas moich studiów w Oksfordzie. Proszę mi powiedzieć, czy kuzyn Julian wiedział, że ma pani radykalne poglądy?

- Oczywiście, że nie! Nie przypominam sobie, by kiedykol­wiek zapytał mnie o zdanie w jakiejś kwestii. Ale nie od­powiedział pan na moje pytanie.

- Nie odważyłem się - odparł Rowland, rozkładając ręce w geście kapitulacji. - Zapędziła mnie pani w kozi róg, i wie pani o tym! Ma pani zupełną rację, a ja nie mogę pani odpowiedzieć niczym prócz uprzedzeń.

- Ach! - Merab siedziała w fotelu i uśmiechała się szeroko. Była z siebie ogromnie zadowolona.

- Wygląda pani jak kot, który dobrał się do śmietanki - powiedział Rowland. Oboje wybuchnęli śmiechem.

- Chyba wypogodziło się już na dworze - zauważył Rowland po chwili. - Może wybralibyśmy się na spacer?

Tej idylli nie było jednak dane trwać zbyt długo. Nazajutrz do Hartfield Hall przybył pan Camberwell, w czasie gdy Rowland akurat wybrał się na konną przejażdżkę. Najwyraźniej poczciwy prawnik postanowił, że dopilnuje, by na ile pozwoli prawo, wydobyć z majątku każdego pensa, który należy się Merab. Poinformował ją też, że pan Sandiford zrzekł się wszelkich roszczeń do książek i mebli.

- To bardzo miło z jego strony - oświadczyła Merab. Jak mogli się oboje tak okropnie pomylić przy pierwszym spotkaniu?

- Chce przysłać tutaj pewnego księgarza z Londynu, żeby ocenił wartość książek i być może od razu je kupił.

- Tak, wspomniał o tym.

Pan Camberwell spojrzał na nią znad okularów. Pomyślał, że tych kilka miesięcy spędzonych w Bath bardzo dobrze jej zrobiło. Wyglądała zdrowo i znacznie bardziej atrakcyjnie niż dotychczas.

- Ciekaw jestem, panno Hartfield, czy... ee... nie myślała pani o tym, że małżeństwo z panem Sandifordem byłoby wam obojgu bardzo na rękę? Proszę mi wybaczyć, że o tym wspominam, ale jak pani wie, z przykrością patrzę, jak marnuje się ten majątek.

- Czy pan Sandiford mówił panu coś na ten temat? - Merab poczuła, że krew napływa jej do twarzy.

Pan Camberwell wbił wzrok w swoje dłonie.

- Nie powiedział niczego wprost, domyślam się jednak, że złożył pani pewną propozycję, a pani mu odmówiła. Za­stanawiam się tylko, czy nie uważa pani teraz, że była to nieco pochopna decyzja?

Merab zaczerwieniła się jeszcze bardziej, tym razem jednak z gniewu, a nie z zakłopotania.

- Pan Sandiford zaproponował mi jedną trzecią z dwudziestu tysięcy, pod warunkiem, że będę trzymać się od niego z daleka i zamieszkam tutaj. Odmówiłam.

- Przykro mi. - To haniebne, pomyślał. I jak niepraw­dopodobnie grubiańskie. - Pan Sandiford nie wyjaśniał tego tak dokładnie. Przepraszam, że w ogóle poruszyłem ten temat.

Kiedy pan Camberwell opuścił już majątek, Merab wyszła do ogrodu, by nieco ochłonąć. Cała złość i niechęć, jakie żywiła do swego kuzyna, powróciły teraz z nową siłą. Jak on śmiał uczynić jej tę obraźliwą propozycję, a potem dodać do tego kolejną obrazę, pozwalając, by pan Camberwell myślał, że to on zrobił wszystko, co należy, zaś cała wina za obecny stan rzeczy spoczywa na niej? Merab podejrzewała, że zrzekł się na jej korzyść zysków ze sprzedaży książek i mebli tylko po to, by ulżyć swemu sumieniu.

Choć bardzo chciała to zrobić, nie potrafiła się zdobyć na rzucenie mu tyci pieniędzy w twarz. Kilkaset dodatkowych funtów mogło znaczyć bardzo wiele dla jej przyszłości, dla niego zaś tyle co nic. Miała ochotę powiedzieć mu, że dowiedziała się o jego haniebnym postępowaniu, ale tego oczywiście także nie mogła zrobić. Rowland mógłby wtedy przypuszczać, że chce, by jeszcze raz złożył jej propozycję. Na samą myśl o takim upokorzeniu Merab oblała się rumieńcem.

Najmądrzej będzie więc trzymać język za zębami i udawać, że do rozmowy z panem Camberwellem nigdy nie doszło. Ponad pół godziny przechadzała się po ogrodzie, by się uspokoić. Wcale jednak nie pomogło jej to na nowo polubić kuzyna.

Na Crescent Fields zebrała się mała grupka plotkujących dam - na ławce usiadła lady Mandersby, pani Tiverton, pani Bridges i lady Wincanton. Lady Mandersby i pani Tiverton spotkały się wcześniej w bibliotece przy Milsom Street i wyszły właśnie na krótki spacer przed udaniem się do Bawialni. Rozmawiały o pani Harrison.

- Mam już serdecznie dość wysłuchiwania kolejnych rewe­lacji o haniebnym życiu biednej Abigail Cooper - mówiła pani Tiverton. - Te opowieści stają się coraz bardziej wymyślne i coraz mniej prawdopodobne. Nie mogę też zrozumieć, dlaczego pani Harrison rozpowiada takie rzeczy o własnej siostrze.

- Trudno winić pannę Cooper, że chciała się od niej wyrwać - powiedziała lady Mandersby. - Oczywiście, jeśli rzeczywiście nie poślubiła pana Hartfielda, to byłoby dosyć szokujące...

- Ależ poślubiła - wtrąciła się Amelia. - Jak pani wie, lady Mandersby, byłam w jednej szkole z panną Hartfleld. Nie mogę uwierzyć, by panny Goodison, dwie bardzo szacowne i surowe damy, przyjmowały uczennice, co do pochodzenia których miały jakieś wątpliwości.

Pani Bridges dostrzegła swoją szansę.

- Panna Hartfield jest dzieckiem z prawego łoża - oświad­czyła stanowczo. - Wiem to na pewno, ponieważ jest kuzynką mego byłego męża.

Zgromadzone wokół niej damy były zdumione.

- Dlaczego nie mówiłaś o tym wcześniej, droga Elizabeth? - spytała pani Tiverton. Choć nie odcięła się zupełnie od panny Hartfield, z pewnością traktowała ją z rezerwą.

- Ze względu na skomplikowaną sytuację rodzinną. Nie ma to nic wspólnego z Harrisonami, o istnieniu których do niedawna nie miałam nawet pojęcia. Nie, ta sprawa związana jest z testamentem starego pana Hartfielda.

- Musi nam to pani wyjaśnić, pani Bridges - powiedziała lady Mandersby. Ona też czuła się trochę niezręcznie i podobnie jak pani Tiverton, miała poczucie winy.

Pani Bridges z nie ukrywaną radością opowiedziała pokrótce swym towarzyszkom wymyśloną wersję dziejów testamentu pana Hartfielda. Według niej, Merab i jej matka żyły w ogromnej przyjaźni z panem Hartfieldem. Nigdy nie słyszały o Rowlandzie Sandifordzie, kuzynie panny Hartfield. Rowland natomiast, zawsze był przekonany, że zostanie dziedzicem majątku. Słyszał oczywiście o nieszczęśliwym małżeństwie (to ostatnie słowo zostało wypowiedziane ze szczególnym naciskiem) Jonathana Hartfielda, nie miał jednak pojęcia, że w końcu doszło do ugody. Jednak stary pan Hartfield nie bez powodu miał opinię trudnego człowieka. Nie zostawił majątku ani swej wnuczce, ani Rowlandowi. Przekazał wszystko na cele dobroczynne.

- Mój syn był bardzo rozgniewany - zakończyła pani Bridges. - Uważał, że to wina panny Hartfield, co oczywiście było nieprawdą, i nie chciał jej uznać.

Na chwilę zapadła cisza, a zgromadzone panie jeszcze raz przeżywały zasłyszaną przed chwilą historię.

- Więc panna Hartfield jest bez posagu - powiedziała w końcu pani Tiverton. Lubiła Merab, a teraz w dodatku zrobiło jej się żal tej miłej dziewczyny, nie wiedziała jednak, czy rzeczywiście chce utrzymywać znajomość z kimś, kto nie ma żadnego majątku.

Amelia, która siedziała z boku na ławce i z ogromnym zainteresowaniem słuchała opowieści pani Bridges, postanowiła włączyć się do rozmowy:

- Majątek panny Hartfield jest dosyć skromny, ale bez wątpienia nie jest całkiem pozbawiona pieniędzy. - Wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z panią Bridges. Nie wiedziała do końca, co knuje ta dama, jednak bardzo tęskniła za Merab i gotowa była przyłączyć się do każdego planu, który pozwoliłby przyjaciółce odzyskać dobre imię i powrócić do Bath.

- Co pani o tym wie, lady Wincanton? - spytała lady Mandersby, wracając do swej roli liderki towarzystwa.

- Całkiem sporo. - Amelia w duchu triumfowała. - Jednak pani Hartfield, co chyba zrozumiałe, wolała, by nie dyskutowano publicznie o jej sprawach. Nie wiedziała, czy jej krewni ze strony Hartfieldów zechcą ją uznać, a nie chciała nikomu się przypochlebiać.

Pani Tiverton uśmiechnęła się z aprobatą.

- Godna pochwały skromność.

- Skromność, której nie możemy się jakoś dopatrzyć u Harrisonów - wtrąciła pani Bridges cierpkim tonem.

- Ale dlaczego mówisz o tym akurat teraz, Elizabeth? - kontynuowała pani Tiverton, zwracając się do swej przyjaciół­ki. - Zapewne chcesz, by dziewczyna została uznana?

- Uważam, że nie zrobiła nic, czym mogłaby sobie zasłużyć na kalumnie Harrisonów - odparła pani Bridges ostrożnie. - Nie znam jej zbyt dobrze, ale teraz, kiedy mój syn zmądrzał wreszcie i chce ją uznać, zastanawiam się, czy nie zaprosić jej do siebie. Co pani o tym sądzi, lady Mandersby? Zastosuję się do pani rady.

Było to sprytne posunięcie i lady Mandersby, która właśnie chciała sprzeciwić się temu pomysłowi, teraz przybrała bardziej pojednawczy ton.

- Z pewnością - odrzekła. - Dlaczego nie? Panna Hartfield to bardzo dobrze wychowana młoda dama. Co więcej, nie widzę powodu, dla którego miałybyśmy przedkładać słowa Harrisonów nad opinię innych osób!

Wszystkie panie zgodziły się co do tego, a pani Bridges w duchu odetchnęła z ulgą.

- A najważniejsze - mówiła Amelia do pani Bridges, gdy pozostałe damy już się rozeszły - że ci Harrisonowie wreszcie wrócą tam, gdzie ich miejsce.

Obie panie wymieniły konspiracyjne spojrzenia. Potem pani Bridges powiedziała:

- Lady Wincanton, pani wybaczy, ale nie wygląda pani najlepiej. Pani pozwoli, że przywołam powóz.

- Dziękuję - odrzekła Amelia. - To dlatego, że tak się martwię o Merab. Mam wrażenie, że ją zawiodłam. Ale naprawdę, pani Bridges, nie mogłam nic na to poradzić. - Amelia była zbyt lojalna, by wspomnieć, że kilka razy omal nie pokłóciła się o to z mężem. Jej oczy napełniły się łzami, więc odwróciła dyskretnie głowę. - Proszę mi wybaczyć. To dlatego, że jestem w takim stanie.

- Oczywiście, moja droga. - Na Royal Crescent pojawił się powóz. Pani Bridges podniosła rękę. - Tutaj proszę.

Harrisonowie nadal mieszkali w wynajmowanych pokojach przy Queen's Square. Pani Harrison rozkoszowała się tym, co w jej mniemaniu od dawna już jej się należało - towarzystwo w Bath wiedziało wreszcie, z kim ma do czynienia. Jeśli nawet nie była zapraszana na prywatne przyjęcia, to cóż z tego, Bath było przecież miejscem publicznym i każdy, kto był tylko dość bogaty, by opłacić wstęp do różnych miejsc i udział w imprezach towarzyskich, miał prawo w nich uczestniczyć. Teraz była już uznana przez wszystkich, a lady Mandersby podała jej nawet kiedyś rękę na pożegnanie.

Joseph nie był równie zadowolony. Życie wydawało mu się okropnie nudne, kiedy zepsuł już reputację Merab i kiedy panna wyjechała z Bath. Kitty Parminster także wyjechała, a przecież nie mógł poważnie zainteresować się panną Heslop, która była co prawda dość miła, ale i bardzo biedna. Joseph poważnie zastanawiał się nad powrotem do Bristolu.

Pewnego ranka jednak zdarzyło się coś, co kazało mu zmienić plany. Jego matka jak zwykle wyszła do Pijalni. Joseph odwiózł ją tam i zostawił. Spędził dzień jeżdżąc po Lansdown i powrócił do swego mieszkania dopiero późnym popołudniem.

Już w drzwiach został przywitany przez panią Harrison, która była czymś ogromnie podekscytowana.

- Joseph! Bogu dzięki, że już jesteś! Ona wróciła!

- Kto wrócił? Panna Parminster?

- Panna Parminster! - powtórzyła pani Harrison, opadając na krzesło i wachlując się energicznie. - Nie, ta kreatura, Merab Hartfield!

- Co!? - Joseph obrócił się gwałtownie.

Pani Harrison patrzyła na niego z pewnego rodzaju ponurą satysfakcją.

- Widziałam ją na Milsom Street z panią Bridges. Wy­chodziły właśnie z biblioteki.

Joseph zmrużył oczy. Na moment wściekłość odebrała mu mowę. Wróciła! I zamieszkała u pani Bridges! Nie mógł spokojnie na to pozwolić.

- Jesteś pewna? - spytał wreszcie.

- Myślisz, że nie poznaję własnej siostrzenicy?

Joseph zagryzł wargę i zastanawiał się przez chwilę. Wyglądał tak groźnie, że pani Harrison spytała z niepokojem:

- Nie zrobisz niczego głupiego, prawda Joseph?

- Głupiego... nie - odparł Joseph szorstko. - Tylko sku­tecznego.

Pani Bridges była przykładną matką, co przejawiało się również i w tym, że choć kochała swego syna, opierała się pokusie popychania go w jakimkolwiek kierunku. Przez cały okres jego buntowniczej młodości wysłuchiwała pełnych obu­rzenia przemówień na temat nadużyć dokonywanych przez Kościół i państwo, czytała pamflety, które jej przynosił, i popierała go w miarę swych sił. Dała mu jednak wyraźnie do zrozumienia, że oczekuje, iż w swym dążeniu do równości i demokracji będzie dbał w równym stopniu o ciężko pracują­cych robotników, co o różne nudne starsze damy, znane im i nieznane. Nie znosiła źle wychowanych młodzieńców, którzy krzyczeli o demokracji, a jednocześnie uwodzili pokojówki i odnosili się grubiańsko do rodziców swych przyjaciół.

Jednak obecna sytuacja stanowiła dla niej pewien problem. Jeśli Rowland miał zmienić swój dotychczasowy stosunek do panny Hartfield, musiał pozostać w Bath. Cóż z tego, że Merab była wspaniałą i czarującą towarzyszką, skoro Rowland wyjechał i nie mógł tego docenić? A jak matka mogła sprawić, by został, nie domagając się tego wprost i nie zrażając go w ten sposób do siebie? Gdyby udała nagłą chorobę, to Merab musiałaby wyjechać. Wszystko to było bardzo skomplikowane.

Rowland przywiózł Merab do Bath w czwartek (po drodze zostawiając Lottie w domu Wincantonów), a nazajutrz wyjechał do Merryn Park. Jednak, ku uldze pani Bridges, powrócił w następnym tygodniu, wynajął kilka pokoi przy Gay Street i regularnie towarzyszył obu damom w wyprawach na różne koncerty i wykłady.

Pani Bridges miała ochotę zapytać, dlaczego to robi, po­stanowiła jednak nie ryzykować. Zresztą nawet gdyby odważyła się to uczynić, Rowland i tak nie potrafiłby jej odpowiedzieć, znajdował się bowiem w tym dziwnym stanie umysłu, kiedy to robi się pewne rzeczy, nie wiedząc nawet dlaczego.

Przyjechał do swego majątku o tej porze roku, kiedy wszyscy pracują od rana do nocy. Strzyżono właśnie owce, obsiewano pola i sadzono nowe rośliny. Zwykle spędzał wtedy całe dnie w polu, pilnując, by wszystko zostało wykonane jak należy, ciesząc się z postępów pracy i pomagając w razie potrzeby.

Tym razem jednak, choć wyszedł na pola następnego dnia po przyjeździe, nie czuł tej samej radości co zawsze. Cieszył się, oczywiście, że tak wiele z jego owiec miało młode, jednak myślami był zupełnie gdzie indziej.

Merryn Park także wydawało mu się inne. Hol wyglądał na zaniedbany i opuszczony, kiedy wszedł tam wieczorem, przery­wając martwą ciszę głośnym stukaniem butów. Nawet butelka ulubionego porto ojca nie poprawiła mu humoru.

Niedziela była jeszcze gorsza. Rowland poszedł do kościoła tylko po to, by znosić widok lorda Claydona i Kitty siedzących obok siebie na ławce i pochylonych nad tą samą książeczką do nabożeństwa. Rowland wątpił, czy Kitty rzeczywiście kocha lorda Claydona. Nie uszło też jego uwagi, że gdy tylko miała po temu okazję, posyłała mu tęskne spojrzenia, a to odwracając się, by podać tacę, a to podnosząc upuszczoną przypadkiem rękawiczkę.

Rowland nie był jedyną osobą, która to spostrzegła. Pani Heslop także widziała to wyraźnie. A sir John Parminster, który siedział w ławce za plecami swej córki, pomyślał, że młody Sandiford byłby głupcem, gdyby kręcił się w pobliżu Kitty w przededniu jej ślubu. Sir John był szczęśliwy, jak zresztą byłby każdy ojciec na jego miejscu, że jego córka zostanie wicehrabiną, jednak zawsze lubił Rowlanda i uważał, że zachowanie jego córki jest po prostu głupie i irytujące.

Pogoda zrobiła się zimna i dżdżysta. Rowland został jeszcze przez chwilę w kościele, by przywitać się z niektórymi spośród farmerów z jego wsi i zaczekać, aż Parminsterowie odjadą. Kiedy w końcu dotarł do wyjścia, zaczął padać deszcz. Przygnębienie, które nie opuszczało go od chwili, gdy wyjechał z Bath, jeszcze mocniej dało mu się we znaki. Otulił się płaszczem i wyszedł na zewnątrz.

- Pan Sandiford, jak miło pana widzieć - powitała go żona pastora.

Rowland uchylił kapelusza.

- Witam, pani Heslop. - Rozejrzał się dokoła. - Nie ma tu Lavinii?

- Nie. Pani Banstead była taka uprzejmą i pozwoliła jej zatrzymać się na dłużej w Bath. Przywiezie ją tutaj jadąc na ślub. Lavinia ma być druhną.

Rowland wziął się w garść.

- Szkoda, że nic o tym nie wiedziałem - powiedział uprzejmie. - Przejeżdżałem teraz przez Bath, ale zatrzymałem się tam tylko na jedną noc. Gdybym był nieco dłużej, spytałbym Lavinię, czy nie chce przez okazję przesłać państwu listu. - Po chwili milczenia dodał. - A kiedy ma odbyć się ślub?

- W czerwcu. - Pani Heslop przyglądała mu się ukradkiem. Łączyły ich dobre, choć niezbyt bliskie stosunki, a państwo Heslop rzadko zaglądali do Merryn Park. Tym razem jednak jakaś drobna zmiana w wyglądzie Rowlanda, jakaś nowa jakość, której pani Heslop nigdy dotąd u niego nie widziała, kazała jej dodać: - Panie Sandiford, czy nie miałby pan ochoty zjeść z nami lunchu? To tylko zimny posiłek, rozumie pan, dzisiaj niedziela, ale mógłby pan nam powiedzieć, co dzieje się w Bath i przeczekać ten okropny deszcz. Jestem pewna, że mój mąż przyjmie pana z radością.

- Och, dziękuję. Z przyjemnością. - Rowland był zaskoczony, ale zadowolony.

Podczas lunchu Rowland rozluźnił się nieco. Heslopowie byli miłymi gospodarzami i dbali o to, by gość czuł się u nich dobrze. Rozmawiali o kłopotach w parafii, o tym, co porabia Lavinia w Bath, interesowali się uprzejmie zdrowiem pani Bridges. Pani Heslop pozwoliła sobie zauważyć, że Rowland musi się teraz czuć okropnie, gdy zbliża się ślub Kitty i lorda Claydona.

- Dostałem zaproszenie - przyznał Rowland. - Ale chyba nie chcę tam iść.

- Iść tam! Oczywiście, że nie! - wykrzyknęła pani Heslop. - Ale dlaczego nie wróci pan do Bath? Przecież tak chyba byłoby najlepiej.

- Majątek... - zaczął Rowland.

- Och, niech pan da spokój, Sandiford - wtrącił się pan Heslop. - Ma pan dobrego zarządcę, wiem o tym. A owce będą rodzić i rośliny rosnąć bez względu na to, czy będzie pan tutaj, czy gdzie indziej.

- Niech pan wraca do Bath, mój drogi - powiedziała pani Heslop z matczyną troską w głosie. - Mój mąż ma rację. Majątek poradzi sobie jakoś bez pana przez ten czas.

Twarz Rowlanda pojaśniała.

- Pomyślę o tym.

Dwa dni później był już w Bath.

Zaproszenie pani Banstead do pozostania w Bath nie sprawiło Lavinii aż tak wielkiej radości, jak sądziła jej matka. Dopóki mieszkała z nią Kitty, Lavinia czuła się jak bardzo biedna krewna, której zadaniem było tworzenie odpowied­niego tła dla triumfów panny Parminster. Była także dodat­kową służącą dla pani Banstead, która posyłała ją po szal na piętro, albo kazała jej głośno czytać, dopóki nie zapadła w popołudniową drzemkę. Pani Banstead bardzo zależało na tym, by pod jej egidą Kitty znalazła odpowiednią partię, zaś Lavinia nauczyła się szybko, że lepiej będzie dla niej samej, jeśli wszelkie nadzieje i problemy zachowa wyłącznie dla siebie.

Przeżyła też sporo rozczarowań. Obdarzyła zbyt wielkim zainteresowaniem majora Bendicka. Na sam widok tego prostego jak struna mężczyzny, z elegancko przyciętymi wąsami i olśnie­wająco białymi, równymi zębami, robiło jej się słabo. Nie trwało to jednak długo. Major prawie jej nie dostrzegał. A potem Kitty, która zauważyła być może dziwne zachowanie przyjaciół­ki, złośliwie powtórzyła jej zasłyszaną plotkę:

- On szuka żony, wiesz? Ma wszystko zaplanowane. Żona z odpowiednimi pieniędzmi, która potem ma mu dać trzech synów.

- A co z miłością? - spytała Lavinia żałośnie.

- Miłość! - Kitty roześmiała się. - Miłość przychodzi z posagiem.

Początkowo Lavinia nie wierzyła jej. Jednak była całkiem inteligentną dziewczyną i wkrótce zauważyła, że major roz­mawia tylko z pannami, które mają przyzwoite posagi. Przy­słuchiwała się także jego rozmowom i z żalem stwierdziła, że major (który mimo wszystko wciąż był bardzo przystojny) traktuje kobiety protekcjonalnie i wmawia im, co mają myśleć.

Przelała kilka łez w zaciszu swego pokoju, doszła jednak do wniosku, że major nie jest w końcu taki wyjątkowy, i że może się z nim spotkać, nie czerwieniąc się przy tym po czubki uszu. Był to jednak dla niej bardzo trudny okres, a nie mogła się z nikim podzielić swymi problemami.

Po wyjeździe Kitty żyło jej się nieco łatwiej, bo choć pani Banstead koncentrowała się wyłącznie na sobie, należała też do osób, które czują się dobrze w towarzystwie ludzi równie szczęśliwych jak ona. Pani Banstead lubiła więc zabierać Lavinię na tańce, a nawet kupiła jej dwa kupony muślinu i poprosiła własną krawcową, by uszyła dla niej suknię.

Kiedy Rowland tuż po powrocie do Bath odwiedził Lavinię, przynosząc list od jej matki i dwie gwinee od ojca, sprawił jej ogromną radość. Był przecież kimś z domu, mogła z nim porozmawiać o swoich rodzicach i o Merryn Park, co teraz wydawało jej się prawdziwym luksusem. Rowland był poruszony tym spotkaniem. Oczywiście znał Lavinię przez całe życie, ale dopóki Kitty również przebywała u pani Banstead, trzymał się od tego miejsca z daleka i prawie w ogóle jej nie widywał.

Rowland nabrał ostatnio więcej zrozumienia dla sytuacji młodych kobiet z małym posagiem i skromnymi perspektywami, dlatego też zauważył nagle, że sytuacja Lavinii nie jest wcale łatwa. Podczas jego półgodzinnej wizyty Lavinia została dwa razy wywołana z pokoju, by wykonać jakieś drobne polecenie. Rowland zawsze ją lubił i dlatego z przyjemnością przedłużył tę rozmowę. Wyraził także nadzieję, że na czwartkowym balu Lavinia zarezerwuje dla niego kilka tańców.

Gdy tylko wyszedł, pani Banstead wzięła Lavinię w krzyżowy ogień pytań. Jak duży jest jego majątek? A roczny dochód? Czy ma kogoś na utrzymaniu? Jacyś krewni, na których musi łożyć? (To takie ogromne wydatki.) Wszystkie odpowiedzi były po jej myśli i pani Banstead czuła się w pełni usatysfakcjonowana.

Idealny mąż dla Lavinii, pomyślała. Nie na tyle bogaty, by Kitty była o niego zazdrosna, i bez tytułu. Dochód dosyć skromny, ale ponieważ Lavinia miała tylko dwa tysiące, byłaby to dla niej i tak doskonała okazja. Lavinia wiedziała oczywiście, do czego prowadzą te wszystkie pytania, wolała jednak nie mówić swej opiekunce, że jeszcze do niedawna Rowland liczył na ślub z Kitty.

Nieoczekiwanym rezultatem tych odwiedzin było spotkanie Lavinii i Merab. Rowland poprosił swą matkę, by przedstawiła je sobie podczas balu. Lavinia przyglądała się dotąd Merab z daleka i podziwiała jej elegancję - niezwykły styl, do którego, jak sądziła, sama nie mogła nigdy aspirować. Ale panna Merab kuzynką Rowlanda? Lavinia była zdumiona.

- Kuzyni trzeciego stopnia w drugim pokoleniu - wyjaśniła Merab z uśmiechem. - Poznaliśmy się dopiero przed pogrzebem mojego dziadka, więc słabo go znam.

- Co to znaczy „kuzyni trzeciego stopnia w drugim pokole­niu”? - spytała Lavinia ostrożnie.

- To dosyć skomplikowane - roześmiała się Merab. - Kuzyn Rowland wyjaśnił mi to, i zapewniam panią, że wtedy rozumia­łam to doskonale! Ale teraz, oczywiście, wszystko wyleciało mi z głowy.

- Wiem, o czym pani mówi. - Lavinia pokiwała głową ze zrozumieniem. - Jeden z moich braci próbował mi wyjaśnić, co to jest prąd elektryczny, i wyglądało to dokładnie tak samo. To jednak dziwne, że byliście państwo kuzynami, a poznaliście się dopiero teraz. A ja znam pana Sandiforda przez całe życie.

Serce Merab przeszył nagły, niezrozumiały ból.

Pani Bridges obserwowała z rozbawieniem, a zarazem z irytacją rosnącą z dnia na dzień sympatią pomiędzy Merab a jej synem. Co do uczuć swego gościa, nie była całkiem pewna;

Merab zachowywała się w stosunku do Rowlanda uprzejmie i przyjaźnie, trudno jednak było odgadnąć, co kryje się za tą zasłoną, jeśli w ogóle coś tam się kryło. Natomiast rozszyfrowa­nie Rowlanda nie sprawiło jej większych trudności. Co prawda on także skrywał wszelkie uczucia pod maską uprzejmej sympatii, jednak pani Bridges szybko zauważyła, że jej syn zaraz po wejściu do pokoju zawsze rozgląda się z napięciem dokoła i odzyskuje spokój dopiero wtedy, gdy dojrzy Merab.

Kiedy Merab śpiewała, a czyniła to czasem w zaciszu mieszkania przy placu św. Jakuba, Rowland nie spuszczał z niej wzroku, choć gdy tylko spojrzała w jego stronę, natychmiast odwracał głowę.

- On jest w niej zakochany - powiedziała pani Bridges któregoś ranka do swego męża.

- Jesteś pewna, kochanie?

- Nie wierzysz mi?

- Szczerze mówiąc, nie. Czy posyła jej kwiaty, czy zaleca się do niej w jakikolwiek inny sposób? Ja przynajmniej tego nie widziałem. Nie zaprasza jej na przejażdżki, choć mógłby to przecież robić, nie łamiąc zasad dobrego wychowania.

- Właśnie to mnie martwi - odparła. - Byłam taka uradowa­na, kiedy wrócił do Bath. Myślałam... No cóż, musisz jednak przyznać, że widujemy go codziennie. A on przygląda się jej przez cały czas, kiedy myśli, że nikt tego nie widzi.

- Więc dlaczego nic nie zrobi? - spytał rozsądnie pan Bridges.

- Nie wiem - zawołała. - I z pewnością nie zapytam go o to.

Merab także była świadoma tego, że Rowland ją obserwuje, interpretowała to jednak inaczej. Sądziła, że Rowland pilnuje, by nie została przez nikogo źle potraktowana. Chciał nadrobić swoje dotychczasowe zaniedbania, demonstrując przy każdej okazji, że uznaje ją za swoją krewną. Tak jakby uzyskała pieczęć aprobaty od pana Sandiforda.

Sama nie wiedziała, dlaczego ją to przygnębia.

Rowland prawie co wieczór odprowadzał je do Bawialni na bale i koncerty, i z widoczną przyjemnością oddawał się życiu towarzyskiemu. Gdy tylko Mistrz Ceremonii przedstawiał go jakiejś młodej damie, Rowland natychmiast prosił ją do tańca. Merab miała wrażenie, że nagle pojawiły się w Bath całe stada dziewcząt, które obserwowały go zza swych wachlarzy, i których oczy błyszczały jaśniej, gdy zbliżał się do nich. Żadna z nich jednak nie obdarzała Rowlanda aż tak wielkim zainteresowaniem jak Lavinia Heslop - przynajmniej tak wydawało się Merab.

Pan Sandiford bardzo dobrze tańczył, co nie umknęło uwagi Merab, kiedy siedziała na swym pozłacanym krześle obok Amelii i pani Bridges, i starała się zapomnieć o tym, że jest w towarzystwie przyzwoitek. Był wysoki i przystojny, poruszał się z lekkością i wdziękiem, a gdy tylko Merab dojrzała, że jego oczy zwrócone są ku jakiejś dobrze urodzonej i posażnej pannie, natychmiast szybko odwracała wzrok.

Wprawiało ją to w zakłopotanie, nie rozumiała tego, i wcale jej się to nie podobało. Jesteś głupia, powtarzała sobie w myś­lach. Co się z tobą dzieje? Przychodzi do ciebie, rozmawia z tobą, zabiera cię na herbatę. Przechadzasz się z majorem Bendickiem, Tivertonowie witają cię z zadowoleniem. Pomyśl tylko, jakie masz szczęście, przywoływała się do porządku.

Ale to nic nie pomagało.

Pozostawała w takim właśnie dziwacznym stanie bolesnego niezdecydowania aż do pewnej środy. Jak zwykle spotkali się wtedy wszyscy w Bawialni, by wysłuchać koncertu i napić się herbaty. Pani Bridges pojechała do domu nieco wcześniej; Rowland obiecał, że odprowadzi Merab do domu.

O jedenastej Bawialnia została zamknięta, goście odebrali płaszcze, wezwali powozy i pożegnali się. Noc była wyjątkowo pogodna i ciepła, toteż Roland i Merab postanowili się przespa­cerować. Księżyc był w pełni, i gdy dotarli do Royal Crescent, wychynął właśnie zza chmury. Niebo usiane było gwiazdami i przecięte ogromną białą wstęgą Drogi Mlecznej. Poniżej rozciągało się Bath, doskonale widoczne na tle nocnego nieba.

- Jak pięknie! - Merab zatrzymała się, by podziwiać ten widok.

- Tak - odparł Rowland. Ale wcale nie patrzył na gwiazdy.

Wszystkie zmysły Merab jakby zamarły na moment. Powiet­rze wokół nich wypełnione było jakąś tajemnicą, czymś niewypowiedzianym.

- Co to za dźwięki? - spytała ni z tego, ni z owego.

- Jakie dźwięki? - zdziwił się Rowland.

- Taki dziwny chrzęst.

- To krowy. Jeszcze się pasą.

Merab wbiła wzrok w ciemności, zalegające u podnóża wzniesienia, i w końcu dojrzała sylwetki kilku zwierząt.

- O tej porze? - Jej głos był pełen oburzenia.

Rowland roześmiał się głośno.

Oboje poczuli się znacznie swobodniej i nie wiadomo, jak zakończyłby się ten wieczór, gdyby nagle za ich plecami nie rozległ się krzyk i brzęk tłuczonego szkła. Natychmiast odwrócili się. Zobaczyli jakiegoś mężczyznę, który uciekał w przeciwną stronę i wkrótce zniknął w ciemnościach nocy. Drugi siedział oszołomiony w rynsztoku, trzymając w dłoni rozbitą lampkę.

- Nic panu nie jest? - Rowland pomógł nieznajomemu podnieść się z ziemi. Szybko zorientował się, że nie jest to nikt z towarzystwa, które bywa w Bawialni. Był to jakiś oberwaniec, pochodził zapewne z dzielnicy biedoty rozciągającej się nad kanałem. Co robił w tej okolicy? Jednym z największych uroków Bath było to, że w mieście bardzo dbano spokój i porządek na ulicach. Ten włóczęga zapewne nie przyszedł tutaj w dobrych zamiarach. Rowland trzymał nieznajomego za ramię, na wypadek, gdyby zechciał zaatakować Merab.

Mężczyzna był pijany i rozłoszczony.

- Pilnuj swojego nosa! - wrzasnął. Podniósł się powoli. Przechodząc między nimi niespodziewanie zatoczył się na Merab.

Krzyknęła i złapała się za ramię. Rowland spojrzał na nią, zaniepokojony. Była blada jak ściana.

- Merab!

- Wszystko... wszystko w porządku. Uderzył mnie w ramię, to nic takiego. Zaraz mi przejdzie.

Płaszcz dziewczyny zsunął się na ziemię. Rowland podniósł go, narzucił jej na ramiona i wciągnął ją delikatnie w mrok pobliskiej bramy, gdzie objął ją mocno i przytulił. Przez chwilę oboje milczeli. Rowland gładził ją po włosach i uspokajał. Merab oparła głowę o jego ramię. Właśnie tego pragnęłam, pomyślała, czując się jak we śnie.

- Masz takie cudowne ramię - mruczał Rowland. Odsunął delikatnie rękaw jej sukni, odsłonił bliznę i przywarł do niej ustami.

Nie był to lekki, pocieszający pocałunek.

Później, w zaciszu swego pokoju, Merab zastanawiała się, co by się stało, gdyby nie to, że usłyszeli wtedy jakieś głosy, i Rowland delikatnie wypuścił ją z objęć. Drżącymi palcami naciągnęła suknię na ramię. Rowland poprawił płaszcz na jej ramionach i podał jej rękę.

Pozostałą część drogi przeszli w zupełnym milczeniu.

Joseph nie potrafił wymyślić od razu planu, który ostatecznie skompromitowałby Merab, a jednocześnie upokorzył Rowlanda. Pomyślał jeszcze raz o rozmowie, jaką odbył z Rowlandem w kawiarni, i zdał sobie sprawę, że ów dżentelmen musiał być świadom, iż także jest kuzynem panny Hartfield i musiał o niej wiedzieć równie dużo, a może i więcej, niż on. Miał też dziwne przeczucie, że triumfalny powrót Merab ze świadectwem ślubu jej rodziców był sprawką Rowlanda.

Joseph był wściekły na swą matkę za to, że rozpuściła plotki, wściekły na Rowlanda o to, że pozwolił mu nadal trwać w przekonaniu, iż Merab jest bękartem, wreszcie był wściekły na Merab, że okazała się jednak dzieckiem z prawego łoża i powróciła do łask towarzystwa. Próbował teraz nadrabiać wszystkie swoje gafy, obwieszczając wszystkim, iż niezmiernie się cieszy z takiego zakończenia sprawy, jednak gdy wstąpił kiedyś do Bridgesów, by odwiedzić Merab, dowiedział się, że „panny Hartfield nie ma w domu”.

Gdyby nie Rowland, Joseph spróbowałby zapewne jeszcze raz zalecać się do Merab, tym razem znacznie ostrożniej. Pozwolił sobie nawet na chwilę słabości - marzył o lekcji pokory i posłuszeństwa, jaką dałby Merab po ślubie. Rowland wcielił się jednak w rolę strażnika i pilnował swej kuzynki jak oka w głowie, zwłaszcza gdy w pobliżu kręcił się Joseph, który w tych warunkach wolał nie wywoływać skandalu. Jedyną jaśniejszą stroną tej nowej sytuacji był fakt, że Merab najwyraźniej nie kłamała, gdy mówiła mu, że nie ma pieniędzy. Zauważył, że choć jego kuzynka cieszy się ogólnym poważaniem, nie ma zbyt wielu adoratorów. Sandiford był dla niej bardziej uprzejmy niż nadskakujący, choć major Bendick wciąż nie stracił dla niej zainteresowania.

Joseph zagryzł wargę i zamyślił się. Pewną sposobność do zemsty nastręczała niezwykła sympatia, jaką Merab żywiła do lady Wincanton, która ostatnio nie czuła się przecież najlepiej. Joseph rozważył w myślach różne możliwości. Gdyby Merab dostała wiadomość, w której lady Wincanton prosiłaby ją o natychmiastowe przybycie, to czy nie pospieszyłaby zaraz na pomoc przyjaciółce? Pewnie wzięłaby powóz. A gdyby tak wówczas pozbawić ją przytomności za pomocą chloroformu?

Tak, powoli rysował mu się w głowie pewien plan, potrzebował jednak czegoś lepszego. Czegoś, co upokorzyłoby także Sandiforda. Tylko jak to zrobić?

Major Bendick przechadzał się po swej bibliotece, zatopiony w myślach. Własne emocje i uczucia zupełnie wymykały mu się spod kontroli, co nie zdarzyło mu się nigdy dotąd. Jedyne, co mógł teraz zrobić, to maszerować z jednego końca biblioteki w drugi i wymachiwać od czasu do czasu niewidzialną szablą, wrzeszcząc przy tym:

- Do diabła!

Stała się rzecz straszna. Major się zakochał. Nie zrobił tego, co zrobiłby każdy rozsądny mężczyzna na jego miejscu - nie znalazł odpowiedniej, dobrze urodzonej damy z przyzwoitym posagiem, której mógłby złożyć właściwą propozycję. Przekonał się za to, że nie może przestać myśleć o Merab Hartfield. Nawet kiedy pani Harrison zapewniła go (oczywiście w tajemnicy), że panna Hartfield jest biedna jak mysz kościelna, i że jej matka była niewiele lepsza od prostytutki, major wcale nie przestał jej adorować.

Zrobił nawet coś, co nigdy wcześniej nie przyszłoby mu do głowy; podzielił się swymi kłopotami ze szwagrem, wielebnym elementem Hartcourt.

- No, mówię ci! - krzyczał. - Po prostu nagle przestało mnie to obchodzić! Do diabła, co się ze mną dzieje? Mówią mi, że być może jest bękartem, a ja myślę tylko o tym, że wyjechała!

- Być może - zasugerował łagodnie pan Hartcourt - odkryłeś właśnie, że kochasz kogoś bardziej niż samego siebie?

- Co? - huknął major. - Kochać ją?! Ale jak ja mogę to robić? Nie słyszałeś, co ci przed chwila powiedziałem? Ona jest bękartem bez grosza przy duszy.

- A jak inaczej nazwałbyś to uczucie? - spytał szwagier.

Major spojrzał nań ze złością.

Kiedy Merab wróciła do Bath, major znalazł się w jeszcze Większej rozterce. Przez całe życie wydawał rozkazy, które natychmiast wykonywano. Jego ordynans spełniał bez szemrania wszelkie polecenia; podwładni gotowi byli wykonać każdy nakaz; służący w domu byli równie zdyscyplinowani jak żołnierze - nie mógł jednak rozkazać niczego Merab. Z niechęcią musiał w końcu przyznać przed samym sobą, że tutaj akurat role zostały odwrócone, i że to on natychmiast spełnia wszelkie życzenia panny Hartfield. Co gorsza, zdał sobie sprawę, że chce je spełniać.

Zaczynał rozumieć, że w jego życiu pojawiło się coś, o czym dotąd nie miał pojęcia, i musi się temu poddać, czy tego chce, czy nie.

Pan Hartcourt przyglądał się temu z daleka przez kilka tygodni, i któregoś dnia z pewnym wahaniem powiedział do żony:

- Wiesz co, zaczynam wierzyć, że twój brat nie jest aż takim upartym głupcem, za jakiego zawsze go miałem.

- Pha! - parsknęła tylko. - Jest ohydnym bufonem i zawsze nim pozostanie.

- Nawet bufoni czasami się zakochują - odparł pan Hartcourt.

Jedną z największych przyjemności, jakie Merab czerpała z towarzystwa pani Bridges, były chwile, gdy obie panie siedziały razem w salonie. Merab czytała książkę, a pani Bridges szyła, i żadna z nich nie czuła się zobligowana do prowadzenia konwersacji. Merab mogła być sama ze swoimi myślami. Nawet kiedy pani Bridges widziała, że jej towarzyszka od dłuższej już chwili nie przewraca kart książki, nigdy nie dręczyła jej zbędnymi pytaniami. Merab mogła mieć tyle spokoju, ile tylko chciała.

A potrzebowała go bardzo. Poprzedniego wieczora zdała sobie nagle sprawę, że nie tylko ona zakochała się w Rowlandzie, ale i on czuł coś do niej. Jednak bezustanne wspominanie tych cennych chwil było czymś w rodzaju słodkiej tortury, bo jeśli naprawdę ją kochał, dlaczego nie powiedział jej o tym? Przebywali razem w Bath już niemal od dwóch tygodni, zaczął się kwiecień, i choć Rowland był dla niej bardzo miły, nie dał jej wyraźnie do zrozumienia, że to właśnie ona jest tą jedyną.

Kiedy myślała jeszcze raz o tym, co zdarzyło się w ciągu ostatnich kilku tygodni, odnajdywała wiele drobnych momentów, podobnych do błyszczących pereł nanizanych na nić naszyjnika, które teraz wydawały jej się znaczące - chwile milczenia, czułe spojrzenia skrywane wstydliwie, gdy tylko go na nich przyłapała, a ostatnio jego niezwykła troska.

Lecz czy mogła się mylić? Czy ten pocałunek, który wciąż palił jej ramię, czułe objęcia, czy to był tylko nieistotny epizod, chwilowe zauroczenie wywołane romantycznym światłem księ­życa i jej słabością?

Merab nigdy dotąd nie była zakochana - jak zresztą mogła kogoś pokochać, skoro żyła tak długo w zamknięciu? - i cuda nowego świata, w którym teraz zamieszkiwała, gdzie kolory były bardziej jaskrawe, a emocje silniejsze, na nim mogły wcale nie wywierać takiego wrażenia. Może mężczyźni zupełnie inaczej to odczuwają? Rowland mówił otwarcie o kochankach jej wuja Edmunda, wydawało się, że wie wszystko o świecie cheres amies, od opery do teatru.

Nagle przyszła jej do głowy okropna myśl. O Boże, czyżby on przypuszczał, pomimo wszystkich uprzejmości, jakie jej prawił, że ona także należy do takich kobiet? Że może ją bezkarnie całować i obejmować? Przez moment zrobiło jej się zimno z przerażenia. Boże drogi, niech to będzie nieprawda! Rowland nie może przecież myśleć, że jest kobietą łatwą, tak jak to mówił o jej matce Joseph.

- Merab. - Głos pani Bridges przerwał te rozważania.

- Tak, pani Bridges. - Merab wzięła głęboki oddech i zam­knęła książkę.

- Może chciałaby pani przejść się do Pijalni? Mój mąż powinien był już skończyć pisanie listów.

Poranne wizyty w Pijalni były modne w Bath. Panie i panowie spotykali się z przyjaciółmi, pili wody i umawiali się na popołudnie.

- Tak, oczywiście, pani Bridges.

Pijalnia była teraz mniej zatłoczona niż kilka tygodni wcześ­niej, gdyż zbliżał się już koniec sezonu zimowego i wiele rodzin wyjeżdżało na lato do Londynu lub wracało do swych majątków na wsi. Państwo Bridges poszli więc pić wody lecznicze i odrobinę poplotkować, a Merab, która nie bardzo wiedziała, co ze sobą zrobić, postanowiła przejrzeć listę gości. Opasłe tomisko spoczywało na stoliku pod oknem i wpisywał się tam każdy, kto chciał poinformować przyjaciół o swym przyjeździe, a także zasygnalizować jednemu z dwóch Mistrzów Ceremonii, że spodziewa się ich wizyty i że chętnie opłaci wstęp na wszelkie imprezy towarzyskie.

Merab przeglądała powoli kolejne stronice. Nie spodziewała się ujrzeć tam żadnych znajomych nazwisk. Usiadła w tym miejscu tylko po to, by znaleźć się poza zasięgiem wzroku Bridgesów, gdyby do Pijalnia przyjechał Rowland i chciał się z nią przywitać. Jednak to, co tam zobaczyła, sprawiło, że jej serce na moment zamarło, a potem zaczęło bić jak szalone.

Na dole stronicy, przy adresie Green Park Buildings, znaj­dował się dobrze jej znany, zamaszysty podpis: E. O'Riley.

9

Joseph spędził kilka następnych dni analizując w myślach różne wersje planu porwania. Jednak powoli i z pewną niechęcią uświadamiał sobie, że o ile podobne wydarzenia mogły być czymś całkiem zwyczajnym - a nawet nieodzownym - w po­wieściach gotyckich, o tyle w konkretnej rzeczywistości szacow­nego angielskiego miasteczka dokonanie podobnego wyczynu napotkałoby wiele trudności. Nocni stróże w Bath mieli fatalny zwyczaj patrolowania ulic i nie wahali się skorzystać z gwizdka, kiedy potrzebowali pomocy. Ojcowie miasta doskonale zdawali sobie sprawę, że Bath będzie nadal prosperowało tylko wtedy, gdy zapewnią gościom absolutne bezpieczeństwo i ochronę. Joseph przypuszczał też, że niełatwo będzie przekupić stangreta, a potem być pewnym, że nie wyda go w śledztwie. Wiele nieprzewidzianych wypadków mogło pokrzyżować mu plany.

Początkowo nie zdawał sobie sprawy, że los podsuwa mu doskonałą okazję, kiedy pewnego wieczora spotkał spacerującą przy opactwie Lottie. Młoda służąca od powrotu ze wsi nudziła się w Bath. Kapral wymaszerował z miasta wraz ze swym oddziałem, koleżanki miały już dość jej opowieści o napadzie, a ze względu na stan zdrowia lady Wincanton w domu musiała panować idealna cisza. Co więcej, gospodyni, surowa metodystka, twierdziła, że szatan tylko czyha na dusze bezczynnych panienek i wynajdywała Lottie coraz to nowe zajęcia, aby dziewczyna nie miała choćby jednej wolnej chwili. Uważała, że Lottie już raz upadła, zadając się z żołnierzem - a wszyscy znają reputację tych łajdaków - i nie zamierzała pozwolić, by znów przydarzyło jej się coś podobnego.

Jednak tego akurat wieczora Lottie zdołała uśpić jej czujność i wymknąć się z domu. Wybrała się na Pump Yard i prze­chadzała się powoli tam i z powrotem, czekając na jakiegoś młodego mężczyznę, który skłonny byłby postawić jej drinka i zabawiać ją przez cały wieczór. Lottie była ładną dziewczyną - miała dołeczki na policzkach i niebieskie oczy, i wiedziała, że wygląda wyjątkowo korzystnie w swej różowej sukience. Dlaczego nie mogła się zabawić, kiedy jeszcze była młoda?

Joseph także odczuwał potrzebę spotkania z jakąś miłą przedstawicielką płci przeciwnej. Przyglądał się Lottie okiem doświadczonego podrywacza i doszedł do wniosku, że dziew­czyna nie jest prostytutką. Bath miało swoją dzielnicę pod czerwoną latarnią, w starej części miasta, przy kanale. Było to miejsce brzydkie i niebezpieczne - ojcowie miasta nigdy nie pomyśleli o tym, by tam również patrolować nocą ulice. Nie, ta dziewczyna była zapewne służącą albo sprzedawczynią, która szukała jakiejś wieczornej rozrywki.

Zatrzymał się obok niej i uchylił kapelusza. Lottie, zro­zumiawszy natychmiast ten gest, upuściła wdzięcznie rękawicz­kę. Wkrótce wywiązała się między nimi rozmowa, a po chwili Joseph zaproponował, że odprowadzi Lottie do Ogrodów Sydney, jednego z najpiękniejszych zakątków Bath, w którym znaleźć można było wszystko, co tworzy nastrój romantycznego spaceru - migotliwe światła latarń, muzykę, labirynt ścieżek i urokliwe zakątki.

Lottie była tym ogromnie przejęta. Prawdziwy dżentelmen zabierał ją na spacer do Ogrodów Sydney, a to znaczyło, że nie musi płacić sześciu pensów za wstęp. Być może kupi jej coś do picia, a jeśli poprosi o całusa, to cóż, jest przecież miłym dżentelmenem, czemu miałaby mu żałować zwykłego pocałunku?

Joseph postarał się o to, by jego towarzyszka dobrze się bawiła. Lottie szalała na huśtawkach, zabłądziła w labiryncie i z zachwytem oglądała kolorowe światła.

- Och, to takie śliczne! - wykrzykiwała. - Moja pani będzie niedługo rodzić i w ogóle nie wychodzi z domu. Strasznie tam teraz nudno, nawet sobie pan nie wyobraża!

- A kim jest ta niedobra pani? - Joseph położył rękę na oparciu ławki za plecami Lottie i delikatnie gładził ją po karku.

- Lady Wincanton. - Palce Josepha znieruchomiały. Lottie kręciła się niecierpliwe, chcąc zachęcić go do dalszych poczynań. - Byłam na wsi z panną Hartfield, to jej przyjaciółka, przez tydzień, może trochę dłużej, i to było takie ciekawe, a kiedy tu wróciłam, to nic tylko praca i nuda.

- Doprawdy? - Dłoń Josepha zaczęła błądzić wokół wstążek podtrzymujących jej gorset. - Proszę mi o tym opowiedzieć.

Kiedy jakąś godzinę później Joseph odprowadzał zaczerwienioną i rozchichotaną Lottie do domu, miał już wszystkie informacje, których potrzebował. Pocałował ją na dobranoc, wsunął jej w dłoń pięć szylingów i ruszył z powrotem w stronę Queen's Square zatopiony w myślach.

Sprawa dziedzictwa Hartfieldów nie wyglądała więc do końca tak, jak przedstawiła ją Merab, myślał z gniewem. Opowiadanie Lottie było trochę nieskładne, ale najważniejsze punkty przedstawiały się całkiem jasno. Jeśli Sandiford ożeni się z Merab przed wyznaczoną datą, majątek będzie należał do nich; jeśli nie, wszystko pójdzie na cele dobroczynne. Joseph zastanawiał się, co do diabła knuje Rowland, skoro nie zabez­pieczył majątku od razu. Czy testament przewidywał jakąś inną możliwość? Jego prawniczy umysł pracował na pełnych obrotach. Co stałoby się na przykład, gdyby Merab umarła przed upływem sześciu miesięcy? Czy Sandiford odziedziczyłby od razu całą fortunę? Należało poważnie zbadać tę sprawę.

Nazajutrz rano Joseph wsiadł do dyliżansu pocztowego i wyjechał do Hartfield.

Merab nie była w stanie odwiedzić Elizy O'Riley jeszcze tego samego dnia, na co wcześniej liczyła, gdyż pani Bridges przeziębiła się i musiała leżeć w łóżku. Kilka następnych dni Merab poświęciła wyłącznie opiece nad swą chorą gospodynią. Pani Beidges zazwyczaj cieszyła się doskonałym zdrowiem i jej nagła choroba wprawiła cały dom w nieopisany chaos, co z kolei wyraźnie złościło matkę Rowlanda i nie wpływało dobrze na jej stan. Merab, dziękując teraz opatrzności, że potrafi zajmować się domem, robiła, co w jej mocy. Nad­zorowała służbę, pocieszała panią Bridges, zamawiała wizyty lekarskie. Przygotowywała lemoniadę i kleik jęczmienny dla chorej, chłodziła jej czoło wodą kolońską i pilnowała, by nikt nie zakłócał jej spokoju.

Rowland przychodził każdego popołudnia, by zobaczyć się z matką. Pewnego razu zaproponował Merab, że zabierze ją do Bawialni. Pokręciła głową.

- Nie mogłabym bawić się dobrze, wiedząc, że pani Bridges jest chora.

- Więc czy mogę przynajmniej przychodzić tutaj? Obiecuję, że nie będę pani przeszkadzał.

Merab przyjrzała mu się ze smutkiem. Był nadzwyczaj uprzejmy i zatroskany, jednak zdawało się, iż zależy mu bardziej na tym, by dopilnować porządku, niż by wykorzystać okazję na małe tête-à-tête ze swą kuzynką.

- Oczywiście, kuzynie. To bardziej pański dom niż mój.

Właściwie Merab miała ogromne skrupuły, czy sama powinna tu zostać. Przed wyjazdem powstrzymywała ją jednak pani Bridges, która często powtarzała:

- Merab, jak to dobrze wiedzieć, że pani tu jest, i że dopilnuje pani wszystkiego.

Zdawało się, że te cudowne chwile w bramie znikły bez­powrotnie. Rowland nie czynił żadnych gestów w jej kierunku, nawet kiedy byli sami w salonie, nie mówił nic, co mogłoby świadczyć o tym, że żywi do niej jakieś specjalne uczucia. Czasami łudziła się, że słyszy jakąś nutkę czułości w jego głosie, czasami zdawało jej się, że patrzy na nią, kiedy nikt tego nie widzi, ale potem zawsze ogarniało ją zwątpienie. Tamtego wieczora wierzyła, że jest kochana. Lecz czy to w ogóle było możliwe? Wiedziała, jak bardzo przywiązany był do Kitty, choć jego uczucia potraktowane zostały z wy­jątkowym okrucieństwem. Czy naprawdę mogła pozwolić sobie na przypuszczenie, że teraz darzy podobnym uczuciem właśnie ją?

Setki myśli i pytań kłębiły się w jej głowie. Jeśli rzeczywiście ją kocha, to dlaczego jej o tym nie powie? Co powinna teraz zrobić? Kitty doskonale znała mechanizmy damsko-męskiego flirtu i wiedziała, jak zachęcić nieśmiałego adoratora do bardziej otwartych działań, jednak Merab była w tych sprawach zupełnie nieobyta. Wiedziała tylko, że jeżeli chce zachować szacunek dla samej siebie, musi skrywać swe uczucia. Mogła się przecież mylić - gdyby otworzyła serce przed Rowlandem, a okazałoby się, że jest dla niego jedynie ubogą krewną, która wkrótce zniknie z jego życia, doznałaby straszliwego upokorzenia, najgorszego, jakie mogło ją spotkać.

A jednak zdarzały się chwile, kiedy Rowland jakby zapominał o swej sztywnej pozie. Wtedy znów łączyła ich jakaś niewidzial­na nić sympatii. Pewnego dnia Rowland z rozbawieniem odkrył, że Merab czyta Moll Flanders.

- Znalazła pani tę książkę u lady Wincanton! - wykrzyknął. - Muszę przyznać, że jestem zdumiony. Myślałem, że lady Wincanton uważa podobną literaturę za wysoce niestosowną.

- Znalazłam ją w bibliotece sir Thomasa - sprostowała Merab. - Nie wiem nawet, czy sir Thomas wiedział o jej istnieniu. Była wciśnięta między Cycerona i Herodota, a kiedy ją otworzyłam, ze środka wyleciały kłęby kurzu.

- Przeczytałem to pewnego lata, kiedy przyjechałem do domu z Eton - powiedział Rowland. - Pamiętam, że wydawało mi się wtedy, iż Moll jest niepokojąco męska.

- Nie, dlaczego? Ona chce tylko przetrwać, to wszystko. A tylko przechytrzając społeczeństwo mogła spokojnie żyć.

- Ale chyba nie zaprzeczy pani, że łamie wszelkie zasady kodeksu moralnego uznanego przez mężczyzn?

- Ale nie wszystkie zasady kodeksu uznanego przez kobiety - odparowała Merab.

- A czy one się czymś różnią?

- Czasami społeczeństwo wymusza takie różnice - odparła Merab poważnie. - Gdybym była mężczyzną, mogłabym wykorzystać mój skromny posag i zająć się jakimś rzemiosłem lub handlem, żeby poprawić swoją sytuację. Ponieważ jednak jestem kobietą, nie mam dostępu do takich możliwości i skazana jestem na biedę. Gdybym była Moll, przekonałabym się sama, jak atrakcyjne może być życie z kradzieży i nieuczciwych dochodów.

- Zaczynam podejrzewać - mówił Rowland z uśmiechem, - że pani poglądy są znacznie bardziej radykalne od moich! Kiedy studiowałem w Oksfordzie, kilka razy omal nie zostałem wyrzucony z uczelni za pisanie radykalnych pamfletów, ale pani pomysły są znaczne bardziej rewolucyjne niż moje.

- Naprawdę? - Tym razem Merab uśmiechnęła się lekko. Pomyślała o długich latach spędzonych u boku dziadka. - Mia­łam mnóstwo czasu na myślenie - powiedziała, po czym niespodziewanie dla samej siebie dodała: - Często myślałam też o panu, to znaczy... bo pan był jedynym członkiem rodziny, o którym dziadek kiedykolwiek wspominał. Nigdy nie mówił o moim ojcu ani o wuju Edmundzie. Zawsze tylko o panu i pańskich szalonych poglądach. - Roześmiała się. - Dlatego bardzo chciałam pana poznać. - Zamilkła, przestraszona, że być może powiedziała za dużo.

- Naprawdę? - Głos Rowlanda był zadziwiająco łagodny. - Szkoda, że nie wiedziałem. Uniknęlibyśmy wtedy wielu nieporozumień.

- Wątpię, czy dziadek chciał, byśmy się dobrze rozumieli - odparła Merab cierpko.

- Pewnie nie - zgodził się Rowland. - Ale gdybym znał panią wcześniej, nie robiłbym z siebie takiego głupca wobec Kitty.

Serce Merab zaczęło walić jak szalone. Czyżby coś wreszcie się zaczynało?

- Och? - wykrztusiła z nadzieją w głowie, ale Rowland, nie powiedział już nic więcej.

Pomimo tych szczęśliwych chwil spędzonych z Rowlandem, był to dla Merab trudny czas. Z ulgą przyjęła powrót do zdrowia pani Bridges, gdyż to oznaczało, że jej gospodyni znów będzie mogła przesiadywać z nią w salonie.

Życie powoli wracało do normy. Pani Bridges mogła z powrotem przejąć wszelkie obowiązki związane z prowadze­niem domu. Umówiła Merab na spacer z Lavinią Heslop. Powiedziała jej, że Lavinią to dobra dziewczyna, i że nie może już patrzeć, jak pani Banstead wysługuje się nią na każdym kroku. Merab wyświadczy jej więc przysługę, wycią­gając ją z domu na spacer.

- Za długo musiała pani siedzieć tu ze mną - zakończyła. - Spacery dobrze pani zrobią. Może wybierzecie się na Lansdown? Podejrzewam, że jeszcze pani tam nie była, a można tam pooglądać naprawdę wspaniałe widoki.

Lavinia z radością przyjęła zaproszenie. Przez całe życie mieszkała przecież na wsi i przyzwyczajona do długich space­rów, nie mogła już znieść zamknięcia w czterech ścianach domu pani Banstead.

- Och, panno Hartfield! - wykrzyknęła z zachwytem, kiedy po raz pierwszy wybrały się na przechadzkę i wyszły wreszcie poza miasto. - Jak tu pięknie. Nawet sobie pani nie wyobraża, jak okropnie się czułam, siedząc całymi dniami w domu. Choć oczywiście pani Banstead jest dla mnie bardzo miła - dodała sumiennie.

Merab nadaremnie próbowała wcześniej stłumić w sobie niechęć do wspólnego spaceru z Lavinia. Jednak i ona poczuła się znacznie lepiej, gdy wyszła wreszcie na otwartą przestrzeń, a młodzieńczy zapał Lavinii był tak zaraźliwy, że nie mogła mu się oprzeć. Próbowała zapomnieć o tym, że związek Rowlanda i panny Heslop byłby z pewnością mile widziany przez obie rodziny.

Jednak choć Lavinia często wspominała o Rowlandzie - opowiadała, jak pomógł jej wsiąść na jej pierwszego kucyka, jak kiedyś pośliznęła się niebezpiecznie, a on podtrzymał ją i uratował przed kąpielą w zimnym strumyku - to traktowała go raczej jak starszego brata, a nie adoratora.

Merab nie mogła się powstrzymać, by nie spytać o Kitty Parminster.

- Zdaje się, że pan Sandiford żywił kiedyś ciepłe uczucia do pani przyjaciółki, panny Parminster - zaczęła niewinnie. Lavinia wyglądała jednak na mocno zaniepokojoną, więc Merab dodała szybko: - Wspomniała o tym pani Bridges, a poza nią wie o tym jeszcze tylko kilka osób.

Lavinia westchnęła.

- Jestem pewna, że ponieważ należy pani do rodziny, mogę z panią spokojnie rozmawiać na ten temat. Och, panno Hartfield, było mi tak bardzo szkoda pana Sandiforda. Nawet kiedy mieszkałyśmy w Bath, Kitty pozwalała mu się adorować, potajemnie oczywiście. Jest moją przyjaciółką, ale wydaje mi się, że to było trochę nieuczciwe z jej strony. Kiedyś... - Zamilkła nagle.

- Kiedyś? - zachęcała ją Merab.

- Kiedyś widziałam, jak całują się za palmami.

Serce Merab zamarło na moment, a potem zalała ją fala ogromnej, niezrozumiałej zazdrości.

- To było zaledwie dzień przed oświadczynami wicehrabiego Claydona - mówiła dalej Lavinia. - A kiedy wypominałam jej to, roześmiała się i powiedziała, że pan Sandiford powinien się sam pilnować.

Dobrze mi tak, myślała Merab. Nie powinnam była o nic pytać. Pocałunek Rowlanda, wtedy w bramie, nabrał nagle innego, zupełnie zwykłego wymiaru, i trudno jej było to znieść. Myliła się. A więc to nie miało żadnego znaczenia, ot, przyjacielski pocałunek, który miał ją pocieszyć i uspokoić.

Kiedy wróciła do domu, pani Bridges była zaczerwieniona i podekscytowana.

- Merab! - wykrzyknęła. - Bogu dzięki, że pani wróciła.

- A cóż takiego się stało, kochana pani Bridges? O Boże, mam nadzieję, że to nie złe wieści od Wincantonów?

- Nie, nic podobnego. Była tu pani Tiverton. Obawiam się, że w towarzystwie znów krążą plotki.

- Ale o czym? O... mojej mamie?

- Nie. O testamencie.

- O testamencie?

Pani Bridges przyłożyła dłoń do czoła.

- O mój Boże, to takie okropne. - I ku przerażeniu Merab wybuchnęła płaczem.

- Och, proszę pani. - Merab podbiegła i objęła ją mocno. - Proszę nie płakać. Proszę powiedzieć mi, co mówiła pani Tiverton.

Pani Bridges sięgnęła po chusteczkę, lecz dopiero po dłuższej chwili mogła normalnie mówić. Pokrótce wyglądało to tak: pani Tiverton mówiła, że zgodnie z testamentem, który oddawał majątek Merab i Rowlandowi, jeśli pobiorą się w określonym czasie, Rowland przejmie całość w wypadku, gdyby Merab umarła przed upływem sześciu miesięcy. Mówiła także - choć zaznaczyła wyraźnie, że uważa to za niedorzeczność - iż w plotkach powtarza się wiadomość o tym, jak panna Merab omal nie zginęła z rąk „rozbójnika”.

Merab zbladła jak ściana.

- To znaczy, że ludzie przypuszczają, że Row... pan Sandiford próbował mnie zabić?

Zimny dreszcz wstrząsnął panią Bridges.

- Rowland będzie zrujnowany - zapłakała. - Przepadną wszystkie jego nadzieje na miejsce w parlamencie. Kto poprze kandydaturę człowieka podejrzanego o morderstwo? Oczywiście, zaprzeczyłam wszystkiemu. Ale skąd pani Ti­verton mogła się o tym wszystkim dowiedzieć? I w dodatku te kłamstwa.

- Czy aby na pewno kłamstwa? - powiedziała Merab powoli. - Ja z pewnością nigdy nie słyszałam o tej dodatkowej klauzuli.

- Merab! - Pani Bridges aż wyprostowała się z przerażenia. - Chyba nie myśli pani, że Rowland mógłby...

- Nie, oczywiście że nie - odparła Merab niecierpliwie. - Ale mimo to zastanawiam się, czy to nie jest przypadkiem prawda, mam na myśli tę dodatkową możliwość. A jeśli tak, to skąd się o tym dowiedzieli? Bo to oznacza, że ktoś oprócz nas miał dostęp do testamentu!

Merab nie mogła opędzić się od myśli, że najlepszym rozwiązaniem dla nich obojga byłby teraz natychmiastowy ślub. Jak jednak mogła to zaproponować? Raz już kategorycznie odmówiła Rowlandowi, a on wcale nie był skłonny powtórzyć swej oferty. Co zrobi, kiedy ta plotka dotrze do jego uszu? Merab podejrzewała, że jest zbyt dumny, by prosić ją o rękę tylko po to, by ratować swą reputację.

To musi być Joseph, pomyślała. Ten plan nosi wszelkie znamiona jego chorego umysłu. Skoro sam nie może się z nią ożenić i uzyskać dostępu do majątku Hartfieldów, postanowił stworzyć taką sytuację, w której ani ona, ani Rowland również nie będą mogli dostać tych pieniędzy. Rowland nie oświadczy się jej po raz drugi i będzie musiał znosić wszelkie kalumnie i oskarżenia. Pani Bridges miała zapewne rację - jego przyszłość malowała się teraz w ciemnych barwach. Chyba że ktoś znalazłby sposób, by położyć kres tym plotkom raz na zawsze.

Jak jednak udowodnić, że to Joseph jest wszystkiemu winien? Jak go zdemaskować?

Budynki Green Park, gdzie wynajęła pokoje Eliza O'Riley, znajdowały się w niżej położonej części miasta. Z okien usytuowanych tam mieszkań roztaczał się piękny widok na łąki Kingsmead i rzekę Avon. Było to miłe miejsce, niezbyt odległe od Pijalni i łaźni, a wystarczająco oddalone od głośnego i zatłoczonego centrum miasta. Pani O'Riley wynajęła cztery pokoje dla siebie, służącej, i młodego mężczyzny, którego nazywała siostrzeńcem.

Eliza była zadbaną kobietą dobrze już po pięćdziesiątce, choć sama utrzymywała, że ma lat trzydzieści osiem - co robiła już od dłuższego czasu. Wiek nie był zresztą jedyną sporną kwestią, gdy chodziło o Elizę O'Riley - równie podejrzany był tytuł „pani” przed jej nazwiskiem i jej „siostrzeniec”, który w razie potrzeby przemianowywany był na jej prawnika, kolegę z Royal Opera, a czasami nawet na woźnicę.

Eliza już na początku swej kariery nauczyła się, że sama musi dbać o swoje sprawy, i że to, co świat nazywał „przyzwoitością”, stanowiło tylko środek, za pomocą którego kobiety takie jak ona utrzymywane były w poddaństwie. Zawsze starała się zachowywać pozory przyzwoitości na tyle, na ile tylko było to możliwe. W odróżnieniu od wielu dziewcząt z opery nie chadzała więc na dzikie, całonocne przyjęcia, zaś wybierając sobie kochanków miała na względzie nie tylko rozwój swej kariery, lecz również dyskrecję.

Unikała zepsutych i zamożnych arystokratów, wiedząc, że zbyt zależało im na reputacji wspaniałych i pożądanych kochanków, by umieli dochować tajemnicy. Częściej spotykała się z niezado­wolonymi, żonatymi mężczyznami z klasy średniej, którzy chętnie utrzymywali kochanki, woleli jednak uniknąć wszelkich kłopotów małżeńskich. Byli wyrozumiałymi i miłymi ludźmi, z chęcią sponsorowali opery, w których Eliza otrzymywała jakąś dobrą rolę, a kiedy ją opuszczali, byli dla niej niezwykle hojni.

Taki styl życia okazał się na tyle dochodowy, że Eliza mogła zrezygnować z opery i z rocznym dochodem ponad czterystu funtów cieszyć się owocami swej ciężkiej pracy. Jednym z tych owoców była znajomość z niestrudzonym Timem Heardem. Tim, nieślubny syn jednego ze stolarzy, którzy przygotowywali scenografię w Teatrze Królewskim, całe dzieciństwo spędził w tym właśnie i innych teatrach. Eliza poznała go jako podrostka, gdy rozsypywał trociny na podłodze Teatru Królewskiego, by w ten sposób zebrać wszystkie krople parafiny i tłuszczu ze świec. Natychmiast poczuła do niego sympatię. Podobała jej się energia chłopca i jego spryt. Później, kiedy już dorósł, kilka­krotnie ratował ją przed jakimiś namolnymi arystokratami, którzy chcieli spenetrować jej garderobę, gdyż Tim jako młodzieniec wszechstronnie uzdolniony był także pierwszo­rzędnym bokserem i aktorem.

Należał do ludzi, których wieku nie można określić tylko po wyglądzie, i mógł równie dobrze mieć lat trzydzieści, jak i pięćdziesiąt. W rzeczywistości miał trzydzieści osiem i przez ostatnie dwadzieścia lat cieszył się względami Elizy, gdy sprzyjały temu okoliczności. Teraz właśnie Tim miał ważne powody, by znaleźć się poza Londynem (jakieś nie całkiem uczciwe interesy) i z radością gotów był spędzić kilka miesięcy w Bath. Przemienił się w siostrzeńca Elizy, odprowadzał ją codziennie do Pijalni i otaczał ją wszelką opieką. To, co działo się w zaciszu wynajmowanych przez nich pokojów, nie powinno było nikogo interesować.

To właśnie Tim znalazł kiedyś przerażoną Abigail Cooper, ukrywającą się w pomieszczeniu dla stolarzy na tyłach sceny, gdzie skryła się przed jakimś natrętnym i lubieżnym adoratorem. Tim zaprowadził ją do Elizy i przedstawił w następujący sposób;

- Patrz, Liza, następne pisklę dla ciebie, chyba nawet nie do końca wyklute.

Eliza wzięła Abby pod swe skrzydła, chroniła ją, wtajem­niczyła w tajniki zawodu i pilnowała, by nikt jej nie molestował. A nie należało to do łatwych zadań. Abby była bardzo ładna, a do tego roztaczała wokół siebie aurę kruchości i niewinności, co przyciągało do niej całe stada zalotników. Niewielu spośród zarozumiałych przedstawicieli arystokracji skłonnych było uwierzyć, że ta dziewczyna poświęcała się wyłącznie swej pracy. Stawiano zakłady, kto pierwszy zdobędzie tę dziewiczą fortecę.

Choć nie brakowało jej talentu - Eliza przyznawała, że głos Abigail był niezwykle czysty - z pewnością nie pasowała do zgiełku i ciężkich warunków teatralnego życia. Eliza była więc bardzo zadowolona, kiedy pojawił się Jonathan Hartfield.

- Kocham Jonathana, naprawdę go kocham - chlipała Abby. - Ale moje życie to śpiew! Elizo, urodziłam się, by śpiewać.

- Może - odpowiadała wtedy Eliza. - Ale żyjąc w ten sposób, wkrótce i tak nie będziesz mogła śpiewać. Posłuchaj tylko, jak okropnie kaszlesz od czasu, gdy musiałaś uciekać w deszczu przed tym... kto to był? Lord Penrith?

- Jonathan nie pozwoli mi nadal śpiewać - powiedziała Abby.

- Nie - zgodziła się Eliza. - To nie dość przyzwoite. - Skrzywiła się wymownie.

W końcu jednak zwyciężyła miłość i Eliza odprowadziła przyjaciółkę do ołtarza. Później ich przyjaźń powoli słabła, co było nieuniknione. Eliza zdawała sobie sprawę, że choć Jonathan zawsze był dla niej uprzejmy i bez końca dziękował jej za opiekę, jaką otaczała jego żonę, wolał, by tak właśnie się stało. Abby była zbyt lojalna, by sprzeciwiać się jego życzeniom, toteż składała jej tylko krótkie wizyty raz na kilka miesięcy lub pisała listy. Ostatni Eliza otrzymała na Boże Narodzenie po śmierci Jonathana. Abby pisała, że wraz z Merab przeprowadziła się do Hartfield Hall. Stan jej zdrowia był bardzo kiepski. Oba płuca zostały już zainfekowane i teraz była to już tylko kwestia czasu. Jak zawsze serdecznie ją pozdrawiała.

Po przyjeździe do Bath Eliza dziwnie często myślała o Abby. Być może dlatego, że tak wielu było tutaj schorowanych ludzi, a być może, jak pomyślała później, dała o sobie znać niezwykła intuicja odziedziczona po irlandzkich przodkach. Nie była więc bardzo zdumiona, kiedy pokojówka przyniosła jej kartę z nazwis­kiem „Panna Merab Hartfield”. Eliza siedziała właśnie w salonie z Timem i bez słowa podała mu kartę. Tim gwizdnął przeciągle.

- Córka Abby?

- Tak myślę. Chyba nie ma na świecie drugiej Merab Hartfield. - Skinęła na służącą. - Poproś pannę Hartfield, by weszła tutaj.

Tim podniósł się ze swego miejsca.

- Lepiej poradzisz sobie sama, moja droga. Wrócę później.

Eliza nie odpowiedziała. Z obawą wpatrywała się w kartkę. Co wiedziała ta Merab Hartfield? Nie daj Boże, by musiała wyjaśniać szczegóły kariery Abby jakiejś napuszonej damulce!

Jednak zarówno Eliza, jak i Merab zostały mile zaskoczone tym, co ujrzały. Eliza była wzruszona podobieństwem swego gościa do matki. Merab miała te same lśniące ciemne oczy, jednak siła charakteru i determinacja upodabniały ją raczej do pani O'Riley, niż do matki. Eliza podziwiała śmiałość i zdecy­dowanie, z jakim Merab opowiadała jej o swych problemach.

Merab z kolei odniosła wrażenie, że jej rozmówczyni jest sympatyczna i tolerancyjna. Właściwie po raz pierwszy od śmierci matki została przez kogoś w pełni zaakceptowana taka, jaka jest. Eliza pozwoliła sobie ujawnić, jaką rolę odegrała w życiu Abby, natomiast nietrudno było domyślić się, że jej życie dalekie było od konwencjonalnych norm przyzwoitości. Merab ze zdziwieniem stwierdziła, że wcale jej to nie prze­szkadza. Nagle wszystkie te utarte normy i zasady zaczęły ją denerwować. Czym było dobre pochodzenie w porównaniu z dobrym sercem? A tego pani O'Riley z pewnością nie brakowało.

Eliza była tak sympatyczna i miła, że Merab z rozpędu opowiedziała jej o całym swoim dzieciństwie, o śmierci ojca i ostatnich okropnych latach spędzonych z dziadkiem.

- Moje ty biedactwo! - zawołała Eliza. - Szkoda, że nic nie wiedziałam. Obawiam się jednak, że i tak niewiele mogłabym pomóc. Zanim zrezygnowałam ze śpiewania, prowadziłam bardzo nieustatkowane życie. Chyba nie wyszłoby to na zdrowie, młodej panience.

- Nie mogę przestać myśleć - mówiła Merab cierpkim tonem - że bycie tak zwaną „damą” ma wiele poważnych wad. Przed końcem lata muszę znaleźć sobie posadę nauczycielki za trzydzieści funtów rocznie, jeśli będę miała szczęście, oczywiś­cie. To dla mnie jedyne wyjście, jeśli nadal chcę być porządną, zasługującą na szacunek damą. Powiedziałam kiedyś mojej przyjaciółce, że znacznie lepsza byłaby dla mnie posada gospodyni, która jest z pewnością lepiej płatna, ale ona tak się przeraziła, że nie wspomniałam o tym już więcej!

Eliza roześmiała się i przyjrzała Merab z ciekawością. Dlaczego ona musi pracować, zastanawiała się w duchu. Była dobrze ubrana i najwyraźniej nie brakowało jej niczego.

- Proszę mi powiedzieć, dlaczego musi pani zostać guwer­nantką - poprosiła, po czym dodała szybko, widząc wahanie Merab. - Mogę panią zapewnić, że potrafię być dyskretna. Swego czasu musiałam dochować wielu tajemnic.

Po chwili milczenia Merab zdecydowała się spełnić jej prośbę. Powiedziała jej o wszystkim; o testamencie, o Josephie Harrisonie, o swojej sytuacji. Choć zmusiła się do tego, by wyjaśnić dokładnie warunki testamentu, nie znalazła dość sił, by wspomnieć o Rowlandzie.

Eliza przez całe życie wysłuchiwała zwierzeń różnych ludzi i była dość doświadczona, by od razu zorientować się, że Merab omija starannie temat swego tajemniczego kuzyna. Doszła jednak do wniosku, że to może jeszcze poczekać. A Tim z pewnością zdobędzie wszelkie informacje dotyczące tego człowieka, jeśli tylko będzie ich potrzebować. Tim nie miał równych sobie, kiedy chodziło o zbieranie potrzebnych informacji.

- Poznałam kiedyś panią Harrison, wówczas nazywała się zresztą Dinah Cooper - powiedziała Eliza, kiedy Merab umilkła. - Przyjechała do Londynu, żeby przywołać do porządku pani matkę. Między nami mówiąc, była zazdrosna. Myślała, że Abby prowadzi wygodne, luksusowe życie, przynajmniej tak jej się wydawało, i nie widziała powodu, dla którego i ona nie miałaby z niego skorzystać. Spoglądała łaskawym okiem na wielu spośród adoratorów Abby.

- Muszę przyznać, że jestem zdumiona - powiedziała Merab. - Pani Harrison jest teraz bardzo surową i pobożną damą.

Po chwili Eliza przypomniała sobie jeszcze coś. Otóż Dinah Cooper związała się na dosyć krótko z niejakim sir Walterem Tullochem, rozpustnym fircykiem, który zalecał się do Abby. Eliza nie wiedziała, co dokładnie wydarzyło się między nimi, ale był to krótki romans - jeśli rzeczywiście można to nazwać romansem. Wkrótce potem Dinah wyjechała z Londynu. Przed wyjazdem robiła jeszcze gorzkie wyrzuty siostrze, która nic z tego nie rozumiała i przez kilka następnych dni była całkiem przybita. Teraz Dinah pojawiała się znowu, w tej samej aurze złośliwości i zazdrości, a jej syn najwyraźniej w niczym jej nie ustępował.

- Cała ta historia z Josephem Harrisonem brzmi bardzo niesmacznie - powiedziała pani Eliza. - Zdaje się, że będę musiała zainteresować się tym bliżej. Och proszę się nie niepokoić, nikt się o tym nie dowie. Mam dostęp do pewnych ludzi i informacji...

- Dziękuję, że zechciała mnie pani przyjąć - powiedziała Merab, zbierając się do wyjścia. - Bardzo się cieszę, że mogłam z panią porozmawiać. Tak bardzo brakowało mi kontaktu z kimś, kto znał moją mamę.

- Musi pani odwiedzić mnie znowu - poprosiła Eliza. - Ale lepiej niech się pani nie przyznaje publicznie do znajomości ze mną, moja droga. Jeśli się pani zgodzi, utrzymamy naszą przyjaźń w tajemnicy.

- Chciałabym móc przedstawić panią moim znajomym - po­wiedziała Merab z żalem. Nie była naiwna - zdawała sobie sprawę, że w przeszłości Elizy kryło się zapewne wiele zdarzeń, o których lepiej było nic nie wiedzieć, i że ze względu na jej wątpliwą reputację najlepiej zrobiłaby „zapominając” o tej teatralnej przyjaźni swej matki. Jednak polubiła Elizę, podziwiała jej bezkompromisowość, a jej szczerość działała na nią odświeża­jąco.

- Lepiej nie - odparła Eliza szorstko. - Może kiedyś.

Merab musiała się tym zadowolić.

Był wieczór. Amelia miała wkrótce się położyć. Babette czesała właśnie włosy swej pani. Musiała jeszcze nawinąć je na papiloty, a potem przykryć nocnym czepkiem. Służąca i pani rozmawiały o plotkach na temat Rowlanda i Merab.

- Pewnie oboje okropnie się tym martwią - kończyła Amelia. - Muszę przyznać, że prawie nie spałam ostatniej nocy, kiedy lady Mandersby powiedziała mi o wszystkim. Oczywiście, nikt nie przyznaje otwarcie, by wierzył w te pogłoski, a ja powie­działam lady M., że nie ma w nich krzty prawdy, ale rzeczywiś­cie wygląda to tak, jakby biedna Merab zaplątana była w same skandale. Skąd, do licha, biorą się te wszystkie historie?

Babette wzięła jeden z papilotów, nawinęła nań kosmyk włosów, zawiązała umiejętnie i dopiero wtedy odparła:

- Zastanawiam się, miladi, czy pytała pani o to Lottie?

- Lottie?

- To jedyna osoba, która była tam z panną Hartfield i panem Sandifordem. A ostatnio nic nie je. Tylko skubie to, co podaje jej gospodyni.

- Ale dlaczego miałaby rozsiewać takie plotki? Była za­chwycona ubraniami, które podarowała jej panna Hartfield. Dlaczego miałaby utrudniać jej życie?

Babette wzruszyła ramionami. Czasami zachowanie Anglików było dla niej zupełnie niezrozumiałe.

- Przywołaj ją tutaj, Babette - powiedziała Amelia, kiedy służąca skończyła zaplatać jej włosy. - Czekam na nią w buduarze.

Kiedy Lottie stawiła się we wskazanym pokoju, nerwowo skubiąc fartuszek, lady Wincanton od razu zrozumiała, że dziewczyna ma coś na sumieniu. Minęło sporo czasu, nim Amelia zdołała z niej wyciągnąć całą historię, ale w końcu dowiedziała się wszystkiego o wieczornej wyprawie i wycieczce z nieznajomym adoratorem do Ogrodów Sydney.

- Ja nie chciałam, żeby tak wyszło, proszę pani - wykrztusiła Lottie, zalewając się łzami. - Za nic w świecie nie chciałabym skrzywdzić panny Merab.

Amelia stukała palcami w blat stołu, próbując zebrać myśli i zapomnieć o dokuczliwym bólu w plecach.

- Kim był ten mężczyzna? - spytała w końcu.

Lottie nie wiedziała. Nie przedstawił się. Opis mógł pasować do każdego. W Bath byłe mnóstwo wysokich, ciemnowłosych mężczyzn, z których większość z przyjemnością poflirtowałaby sobie z ładną służącą.

- Ale zauważyłam, że miał ładny zegarek kieszonkowy, proszę pani, ze swoimi inicjałami. To było zdaje się I.H. albo J.H.

Amelia wyprostowała się nagle. J.H. O mój Boże, pomyślała. To musiał być Joseph Harrison.

Poderwała się gwałtownie ze swego miejsca.

- Moje przybory do pisania, szybko! - zawołała. - Nie, sama je sobie przyniosę.

Obróciła się w miejscu, zrobiła krok naprzód, lecz nagły atak bólu zgiął ją wpół. Upadła ciężko na podłogę.

Krzyk Lottie wypełnił cały dom.

Lavinia stwierdziła, że nauczyła się już bardzo wiele, od czasu, gdy przyjechała do Bath. Wcześniej nie wiedziała nic o szerokim świecie, a towarzystwo znała tylko z opowiadań Kitty. Gdy Kitty opowiadała jej o swej pierwszej wyprawie do Londynu, o wszystkich cudownych zalotnikach i liścikach miłosnych, Lavinia słuchała tego jak jakiejś bajki. Jak to cudownie, myślała wtedy, być taką piękną i adorowaną Kitty, chodzić na romantyczne spotkania przy księżycu, tańczyć z zakochanymi zalotnikami i oglądać przeróżne piękne jedwabie i muśliny, które prezentowali jej pomocnicy sprzedawcy teks­tyliów, i z których mogła wybrać sobie, co tylko zechciała.

Wierzyła każdemu jej słowu i naiwnie przyjmowała opo­wieści o jej przewagach i triumfach tak, jak oceniała je sama Kitty.

Teraz widziała, że rzeczywistość wygląda nieco inaczej. Nie miała wątpliwości, że dla Kitty jej pobyt w Bath był kolejnym z takich triumfów - czyż nie została narzeczoną wicehrabiego? Lecz Lavinia podejrzewała, że było tu także wielu rozsądnych mężczyzn, którzy nie ulegli jej urokowi i którzy nie traktowali jej poważnie - na przykład major Bendick.

I tu znowu Lavinia napotykała na kolejną zagadkę. Od czasu, gdy zaprzyjaźniła się z Merab, poznała majora nieco lepiej. Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, gotowa była obdarzyć go wszelkimi możliwymi cnotami. Potem odkryła jednak, że nie jest on wcale bohaterem bez skazy, a rozmowy z nim stawały się coraz bardziej nużące. Teraz, ku swemu zdumieniu, odkryła, że po raz kolejny zmienia o nim zdanie. A może to sam major się zmienił? Może coś się z nim stało? Już kilka razy, kiedy wybrały się z panną Hartfield na spacer, spotykały po drodze majora, który zazwyczaj przyłączał się do nich. Lavinia zauwa­żyła, że major nie był już tak arogancki jak niegdyś. Nie pouczał ich, nie mówił, co mają myśleć, ani nie był już taki pewny, że i tak wie, co i jak myślą kobiety. Ba! Coraz częściej pytał je o zdanie w różnych sprawach i interesował się tym, co naprawdę myślą, a nie tym, co myśleć powinny.

Czyżby zakochał się w jej nowej przyjaciółce? Im baczniej go obserwowała, tym bardziej była o tym przekonana. Była także bardzo zadowolona, że sama to spostrzegła, zaś jeszcze większą radość sprawił jej fakt, że zniknęło jej bezmyślne uwielbienie dla przystojnego bohatera.

To właśnie major przekazał Lavinii najnowsze plotki, kiedy spotkał ją pewnego ranka w Pijalni.

- To znaczy, że pan Sandiford próbował zamordować pannę Hartfield? - zawołała zdumiona.

- Obawiam się, że tak.

- Ależ to absurd!

- No cóż, dobrze wychowanej młodej damie trudno uwierzyć w podłość tego świata - odparł major protekcjonalnie.

- Nonsens, majorze - żachnęła się Lavinia. - Znam pana Sandiforda przez całe życie. Jego majątek należy do parafii mego ojca!

Major był nieco zaskoczony. Nie zastanawiał się nigdy nad pochodzeniem Rowlanda - wiedział tylko, że ten przeklęty szlachcic pozostaje z panną Hartfield w bliskich stosunkach, o wiele za bliskich jak na kuzyna, który podobno ledwo ją zna.

- Oczywiście to tylko plotka - odparł major, nieoczekiwanie dla samego siebie.

- Więc dlaczego pan ją rozpowiada? - upomniała go ostro Lavinia. - Pan wybaczy, woła mnie pani Banstead.

Ukłoniła mu się najmniej uprzejmie, jak to było możliwe, i odeszła. Dopiero później zdała sobie sprawę, że porządnie utarła mu nosa, lecz wcale się tym nie przejęła.

Major patrzył za oddalającą się Lavinia z nowym szacunkiem.

Pani Banstead chrapała smacznie podczas swej popołudniowej drzemki, a Lavinia wciąż nie mogła przestać myśleć o tym, co powiedział jej major. Choć trzymała w dłoniach przybory do haftowania, nie potrafiła skupić się na pracy; patrzyła w okno i zastanawiała się, co powinna zrobić.

Sama nie chciała rozpuszczać plotek, a ponieważ w tej materii nie miała zbyt dobrej opinii o pani Banstead, wolała nie zwierzać się jej ze swoich problemów. Z drugiej jednak strony, jeśli Rowland nie wiedział jeszcze o niczym, powinien był jak najszybciej poznać prawdę. Pani Bridges była jeszcze zbyt chora, by mogła ją odwiedzić, nie znała zaś Merab na tyle dobrze, by rozmawiać z nią o podobnej sprawie - poza tym, trudno było oczekiwać, by panna Hartfield zechciała poinfor­mować własnego kuzyna o jego rzekomych morderczych zakusach. Tak czy inaczej, Rowland musiał się o wszystkim dowiedzieć, tego była pewna.

Pani Banstead wciąż spała. Lavinia przeszła na palcach do sekretarzyka i zasiadła do pisania. Najpierw zepsuła całkiem dobre pióro, obgryzając jego końcówkę, później zmarnowała kilka kartek papieru, które kompletnie pomięte wylądowały w koszu na śmieci, wreszcie zdołała zredagować krótki list. Był on wyjątkowo lakoniczny i z pewnością nie znalazłby uznania w oczach guwernantki Lavinii, która niegdyś uczyła ją, jak powinien wyglądać list napisany przez prawdziwą damę. Spełniał jednak swoje zadanie, a w tej sytuacji to było najważniejsze. Plotki mówią, że napad na Pański powuz był pana dziełem, zakończyła. Piszę do pana, bo chcę Pana ostszec. Jacyś złoczyńcy chcą wyrządzić Panu krzywdę. Z powarzaniem, L. Heslop.

Złożyła list, zalakowała go i zaadresowała. Spojrzała jeszcze raz na panią Banstead i postanowiła zaryzykować. Nie chciała, by list dostarczył służący - młode damy zazwyczaj nie pisują do młodych mężczyzn, a poza tym na pewno wkrótce dowie­działaby się o tym jej gospodyni. Nie, będzie musiała zająć się tym sama.

- Pani wychodzi, panno Heslop? - spytał zdumiony lokaj, kiedy kilka minut później Lavinia w płaszczu i czepku stanęła w drzwiach wyjściowych.

- Potrzebuję trochę nici do haftowania - skłamała Lavinia. - Mam nadzieję, że wrócę, nim pani Banstead się obudzi.

Po przeczytaniu wiadomości, Rowlanda ogarnął ogromny gniew. List Lavinii pełen był błędów ortograficznych, ale treść pozostawała całkiem jasna. Rowland nie miał najmniejszych trudności ze zidentyfikowaniem „złoczyńcy”. To musiał być Joseph.

Kiedy przechadzał się nerwowo po pokoju, po raz pierwszy zaczął się zastanawiać nad tym, w jaki sposób testament Hartfielda dotykał Merab. Początkowo postrzegał go tylko jako złośliwe zrządzenie losu, które niszczyło jego nadzieje. Teraz zrozumiał, że Merab została potraktowana równie okrutnie, i że wkrótce może się stać obiektem niewybrednych żartów i kpin. Zgodnie z testamentem, została swego rodzaju towarem przetar­gowym. Co gorsza, zdał sobie sprawę, że to jego zachowanie, fakt, że początkowo nie chciał jej uznać, mógł uczynić z niej przedmiot okrutnych żartów - złośliwcy twierdziliby zapewne, że nie była godna jego oświadczyn. A cóż on mógł na to odpowiedzieć? Gdyby oznajmił, że poprosił ją o rękę i został odrzucony, nikt by mu nie uwierzył.

Wreszcie zrozumiał także, że oferta, jaką złożył Merab, była dla niej upokarzająca. Jak mógł zaproponować jej coś podob­nego? Zupełnie jakby uważał, że Merab nie ma nic, co mogłaby zaoferować mężczyźnie. Rowland poczuł nagle ogromny wstyd. Jakże był ślepy, jakże arogancki! Najgorsze jednak, że zmarno­wał wszystkie szansę naprawy tej sytuacji.

Nie zapominał jednak o własnym położeniu. Ta plotka mogła pozbawić go wszelkich widoków na miejsce w parlamencie. Joseph skutecznie pomniejszył jego szansę na zrobienie poli­tycznej kariery, a do tego postawił go w bardzo niezręcznej sytuacji względem Merab. Nawet gdyby go polubiła, gdyby wysłuchała jego oferty, jakże mogłaby zgodzić się na małżeńs­two, które miało na celu ratowanie kariery politycznej jej przyszłego męża? Jakże mogłaby uwierzyć w jego bezin­teresowne uczucie?

Pozostawało jeszcze pytanie najgorsze - jak daleko gotów był posunąć się Joseph? Czy będzie próbował spreparować kolejny „wypadek”? Rowland zatrzymał się w pół kroku, porażony myślą, która przyprawiła go o zimny dreszcz.

Czy życie Merab było w niebezpieczeństwie?

10

Major Bendick przyglądał się swemu odbiciu w lustrze z mniejszym niż zazwyczaj zadowoleniem. Nie widział już wysokiej, szczupłej figury ani elegancko przyciętych żołniers­kich wąsików, lecz martwił się coraz rzadszą fryzurą i coraz gęstszą siecią zmarszczek w kącikach oczu. Czy panna Hartfield go zechce? Wiedział, że z punktu widzenia towarzystwa byłby to związek daleko wykraczający poza to, na co mogła kiedykol­wiek liczyć. Jednak major zmuszony był już nauczyć się, że choć jego sytuacja finansowa budzi powszechne uznanie, nie oznacza to wcale, iż kobieta godna miłości automatycznie go zaakceptuje.

Skonsultował się ze swym szwagrem, który udzielił mu odpowiedzi świadczącej w opinii majora o zupełnym braku wyczucia i delikatności:

- Dlaczego po prostu jej nie zapytasz?

Major krępował się mówić mu, że obawia się odmowy, która definitywnie położyłaby kres jego nadziejom.

- Nie sądzę, by ci odmówiła - ciągnął pan Hartcourt, prawidłowo interpretując milczenie majora. - W końcu jest chyba w dość trudnej sytuacji, prawda? Jeśli te plotki są prawdziwe, nie ma żadnego majątku, zdana jest na łaskę i niełaskę bezwzględnego kuzyna. Choć ja osobiście w to nie wierzę. Dla mnie ta intryga szyta jest zbyt grubymi nićmi.

- Ale ten napad!

- Phi! - parsknął pan Hartcourt. - Ja też zostałem napadnięty przez jakiegoś zbója, kiedy adorowałem twoją siostrę, chyba pamiętasz, że ci o tym mówiłem. Czy też mam przypuszczać, że to twoja sprawka?

- Więc myślisz, że powinienem zaryzykować? - pytał major zatroskany.

Teraz stał właśnie przed lustrem, gotując się do tego niecodzien­nego wydarzenia. Wcześniej już przygotował sobie grunt z dokład­nością właściwą jego wojskowej naturze. Major lubił przestrzegać wszelkich konwenansów i w tej sprawie skonsultował się wcześniej z panem Bridgesem, jako najodpowiedniejszym krew­nym panny Hartfield płci męskiej. (Przecież nie prosiłby o pozwo­lenie tego Sandiforda!). Pan Bridges obiecał, że Merab będzie sama następnego ranka, jeśli tylko major chce złożyć jej wizytę.

- Panna Hartfield jest dorosłą osobą - zakończył pan Bridges. - Ani ja, ani pani Bridges nie mamy prawa stanowić o jej życiu. Decyzja będzie należeć wyłącznie do niej.

Pan Bridges w przeciwieństwie do żony nie bardzo wierzył, by Merab i Rowland związali się w końcu ze sobą. Uważał, że major, pomimo całej swej pedantem, byłby doskonałą partią dla panny Hartfield. Poza tym taki związek usunąłby wszelkie wątpliwości związane z jej przyszłością i zapewnił jej ogromne poważanie ze strony towarzystwa.

Kiedy nazajutrz rano pan Bridges oświadczył, że zgodnie z zaleceniem lekarza wynajął dwukołowy powóz, by zabrać swą żonę na krótką przejażdżkę, Merab natychmiast postanowiła zostać w domu - zgodnie z oczekiwaniami pana Bridgesa, który wiedział, że panna Hartfield jest osobą bardzo taktowną. Powiedziała, że dwukołówka przeznaczona jest dla dwóch osób, a pani Bridges doskonale poradzi sobie i bez niej.

Nie miała pojęcia, że los szykuje jej niespodziankę, i kiedy lokaj oznajmił, iż przyjechał major Bendick, była kompletnie zaskoczona.

- Och, panie majorze! - wykrzyknęła. - Pan Bridges zabrał właśnie panią Bridges na przejażdżkę. Będzie im tak przykro, że się z panem nie spotkali.

Major, który zapomniał podać swój kapelusz lokajowi, teraz szybko ściągnął go z głowy i z uporem wpatrywał się w jego rondo.

- Pan Bridges nie wspomniał o mojej wizycie?

- Nie.

Nagle Merab zrozumiała, jaki jest cel wizyty majora. Wzru­szona i zasmucona jednocześnie, wstała szybko ze swego miejsca i podeszła do okna. Gdyby tylko mogła oszczędzić mu upokorzenia, jakie niosła ze sobą odmowa. Gdyby tylko mogła pokazać jakoś, co do niego czuje, nie raniąc jednocześnie jego uczuć.

- O mój Boże, co za niezręczna sytuacja - mruknęła.

Major podszedł bliżej. Już sama poza panny Hartfield, jej odwrócone spojrzenie, pozwalały mu domyślić się, jaka jest odpowiedź. Jednak jak prawdziwy żołnierz zacisnął zęby i przygotował się na to, co przyniesie los.

- Nic z tego nie będzie, prawda? - spytał. - Pani mnie nie zechce.

Merab odwróciła się do niego.

- Tak mi przykro - oświadczyła ze szczerym żalem. Jego bezpośredniość, brak zwykłej junackiej pozy sprawiły, iż po raz pierwszy prawie go polubiła. - Jestem ogromnie zaszczycona, ale to niemożliwe.

Major skłonił się i wyraził swe ubolewanie. Potem poprosił jeszcze o przekazanie pozdrowień dla pana i pani Bridges i wyszedł. Całe to zajście nie trwało dłużej niż trzy minuty. Merab opadła bezsilnie na sofę, nie wiedząc, czy się śmiać, czy też płakać. Czy całkiem oszalała, żeby mu odmawiać? To nie Rowland, ale przecież major z pewnością był miłym człowie­kiem, nawet jeśli nieco sztywnym. Mógł jej zapewnić wspaniały, wygodny dom. Nie musiałaby być guwernantką. Po jakimś czasie pewnie by go polubiła.

Ale wyjść za mężczyznę, którego nie kocha? I to w dodatku takiego, z którym prawie nic ją nie łączyło. Nie, miała rację nie przyjmując tych oświadczyn. Nauczanie było ciężką i wymaga­jącą pracą, ale przynajmniej dawało niezależność. Mogła sobie myśleć, co zechce, bez obawy, że nie idzie to w parze z wymaganiami i wyobrażeniami małżonka.

W końcu jednak Merab popłakała się. Major Bendick miał dość odwagi, by machnąć ręką na jej niepewną reputację i zaproponować jej uczciwe małżeństwo. Jakiż to gorzki kontrast w porównaniu z Rowlandem, który zaproponował jej tylko namiastkę prawdziwego małżeństwa. Merab zdała sobie sprawę, że wbrew wszelkim racjonalnym przesłankom wciąż ma nadzie­ję, iż Rowland w końcu zaoferuje jej to, czego pragnęło jej serce. Ale minęła już połowa maja. Pozostawały zaledwie trzy tygodnie do dnia, w którym upływało pół roku od śmierci jej dziadka.

Zmusiła się do spojrzenia prawdzie w oczy; pomimo oficjal­nych zaręczyn Kitty z lordem Claydonem, pomimo tego, że Rowland uznał ją za swą kuzynkę, rozmawiał z nią o swej przyszłości, z przyjemnością spędzał czas w jej towarzystwie, wciąż nie chciał jej pojąć za żonę. Nie kusiła go nawet myśl o dwudziestu tysiącach funtów.

Oświadczyny majora Bendicka tylko ukazały jej rzeczywiste położenie, w jakim się znajdowała. Nawet teraz, gdy zmienił się ich stosunek do siebie nawzajem, gdy przejęcie majątku pozwoliłoby Rowlandowi zająć miejsce w parlamencie i spełnić swe polityczne ambicje, wciąż nie uznawał jej za kobietę godną zainteresowania i oświadczyn. Do oczu Merab napłynęły gorzkie łzy i przesłoniły jej cały świat.

Ku zaskoczeniu Merab major wcale nie unikał teraz jej towarzystwa. Wprost przeciwnie, jeszcze rzadziej ją odstępował, jakby przyjmując na siebie rolę jej strażnika. Gdy tylko Merab z Lavinią wychodziły na spacer, co robiły kilka razy w tygodniu, spotykały majora, który sam także spacerował lub jeździł konno po Lansdown. Spotkania te zawsze zaczynały się od wyrazów zaskoczenia i zdumienia, po czym major dołączał do obu pań.

Minął kolejny tydzień, zbliżał się już koniec maja. Korony drzew pokryły się wreszcie świeżą zielenią, a czerwony buk na placu św. Jakuba zmienił jasnozielony, wiosenny płaszcz na cudowny letni burgund. Tego wieczora Lavinią przyszła do domu państwa Bridgesów, kiedy Merab nie zeszła jeszcze z pierwszego piętra, gdzie zmieniała buty. Lavinią ucięła sobie w tym czasie miłą pogawędkę z gospodynią.

- Pewnie znowu spotkamy majora - mówiła Lavinią zrezyg­nowanym tonem. - Zawsze go spotykamy.

- Naprawdę? - Pani Bridges wiedziała od męża, że major prawdopodobnie oświadczył się Merab i został odrzucony, choć sama zainteresowana nie wspomniała o tym ani słowem.

- Och tak. Ale ostatnio wydaje się jakiś przygnębiony. Rzadko się odzywa, co zresztą bardzo mi odpowiada, i ma ciągle taką posępną minę - mówiła dalej Lavinią, której nagle żal się zrobiło majora.

- Może przeżył jakieś rozczarowanie - taktownie podsunęła pani Bridges.

- Przypuszczam, że ma pani rację. - Nagle wszystko ułożyło się w zrozumiałą całość. Więc na tym polega bycie dorosłym, pomyślała Lavinią. Pani Bridges mówi mi właśnie, że major oświadczył się pannie Hartfield i nie został przyjęty - choć przecież wcale o tym nie wspomniała. Pomysł przekazywania informacji w sposób wielce oględny, bez nazywania rzeczy po imieniu, był dla Lavinii prawdziwym odkryciem. Uśmiechnęła się do pani Bridges promiennie i powiedziała. - Bardzo lubię te spacery z Merab - panna Hartfield pozwoliła mi tak się do siebie zwracać. To taka miła osoba, prawda?

- Tak, to bardzo kochana dziewczyna. - Pani Bridges westchnęła cicho, bo czas płynął nieubłaganie, a Rowland jakby zaciął się w swym uporze i nie próbował podbić serca kuzynki. Mimo to pani Bridges nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jej syn jest znacznie bardziej zaangażowany w ten związek, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Co­dziennie składał Merab wizyty, a jego szare zimne oczy jakby łagodniały, kiedy na nią patrzył. Pani Bridges była co prawda w bardzo dobrych stosunkach ze swym synem, nie wierzyła jednak, by tak często odwiedzał jej dom tylko ze względu na nią!

- Wiesz co - zaczęła Merab, kiedy obie panny wyszły kilka minut później na spacer. - My chyba jesteśmy niewolnicami przyzwyczajenia. Zawsze przechodzimy obok kaplicy, idziemy za Lansdown Place i wracamy przy górze Beacon. Nie miałabyś ochoty choć raz wybrać inną trasę? Na przykład nigdy nie byłyśmy na bukowym urwisku.

- Wiem - przyznała Lavinią. - Ale podoba mi się tutaj. Poza tym po drodze zawsze mogę popatrzeć na wystawy sklepów przy Milsom Street. Kiedy jestem z panią Banstead, ona nigdy nie ma ochoty oglądać dwa razy tych samych rzeczy, a ja jestem przecież jej gościem i muszę dostosowywać się do jej życzeń.

- W takim razie może poszłybyśmy do Charlocombe. Co o tym myślisz, Lavinio?

- Och tak. Słyszałam, że to śliczna wioska.

Tymczasem doszły już do wzgórza Beacon i odwróciły się, by spojrzeć na Bath. Minęła szósta po południu i słońce zaczęło powoli chylić się ku zachodowi, rzucając złote światło na centrum miasta. Choć do zapadnięcia zmroku miało upłynąć Jeszcze kilka godzin, skończył się już najgorętszy okres dnia.

Spacer po tym terenie nie nastręczał żadnych trudności. Trawa wyjedzona przez owce była bardzo niska, a w okolicy nie brakowało drzew, które dawały cień w chwilach odpoczynku. Lavinia i Merab zbliżały się właśnie do Gloucester, kiedy nagle za ich plecami rozległ się krzyk:

- To ona!

Zza pobliskich krzaków wyskoczyło dwóch zamaskowanych mężczyzn. Lavinia zaczęła krzyczeć, a Merab próbowała bronić się parasolką, szybko jednak obie zostały obezwładnione. Bandyci wepchnęli im w usta chusteczki.

Mężczyzna, który trzymał Merab, syknął jej do ucha:

- Bądź tylko cicho, a nic ci się nie stanie.

Jednak Merab nie poddawała się tak łatwo. Z całych sił kopnęła swego oprawcę obcasem. Bandyta zaklął, pochwycił ją za gardło i mocno ścisnął. Więc to tak, pomyślała jeszcze, nim czerwona mgła przesłoniła jej świat.

Lavinia zdołała wypluć chusteczkę z ust i znów zaczęła krzyczeć.

- A niech cię! - zaklął drugi z bandytów. - Będziesz mi się tu wydzierać, co? - I uderzył Lavinię w twarz.

Nagle dobiegł ich tętent końskich kopyt i głośne rżenie. Major jak zwykle wybrał się na przejażdżkę i usłyszał krzyki Lavinii. Stosunek sił wynosił co prawda dwa do jednego, jednak żaden z bandytów nie był w nastroju do walki. Kilka uderzeń karzącej prawicy majora, kilka kopniaków, i było już po wszystkim. Zbóje podnieśli się z ziemi i uciekli co sił w nogach.

Merab oparła się o drzewo; trzymając się jedną ręką za gardło, ciężko łapała powietrze. Lavinia, nie zważając na guz rosnący na jej czole, podskakiwała rozwścieczona.

- Jak oni śmieli! - wrzeszczała, wymachując parasolką niebezpiecznie blisko oka majora. - Tchórze!

- Panno Hartfield! - zawołał major. - Nic pani nie jest?

Merab nie mogła mówić, ale skinęła głową.

- Pojadę po pomoc.

- Nie! - zdołała wyszeptać. - Niech pan tego nie robi!

- Ale... - Major zachłysnął się z gniewu i zdumienia. - Zostały panie napadnięte w biały dzień!

Lavinia spojrzała na Merab. Nie rozmawiały dotąd na ten temat, lecz Lavinia, podobnie jak Merab, nie wierzyła w złe zamiary Rowlanda. Gdyby wieść o tym incydencie rozniosła się w towarzystwie, nikt nie byłby już w stanie położyć kresu oszczerstwom i plotkom.

- Przypuszczam, że panna Hartfield nie życzy sobie, by ktokolwiek dowiedział się o tym, co tu zaszło - powiedziała Lavinia.

Merab przytaknęła jej skinieniem głowy.

- Nonsens, panno Heslop. - Major poczuł, że czas już, by przemówił jego męski autorytet.

- Nie, majorze - szepnęła Merab, chwytając go za rękaw. - To nie ma nic wspólnego z panem Sandifordem.

- Pewnie on to pani powiedział - parsknął major sar­kastycznie.

- Pan nic o tym nie wie - wyszeptała Merab. Oparła się o pień drzewa i zamknęła oczy. Odsłoniła wreszcie swe obolałe gardło, a wtedy major i Lavinia z przerażeniem ujrzeli tam wielki siniak.

- Majorze Bendick - zaczęła Lavinia, spoglądając z troską na Merab. - Proszę się tylko zastanowić. Czy pan Sandiford naprawdę chciałby skrzywdzić własną kuzynkę, która w dodatku jest gościem jego matki? Panna Hartfield była już obiektem kilku niewymyślnych plotek, które, jak się potem okazało, nie miały żadnego uzasadnienia. Dlaczego więc te ostatnie pogłoski miałyby być prawdziwe?

Major milczał. Nie mógł przecież powiedzieć, że sam chętnie skręciłby kark Rowlandowi, i że dlatego gotów jest uwierzyć w jego złe zamiary.

- Myślę, że powinniśmy odprowadzić pannę Hartfield do domu - stwierdziła w końcu Lavinia. - Merab, jesteś w stanie iść o własnych siłach?

Przez dobrych kilka dni po upadku Amelii obawiano się poważnie o jej zdrowie. Niemal natychmiast zaczął się poród, minęło jednak czterdzieści osiem godzin, nim na świat przyszło dziecko, maleńka kruszyna, która nie miała nawet dość sił, by płakać, tylko kwiliła cichutko. Trudno było uwierzyć, by to delikatne stworzenie, dziewczynka, mogło przeżyć. Wyszukano dla niej mamkę, pospiesznie odprawiono chrzciny. Dziecko zostało nazwane imieniem swej matki.

Merab codziennie pukała do drzwi domu Wincantonów i codziennie otrzymywała tę samą odpowiedź:

- Dziękujemy bardzo za pani troskę, ale lady Wincanton jest jeszcze zbyt słaba, by podejmować gości.

Merab zostawiała jej kwiaty i odchodziła z ciężkim sercem i cichym żalem. Była przekonana, że Amelia z radością przyjęłaby jej wizytę, i że miałoby to tylko korzystny wpływ na jej zdrowie. Czuła, że po prostu nie jest już mile widziana w tym domu.

Sir Thomas stał przy oknie w sypialni żony i patrzył na oddalającą się pannę Hartfield.

- Tak bardzo chciałabym zobaczyć się z Merab - szepnęła Amelia.

- Nie, moja kochana. Nie czujesz się jeszcze dość dobrze - stanowczo odparł mąż. Uważał, że już czas, by ta niefortunna przyjaźń z panną Hartfield znalazła swój kres. Od jej przyjazdu Amelia miała same kłopoty. Sir Thomas przyznawał, że to nie Merab jest temu winna, jednak, jak często sobie powtarzał, obecny stan Amelii przynajmniej częściowo był wynikiem kłopotów jej przyjaciółki. Poprzednie ciąże jego żony wyglądały zupełnie inaczej - ta omal nie zakończyła się katastrofą, a to ze względu na zdenerwowanie i smutek, z jakim Amelia reagowała na problemy Merab. I choć ona sama wyszła z tego obronną ręką, dziecko najprawdopodobniej nie będzie miało tyle szczęścia.

Tymczasem Amelia nie mogła się pogodzić z przymusową bezczynnością i gryzła się tym, że nie jest w stanie pomóc Merab.

- Gdyby tylko pozwolił mi się z nią zobaczyć - mówiła do Babette. - Wiem, że sir Thomas chce tylko mego dobra, ale jakaż by to była ulga, gdybym mogła z nią porozmawiać choć przez kilka minut.

- Mogłabym poprosić pannę Hartfield, by przyszła tutaj, kiedy sir Thomas będzie poza domem - zaproponowała Babette, choć nie wierzyła, by pomysł ten spotkał się z uznaniem jej pani.

Amelia pokręciła głową.

- Któraś ze służących na pewno by mu o tym powiedziała, a ja nie chciałabym stawiać Merab w niezręcznej sytuacji.

- Może wolałaby pani, bym podała jej wiadomość, miladi? Mogłabym przekazać jej, że to ten pan Harrison winien jest wszystkiemu, prawda?

Oczy Amelii wypełniły się łzami.

- Och, Babette, zrobiłabyś to? Poczułabym naprawdę ogrom­ną ulgę, wiedząc, że Merab zna całą prawdę.

Merab siedziała sama w salonie domu pani Bridges. Ułożyła się wygodnie na kozetce, podłożyła pod głowę poduszkę, a szyję owinęła szalikiem, który zakrywał siniaki. Właśnie wtedy zjawiła się Babette.

Merab bacznie wysłuchała wszystkiego, co Babette miała jej do powiedzenia, jednak znacznie bardziej martwiła się stanem zdrowia Amelii niż perfidią pana Harrisona.

- Bogu dzięki, że czuje się lepiej! - wykrzyknęła. - Bo czuje się lepiej, prawda Babette?

- W rzeczy samej, mademoiselle. Dzisiaj rano usiadła już sama i napiła się czekolady. - Babette cieszyła się, że Merab przede wszystkim myśli o jej pani. - Bardzo się martwi tym, że nie może pani przyjąć.

- Nie mogę mieć o to pretensji do sir Thomasa - westchnęła Merab. - Wygląda to tak, jakbym sprowadzała na nich wszelkie możliwe nieszczęścia.

Babette parsknęła cicho. Wcale jej się nie podobały kaprysy sir Thomasa.

- A więc to pan Harrison - mówiła dalej Merab. - Muszę przyznać, że nie jestem zaskoczona. - Powiem o tym Elizie, pomyślała od razu. Nie wiedziała dlaczego, czuła jednak, że Eliza ma w tym wszystkim ważną rolę do odegrania. - A co z dzieckiem, Babette? Jak sobie radzi?

- Żyje - odparła krótko służąca. - Ale to takie pomarszczone stworzonko, mademoiselle, że ledwie przypomina człowieka.

- Biedne maleństwo.

- Pielęgniarka mówi, że to twarda sztuka. Może uda jej się przeżyć.

- Mam nadzieję. Amelia zawsze chciała mieć córkę.

Kiedy Babette wychodziła, zabrała ze sobą napisany w po­śpiechu list do Amelii i obiecała zostawić po drodze krótką wiadomość u pani O'Riley.

- Bardzo tęsknię za Amelią - westchnęła Merab. - Jest jedyną osobą, której mogę się ze wszystkiego zwierzyć i która mnie rozumie. Bardzo lubię panią Bridges, ale to taka niezręczna sytuacja. - Merab zrobiła jakiś nieokreślony gest ręką.

Babette włożyła oba listy do kieszeni.

- Miladi z dnia na dzień czuje się coraz lepiej - zapewniła. - Myślę, że niedługo wybierze się do Pijalni, a wtedy znów będzie pani mogła się z nią spotkać.

- Babette, przekaż jej moje najserdeczniejsze pozdrowienia.

Jakąś godzinę później do salonu wszedł lokaj, niosąc na tacy kartę wizytową.

- Jakiś mężczyzna chce się z panią widzieć, panno Hartfield - powiedział lokaj. Z jego tonu łatwo było wywnioskować, że nie darzy gościa sympatią.

Merab wzięła do ręki kartę. Pani E. O'Riley głosił napis na jednej stronie. Na drugiej zaś widniała krótka wiadomość: Proszą przyjąć pana Tima Hearda, który przywiezie Panią tutaj. Merab wstała z sofy, zapominając o chorym gardle.

- Proszę powiedzieć panu Heardowi, że będę na dole za kilka minut.

Przy pomocy Babette przekazała Elizie liścik, w którym prosiła ją o wysłuchanie w pewnej pilnej sprawie, a Eliza jej nie zawiodła. Merab zarzuciła na ramiona swą starą pelisę, zmieniła buty i zeszła na parter.

Od razu zrozumiała, dlaczego lokaj był tak podejrzliwy względem gościa. Pan Heard, odziany w jaskrawy szal, z pewnością nie należał do wyższych sfer, z drugiej jednak strony wyglądał tak, jakby mógł obronić ją przed bandą krwiożerczych bandytów. Był niezbyt wysokim, ale krępym mężczyzną o szerokich ramionach, krótkich szpakowatych włosach i krzywym nosie, który zapewne nie raz był już złamany. Kiedy jednak pochylił się nad jej dłonią, Merab zauważyła wesołe błyski w jego oczach, a uśmiech, choć odsłaniał kilka nadłamanych zębów, z pewnością wzbudzał zaufanie.

- Jak to miło, że zechce pan mnie odprowadzić, panie Heard - powiedziała Merab.

- Dostarczę panią na miejsce całą i zdrową, proszę się nie obawiać - odparł pan Heard. Na pożegnanie mrugnął jeszcze łobuzersko do lokaja, który udał, że niczego nie widzi, i oboje wyszli z domu.

Merab postanowiła włożyć swój stary płaszcz i czepek z woalką, gdyż nie była to wyprawa, podczas której chciałaby stać rozpoznana. Z zadowoleniem stwierdziła, że pan Heard ma na ten temat podobne zdanie, gdyż prowadził ją zachodnią stroną Crescent Fields, a potem przez Trakt Bristolski.

Pan Heard potrafił szybko zjednać sobie sympatię każdej kobiety. Jeszcze zanim powiedział Merab, że znał jej matkę i opowiedział kilka anegdotek z jej życia, już zdążyła go polubić.

Eliza przywitała ją z nie udawaną radością.

- Proszę usiąść sobie wygodnie, moja droga. Nie będzie pani miała nic przeciwko temu, że pan Heard zostanie z nami, prawda? - Było to najwyraźniej pytanie retoryczne. - Czasami bywa bardzo pomocny.

Merab mruknęła coś uprzejmego. Przyszłam tutaj po pomoc, upominała się w duchu. Poza tym pan Heard wyglądał na człowieka, który potrafi trzymać język za zębami. Zdjęła więc pelisę i czepek, a w tym czasie szalik wokół jej szyi odwinął się na moment. Eliza miała tak przerażoną minę, że Merab poczuła się w obowiązku wyjaśnić, co jej się przytrafiło.

- Wygląda to okropnie, wiem - zakończyła. - Ale zapewniam panią, że jest znacznie mniej dokuczliwe niż na początku. Pani Bridges posmarowała mi szyję arniką.

- Pan Heard zebrał trochę informacji na temat pana Harrisona. - Eliza przeszła do sedna sprawy. - Znalazł coś, co chyba może nam się przydać. Pamięta pani, jak opowiadałam o wizycie Dinah w Londynie?

- Tak, pamiętam.

- Miała wtedy romans z sir Walterem Tullochem, jednym z adoratorów pani matki. Oczywiście, on nigdy nie miał uczciwych zamiarów, ale Dinah najwyraźniej uwierzyła, że chce się z nią ożenić.

Merab otworzyła szeroko oczy. Trudno jej było wyobrazić sobie surową, pruderyjną ciotkę Dinę ogarniętą jakąś nieprzy­zwoitą namiętnością.

- Pojechała do domu, gdy sir Walter zerwał z nią ostatecznie i niemal natychmiast wyszła za Eli Harrisona, dokładnie trzeciego lipca tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku. W lutym dziewięćdziesiątego czwartego urodził się pani kuzyn, Joseph.

- Mój Boże! - Wykształcenie w szkole panny Goodison obejmowało zaledwie podstawy arytmetyki, ale Merab bez trudu zrozumiała znaczenie tego, co mówiła Eliza.

- No właśnie. Jednak oryginalny zapis w księgach parafial­nych został wykreślony, a dzień urodzin Jospeha przeniesiony na maj tego samego roku.

Przez moment umysł Merab nie mógł objąć tego wszystkiego. Potem jednak przyszła jej do głowy pewna myśl. Ciotka Dinah wiedziała doskonale, że w jej przeszłości kryje się wstydliwa tajemnica, okrywająca hańbą całą rodzinę, próbowała jednak w pewien sposób przenieść winę na Merab. Podzieliła się tą refleksją z Eliza.

- Jest pani bardzo bystra, moja droga - odparła Eliza, zadowolona, że jej gość nie popada w histerię typową dla rozpieszczonych damulek.

- Jakież to jednak ryzyko - kontynuowała Merab. - Z pe­wnością lepiej byłoby dla ciotki Diny, gdyby trzymała język za zębami. Gdyby prawda wyszła na jaw, zarówno ona, jak i Joseph, byliby zrujnowani. Ciekawe, czy on o tym wie?

- Nie sądzę, by małomówność należała kiedykolwiek do zalet Diny - odparła Eliza. - Choć wątpię, czy powiedziała Josephowi całą prawdę.

- Ale wówczas trudno znaleźć wytłumaczenie dla animozji, jaką żywi do mnie Joseph - sprzeciwiła się Merab.

- Harrison jest zazdrosny o to, co uważa za pani niezasłużony sukces, panno Hartfield - wtrącił się Tim Heard. - Jest dobrym prawnikiem i doskonale sobie radzi, jednak został odtrącony przez kilka młodych dam ze sfer, do których sam aspiruje, a to... hm... uraziło głęboko jego dumę. - Uśmiechnął się szeroko. - O ile wiem, został także odrzucony przez szanowną panią.

Merab zaczerwieniła się.

- Jest pan bardzo dobrze poinformowany, panie Heard - zdołała wykrztusić.

Tim skłonił lekko głowę.

- Będzie pani musiała przyzwyczaić się do tego, moja droga - powiedziała Eliza. - Nie ma takiej rzeczy, o której Tim nie umiałby wszystkiego się dowiedzieć.

Merab uśmiechnęła się słabo. Obrażanie się z pewnością nie miałoby sensu.

- Tak, rzeczywiście oświadczył mi się - przyznała. - Cho­dziło mu o moje koneksje.

- Zdaje się, że nie najlepiej przyjął tę odmowę - zauważyła Eliza. - Jest jednak jeszcze jedna sprawa, której Tim, jak dotąd, nie zdołał wyjaśnić. Skąd Joseph dowiedział się o testamencie.

- Mogę to państwu powiedzieć - oświadczyła Merab i po­wtórzyła wszystko, co usłyszała od Babette na temat Lottie.

Eliza spojrzała na Tima, a ten skinął głową i podniósł się ze swego miejsca.

- Mam pewną sprawę do załatwienia, panno Hartfield - powiedział. - Wrócę za jakąś godzinę i zabiorę panią do domu. - Wyszedł z pokoju.

- Merab - zaczęła Eliza, kiedy Tim zniknął za drzwiami. - Mam nadzieję, że pozwolisz, bym mówiła do ciebie po imieniu? Jeżeli chcesz, by ta sprawa zakończyła się szczęśliwie, musisz mi zaufać.

- Ależ ja pani ufam! - odparła Merab, zdumiona.

- Nie do końca, moja droga. Bo przypuszczam, że bardzo ważną rolę odgrywa tu jeszcze jeden mężczyzna.

Merab wpatrywała się w dywan.

Eliza spojrzała na nią z uśmiechem.

- Merab, kiedy młoda dama gotowa jest zrobić wszystko, byle tylko nie wypowiedzieć pewnego imienia, można być pewnym, że to imię jest wyjątkowo bliskie jej sercu.

Merab z przerażeniem poczuła, że do oczu napływają jej łzy.

- Musisz opowiedzieć mi o tym Rowlandzie Sandifordzie, bo przecież kochasz go bardzo, prawda?

- Tak - przełknęła ciężko Merab. Powoli, wśród pochlipywań i ocierania oczu, Merab opowiedziała Elizie o wszystkim. I poczuła ogromną ulgę. - Nigdy nie myślałam, że go pokocham - kończyła. - Ale czuję, że w pewien sposób jesteśmy sobie bardzo bliscy. Lubię z nim rozmawiać, wydaje mi się inte­resujący. Chciałabym być częścią jego życia i dzielić jego aspiracje.

- Mam nadzieję, że odczuwasz też inne, mniej przyzwoite pragnienia! - powiedziała Eliza żartobliwym tonem.

Merab zaczerwieniła się po koniuszki uszu. Mimo to była przekonana, że Eliza wcale nie czułaby się zaszokowana uczuciami, o których sama bała się myśleć.

- Wystarczy, że na niego spojrzę... - Nie potrafiła powiedzieć nic więcej. - Ale nie widzę żadnej nadziei - zakończyła z westchnieniem. - Czasami wydaje mi się, że on coś do mnie czuje, ale jeśli tak jest, to dlaczego nie oświadczy się jeszcze raz? Gdybyśmy się pobrali, nie byłoby już tematu do plotek, a on odzyskałby dobre imię. Nie, obawiam się, że wcale go nie obchodzę albo że w gruncie rzeczy, choć mnie lubi, uważa, że jestem ladacznicą.

- Interesujące - mruknęła Eliza. - Radykał. Podejrzewam, że ten twój młodzieniec to kolejny Don Kichot.

- Don Kichot? - Merab wyprostowała się i spojrzała na Elizę z nadzieją.

- Idealista, jeśli wolisz. Rozumie, że obraził cię przedtem i głęboko zranił, a teraz nie chce, byś myślała, że chodzi mu tylko o spadek. Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby poprosił cię o rękę dzień po upływie owych sześciu miesięcy.

Merab zastanawiała się nad tym przez moment, analizując wszystko, co wiedziała o swym kuzynie.

- To możliwe - przyznała. - Ale jakże idiotyczne! Jakże głupie!

- Mężczyźni potrafią być czasami wyjątkowo uparci, gdy w grę wchodzi ich honor - odparła Eliza z uśmiechem.

- Lecz co ja mogę teraz zrobić? - zawołała Merab, zde­sperowana. - Przecież nie zmuszę go do oświadczyn.

- Przychodzi mi do głowy pewien pomysł... - zaczęła Eliza powoli.

Mieszkanie wynajęte przez Rowlanda przy Gay Street było typowym dwupokojowym apartamentem, jaki oferowano samot­nym dżentelmenom w Bath. Składało się z sypialni, w której stało nowoczesne łóżko z baldachimem, i salonu z dwoma fotelami, sekretarzykiem i stolikiem ustawionym przy oknie. Nad marmurowym kominkiem wisiało lustro w złoconej ramie, za którą Rowland zatknął kilka zaproszeń na różne okazje, a obok widniały dwie niezbyt interesując ryciny o tematyce myśliwskiej.

Rowland siedział w fotelu, trzymając głowę w dłoniach. Przez ostatnie dwa tygodnie czuł się tak, jakby postawiono go pod pręgierzem. Zawsze, gdy odprowadzał Merab do Pijalni, lub gdy siedział obok niej na koncercie w Bawialni, czuł, jak wrogie spojrzenia wwiercają mu się w czaszkę. Większość spośród przyjaciół jego matki traktowała go dosyć chłodno, lecz uprzejmie, nie mógł jednak nie zauważyć prowadzonych szeptem rozmów, które natychmiast przycichały, gdy przechodził obok.

Co najgorsze, czuł, że brakuje mu bliższych kontaktów z Merab. Być może była to jego wina, gdyż nie miał dość odwagi, by powiedzieć jej o wiadomych plotkach, a to już tworzyło między nimi pewien dystans. W Hartfield poznali się nieco lepiej, a Rowland coraz bardziej zdawał sobie sprawę, jak bardzo pomylił się na początku w ocenie tej kobiety. Gdyby tylko zechciał dowiedzieć się o niej czegoś wcześniej! Gdyby tylko nie był tak próżny, arogancki i pewny siebie! Te wielkie brązowe oczy, cudowna kremowa skóra i szczupła postać coraz częściej pojawiały się w jego snach - ale wszystko za późno.

Joseph wygrał, a on nie mógł zrobić nic, by zmienić tę sytuację.

W końcu podniósł głowę, przeciągnął dłonią po włosach i wstał. Pokój wydawał mu się zimny i niegościnny, pomimo ognia płonącego na kominku. Zrozumiał nagle, że bardzo nie chce spędzić kolejnego dnia w samotności i zgryzocie. Po­stanowił wypożyczyć konia i wybrać się na poranną przejażdżkę, zostawiając za sobą wszystkie kłopoty. Właśnie wtedy przyszła pokojówka, niosąc list na tacy. Rowland spojrzał nań ze zdumieniem, marszcząc brwi. Charakter pisma wydawał mu się znajomy, nie potrafił jednak skojarzyć go z konkretną osobą.

Jednak prawdziwe zaskoczenie przyszło dopiero wtedy, gdy wyjął z koperty list i przeczytał jego treść.

Drogi panie Sandiford!

Gdyby zechciał Pan uczynić mi ten zaszczyt i złożyć mi wizytą dzisiejszego ranka, zapewne byłabym w stanie pomóc Panu w jego obecnych kłopotach.

Z poważaniem

E. O'Riley

Najpierw Rowland poczuł ogromny żal do Merab, że nie powiedziała mu nic o spotkaniu z Eliza, bo przecież musiała się z nią spotkać. Kiedy to się stało? Co Merab jej powiedziała? Dlaczego nie wspomniała mu o tym ani słowem? Był tylko jeden sposób, by się tego wszystkiego dowiedzieć. Rowland pochwycił kapelusz i wyszedł.

Eliza z zaciekawieniem oczekiwała wizyty pana Sandiforda. Wysłuchawszy opisu Merab, spodziewała się ujrzeć nieco napuszonego, sztywnego mężczyznę, i była mile zaskoczona, gdy stanął przed nią wysoki, przystojny dżentelmen, o rozwich­rzonej fryzurze i pogodnych, szarych oczach. Podobał jej się sposób, w jaki pocałował jej dłoń i wyraził radość ze spotkania z nią. Mógł być przecież jednym z tych nadętych, wyniosłych paniczyków, którzy nie uważają za stosowne okazywać zbytniej uprzejmości kobietom jej profesji.

- Zaoszczędzimy wiele czasu, panie Sandiford - powie­działa, kiedy usiedli na miejscach - jeśli pominiemy zbędne wstępy. Powiem więc krótko, że panna Hartfield odwiedziła mnie kilka razy i zwierzyła mi się ze swych problemów. Razem zdołałyśmy ustalić źródło plotek, które rujnują panu opinię, a ja znalazłam środki, dzięki którym może się pan pozbyć obojga Harrisonów.

Rowland uniósł lekko brwi.

- Zdaje się, że sporo pani o mnie wie - powiedział.

- Może się pan obrażać, jeśli pan zechce - odparła spokojnie Eliza. - Sądzę jednak, że rozsądniej byłoby wysłuchać tego, co mam panu do powiedzenia.

Rowland roześmiał się.

- W porządku, chętnie posłucham, najpierw jednak musi mi pani powiedzieć, jak poznała pani pannę Hartfield. Byłem przekonany, że jeszcze kilka tygodni temu nie znała nawet pani nazwiska. - Pomyślał, że nie zniósłby chyba świadomości, że Merab go oszukiwała.

Eliza nie przeoczyła faktu, że Rowland interesował się przede wszystkim Merab, i wyciągnęła własne wnioski z tego spostrzeżenia.

- Panna Hartfield zobaczyła moje nazwisko w księdze osób odwiedzających Pijalnię.

- Nic mi o tym nie powiedziała - wymknęło się Rowlandowi. Nie potrafił ukryć żalu, wywołanego tym właśnie faktem. - Myślałem, że mi ufa. Teraz widzę, że się myliłem.

- Panna Hartfield znajduje się w bardzo trudnej sytuacji, którą pogarsza jeszcze fakt, że dwa dni temu została napad­nięta.

- Co?!

- O ile wiem, spacerowała ze swą przyjaciółką po Lansdown i została zaatakowana przez dwóch zamaskowanych mężczyzn.

Rowland spojrzał na swe dłonie.

- Pewnie myśli, że to ja zorganizowałem ten napad. Przecież w innym wypadku powiedziałaby mi o tym, prawda?

- Nie - odparła Eliza zniecierpliwiona. Doprawdy, zakochani młodzieńcy potrafią być czasami tak niedomyślni! - Ma nawet dowód, że wmieszany jest w to pan Harrison. Myślę, że nadszedł czas, by i pan wziął udział w tej rozgrywce. Zakładam, że nie będzie się pan wzbraniał?

- Chciałbym go udusić - odparł Rowland krótko.

Eliza roześmiała się.

- Tego nie może pan zrobić! - powiedziała. - Dam panu jednak znacznie skuteczniejszą broń. - Wstała, podeszła do swego sekretarzyka i wyjęła z niego dwie kartki. Jedna z nich była kopią wpisu ślubu pani Harrison w księgach parafialnych; druga - kopią świadectwa urodzenia Josepha, na którym ktoś nieudolnie próbował przerobić datę.

Rowland wpatrywał się w nie z niedowierzaniem.

- Pani Harrison wplątana w potajemnym romans! - wy­krzyknął. Przypomniał sobie napuszoną, sztywną postać z wy­dętymi ustami i mocno ściągniętym gorsetem pod czarną bombazyną. - Muszę przyznać, że trudno mi w to uwierzyć.

- Przyjechała do Londynu, by zobaczyć się ze swoją siostrą - wyjaśniła Eliza. - Mogę pana zapewnić, że pokusa łatwego życia wydawała jej się wówczas bardzo atrakcyjna. Joseph - wskazała na dokumenty - jest tego owocem. Myślę, że jeśli wymieni pan moje nazwisko, pani Harrison będzie chciała jak najszybciej opuścić Bath.

- Powiedziała pani, że Merab... panna Hartfield ma jakiś dowód, że to Harrisonowie rozpuścili te plotki?

Eliza powiedziała mu o Lottie.

- Ach, Lottie - powtórzył Rowland w zamyśleniu. - Tak, rozumiem. - Ostrożnie złożył dwie kartki i wsunął je do kieszeni. - Dziękuję pani. - Podniósł się do wyjścia. - Jestem pani bardzo wdzięczny. Mam nadzieję, że będę mógł panią jeszcze odwiedzić, kiedy ta sprawa dobiegnie końca?

- Będę zaszczycona, mogąc kontynuować naszą znajomość - odparła Eliza oficjalnie.

Joseph czerpał ogromną przyjemność z obserwowania wysił­ków Rowlanda, który próbował się uwolnić od bagażu podejrzeń i niemych oskarżeń. Kiedy major Bendick niemal zupełnie go zignorował w Bawialni, Joseph z trudem ukrył swą radość. Zauważył też, że kuzyni, choć byli dla siebie uprzejmi, nie czuli się dobrze w swym towarzystwie. Jego matka, która grała od czasu do czasu w pikietę z lady Mandersby i jej przyjaciółkami, donosiła mu, że towarzystwo odnosi się do Rowlanda z coraz większą niechęcią. Pani Harrison byłaby co prawda bardziej zadowolona, gdyby to Merab została wykluczona z lepszych sfer, ale tłumaczyła sobie, że nie można mieć wszystkiego. Starała się też nie przepuścić żadnej okazji, by w rozmowach wbić kolejną szpilkę Merab lub Rowlandowi.

Joseph uczył się na własnych błędach i dlatego tym razem sam nie rozsiewa plotek, lecz powierzył to swojemu lokajowi. Na tyłach jednego z hoteli znajdował się szynk, odwiedzany często przez lokajów i stangretów, który zawsze uchodził za siedlisko wszelkich plotek. Joseph wiedział już, że jakakolwiek wiadomość, puszczona w obieg w tymże szynku, błyskawicznie trafia do wszystkich niemal ważniejszych rodzin w Bath. Stangreci dzielili się nią ze służącymi swych pań, lokaje ze swoimi panami. W ciągu jednego lub dwóch dni wszyscy znali ją już na pamięć.

Pewnego dnia plotka rozpuszczona przez Josepha dotarła z powrotem do niego samego. Przekazał mu ją, w tajemnicy oczywiście, pewien znajomy, z którym pijał kawę. Joseph udał najwyższe zdumienie i oburzenie.

- To już naprawdę przekracza wszelkie granice! - wykrzyk­nął. - Oczywiście, żal mi panny Hartfield. Moja matka i ja próbowaliśmy jej pomóc, kiedy przyjechaliśmy do Bath, ale nie, ona wolała swych możnych krewnych.

- Pożałuje tego teraz - podsunął jego towarzysz.

- Oczywiście, to tylko plotka - dodał Joseph sumiennie. Pomyślał, że lada moment rozejdzie się pogłoska o napadzie, a wtedy dopiero się zacznie! Był nieco zaskoczony, że jeszcze nic o tym nie słychać. Jego dwaj wspólnicy zapewniali go, że obie dziewczyny zostały uratowane przez pewnego mężczyznę, w którym Joseph natychmiast rozpoznał majora Bendicka, a ten raczej nie pominąłby takiego zdarzenia milczeniem.

Joseph miał nadzieję, że gdy już wszyscy dowiedzą się o napadzie, Sandiford publicznie go obrazi. On sam gotów był zrobić wszystko, by Rowlanda sprowokować, a potem oskarżyć o zniesławienie. Tak więc przyszłość malowała mu się w różo­wych barwach. Wspomniał o tych planach swej matce.

- Co!? - wykrzyknęła pani Harrison. - Przecież on może wyzwać cię na pojedynek!

- Ależ skąd - odparł Joseph spokojnie. - Gdyby to zrobił, bez wahania powiadomiłbym sędziego. Nie, ja chcę tylko łatwego, zyskownego procesu o zniesławienie, rozumiesz? Nawet gdyby został uniewinniony, będzie to dla niego klęska. Z opinią oszczercy nie ma już co marzyć o miejscu w par­lamencie.

Pani Harrison nie była specjalnie zainteresowana klęską Rowlanda. Jej złość była niemal w całości zarezerwowana dla Merab.

- Chciałabym, żeby ktoś porządnie utarł jej nosa. Zrobiła z siebie szlachciankę, patrzcie no tylko! I tak wszyscy wiemy, kim była jej matka.

- Kuzynka Merab - mówił Joseph jedwabistym głosem - już niedługo przestanie obnosić się ze swoim szlachectwem, uwierz mi. Za dwa tygodnie przepadną wszelkie nadzieje na majątek Hartfieldów i kto ją wtedy zechce? Nie ma przecież grosza przy duszy, a niedługo skończy dwadzieścia siedem lat. Pozostaje jej tylko szkoła dla młodych panienek. I życzę jej tego z całego serca!

Po wyjściu od Elizy, Rowland udał się do Pijalni, gdzie miał nadzieję zobaczyć Josepha i jego matkę, i jak się wkrótce przekonał, nie były to płonne nadzieje. Kupił „The Bath Chronicie” i usiadł z boku, by zza zasłony gazety przyglądać się dwójce swych wrogów. Przeczytał co najmniej trzy razy artykuł o zbliżającej się wizycie królowej Charlotte i przygotowaniach do jej przyjęcia, nim Harrisonowie wreszcie wyszli. Minęło już południe i po spacerze w Pijalni, który jak wiadomo należał tutaj do dobrego tonu, większość gości wybierała się do domu, by zjeść lunch, przygotować się na wieczór lub zrobić jakieś zakupy. Rowland złożył gazetę i cicho podążył za swoimi ofiarami.

Szli do domu. Dobrze. Da im jeszcze godzinę, a potem złoży nieoczekiwaną wizytę. Wreszcie skończył się długi okres bezczynności. Wreszcie mógł coś zrobić.

Kiedy Rowland obmyślał strategię, Joseph i jego matka dotarli do domu, gdzie postanowili odpocząć przez jakąś godzinę. Joseph strącił ze stóp buty, zdjął surdut i nałożył szlafrok suto zdobiony oliwkowymi guzikami. Pani Harrison przywołała pokojówkę, kazała jej rozwiązać sznurówkę gorsetu i pozwoliła sobie choć przez chwilę pooddychać swobodnie. Włożyła wielki, luźny szlafrok i związała włosy pod porannym czepkiem. Później mieli jeszcze iść do Bawialni, ale na razie mogła zapomnieć o niewygodzie ciasnego gorsetu i fiszbinach.

Służąca przyniosła lunch - szynkę, pasztet cielęcy i resztki łopatki baraniej. Joseph i matka pozwolili sobie na małą ucztę, po czym pani Harrison zasiadła w fotelu z najnowszą książką z wypożyczalni i egzemplarzem Biblii, na wypadek gdyby ktoś złożył im wizytę. Joseph w zamyśleniu wydłubywał scyzorykiem brud zza paznokci. Spędził niemal całe przedpołudnie w towarzy­stwie pani Tiverton, a ta nie wspomniała ani słowem o napadzie na Merab, choć był pewien, że dziesięć minut wcześniej widział, jak rozmawia z majorem Bendickiem. Co się stało, do diabła? Musi przykazać swemu lokajowi, żeby wypytał służącego majora o wszelkie plotki, kiedy wybierze się dziś wieczorem do szynku.

Nagle ciszę przerwało delikatne pukanie do drzwi i do salonu weszła służąca z kartą wizytową na tacy.

- Ach! - Oczy Jospeha zapłonęły mocniej. Podał kartę swej matce.

- Pan Sandiford! - krzyknęła pani Harrison. - Czy jest uzbrojony?

- Mamo! - Joseph spojrzał na nią z politowaniem. - Myślisz, że służąca wpuściłaby go tutaj i przyniosła jego kartę?

- Nie wychodzę - oświadczyła pani Harrison, zawiązując mocniej pasek szlafroka wokół swej obfitej talii.

- A dlaczego miałabyś wychodzić? - odparł Joseph. - Zostań, jak najbardziej. Będziesz się dobrze bawić.

Rowland wszedł do pokoju, ukłonił się nieznacznie w stronę pani Harrison i oznajmił bez zbędnych wstępów:

- Przychodzę tutaj w bardzo nieprzyjemnej sprawie.

- Och, doprawdy? - Joseph pozwolił sobie rzucić triumfalne spojrzenie w stronę swej matki. - Mogę spytać, o co dokładnie chodzi?

- O moje dobre imię.

- A jakiż to ma związek ze mną? - Joseph naprawdę świetnie się bawił.

- Rozpuszczał pan złośliwe plotki najpierw o pannie Hartfield, a potem o mnie. Przyszedłem tutaj, by położyć temu kres. - Odwrócił się do pani Harrison. - Pani, madame, powinna była przynajmniej starać się ratować reputację swej siostrzenicy. Nie pamiętam jednak, aby choć raz stanęła pani po jej stronie.

- Stanąć po jej stronie! - Pani Harrison omal nie zachłysnęła się z oburzenia. - Takiej ladaco! Dlaczego miałabym jej pomagać? Lepiej nie wspominać, kim była jej matka! A ta bezczelna dziewucha próbowała przyczepić się do mojego syna!

Rowland uniósł brwi w wyrazie niedowierzania.

Joseph postanowił iść za ciosem i jeszcze bardziej sprowoko­wać Rowlanda.

- Skoro reputacja panny Hartfield jest, jak pan twierdzi, bez skazy - zaczął słodkim głosem, - to dlaczego pan się jej nie oświadczył? Podobno wiele mógłby pan zyskać?

- Dosyć! - Przerwał Rowland chrapliwie. - Nie pozwolę, by ktoś szargał przy mnie dobre imię panny Hartfield, a to, jak się układają stosunki między mną a moją kuzynką, to już nie pański interes.

- Właśnie w ten sposób sprawił pan, że zrobił się z tego mój interes - powiedział Joseph. - I nie widzę powodu, dla którego nie miałbym opowiedzieć o naszej rozmowie zainteresowanym osobom. A jestem pewien, że wiele osób będzie tym zaintere­sowanych!

Rowland spojrzał na niego z pogardą i podał mu dwie kartki.

- Przypuszczam, że to może pana zainteresować - powiedział. - I ostrzegam, że istnieją jeszcze inne kopie tych dokumentów.

Joseph ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w przekazane mu kartki. Potem w milczeniu opadł na najbliższe krzesło. Po chwili podał obie kopie swej matce.

Pani Harrison tylko rzuciła na nie okiem, poderwała się z fotela w ataku histerii i wrzasnęła piskliwie:

- To kłamstwo!

- Czyżby? - odparł Rowland spokojnie. - Może powinienem wymienić tu nazwisko pani Elizy O'Riley. Od kilku dni mieszka w Bath i była mi wielce pomocna. Jestem pewien, że chętnie potwierdzi te informacje, jeśli tylko zajdzie potrzeba.

- Kim jest pani O'Riley? - spytał Joseph posępnie.

Szloch pani Harrison stał się jeszcze głośniejszy.

- Zdaje się, że pańska matka wolałaby o tym nie mówić - odrzekł Rowland.

- Czego pan chce? - spytał Joseph. Spojrzał na matkę, a potem odwrócił wzrok.

- Chcę, by oświadczył pan na piśmie, iż to pan rozpuszczał nieprawdziwe i złośliwe plotki o pannie Hartfield i o mnie. Napisane pod moje dyktando i datowane dzisiaj w mojej obecności. I oboje musicie wyjechać z Bath tak szybko, jak to tylko możliwe.

- A jeśli napiszę takie oświadczenie?

- Wówczas zachowam milczenie w tej sprawie. - Rowland wskazał na dokumenty.

- Nie mam wyboru.

- Żadnego - zgodził się Rowland.

11

Rowland odkrywał szybko, że istnieje pewna strona jego natury, o którą nigdy wcześniej by się nie podejrzewał. Jako chłopiec zawsze starał się być miły dla słabszych od siebie i nienawidził jakiejkolwiek formy przemocy. To właśnie brutalne zachowania, jakich świadkiem był w Eton, po raz pierwszy pchnęły go w stronę radykalnych zapatrywań politycznych. Teraz skonstatował, że z przyjemnością oczekuje chwili, gdy Joseph zostanie ostatecznie upokorzony. Ten bękart próbował zniszczyć życie Merab i Rowland z prawdziwą radością pokrzyżował mu szyki. Gdyby mógł wychłostać go na oczach całego miasta i wygnać poza jego obręb, uczyniłby to z jeszcze większą ochotą. Jednak nie mógł mieć wszystkiego i musiał skoncentrować się nie na zemście, lecz na tym, by jak najszybciej pomóc Merab odzyskać dobre imię i jej zapewnić społeczną akceptację.

Rowland przeanalizował w myślach różne możliwości i po­stanowił odwiedzić lady Mandersby. Jej wpływy sięgały wszę­dzie i z pewnością poczułaby się obrażona, gdyby nie była jedną z najszybciej poinformowanych osób.

Lady Mandersby bez entuzjazmu przyjęła jego kartę wizyto­wą, jednak krótka notka na jej odwrocie, w której Rowland stwierdzał, że bardzo zależy mu na opinii tej właśnie damy w pewnej sekretnej sprawie, przyniosła zamierzony efekt. Lady Mandersby przywitała go ze sporą rezerwą.

- Pan Sandiford. Więc w czym mogę panu pomóc?

Rowland wyjął oświadczenie Josepha i podał je szacownej damie.

Rzuciła najpierw okiem na podpis, po czym powiedziała krótko:

- Proszę, niech pan spocznie - otworzyła z trzaskiem swój lorgnon. - No cóż, młody człowieku - powiedziała, prze­czytawszy uważnie całe oświadczenie. - To zdaje się wszystko wyjaśniać. Jestem pewna, że to ogromna ulga nie tylko dla pana, ale i dla pańskiej wielce szanownej matki, która musiała być ogromnie zatroskana całą tą sprawą.

- Pomyślałem, że pani jest osobą, która najlepiej mi doradzi, lady Mandersby, przyszedłem więc prosto do pani. Oczywiście zamierzam odwiedzić moją matkę najszybciej jak to możliwe, ale ona wierzyła mi tak czy inaczej.

- A ja nie? - spytała lady Mandersby z uśmiechem.

- Droga lady Mandersby - odparł Rowland, demonstrując talent dyplomatyczny, który dobrze wróżył jego karierze poli­tycznej. - To naturalne, że kobieta tak inteligentna jak pani miała pewne wątpliwości. Jednak plotki nie biorą się z niczego i po prostu musiała pani być ostrożna.

- Zostaw to mnie, mój drogi chłopcze - lady Mandersby stała się nagle bardzo serdeczna. - Już ja się tym zajmę. Nigdy nie przepadałam za tymi Harrisonami, nigdy. I jestem prawie pewna, że pani Harrison zdolna jest nawet oszukiwać w kartach. W końcu kim oni są? Phi! Prawnik z Bristolu! Ale towarzystwo w Bath stało się teraz tak pobłażliwe, że gotowe jest przyjąć niemal każdego. Tak, pan pozwoli, że rzucę jeszcze okiem... Mam nadzieję, że zamierza pan pojawić się dziś wieczorem w Bawialni?

- Tak, przyjdę tam z moją matką, panem Bridges i panną Hartfield, jeśli będzie miała na to ochotę.

- Tak byłoby najlepiej. Proszę dopilnować, by panna Hartfield także przyszła. I proszę zabrać ze sobą tę karteczkę.

Zbliżał się już koniec sezonu i Bawialni świeciłaby zapewne pustkami, gdyby nie zapobiegliwość lady Mandersby, która rozesłała do odpowiednich osób krótkie notki i ściągnęła spory tłum gości. Byli tam między innymi Tivertonowie i major Bendick. Przyszła Lavinia i pani Banstead, pojawił się nawet sir Thomas Wincanton.

Oświadczenie Josepha było przedmiotem wszystkich niemal rozmów, toczonych w Bawialni. Nagle nikt nie potrafił znaleźć dlań dobrego słowa. Joseph, który jeszcze kilka dni temu był obiektem sporego zainteresowania matek z córkami na wyda­niu, nagle stał się „podejrzanym indywiduum” i „podłym krętaczem”. Wiele matek odkryło też nieoczekiwanie, że w jego fizjonomii kryło się coś, co od razu im się nie podobało.

Podczas gdy pani Bridges uwolniła się wreszcie od zmartwień, i bezustannie była zapewniana przez kolejnych przyjaciół, że ani przez chwilę nie wierzyli w oszczerstwa Harrisonów, Merab wcale nie czuła się tak radośnie, gdyż znowu omal nie pokłóciła się z Rowlandem.

Wcześniej pani Bridges zostawiła ją z Rowlandem, by we dwójkę przedyskutowali ostatnie wydarzenia, gdyż ona sama musiała się spotkać ze swą krawcową.

- Możesz opowiedzieć Merab, jak tego dokonałeś. Wybacz­cie, ale pani Preston jest zawsze tak zajęta, że po prostu muszę się z nią zobaczyć, kiedy już tu przyjdzie.

Gdy tylko wyszła, Rowland powiedział:

- Przykro mi, panno Hartfield, że nie mogła pani obdarzyć mnie zaufaniem i powiedzieć mi o spotkaniu z panią O'Riley. - Rowland chciał tylko, by Merab zapewniła go o swym zaufaniu, jednak jego słowa zabrzmiały jak oskarżenie, zimne i pozbawione cienia sympatii.

- Pan się z nią widział? - O Boże, co powiedziała mu Eliza? Chyba nie zdradziła mu, że...

- A jak pani myśli, w jaki inny sposób mógłbym zdobyć informacje, dzięki którym zmusiłem Harrisona do napisania tego oświadczenia?

Merab w duchu odetchnęła z ulgą.

- Myślałam... myślałam, że zagroził mu pan, to znaczy fizycznie.

Rowland pokręcił głową.

- Zostałbym wtedy oskarżony o napaść. Nie, to był szantaż. Zagroziłem, że ujawnię publicznie prawdę o jego nieprawym pochodzeniu.

- Och! - Merab nie wiedziała, co powiedzieć. Prócz tej krótkiej chwili w świetle księżyca nie zdarzyło się nic, co wzmocniłoby łączącą ich więź sympatii i pozwoliło jej przypusz­czać, że Rowland żywi dla niej jakieś cieplejsze uczucia. - Po... powiedziałabym panu - zdołała w końcu wyjąkać. - Ale zdawałam sobie sprawę, że moja osoba była przyczyną wszyst­kich pańskich problemów. Szczególnie ostatnio.

- Nonsens - powiedział Rowland, bardziej szorstko niż zamierzał.

- Gdyby mnie nie było, pan odziedziczyłby Hartfield i mógł­by ożenić się z panną Parminster.

Przecież to nie jej chce moje serce, wołało coś w duszy Rowlanda.

- Nie bardzo rozumiem, panno Hartfield, co mogą mieć z panią wspólnego moje stosunki z panną Parminster.

- Tak, ma pan rację - wyszeptała Merab. - Przepraszam.

Co innego mogła powiedzieć? „Chciałam wiedzieć, bo pana kocham”? I „nie chciałam mówić o Elizie, bo bałam się, co pan na to powie”? Wszystko to wydawało jej się beznadziejne.

Merab dość niechętnie wybrała się tego wieczora do Bawialni. Rowland odzyskał równowagę na tyle, że nazywał ją „kuzynką Merab”, ale jego zachowanie, choć całkiem poprawne, było dość chłodne. Wyglądało to tak, jakby wycofał się za szklaną szybę.

Lecz i tak sytuacja wyglądała lepiej, niż obawiała się Merab. Gdy spotkała Lavinię, przyjaciółka rozłożyła szeroko ręce, by serdecznie ją uściskać.

- Och, Merab, tak się cieszę, że to wszystko dobrze się skończyło. Teraz możesz być już spokojna.

Merab starała się wyglądać na uspokojoną i zrelaksowaną.

- Przynajmniej możemy teraz chodzić na dalekie spacery i nie obawiać się napadów! - zdobyła się na żart.

- Major Bendick nie będzie miał już pretekstu, żeby ciągle nas spotykać - dodała Lavinia z szelmowskim uśmiechem.

Tymczasem major zdobył się na uprzejmy gest i podszedł do Rowlanda, by mu pogratulować i wyrazić swą radość z takiego zakończenia sprawy.

- O ile wiem, uratował pan moją kuzynkę i pannę Heslop przed haniebnym atakiem - powiedział Rowland, ściskając dłoń majora. - Muszę podziękować panu za powściągliwość i mil­czenie w tej sprawie.

- Panna Hartfield prosiła mnie o to - odparł major krótko. Wkrótce jego uprzejmość się wyczerpała i opuścił Rowlanda.

- Myślę, że major zadurzył się w pańskiej kuzynce, panie Sandiford - zauważyła z uśmiechem pani Tiverton.

- Major Bendick! - Rowland był bardzo niemile zaskoczony tą wiadomością. Czy Merab wyszłaby za tego człowieka? Przecież to tępak!

- Oczywiście. Na pewno uznałaby go za dobrą partię, gdyby poprosił ją o rękę. Jego majątek przynosi co najmniej cztery tysiące rocznego dochodu.

Rowland obdarzył majora chmurnym spojrzeniem.

Sir Thomas podszedł do Merab uzbrojony w liczne kom­plementy i zaproszenie od swej żony.

- Byłaby zachwycona, gdyby zechciała pani ją odwiedzić - powiedział, dość niezdarnie starając się okazać jej swą gościnność. - Czuje się już znacznie lepiej.

- Och, zrobię to z największą radością! - wykrzyknęła Merab. - Kochana Amelia! Tak bardzo za nią tęskniłam.

- Pan Harrison zachował się skandalicznie - zauważył następnie sir Thomas. - Żeby próbować zniszczyć dobre imię dżentelmena, i pani także, moja droga. To doprawdy haniebne!

Sir Thomas, jak zauważyła Merab, starał się naprawić swe dotychczasowe zachowanie.

- Bardzo się cieszę, że dobre imię mojej matki zostało oczyszczone z wszelkich podejrzeń - powiedziała cicho. - A jeśli Amelia czuje się wystarczająco dobrze, chciałabym odwiedzić ją i jej dziecko jutro rano.

- Powiadomię ją o tym - obiecał sir Thomas.

Amelia leżała na kozetce w swoim buduarze, gdy nazajutrz rano przyszła do niej Merab. Dwie przyjaciółki uściskały się serdecznie, a Amelia uroniła kilka łez.

- Najdroższa Merab - chlipała. - Przepraszam, że witam cię jak fontanna. Wiesz, jak łatwo się wzruszam!

Merab usiadła obok niej i przyjrzała się uważnie swej przyjaciółce. Kiedy widziała ją po raz ostatni, w zaawansowanej ciąży, Amelia miała ciemne obwódki pod oczami, a jej oblicze naznaczone było wysiłkiem i cierpieniem. Teraz wyglądała znacznie lepiej, choć na jej twarzy wciąż malowała się pewna bladość.

- Jak się czujesz, Amelio?

- Lepiej, naprawdę. To nie była łatwa ciąża, od samego początku.

- Tak, pamiętam, że ciągle coś ci dolegało. Jak się miewa dziecko?

Amelia usiadła prosto i uśmiechnęła się.

- Sądzimy, że będzie zdrowa. Kiedy się urodziła, była taka maleńka, że nikt nie wierzył, iż przeżyje choćby kilka dni. Ale teraz właściwie tylko je i śpi, a jej opiekunka mówi, że zaczyna przybierać na wadze. - Sir Thomas wyszukał dla dziecka mamkę, hożą żonę poborcy myta, która właśnie utraciła swe dziecko i gotowa była opiekować się maleńką panną Wincanton.

- Mogę ją zobaczyć?

Amelia uśmiechnęła się i pociągnęła za dzwonek. Po chwili do pokoju wniesiono dziecko, które Merab podziwiała z nale­żytym zachwytem.

- Nigdy nie widziałam takiego maleńkiego dziecka - dziwiła się Merab. - Ale jest naprawdę śliczna. Spójrz tylko na te paluszki!

Kiedy opiekunka zabrała dziewczynkę z powrotem, Amelia powiedziała:

- No, kochana Merab, teraz opowiedz mi o sobie. Te okropne plotki! Tak bardzo było mi ciebie żal!

- To było straszne - przyznała Merab. - Zaczęłam już czuć się jak jakiś wyrzutek. Gdziekolwiek poszłam, w ślad za mną pojawiały się jakieś skandale i plotki. Tym razem to było nawet gorsze, bo mieszkam u pani Bridges, a te pogłoski dotyczyły przecież jej syna.

Rozmawiały przez chwilę o wydarzeniach ostatniego tygodnia, aż wreszcie Amelia zauważyła nieśmiało:

- Podobno major jest tobą coraz bardziej zainteresowany. Nie myśl sobie, że jestem ciekawska! - Merab rzuciła jej zagadkowe spojrzenie. Amelia roześmiała się, lecz dodała: - Wiesz, że chciałabym tylko, byś znalazła dobrego męża.

- Odmówiłam mu.

- Och... rzeczywiście - wyjąkała Amelia, osłupiała ze zdumienia.

- Nie mogłabym go pokochać.

- Ale mimo to mogłabyś być szczęśliwa - odparła Amelia, jak zawsze praktyczna. Pomyślała, że gdyby tylko nie była tak bardzo chora, mogłaby doradzić majorowi, jak najlepiej podbić serce jej przyjaciółki. Nim sama wyszła za sir Thomasa, naprawdę bardzo go lubiła, ale „miłość”? To coś dla niepo­prawnych romantyków. Merab chyba była na tyle rozsądna, by poważnie zastanowić się nad ofertą majora? Amelia spojrzała uważnie na przyjaciółkę.

Merab wpatrywała się w dywan, a na jej twarzy pojawił się smutek, jakiego Amelia nigdy wcześniej tam nie widziała, wyraz cichego cierpienia kogoś, kto utracił to, na czym najbardziej mu zależało.

- Merab! Ty kochasz kogoś innego!

- On o mnie nie myśli - odparła Merab, nim zdążyła się zastanowić nad tym, co mówi.

- Ale... kto to jest? - Amelia przeanalizowała szybko wszystkie możliwości. - Mój Boże, to Rowland Sandiford, prawda?

Merab wybuchnęła płaczem.

- Och, najdroższa Merab! Ale chyba nie jesteś mu całkiem obojętna? Mówiłaś mi przecież, że starał się nadrobić to, co zepsuł, kiedy byliście w Hartfield.

- Też tak myślałam. Ale nie polubił mnie na tyle, by chciał mnie za żonę - odparła Merab, pogrążona w beznadziejnym smutku. - Pozostał tylko tydzień do upływu sześciu miesięcy od śmierci dziadka, Amelio. Za późno już na zapowiedzi.

- Musiałby udać się do biskupa po specjalne pozwolenie - odrzekła Amelia w zamyśleniu. - Och, moja kochana Merab. Tak mi przykro. Zawsze uważałam, że to odpowiedni mężczyzna dla ciebie. Jesteś pewna, że on ciebie nie chce? Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, by mógł być tak nieczuły!

Merab wyszła od lady Wincanton nieco podniesiona na duchu. Co prawda Amelia nie mogła niczego zmienić, ale szczera rozmowa z przyjaciółką, jej wsparcie i dobre słowo przyniosły Merab sporą ulgę. Oprócz Elizy, która właściwie wyciągnęła od niej wszystkie tajemnice, Merab nie miała innej powiernicy - nie wypadało jej przecież rozmawiać na podobne tematy z panią Bridges, a Lavinii nie znała dość dobrze.

Ponieważ nie mogła się jeszcze całkiem uspokoić po wzru­szeniach ostatniej godziny, postanowiła w drodze do Pijalni wstąpić do opactwa i posiedzieć chwilę w ciszy.

Weszła do chłodnego wnętrza kościoła i usiadła na brzegu ławki w pobliżu stalli chóru. Miała nadzieję, że nikt jej tutaj nie dostrzeże, i że będzie mogła spędzić kilka chwil w zupełnym spokoju, nie siląc się na jakąś uprzejmą rozmowę. Kościół był raczej pustawy. Dwie kobiety czyściły pulpit, a zmęczony kanonik rozmawiał z mężczyzną, w którym Merab rozpoznała dziekana. Fragmenty ich rozmowy docierały do jej uszu.

- Więc biskup przyjedzie tutaj na zebranie kapituły w przy­szłą środę? - pytał kanonik.

- Tak. Prosił, żeby zebranie zaczęło się dokładnie o trzeciej.

- Och, przecież w tym samym czasie odbędzie się zebranie archidiakonatu w sprawie wizyty królowej.

- Nic na to nie poradzimy. Poza tym, biskup także chciałby porozmawiać o wizycie Jej Wysokości. Może powinienem spotkać się wcześniej z archidiakonem.

- Byłbym bardzo wdzięczny.

- Biskup przyjedzie tutaj około południa. Podam mu lunch, a potem zaprowadzę na zebranie. Wszystko musi się skończyć najpóźniej o wpół do piątej, bo potem zaczyna się zebranie komitetu budowlanego.

- A co będzie wtedy robił biskup? Czy zamierza zostać tutaj na wieczór?

- Tak sądzę. Nie wiem, czy ma jakieś konkretne plany. Przekonamy się wkrótce.

Dziekan odszedł w stronę wyjścia, a po chwili kanonik podążył jego śladem.

Merab zdała sobie sprawę, że prawie przestała oddychać. Biskup miał przyjechać do Bath w środę. Będzie wolny o wpół do piątej. To, co przychodziło jej do głowy, było tak niepokojące, że serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. Musiała wziąć kilka głębokich oddechów i uspokoić się nieco.

Wcześniej nie chciała nawet myśleć o rewolucyjnym pomy­śle Elizy - na pewno nie odważyłaby się wspomnieć o tym Amelii - lecz teraz los zdawał się decydować za nią. Pozo­stała w kościele przez następne dziesięć minut, a potem wyszła do Pijalni, by tam spotkać się z panem i panią Bridges.

Pani Bridges patrzyła na swego syna z irytacją. Za kilka dni miał na własne życzenie stracić 20 000 funtów, tylko dlatego, że nie chciał poślubić cudownej młodej kobiety, którą lubił, która była inteligentna, piękna i pod każdym względem stanowiła idealną kandydatkę na jego żonę.

Oczywiście cieszyła się, że usunięto wreszcie wszelkie skazy z jego dobrego imienia i że Harrisonowie zniknęli raz na zawsze z ich życia, ale zdawało się, że wszyscy, poza Rowlandem właśnie, znajdowali doskonałe partie. Kitty, na przykład, miała zostać wicehrabiną, choć wcale na to nie zasłużyła; nawet Lavinia, której posag wynosił zaledwie dwa tysiące, cieszyła się coraz większym zainteresowaniem majora Bendicka - major ostatnio coraz częściej przebywał w jej towarzystwie, czując zapewne, że musi poskromić swe uczucia dla Merab.

- Wiem - odrzekła Merab, kiedy pani Bridges wspomniała Jej o tym w sobotę (Merab powiedziała jej w końcu o oświad­czynach majora). - I cieszę się z tego. Naprawdę uważam, że nie byłabym odpowiednią żoną dla majora. Ale Lavinia! Nie wiem, czy ona w pełni zdaje sobie sprawę z jego zamiarów i często ruga go bez litości.

- Tak, przyznam, że przyglądam się temu z przyjemnością - uśmiechnęła się pani Bridges. - Major jeszcze niedawno był bardzo zarozumiały, ale pani i Lavinia sprowadziłyście go na ziemię.

- Wydaje mi się, że Lavinia traktuje go raczej jak starszego brata - stwierdziła Merab z powątpiewaniem.

- Młode damy rzadko traktują starszych przystojnych męż­czyzn jak braci! - zauważyła pani Bridges.

Merab roześmiała się.

- Pewnie ma pani rację. Lavinia nie zwierza mi się ze swych tajemnic, ale nie zauważyłam, by czuła jakąś słabość do majora.

- No cóż, na pewno doskonale się bawi przy każdej okazji - powiedziała pani Bridges. - Co mnie bardzo cieszy. Przedtem żyła w cieniu Kitty Parminster. Bogu dzięki Kitty zeszła nam już z drogi. Trudno mi sobie wyobrazić, by mogła zostać moją synową!

- Myślę jednak, że kuzyn Rowland wciąż żywi dla niej ciepłe uczucia - powiedziała Merab z wahaniem. Rozmawianie o Rowlandzie było dla niej bolesną przyjemnością i rzadko decydowała się poruszać ten temat, a już na pewno nie w obecności jego matki.

- Jestem pewna, że nie! - Odparła pani Bridges z przekona­niem. - Zaledwie kilka dni temu powiedział mi, że całkiem już o tym zapomniał.

- Och! - powiedziała tylko Merab.

Pani Bridges spojrzała na nią badawczo. Zaczynała podej­rzewać, że jej syn nie jest całkiem obojętny pannie Hartfield i pomimo sceptycyzmu męża była przekonana, że jest to uczucie odwzajemnione.

- Rowland potrafi być bardzo uparty i nierozsądny - oświad­czyła, starając się ukryć wszelkie emocje. - Jest zupełnie niepraktyczny, gdy w grę wchodzi jego honor. Omal nie został kiedyś wyrzucony z Eton, bo nie chciał wydać kolegi i wolał wziąć całą winę na siebie. Na szczęście ten drugi chłopiec opamiętał się i wyznał prawdę.

- Och! - powtórzyła Merab.

Pani Bridges zajęła się szyciem i udawała, że jest tym całkiem pochłonięta. Nie mogła zrobić już nic więcej. Uczyniła wszystko, by podpowiedzieć Merab, że to ona powinna przejąć inicjatywę, i że ludzie sami muszą de­cydować o swoim losie. Teraz mogła tylko postarać się, by umożliwić im spotkanie we dwoje, gdyby sobie tego życzyli.

Zdawało się jednak, że Rowland za wszelką cenę unika takiego właśnie spotkania. Pokazał się na niedzielnej mszy w kościele, szybko jednak pożegnał się z obiema paniami i ojczymem. Nie przyjął zaproszenia na wspólną kolację tego samego wieczoru, twierdząc, że otrzymał właśnie list od zarządcy swego majątku i musi nań natychmiast odpowiedzieć. Jeśli jego matka lub kuzynka zorientowały się nawet, że poczta nie dostarcza listów w niedzielę, nie wypowiedziały głośno tej uwagi. Rowland najwyraźniej nie chciał też umówić się z nimi na poniedziałek.

- Chyba wybiorę się na przejażdżkę - oznajmił. - Nie wiem, kiedy wrócę.

We wtorek wieczorem Merab nie mogła już znaleźć sobie miejsca. Wciąż myślała o rozmowie z panią Bridges i doszła do wniosku, że jej gospodyni na tyle, na ile było to możliwe, starała się zachęcić ją, by wzięła sprawy w swoje ręce. Ale jeśli zawiedzie? Jeśli Rowland ją odrzuci? Czy będzie w stanie to znieść?

Spała bardzo źle i obudziła się w środę rano zmęczona i zdesperowana, choć także zrezygnowana. Miała tylko dwa wyjścia; pozostać bierną i czekać, aż Rowland się jej oświadczy - jeśli kiedykolwiek miałby to zrobić, albo wziąć sprawy w swoje ręce i dowiedzieć się najgorszego. Jeśli on uważa, że jest mało kobieca i niewarta jego uczuć, niech i tak będzie. Nie mógł chyba mieć o niej gorszej opinii, niż wyraził to niecałe pół roku temu.

Tym razem mogła przynajmniej liczyć na słowa pocieszenia ze strony Amelii, pani Bridges i pani O'Riley. Będzie musiała zająć się poważnie szukaniem posady nauczycielki, ale to akurat mogło jej sprawić pewną ulgę. Ciężka praca na pewno pozwoliłaby jej zapomnieć o złamanym sercu. Rowland wróciłby do Merryn Park, a ona już nigdy nie musiałaby go oglądać. Nie żyłaby też w skrajnej nędzy. Dzięki tysiącowi funtów zo­stawionych jej przez ojca i dzięki wysiłkom pana Camberwella mogła liczyć na roczny dochód w wysokości około 80 funtów. Wiele rodzin uważałoby się na jej miejscu za bogaczy.

Blada, zmęczona, lecz zdeterminowana, Merab wstała z łóżka i usiadła przy małym sekretarzyku w rogu sypialni. Pani Bridges zaopatrzyła swego gościa w pióro, atrament i papier. Merab wzięła kartkę i napisała:

Drogi kuzynie Rowlandzie!

Byłabym Panu ogromnie wdzięczna, gdybym mogła zamienić z Panem kilka słów na osobności dzisiejszego popołudnia. Czy zechciałby Pan spotkać się ze mną przy schodach na Gravel Walk o wpół do trzeciej?

Z poważaniem

M. Hartfield

Nie był to idealny list, ale w tych okolicznościach musiał wystarczyć. Merab złożyła go, zapieczętowała i podpisała. Kiedy już była ubrana, zeszła na parter i nim miała czas się rozmyślić, wręczyła list jednemu ze służących.

- Proszę dostarczyć to panu Sandifordowi - rozkazała krótko, nie chcąc okazywać przerażenia, jakie ją nagle ogarnęło. I dała posłańcowi szylinga.

- Oczywiście, proszę pani. Czy mam czekać na odpowiedź?

- Nie... albo tak, proszę poczekać. - Merab pomyślała, że nie chce spędzić całego przedpołudnia zastanawiając się nad tym, czy Rowland otrzymał jej list i czy zechce się z nią spotkać.

Stało się. Teraz nie mogła już zrobić nic, by to powstrzymać.

Merab jeszcze raz przyjrzała się dokładnie swemu odbiciu w lustrze i poprawiła niesforny lok. Z lustra patrzyły na nią wielkie, ciemne oczy osadzone w bladokremowej twarzy. Westchnęła cicho. No cóż, tak musi być. Spojrzała jeszcze w większe zwierciadło. Widziała tam wysoką, smukła postać odzianą w fioletową spacerową suknię z delikatnym szalem z czarnej koronki narzuconym na ramiona. Założyła lekki słomiany czepek z fioletowymi wstążkami i wzięła rękawiczki.

Rowland czekał już przed domem, kiedy Merab schodziła po stopniach. Jej list wprawił go w spore zakłopotanie, gdyż nie miał pojęcia, co mogło to oznaczać. Czyżby przyjęła posadę guwernantki, nie informując go o tym wcześniej? Czy też, broń Boże, chciała mu przekazać jakieś kolejne rewelacje dotyczące swej przeszłości? Rowland był blady i nieco oficjalny. Merab wcale nie poczuła się pewniej, gdy go ujrzała.

Podali sobie dłonie. Rowland zauważył, że Merab drży, i jego obawy wzrosły jeszcze bardziej.

- Powiedziała pani, że chce ze mną porozmawiać na osobno­ści - zaczął oficjalnie.

- Tak - szepnęła Merab. Jakże miała powiedzieć mu to, co powiedzieć musiała? Już teraz dłonie trzęsły się jej ze zdener­wowania. Przełknęła ciężko. - Może usiądziemy na którejś ławeczce - zaproponowała.

Kilka kroków dalej, pod gałęziami drzew, kryła się pojedyncza ławka. Było to miejsce dość odosobnione, gdyż od alejki oddzielał je dodatkowo krzak wawrzynu.

- Dobrze. - Rowland w milczeniu ruszył w stronę ławki. Znajdował się teraz w stanie najwyższego napięcia. Co­kolwiek chciała mu powiedzieć, było to na pewno coś, co sprawiało jej wielką trudność. Usiedli obok siebie. Na długą chwilę zapadła pełna napięcia i bólu cisza. Merab wpatrywała się w swe dłonie i zastanawiała się, od czego zacząć.

- Czy może chce pani powiedzieć mi coś o swej matce? - podsunął Rowland łagodnie.

Merab potrząsnęła głową. Wzięła głęboki oddech i odwróciła się do niego.

- Rowlandzie - zaczęła.

Rowland poczuł, że serce bije mu coraz szybciej. Merab nigdy dotąd nie zwracała się do niego po imieniu, co nasunęło mu nagle pewne przypuszczenie.

- Tak?

- Zostały już tylko dwa dni do upływu sześciu miesięcy od śmierci dziadka.

- Wiem.

- Och! - szepnęła skonsternowana. - Więc... zastanawiałam się... to znaczy... - Nagle zdała sobie sprawę z kolejnego niebezpieczeństwa. Nie chciała, żeby Rowland myślał, iż chodzi jej tylko o pieniądze. - No cóż, to nie jest takie istotne - dodała pospiesznie. - Ważne jest to, to znaczy ważne dla mnie, ale wcale nie musi być ważne dla ciebie... - zaplątała się.

- Tak - powtórzył Rowland i wziął ją za rękę.

Merab pochwyciła ją konwulsyjnie i wyrzuciła z siebie w pośpiechu:

- Kocham cię. Wiem, że ty pewnie wcale nie czujesz tego samego...

- Ależ tak.

Merab jak ogłuszona podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. To, co tam ujrzała, sprawiło, iż serce zaczęło jej bić jak oszalałe.

- Merab, kochanie - powiedział Rowland z uśmiechem. - Czyżbyś próbowała mi się oświadczyć?

- Tak! - zawołała, zdesperowana. - Och, wiem, że po­stępuję okropnie, i że żadna szanująca się kobieta nie zrobiłaby czegoś podobnego, ale nie wiedziałam już, co zrobić.

- Zapewne myślisz, że powinniśmy się pobrać na tyle wcześnie, by nie stracić majątku Hartfieldów?

Skinęła głową.

- Tylko jeśli ty tego chcesz - dodała poważnie.

- Oczywiście, że chcę - odparł Rowland niecierpliwie. - Nie wspominałem o tym dotąd, bo narobiłem wcześniej takiego bałaganu i nie wiedziałem, czy zechcesz mi teraz uwierzyć. Chciałem poczekać do soboty. Chciałem, żebyś wiedziała, że zależy mi bardziej na tobie, niż na przeklętym majątku kuzyna Juliana.

- Mógłbyś mieć i to, i to - zauważyła Merab.

- Kochanie, jest już za późno. - Rowland trzymał teraz już obie jej dłonie.

- Nie, nie jest - odparła Merab. - Dzisiaj w Bath przebywa... biskup. Teraz jest właśnie na spotkaniu kapituły. Będzie wolny około wpół do piątej. - Odwróciła głowę, tak iż Rowland mógł widzieć tylko jej zaróżowiony policzek.

Rowland spojrzał na nią z rozbawieniem i podziwem jedno­cześnie.

- Chcesz powiedzieć, że powinniśmy pójść teraz do niego, uzyskać specjalne pozwolenie i pobrać się natychmiast?

- Wiem, że to trochę za szybko... - zaczęła Merab.

- Za szybko?! Kochanie, to szaleństwo! - Spojrzał na Merab i roześmiał się głośno. - Zrobimy to! - Rozejrzał się dokoła, rozwiązał tasiemkę od jej czepka, zsunął go do tyłu i przyciągnął Merab do siebie. - Wiem, że na to nie zasługuję - wyszeptał. - Ale przysięgam na Boga, że cię kocham. Pocałuj mnie, Merab.

Minęła szósta. Pani Bridges i jej mąż wypili już herbatę i siedzieli razem w salonie, zastanawiając się, gdzie jest Merab. Wszyscy mieli się wybrać wieczorem na koncert do Bawialni.

- Wyszła z domu zaraz po drugiej - mówiła pani Bridges. - Przypuszczam, że poszła tylko na zakupy, ale żeby się tak spóźniać... To do niej niepodobne.

W tym momencie z holu dobiegły jakieś dźwięki.

- To ona - odetchnęła z ulgą pani Bridges. - I zdaje się, że jest z nią Rowland.

Chwilę później Merab i Rowland weszli do salonu. Merab była bez czepka. Trzymali się za ręce i uśmiechali radośnie.

- Mam nadzieję, że nie będzie to dla ciebie zbyt wielkim szokiem, mamo - powiedział Rowland. - Ale zamierzamy się pobrać za jakieś półtorej godziny.

- Ślubu udzieli nam biskup - dodała Merab.

- Jesteśmy bardzo zmęczeni - zakończył Rowland. - Czy możemy dostać filiżankę herbaty?

Dopiero po dłuższej chwili wszystko zaczęło się uspokajać. Pani Bridges wróciła do siebie po pierwszym szoku i z ulgą opadła na fotel. Oczywiście, małżeństwo zawarte w takim pośpiechu musiało wywołać sporo plotek, ale po pewnym czasie nikt nie będzie już o tym pamiętał. Takie rzeczy szybko odchodziły w niepamięć, a obecność matki przy ślubie z pewnością uciszy podejrzliwych. Ważne też, że biskup okazał tyle zrozumienia.

- Był cudowny - mówiła Merab. - Oczywiście, zajęło trochę czasu, nim wyjaśniliśmy mu wszystko, ale w końcu stwierdził, że najlepiej będzie, jeśli sam udzieli nam ślubu. Kiedyś znał dobrze dziadka i jego reputację, więc uwierzył nam bez trudu.

Przepraszam, że wróciliśmy tak późno - powiedział Rowland. - Merab chciała napisać do lady Wincanton i do pewnej przyjaciółki swojej matki, która przebywa właśnie w Bath, a którą także chcielibyśmy zaprosić. A potem musieliśmy jeszcze kupić obrączki.

- Czy zechce pan poprowadzić mnie do ołtarza? - spytała Merab pana Bridges.

- Będę zaszczycony. Mogę spytać, co zamierzacie zrobić później?

- Będziemy musieli jak najszybciej wyjechać do Hartfield - powiedział Rowland. - Przypuszczam, że nim zapadnie zmrok, zdążymy przejechać jakieś dziesięć mil.

- O nie! Na pewno nie - sprzeciwiła się stanowczo pani Bridges. - Nie możecie zaczynać małżeńskiego życia w jakiejś ponurej gospodzie przy trakcie do Gloucester. Poza tym, nie sądzę, by któreś z was zjadło dzisiaj jakiś porządny posiłek. Merab tylko skubnęła lunch. Już teraz oboje wyglądacie na wyczerpanych. Merab zostanie tutaj na noc i wyśpi się porządnie, bo z pewnością tego właśnie potrzebuje, zwłaszcza jeśli macie przed sobą cały dzień jazdy. A ty, mój synu, prześpisz się jeszcze ten raz przy Gay Street.

Rowland spojrzał na Merab, która mówiła mu wcześniej, że prawie nie spała poprzedniej nocy, denerwując się czekającą ją rozmową. On także był zmęczony, musiał się spakować i ure­gulować rachunek w hotelu.

- Dobrze - powiedział w końcu. - Chyba powinniśmy być rozsądni.

I on i Merab mieli bardzo oburzone miny, kiedy pan i pani Bridges wybuchnęli głośnym śmiechem.

- O której godzinie zaczyna się ślub? - spytał pan Bridges.

- Wpół do siódmej, po wieczornym nabożeństwie. W kaplicy Najświętszej Panienki.

Początkowo sir Thomas nie chciał się zgodzić, by Amelia poszła na ślub i zmienił zdanie dopiero wtedy, gdy żona pokazała mu zaproszenie, na którym napisano, że ceremonię poprowadzi sam biskup.

- Znów będzie sporo plotek - powiedział posępnym tonem.

- Będzie ich mniej, jeśli my tam pójdziemy - zauważyła rozsądnie jego żona.

- Ale ja nie chcę, żeby obmawiano i ciebie.

- Moja najlepsza przyjaciółka ze względu na obowiązującą. ją żałobę bierze cichy ślub, tylko w gronie najbliższej rodziny i przyjaciół - powiedziała Amelia. - Kto może wiedzieć, czy nie przygotowywała się do niego od dłuższego czasu? Jeśli sam biskup udziela im ślubu, to naprawdę nie widzę żadnego powodu do plotek.

- No dobrze - westchnął ciężko sir Thomas. - Ja też pójdę.

- Jestem pewna, że to im bardzo pomoże - odparła Amelia poważnym tonem.

Dwadzieścia minut po siódmej w opactwie zebrała się niewielka grupka ludzi. Pan i pani Bridges z Merab i Rowlandem, Eliza O'Riley w ekstrawaganckim kapeluszu z różowymi strusimi piórami, Tim Heard i sir Thomas z lady Wincanton. Po chwili podszedł do nich kościelny.

- Proszę tędy - powiedział, wskazując drogę. - Biskup już czeka.

Pan Camberwell siedział w swoim biurze i z ponurą miną patrzył na kalendarz. Piątek. W poniedziałek będzie musiał napisać do dwóch organizacji wymienionych w testamencie i zawiadomić je o darowiźnie Juliana Hartfielda. Westchnął ciężko. Stary Hartfield potrafił po śmierci być równie złośliwy i uparty jak za życia. Dwoje miłych, młodych ludzi zostało pozbawionych majątku, który według wszelkich prawideł powi­nien stać się ich własnością.

W tym momencie rozległo się głośne pukanie do drzwi i w pokoju pojawił się podekscytowany urzędnik.

- Panie Camberwell! - zaczął z podnieceniem. - Pan i pani Sandiford czekają na dole i chcą się z panem zobaczyć.

- Pan i pani... Przyprowadź ich tu natychmiast.

W środę wieczorem Merab i Rowland byli emocjonalnie i fizycznie wycieńczeni po wszystkich niepokojach i wydarze­niach poprzedniego tygodnia. Jednak w piątek rano, po nocy spędzonej w Cirencester, czuli się zupełnie inaczej. Policzki Merab były lekko zaróżowione, a Rowland wyglądał na nie­zwykle zadowolonego z siebie.

Nowożeńcy przywitali się z panem Camberwellem, który wyraził swą ogromną radość.

- Pobraliśmy się w środę - powiedział Rowland, kiedy Merab sięgnęła do swej torebki i wyjęła złożony kawałek papieru, który wręczyła panu Camberwellowi. - Więc przyje­chaliśmy tu, by przejąć majątek Hartfieldów. Domyślam się, że chce pan zobaczyć świadectwo ślubu.

85



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hawksley Elizabeth Testament
Hawksley Elizabeth Testament
Hawksley Elizabeth Testament 2
Hawksley Elizabeth Szarada
Hawksley Elizabeth Wieża
Hawksley Elizabeth Guwernantka
Hawksley Elizabeth Koligacje
Hawksley Elizabeth Szarada 2
Hawksley Elizabeth Koligacje
Hawksley Elizabeth Brzydula
Hawksley Elizabeth Brzydula
Brzydula Hawksley Elizabeth(1)
Hawksley Elizabeth Szarada 3
Hawksley Elizabeth Brzydula
Hawksley Elizabeth Wieza
Hawksley Elizabeth Koligacje
Hawksley Elizabeth Szarada
Hawksley Elizabeth Próba

więcej podobnych podstron