Hawksley Elizabeth Koligacje


Elizabeth Hawksley KOLIGACJE

1

Zachodnia sypialnia w Selwood Priory zdradzała cechy świetności splamionej niechlujstwem, co niewątpliwie charakteryzowało jej właściciela. Olbrzymie łoże, na którym spoczywał umierający sir Walter Selwood, zdobiły ciemnoczerwone adamaszkowe zasłony, teraz jednak były one w kilku miejscach rozdarte, a do tego wystrzępione. Rogi łoża zwieńczone były ozdobnymi gałkami, ale tylko jedna noga trzymała się prosto, pozostałe zaś chyliły się pod najdziwniejszymi kątami. Niegdyś pyszna kołdra straszyła licznymi łatami i dziurami.

Sam sir Walter uzupełniał obraz zdegradowanej wielkości. Jego ciemnopiwne oczy były zapadnięte, wydatny nos jawił się jeszcze większy na tle wychudłej i pooranej bruzdami twarzy, brokatowy szlafrok znaczyły plamy, a przekrzywiona na bakier peruka, mimo że starannie ufryzowana, straszyła brudem.

Pokój miał sklepiony strop i dwa groteskowo rzeźbione wsporniki po obu stronach gotyckiego okna. Na ścianach wisiały spłowiałe tapiserie, przedstawiające zgwałcenie Europy. Raz po raz poruszały nimi podmuchy, które ze świstem wpadały do pokoju przez szparę w futrynie i podrywały kurz z podłogi, a boki byka sugestywnie się wtedy marszczyły. Dookoła migotały płomienie kilkunastu świec, odbijających się w niezliczonych lustrach.

Żadna z dwóch osób obecnych w sypialni zdawała się nie zauważać jej żałosnego stanu. Walter dlatego, że nigdy go to nie obchodziło, pieniądze zawsze przepijał i wydawał na hazard, a w dobrych czasach również na łajdactwa; natomiast jego córka Dorothea dlatego, że nie znała żadnego innego domu.

Miała już trzydzieści lat i w oczach większości ludzi uchodziła za zdeklarowaną starą pannę. Jej praktyczne podejście do spraw majątku i umiejętność gospodarowania w Selwood Priory sprawiły, że z punktu widzenia ojca była wyjątkowo użyteczną osobą. Nic więc dziwnego, że nigdy nawet nie spróbował znaleźć jej męża. Zresztą, powtarzał sobie sir William, kto by taką zechciał? Dorothea była chuda, niemal koścista, miała jasne włosy trudnego do określenia koloru i - nie wiadomo dlaczego - bardzo ciemne oczy. Część ludzi we wsi, którym nie podobał się ten kaprys natury, zwała ją czarownicą.

Była ubrana w nietwarzową szarą suknię z wełny, a od przeciągów chroniła się starym szalem, zarzuconym na ramiona. Siedziała teraz, splatając na kolanach długie, delikatne palce, i zadumanym wzrokiem wpatrywała się w ogień.

- „Maria” jest naturalnie twoja - powiedział z wysiłkiem sir Walter.

Dorothea odziedziczyła po matce siedem tysięcy funtów, które w swoim czasie powinny były zostać bezpiecznie zainwestowane. Niestety, ojciec, jedyny pełnomocnik rozporządzający tym majątkiem, wykorzystał pieniądze, by zamówić w stoczni Megavissey „Marię”, stutonowy okręt wyposażony w dwanaście dział, który umożliwiał mu zwiększenie korzyści czerpanych z przemytu. Tłumaczył sobie, że wszystko jedno, w co włożył te pieniądze, skoro jego córka tak czy owak ma swoje trzysta pięćdziesiąt funtów rocznie. Prawdę mówiąc, okręt kosztował niewiele ponad tysiąc funtów, nie było jednak dokumentów, które wykazywałyby, co stało się z resztą pieniędzy. Bez wątpienia trafiły do kieszeni sir Waltera, by wesprzeć jego potrzeby hazardzisty oraz hodowlę kogutów do walki.

Dorothea musiała się z tym pogodzić. Gdyby straż przybrzeżna zatrzymała kiedyś „Marię”, okręt zostałby sprzedany albo zatopiony, a to oznaczałoby całkowite przekreślenie jej spadku. Mogła tylko się modlić, by los ją oszczędził.

- Poza tym wszystko dostaje dziedzic, niech go piorun strzeli - dokończył sir Walter.

- A co z Fanny i dziećmi? - spytała zatroskana Dorothea.

- Fanny ma dwa tysiące, które na nią przepisałem. Fanny Potter była guwernantką Dorothei, ale po śmierci pani Selwood uległa żądaniom chlebodawcy i została jego kochanką. Z tego związku urodziło się dwoje uroczych dzieci i od tej pory cała ta trójka mieszkała - ku zgrozie miejscowego ziemiaństwa - w Selwood Priory razem z Dorothea i jej ojcem. Ale jakie utrzymanie może zapewnić sto funtów rocznie, a na tyle tylko mogła liczyć Fanny. Siedemnastoletni Horace nadal musiał się uczyć, czekało go też wejście w świat dorosłych. Sytuacja trzynastoletniej Sylwii wyglądała jeszcze gorzej. Kto chciałby za żonę pannę z nieprawego łoża, która nie ma posagu, żeby zatuszować tę przykrą wadę?

- A dzieci, ojcze? Co z Horace'em i Sylwią? Sir Walter nie odpowiedział. Fanny już dawno przestała go interesować. Pozwalał jej mieszkać w swoim domu tylko dlatego, żeby odpędzić ewentualnych swatów, którzy chcieliby mu znaleźć nową żonę po śmierci matki Dorothei. Obecność Fanny znaczyła bowiem tyle, że żadna dobrze wychowana panna nie mogła złożyć wizyty w Selwood Priory. Sir Waltera ani trochę przy tym nie interesowało, że w ten sposób również córkę z prawego łoża odcina od wszelkich kontaktów z miejscowym ziemiaństwem.

Rozmyślając o przyszłości, Dorothea zaczęła skubać chudymi palcami frędzel szala. Dziedzicem był nie znany jej kuzyn, wielebny Veryan Selwood, obecnie wykładający w New College w Oksfordzie. Ojciec spotkał go tylko raz w życiu i wróciwszy potem do domu, prychnął z pogardą:

- Świętoszkowaty księżulo, ot co! - Od tej pory nie pozwalał wspominać jego imienia.

Dorothea siedziała w milczeniu. Ojciec mógł dawno ożenić się z Fanny, żeby Horace zyskał wszelkie synowskie prawa, ale tego nie chciał.

Milczenie córki irytowało umierającego człowieka nie mniej, niż zirytowałaby go jakakolwiek jej uwaga.

- Miałbym się ożenić z nieczystą kobietą? Ja, Selwood?

- Była czysta, dopóki cię nie poznała - zwróciła mu uwagę Dorothea.

- Była gotowa jak dojrzała śliwka.

Dorothea przygryzła wargę. Jaką szansę miała biedna Fanny, guwernantka z pensją trzydziestu funtów rocznie, przy chlebodawcy, którego roczny dochód wynosił dwa tysiące funtów? Z moralnego punktu widzenia ich związek, rzecz jasna, był

naganny. Ale Fanny widziała w nim jedyną szansę ucieczki przed ponurą przyszłością i nędzą na starość - któż mógłby mieć jej to za złe?

Raz Dorothea ośmieliła się powiedzieć coś podobnego pani Gunthorpe z Quilquin House i wprawiła ją tym w święte oburzenie.

- Panna Potter powinna była wyjechać natychmiast, gdy tylko się zorientowała, że jej cnota jest w niebezpieczeństwie - oświadczyła dobitnie sąsiadka. - Bez wątpienia zrobiłabym wszystko co w mojej mocy, żeby znaleźć jej posadę w prawdziwie chrześcijańskim domu.

Dorothea wydawała się sceptyczna wobec tego twierdzenia.

- Jestem wstrząśnięta, Dorotheo - ciągnęła - że zapominasz się do tego stopnia, by pobłażać ciężkiemu uchybieniu cnocie. Pomyśl przynajmniej o własnej pozycji. Co do mnie, nie mogę nawet złożyć wizyty w Selwood Priory, póki ta kobieta jest pod waszym dachem. To straszne! Moja Isabel mogłaby wtedy nie mieć innego wyjścia, jak ją poznać. - Isabel była córką pani Gunthorpe.

Dorothei nie interesowała Isabel, która wydawała jej się podobna do matki, pruderyjna i wiecznie ze wszystkiego niezadowolona, nie przejmowała się więc ani trochę brakiem kontaktów z Gunthorpe'ami. Żałowała tylko, że do bojkotu jej domu nie przyłączył się Bram Gunthorpe, brat Isabel. Był rówieśnikiem Dorothei, rozwiązłym i dość bezwzględnym, i zawsze bardzo lubił nocne hulanki z sir Walterem. Podczas jego wizyt Dorothea starała się być poza domem. Ostatnio jednak jej niepokój w związku z Bramem znacznie się nasilił, ten bowiem zainteresował się trzynastoletnią Sylwią, którą w tym wieku reputacja Brama zaczęła niebezpiecznie intrygować.

Jedyna korzyść z nieznajomego kuzyna po święceniach, pomyślała Dorothea, jest taka, że z pewnością nie będzie tolerował wizyt Brama.

Sir Walter zapadł w drzemkę, a jego córka pozostała na miejscu, wpatrując się w ogień i dalej rozmyślając nad swoją przyszłością. Mogła na pniu sprzedać „Marię”. Było wielu ludzi, kupców w Plymouth i dżentelmenów w okolicznych majątkach, którzy z wielką ochotą weszliby w posiadanie szybkiego i sprawdzonego okrętu. Ale finansowo oznaczałoby to dla niej wielką stratę. Powinna się cieszyć, gdyby uzyskała ze sprzedaży wszystkiego łącznie z osprzętem tysiąc funtów. Byłoby to poważnym ciosem dla tych, których egzystencja zależała od Dorothei. Pieniądze zarabiane dzięki okrętowi stanowiły wszak większą część dochodów okolicznej ludności.

Naturalnie, mogła oddać go w dzierżawę. W ten sposób zachowałaby do pewnego stopnia panowanie nad sytuacją i miała pewność, że miejscowi ludzie osiągają jakieś zyski. Ale wiązałoby się to również z ryzykiem. Kapitana Daniela Watsona dobrze znała i ufała mu bezgranicznie. Co by się z nim stało, gdyby wydzierżawiła „Marię”? I co stałoby się z Horace'em oraz Sylwią, skoro było zupełnie jasne, że ojciec odkładał ich problem zbyt długo. Zawsze obiecywał zabezpieczyć dzieci... kiedy zaoszczędzi trochę pieniędzy. Teraz okazało się, że to już nigdy nie nastąpi.

I co zostanie jej, Dorothei, gdy ojciec umrze, a majątek odziedziczy nie znany kuzyn? Veryan Selwood był duchownym. Prawdopodobnie nie zechce trzymać w swoim domu Fanny z dziećmi. A ją, jeśli nawet zgodzi się tolerować, to co z tego? Jak będą mijać jej dni? Teraz miała mnóstwo zajęć. Prowadziła sprawy majątku, zarządzała domem i uprawiała zioła w ogródku, który był jej chlubą i źródłem radości. Nowy właściciel w najlepszym razie będzie znosił jej obecność.

Przyszłość rysowała się ponuro.

Na kratę kominka upadła gałąź jabłoni i wzbiła tuman zielonkawych iskier. Sir Walter gwałtownie się przebudził.

- Thea?

- Jestem tutaj, ojcze.

- Lepiej napisz do tego przeklętego księżula. Chcę go widzieć.

Wielebny Veryan Selwood, do którego sir Walter czuł taką niechęć, dopiero co obchodził trzydzieste drugie urodziny. Był wysokim, przygarbionym i bardzo chudym mężczyzną, często bowiem zapominał o posiłkach. Jasne włosy nieporządnie spadały mu na kołnierzyk, a niebieskoszare oczy oglądały świat przez okulary w drucianej oprawie.

Tego dnia roku pańskiego 1808 wielebny Veryan Selwood siedział w swym gabinecie pełnym książek, w oksfordzkim New College. Na zewnątrz wiał ostry marcowy wiatr, ale w domu było ciepło i zacisznie. Ogień miło grzał, a w wiadrze było węgla po brzegi. Wystarczyło zadzwonić na służącego, żeby dostać kawy lub herbaty. Można też było zejść do sieni i razem z kolegami wykładowcami zjeść wyborny posiłek, napić się porto, a przy okazji miło i z korzyścią dla umysłu porozmawiać. Krótko mówiąc, Veryan prowadził cnotliwe, przykładne i niespieszne życie, a temu, kto uważałby, że dla młodego człowieka jest to nudne i ograniczające, mógłby powiedzieć tylko, że jemu taki tryb życia odpowiada.

Veryan częściowo rozumiał, że w ten sposób ucieka od ponurego dzieciństwa z matką inwalidką i ojcem brutalem. Jego życie i zdrowie umysłu uratowała piastunka, Matty, która dała mu miłość i wsparcie, rozbudziła w nim pasję do nauki, pocieszała go, gdy był chory, i zawsze starała się chronić przed gniewem ojca. Pan Selwood uważał swego jedynego syna za babę, którą należy tęgo ćwiczyć i hartować, jeśli miał kiedykolwiek wyrosnąć na mężczyznę co się zowie.

- Nigdy nie będę taki jak mój ojciec, Matty - powiedział Veryan, gdy miał mniej więcej osiem lat. - Nie lubię zabijać.

- Panicz Veryan będzie wspaniałym mężczyzną - odparła Matty. - Ma dobre serce i myśli o innych. Nie wiem, czy dżentelmenowi trzeba więcej. - Nigdy otwarcie nie krytykowała chlebodawcy przed jego synem, ale Veryan był zmyślnym chłopcem, miała więc nadzieję, że ją zrozumie.

Zarzucił jej ręce na szyję i mocno ją uścisnął.

- Ej, ej, baranku - powiedziała Matty. Cmoknęła go w policzek i dodała: - A jak tam czasowniki panicza? Mam go odpytać?

To właśnie Matty co tydzień pisała do niego listy, gdy w wieku trzynastu lat został wysłany do Winchester, ale dwa lata później piastunka i jego matka umarły jedna po drugiej w ciągu zaledwie kilku miesięcy. W ostatnim liście Matty napisała: „Niech panicz korzysta ze swego rozumu. To jest dla panicza droga ucieczki”. Następne trzy lata, przez które musiał znosić w czasie świąt agresywną, tępą siłę ojca, były bez wątpienia najstraszniejszym okresem w życiu Veryana. Sam nie wiedział, jak by je przetrwał, gdyby nie pan Marcham, ojciec chrzestny, który często zapraszał go do siebie.

Ale radę Matty wziął sobie do serca. Ciężko harował i dzięki temu zdobył stypendium New College w Oksfordzie, zarezerwowane dla wychowanków Winchesteru. Wszystkie wolne od nauki chwile spędzał u Marchamów, a do rodzinnego domu wrócił tylko raz, na pogrzeb ojca. Potem bez większego zdziwienia dowiedział się, że ojciec od lat żył z jego, Veryana, kapitału i że po spłaceniu długów zostanie z tego ledwie kilkaset funtów. Veryan postawił za te pieniądze nagrobek dla Matty - wydawało mu się, że właśnie taki by jej się spodobał - a resztę pieniędzy zostawił w kościele na opiekę nad grobem i wrócił do Oksfordu.

Poza stypendium, wynoszącym dwieście funtów rocznie, dysponował jeszcze sześcioma tysiącami funtów kapitału odziedziczonego po matce, prowadził więc życie naukowca odludka, a pieniędzy miał dość, by stać go było na jedyną ekstrawagancję, na jaką sobie pozwalał, czyli książki.

Dnie spędzał na tłumaczeniu wierszy z „Greckiej antologii”, które dostosowywał do angielskich reguł metrycznych. Interesowała go przy tym szczególnie nie poetycka siła wersów, lecz raczej możliwość jak najdokładniejszego uchwycenia niuansów starożytnej greki. Ostatnio pracował nad Meleagrem i wcale nie widział sprzeczności w tym, że jako wykładowca college'u i osoba duchowna tłumaczy autora, którego wiersze mają jawnie erotyczny wydźwięk.

Komu innemu, być może, czyniono by z tego powodu rubaszne uwagi, ale Veryan cieszył się wyjątkowym statusem. Było absolutnie oczywiste, że w jego przypadku wybór jest podyktowany czysto intelektualnymi poszukiwaniami.

Tego popołudnia miał gościa, odwiedził go bowiem Toby Marcham. Był to syn ojca chrzestnego Veryana, a zarazem jeden z niewielu ludzi spoza zamkniętego świata Oksfordu, z którymi utrzymywał kontakty.

Toby miał dwadzieścia pięć lat, czyli o siedem mniej niż Veryan, i bardzo towarzyską naturę, lecz mimo tych różnic zawsze znajdowali wspólny język i traktowali się jak bracia; zresztą rodzonych braci nie mieli.

- Nie możesz bez końca odgradzać się od świata w taki głupi sposób - mówił Toby. - Zamieszkaj u nas. Papa ci to proponuje za każdym razem, kiedy nas odwiedzasz.

- Jestem zajęty. Wkrótce ma się ukazać moja nowa monografia - odparł zniecierpliwiony Veryan. Miał zadziwiająco głęboki, ciepły głos, który nie pasował do ascetycznego oblicza Veryana.

Toby lekceważąco machnął ręką na wspomnianą monografię.

- A życie? - spytał, spoglądając, co trzeba powiedzieć, z niejakim zadowoleniem na swe odbicie w zmętniałym lustrze wiszącym nad kominkiem. Widok starannie potarganych kasztanowych włosów i roześmianych szarych oczu musiał go zadowolić.

- Tu mam takie życie, jakiego chcę.

- Ładne mi życie! A wychodzenie poza mury? Poznawanie świata? Kobiety? Do diabła, Veryan, żyjesz jak mnich. To nie jest zdrowe. - Toby miał za sobą liczne amory, które zwykle kończyły się poważnymi kłopotami, o czym Veryan dobrze wiedział.

Rozległo się pukanie do drzwi i na progu ukazał się chłopak na posyłki.

- List do pana, panie Selwood. Należy się szyling i pięć pensów.

Veryan ostrożnie wziął od chłopca list i zaczął szperać po kieszeniach w poszukiwaniu drobnych. Nie znalazł, więc przyjaciel pospieszył mu z pomocą.

- Masz. - Toby klepnął dłoń posłańca, kładąc na niej kilka szylingów.

Chłopak skłonił głowę, potwierdzając tym przyjęcie zapłaty, i wyszedł.

- Nieczęsto dostaję listy. - Veryan z zakłopotaniem przeczesał dłonią włosy i obrócił kopertę w dłoni. - Któż to mógł do mnie napisać? - Nie lubił niespodzianek. Usiadł i sięgnął po nóż do papieru, żeby przerwać pieczęć.

Charakter pisma był wprawny i zdecydowany, a smoliście czarny atrament wydawał się złowieszczo natrętny.

Szanowny Panie Selwood

Mój ojciec, sir Walter Selwood, polecił mi napisać ten list. Jego życzeniem jest, by niezwłocznie przyjechał Pan do Selwood Priory, posiadłości, która, jak pan z pewnością wie, przejdzie na pańską własność po śmierci mego ojca, z pewnością niezbyt już odległej.

Musi Pan wsiąść do dyliżansu Królewskiej Poczty Kornwalijskiej, który w Londynie odchodzi z Lad Lane, spod zajazdu Pod Łabędziem o Dwóch Szyjach, i dojechać do Torpoint. Dyliżans z Oksfordu do Southampton przejeżdża przez Whitchurch i tam właśnie powinien Pan się przesiąść do dyliżansu z Londynu. Pan Hooper, który prowadzi zajazd Królewskie Ramiona w Torpoint, dostanie wiadomość, żeby dać panu konia i przewodnika na resztą podróży.

Proszą wybaczyć mi tą zwięzłość. Piszą w imieniu ojca, nie własnym. Przepraszam za ewentualne niezręczności.

Łączą wyrazy szacunku -

D. Selwood

Veryan poprawił okulary na nosie i przysunął sobie świecę. Jeszcze raz uważnie przeczytał list, po czym podał go Toby'emu.

Ten omiótł kartkę wzrokiem.

- Gratulacje, Veryanie! Majątek! Mam nadzieję, że zacny, hm?

- Nie mam pojęcia. Toby podniósł głowę.

- Chyba żartujesz. Ta D. Selwood najwyraźniej zakłada, że to wiesz. Nawiasem mówiąc, kto to jest D. Selwood? przypuszczam, że kobieta, bo mężczyzna sam odziedziczyłby majątek.

- Nie mam pojęcia! - Veryan ukrył twarz w dłoniach. - Słowo ci daję, Toby, że nie wiem. - Wydawał się głęboko zrozpaczony. - Spotkałem sir Waltera raz w życiu, dziesięć lat temu. Odrażający człowiek, jeden z tych hałaśliwych, pijących na umór, grających o wysokie stawki typów. - W bardzo przykry sposób przypominał mu ojca. Veryan poznał kiedyś sir Waltera w tawernie Mitre. Mężczyzna był bardzo pijany, a w pewnej chwili ku konsternacji Veryana, posadził sobie barmankę na kolanach i wsunął rękę pod jej spódnice. Veryan nie pamiętał już głośnych pisków dziewczyny i radosnego rechotu czerwonego na twarzy sir Waltera. Wyszedł wkrótce potem, ścigany pogardliwymi okrzykami krewnego:

- Mięczak! Przeklęty księżulo. Jesteś zwykła baba. Nie stanąłby ci, nawet gdyby ci dali gotową kobietę.

Veryan nigdy nikomu nie opowiedział o tym epizodzie i zrobił wszystko, żeby wymazać sir Waltera z pamięci.

- Ale musiałeś wiedzieć, że jesteś dziedzicem?

- Tak... Nie. Sir Walter pewnie powiedział coś takiego, ale całkiem o tym zapomniałem. To był rozpustny, stary kozioł, więc sądziłem, że zadbał o dziedzica. Ja go zawsze obchodziłem mniej więcej tyle samo co on mnie.

- Ale majątek, Veryan! Gdzie leży? Ile jest wart? Na pewno coś o tym wiesz.

- Nie mam pojęcia. Zdaje się, że w Kornwalii. Ale dokładnie nie wiem.

Toby spojrzał na przyjaciela z dobrodusznym zniecierpliwieniem. Obojętność Veryana wobec swojego statusu materialnego była zaiste godna podziwu, ale, zdaniem Toby'ego, trudno to było uznać za objaw zdrowego umysłu.

- Naturalnie zamierzasz tam pojechać.

Veryan zmarszczył czoło, spoglądając na list.

- Nie rozumiem, dlaczego miałbym to zrobić.

- Veryanie! To jest życzenie umierającego.

- Sir Walter może z powodzeniem umrzeć beze mnie. - Veryan zacisnął usta, przybierając minę, którą Toby znał doskonale. Gdy chciało się go do czegoś nakłonić, bywał uparty jak muł.

Przez chwilę Toby rozmyślał. Przypomniał sobie ojca przyjaciela, który bez przerwy do czegoś zmuszał jedynaka albo na niego grzmiał. Jedyną obronę Veryana stanowił cichy bunt. Zdarzało się, że mimo potrząsania, bicia i kopania milczał jak zaklęty. Tym tępym uporem ściągał na siebie następne razy. A jednak się nie poddawał. Nic dziwnego, że biedak wybrał sobie niemal klasztorną egzystencję, pomyślał Toby.

- Chyba masz rację - przyznał beztrosko. - Sir Walter jest barbarzyńcą. Jeśli ta panna Selwood napyta sobie biedy, to trudno. Dlaczego miałbyś spełniać jej życzenia?

Veryanowi pojaśniała twarz. Nagle uśmiechnął się całkiem nieoczekiwanie szelmowskim uśmieszkiem; choć wokół kącików oczu pojawiły się przy tym zmarszczki, wyglądał młodziej.

- Czy wyobrażasz sobie, że twoja nagła zmiana kursu mnie zwiedzie? Uważasz, że powinienem tam jechać, prawda? Toby roześmiał się i rozłożył ręce.

- Nic się przed tobą nie ukryje. Ale nie powiem na ten temat ani słowa więcej.

- Idź do diabła!

Dorothea w milczeniu obchodziła swoje królestwo na poddaszu i sprawdzała, jak wyglądają nasiona pietruszki, które posiała przed kilkoma tygodniami. Tace zajmowały teraz długi stół wsparty na kozłach, stojący pod wychodzącym na południe oknem. Ale nawet w Kornwalii, gdzie klimat był łagodny, nasiona miały prawo jeszcze przez pewien czas pozostać w uśpieniu.

Jej królestwo znajdowało się w budynku otaczającym dawną furtę klasztorną, jednym z niewielu pozostałych z czasów sprzed kasaty zakonu, która miała miejsce, gdy przodek sir Waltera z epoki Tudorów położył rękę na majątku. Wcześniej „pożyczył” pieniądze królowi Henrykowi, doskonale wiedząc, że nigdy więcej ich nie zobaczy. Naturalnym biegiem rzeczy został jednak wynagrodzony tym niewielkim majątkiem i ręką dziedziczki, która - według wiedzy Dorothei - niewiele miała w tej sprawie do powiedzenia.

Budynek przy furcie przejęła lady Amicia, która - podobnie jak teraz Dorothea - suszyła tu zioła. Dorothea dobrze wiedziała, dlaczego lady Amicia polubiła poddasze kamiennej trzynastowiecznej budowli. Jego duże okna wpuszczały mnóstwo światła. Ściany były pobielone, a belki stropu ozdobiono kiedyś wzorami z zielonych listków i czerwonych kwiatków, po których pozostały jeszcze ślady. W belkach tkwiły haczyki do rozwieszania ziół. Pomieszczenie wypełniał dyskretny, nieco drażniący nozdrza, lecz przyjemny zapach.

Dookoła wzdłuż ścian ciągnęły się dębowe półki, na których stały słoiczki z nasionami i suszonymi ziołami, własność Dorothei. W garnuszkach i flakonikach przechowywała napary i maści, jako że pomieszczenie pełniło funkcje użytkowe, a zapotrzebowanie na smarowidła i inne leki Dorothei było duże. Pod północną ścianą, od strony głównego budynku, stała marmurowa półka, a na niej waga z mosiężnymi szalkami, żelazne odważniki, tłuczki oraz moździerze różnych wielkości i deseczki do krojenia; był też kamienny zlew, a pod nim kubeł.

Dorothea pracowała machinalnie, myśląc jednocześnie o ziołach i o nieznajomym kuzynie. Wiedziała, że ich pokrewieństwo jest bardzo dalekie. Selwoodowie nie miewali wielu potomków, w każdym razie nie w zalegalizowanych związkach. Sir Walter był jedynym dzieckiem swoich rodziców, które przeżyło, a jego ojciec miał tylko jednego brata. Naturalnie, to wcale nie powstrzymało ich przed harcami z niewieścią częścią miejscowej ludności. Dziadek Dorothei egzekwował nawet coś w rodzaju prawa pierwszej nocy należnego seniorowi. Nic dziwnego, że wielu okolicznych chłopów miało czarne oczy i orle nosy Selwoodów.

Jej dłonie skrzętnie pracowały i przenosiły nasiona z tac do płaskich skrzynek z ziemią. Jakim człowiekiem okaże się wielebny Veryan Selwood? Dorothea wyobraziła sobie starego człowieka w spodniach do konnej jazdy, kamaszach oraz kapeluszu z szerokim rondem, typowym dla duchownego. Tylko co wielebny zrobi z Fanny i jej dziećmi? Czy będzie widział potrzebę zapewnienia Horace'owi wykształcenia, zważywszy na jego status dziecka z nieprawego łoża? I co z Sylwią? Czy będzie musiała w swoim czasie zostać guwernantką jak jej matka, pracować od świtu do nocy za mamę trzydzieści funtów rocznie i tak jak matka ulec nieuczciwym zakusom pana domu?

Ojciec powinien był wypełnić swoje zobowiązania, pomyślała Dorothea w nagłym przypływie gniewu. Powinien był należycie zabezpieczyć bliskich. Tylko dzięki niej Horace zdobywał jakiekolwiek wykształcenie; był w szkole z internatem w Exeter. Sylwię natomiast uczyła w domu jej matka.

Mimo znużenia Dorothea odnosiła się do ojca z wyrozumiałością. Sir Walter był egoistą i despotą, ale nie perfidnym. Jeśli nic nie zakłócało komfortu jego egzystencji, pozwalał córce robić wszystko po swojemu. Zresztą życie stało się znacznie prostsze, gdy Dorothea wkrótce po swych siedemnastych urodzinach przejęła zarządzanie majątkiem. Przynajmniej służba wiedziała, że dostanie godziwą zapłatę. Ale wydatki sir Waltera znacznie przekraczały dochody, a powstającą lukę wypełniały wpływy z przemytu albo wolnego handlu, jak wolał nazywać ten proceder sir Walter.

Co powie na to wszystko wielebny Veryan Selwood?

Dorothea z bardzo zatroskaną miną wyjrzała przez okno. Widok był wspaniały, nie dalej jak sto metrów od furty widziała bowiem lśniącą w słońcu taflę morza. Z prawej strony była wieś Porthgavern, której dachy, rozrzucone w wielkim nieładzie, kończyły się przy porcie. Omiotła wzrokiem horyzont. Jej okręt, „Maria”, powinien wkrótce nadpłynąć, choć na pewno nie należało ryzykować zbliżania się do brzegu przed zapadnięciem zmroku. W odpowiednim czasie „Maria” powinna rzucić kotwicę w zatoczce położonej niemal dokładnie na przeciwko furty, by marynarze mogli wyładować beczki brandy i dżinu, koronki w nieprzemakalnych płóciennych paczkach oraz tytoń. Przemycane towary dawały duży zysk, niezwykle potrzebny, bo sir Walter lubił hazard i ostatnio był winien trzysta gwinei Bramowi Gunthorpe'owi. Te pieniądze, pomyślała Dorothea ze złością, można by przeznaczyć na zapewnienie biednej Fanny trochę bezpieczniejszej egzystencji.

Kątem oka zauważyła ruch. Chłopiec, mniej więcej dziesięcioletni, wspinał się po zboczu. Dorothea oderwała się od pietruszki i zeszła po spiralnych schodach na dół.

- Co się stało, Diggory?

Chłopiec ściągnął czapkę.

- Ojciec kazał pani powiedzieć, że „Maria” będzie dzisiaj wieczorem.

Dorothea skinęła głową.

- Przekaż mu, że wszystko tak jak zwykle. I niech ktoś pojedzie do Polperro. Nie potrzebujemy kłopotów z tamtej strony. - W Polperro znajdował się urząd celny, a straż celna miała niewielki kuter, którego kapitan z chęcią zatrzymałby „Marię” i przejął jej ładunek. Dorothea uśmiechnęła się do chłopca. - Jesteś głodny?

Diggory skinął głową.

Zaprowadziła go na swoje poddasze.

- Tylko nic nie dotykaj! Masz. - Włożyła dłoń do słoiczka i podała chłopcu dwie słodkie bułeczki jęczmienne.

- Dziękuję pani. - Skłonił głowę i wyszedł. Dorothea odprowadziła go wzrokiem. Ojciec Diggory'ego, Abel Watson, był jednym z bękartów sir Waltera. Chłopiec miał ciemne oczy Selwoodów, a jego ciemne włosy sterczały kępkami na wszystkie strony, podobnie jak w swoim czasie u Horace'a. Westchnęła. Bardzo chciała założyć szkołę w Porthgavern, żeby takim dzieciom jak Diggory było łatwiej w życiu, ale ojciec się temu sprzeciwiał. Zamknęła pomieszczenie na poddaszu na klucz i zeszła na dół.

Na stajnie w Selwood Priory wykorzystano część dawnego klasztornego krużganku. Budowniczowie epoki Tudorów nie widzieli powodu, dla którego mieliby marnować kamień przedniej jakości. Dlatego też każdy boks wyznaczały dziwacznie rzeźbione kolumny, a nad siodlarnią znajdowała się resztka rozbitego tympanonu. Jeśli wziąć pod uwagę żałosny stan całego domostwa, stajnie były w zadziwiająco dobrym stanie. Było w nich pięć koni i kucyk Sylwii, a ponadto kilka boksów przeznaczono dla cennych skrzydlatych bojowców odmiany złotej i srebrnej, a także jednego z rudym podgardlem, sir Walter był bowiem wielkim entuzjastą walk kogutów i hodował czempiony.

Horace, syn Fanny, był akurat w ostatnim boksie ze swą nową trzyletnią klaczą, Beauty. Przyjechał z internatu w Exeter częściowo z powodu przerwy wielkanocnej, a częściowo z powodu choroby ojca. Miał zresztą nadzieję, że już nie wróci do szkoły - potwornego miejsca, gdzie źle karmiono. Chłopcy, naturalnie, szybko zorientowali się, że Horace jest nieślubnym dzieckiem i bezlitośnie z niego drwili.

Właśnie wszedł w taką fazę dojrzewania, że wyglądał jak rozciągnięty. Był chudzielcem liczącym metr osiemdziesiąt wzrostu, z ciemnymi włosami Selwoodów i orzechowymi oczami matki. Zaczął siedemnasty rok życia i chciał poznać trochę świata. Jaką korzyść przynoszą mamę wiersze po łacinie albo znajomość imion wszystkich rzymskich cesarzy?

Wprawdzie Horace nie miał zbyt refleksyjnej natury, ale nawet on rozumiał, że wkrótce wszystko się zmieni. Ten nieznajomy kuzyn miał odziedziczyć wszystko. Co gorsza, był księdzem!

- Horace? - usłyszał głos Dorothei i wystawił głowę z boksu. Dorothea otworzyła niskie dwuskrzydłowe drzwi i weszła do środka. Klacz cicho zarżała, po czym trąciła nozdrzami okolice jej kieszeni, doświadczenie wskazywało bowiem, że można tam czasem znaleźć jabłko. Dorothea uśmiechnęła się, wyciągnęła owoc, jeszcze z zeszłorocznego zbioru, i pogłaskała zwierzę po jedwabistym boku.

- Ojciec? - Horace odłożył zgrzebło. Dorothea pokręciła głową.

- „Maria”. Abel przysłał wiadomość. Powinna tu być dziś wieczorem.

Chłopakowi zaświeciły się oczy.

- To dobrze. Ostatnio było tak nudno. - Wiedział, że ojciec jest umierający, i odczuwał z tego powodu tyle żalu, na ile go było stać, ale dla człowieka w jego wieku oznaczało to ciężką próbę. Czekanie nigdy nie było jego mocną stroną. - Lubię, gdy trochę więcej się dzieje.

- Tylko nam tego brakuje, żeby za dużo się działo - zmitygowała go Dorothea. - Ojciec nie jest w stanie dopilnować wyładunku, więc nic nie może się ułożyć nie po naszej myśli.

- Nie narzekaj, Theo.

- Przemyt jest ciężkim przestępstwem, Horace. A przypominam ci, że Bram Gunthorpe jest sędzią pokoju.

- Bram nigdy nie doniósłby na nikogo z nas!

- Tak myślisz? - spytała z gryzącą ironią Dorothea. Chłopak roześmiał się niepewnie.

- Bram sam siedzi po uszy w przemycie, Theo.

- Czy nie wydaje ci się, że zechce powiększyć swój udział, kiedy ojciec umrze? Czyżbyś go podejrzewał o rycerskie uczucia w stosunku do wdowy i sierot?

Horace przestąpił z nogi na nogę.

- To jest nicpoń, nie ma dwóch zdań. Ale gdyby kogoś z nas aresztowano, podniósłby się szum.

- Nie myślę o tobie, Horace. Martwię się o takich ludzi jak Abel. Ty prawdopodobnie wykręciłbyś się ostrzeżeniem. Abel skończyłby na szubienicy albo by go wcielono do marynarki. Gdyby kogoś z naszych oddano do dyspozycji sądu w Bodmin, to jak byśmy mu pomogli? Bram mógłby umyć ręce. Nie podoba mi się, że jesteś w to zamieszany, i nigdy mi się nie podobało. Wprawdzie jesteś odważny, ale nie masz zwyczaju pomyśleć, zanim coś zrobisz.

- Masz piekielnie ostry język, Theo - powiedział Horace z urazą.

- Bo mi potrzebny - odpaliła.

Chłopak zrozumiał, że przyrodnia siostra jest poważnie zaniepokojona, więc postanowił dodać jej otuchy. Obiecał, że będzie rozsądny. Żadnych sztuczek z celnikami, żadnej donkiszoterii.

Dorothea wydawała się nieufna, ale nie odezwała się więcej ani słowem na ten temat.

- Co mam robić, Theo? - Horace jeszcze raz poklepał klacz, po czym otworzył przed siostrą drzwi boksu.

- To, co zwykle. Klienci muszą wiedzieć o nadejściu towaru. Trzeba spisać zamówienia. Powinieneś wpaść do pani Pascoe, bo wspominała, że kupiłaby trochę koronki. Aha, i szepnij też słówko Joshowi, jeśli go spotkasz. Podejrzewam, że on już wie, ale lepiej w niczym nie zdawać się na przypadek. - Josh był lokajem i totumfackim sir Waltera. Służył mu, odkąd obaj byli jeszcze w wieku chłopięcym, toteż jeśli Josh nie wiedział czegoś o sprawach swego pana, znaczyło to, że nie warto tego wiedzieć. Horace się skrzywił.

- Ale nuda.

- Ojciec gra - powiedziała Dorothea, wzruszywszy ramionami. - Jest winien Bramowi trzysta gwinei i trzeba spłacić ten dług. Bóg jeden wie, co zrobiłby jego duchowny kuzyn, gdyby się o tym dowiedział.

- No, tak. - Chłopak uśmiechnął się szeroko. - Nie pomyślałem o tym. Kiedy kuzyn przyjeżdża?

- Mam szczerą nadzieję, że nie wcześniej, niż uda nam się rozprowadzić ładunek - odpowiedziała Dorothea z niepokojem w głosie. - Weź Coba, Horace. Mniej będziesz zwracać uwagę. Ludzie mogliby cię zapamiętać, gdybyś dosiadał Beauty.

Odprowadziła go wzrokiem do siodłami, po czym wróciła do domu. Weszła drzwiami od tyłu i znalazła się w korytarzu. Po jednej stronie była kuchnia z przyległym składzikiem, a po tęgiej - spiżarnia na mleko i masło. Słysząc hałasy dobiegające ze składziku domyśliła się, że pani Kellow, gospodyni, właśnie łaja jedną ze służących.

Pani Kellow pracowała u Selwoodów od dzieciństwa. Teraz była pogodną, czerstwą kobietą dobiegającą siedemdziesiątki, miała rzadkie, kręcone siwe włosy i bystre niebieskie oczy. Gdy zobaczyła Dorotheę, wytarła ręce w fartuch i skinieniem głowy odprawiła służącą.

- Słyszałam, że „Maria” dziś wraca, panno Theo?

Omówiły sprawę ze swobodą, jaką daje długa praktyka. Panna Potter miała dostać wieczorną czekoladę zaprawioną łyżeczką laudanum. Sylwię należało wcześnie położyć spać.

W razie gdyby coś się nie powiodło, na zdrowym rozsądku pani Kellow można było polegać. Skrytkę w piwnicach stale utrzymywano w czystości. Trzeba było tylko zgromadzić zapas wody pitnej i chleba w kamiennych garnkach, przygotować lampę oliwną i krzesiwo z hubką. Należało też wytrzepać sienniki. Dorothea musiała dopilnować, żeby były na miejscu bandaże i taka ilość laudanum, która wystarczy do uspokojenia każdego, kto by tego potrzebował. Dawno temu, gdy była jeszcze mała, dwaj mężczyźni ukrywali się w piwnicy cztery dni, podczas gdy celnicy węszyli dookoła jak psy gończe. Wtedy jednak w skrytce nie było wody i jedzenia, a obaj mężczyźni mieli rany. Jeden z nich umarł. Dorothea nigdy tego nie zapomniała.

- Ech, mężczyźni! - powiedziała beztrosko pani Kellow. - Za nic nie mają rozsądku. Lepiej być przygotowanym na wszystko.

Tego dnia sir Walter był w bardzo złym nastroju.

- Kiedy przyjedzie ten przeklęty klecha, Theo? - Język mu się plątał, a policzki miał jeszcze bardziej zapadnięte niż zwykle.

- Nie wiem, ojcze. Napisałam do niego tego wieczoru, kiedy poleciłeś mi to zrobić, a Josh zaniósł list na pocztę.

- Już powinien tutaj być. - Sir Walter chciał podnieść głos, ale przeszkodził mu atak kaszlu. Córka przytknęła mu do ust kieliszek brandy, potem otarła ojcu usta i poprawiła poduszki. - Koniec ze mną, Theo. Chcę go zobaczyć, zanim przeniosę się na tamten świat.

Zapadło milczenie.

- Koguty - odezwał się w końcu chory - chcę obejrzeć walkę kogutów. - Dorothea nie odezwała się ani słowem, więc krzyknął: - Natychmiast! - Znów chwycił go przeciągły atak kaszlu.

- Dziś wieczorem przypływa „Maria” - powiedziała wbrew sobie Dorothea. - Wszyscy będą potrzebni w zatoczce.

- Chcieliście to przede mną ukryć - wycharczał sir Walter. Dorothea otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć, ale bez słowa zamknęła je z powrotem. Owszem, miała zamiar powiedzieć ojcu o transporcie dopiero po fakcie.

- Gdzie jest Josh? - Chory usiadł nieco prościej, wspierając się na poduszkach. - Sprowadź mi zaraz Josha! No, szybko, do diabła! Nie mogę zostawić tego w rękach głupawej kobiety.

Dorothea przygryzła wargi.

Veryan spędził w drodze dwie apokaliptyczne noce. Dyliżans Królewskiej Poczty Kornwalijskiej nie był chyba godny swojej nazwy, bo się w ogóle nie pojawił, a właściciel zajazdu pocztowego w Whitchurch twierdził, że nic o nim nie wie. Wreszcie Veryan natrafił na dyliżans poczty Exeteru i zdołał zapewnić sobie - wbrew przepisom - miejsce na dachu, uciekłszy się do przekupstwa. Ponieważ zaś zdecydowanie nie pochwalał takich sposobów, jego niechęć do sir Waltera i nieznajomej kuzynki jeszcze wzrosła. A potem zaczęło padać. Nie była to ulewa, lecz nieustanna mżawka, która w końcu całkiem przemoczyła Veryanowi płaszcz. Krople z kapelusza ściekały mu po szyi. Zanim dotarli do Exeter, był przemarznięty, przemoczony, nieszczęśliwy i miał wszystkiego dosyć.

W Exeter znalazł dyliżans Królewskiej Poczty Kornwalijskiej, który - jak się okazało - miał tam przystanek końcowy. Wprawdzie właściciele myśleli o przedłużeniu trasy, ale o tej porze roku nie było na to wielkiego zapotrzebowania. Tyle są warte informacje tej panny Selwood, pomyślał z irytacją Veryan.

Noc spędził w Exeter, w bardzo niewygodnym hotelu Foote'a. Nie był przyzwyczajony do nocowania w zajazdach, a właściciel, na pierwszy rzut oka rozpoznawszy nowicjusza, dał mu miejsce w obskurnym pokoiku z wilgotną pościelą i dymiącym kominem. Okno wychodziło na stajnie, więc Veryana nieustannie budziły zajeżdżające i odjeżdżające dyliżanse. Gdy zaś spał, we śnie od nowa przeżywał wszystkie uciążliwości całodziennej podróży. Następnego ranka pucybut bynajmniej nie poprawił mu humoru, odmówił bowiem wyczyszczenia butów.

- Buty powinny stać przed drzwiami wieczorem - powiedział chłopak. - Teraz to już nie mój obowiązek. Poza tym jestem potrzebny w jadalni. - Czekał jednak z nadzieją, pobrzękując drobniakami w kieszeni, ale Veryan odniósł się obojętnie do tej sugestii i odprawił chłopaka. Pucybut wzruszył ramionami i odszedł leniwym krokiem.

Ale teraz dzień się wypogodził i można było oglądać piękne widoki. Trakt biegł niedaleko Dartmoor, więc po prawej Veryan zobaczył złowieszcze wrzosowiska ze skalistymi pagórkami, a od czasu do czasu natykali się na stadko kudłatych dartmoorskich kucyków. Po lewej krajobraz wydawał się bardziej przyjazny i żywszy. Mijali sady z jabłoniami, a ziemia miała wszędzie zadziwiająco rudy odcień. Veryana podniosło to na duchu. Może nie będzie najgorzej, jeśli tak ma wyglądać ta cała Kornwalia, pomyślał.

Ale w Kornwalii, gdy wreszcie tam dotarli, doznał następnego wstrząsu. W Plymouth wyprzężono konie, a dyliżans wepchnięto na prom i zabezpieczono klinami, wciśniętymi pod koła. Wypoczęte zwierzęta czekały w stajni po drugiej stronie rzeki. Veryan i pozostali pasażerowie skwapliwie skorzystali z okazji do rozprostowania kości. Stał przy burcie i przyglądał się, jak dziób promu rozcina wodę. Widział, jak wioślarze z całej siły napierają na wiosła, walcząc z przypływem. Przed nimi rozpościerały się ziemie Kornwalii.

Nie były to jednak oblane blaskiem słońca, rude wyżyny Devonu. Nie, uświadomił sobie Veryan i przeszył go dreszcz. Ta kraina wydała mu się naznaczona piętnem dawnych czasów i znacznie bardziej obca. Gleba była zupełnie inna, a pejzaż utracił łagodność. Przeprawa przez rzekę Tamar była jak przekroczenie granicy państwa.

Pogoda też natychmiast się zmieniła, bo z zachodu nadciągnęły kłęby szarych chmur. Na pokład spadły pierwsze krople deszczu. Veryan pożałował, że w ogóle postawił stopę w tym miejscu. Kraina nie zrobiła na nim dobrego wrażenia. Powinien był trzymać się z dala od Kornwalii. Pełen złych przeczuć, przyglądał się ponuremu widokowi, jaki miał przed oczami.

- Pierwszy raz w tej części świata, prawda, panie?

Veryan obrócił się. Stojący za nim woźnica wskazał skinieniem głowy zbliżającą się przystań.

- Tak. - Veryan wziął się w garść. - Moja matka stąd pochodziła, ale nigdy tu nie byłem.

- To znaczy, że masz tu rodzinę, panie? - Woźnica wydawał się bardzo przyjaźnie nastawiony.

- Sir Waltera Selwooda - odrzekł bez entuzjazmu Veryan.

Woźnica gwizdnął.

- Słyszałem, że źle z nim.

Ciekawe, czy to jest opis stanu zdrowia, czy ocena moralna? - zastanawiał się Veryan.

- Właśnie tam jadę - rzekł.

- Wszyscy znają sir Waltera. To nie byle kto. - Ton woźnicy nadal był dwuznaczny.

Cóż to miało znaczyć, pomyślał zirytowany Veryan. Odwrócił się i wbił wzrok w szybko zbliżający się przeciwległy brzeg.

O godzinie dziesiątej w zimny marcowy wieczór u wąskiego skalistego przejścia do zatoki Morvoren było pełno ludzi. Przybyli tu po dwóch lub trzech i zaraz wzięli się do wcześniej wyznaczonych zadań. Dwóch wypłynęło małą łódką do skały Morvoren i siedziało tam z przygotowaną latarnią. Inni oczyścili brzeg z wodorostów i usypali z nich stertę w jednym miejscu, żeby potem wykorzystać je do maskowania śladów. Kilka długich, wąskich łodzi wiosłowych czekało w pogotowiu na brzegu. Do ich załóg należało przewiezienie towarów z okrętu na brzeg. Łodzie były niezwykle szybkie i zwrotne. Od czasu do czasu rozlegało się ciche rżenie muła lub goonhillskiego kuca, z których każdy miał drewniane siodło z jukami.

Josh, krępy sześćdziesięciokilkuletni mężczyzna z siwiejącymi włosami, w solidnych skórzanych butach na nogach, zapisywał w pamięci, kogo widzi, po zakończeniu nocnej pracy należało bowiem ludzi wynagrodzić. Od czasu do czasu spoglądał ku otwartemu morzu. Na niebie widniał chudy półksiężyc, wiał silny wiatr. Dla przemytników najlepsze były noce bezksiężycowe. Dwaj mężczyźni na skale Morvoren zapalali szczelnie osłoniętą latarnię, której płomień było widać tylko z otwartego morza. Daniel Watson, kapitan „Marii” rzucał kotwicę najbliżej skały, jak tylko mógł, by okręt nie był zanadto widoczny i przygotowywał się do przeładunku towarów na łodzie. Ale żagle „Marii” opuszczano tylko połowicznie, żeby w każdej chwili okręt był gotowy do szybkiego odwrotu. Daniel nie lubił kusić losu.

Dorothea, ubrana w ciemną spódnicę, z głową okrytą szarym wełnianym szalem zeszła ścieżką na brzeg. Słysząc ją, Josh podniósł głowę.

- Czy jest pani gotowa?

Skinęła głową. Towary trzeba było ukryć w podziemiach klasztoru. Biegły one pod podjazdem do budynku, a wchodziło się do nich przez zwieńczone łukiem drzwi w bocznej ścianie Selwood Priory, od dawna zarośniętej starannie pielęgnowanym bluszczem.

- Gdzie jest panicz Horace?

Dorotheę przeszył zimny dreszcz.

- Myślałam, że jest z wami.

- Mnie powiedział, że musi pomóc pani.

Dorothea zacisnęła pięści.

- Przeklęty głupiec!

- To znaczy, że pojechał z Ablem do Polperro. - Josh wiedział, że Abel miał pomysł, co zrobić z kutrem straży celnej, w razie gdyby celnicy chcieli zatrzymać i przejąć „Marię”. - Niech się pani nie martwi - dodał bez przekonania. - Abel dopilnuje, żeby chłopakowi nie stała się krzywda.

- Na miejscu Abla wrzuciłabym go do pierwszego napotkanego strumienia - burknęła Dorothea.

Nie było czasu na dalszą rozmowę. Ze skały Morvoren błysnęło nikłe światło. „Maria” nadpłynęła. Mężczyźni pobiegli do łodzi, zepchnęli je na wodę i wskoczyli do środka. Natężając wzrok w ciemności, Dorothea zdołała dostrzec niewyraźny zarys okrętu.

Mimo woli poddała się nastrojowi chwili. Znienacka na brzegu zrobiło się rojno. W zadziwiająco krótkim czasie łodzie powróciły, na brzegu wylądowały większe i mniejsze baryłki brandy i dżinu, paki z koronką, tytoniem i herbatą, a wioślarze popłynęli po następną część towaru. Szybkość była tu najważniejsza. Beczułki szybko przetoczono po piasku i załadowano na grzbiety cierpliwie czekających zwierząt. Natychmiast po zakończeniu załadunku karawana sześciu mułów i kuców ruszyła.

Dorothea ujrzała Diggory'ego, który brnąc po kolana w wodzie, mozolił się z wyniesieniem na brzeg paczek z tytoniem i drogocenną koronką. Skinął jej dłonią. Odwzajemniła pozdrowienie, a potem odwróciła się ku jucznym zwierzętom. Do niej należał nadzór nad przeniesieniem towaru w bezpieczne miejsce. W razie gdyby coś się stało, jak najwięcej dóbr musiało być dobrze ukrytych.

- Czy pani jest gotowa? - spytał Michael Cross, łysiejący człowieczek bez kilku zębów, które stracił podczas niefortunnej sprzeczki z celnikiem. Był bratem przyrodnim Abla Watsona, ale że bracia nigdy się nie lubili, rzadko również rozmawiali. Dorothea widziała Michaela wcześniej, jak grabił wodorosty.

Skinęła głową więc wyruszyli. Przez ramię zobaczyła następne kuce gotowe do drogi.

- Czy mój młodszy brat jest z Ablem, Michael? Michael Cross zerknął na nią z zakłopotaniem. Jego przyrodni brat wyprawił się wcześniej do Polperro, żeby mieć pod obserwacją celników. Miał gotowy plan odwrócenia ich uwagi w razie, gdyby wpadli na trop dzisiejszego ładunku. Szczegółów Michael nie znał.

- Proszę się nie martwić o panicza Horace'a - pocieszył ją. - Jest dzielny jak lew. Ma to po ojcu.

- Tylko rozumu o połowę mniej - zripostowała Dorothea. Mimo to uśmiechnęła się.

Kiedy wąską ścieżką po klifach dotarła do klasztornej furty, wyprzedziła karawanę, by otworzyć drzwi ukryte pod bluszczem. Teraz jej miejsce było tutaj, musiała dopilnować, by mężczyźni starannie poustawiali wszystkie beczki, bo tym razem ładunek był bardzo duży, należało więc jak najlepiej wykorzystać miejsce do składowania.

Po rozładowaniu pierwszego tuzina zwierząt nastąpiła chwila przerwy. Dorothea zaczęła przepychać beczki tak, by znalazły się jak najbliżej siebie, a tytoń i koronki układała na półkach. Ten towar powinien wystarczyć na spłacenie długu u Brama, pomyślała. Podeszła do drzwi i zerknęła w dół klifu. Ścieżką zbliżała się nowa grupa jucznych zwierząt, ale do celu brakowało jej jeszcze kilku minut.

Dorothea wyjęła więc z kieszeni klucz od budynku przy furcie i poszła na swoje poddasze. Księżyc był bardzo wątły, ale noc pogodna i rozgwieżdżona, toteż izbę zalewało zimne, srebrzyste światło, a słoiczki rozmieszczone na półkach rzucały atramentowe cienie na ściany. Chmury odpłynęły; zrobiło się stanowczo za jasno, by wyładunek miał być bezpieczny. Dorothea podeszła do okna. Zatoczki w dole nie widziała, bo kąt był zbyt ostry, ale za to miała dobry widok na otwarte morze. I tam na horyzoncie zauważyła rozmazany kształt... Majaczył jeszcze bardzo daleko, ale czy nie był to kuter straży celnej?

Zbiegła po schodach na dół i przyzwała Michaela, który nadchodził z następnym ładunkiem.

- Michael, powiedz swoim ludziom, żeby rozładowali zwierzęta najszybciej, jak umieją, a ty chodź ze mną. - Zaprowadziła go po schodach do okna na górze i wskazała kształt na morzu. - Czy to nie jest kuter Polperro?

Michael skubnął ucho i pokręcił głową.

- Nie ta wielkość. Zresztą nawet gdyby, to celnicy mieliby za daleko. Niech się pani nie martwi. - Uciekł jednak przed jej spojrzeniem i kilka razy odchrząknął.

Po jego wyjściu Dorothea jeszcze przez chwilę obserwowała okręt. Coś wisiało w powietrzu, nie bardzo wiedziała jednak co. Michael był wyraźnie zaniepokojony. Strapiona, opuściła swoje królestwo i weszła po schodach jeszcze wyżej, na dach. Tak, niewątpliwie w ich stronę zbliżał się jakiś kuter.

Zbiegła do podziemi. Właśnie nadszedł Diggory na czele objuczonych kuców. Uśmiechnął się do niej uszczęśliwiony, że pozwolono mu wziąć udział w nocnej pracy.

- Diggory - powiedziała szybko Dorothea. - Leć na dół i powiedz Joshowi, że na morzu pojawił się kuter. Około drugiej. Płynie w naszą stronę. Aha, i jeśli Josh powie ci, żebyś biegł do domu i nie narażał się na niebezpieczeństwo, to masz go posłuchać, rozumiesz?

Chłopiec skrzywił się, ale posłusznie skinął głową. Praca w zatoczce posuwała się błyskawicznie. Większość baryłek już wyładowano, a na brzegu było pełno paczek i skrzynek. Josh kierował pracą i co pewien czas spoglądał ku otwartemu morzu. Wydawało się, że nie ma niebezpieczeństwa, ale tego nigdy nie można być pewnym. Nagle w oddali błysnęło światło. To jeden z mężczyzn siedzących na skale Morvoren dał im znak. Widocznie wspiął się na szczyt skały i przez lunetę wypatrzył na horyzoncie kuter, więc ostrzegł towarzyszy. Było widać, że dwaj mężczyźni szybko zsuwają się ze skały i wsiadają do łodzi. Na „Marii” też zauważono nadpływający kuter, bo na pokładzie wszczął się gorączkowy ruch. Podniesiono kotwicę i rozwinięto żagle.

Na brzegu wszyscy starali się jak najszybciej sprzątnąć wyładowany już towar. Szybko objuczono kuce i muły, a mężczyźni wzięli pozostałe paczki.

- Diggory! Rozgrab migiem te wodorosty. I dobrze uważaj, co się dzieje! - Josh energicznie wydawał rozkazy.

Wartownicy ze skały Morvoren płynęli już w stronę Porthgavern. Josh wbiegł ścieżką na klify i popatrzył w stronę horyzontu. Nie ulegało wątpliwości, że nadpływa kuter straży celnej z Polperro. Ktoś musiał nas wydać, pomyślał gniewnie Josh. „Maria” oddalała się powoli. Gdyby osiągnęła pełną prędkość, żaden kuter nie miałby szans jej dogonić, ale nie było pewności, czy okręt zdąży dostatecznie się rozpędzić. Na szczęście towaru na pokładzie już nie było. Na załogę mogłyby paść podejrzenia, nie sposób byłoby jednak niczego dowieść.

Rozległ się ostrzegawczy wystrzał. Pocisk spadł do wody jakieś trzydzieści metrów przed „Marią”. Stanowczo za blisko, pomyślał Josh. Nic jednak nie mógł na to poradzić. Zbiegł z powrotem na brzeg zatoki. Jego zadaniem było dopilnować, żeby znikły ślady wyładunku, a towary trafiły do bezpiecznej kryjówki.

Kiedy Diggory i dwaj inni młodzi pomocnicy skończyli rozkładanie wodorostów, Josh wziął od nich grabie.

- W porządku, chłopcy. Zrobiliście swoje. Najlepiej zmykajcie do domów. Diggory, jutro rano chcę porozmawiać z twoim tatą.

Gdy ostatnie kuce znikły na ścieżce pnącej się po klifie. Josh ruszył ich śladem i po drodze starannie zmiatał wszystkie resztki w dół. W podziemiach Dorothea dowodziła układaniem towaru. Skrytka była już prawie pełna, a mężczyźni pracowali bardzo sprawnie. Gdy wszedł Josh, podniosła głowę.

- Czy to był wystrzał?

- Nie możemy pomóc „Marii” - rzekł Josh. - Modlę się tylko, żeby straż jej nie skonfiskowała na podstawie podejrzenia. - Byłaby to poważna strata kapitału i oboje doskonale o tym wiedzieli.

Znad morza doleciały następne odgłosy wystrzałów, tym razem znacznie bliższych. Kuce i muły, już bez ładunków, rozprowadzano po okolicznych wrzosowiskach. Wkrótce miały się znaleźć w stajniach najróżniejszych właścicieli i nikomu nie przyszłoby do głowy, że jeszcze niedawno wcale ich tam nie było. A jeśli ktoś przypadkiem spotkałby takie zwierzę w drodze do stajni, to na ogół miał dość rozsądku, by nie zadawać pytań.

- Zrobione, proszę pani. - Podszedł do niej Michael Cross; minę miał poważną.

Dorothea zamknęła drzwi kryjówki i uporządkowała maskujące je gałązki bluszczu.

- Chodźmy na dach budynku przy furcie - zaproponowała. - Zobaczymy, co się dzieje. Pójdziesz z nami, Michael?

Przekręciła klucz w drzwiach i minąwszy poddasze, wspięła się po schodach na ołowiany dach. Josh skierował lunetę na morze. Jest za jasno, pomyślał. Kilkaset metrów od brzegu płynęła „Maria”. Nabierała prędkości, ale za wolno. Kuter straży celnej był już wyraźnie widoczny. Mrok znowu rozjaśniło kilka ognistych błysków. „Maria” nie miała szans na ucieczkę.

Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się na morzu mała łódź rybacka. Krążyła wokół jednego miejsca, nie zwracając najmniejszej uwagi na kuter. Nawet jednooki zauważyłby, że jej załoga próbuje wyciągnąć bosakami wcześniej zatopiony ładunek.

- O, Boże - jęknęła Dorothea. Zerknęła na Michaela, który z całej siły zaciskał dłonie na koronie muru. Nie trzeba jej było mówić, że to łódź Abla i że najprawdopodobniej jest na niej również Horace.

Kuter wykonał zwrot i znowu wystrzelił z działa. Ludzie na łodzi chyba nagle dostrzegli zagrożenie, bo zaczęli się gorączkowo miotać. Łódź wolno obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. „Maria” zyskała na czasie i wyraźnie się oddaliła. Kapitan kutra najwyraźniej przez chwilę się wahał, w końcu jednak zdecydował się ścigać łódź. Josh podał lunetę Dorothei. Wyregulowała ostrość i spojrzała na morze; na pokładzie łodzi rybackiej było trzech mężczyzn. Najpierw poznała krępą sylwetkę Abla. Towarzyszył mu prawdopodobnie Tim Wilcox, kowal, a trzeci w tej grupie był Horace.

Łódź płynęła teraz w stronę Porthgavern. Ostrzegawczy pocisk wylądował kilka metrów za jej rufą. Łódź zwolniła. Było oczywiste, że wkrótce wejdą na nią celnicy i aresztują załogę pod zarzutem podejrzenia udziału w przemycie... Dorothea nie mogła na to patrzeć.

2

Pierwszą noc w Kornwalii Veryan spędził w zajeździe Królewskie Ramiona w Torpoint. Było to całkiem przyjemne miejsce; w jadalni trzaskał ogień na kominku, a na podłodze leżał czysty piasek. Dębowe stoły były solidnie wyszorowane, a wnętrze sprawiało wrażenie dostatniego. Pani Hooper, karczmarka, stała za kontuarem, płukała kufle i wieszała je na mosiężne haki, które miała nad głową. Była w fartuchu sztywnym od krochmalu, a jej obfite wdzięki z przodu krępował gorset. Wyglądała na kobietę mocno stąpającą po ziemi. Gdy Veryan wszedł na salę, podniosła głowę.

- Nazywam się Selwood. - Veryan przybrał pewną siebie pozę, choć wcale nie czuł się pewnie. - Spodziewam się, że anonsowano mój przyjazd.

Karczmarka wolno zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Miała za sobą wieloletnią praktykę, a tego rodzaju spojrzenie wyćwiczyła do perfekcji w hałaśliwe sobotnie wieczory i uspokoiła nim już niejednego mężczyznę, dzięki czemu zajazd Królewskie Ramiona cieszył się jak najlepszą opinią.

- Selwood, powiadacie, panie? - Odwróciła się twarzą do zaplecza. - Mężu! Jest tu ktoś, kto nazywa się Selwood.

Diabelnie podejrzane towarzystwo! - pomyślał Veryan. Blask ognia bijący od kominka całkiem stracił dla niego urok. Veryan sięgnął do kieszeni na piersi i wyjął z niej bilet wizytowy. Karczmarka nieufnie ujęła prostokącik za róg i podała go mężowi.

„Wielebny Veryan Selwood” głosił napis. Pan Hooper przyjrzał się biletowi z uwagą, potem odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął głośnym, skrzekliwym śmiechem.

- To ksiądz! Selwood księdzem! A niech mnie! Veryan zacisnął usta w cienką linię, dając wyraz swej dezaprobacie. Nie znosił, gdy witano go jak dziwadło, skrzyżowanie przestępcy z trefnisiem. Postanowił, że wypełni swój obowiązek wobec sir Waltera, ale gdy przejmie na własność majątek, odda go w dzierżawę. Nie miał najmniejszego zamiaru zamieszkać w tej ponurej dziurze na końcu świata.

- Jak już skończycie się śmiać - odezwał się lodowato - to może z łaski swojej wskażecie mi pokój. Nie zamierzam dzisiaj jechać dalej.

Panu Hooperowi śmiech zamarł na ustach.

- Przepraszam pana, ale mam rozkaz niezwłocznie dać wam konia i przewodnika. Usta Veryana wykrzywił grymas uporu.

- Dzisiaj nie zamierzam ruszyć się stąd ani o jard. Hooperowie wymienili zatroskane spojrzenia.

- Ale sir Walter...

- Sir Walter może rozkazywać wam, ale nade mną nie ma władzy. Jeśli nie dacie mi przyzwoitego pokoju, niezwłocznie udam się do Feny House.

Kilka minut później Veryan - już bez butów, które posługacz zabrał do czyszczenia - miał pod bokiem na stoliku karafkę wybornej brandy i leżąc z rękami pod głową na solidnym dębowym łożu, wpatrywał się w sufit. Ten pokój był o niebo lepszy niż w zajeździe w Exeter. Miał nowoczesne, podnoszone okno, ściany wyklejone tapetą w rzucik, a na stojaku w kącie czekały biało-niebieskie dzban i miska. Pani Hooper stała się nagle niezwykle troskliwa i uprzejma. Sama zaoferowała się, że weźmie płaszcz od gościa, żeby usunąć z niego smugi błota.

Veryanowi poprawił się nastrój. Zrozumiał, że w Exeter powinien był wykazać dużo więcej stanowczości.

Wysławszy do pokoju na górze makrelę z ziemniakami i szpinakiem, zamówioną przez gościa, oraz domowej roboty kruche ciasteczka z dżemem, talerz z serami i herbatniki, pani Hooper zwróciła się do męża:

- Nie powinieneś był się z niego śmiać. To mu się bardzo nie spodobało.

- Uważaj tylko, Selwood księdzem?! - Hooper znów wydał z siebie zduszony rechot.

- On nie wygląda na takiego, co bywał w świecie - odrzekła jego żona. - Pytał, co zrobić z butami! Mnie się widzi, że on jeszcze nigdy nosa z domu nie wyściubił.

- Gunthorpe da mu do wiwatu.

- Och, mam nadzieję, że nie. Pan Selwood jest dżentelmenem. To się widzi. Hooper prychnął.

- Nie potrzebujemy tutaj angielskich dżentelmenów. Żadnych obcych!

- On jest z Selwoodów - przypomniała mu żona.

- Z Selwoodów? Jak żyję nie widziałem takiego Selwooda! Ale krew nie woda, jeszcze zobaczymy, jak to z nim jest.

- W każdym razie mam nadzieję, że ktoś ostrzeże go przed Gunthorpe'em - powiedziała trzeźwo pani Hooper.

Tuż, tuż przy nowej drodze dla dyliżansów, prowadzącej z Torpoint do Liskeard, stał walący się szałas. W lecie czasem używali go pasterze w okresie strzyżenia owiec, ale teraz, w zimny marcowy wieczór, zajmował go tylko samotny mężczyzna. Wyraźnie na kogoś czekał, bo od czasu do czasu podchodził do drzwi i spoglądał w mrok, bacznie nasłuchując wieczornych odgłosów. Chociaż miał przy sobie latarnię, trzymał ją nie zapaloną. Zdawało się, że nic sobie nie robi z ciemności.

Bram Gunthorpe, bo o nim mowa, był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, niebezpiecznie bliskim otyłości. Rysy miał wyraziste, choć dość prostackie, głowę stożkowatą, osadzoną na byczym karku. Obrazu dopełniały jasne włosy i zimne, niebieskie oczy. Brama otaczała aura niezbyt określonego zagrożenia i to powodowało, że niektóre panny na myśl o nim rumieniły się nie bez przyjemności, czego zresztą był świadom i nie wahał się wykorzystywać.

Matka zawsze go rozpieszczała, a ojciec umarł, gdy Bram miał zaledwie jedenaście lat, chłopcu pozwalano więc odgrywać rolę pana domu, a nawet go do tego zachęcano. Pani Gunthorpe nie zgodziła się wysłać go do szkoły z internatem, co zapewne wbiłoby mu trochę rozumu do głowy, pozostał więc rozpuszczonym jedynakiem, który mógł pozwolić sobie na znacznie więcej, niż powinien. Naturalnie, układnemu dziecku nic by to nie zaszkodziło, ale Bram zawsze zdradzał skłonności do brutalizowania życia.

Najbliższym mężczyzną, który mógłby go wziąć w karby, był sir Walter Selwood, ale ten tylko się śmiał z młodzieńczych wybryków Brama i raczej zachęcał go do rozpusty, niż od niej odwodził. Selwood lubił popisywać się przed zachwyconym młodszym słuchaczem swą mocną głową i jurnością, gorąco też popierał eksperymenty zucha z butelką, a także z pokojówkami w Quilquin House.

- Kładź je na wznak, chłopcze - radził sir Walter. - To jest jedyna pozycja odpowiednia dla kobiety.

Ale mimo swej chełpliwości sir Walter miał dobre serce. Oczywiście nie powstrzymywało go to przed uwodzeniem wiejskich dziewek, zawsze jednak dawał im pieniądze dla dzieci i można było na nim polegać, że będzie wspierał latorośl z nieprawego łoża, a w przyszłości chłopaka wspomoże pożyczką na łódź rybacką, a dziewczynie zapewni posag, żeby mogła znaleźć męża. Sir Walter zakładał więc siłą rzeczy, że jego podopieczny postępuje tak samo.

Bram był jednakże całkiem inny. Gdy Mary Pengally, czternastoletnia służąca w Quilquin House, zaszła w ciążę, została wyrzucona na łeb, na szyję przez panią Gunthorpe. Bram tylko wzruszył na to ramionami, zwłaszcza że Mary już go znudziła. Dziewczyna się powiesiła. Sir Walter przeżył poważny wstrząs, ale było już za późno. Bram tymczasem wiedział, że budzi lęk, i upajał się tym. Rozsądne matki unikały wysyłania córek do pracy w Quilquin House.

Pani Gunthorpe zorientowała się zbyt późno, że wychowała mężczyznę, który nie cofnie się przed niczym, byle postawić na swoim. W dniu ślubu otrzymała posag wynoszący osiem tysięcy funtów i w odpowiednim czasie pieniądze te miały stać się własnością córki, lecz, niestety, syn coraz częściej domagał się „pożyczek” z zysków, które przynosił ten kapitał, i nie wahał się użyć przemocy, jeśli mu odmówiono.

Bram chciał przede wszystkim zwiększyć swoje dochody z przemytu, stanowiącego w tej okolicy bardzo lukratywne zajęcie, ale ponieważ jego majątek leżał w głębi lądu i nie miał dostępu do morza, zadanie nie należało do łatwych. Był wprawdzie współwłaścicielem małego przemytniczego lugra z Cawsand, ale piąta część zysków nijak nie zaspokajała jego nieustannego zapotrzebowania na pieniądze. Próbował wpędzić sir Waltera w długi karciane, żeby następnie zmusić go do odsprzedania części posiadłości z portem, ale na to jego przeciwnik był zbyt przebiegły.

Ostatnimi czasy Bram zainteresował się więc kutrem straży celnej z Polperro. Gdyby celnicy w ramach swoich obowiązków zatrzymali „Marię”, stanowiłoby to dla przemytniczych interesów Selwooda cios, po którym mógłby się już nawet nie pozbierać. Należało jednak grać bardzo ostrożnie i trzymać się jak najdalej od wszelkich otwarcie wrogich poczynań, bo żaden Kornwalijczyk nie wybaczyłby ziomkowi zdrady. Celnicy byli nietutejsi; nikt miejscowy nie ważyłby się wydać im Kornwalijczyka, chyba że zmuszono by go do tego szantażem. A Bram, korzystając ze swego stanowiska sędziego pokoju, uratował niedawno przed zsyłką jednego z miejscowych przemytników...

Na zewnątrz trzasnęła gałązka. Ostrożnie podszedł do drzwi. Nic nie zobaczył. Potem rozległ się cichy głos drzemlika: ki-ki-ki. Bram odpowiedział w ten sam sposób i po chwili w chacie pojawił się człowiek.

- I co? - spytał natychmiast Bram.

- Niestety, sir. Nie udało się. - Przybysz był onieśmielony i z trudem składał słowa.

- Dlaczego nie? Nie widzieli „Marii”?

- Odciągnięto ich. W pobliżu była łódź rybacka. Wyglądało to tak, jakby załoga próbowała wyciągnąć zatopiony towar z wody. Ale oni tylko wybierali koszyki na homary. - Mężczyzna mówił cichym głosem i raz po raz nerwowo zerkał przez ramię.

- Ha! Koszyki na homary w zatoce Morvoren! Chyba tylko dzieci uwierzyłyby w coś takiego. Do diabła z nimi! Jaki sens ma ściąganie tutaj straży z Sussex? To powinni być miejscowi, którzy znają wybrzeże.

Mężczyzna milczał. Nikt z tutejszych nie podjąłby się tego, chyba że taki nikczemnik jak on, którego Gunthorpe prowadzi na sznurku. Gorzko żałował, że nie miał odwagi się powiesić tak jak biedna Mary.

- Kto był w tej łodzi? - spytał Bram.

- W łodzi?

- Przecież mówię, do pioruna! - Bram zacisnął palce na szyi mężczyzny. - Kto był w tej łodzi rybackiej?

- Ja... nie widziałem, sir.

- Nie widziałeś? - Bram mocniej zacisnął palce. - Nie próbuj się wykręcać, bo ci nie uwierzę.

Twarz mężczyzny spurpurowiała, z gardła dobył mu się odgłos dławienia. Bram pchnął go na ziemię. Minęło kilka minut, nim mężczyzna był w stanie znów cokolwiek powiedzieć.

- Abel i Tim Wilcox, i chłopak - wyszeptał wreszcie ledwie słyszalnie.

- Jaki chłopak?

- Stąd.

Bram jednym szarpnięciem postawił go na nogi i uderzył na odlew w szczękę.

- Panicz Horace, sir. Ale to naprawdę jest jeszcze dzieciak.

- Aha, Horace - powtórzył Bram takim głosem, że mężczyzna leżący na ziemi zadrżał. - No, dobrze. Doniosłeś na kogo trzeba jak śmierdzący tchórz, którym zresztą jesteś, więc wynoś się.

Gdy mężczyzna odszedł, Bram pogrążył się w zadumie.

Quilquin House nie było zbyt zasobnym majątkiem, chociaż za tysiąc dwieście funtów rocznie dżentelmen spokojnej natury i umiarkowanych ambicji mógł wieść bardzo szczęśliwy żywot. Ale Bram nie miał ani spokojnej natury, ani umiarkowanych ambicji.

Kilka razy do roku jeździł do Londynu, by spędzić tam około miesiąca. Początkowo sprzyjało mu szczęście, wygrywał więcej, niż tracił, ale ostatnim razem zawitał w nowej modnej jaskini gry na King Street i poniósł sromotną klęskę. Sypał wekslami na lewo i prawo, jakby to było konfetti. Nawet po wyciągnięciu pieniędzy od matki i oskubaniu dzierżawców zostało mu dziewięćset gwinei długów.

Pomyślny wieczór w towarzystwie sir Waltera przysporzył mu trzysta gwinei. Potem jednak przeciwnik zachorował, więc jak dotąd Bram nie zobaczył wygranej. Naturalnie, nie miał skrupułów, które powstrzymałyby go przed wystąpieniem z pogróżkami wobec dłużnika, ale nawet on nie mógł się domagać pieniędzy od człowieka będącego na łożu śmierci.

Próba wciągnięcia Horace'a w hazard zawiodła. Chłopak odrzucił zachęty z taką stanowczością, że Bram utwierdził się w przekonaniu, iż nieślubny syn sir Waltera podejrzewa go o oszukiwanie. Panicz Horace, uznał Bram, za wiele sobie Pozwala. Należy udzielić mu lekcji.

Rozważał nawet ewentualne małżeństwo z Dorotheą, ale traktował ten pomysł jak ostatnią deskę ratunku. Jest bardziej podobna do suchej tyczki niż do kobiety, pomyślał kwaśno, a jedyny zysk, jaki odniósłby z tego małżeństwa, nie przekroczyłby sumy siedmiu tysięcy funtów. Rzecz jasna, gdyby Bram odgadł, co sir Walter zrobił ze spadkiem córki, odniósłby się do tego pomysłu znacznie bardziej entuzjastycznie. Dorothea zawsze traktowała go uprzejmie, lecz mimo to nie ulegało wątpliwości, że czuje do niego niechęć, a pogarda bijąca z jej czarnych oczu wprawiała go w głębokie zakłopotanie. Przypomniawszy sobie o tym, Bram natychmiast skierował myśli na przyjemniejsze sprawy.

Była przecież jeszcze, na przykład, ta urocza boginka Sylwia, która właśnie zaczęła rozkwitać, a gdy z nim rozmawiała, zawsze płoniła się rumieńcem. Przez chwilę Bram marzył o uległej Sylwii - lubił brutalny seks, wtedy miał satysfakcjonujące poczucie, że jest panem - wreszcie jednak z żalem porzucił te fantazje. Naturalnie, bez skrupułów wykorzystałby trzynastoletnią dziewczynkę, ale sir Walter uznawał Sylwię, więc przynajmniej z wychowania była panną z dobrego domu, co czyniło ją niedostępną. Na razie.

Jej ojciec umierał bowiem i to oznaczało zmianę. Zmiana zaś oznaczała nowe możliwości. Śmierć Selwooda musiała wytworzyć próżnię. I w środowisku przemytników, i w opiece nad Sylwią. Bram postanowił wybrać się nazajutrz do Selwood Priory, żeby złożyć wyrazy uszanowania sąsiadowi, a przy okazji sprawdzić, co w trawie piszczy.

Tymczasem nie pozostawało mu nic innego, jak wykrzesać z siebie dużo cierpliwości.

Fanny Porter, kobieta dobiegająca pięćdziesiątego roku życia, ciesząca oczy mężczyzn apetycznymi krągłościami, siedziała w salonie z Dorotheą. Była zapłakana i pełna niepokoju o przyszłość. Przed dwudziestoma laty jej pulchność zwróciła uwagę sir Waltera, który lubił kobiece kształty, a ciepłe spojrzenie orzechowych oczu i urocze rumieńce też zrobiły swoje. W owym czasie Fanny zdawała sobie sprawę jedynie z tego, że w obecności chlebodawcy czuje dziwne zakłopotanie.

Lady Selwood, matka Dorothei, była umierająca, więc Fanny miała pełne ręce roboty. Starała się ulżyć cierpiącej kobiecie w jej ostatnich dniach, dlatego jak najwięcej czasu spędzała na lekcjach z Dorotheą, a rzadkie chwile odpoczynku poświęcała na niepokojące rozmyślania o kolejach swojego losu po śmierci lady Selwood. Czy wypadałoby jej pozostać w domu wdowca?

Okazało się, że sir Walter podjął decyzję za nią. A jeśli Fanny łudziła się nadzieją, że poprosi o jej rękę, gdy skończy się okres żałoby, to sama była sobie winna. Potem sir Walter wyraźnie zresztą powiedział, że nigdy niczego jej nie obiecywał oprócz dwóch tysięcy funtów. Zanim Fanny pojęła, że w tej sytuacji widoki na małżeństwo są mamę, okazało się, że jest Już za późno, była bowiem w ciąży.

- Nie powinnam do tego dopuścić. - Zaszlochała. - Ale tak bardzo chciałam mieć dom i dzieci...

- Sądzę, że ojciec nie dał ci wyboru - stwierdziła Dorothea. W dniu śmierci matki miała zaledwie dziesięć lat, lecz nawet wtedy zauważyła niezwykłą galanterię, z jaką ojciec zaczął się odnosić do jej guwernantki. Kiedyś nawet pojawił a? w klasie, czego nigdy przedtem nie robił, i wziął pannę Potter na konną przejażdżkę, z której wróciła uśmiechnięta i zarumieniona.

- Dziwię się, że mną nie pogardzasz. - Fanny wciąż szlochała.

- Banialuki - odparła Dorothea. - Uratowałaś mnie przed samotnym dzieciństwem. Byłam w siódmym niebie, kiedy się dowiedziałam, że u nas zostaniesz.

- Ale wtedy miałaś tylko dziesięć lat, kochanie. Byłaś za mała, żeby zrozumieć moją występność i zepsucie.

- Nie mów tak. To jest chore. - Dorothea nigdy nie miała Fanny za złe tej odrobiny szczęścia, jaka stała się jej udziałem. Fanny miała przez pewien czas życie, o jakim zwykła guwernantka mogłaby tylko marzyć. Naturalnie potem za to zapłaciła, gdy sir Walter stopniowo tracił zainteresowanie jej osobą i zaczął szukać nowych kobiet. - Odpowiedzialność dzieli się na dwoje. Dużo o tym myślałam. Ojciec powinien był się z tobą ożenić, wtedy nie byłoby tego zamieszania z kuzynem księdzem.

- Och! - Fanny osuszyła kąciki oczu muślinową chusteczką. - Duchowny! Moja sytuacja na pewno wzbudzi w nim odrazę i nie mogę go za to winić.

- Twoja sytuacja nie ma z nim nic wspólnego i tak też mu powiem - oznajmiła Dorothea. Była zdecydowana przywołać pana Selwooda do porządku, gdyby próbował udawać świętoszka.

- Musisz go sobie zjednać, Theo - odezwała się błagalnie panna Potter. - Nie mam pojęcia, gdzie byśmy się podziali, gdyby nas wyrzucono.

- Nikt cię nie wyrzuci! A w ogóle to ciekawe, gdzie jest ten człowiek. Powinien był przyjechać wczoraj. - Prawdę mówiąc, Dorothea nawet się cieszyła, że nie dotarł do Selwood Priory wcześniej, zważywszy na wyładunek towaru z „Marii”.

To jednak w niczym nie osłabiło niechęci, jaką wzbudziło w niej spóźnienie kuzyna.

Drzwi się otworzyły i do pokoju wpadła Sylwia. Była to urocza dziewczynka z kręconymi włosami w odcieniu orzecha włoskiego i z orzechowymi oczami, rosnąca jak na drożdżach we wszystkie strony. Miała na sobie niebieską sukienkę pod szyję z miękkiej wełny, ale nadgarstki wystawały jej z rękawów, a spódnica była już raz przedłużana, bo poprzedni rąbek przykrywała aksamitna tasiemka. Zarysowujące się piersi nieznacznie wypychały stanik sukni.

Dorothea podniosła głowę.

- Zamknij drzwi, Sylwio.

Dziewczynka spojrzała błagalnie w sufit i niedbale pchnęła drzwi nogą.

- Tak jak należy - upomniała ją przyrodnia siostra.

- No, już dobrze. - Drzwi zamknęły się z głośnym trzaskiem, a Sylwia wskoczyła na parapet i usiadłszy, zaczęła obgryzać paznokcie.

Dorothea zmierzyła ją wzrokiem, ale nie powiedziała ani słowa. Fanny wykazała mniej rozsądku.

- Sylwio, kochanie, elegancka panna nie obgryza paznokci. Dziewczynka potrząsnęła orzechowymi puklami.

- Nie jestem elegancką panną.

- Co ty mówisz! - sprzeciwiła się matka. - Jesteś córką dżentelmena.

- Phi! - odpaliła Sylwia. - Martha też, jeśli o to chodzi. - Martha była jedną z nieślubnych latorośli sir Waltera. Jej matka pracowała przy czyszczeniu ryb w Porthgavern. Sir Walter, dobierając sobie kobiety, kierował się bardzo eklektycznymi upodobaniami.

Fanny jęknęła z zażenowaniem, a Sylwia znowu potrząsnęła głową i odwróciła się do okna. Na podjeździe widać było zbliżającego się konno postawnego mężczyznę w zielonej kurtce jeździeckiej. W jednej ręce trzymał szpicrutę, którą raz po raz ze złością świstał po końskim zadzie. Końskie wędzidło było pokryte pianą. Jeździec miał nieco przekrzywiony cylinder, jakby bardzo się śpieszył, a gdy zerknął w górę i dostrzegł Sylwię, uniósł go i skłonił głowę. Dziewczynka zachichotała, zeskoczyła na podłogę i pobiegła do drzwi.

- Pan Gunthorpe! - zawołała radośnie i już jej nie było. Fanny i Dorothea wymieniły spojrzenia. Ta druga wstała.

- Pewnie chce zobaczyć się z ojcem - powiedziała. - Pójdę do niego. Nie martw się, Fanny, jeśli Sylwia też tam będzie, zostanę z nimi.

- Ojej...

Dorothea skrzywiła się.

- Któż to pisał o morzu nieszczęść? Szekspir? - Wyszła z salonu.

Fanny westchnęła i wzięła do ręki szycie. Mimo że starała się ze wszystkich sił, daleko jej było do swobody w obecności pana Gunthorpe'a. Niby zawsze zachowywał się uprzejmie, ale w tonie jego głosu było coś takiego - może cień arogancji? - wobec czego Fanny czuła się bezradna. Silniejsza kobieta z pewnością stawiłaby mu czoło, ale ona tylko popadała w zakłopotanie.

Ostatnio pan Gunthorpe oczarował Sylwię. Gdy zjawiał się w Selwood Priory, nie było trzaskania drzwiami ani obgryzania paznokci. Dziewczynka nieustannie chichotała i wodziła za nim rozmarzonym wzrokiem. Za to Fanny bardzo martwiła się o córkę.

Odłożyła szycie i również wstała. Trzeba było zaprosić pana Gunthorpe'a na lunch. Postanowiła iść i porozmawiać o tym z panią Kellow.

Veryan dotarł do Selwood Priory około szóstej wieczorem, akurat o zachodzie słońca. Przewodnik, o którego postarał się pan Hooper, okazał się posępnym mężczyzną. Prawie się nie odzywał i tylko od czasu do czasu spluwał w krzaki. Veryan dosiadał starej szkapy, która ledwo wlokła się naprzód. Sakwojaż miał przytroczony rzemieniami do siodła z tyłu. W Oksfordzie rzadko jeździł konno, a chociaż robił to w dzieciństwie, wkrótce poczuł niedogodności jazdy, rozbolały go bowiem nie przyzwyczajone do wysiłku mięśnie. Dokuczliwa mżawka nie poprawiła mu samopoczucia, zwłaszcza że przy takiej pogodzie okolica wyglądała szaro i ponuro.

Zdumiał go widok wołów orzących pola. W Oxfordshire już od dawna używano do tego celu koni. Utwierdziło go to w przekonaniu, że znalazł się w najbardziej zacofanym kącie świata. Bardzo żałował, że w ogóle wybrał się w tę podróż.

Przejechali przez nędzną wieś Sheviock, w której widziało się tylko parszywe psy i gnijące strzechy, a potem skręcili z traktu na drogę wzdłuż morskiego brzegu, wydeptaną przez muły. Veryan nie zgadłby wcześniej, że są tak niedaleko morza, spoglądał więc bardzo nieufnie w bok, jako że droga biegła niecałe dwadzieścia metrów od krawędzi klifu. Miejsce było wietrzne, a co gorsza deszcz, który wcześniej siąpił, rozpadał się na dobre. Tu i ówdzie rosły kolczaste zarośla, bezlitośnie Przygniatane do ziemi silnymi podmuchami wiatru. Nagie gałęzie kilku krzewów tarniny, obsypane drobnymi białymi kwiatkami, zwiastowały nadchodzącą wiosnę, ale Veryan nie był w odpowiednim nastroju, by to docenić.

Ułożył w myślach złośliwy epigram po łacinie o okropieństwie tego miejsca, ale nawet to nie podniosło go na duchu.

Wreszcie przewodnik skręcił na inną wydeptaną drogę, wiodącą do Porthgavern, i skinął głową w stronę Selwood Priory, którego dymy były już widoczne. Veryan powściągnął konia, bardzo zaskoczony. Ależ to olbrzymie, przemknęło mu najpierw przez myśl. Posiadłość, nad którą wiły się smugi dymu, zajmowała dobry akr, a w tle rosły stare wiązy. Przewodnik coś mruknął, wskazał głową w lewo i wjechał na drogę prowadzącą do bramy. Niczego nie podejrzewające konie człapały teraz nad podziemną skrytką pełną większych i mniejszych baryłek.

Veryan podniósł głowę. Wielki Boże, średniowieczna brama! W stylu perpendykularnym? Nie, z pewnością wcześniejsza. Przypomniał mu się Oksford. Przekroczywszy bramę, znaleźli się na podjeździe. Dom, który ukazał się ich oczom, pochodził niewątpliwie z epoki Tudorów, a w gasnącym świetle dnia kamień, stanowiący jego budulec, wydawał się ciepły i przyjazny. Selwood Priory sprawiało jednak takie wrażenie, jakby budowano je w dużym pośpiechu. Wciąż można było poznać, gdzie kiedyś znajdował się refektarz, a główne wejście, choć starano się nadać mu bardziej świecki wygląd, nieuchronnie przywodziło na myśl klasztor, mimo że z nisz dawno już usunięto święte figury.

Veryan sztywno zsiadł z konia, a jego przewodnik podszedł do wiszącego przy drzwiach łańcucha, żeby zadzwonić. Dom wydawał się opuszczony. Nigdzie nie paliły się światła. Z wnętrza dobiegł jednak dźwięk dzwonka, a wkrótce nadeszła zakłopotana pani Kellow.

- O, pan Selwood! Proszę wejść. - Odwróciła głowę. - Jack! Zanieś bagaż pana Selwooda do jego pokoju. - Zwróciła się do przewodnika: - W kuchni czeka na was posiłek i piwo. - Głową pokazała mu, żeby obszedł dom dookoła. Przewodnik wziął oba konie za uzdy i znikł za rogiem. Veryan zdjął kapelusz i wszedł do środka. Znalazł się w sklepionej sieni, obwieszonej spłowiałymi znakami dawno zmarłych Selwoodów. Paliło się tu tylko kilka świec. Pani Kellow trzymała niedużą latarnię. Zaprowadziła gościa w głąb domu po mocno zużytych schodach i pokazała mu jego pokój, a przy okazji zapaliła świece na kominku.

- Powiem sir Walterowi o pańskim przyjeździe. I zaraz przyślę tu Jacka z ciepłą wodą. - Dygnęła i odeszła.

Veryan rozejrzał się po wnętrzu noszącym ślady dawnej świetności. Brokatowe zasłony były wystrzępione, sufit miejscami poczerniały od dymu świec. Milkliwy przewodnik wspomniał Veryanowi co prawda, że Selwood Priory jest dobrym majątkiem i rocznie przynosi około dwóch tysięcy funtów dochodu. Sir Waltera z pewnością było stać na bardziej dostatnie życie. Co wobec tego robił z pieniędzmi?

Veryan uznał, że wkrótce się tego dowie.

Wiadomość o przyjeździe Veryana sir Walter powitał kwaśno.

- Nie śpieszyło mu się, co? Theo, zadzwoń na służbę. Niech pani Kellow przyśle do mnie tego człowieka.

Dorothea cicho podeszła do taśmy dzwonka i pociągnęła za nią, a potem wróciła na swoje miejsce w nogach łóżka.

- Josh... - Sir Walter wrócił do bieżących spraw. - Zobaczmy, jak sobie radzi złotoskrzydły. To dopiero jest ptak. Popatrz tylko, jaki ma prosty grzebień!

Josh i Ozzie, który pomagał mu w stajni, przygotowywali właśnie walkę kogutów dla dogodzenia sir Walterowi. Jedno z wielkich luster ustawiono na podłodze w taki sposób, żeby chory mógł oglądać w nim walkę, nie zmieniając pozycji w łóżku.

Josh podał złotoskrzydłego Ozziemu, a ten ujął ptaka z wielką ostrożnością, jedną ręką przytrzymując dziób, drugą zaś zabezpieczając ramię przed ostrogami przypominającymi dwa sztylety. Josh wyjął koguta z drugiego worka; ten dla odmiany miał srebrzyste skrzydła.

- On też jest piękny. Spójrz, panie, jaką ma pierś. Ja bym postawił na niego. - Ostrożnie wsadził sobie ptaka pod pachę i skinął głową na Ozziego.

Obaj jednocześnie postawili swoich zawodników dziób w dziób na perskim dywanie, przy łożu sir Waltera i jednocześnie ich puścili.

Dwa koguty zmierzyły się wzrokiem i nagle jeden rzucił się naprzód, by ostrym dziobem trafić przeciwnika w bok. Natychmiast zakłębiło się na dywanie, ostrogi poszły w ruch, trysnęła krew, a dookoła zaczęły fruwać pióra. Trzej mężczyźni pochylili się ku miejscu zmagań, pochłonięci walką.

Veryan, przyprowadzony pod drzwi pokoju przez panią Kellow, zapukał i wszedł do środka. Wnętrze oświetlały dziesiątki świec, więc aż zamrugał, jako że dłuższy czas spędził w mroku swojego pokoju i korytarza. Kandelabry stały we wszystkich możliwych miejscach i jeszcze odbijały się w lustrach. Na podłodze przykrytej niegdyś wspaniałym perskim dywanem Veryan ujrzał dwa koguty. Właśnie z odrazą przesuwał wzrokiem po pierzu i krwi, pstrzących dywan, gdy jeden z ptaków przystąpił do ostatecznej rozprawy z rywalem, wbijając mu ostrogi głęboko w gardło. Przeciwnik, obficie spływający krwią, zachwiał się i upadł. Zwycięzca wskoczył na szarpane konwulsjami ciało przeciwnika i triumfalnie zapiał.

- Srebrny go załatwił! - ucieszył się sir Walter. - Mamy mistrza, Josh!

Veryan podniósł wzrok. W łożu leżał stary człowiek w przekrzywionej peruce. Miał ciemne oczy, z których źle patrzyło, i trupiobladą cerę. Opierał się na kilku brudnych, brokatowych poduszkach. Trzymał szklaneczkę brandy. W ogóle nie zauważył wejścia gościa. Dopiero po dłuższej chwili Veryan poznał w starcu człowieka, którego widział kiedyś w tawernie Mitrę, w Oksfordzie.

Gdy próbował spojrzeć na krwawą kupę mięsa, leżącą na dywanie, zbladł jak ściana. Nikt nie zwracał na niego uwagi. W kącie siedziała chuda, bardzo zwyczajna kobieta w niemodnej sukni. Pielęgniarka? - zastanawiał się Veryan. Kobieta zajmowała się szyciem i była całkiem obojętna na walkę, która właśnie zakończyła się po drugiej stronie łoża.

- Dobry pojedynek - wybełkotał sir Walter. - Chociaż myślałem, że ten złoty pokaże więcej. Zabierz je, Josh.

Josh podszedł do łoża, wziął zwycięzcę i bezceremonialnie wepchnął go do worka. Potem przyczepił sobie zabitego ptaka do pasa, tak że bezwładnie zwisł z zamkniętymi oczami i krwią krzepnącą na dziobie.

- Ojcze, przyjechał pan Selwood. - Dorothea złożyła szycie i spojrzała na gościa. Zobaczyła wysokiego, chudego mężczyznę, który nosił okulary i bardzo się garbił. Oczy wyrażające czystą trwogę dosłownie wychodziły mu z orbit. Nie ma rady, pomyślała. Będzie musiał się przyzwyczaić do takich widoków.

- Selwood? - spytał nieprzytomnie sir Walter. Córka podeszła do niego, przytknęła mu szklaneczkę do ust i pomogła się napić.

- Pan Veryan Selwood - powiedziała. - Na pewno pamiętasz. Starzec mruknął coś pod nosem, a potem parsknął zadziwiająco głośnym, rżącym śmiechem.

- Selwood, powiadasz? Ten ksiądz. Ha, najwyższy czas. - Wolno się obrócił i skupił wzrok na zakłopotanym gościu. - Podejdź no tu, człowieku, niech na ciebie popatrzę.

Veryan nieufnie zrobił kilka kroków po pierzu i krwawych plamach.

- Siadaj. Na łóżku. Theo, przynieś mi świecę. - Sir Walter wyciągnął przed siebie drżącą rękę, wziął od córki świecę i przesunął ją tuż przed twarzą gościa.

Veryan poczuł na skórze żar płomienia, w nozdrza uderzył go zapach topniejącego wosku, który skapywał na pierzynę. Sir Walter nie zwrócił na to uwagi.

- Zdejmij te przeklęte okulary. - Świeca znowu powoli przesunęła się przed twarzą Veryana. - Hm. - Znów zapadło onieśmielające milczenie. - Musisz mi wystarczyć, chociaż klechy nic mnie nie obchodzą, przeklęte obłudniki. Twojego ojca nie mogłem znieść, był awanturnikiem i pyszałkiem.

Veryan milczał.

- Co, zapomniałeś języka w gębie?

- Nie wiedziałem, że zadałeś mi pytanie, panie - odparł Veryan. Sir Walter też ma wiele cech awanturnika, pomyślał. Ciekawe, kim jest ta kobieta o dziwnym wyglądzie. Veryan nie lubił niespodzianek, toteż czarne oczy i jasne włosy kobiety wytrącały go z równowagi; takie zestawienie wydawało mu się nienaturalne.

- O, jednak masz trochę ikry, co? - Sir Walter nie wydawał się urażony. - Selwood wkrótce będzie należeć do ciebie. Wtedy się nim nacieszysz. Ale pamiętaj, nie wolno ci wyrzucić Fanny i jej dzieci.

Veryan miał na twarzy wyraz najwyższego zdumienia. Zwrócił się do Dorothei:

- Czy to pani jest Fanny? - spytał.

- Jestem pana kuzynką. Nazywam się Dorothea Selwood. Fanny, to znaczy panna Porter, była moją guwernantką. Horace i Sylwia są jej dziećmi.

- I moimi - dodał sir Walter ze złośliwą satysfakcją w głosie, nie spuszczając z oka mężczyzny, na którego twarzy odmalowały się nagle zgorszenie i niesmak.

Pannę Potter lepiej będzie przenieść do miejscowego domu dla upadłych kobiet, pomyślał Veryan. Co ten człowiek zamierzał, czyniąc taką kobietę guwernantką córki? Zerknął na Dorotheę, która przyglądała mu się z niepokojącą otwartością. Ta koścista, pospolita kobieta z dziwacznym zestawieniem kolorów włosów i oczu nic go nie obchodziła.

- Zrobię wszystko, co należy - oświadczył chłodno. Sir Walter szczekliwie się roześmiał.

- Spróbuj tylko pozbyć się Fanny, a zlecą się do ciebie swatki z całej Kornwalii. - Zauważył z niejaką przyjemnością, że Veryan wydaje się przerażony tą wizją. - Hę, nawet wcześniej o tym nie pomyślałem. Tak, będzie z ciebie tutaj całkiem niezła partia. Naturalnie, możesz się ożenić z Theą i zaoszczędzić sobie mnóstwa kłopotów. Jest wolna. Jak dotąd, nikt jej nie chciał.

Dorothea zacisnęła dłonie. Przez lata ćwiczyła się w ignorowaniu drwin ojca z jej wyglądu i złośliwych uwag o tym, że nie nadaje się na żonę.

- Mój ojciec nie mówi poważnie, panie Selwood. Po prostu próbuje wprawić pana w zakłopotanie. Starzec ze złością zmienił pozycję.

- A niby czemu nie? - spytał. - On nie ma żony. A dla ciebie to ostatnie chwile.

Dorothea przełknęła z trudem ślinę, ale się nie odezwała. W oddali zegar wybił godzinę.

- Ojcze, musimy cię opuścić. Wkrótce będzie kolacja. Panie Selwood, czy mógłby pan zadzwonić na służbę? Dzwonek jest na ścianie, tuż za pańskimi plecami. - Wstała.

Veryan poszedł za jej przykładem i posłusznie pociągnął za taśmę. Potem otworzył drzwi przed Dorothea, lekko skłonił się sir Walterowi i wyszedł za kuzynką z pokoju.

- Salon jest na parterze, panie Selwood. Od schodów na lewo. Wkrótce dotrzymam tam panu towarzystwa.

Gdy odwracała się, by odejść w głąb korytarza, Veryanowi mignęła przed oczami jej surowa, gniewna twarz.

Dorothea zamknęła się w swoim pokoju, zapaliła świece, bezsilnie usiadła przy toaletce i ukryła twarz w dłoniach. Po dłuższej chwili wyprostowała się i zapatrzyła w swoje lustrzane odbicie. Spoglądały na nią wielkie ciemne oczy, zaczerwienione od płaczu. Jej jasne włosy wyglądały jak bezbarwna plama. Czyżby naprawdę była taka okropna i przez nikogo nie chciana? W szczęśliwszych latach, kiedy jeszcze żyła matka, Dorothea była „małą wróżką mamusi” i „śliczną córeczką”. W jaki sposób przemieniła się w trzydziestoletnią starą pannę, ofiarę niewybrednych żartów ojca?

Jej matka była bystrą, światłą kobietą, bardzo szanowaną przez Gunthorpe'ów i inne rodziny w hrabstwie. Starała się przymykać oczy na niewierność męża, a sir Walter zawsze traktował ją z dworską uprzejmością. Była dlań wyjątkiem od reguły, że kobieta jest zabawką, którą po prostu się wyrzuca, gdy przestaje być potrzebna. Jego szacunek rozciągał się również na córkę, dorastającą pod skrzydłami matki.

Wszystko skończyło się jednak wraz ze śmiercią lady Selwood. Dorothea została zawieszona między niebem a ziemią. W potyczkach z życiem mogła teraz liczyć tylko na podszepty swojej uczciwości. Po pewnym czasie dokonała wyboru. Jeśli hańba staropanieństwa stanowi cenę za to, by nie być zabawką w czyichś rękach, to była gotowa ją zapłacić. Lecz czasem, gdy doznawała upokorzenia, tak jak tego wieczoru w obecności pana Selwooda, ta cena wydawała jej się wyjątkowo wysoka.

Dorothea wstała i podeszła do miski, by przemyć oczy zimną wodą, a potem przebrać się w strój bardziej stosowny do kolacji. Pomyślała, że przynajmniej nie będzie musiała znosić obraźliwych uwag, które bez wątpienia czekały biedną Fanny ze strony ponurego kuzyna bigota.

Veryan zszedł na dół z bardzo silną chęcią otworzenia drzwi wyjściowych i opuszczenia tego domu raz na zawsze. Ale górę wziął obowiązek, a może poczucie, że jest to przekleństwo losu. W każdym razie, zgodnie z instrukcją, skręcił w lewo i wkrótce znalazł się w salonie tak samo straszącym dawną świetnością jak reszta domu. Był tam wielki kominek obudowany czarnym marmurem, a nad nim herbowe znaki Selwoodów wyryte w kamieniu. Robiło to duże, aczkolwiek przygnębiające wrażenie.

Na ścianach wisiały wyblakłe tapiserie. Jedna przedstawiała Jowisza swawolącego z Ganimedesem w sposób pozostawiający wyobraźni niewielkie pole działania. Veryan odwrócił wzrok i ujrzał Bachusa nie bez powodzenia uwodzącego Ariadnę. Dookoła pokoju stały krzesła w stylu Jakuba I z pieczołowicie wydzierganymi poduszkami. Jedno z krzeseł zajmowała pulchna, raczej przekwitła już dama w szarej jedwabnej sukni i dobranym do niej koronkowym szalu. Włosy miała w ładnym kasztanowym odcieniu, z siwiejącymi pasemkami, związane w skromny, schludny koczek. Ta oznaka cywilizacji bardzo podniosła na duchu Veryana, którego dręczyło coraz silniejsze przeświadczenie, że wylądował wśród dzikusów.

Na jego widok kobieta wstała i podeszła z wyciągniętą ręką.

- Dobry wieczór. Pan Selwood, jak rozumiem. Mam nadzieję, że nie odczuł pan trudów podróży, bo drogi w okolicy bywają okropne. Pani Kellow na pewno pomogła się panu rozgościć.

- Tak, dziękuję - wybąkał Veryan. Dość niechętnie wymienił z kobietą uścisk dłoni. Nie lubił, gdy go dotykano. Fanny pochwyciła jego spojrzenie i mówiła dalej:

- Ojej, obawiam się, że był pan u sir Waltera. Wiem, jakie to może być wyczerpujące. Proszę pozwolić, że zaproponuję panu coś do picia. Może sherry? Nie wiem, gdzie jest w tej chwili panna Selwood, ale na pewno wkrótce do nas dołączy.

- Panna Selwood była u ojca - wyjaśnił Veryan, usiłując dostroić się do tonu uprzejmej towarzyskiej rozmowy. Kto to jest? - próbował zgadnąć. Kobieta się nie przedstawiła. Ale kimkolwiek była, cieszyło go, że spotkał osobę, która zachowuje się jak w towarzystwie przystoi. Veryan był głęboko przesiąknięty lękiem przed wszelkimi uchybieniami natury moralnej; spodziewał się zobaczyć w osobie panny Potter przykład lubieżności i żałosnych manier, w ogóle nie przyszło mu więc do głowy, że to właśnie ona.

Wziął od niej kieliszek sherry i usiadłszy na krześle w stylu Jakuba I nastawił się na konwersację. Zwykle unikał takich sytuacji towarzyskich, ale kobieta wydawała się szczerze zainteresowana przebiegiem jego podróży, czuł się zatem coraz swobodniej.

Od ognia na kominku promieniowało miłe ciepło, sherry było wyśmienite, a nieznajoma towarzyszka, na szczęście, do niczego go nie zmuszała.

Wreszcie drzwi się otworzyły i do salonu weszła Dorothea. Przebrała się w brązową jedwabną suknię, a towarzyszył jej młody człowiek ubrany zgodnie z najnowszą modą; miał absurdalnie wysoki kołnierzyk i starannie wypomadowane włosy. Wygląda jak nieopierzony student, udający światowego człowieka, pomyślał Veryan. Z korytarza dobiegło ich klapnięcie, a potem łoskot - to Sylwia zeskoczyła z ostatnich kilku stopni. Ona również pojawiła się w salonie. Była w białej sukience i skubała koralowy naszyjnik, wpatrując się w Veryana.

- Przepraszam za spóźnienie, Fanny - powiedziała Dorothea. - Ojciec był dzisiaj absolutnie nieznośny.

Veryan spojrzał na Fanny szeroko rozwartymi oczami.

- O, panie Selwood, widzę, że już pan poznał pannę Potter. To dobrze. Proszę pozwolić, że przedstawię pana Horace'owi i Sylwii FitzWalterom. To jest wasz kuzyn, pan Selwood.

Nastąpiła wymiana uprzejmości. Dorothea zauważyła z rozbawieniem, że panu Selwoodowi prawie odebrało mowę - bez wątpienia starał się wzbudzić w sobie moralnie słuszne oburzenie. Na szczęście, właśnie w tej chwili rozległ się gong.

- Przejdźmy do jadalni - ciągnęła gładko Dorothea. - Panie Selwood, zechce pan towarzyszyć pannie Potter, jeśli łaska. Horace, otwórz nam drzwi.

Bez względu na zamiary, jakie żywił Veryan, tymczasem poddał się sile wyższej i ofiarował ramię Fanny. Po chwili wszyscy siedzieli przy stole, a pani Kellow z pomocą służących podawała jedzenie.

Dobrze, pomyślała Dorothea. Pierwsza przeszkoda za nami. Mężczyzna nie może mieć moralnych obiekcji, jedząc turbota.

Młodzi FitzWalterowie, surowo pouczeni przez Dorotheę, zachowywali się wzorowo. Nawet jeśli żadne z nich nie rozumiało, dlaczego Veryan zdecydował się otoczyć stęchłymi książkami napisanymi po grecku i łacinie, to grzeczność nie pozwalała im tego głośno powiedzieć. Horace był wręcz skruszony - Dorothea natarła mu uszu za nieodpowiedzialne zachowanie po jego eskapadzie z Ablem i Timem Wilcoxem - i zaproponował nowo poznanemu kuzynowi, że pokaże mu kilka miejsc, w których dobrze jeździ się konno, a potem spytał, czy lubi łowić ryby.

Veryan nie mógł się boczyć na młodego człowieka.

- Lubiłem łowić ryby, kiedy byłem w szkole. A może masz na myśli łowienie ryb w morzu? - Jak powinien się do niego zwracać? Są bezwstydni, że zwą się FitzWalterami. Jak królewskie bękarty! - pomyślał. Forma „paniczu Horace” wydawała mu się zbyt czołobitna, a na uznanie pokrewieństwa i wypowiedzenie słowa „kuzynie” nie był w stanie się zdobyć.

- Mamy tu co łowić! - z entuzjazmem ciągnął Horace. - Makrele... homary. Często wypływamy łodzią z synami Fawleya.

Sylwia z uwagą przyglądała się gościowi. Zauważyła, że

Dorothei się nie spodobał, jej jednak wydawał się całkiem udany. Miał głęboki, czysty głos i umiał się uroczo uśmiechnąć, mimo że najczęściej usta wykrzywiał mu ponury grymas. Tylko dlaczego miał taki wygląd, jakby coś mu się nie podobało? Naturalnie w sekrecie Sylwia stawiała sobie za wzór mężczyzny Brama Gunthorpe'a, ale nowy kuzyn naprawdę nie zrobił na niej złego wrażenia, choć wyglądałby lepiej, gdyby zdjął te straszne okularki i wyprostował plecy.

- Mam nadzieję, kuzynie, że będziesz mógł coś zrobić z dachem Tamsin Wright - odezwała się. Chciała pokazać temu nowemu kuzynowi, że potrafi myśleć jak dorosła i zna problemy majątku.

Veryan obrócił się do niej.

- Kto to jest Tamsin Wright, panno Sylwio?

- Wdowa po Tomie. On umarł w zeszłym roku, a ona mieszka teraz w domku w Porthgavern. Ale dach u niej strasznie przecieka, a ojciec nie zwraca na to uwagi.

- Nie wolno ci krytykować ojca, moja droga - skarciła ją Fanny, spojrzawszy najpierw z niepokojem na Veryana.

- Dlaczego nie? - odparła rezolutnie Sylwia. - Przecież nie wywiązuje się ze swych obowiązków pana. - Usiadła prosto, bardzo z siebie zadowolona. Dowiodła, że ma zdanie w takich sprawach. Nie jest zwykłą płochą dzierlatką, jak uważał jej ojciec.

- O takich rzeczach nie mówi się w towarzystwie, moja droga - znów pouczyła ją matka.

- Ale pan Selwood należy do rodziny - sprzeciwiła się Sylwia.

Chociaż wcale nie chce, pomyślała Dorothea.

- Nie godzi się, żeby ktoś mający twoją pozycję podawał w wątpliwość, hę, zdanie ojca - powiedział z wyrzutem Veryan.

Ty przemądrzalcze, pomyślała Dorothea. Ty przeklęty, samolubny przemądrzalcze. Widziała, jak Sylwia pochyla się nad talerzem, żeby ukryć łzy, cała czerwona ze wstydu. Horace wydawał się bliski furii.

Na Boga, co będzie, gdy sir Walter umrze? Jeśli to ma być przykład postawy pana Selwooda, to wszystkich domowników czekały bardzo burzliwe czasy.

3

Wieczór ciągnął się bez końca. Fanny wysłała Sylwię do łóżka natychmiast, gdy kolacja się skończyła, i przynajmniej raz córka usłuchała jej bez protestów. Reszta towarzystwa przeniosła się do salonu i tam toczyła napuszoną konwersację. Wyłamał się tylko Horace, który odwrócił się plecami do kuzyna i zajął studiowaniem tomiku, zatytułowanego „Dykcjonarz myśliwca, czyli towarzysz dżentelmena w mieście i na wsi”. Dorothea nie mogła mieć o to do niego pretensji, sama miała ochotę postąpić podobnie.

Gdyby znała myśli kuzyna, wiedziałaby, że pożałował swoich słów skierowanych do Sylwii w tej samej chwili, w której je wypowiedział, więc gdy tylko uznał, że mu wypada, przeprosił obecnych, wymawiając się długą podróżą.

- Naturalnie, panie Selwood - powiedziała Fanny z typową dla siebie życzliwością. - Zachowaliśmy się bardzo egoistycznie. Pan na pewno jest śmiertelnie zmęczony. Czy trafi pan do pokoju, czy może zadzwonić na Jacka, żeby pana zaprowadził?

- Dziękuję, chętnie skorzystam z pomocy. Muszę wyznać, że to miejsce przyprawia mnie o zawrót głowy.

- I koniecznie musi pan się napić brandy, panie Selwood - dodała Dorothea. - Każę przynieść panu karafkę do pokoju. - Nagle uprzytomniła sobie, że okna pokoju Veryana wychodzą na stajnie, a tej nocy mieli rozwozić do odbiorców towary ukryte w podziemnej skrytce. Lepiej byłoby więc, żeby kuzyn Selwood spał snem sprawiedliwego.

Znacznie później, już około północy, Dorothea owinęła głowę chustą i poszła do stajni. Josh czekał na nią w siodłami. Siedział przy stole, przy którym zwykle czyścił uprzęże. Obok niego stała mała latarnia. Obracał w dłoniach skrawek papieru.

- Jak poszło, panno Theo? Dorothea skrzywiła się.

- Szykują się kłopoty.

- Kłopoty mamy tutaj - odrzekł Josh. Podał jej złożoną w pół karteczkę. „Tszeba wysłać panicza Horace'a spowrotem do szkoły”. Dorothea uważnie przyjrzała się wiadomości. Napisano ją drukowanymi literami, ale trudno było dociec, czy dla ukrycia tożsamości autora, czy z czystej nieumiejętności zrobienia tego w inny sposób. Papier oddarto z ogłoszenia o licytacji wraku, która miała wkrótce się odbyć. Jeden taki afisz wisiał przed sklepem w Porthgavern.

- Jak ten liścik do nas trafił?

- Znalazłem go w stajni, kiedy wróciłem po walce kogutów. Ozzie i Joe nic o tym nie wiedzą. - Ozzie był stajennym, a Joe pomocnikiem ogrodnika. - Nikomu nie powiedziałem, co tu napisane.

Dorothea usiadła na odwróconej skrzyni i spróbowała zebrać myśli. Ogrodnikiem w majątku był Bill Kellow, wnuk gospodyni, i miał pomocnika Joego; Josh pilnował stajni i zajmował się walkami kogutów, a pomagał mu młody Ozzie Tregair. W domu była pani Kellow, dwie służące, Molly i Lucy, i Jack, który czyścił buty, nosił latarnię i wykonywał inne nieprzewidziane planem czynności.

- Myślisz, że to napisał ktoś z naszych? Josh niechętnie skinął głową.

- Czyli ktoś wie coś, czego my nie wiemy, ale nie chce nam tego powiedzieć. Może się boi? - List był z pewnością czymś więcej niż zachętą do nauki, uznała Dorothea. To było ostrzeżenie.

Josh zerknął na pudełko z mydłem do siodeł i zgrzebłami, ale nie odezwał się ani słowem.

- To ostrzeżenie musi mieć związek z Bramem Gunthorpe'em. On nigdy nie lubił Horace'a, zresztą muszę przyznać, że Horace nie traktuje go uprzejmie. Nie zdziwiłabym się, gdyby pan Gunthorpe chciał mu wyrządzić jakąś krzywdę... zawsze był mściwy - powiedziała Dorothea. - Ale co możemy w tej sytuacji zrobić?- Trudno było wysłać Horace'a do szkoły, gdy jego ojciec leżał na łożu śmierci.

Josh z zakłopotaną miną podrapał się za uchem.

- Czy powiemy o tym paniczowi?

- Nie wiem. Wolałabym nie mówić. Może wtedy zrobić coś głupiego ze zwykłej brawury, tak jak ostatnio. Ale powiem pani Kellow, niech ma oczy i uszy szeroko otwarte.

- A co z towarem, panno Theo? Dalej jest w skrytce. Pani ojciec potrzebuje pieniędzy, żeby zapłacić panu Gunthorpe'owi. Niedobrze. Pożyczyłem na dziś wieczór kuce i muły, jak pani kazała. Czy mamy wszystko robić tak jak zwykle?

Dorothea skinęła głową. Kilkudziesięciu mułów i kuców na pewno nie udałoby się wynająć bez wiedzy Gunthorpe'a. Niektóre zwierzęta były przecież własnością dzierżawców z jego majątku. Jakakolwiek zmiana planów tylko wzbudziłaby jego podejrzenia i nasunęłaby mu myśl, że ktoś przekazał ostrzeżenie.

- Myślę, że póki ojciec żyje, raczej nic nam nie grozi. Zresztą pan Gunthorpe chce dostać swoje pieniądze.

- Zastanawiałem się, co robić, skoro przyjechał pan Selwood... - Josh energicznie skinął głową w stronę okna sypialni Veryana, które wychodziło na podwórze stajni.

- Nasz duchowny przyjaciel niczego nie usłyszy - zapewniła go Dorothea. - Dodałam mu parę kropel laudanum do brandy - wyjaśniła i uśmiechnęła się szeroko.

Josh także pozwolił sobie na kwaśny uśmiech.

- Wobec tego wszystko tak jak zwykle, panno Theo.

- Potrzebuję cię do pomocy, żeby zanieść pieniądze Danielowi. Przyszłam tylko po latarnię. Bądź w bibliotece za jakieś dwadzieścia minut.

Josh zdjął z haka zapasową latarnię, zapalił ją i podał Dorothei. Ta przyglądała się, jak mężczyzna znika w ciemności, a potem wróciła do domu, chowając latarnię pod peleryną. Ukradkiem przeszła do biblioteki, a wraz z nią przesuwał się po podłodze mały krążek światła, W starym domu panowała cisza, jeśli nie liczyć skrzypienia, które było słychać zawsze, i gonitwy myszy gdzieś za boazerią. Rodzina już położyła się do łóżek, pani Kellow natomiast zadbała o to, by służące były w pokoikach na strychu, a Jack w swojej klitce.

Znalazłszy się w bibliotece, Dorothea zamknęła za sobą drzwi na klucz i zapaliła kilka świec. Daniel Watson, kapitan „Marii”, musiał dostać zapłatę za towar. Niedaleko kominka był w ścianie sejf, ukryty za obrazem przedstawiającym dwa walczące koguty. Jego wnętrze kryło pięćset gwinei w złocie, starannie zapakowanych w woreczki po sto gwinei. Dorothea wyjęła pieniądze i zamknęła sejf. Potem wzięła księgę oprawną w czerwoną skórę, kluczykiem zdjętym z szyi otworzyła małą kłódkę i skrupulatnie zapisała transakcję. Pomyślała, że gdyby nie dług u Brama, rejs przyniósłby jej prawie siedemset funtów czystego zysku.

Tak jednak miała zaledwie czterysta funtów na sfinansowanie następnego rejsu. Ale jeśli stosunek pana Selwooda do Sylwii i Horace'a miał pozostać nie zmieniony, to następne rejsy będą koniecznością. Ciężar utrzymania młodych FitzWalterów spadnie wtedy na nią, a tylko w ten sposób mogła podołać temu obciążeniu.

Na górze w sypialni Veryan stał przy oknie, ciasno otulony szlafrokiem. W dzieciństwie często bywał chory, więc smak laudanum umiał poznać natychmiast, nawet w brandy. Nic dziwnego, że podlał trunkiem kwiaty w wazonie. Ciekawe, dlaczego panna Selwood chciała mnie uśpić, pomyślał, przypominając sobie, że to ona z uśmiechem wręczyła mu karafkę.

Na niebie widać było tylko skrawek księżyca, ale noc była rozgwieżdżona, więc gdy oczy Veryana przyzwyczaiły się do mroku, widział wszystko całkiem dobrze. Najpierw zauważył Dorotheę wchodzącą do siodłami. Potem wyszła stamtąd z latarnią i wróciła do domu. Później zobaczył mężczyznę idącego w stronę podjazdu. Dwadzieścia minut później ten sam mężczyzna wrócił i wszedł do domu. Veryan właśnie miał zejść na parter i zbadać, co się dzieje - chyba panna Selwood nie miała schadzki z koniuszym? - gdy usłyszał głośne skrzypnięcie na dole i zobaczył otuloną w pelerynę postać Dorothei, wyłaniającą się z kuchennych drzwi. Za nią szybko wyszedł Josh. Oboje nieśli coś ciężkiego i oddalili się podjazdem w stronę bramy.

Veryan czekał przy oknie jeszcze kwadrans, ale nic już się nie wydarzyło. Wciąż zaniepokojony, dobrze zamknął drzwi i położył się do łóżka. Niestety, zapomniał, że wcześniej położył okulary na stoliku przy łóżku. W ciemności potknął się, zrzucił je ze stolika i przez nieuwagę rozdeptał.

Rankiem następnego dnia w Quilquin House Bram siedział u szczytu stołu przy śniadaniu. Miał na sobie oliwkowy szlafrok z cienkiego kaszmiru i żółtobrązowe bryczesy z bedfordzkiego sztruksu. Jego matka, ubrana właściwie, choć niegustownie w suknię pod szyję z materiału w fioletowe kwiaty, zajęła miejsce naprzeciwko. Towarzyszyła im Isabel w białej muślinowej sukience na ramiączkach i zwiewnym szalu, chroniącym ramiona przed chłodem poranka. Jasne kręcone włosy miała spięte na szczycie głowy w klasyczny węzeł, a wokół twarzy igrały poskręcane w pierścionki luźne pasemka. Dziewczyna była niebieskooka jak brat, a jej małe usta przypominały pączek róży. Spoglądała zaniepokojona na Brama z nadzieją, że jest w dobrym humorze.

Posiłek dobiegał końca, ale panie nie śmiały się poruszyć, zanim on im na to nie pozwolił. Isabel pokroiła jabłko na malutkie kawałki, większa część owocu pozostała jednak na talerzyku. Nerwowymi ruchami dziewczyna sączyła kawę z filiżanki.

- Kiedy przyjechał, bracie? - odważyła się w końcu spytać.

- Wczoraj wieczorem. - Na szczęście głos Brama brzmiał normalnie.

Isabel uznała przeto, że może zaryzykować i rozwinąć temat.

- Duchowny! Jestem pewna, że to się nie spodoba pannie Potter! I tak zwanym FitzWalterom też nie.

- Sądzę, że panna Potter wkrótce stąd wyjedzie. - Informator doniósł mu, że sir Veryan jest bardzo zasadniczy. I dobrze. Dzięki temu jego plan miał większe szansę powodzenia. Bram uśmiechnął się całkiem miło do siostry.

- Ciekawe, czy jest przystojny - dopytywała się Isabel.

- Na pewno zobaczysz go w niedzielę podczas nabożeństwa - odrzekł i sięgnął po dwa orzechy laskowe oraz dziadka do orzechów. Nagle przemknęło mu przez myśl, że gdyby Selwoodowi spodobała się Isabel, to on, Bram, mógłby przy okazji załatwić swoje sprawy. Wprawdzie wiedział, że wielu duchownych siedzi po uszy w przemycie, podejrzewał jednak, że cudzoziemiec, wykładowca z Oksfordu, będzie miał poważne obiekcje. Należało je podbudować.

Pan Selwood jako szwagier byłby niezwykle użyteczny: jeśli ma choć trochę rozumu, zajmie się swoimi sprawami i nie będzie przeszkadzał w przejmowaniu czarnego rynku w okolicy. Za to Bram dopilnowałby, żeby piwnica Selwooda zawsze była dobrze zaopatrzona i żeby Isabel nie zbywało na francuskiej koronce; wtedy małżonkom byłoby ze sobą dobrze. Rozłupał orzechy i podał jednego siostrze. Złośliwie przyglądał się, jak Isabel go zjada. Wiedział, że nie lubi orzechów. Pani Gunthorpe uśmiechnęła się nerwowo.

Isabel mieszkałaby z mężem w Selwood Priory, a Bram byłby troskliwym bratem. Dorothea, naturalnie, musiałaby się wynieść. Bram dokładnie pouczyłby siostrę w tej materii. Pannie Potter i Sylwii znalazłoby się jakiś domek na terenie majątku - Sylwię chciał mieć pod ręką, by tak rzecz nazwać. Co do Horace'a snuł naturalnie inne plany.

Rozległo się pukanie do drzwi; wszedł kamerdyner z listem na srebrnej tacy, i podał go Bramowi.

Szanowny Panie Gunthorpe

Jeśli bidzie Pan tak dobry i przyjdzie do Selwood Priory dziś rano o jedenastej, to przygotuje dla Pana trzysta gwinei, które jest Panu winien mój ojciec.

Pańska

D. Selwood

Bram przebiegł wzrokiem list, zgniótł karteczkę i cisnął ją w ogień. Sprawy majątkowe, jak zwykle, załatwiała Dorothea, co bardzo mu się nie podobało. Była konkretna i znała się na rzeczy. Zawsze towarzyszyła jej pani Kellow, niby jako przyzwoitka, ale przede wszystkim jako świadek. Poza tym, odbierając pieniądze, zawsze musiał podpisać kwit.

Przez chwilę bawił się myślą, że mógłby odmówić przyjścia, tłumacząc się nieodpowiednią porą. Ale potrzebował pieniędzy i był pewien, że panna Selwood dobrze o tym wie. Zachowanie Dorothei irytowało go. Zawsze była uprzedzająco grzeczna, lecz jej czarne oczy wyrażały brak szacunku, do jakiego Bram nie był przyzwyczajony. Kiedyś, gdy oboje mieli mniej więcej szesnaście lat, próbował ją pocałować w kącie za drzwiami kościoła i wtedy ugryzła go w ucho tak mocno, że blizna pozostała mu na zawsze. Jej strata, powiedział sobie. Teraz nikt nie chciałby jej całować.

- Bram - odezwała się Isabel przymilnie. - Pojedziesz do Priory, prawda? Bo wiesz przecież, że pan Selwood nie może nas pierwszy odwiedzić.

- Zagięłaś na niego parol? - spytał zgryźliwie Bram. Dziewczyna przygryzła wargę i już się nie odezwała.

- Pojadę jeszcze dzisiaj przed południem - powiedział Bram tak, jakby wyświadczał tym komuś przysługę. - Tak czy owak powinienem złożyć wyrazy uszanowania sir Walterowi.

- Och, mój drogi, jakim jesteś dobrym bratem! - wykrzyknęła pani Gunthorpe. Dopiero co „pożyczyła” synowi dwadzieścia gwinei i bardzo się bała, że przegra również te pieniądze. Jej łzy nie robiły na nim żadnego wrażenia. Ale skoro sir Walter leżał na łożu śmierci, to przynajmniej w Priory nie będzie mowy o hazardzie.

Poprzedniej nocy wszystkie operacje przy bramie przebiegły bez zakłóceń. Muły i kuce rozeszły się na różne strony, a uzyskane pieniądze złożono w stalowej skrzyni, którą Josh z Danielem Watsonem zanieśli do innego schowka Dorothei, tym razem na poddaszu. Rejs był udany, zysk wyniósł prawie siedemset gwinei, i to po wypłaceniu zarobku pomocnikom. Dorothea gestem zaprosiła Josha i Daniela, żeby usiedli. Potem przybliżyła latarnię do pieniędzy, starannie odliczyła trzysta gwinei, które ojciec był winien Bramowi Gunthorpe'owi, i włożyła całą kwotę do skórzanej torby.

Zawsze lubiła Daniela Watsona. Był pogodnym, krzepkim mężczyzną z ciemnymi oczami i orlim nosem Selwoodów. Jego matka była praczką w Priory jeszcze za życia lady Selwood. Mieszkała w małym domku niedaleko ogrodnika. Daniel był mniej więcej sześć lat starszy od Dorothei. Traktowała go jak ukochanego starszego brata, widywali się bowiem bardzo często. Pamiętała, jak robił dla niej zabawki - huśtawkę na jabłoni w sadzie albo bąka, gdy zdrowiała po wietrznej ospie.

Daniel miał więcej szczęścia niż inni Watsonowie, ponieważ jego matkę nawrócił wędrowny kaznodzieja metodystów, który przy okazji nauczył chłopca czytać i pisać. Kaznodzieja wychwalał cnoty trzeźwości i samodzielności, a podopieczny wziął sobie te nauki do serca i w odróżnieniu od większości Kornwalijczyków rzadko pił alkohol, a w trudnych sytuacjach wykazywał się spokojem i pomysłowością.

- Jak poważne są uszkodzenia „Marii” po salwach straży celnej? - spytała Dorothea, gdy zakończono podział pieniędzy.

Daniel wzruszył ramionami.

Trzeba naprawić kliwer, parę razy trafili nas w okolice dziobu, ale to nic poważnego, panno Theo. Postoimy trochę w Sutton Pool.

- Rozumiem, że mniej więcej za tydzień wypłyniecie znowu.

- Tak. Abel powie pani kiedy. - Urwał, a potem dodał: - Da mi pani znać o sir Walterze, panno Theo?

- Naturalnie. Josh tego dopilnuje. Obawiam się, że to już długo nie potrwa.

Daniel milczał; tylko na chwilę położył Dorothei rękę na ramieniu, po czym skinął głową Joshowi i wyszedł.

To dziwne, pomyślała, jak silne są więzy rodzinne. Ablowi i Danielowi Watsonowi ufała bezgranicznie; gdyby było trzeba, bez wahania oddałaby w ich ręce swe życie. Niestety, nie mogła powiedzieć tego samego o panu Veryanie Selwoodzie, nieznośnym przemądrzalcu. Spojrzała na Josha.

- Cieszę się, ze spłacę Gunthorpe'a - powiedziała, unosząc ciężką skórzaną torbę, zaraz jednak skrzywiła usta. - Miej go na oku, Josh, dobrze? Zwróć uwagę, z kim u nas rozmawia. - Pamiętała, że Bram Gunthorpe lubi przy każdej nadarzającej się okazji podszczypywać służące, więc na czas jego wizyty pani Kellow musiała znaleźć pilne zajęcie dla Lucy i Molly.

- Naturalnie, panno Theo. Zajmę się tym. - Josh wziął torbę i opuścił poddasze. Dorothea wyszła za nim, na progu przekazał jej torbę, a ona zwróciła mu latarnię z siodłami, po czym wślizgnęła się z powrotem do domu.

Na dworze panował chłód, w kuchni owionęło ją miłe ciepło. Ogień już wygasł, ale węgle wciąż jeszcze się żarzyły. Czekała na nią pani Kellow. Wcześniej czuwała przy sir Walterze, teraz siedziała, drzemiąc, na krześle przy ogniu, otulona dużym szalem zarzuconym na nocną koszulę. Zimny powiew od drzwi zbudził gospodynię.

- O, panna Thea. Jakieś pół godziny temu ojcu się pogorszyło. Pytał o panią. Jest u niego panna Potter. Zaraz dam pani coś ciepłego do picia, widzę, że pani przemarzła.

Dorothea pokręciła głową.

- Pójdę na górę. - Szybko zrelacjonowała pani Kellow, co zaszło, wspominając o anonimowym ostrzeżeniu dotyczącym Horace'a.

- Na pewno chodzi o pana Gunthorpe'a - bez wahania powiedziała pani Kellow.

- Ja też tak myślę.

- Ta Molly - podjęła gospodyni, mając na myśli służącą - to płocha pannica, a Jack czasem ma więcej pieniędzy, niż jest w stanie zarobić. Niech się pani nie martwi, będę miała na nich oko.

Dorothea wzięła świecę i skórzaną torbę i poszła najpierw do biblioteki, żeby schować pieniądze do sejfu, a potem do pokoju ojca na górę.

Fanny, blada i niespokojna, siedziała przy łóżku. Sir Walter leżał nieruchomo z zamkniętymi oczami; rzęził przy każdym oddechu.

- Zaczęło się tak tuż po drugiej - szepnęła Fanny. - Dałam mu pigułkę kalomelową i zrobiłam okłady z gorczycy, ale obawiam się, że jest za słaby na coś więcej. Czy powinnam mu upuścić krwi? Bardzo się boję, że zrobię nie to, co trzeba. - Nerwowo splotła dłonie.

Dorothea zbadała ojcu puls; był słaby, ale wyczuwalny.

- Biedna Fanny - powiedziała. - Wyglądasz na bardzo zmęczoną. Powinnaś się położyć. Weź trochę laudanum.

Fanny otarła oczy.

- Nie mogę siedzieć przy ciężko chorym - szepnęła. - Nie chodzi o to, że... po prostu nie mogę tego znieść.

Dorothea popatrzyła na ojca.

- On może udawać silniejszego, niż jest, ale, moim zdaniem, powinnyśmy być przygotowane na najgorsze. Pani Kellow potem mnie zmieni. Idź do łóżka, Fanny. - Cmoknęła kobietę w policzek i delikatnie wypchnęła z pokoju, a potem opadła na zwolnione przez nią krzesło.

Widocznie zmorzył ją sen, bo gdy się ocknęła, za oknami szarzał świt i miała całkiem ścierpniętą stopę. Było zimno. Ojciec spał, puls miał nieco wyraźniejszy. Krzywiąc się, roztarta stopę, a potem poszła rozpalić ogień. Hałas pogrzebacza, którym rozgarniała popiół, zbudził sir Waltera.

- Thea. - Jego głos był ledwie słyszalny.

- Jestem, ojcze.

- Zapłacisz Gunthorpe'owi?

- Tak, ojcze. Pieniądze są przygotowane, a on ma przyjść dziś przed południem. Nic się nie martw.

- Selwood... czy już tu jest?

- Tak, ojcze. Przyjechał wczoraj wieczorem. Nie pamiętasz?

Nastąpiła pauza.

- On nas nie lubi - odezwał się w końcu sir Walter. - Ale zrobi, co należy.

Dorothea zachowała spokój, aczkolwiek bardzo wątpiła w to, czy pojęcie pana Selwooda o tym, co należy zrobić, zgadza się z wyobrażeniem jej ojca. Na razie należało się spodziewać, że kuzyn wyrzuci z domu Fanny z dziećmi zaraz po pogrzebie.

Kiedy sir Walter znowu zapadł w sen, rozległo się pukanie do drzwi. Tym razem wszedł Josh; zerknął na umierającego i potrząsnął głową.

- Smutny czas, panno Theo - rzekł. - Służyłem u niego od małego chłopca, czterdzieści pięć lat. Niech pani teraz lepiej trochę pośpi. Później ma pani sprawę do załatwienia.

Dorothea spojrzała jeszcze raz na ojca i wyszła z pokoju. Znalazłszy się w swojej sypialni, strzepnęła z nóg pantofle, zdjęła sukienkę, ciężko opadła na łóżko i prawie natychmiast zasnęła.

Śniadanie następnego ranka podano wcześnie, około dziesiątej. Zwykle przebiegało bardzo gwarnie, młodzi FitzWalterowie lubili się bowiem przekomarzać, tym razem jednak nawet oni byli bardzo wyciszeni. Horace prawie się nie odzywał, Sylwia nieustannie ocierała łzy wierzchem dłoni. Fanny była blada, lecz, jak zawsze, wszystkim życzliwa. Wyjaśniła sytuację Veryanowi.

- Biedna Dorothea siedziała przy nim prawie całą noc - zakończyła.

Nieprawda, pomyślał Veryan. Nie spał dobrze. Stare bale i deski skrzypiały, a poza tym miał wrażenie, że wciąż galopuje mu nad głową stado myszy. Raz po raz nerwowo zrywał się ze snu z wrażeniem, że ktoś jeszcze jest w pokoju. Poza tym martwiły go stłuczone okulary. Wątpił, czy uda mu się je naprawić choćby na tyle, by móc czytać, co dla niego zawsze było najważniejsze. Nie miał też pojęcia, jak, u licha, poradzić sobie w towarzystwie.

Opowiedział o swoim kłopocie Fanny.

- Och, panie Selwood, co za pech! Tak mi przykro. Dzięki Bogu, że pan się nie pokaleczył. Ale chyba mamy gdzieś tutaj lorgnon po lady Selwood. Poszukam go dla pana, wtedy będzie pan mógł przynajmniej czytać. Tymczasem naleję panu kawy, dobrze? Chyba że woli pan herbaty?

- Poproszę kawy.

Otoczony troskliwością tej kobiety, Veryan nie mógł się złościć. Samopoczucie trochę mu się polepszyło. Panna Potter z pewnością nie miała nic wspólnego z dolewaniem laudanum do jego brandy. Wkrótce skorzystał z jej propozycji pomocy i pozwolił, by nałożyła mu wędzonej ryby.

- Owszem, widzę jedzenie, ale wydaje mi się dość zamazane - przyznał.

Dorothea weszła do jadalni mniej więcej o wpół do jedenastej, blada i posępna. Miała sine półkola pod oczami i bardzo zmęczoną twarz.

- Jak się ma sir Walter, moja droga? - spytała Fanny.

- Odpoczywa. Po śniadaniu chciałby zobaczyć dzieci. Ale nie ma pośpiechu. Tymczasem Josh daje mu jeść. - Delikatnie poklepała Sylwię po ramieniu i zajęła miejsce przy stole.

- Dzień dobry, panie Selwood. Mam nadzieję, że spał pan dobrze. - Wydało jej się, że w kuzynie zaszła jakaś zmiana, ale była zbyt zmęczona, by się nad tym zastanawiać.

- Nie najlepiej - powiedział chłodno Veryan. - To dziwne, ale około pomocy przeszkodziły mi hałasy pod stajnią. Właśnie wtedy zbiłem okulary.

Dorothea podniosła głowę i ujrzała dwoje niebieskoszarych oczu patrzących prosto na nią. Zmartwiała. A więc Veryan wiedział.

- Czasem źle się śpi w nowym miejscu - powiedziała. - Pana, panie Selwood, ojciec również chciałby zobaczyć. Josh przyśle po pana, jeśli zgodzi się pan poczekać na stosowną chwilę. - Nie miała siły zainteresować się jego okularami.

Veryan skłonił głowę.

Josh miał go zaprowadzić do pokoju umierającego natychmiast, gdy ktoś zauważy nadchodzącego Brama Gunthorpe'a na podjeździe. Dorothea nie chciała, żeby kuzyn dowiedział się o długach sir Waltera ani o źródłach jego dochodów.

Śniadanie dobiegło końca i FitzWalterowie wyszli z jadalni. Fanny zaproponowała Veryanowi dolewkę kawy, a Dorothea rozgniotła w palcach kawałek grzanki. Nikt nic nie mówił. Wreszcie na schodach rozległy się głosy wracających dzieci. Fanny wstała i wybąkawszy słowa przeprosin, wyszła.

- To chyba nie potrwa już długo - odezwała się w końcu Dorothea, gdyż Veryan wydawał się zdecydowany trwać w milczeniu. Nie zareagował, więc zaczerpnęła tchu i dodała: - Wiem, że kiedy ojciec umrze, to wszystko przejdzie na pańską własność. Być może zażąda pan, żebyśmy się stąd wyprowadzili. Chciałabym jednak dostać trochę czasu na uporządkowanie wszystkich spraw.

Veryan przewrócił oczami, mając nadzieję, że zobaczy coś ostrzej, a potem spojrzał na Dorotheę.

- Nie chciałem tego! W ogóle nie chciałem! I wcale nie chcę być tutaj. Dlaczego, u diabła, pani ojciec nie zalegalizował swojego związku z panną Potter?

- Z egoizmu - odparła Dorothea, nie mniej opryskliwie. - Nie chciał sobie przysparzać kłopotów.

Veryan zacisnął usta.

- Powinna pani mówić o ojcu z większym szacunkiem.

- Tak? Dlaczego?

Nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Miał pustkę w głowie. Sytuacja, w jakiej się znalazł, wydawała mu się odrażająca pod każdym względem.

- Dama nie powinna... - zaczął. Nawet w jego uszach zabrzmiało to jednak fałszywie.

- Och, niech pan przestanie tak mędrkować! - krzyknęła Dorothea. - Odkąd skończyłam siedemnaście lat, staram się, żeby mimo trudnej sytuacji wszystkim tutaj było jak najlepiej. I nie zamierzam nagle uciekać się do kłamstw i przemilczeń.

- Zasad moralności trzeba przestrzegać, panno Selwood. Dorothea westchnęła, bardzo zirytowana.

- Trzeba mówić prawdę, panie Selwood. A prawda jest taka, że mój ojciec jest niesłychanie samolubnym starcem. Z pewnością widzi pan, że panna Potter nie ma nic z rozwiązłej awanturnicy. Ojciec wykorzystał jej trudną sytuację po śmierci mojej matki. Nie zabezpieczył Horace'a i Sylwii, którzy niczemu nie są winni, a nas wszystkich pozbawił normalnego życia towarzyskiego, które w innych okolicznościach z pewnością byśmy prowadzili. Nie znajduję w tym nijakich powodów do okazywania mu szacunku. - Ojciec uprawiał hazard i uganiał się za kobietami, mogłaby jeszcze dodać. Pan Selwood niechybnie przeżyłby głęboki wstrząs, gdyby się dowiedział, ilu „Watsonów” jest w okolicznych wsiach. Sir Waltera bawiło wyróżnianie nieprawych potomków tym nazwiskiem. Rozległo się pukanie i w drzwiach ukazał się Josh.

- Sir Walter chciałby teraz zobaczyć pana Selwooda - powiedział. Wymienił spojrzenia z Dorothea i dyskretnie skinął jej głową.

Veryan zmrużył oczy. Był pewien, że coś się dzieje za jego plecami. Ale co? Niemożliwe, żeby panna Selwood miała romans ze stajennym. Mimo to bez wątpienia była poprzedniej nocy w stajniach. Zdawało mu się, że widzi napięcie na twarzy kuzynki. Wstała i podeszła do okna. Ale Josh czekał przy otwartych drzwiach, więc Veryan nie miał innego wyjścia, jak ruszyć za nim po schodach na górę.

Ta kobieta prawdopodobnie kłamała poprzedniego wieczoru, jednakże co do jednego nie minęła się z prawdą ani o włos. Sir Walter rzeczywiście był umierający. Veryan zobaczył to natychmiast, gdy Josh wprowadził go do pokoju i zostawił ich samych.

- Siadaj. - Sir Walter mógł się już zdobyć tylko na szept. Veryan usiadł i wbił wzrok w swoje ręce. Umierający starzec zacisnął dłonie na kołdrze.

- Podjąłem decyzję. Nadajesz się. Tak. Wiem, że nas nie lubisz, ale się nadajesz. Chodzisz prostą drogą. Twój ojciec miał wielką gębę, ale był lawirant.

- Dziękuję. - Veryan nie mógł wymyślić, co jeszcze mógłby powiedzieć.

- Wiem, że powinienem był się ożenić z panną Potter, ale nie zrobiłem tego i tak zostanie. Dzieciaki są dobre, dopilnuj, żeby nie działa im się krzywda. - Zrobi to, pomyślał sir Walter. Nie podoba mu się to, ale spełni swój obowiązek.

Veryan milczał.

- Fawley jest moim doradcą, ale większością spraw zajmuje się Dorothea. Jeśli będziesz chciał się czegoś dowiedzieć, pytaj Theę.

Młodszy mężczyzna zacisnął zęby. Co to, to nie.

- Możesz już iść - rzekł sir Walter.

Veryan wstał. Zastanawiał się, czy nie powinien zaproponować umierającemu modlitwy, ale ta myśl zanadto go żenowała, by miał się nad nią zatrzymać.

- Nie potrzebuję niczyich modlitw - powiedział domyślnie sir Walter. - Na to jest o wiele za późno. A tobie się przyda, jeśli czasem zapomnisz o tym, że jesteś klechą. Zadzwoń na Josha i idź sobie. - Zamknął oczy.

Veryan skłonił głowę i opuścił pokój. Zszedł do salonu. Nikogo w nim nie było, ale w kominku palił się ogień. Na stole leżał „Times” sprzed ponad tygodnia. Stołek w pobliżu krzesła panny Potter zajmowało kilka numerów „La Belle Assemble”, a na półce stały trzy tomy „Eweliny, czyli historii wejścia młodej damy do towarzystwa”. Veryan, który był obojętny na to, co je i jak się ubiera, nie mógł pozostać obojętny wobec braku lektury.

Z pewnością muszą być w tym domu jakieś książki. Czyż panna Potter nie wspomniała poprzedniego wieczoru o bibliotece? Postanowił rozejrzeć się za odpowiednim miejscem.

Właśnie otworzył drzwi na korytarz, gdy z przeciwnej strony doleciały go głosy. Otworzyły się inne drzwi i ukazała się w nich panna Selwood, rozmawiająca z nie znanym mu dżentelmenem. Była z nim sam na sam, bez przyzwoitki!

- Czy panna Sylwia jest w domu? - spytał dżentelmen. - Obiecałem jej przejażdżkę na Brandy.

- Moja siostra jest teraz zajęta - odparła bardzo zdecydowanie Dorothea.

Dżentelmen plasnął szpicrutą o wysoki but, wyrażając tym gestem irytację.

- Może wobec tego kiedy indziej.

Dorothea nie odpowiedziała, więc gość obrócił się na pięcie i zaczął się oddalać. Jack, który przycinał knoty świec w sieni, podszedł do drzwi, żeby otworzyć je przed wychodzącym. Veryan zauważył, że dżentelmen niesie dużą skórzaną torbę. Wyglądała tak, jakby zawierała pieniądze, i to niemałe.

- Dzięki Bogu, że już po wszystkim - powiedziała Dorothea do kogoś za jej plecami. - Gdzie jest Sylwia, pani Kellow?

- Niech się pani nie martwi. Jest ze swoją mamą w kancelarii przeora. - Pani Kellow wróciła do kuchni, a Dorothea znowu znikła w pokoju, z którego przed chwilą wyszła.

Więc jednak nie była bez przyzwoitki, pomyślał Veryan, nie wiadomo czemu rozczarowany. Potem zaczął się zastanawiać, co się z nim dzieje. Czyżbym nie lubił kuzynki do tego stopnia, że jestem skłonny widzieć w niej wszystko co najgorsze? - pomyślał. Nigdy nie przypuszczał, by mógł być mściwym człowiekiem, i bardzo mu się nie podobał ten nowy obraz jego osoby.

Opuścił salon i przeszedł na drugą stronę korytarza. Drzwi pokoju wciąż były uchylone. Pchnął je i zobaczył, że Dorothea krząta jakieś oprawne w skórę księgi. Gdy wszedł, niespokojnie drgnęła, ale nie wyjaśniła mu, co robi.

- A więc tu jest biblioteka? - odezwał się Veryan, przejęty nieokreślonym poczuciem winy.

- Tak. Czy pan sobie czegoś życzy, panie Selwood? - Zobaczył Brama, pomyślała. Co mam mu powiedzieć? Zmierzyła go groźnym spojrzeniem.

Za parę godzin, przemknęło przez głowę Veryanowi, ta biblioteka będzie moja. Mowy nie ma, żebym przepraszał, wchodząc do jednego z własnych pokoi.

- Książki.

- Książki? - Dorothea spojrzała na niego beznamiętnie.

- Tak. Lubię czytać, panno Selwood. Nie jestem przyzwyczajony do domu bez książek. Chciałem znaleźć sobie jakąś lekturę. Panna Potter łaskawie obiecała mi pożyczyć lorgnon lady Selwood... Chyba że pani ma coś przeciwko temu.

- Skądże - pośpiesznie odrzekła Dorothea. Wykonała trudny do zinterpretowania gest. - To jest księgozbiór mojego dziadka. Wątpię, czy ktoś zaglądał do tych książek przez ostatnie kilkadziesiąt lat.

Veryan zerknął na półki, wybrał sobie „Ody” Pindara, wyjął książkę i otworzył. Podniosła się chmura kurzu, od której oboje zakasłali.

- Mojego dziadka również - stwierdził.

- Każę Molly porządnie odkurzyć te książki - powiedziała zawstydzona Dorothea.

- Nie! Nie! Sam to zrobię.

- Nie może pan! Od tego jest Molly.

- Na pewno nie - sprzeciwił się Veryan. - Te książki wymagają bardzo ostrożnego traktowania. Oprawy miejscami się odklejają. Służąca może je delikatnie odkurzyć z wierzchu miotełką, ale ma ich nie dotykać.

Rozbawił Dorotheę; wreszcie zauważyła u niego pierwszy ludzki rys.

- Nie jesteśmy rodziną moli książkowych - wyjaśniła. - Jeśli mam wolny czas, spędzam go na poddaszu, gdzie zajmuję się ziołami.

- Ziołami - rzekł Veryan z powątpiewaniem. Popatrzyli na siebie nieufnie.

Sir Walter umarł tej nocy w obecności Josha i córki. Pani Kellow i Dorothea przygotowały ciało do pogrzebu, cieśla okrętowy z Porthgavern - jeszcze jeden Watson - wykonał ładną trumnę z wiązowego drewna i przez kilka następnych dni zwłoki wystawiano na widok publiczny, by okoliczni mieszkańcy mogli przyjść i oddać ostatni hołd zmarłemu.

Dla Dorothei był to okres dziwnego spokoju. Większość czasu spędzała, siedząc przy zwłokach i rozmawiając, o dziwo całkiem pogodnie, z rozmaitymi żałobnikami, którzy znali sir Waltera od niepamiętnych czasów.

Ze wsi przykuśtykała Tamsin Wright.

- Więc umarł - powiedziała, zerkając do trumny, jakby chciała przekonać się o tym na własne oczy. - O, jaki on był żywotny za naszych młodych lat. Biedaczyna. To nie jest zabawne, kiedy człowiek robi się za stary, żeby trochę poswawolić. Masz może kropelkę brandy, kochana?

Dorothea podała jej kieliszek. Tamsin wychyliła go z widoczną rozkoszą.

- Mogłabym ci opowiedzieć różne historie, ale nie wypada, bo to przecież twój ojciec. - Oczy jej zalśniły, jak komuś wtajemniczonemu.

- Pewnie już wszystkie słyszałam - odparła Dorothea.

- Może tak, a może nie. Ja nie zmyślam. Ale gdzie to jest nasza mała panienka?

- Biedna Sylwia bardzo ciężko to znosi.

- To dobra dziewczynka. Chciała pomóc, żeby dach mi nie przeciekał.

- Wiem. Mam nadzieję, że pan Sel... to znaczy sir Veryan zajmie się tym, gdy już uporządkuje wszystkie sprawy po pogrzebie.

- Słyszałam, że jest księdzem. Będą zmiany.

Dorothea westchnęła.

Pogrzeb odbył się tydzień po śmierci sir Waltera w kościele św. Petroka w Egioscolom. Wieczorem poprzedniego dnia proboszcz, pan Normanton, uczcił tę okazję wypiciem dwóch butelek brandy, miał więc duże kłopoty z odprawieniem nabożeństwa. Nie było w tym nic niezwykłego, o czym nowy pan Selwood Priory, sir Veryan, miał się dopiero przekonać. Zebrało się zadziwiająco dużo miejscowych ludzi. Sir Thomas z lady Shebbeare i inni właściciele okolicznych majątków przesłali kondolencje, jedynie Bram Gunthorpe zjawił się osobiście. Horace, dyskretnie pilnowany przez Josha, towarzyszył Veryanowi.

Fanny, Dorothea i Sylwia, wszystkie w pośpiesznie ufarbowanych sukniach, zostały w Priory, gdzie Fanny, z oczami czerwonymi od łez, odczytała w salonie modlitwy żałobnego nabożeństwa. Kobiety nie chodziły na pogrzeby, co Dorotheę mocno irytowało, chciała bowiem mieć oko na Horace'a.

Dużą część miejscowych stanowili Watsonowie. Niektórzy podchodzili do Veryana, ściskając czapki w dłoniach, a Horace kolejno ich przedstawiał.

- Abel Watson... sir Veryan. Abel jest właścicielem łodzi rybackiej i razem z żoną prowadzi sklepik zaopatrujący statki w Porthgavern. - Młodzieniec zastanawiał się, czy kuzyn zdaje sobie sprawę z tego, kim są ci wszyscy Watsonowie.

- Bardzo mi przykro z powodu sir Waltera - powiedział Abel. - To był prawdziwy dżentelmen. - Jego ciemne oczy zmierzyły z aprobatą dziedzica, a potem jakby mrugnęły do Horace'a.

Przerwano im jednak.

- Czy mogę się przedstawić, sir Veryan? Jestem Gunthorpe z Quilquin House, pański najbliższy sąsiad. - Bram skinieniem głowy odprawił Abla.

Veryan wymienił uścisk dłoni z sąsiadem. Wreszcie dżentelmen wśród tego pospólstwa, pomyślał. Mimo okazałej postury Gunthorpe miał zadziwiająco żwawe ruchy. Było w nim coś, co przelotnie przypomniało Veryanowi ojca, może aura brutalnej siły, którą potęgowała jeszcze blizna na lewym uchu, jakby kiedyś ugryzł go w nie pies. Pan Gunthorpe miał gładką wymowę, zamienił kilka przyjaznych zdań z Horace'em, bynajmniej tym nie zachwyconym, a potem ujął Veryana za ramię i odprowadził kilka kroków na bok.

- Mam nadzieję, sir Veryan, że wyświadczy nam pan honor i odwiedzi nas w Quilquin House. Moja matka i siostra będą zachwycone, że mogą pana poznać.

Veryan skłonił się i wyraził szczerą ochotę poznania pani i panny Gunthorpe, a tymczasem w głowie złowrogo dźwięczały mu słowa sir Waltera o swatkach z całej Kornwalii. Nie miał Jednak wyjścia. Musiał przynajmniej raz złożyć grzecznościową wizytę.

Bram zniżył głos.

- Sytuacja jest trudna. Mama i moja siostra nie mogą przyjechać do Selwood Priory. Z pewnością rozumie pan przyczynę.

Veryan miał, o dziwo, mieszane uczucia. Jako duchowny, również ubolewał nad obecnością kochanki i dzieci sir Waltera w Priory, lecz tydzień spędzony w obecności panny Potter znacznie osłabił jego moralne oburzenie.

- Zaiste - rzekł niejasno.

Bram zmarszczył czoło. Jeśli Selwood okaże się trudny...

Uśmiechnął się zimno.

- Musi pan mieć teraz mnóstwo obowiązków - powiedział. - Przez najbliższy tydzień nie będę pana kłopotał swoją osobą. Sprawy sir Waltera zawsze były dość zawikłane. O ile wiem, część Watsonów jest zamieszana w przemyt.

- Watsonowie? Przemyt?

- Mam nadzieję, że nie popełniłem niedyskrecji. Sir Walter lubił sobie pofiglować z miejscowymi kobietami. Oprócz naszego młodego przyjaciela - skinął głową ku Horace'owi, który rozmawiał z Ablem - miał wielu innych potomków. Dla żartu nazywał ich wszystkich Watsonami.

Veryan zbladł. Nagle wszystko zaczęło mu pasować: zrozumiał, skąd się wzięło tyle ciemnych oczu i surowych, wyrazistych twarzy na cmentarzu.

- Abel Watson jest...?

- Och, tak. Jeśli się nie mylę, jest najstarszy z nieślubnych latorośli sir Waltera. Zresztą przekona się pan, że w okolicy nazwisko Watson jest bardzo popularne. - Bram rozkoszował się konsternacją rozmówcy.

- A przemyt?

- Prawie wszyscy tkwią w nim po uszy... bez wątpienia za wiedzą sir Waltera, a może nawet przy jego współudziale. Jestem miejscowym sędzią pokoju, więc wiem.

- Ależ... ależ to jest straszne. Nie miałem o tym pojęcia! Zapewniam, panie Gunthorpe, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by położyć temu kres. Przemyt! Aż trudno mi uwierzyć.

Bram słuchał tego z dużym zadowoleniem. Bez finansowego wsparcia sir Waltera przedsięwzięcie z pewnością straci rozmach. Horace był za młody, żeby przejąć dowodzenie, a Abel nie miał koniecznego autorytetu. Wystarczyło dobrze rozegrać karty i wkrótce udział Selwoodów w przemycie przejdzie do historii.

- Podczas przesłuchań słyszę niejedno - zakończył. - Będę panu przekazywał wszystkie ważne informacje. Może nawiążemy współpracę w tej sprawie?

- Byłbym bardzo zobowiązany - powiedział Veryan.

Zaraz po pogrzebie Veryan polecił pani Kellow oprowadzić się dokładnie po całym domu, od góry do dołu. Poszedł za nią na strych, wpełzł z notesem w dłoni na poddasze, by sprawdzić, w jakim stanie są dach i rynny, a potem przeniósł się z oględzinami niżej. Wreszcie dotarł do piwnic, gdzie szeroko otworzył oczy na widok baryłek pełnych brandy i wina.

Doszedł do wniosku, że budynek Priory jest bardzo zaniedbany. Gdy tylko wetknął głowę na strych, wywołał panikę tabunów myszy. W jednej części poddasza drewno było mokre i gniło, a w którejś z sypialni wykrył komiki. Należało również wymienić kilka ram okiennych.

- Robiliśmy, co w naszej mocy, sir Veryan - odezwała się skruszona pani Kellow - ale sir Walter nie pozwalał nic naprawić. Bywało, że Molly i Lucy musiały podstawiać kubły tam, gdzie ciekło! - Gospodyni miała poważny dylemat, z jednej strony chciała bowiem uwolnić służbę od winy, z drugiej dręczyły ją wyrzuty sumienia z powodu złego stanu domu.

- Ależ to wino i brandy w piwnicy muszą być warte kilkaset funtów - stwierdził Veryan.

- Tego nie wiem, sir - powiedziała pani Kellow. Prawdę mówiąc, Veryan nie widział wszystkich piwnicznych zapasów, gdyż poprzedniego wieczoru gospodyni wespół z Joshem i Dorotheą usunęli znaczną ich część do tajnej skrytki, do której wejście znajdowało się pod jednym z kamiennych stopni. Wlot był wąski, lecz Joshowi udało się stoczyć tam kilkadziesiąt baryłek brandy i kilka z ulubionym porto sir Waltera.

Następnego dnia Veryan poprosił Josha o oprowadzenie po terenie majątku. Obejrzeli więc stajnie i inne budynki gospodarskie, ogród z inspektami i cieplarnie. Tu, jak Veryan się przekonał, gospodarowano znacznie lepiej. Powiedział o tym Joshowi.

- Sir Walter nigdy nie skąpił pieniędzy na konie - odrzekł Josh. - No, i lubił dobrze pojeść, dlatego w obejściu wszystko wygląda lepiej. To nie jest wina pani Kellow. Ani panny Thei. One robiły, co mogły.

Veryan parsknął pod nosem. Bardzo chętnie przypisałby ruinę domu niedbałości kuzynki. Nie przyszło mu do głowy, że gospodyni nie pierwszej młodości i trzy osoby służby nie wystarczają do utrzymania domu rozmiarów Selwood Priory, w którym było co najmniej dwadzieścia sypialni.

- Koguty trzeba będzie sprzedać - zadecydował. - Nie popieram takiego brutalnego sportu, jeśli w ogóle można nazwać to sportem. Kto mógłby je wziąć, jak sądzisz? Może Gunthorpe? Wydaje mi się bardzo przyzwoitym człowiekiem.

Josh raptownie zaczerpnął tchu. Paniczowi Horace'owi to się bardzo nie spodoba, pomyślał.

- Rozpylam się, panie. Za tę hodowlę można dostać dużą sumę, przynajmniej sto gwinei.

- Sto gwinei!

- Tak, sir. Mamy osiem kogutów i kilkadziesiąt kur.

- Chciałbym teraz zobaczyć stróżówkę przy bramie - powiedział w końcu Veryan. O, Boże, pomyślał Josh.

- Musisz, panie, poprosić o to pannę Theę. Tylko ona ma klucz.

- Na pewno macie zapasowy - rzekł podejrzliwym tonem Veryan.

- Nie, panie. Panna Thea hoduje tam rośliny i jest bardzo ostrożna. Na poddaszu trzyma dużo suszonych ziół i słoiczków z lekami. Mówi, że niektóre są niebezpieczne.

Niebezpieczne czy nie, pomyślał Veryan z uporem, muszę mieć klucz do stróżówki, wszystko jedno, czy się to podoba pannie Selwood, czy nie.

Dorothea przyglądała się temu wszystkiemu z coraz większą złością. Byłoby grzecznie ze strony kuzyna, gdyby spytał ją o pozwolenie, mimo że jako nowy właściciel, naturalnie, miał prawo wchodzić wszędzie, gdzie mu się podoba. W każdym razie o nic jej nie spytał. Gdy Josh streścił jej rozmowę z nowym dziedzicem, nie wytrzymała.

- Jak on śmie?! - krzyknęła. - Codziennie zamyka się z panem Fawleyem i sprawdza rachunki. Wiem, bo pan Fawley wszystko mi mówi. Biedny człowiek, wciąż mu powtarza, żeby zwrócił się do mnie, ale on, rzecz jasna, tego nie zrobi. A nie może zrozumieć, dlaczego dom jest w ruinie, naprawy nie zrobione, za to ojciec miał wydatki trzy- albo i czterokrotnie większe niż dochody. Ha! Gdyby się dowiedział prawdy!

- Ale on ma prawo wiedzieć, panno Theo. To jest teraz jego majątek. - Josh wiedział, że pani Kellow już do pewnego stopnia pogodziła się ze zmianą; przynajmniej długo odwlekane naprawy wreszcie miały być wykonane. Sir Veryan kazał wymienić uszkodzone rynny, a Molly, Lucy i kilka innych dziewcząt z Porthgavern uwijały się jak w ukropie od świtu do zmierzchu ze szczotkami, szmatami i miotełkami do kurzu.

- A teraz chce mi zabrać moje poddasze! - krzyknęła Dorothea, ocierając łzę, która popłynęła jej ze złości. Poddasze było jej azylem. Tam właśnie skryła się po śmierci matki i tam próbowała godzić się z ograniczeniami swojego życia, tam wreszcie starała się nauczyć jak najwięcej o ziołach i lekach, i w ten sposób uczynić znośną przyszłość, która rysowała się w bardzo ciemnych barwach.

- On wcale nie mówił, że chciałby zająć to poddasze - sprostował Josh.

- Ha! - odrzekła Dorothea, bynajmniej nie przekonana.

4

Quilquin House zbudował w osiemnastym stuleciu dziadek Brama. W odróżnieniu od Selwood Priory, był to harmonijny, regularnie zaprojektowany dom z klasycznym portykiem i symetrycznymi skrzydłami. Wnętrze było urządzone nowocześnie i komfortowo, ozdobione starannie i ze smakiem. Nie było tutaj tapiserii przypominających lata dawnej świetności, lecz jedynie widoki starorzymskich ruin, przywiezione przez dziadka Brama z wojaży po Europie, oraz kilka rodzinnych portretów, z których jeden przedstawiał głupio uśmiechniętą panią Gunthorpe w roli Perdity z wdzięczną i gustowną owieczką.

Dopiero kilka tygodni po pogrzebie, w początkach kwietnia, Veryan wybrał się z obiecaną wizytą do sąsiadów. Prawdę mówiąc, mógł jechać tam wcześniej, lecz coś go przed tym powstrzymywało. Kobiety, jak często mawiała mu matka, mają wrażliwą naturę, której zwykły mężczyzna nie może zrozumieć. To w zestawieniu z faktem, iż w jego życiu w zasadzie nie było dotąd kobiet - z wyjątkiem Matty - natchnęło go niejasnym przeczuciem, że są one istotami z innego świata, którym jego obecność zawsze będzie tylko szarpać nerwy, lepiej więc ich unikać. Jednakże nie mógł odwlekać grzecznościowej wizyty w nieskończoność i w końcu musiał spełnić towarzyski obowiązek.

Drzwi Quilquin House otworzyła przed nim wyjątkowo brzydka służąca. Gunthorpe dobrze zrobił, że ją przyjął, pomyślał z uznaniem Veryan. Biedaczka miała okropne blizny po ospie, brakowało jej też kilku zębów. Veryan, ku swemu zaskoczeniu, uświadomił sobie, że obecność Molly i Lucy w Priory nawet sprawia mu przyjemność. Jego służące miały czerstwe, młode twarze i ładne rysy; podobało mu się też, jak dygają, ilekroć mówi im „dzień dobry”. Brzydula wzięła od niego bilet wizytowy, zaprowadziła do saloniku na parterze i poszła po kamerdynera.

Na górze, w błękitnym salonie, ozdobionym eleganckim gzymsem i misterną rozetą na suficie, z której zwieszał się żyrandol z weneckiego szkła, zapanowało nagle niezwykłe ożywienie. W chwili gdy wszedł kamerdyner z biletem wizytowym, pani Gunthorpe czytała „Kazania” Fordyce'a, a Isabel przyozdabiała czepek.

- Nareszcie! - zawołała pani Gunthorpe. - Wprowadź sir Veryana, Wadę.

Isabel cisnęła czepek na parapet, podbiegła do lustra i zaczęła gorączkowo poprawiać fryzurę.

- Nie śpieszyło mu się - powiedziała ze złością. - Jak wyglądam, mamo?

- Jak dama, kochanie - pochwaliła ją pani Gunthorpe. - Jestem pewna, że wizyta u nas mile urozmaici mu zamęt panujący w Priory.

Wnet obie panie usiadły po dwóch stronach kominka. Pani Gunthorpe, wyprostowana jak struna, powróciła do lektury „Kazań”, Isabel wzięła do ręki szycie, zapomniane dotąd w koszyczku, i starała się przybrać wdzięczny wygląd zapracowanej istoty.

Gdy kamerdyner oznajmił: „Sir Veryan”, proszę pani, nastąpiło kilka sekund bezruchu, żeby gość mógł docenić widok przykładnej bogobojności, po czym obie panie wstały.

- Sir Veryan, jakże się cieszę z tych odwiedzin. Wadę, powiadom pana Gunthorpe'a o przybyciu sir Veryana. Sir, proszę pozwolić, że przedstawię moją córkę.

Isabel wystąpiła naprzód i dygnęła. Niecierpliwie czekała na tę chwilę ponad tydzień i przez ten czas bardzo pieczołowicie dobierała stroje. Tego dnia jasne włosy miała niewinnie upięte i była w skromnej, niebieskoszarej sukni z jedwabiu, która pięknie pasowała do koloru jej oczu.

Zmierzyła gościa oceniającym spojrzeniem. Naturalnie, nosił żałobę. Pomyślała jednak, że w czerni jest mu do twarzy. Włosy miał nieco dłuższe, niż wypadało, i choć wyglądał jak dżentelmen, to - ku rozczarowaniu dziewczyny - nie schlebiał ostatniej modzie.

Mimo to uśmiechnęła się do gościa z wdziękiem i bąknęła kilka miłych słówek. Ponieważ kawalerów było w okolicy niewielu, nie można było zanadto grymasić.

Veryan nie miał jednak okularów na nosie, więc nie dość że stracił żywy obraz, który specjalnie dla niego przygotowały Panie, to jeszcze potknął się o stołeczek. Isabel przygryzła wargę, żeby nie uśmiechnąć się zbyt ostentacyjnie. Pani Gunthorpe spojrzała na nią, groźnie marszcząc czoło, i pośpiesznie wskazała gościowi miejsce.

- Bardzo przepraszam za niezręczność. - Veryan zerknął w dół, chcąc wykryć inne pułapki. - Czy przypadkiem nie próbuję usiąść na czymś niestosownym? - Isabel błyskawicznie usunęła koszyczek z szyciem.

Veryan ostrożnie usiadł. Powinien był pamiętać, że w salonach pań zawsze jest pełno drobiazgów. Ospowata służąca przyniosła wino. Za nią wszedł Bram; uścisnął gościowi dłoń i złośliwie mrugnął do siostry.

- Mam nadzieję, że sprawy w Priory powoli zmierzają w dobrą stronę - zaczął. - Na pewno pan rozumie, że naprawa dachu, którą pan zlecił, budzi olbrzymie zainteresowanie w okolicy. Tego dachu nie tykano chyba od czasów przeora Gilberta. Ale, ale powinienem był najpierw spytać o zdrowie panny Selwood. Jakże znosi śmierć ojca?

- Biedna Dorothea - wtrąciła się Isabel, choć doskonale było słychać brak szczerości w jej słowach - Współczuję jej. Co ona teraz zrobi?

- Gdy tylko sir Veryan uporządkuje sprawę tej panny Potter i jej dzieciaków, Dorothea może rozpocząć życie damy - powiedziała surowo jej matka.

Bram zerknął ponuro na swój kielich z winem i zaczął ze zniecierpliwieniem stukać stopą o podłogę. Nie był to dobry znak, więc Isabel przesłała matce bardzo zaniepokojone spojrzenie.

Pani Gunthorpe nie zauważyła tego i ciągnęła:

- Sir, gdy tylko się dowiem, że ta panna Potter wyniosła się z Priory razem z dziećmi, złożę panu wizytę w towarzystwie córki. Inni, choćby Shebbeare'owie, też będą chcieli zawrzeć znajomość. Czuję się w obowiązku roztoczyć opiekę nad panną Selwood. Biedaczka ma takie stroje i takie włosy... co za niefortunny odcień. - Uśmiechnęła się czule do córki, której jasne loki przynajmniej pasowały do niebieskich oczu. - W niedzielę, kiedy widziałam ją w kościele, wydawała się całkiem rozbita. Isabel przyglądała się gościowi.

- Niedawno straciła ojca, mamo. Ma prawo źle wyglądać w takiej chwili.

Veryan upił nieco wina. Czuł się trochę jak pod oblężeniem. Uznał, że pannie Gunthorpe nie można niczego zarzucić, przynajmniej miała dobre serce, ale matka przejawia cechy sekutnicy. Stanowczo nie chciał dać jej okazji do składania wizyt w Priory o każdej porze dnia i nocy. Ale jeśli nawet zaczął wykazywać zaczątki zrozumienia dla punktu widzenia sir Waltera, to szybko się z tego otrząsnął.

Bram zmrużył oczy. Doceniał wysiłki siostry, by zrobić wrażenie na Selwoodzie, ale on też miał swoje plany i nie było w nich miejsca na usunięcie Sylwii poza jego zasięg.

- Czy rozważał pan możliwość osadzenia panny Potter w Pine Cottage, panie Selwood?

- W Pine Cottage? Nie, a gdzie to jest?

- Około mili od Priory. Na pewno mijał pan to miejsce, jadąc do nas. Tam mogłoby im być całkiem wygodnie. Domek jest w sam raz dla nich i przyzwoicie wygląda. - No i jest niecałe pół mili od Quilquin House.

Pani Gunthorpe pociągnęła nosem. Nie podobało jej się, że panna Potter mogłaby się znaleźć o milę bliżej Quilquin House. Isabel przesłała zawiedzione spojrzenie bratu, a ten uśmiechał się pod nosem.

Usta Veryana wykrzywił grymas uporu. Widział co prawda mieszkańców Quilquin House jak za mgłą, rozumiał jednak, że próbują nim manipulować. Znów odniósł wrażenie, że jest jakiś sekret, do którego miejscowi nie chcą go dopuścić. A może jednak się mylił, może Gunthorpe po prostu chciał być uprzejmy. Jaki inny motyw mógłby nim kierować? Przecież był w Selwood Priory i na pewno wiedział, że biedna panna Potter nie jest Dalilą.

- Najlepiej dla panny Potter byłoby, gdyby wyjechała z tej okolicy - oświadczyła z przekonaniem pani Gunthorpe. - Sir Veryan z pewnością nie chce tolerować takiego nieposzanowania moralności pod swoim dachem! Nie mogę narażać córki na spotkanie tej kobiety prawie na naszym progu. Horace jest w lepszej sytuacji. Zawsze można mu znaleźć urzędniczą posadę. Dziewczynka zaś powinna przynajmniej na rok wyjechać do szkoły. Wiem o kilku dobroczynnych zakładach, które by się nadawały. A w odpowiednim czasie można wystarać się dla niej o uczciwą posadę, na przykład guwernantki w dobrym chrześcijańskim domu.

- Biedna Sylwia - mruknął Bram. - Co za los.

- A co innego może ją czekać? - spytała ostro Isabel. Bram wyciągnął rękę i z całej siły uszczypnął siostrę w ramię.

- Pilnuj swojego nosa, siostrzyczko - szepnął, a głośno powiedział: - Doprawdy, co innego?

Kwiecień miał się ku końcowi i wiosna wreszcie zagościła w Selwood Priory na dobre. Głogowe żywopłoty kwitły; Dorothea suszyła prymulki na dobry, łagodny napar uspokajający bezsenność, który często stosowała. Zwłaszcza Fanny bardzo lubiła pić napar z prymulek. Po południu Dorothea przyglądała się z okna poddasza, jak Veryan wyjeżdża do Quilquin House. Wziął kasztana sir Waltera i - ku jej zaskoczeniu - okazało się, że całkiem zręcznie trzyma się w siodle. Na koniu siedział wyprostowany, a bez okularów był dużo bardziej przystojny. Od dnia śmierci sir Waltera prawie co dzień objeżdżał konno majątek, a fizyczny wysiłek wpływał nań wyraźnie dobrze. Na jego chudych policzkach pojawiły się rumieńce, przestał też dziobać jedzenie jak ptaszek.

Dorothea zmarszczyła czoło nad nową tacą z sadzonkami. Tym razem były to portulaka i cząber, które wymagały bardzo troskliwej opieki. Nie sądziła, że kuzyn tak przejmie się obowiązkami pana, ale Josh doniósł jej, że Veryan zatrudnił Ozziego jako przewodnika i stopniowo zaznajamia się z wszystkimi dzierżawcami, a także uczy się rozkładu pól i pastwisk.

Gdy był w domu, większość czasu poświęcał sprawdzaniu rachunków, i to najbardziej martwiło Dorotheę. Kiedyś musiał wszak dociec, że bilans dochodów i wydatków się nie zeruje. Owszem, w księgach uczciwie wpisywano wysokości rent dzierżawnych, udziały sir Waltera, a także wydatki. Ale jedno nie pasowało do drugiego. Wydatki jej ojca znacznie przewyższały dochody. Rachunki miały sens tylko wtedy, gdy uwzględniało się zawartość oprawnej w czerwoną skórę księgi, w której spisywano wszystko, co miało związek z „Marią”: kredyty i należności, które dotyczyły niemal wszystkich rodzin we wschodniej Kornwalii.

Ale czerwoną księgę Dorothea ukryła. „Maria” należy tylko do mnie, powiedziała sobie stanowczo. Sir Veryana okręt nic nie obchodzi.

Dobrze wiedziała, że Kornwalia jest bardzo biedną krainą, toteż dla miejscowych przemyt był rzemiosłem jak każde inne. Rybołówstwem zajmowano się tu tylko w określonych porach roku, a dochody z niego były w najlepszym razie nieregularne. Na terenie Selwood Priory nie było kopalni, które stanowiłyby zaplecze rybołówstwa i dawały miejsca pracy. W dodatku metody upraw i hodowli pozostawały o pół wieku w tyle.

Przez wiele lat Dorothea namawiała ojca na inwestowanie w nowe techniki rolnicze. Można było wprowadzić siewniki, płodozmian i nawożenie wodorostami lub choćby drobnymi rybami, nieprzydatnymi do niczego innego, ale ojca to nie interesowało. Rozsądne, długoterminowe inwestycje nigdy nie były w jego stylu. Sir Walter uwielbiał emocje przemytu i stawiał na szybkie zyski.

Dorothea musiała przyznać, że kuzyn nie jest pozbawiony rozsądku. Będzie musiał więc, prędzej czy później, odkryć niezgodności w rachunkach. Porthgavern było biedne, ale bez przemytu byłoby dalece biedniejsze. Nie dalej jak trzy lata temu jej ojciec wybudował tam kamienny portowy falochron; kamienie starannie ociosano, wyryto też na nich inskrypcję upamiętniającą fundatora. Uwielbiał takie gesty. Ale sir Veryan mógł się zacząć zastanawiać, w jaki sposób zdobyto na to pieniądze.

I co zrobi, gdy dowie się prawdy?

Dorothea tak przejęła się tym zmartwieniem, że podlawszy sadzonki, opuściła poddasze. Sir Veryan był w Quilquin House i nie groziło jej, że się na niego natknie, postanowiła więc złożyć wizytę jednemu z rolników dzierżawiących ziemię, Michaelowi Crossowi, który mieszkał z żoną w granicach Selwood Priory. Wiedziała, że Michael zawsze pomaga przemytnikom, toteż chciała sprawdzić, czy nie wie, jak sir Veryan reaguje na to, czego powoli się dowiaduje.

Gospodarstwo Crossów leżało zaledwie milę od Priory. Składało się na nie dwadzieścia pięć akrów ziemi; Michael siał na nich jęczmień. Miał też kilka krów i owce. Nieduże, lecz mocne krowy rasy kornwalijskiej były przyzwyczajone do wypasu na jałowych gruntach. Ale tak czy owak, pomyślała nie pierwszy raz Dorothea, długoterminowe inwestycje użyźniłyby grunty, a wtedy rolnik mógłby hodować czerwone krowy devońskie, większe i dające więcej mleka.

- W dłuższym okresie to przyniosłoby ci zyski - tłumaczyła ojcu. - Jeśli dzierżawcy zwiększają swój dochód, to możesz odpowiednio podnieść rentę dzierżawną. Wtedy wszyscy mają z tego pożytek.

Ojciec nie miał jednak cierpliwości do wysłuchiwania takich pomysłów. Inwestycje oznaczałyby zwiększone wydatki, a on znał bardziej emocjonujące sposoby wydawania pieniędzy. Podobało mu się powszechne uznanie, jakie wzbudził budową nowego falochronu, do mniej efektownych udoskonaleń nie miał jednak serca. Owszem, córka prowadziła majątek bardzo sprawnie, była jednak tylko kobietą. Co ona mogła o tym wszystkim wiedzieć?

Crossowie mieszkali w długiej, niskiej chacie, zbudowanej z gliny i trzciny. Zajmowali jeden jej koniec, drugi zaś był przeznaczony dla świń. Gdy Dorothea weszła na podwórze, obszczekał ją pies, a kilka kur chodziło dookoła i wydziobywało ziarna.

Pani Cross, chuda, żylasta kobieta z siwiejącymi ciemnymi włosami, zebranymi w schludny koczek, wyszła na próg.

- O, panna Thea! Proszę wejść. Michael pojechał na targ do Bodmin. Będzie żałował, że go nie było.

Pani Cross była chorowita i drażliwa i od dawna skarżyła się na chore nerwy, których Dorothea nijak nie mogła uspokoić. Mówiono, że zżera ją zawiść z powodu Abla Watsona, przyrodniego brata Michaela, któremu, jej zdaniem, sir Walter pomógł w życiu, podczas gdy ich, uczciwie żyjących ludzi, zostawił na łasce losu.

Mimo to pani Cross lubiła Dorotheę, natychmiast więc nalała jej herbaty - naturalnie z przemytu - i usiadła, żeby poplotkować.

- Wczoraj był tu sir Veryan - zaczęła. Najwyraźniej umierała z chęci zrelacjonowania wizyty, choć nie była pewna, na jak wiele może sobie pozwolić.

- Wiem - odrzekła Dorothea, zdecydowawszy, że najlepiej będzie poprowadzić szczerą rozmowę. - Ale muszę przyznać, że trochę się niepokoję, pani Cross. Sir Veryan nie wie o wolnym handlu i... - Urwała.

- Och, panno Theo, mój Michael się zamartwia. Sir Veryan zaczął od tego, że słyszał okropne historie o przemycie w okolicy i chce z tym raz na zawsze skończyć.

Dorothea przygryzła wargę. To do niego podobne, pomyślała.

- Mają to robić razem z panem Gunthorpe'em. Chciałam, żeby mój Michael powiedział mu prosto z mostu, że pan Gunthorpe to ladaco, ale ten kiep zapomniał języka w gębie. Potem tłumaczył się, że nie chce być w niezgodzie z nowym panem, ale mnie się widzi, że ten sir Veryan jest zielony jak wiosenna trawa. Proszę wybaczyć mi szczerość, panno Theo, ale on nie wie, co wszyscy gadają o panu Gunthorpe, więc ktoś powinien mu to powiedzieć. Jak na obcego, to wcale nie jest zły i ma serce na swoim miejscu.

Dorothea poklepała panią Cross dla dodania jej otuchy. Niestety, pomyślała, nie mogę mu o tym powiedzieć. Nie ulegało wątpliwości, że sir Veryan jest nastawiony do niej bardzo nieprzychylnie. Pan Fawley podobno nieraz zachęcał sir Veryana do zasięgnięcia u niej języka w sprawach majątku, ale jak dotąd nowy dziedzic tego nie zrobił, a Dorothei duma nie pozwalała udzielać rad, gdy nikt jej o to nie prosi.

W pani Cross coś pękło; raz zacząwszy wylewać z siebie żale, nie mogła skończyć. Ocierając fartuchem kąciki oczu, jęknęła żałośnie:

- Och, panno Theo, jak ja się martwię o mojego Michaela. Taki jest nieswój, odkąd przed Bożym Narodzeniem zatrzymali go ze ślepą latarnią.

- Przecież zwolniono go i nie postawiono mu żadnego zarzutu. - Dorothea była wyraźnie zdziwiona. - Mój ojciec i tak wydostałby go z kłopotów, ale nie było potrzeby. Pamiętam, że rozmawiał z nim na ten temat. - Uczestnictwo w przemycie zawsze niosło ze sobą niebezpieczeństwo kary. Ślepych latami, osłoniętych w ten sposób, by rzucały światło tylko w jedną stronę, często używano do dawania sygnałów statkom na morzu, władze traktowały je więc jak wysoce podejrzane sprzęty. - Żaden kornwalijski sąd nie skazałby człowieka za przemyt na podstawie samych tylko podejrzeń.

- Wiem, panno Theo. Ale on od tej pory zmienił się nie do poznania.

- Spróbuję pomóc, jeśli tylko będę umiała, pani Cross - obiecała Dorothea. - Ale nie mam już takich możliwości jak kiedyś. Tymczasem mogę tylko ofiarować pani mały prezent, który na pewno sprawi pani przyjemność. - Podała pani Cross pakiecik i postanowiła dosłać potem jeszcze flakonik kropli z prymulki.

- Och, tabaka! - ucieszyła się pani Cross i oczy jej pojaśniały. - Tytoniu nie lubię, bo śmierdzi, ale zażyć tabaki to zupełnie co innego!

Wracając do domu po wyskubanych przez owce pastwiskach, Dorothea analizowała sytuację. Pani Cross potwierdziła jej podejrzenia, Bram istotnie próbował za pośrednictwem sir Veryana ukrócić udział Selwoodów w przemycie, żeby zająć ich miejsce. Jeśli miał szpiega w Selwood Priory, to dość łatwo mógł się dowiedzieć, kiedy nadejdzie następny transport, a wtedy wystarczyło przyzwać władzę. Ojciec Dorothei zawsze stanowczo twierdził, że nie wpuści stróżów prawa na swoją ziemię, ale sir Veryan bez wątpienia powitałby ich z otwartymi rękami. „Marię” zatrzymano by i porąbano na kawałki, towar sprzedano, a skutkiem tego wszystkiego byłaby rozpacz biedaków, zwłaszcza tych z Porthgavern. Dorothea aż bała się pomyśleć, kto mógłby zostać aresztowany: Abel, Michael, nawet Daniel. Nieszczęście mogło spotkać każdego z nich.

Byłyby też dalej idące następstwa. Jak dotąd, jej kuzyna witano w roli nowego pana nieufnie, ale nie bez aprobaty dla jego poczynań. Gdyby jednak rzeczywiście postanowił wydać wojnę przemytowi, wkrótce stałby się najbardziej znienawidzonym człowiekiem w Kornwalii. Raz pewien arogancki proboszcz, z parafii w pobliżu Penzance, próbował czegoś podobnego. Któregoś dnia znaleziono jego ciało na wrzosowiskach, z głową rozbitą kamieniem. Wszyscy zgodnie uznali, że zasłużył na swój los.

Naturalnie, kuzyn bardzo Dorotheę irytował, nie chciała jednak, by stracił życie. Niestety, miała poważne wątpliwości, czy sir Veryan posłuchałby ostrzeżenia. Najwyraźniej bardzo lubił Brama Gunthorpe'a i jeździł do Quilquin House przynajmniej raz w tygodniu. A może chodziło mu o Isabel? Dorothea zrobiła kwaśną minę. Ta młoda dama miała ostatnio w kościele nowy czepek, zapewne nie po to, by podziwiali ją wszyscy. Czy taka panna mogła pociągać sir Veryana? Dorothea tego nie wiedziała, bardzo jednak nie podobała jej się wizja Isabel w roli lady Selwood.

Wyglądało na to, że kłopoty spowodowane przyjazdem kuzyna nie będą miały końca.

Po powrocie do Priory udała się prosto do stajni. Josh był w boksie; zajmował się jednym z koni. Na jej widok odłożył wiązkę słomy i wyszedł z przegrody.

- On chce skończyć z przemytem. - Dorothea zaczęła od najważniejszego. - A pan Gunthorpe, nasz powszechnie szanowany sędzia pokoju, zamierza mu w tym pomóc.

- Niech Bóg ma nas w swej opiece.

- Przydałoby się. Powiedz mi jednak, Josh, jak mogę zamówić nowy towar, skoro prawdopodobnie ktoś z naszych zdradził i szpieguje, a z drugiej strony przeszkadza nam sir Veryan. Lada chwila będziemy mieli na karku i policję, i wojsko. Będą wszędzie wtykać nosy.

- Skoro o tym wiemy, to mamy przewagę - stwierdził Josh. - Policja nadjedzie prawdopodobnie od strony Launceston. W razie potrzeby możemy mieć do dyspozycji kilkuset ludzi.

- Horace'owi by się to podobało! - odparła Dorothea kwaśno. - Ale wielu ludzi odniosłoby rany, a na dobre imię mojego kuzyna padłby cień. Wolę nie myśleć, co jeszcze mogłoby się stać. Nie, Josh, musi być inny sposób. Trzeba znaleźć szpiega.

- Nie mam pojęcia jak. Sir Veryan jeździ wszędzie z Ozziem. Jeśli to on, nie możemy zapobiec jego spotkaniom z Gunthorpe'em.

- Nie wierzę, żeby to mógł być Ozzie. Jest za bardzo oddany Horace'owi. Znają się od małego.

- A przecież ten, kto nas ostrzegł, chciał, żeby zabrać stąd panicza Horace'a.

Dorothea zamknęła oczy; przeżywała ciężkie chwile.

- Zastanawiam się, czy moglibyśmy znaleźć w Quilquin House kogoś, kto nam sprzyja.

- Myśli pani o informatorze?

- Tak. Skoro Gunthorpe mógł znaleźć go u nas, to nie rozumiem, dlaczego nie możemy odpłacić mu tym samym. Może Sukey? Chyba że ona kocha się w swoim panu?

- Sukey jest kuzynką Mary - przypomniał jej Joe. - Nie rozumiem, dlaczego matka pozwoliła jej iść tam do pracy po tym, co się stało z biedną Mary.

- Sukey ma paskudne blizny po ospie i raczej nie skusi pana Gunthorpe'a. Po historii z Mary pani Gunthorpe bardzo ostrożnie dobiera służbę. I dobrze płaci. - Musi tak robić, pomyślała Dorothea. Jej zdaniem, pani Gunthorpe nie była całkiem bez winy w tragedii służącej.

- Sukey jest dobrą dziewczyną - powiedział Josh. - Może zajrzę do jej matki i po cichu z nią porozmawiam, panno Theo?

- Zanieś jej trochę herbaty - poradziła Dorothea. - Przygotuję ci paczkę. - Pomyślała, że Sukey jest odpowiednią osobą. Bram ignorował kobiety, które go nie pociągały. Po prostu ich nie widział.

Zostawiła Josha w stajni i kuchennymi drzwiami wróciła do domu. Zastała tam panią Kellow i Lucy, układające herbatniki na półmisku.

- Sir Veryan dopiero co wrócił, panno Theo - poinformowała ją gospodyni. - Zaraz podamy herbatę w kancelarii przeora. Panna Porter i panienka Sylwia już tam są.

- Dziękuję - powiedziała Dorothea. - Czy panicz Horace jest w domu?

- Nie, panno Theo. Pojechał z przyjaciółmi zapolować na króliki. Lucy, idź do spiżami i przynieś placek ze śliwkami. - Gdy Lucy się oddaliła, gospodyni dodała cicho: - Proszę się nie martwić, panno Theo. Horace'owi nic nie grozi. Pojechał z chłopakami Fawleya.

- Dzięki Bogu. Może nawet rzeczywiście przywiozą jakiegoś królika. - Dorothea wątle się uśmiechnęła. A kuzyn będzie miał przyjemność wypicia herbaty z Fanny, pomyślała. Jedynym jasnym punktem ostatnich tygodni było to, że sir Veryan tolerował haniebną - zdawałoby się - obecność Fanny, choć Bóg jeden raczył wiedzieć, jakie plany snuł co do jej przyszłości. W każdym razie tymczasem Dorothea nie musiała podejmować pani Gunthorpe z Isabel. I za to była kuzynowi wdzięczna.

Bez wątpienia każdy myślący mężczyzna musiał woleć kojące towarzystwo Fanny od konwersacji z panią Gunthorpe. Przynajmniej pod tym względem sir Veryan wykazywał więc dużo zdrowego rozsądku.

Wieczorem, po kolacji, Veryan siedział z Fanny, Dorothea i FitzWalterami w salonie. Przez większą część dnia nie było go w domu, więc odczuwał przyjemne zmęczenie. W Oksfordzie rzadko dobrze sypiał, natomiast często czytał do późnej nocy. Tu zapadał w sen natychmiast, gdy przytknął głowę do poduszki. Panna Potter z zadowoleniem chwaliła jego rosnący apetyt, Veryan zauważył też, że ma coraz ciaśniejsze ubrania. Widocznie przybrał na wadze. Wyraził tę myśl głośno.

- Jeśli wolno mi powiedzieć, co o tym sądzę - odrzekła Fanny w typowy dla siebie, oględny sposób - to wcale nie zaszkodziłoby, gdyby trochę przybrał pan na wadze. Ostatnio dużo pan jeździ konno, a to z pewnością wyrabia mięśnie.

Dorothea podniosła głowę znad cerowanych skarpet Horace'a i przyjrzała się kuzynowi. Wciąż był chudy, ale rzeczywiście nie wydawał się już taki cherlawy jak na początku. Zmieszała ją myśl, że patrzy na niego z przyjemnością. Veryan pochwycił jej wzrok, więc lekko się zarumieniła. Kuzyn natychmiast odwrócił głowę.

Dziwiło go, że jest taki zadowolony z życia, zważywszy na to, jak mało sięgał po książki ostatnimi czasy. I chociaż właściwie nie zauważył tej zmiany, powoli oswajał się z obecnością kobiet. Jego matka bała się ojca, większość czasu spędzała więc na sofie w swoim buduarze. W Winchester i Oksfordzie Veryana otaczali wyłącznie mężczyźni. Tu natomiast znalazł się wśród kobiet. Panna Potter była ciepła i wyjątkowo życzliwa. Szybko nauczyła się, jak przyrządzać dla niego kawę i herbatę, i nigdy tego nie zapominała. Zawsze też pilnowała, żeby dostał na lunch swą ulubioną szynkę, przyprawioną ziołami. Veryan nauczył się też doceniać bezpośredniość Sylwii, choć jej bezceremonialne uwagi początkowo go gorszyły.

A panna Selwood? Veryan obserwował ją ukradkiem. Gdy wreszcie przyzwyczaił się do dziwnego zestawienia kolorystycznego jej włosów i oczu, uznał, że nawet całkiem mu się ono podoba. Z pewnością było oryginalne. Poza tym wszyscy w całym majątku mówili o „pannie Thei” z wielkim szacunkiem. Dorothea dbała o ludzi i starała się im pomóc, gdy mieli kłopoty. Sir Walterowi wiele wybaczano, tak jak wiele wybacza się naturze, nad którą nie ma się władzy, ale pannę Selwood wszędzie traktowano jak przyjazną duszę.

Minęło trochę czasu, nim Veryan przyzwyczaił się do tej myśli. Jego niechęć do tej kobiety była tak niezłomna, że przeżył wstrząs, gdy zauważył, jak inaczej traktują ją wszyscy dookoła.

- Ona dobrze się zna na tych swoich ziołach, panie - powiedziała mu żona Abla Watsona. - Wie, jak leczyć kaszel i co przyłożyć na ranę. Kiedy mój Diggory miał dwa lata i dostał gorączki, uratowała mu życie. Siedziała tu bez przerwy trzy dni i trzy noce i prawie nie spała. Ale wyciągnęła go z tego. Nigdy jej tego z Ablem nie zapomnimy. - A potem dodała już całkiem zwyczajnym tonem: - Naturalnie, jesteśmy spokrewnieni.

Spokrewnieni! - pomyślał Veryan. Co za niedorzeczność. Ale przez całą drogę do domu szedł zadumany.

Podczas wizyt u dzierżawców zauważył coś jeszcze: nie wyrażaną głośno, lecz niewątpliwą wrogość wobec Brama Gunthorpe'a. Nikt nie powiedział o Bramie złego słowa, a mimo to Veryan ją wyczuwał. Może ludzie po prostu darzyli niechęcią sędziego pokoju. Może widzieli w nim stróża prawa, a ponieważ wbrew prawu zaopatrywali się w brandy, obawiali się konfiskaty.

- Jak tam rozmowy z dzierżawcami, sir? - spytała Fanny. Łatała właśnie jedną z koszul Veryana.

- Dziękuje, całkiem dobrze. Zdaje mi się, że w końcu zaczynam trochę rozumieć ich akcent! W każdym razie wydaje mi się mniej dziwny.

- To dobrze - powiedziała łagodnie Fanny.

- Zadziwia mnie, ile tu znają opowieści o siłach nieczystych - ciągnął Veryan. - Gdzie pójdę, słyszę o czarnych psach albo o widmach, które straszą na pustych drogach.

Dorothea podniosła głowę znad cerowania i wymieniła szybkie, rozbawione spojrzenie z Horace'em. Wcale się nie dziwię, pomyślała. Czarne psy i duchy zawsze straszą w odludnych miejscach, jeśli można tam niechcący natknąć się na przemytnika albo ukryty ładunek brandy. To są bardzo pożyteczne zjawy!

Veryan zauważył to spojrzenie i jego nieco cieplejsze uczucie dla Dorothei z miejsca ostygło. Znowu miał poczucie, że wszyscy wokoło wiedzą coś, co dla niego stanowi wiedzę zakazaną. Gdy tylko zaczynało mu się wydawać, że może jednak będzie traktowany jak swój, wyłapywał jakieś spojrzenie albo półsłówko, które dowodziły, że wciąż jest obcy.

Następnego dnia Veryan zszedł na śniadanie i zastał w jadalni tylko Sylwię. Dziewczyna miała dobry apetyt, więc z zadowoloną miną pałaszowała grzankę z szynką i jajkami. Słysząc Veryana, z niepokojem podniosła głowę. Właśnie miała dolać sobie kawy, ale zatrzymała rękę w pół drogi do dzbanka. Obdarzyła przybysza niechętnym spojrzeniem. Dlaczego on może bez przeszkód jeździć do Quilquin House, a jej nigdy tam nie zaproszono? Przecież to nie jej wina, że rodzice nie mieli ślubu. Panna Gunthorpe czasem uśmiechała się do niej w kościele, ale jej matka w ogóle nie zauważała istnienia Sylwii.

Uwagę na nią zwracał tylko Bram. Nawet zaproponował jej przejażdżkę na swym nowym koniu, ale mama nie pozwoliła. To było takie niesprawiedliwe wobec niej. Horace powiedział, że Bram jest paskudny i trzeba na niego uważać, więc na pewno by uważała, chociaż osobiście była zupełnie innego zdania. Dlaczego Horace tak źle się do niego odnosi? - zastanawiała się Sylwia. Pan Gunthorpe był dżentelmenem, poza tym żartował i często ją rozśmieszał. Co złego byłoby w takiej przejażdżce?

A ten nowy kuzyn jest podobny do wychowawcy w szkole, bez przerwy chce pouczać, rozmyślała dalej. Sylwia uwielbiała mówić różne straszne rzeczy tylko po to, żeby zobaczyć, jak kuzyn mruga, co zawsze oznaczało u niego zgorszenie. Poważnie zastanawiała się nawet nad wsadzeniem mu do łóżka ślimaka albo i dwóch ślimaków, ale w końcu zabrakło jej odwagi.

- Dzień dobry, panno Sylwio.

Dziewczynka zachowała się tak, jak jej serce dyktowało. Nie znosiła nazywać kuzyna „sir Veryanem” i unikała tego jak ognia. Imię wydawało jej się głupie, wszyscy wiedzieli, że tak nazywa się wieś. Poza tym kuzyn nie zasługiwał na to, by mówić do niego „sir”.

Veryan bezradnie zamrugał, próbując coś zobaczyć na talerzu podgrzewanym od spodu dwiema oliwnymi lampkami. Potem rozejrzał się z niepewną miną.

Sylwia z trudem powstrzymała się od chichotu. Kuzyn miał brudne włosy i wyglądał jak przestraszona sowa.

- Może w czymś pomóc? - zaproponowała uprzejmie.

- Gdzie jest kawa?

- Tutaj, koło mnie.

- Czy mogłaby mi panna trochę nalać? Sam na pewno rozlałbym połowę. - Veryan najwidoczniej pogodził się już ze swą krótkowzrocznością.

Sylwia spełniła prośbę; podała mu filiżankę kawy, a potem postawiła w jego zasięgu również mleko i cukier. Veryan nałożył sobie szynki i jajek, po czym usiadł przy stole.

- Czy panna jest może przypadkiem wolna dziś przed południem? - spytał.

Sylwia wytrzeszczyła na niego oczy.

- Wolna?

- Wybieram się do Porthgavern. Chciałbym poznać tę Tamsin Bright... dobrze mówię? I zobaczyć, w jakim stanie jest dach jej domu. Mogłaby panna przedstawić mnie ludziom i powiedzieć mi wszystko, co powinienem wiedzieć.

- Tamsin Wright - poprawiła go Sylwia. - Ale dlaczego ja?

- Mam nadzieję, że mogę na pannie polegać, i ufam, że panna powie mi wszystko, co naprawdę jest ważne. - Veryan odłożył sztućce i popatrzył na dziewczynkę. Spojrzenie było onieśmielająco bezpośrednie.

- Czy to znaczy, że inni kłamią?

- Niezupełnie - odparł Veryan precyzyjnie. - Ale nie jestem przekonany, czy mówią mi całą prawdę. Sylwia przemyślała ostatnie zdanie.

- Pewnie się obawiają, że coś ci się nie spodoba, panie - powiedziała szczerze. Veryan wciąż obserwował jaw skupieniu, dziewczyna nie miała jednak wrażenia, że jego spojrzenie jest nieprzyjazne.

- Fanny nie wydaje mi się osobą, która przejmowałaby się tym, co myślę - powiedział i nagle się uśmiechnął, a potem dodał: - Wiem, Sylwio, że wydaję ci się zrzędą. Ale nie mam braci ani sióstr, którzy pokazaliby mi, jak można inaczej. Jeśli pozwolisz, liczę na to, że czegoś mnie nauczysz. - Veryan nie był przyzwyczajony do przepraszania panien w wieku szkolnym, więc na nic więcej nie był w stanie się zdobyć.

- Spróbuję, kuzynie Veryanie - powiedziała szorstko Sylwia, nagle nie mniej zakłopotana niż jej rozmówca.

Jeśli wziąć pod uwagę, że Veryan i Dorothea rzadko ze sobą rozmawiali twarzą w twarz, było wręcz zadziwiające, jak wiele jedno z nich zajmowało myśli drugiego. Dorothea często łapała się na rozmyślaniach o kuzynie, podczas gdy przyrządzała leki. Rozważała wtedy wszystko, co mówili o nim inni.

Coś się zmieniało, ale nie była pewna, czy podoba jej się kierunek tych zmian. Za życia ojca w domu były wyraźnie wydzielone części męska i kobieca. Sir Walter siedział w bibliotece albo wychodził z domu uganiać się gdzieś za dziewkami. Gdy Horace był w Selwood Priory, zajmował się swoimi sprawami: łowił ryby, żeglował albo jeździł konno po okolicy.

Dorothea miała różne zajęcia w majątku, najczęściej jednak była w ogrodzie albo u siebie na poddaszu, a wieczory spędzała z Fanny i Sylwią.

Teraz dużo częściej wszyscy trzymali się razem. Zarówno Veryan, jak i Horace siadywali wieczorem z kobietami. Kuzyn najwyraźniej lubił pogawędki z Fanny, a ostatnio zaczął nawet żartować z Sylwią i dyskutować z Horace'em. Czasem grał w coś z FitzWalterami.

Nowe stosunki w domu ujawniły się wyraźnie, gdy pewnego wieczoru niesforny pukiel włosów opadł Veryanowi trzeci raz z rzędu na czoło.

- Dlaczego nie zetniesz włosów, kuzynie? - spytała wtedy Sylwia. - Przecież nic nie widzisz.

- Sylwio! - zawołała Fanny ze zgrozą. - Proszę łaskawie Jej wybaczyć, sir Veryan. Veryan tylko się roześmiał.

- Byłbyś bardziej przystojny z krótkimi włosami, prawda Theo? Bo teraz wyglądasz jak nasze kuce. Josh cię ostrzyże, Czynie. Zawsze strzygł ojca.

Dorothei odebrało mowę.

- Wiem, że nie jestem przystojny - powiedział Veryan. - W najlepszym razie mogę nie zwracać niczyjej uwagi.

Powiedział to bez goryczy w głosie, ale takiego zadumanego tonu Dorothea jeszcze u niego nie słyszała. Co się z nim dzieje? - pomyślała. Niespodziewanie smutek kuzyna poruszył ją do głębi. Nie była jednak pewna, czy jej się to podoba.

Poprawa stosunków z Sylwią wpłynęła również na kontakty Veryana z Horace'em, który ponowił propozycję pokazania kuzynowi miejsc do konnej jazdy. Poszli też razem na ryby.

Wieczorami Veryan czytywał na głos, posługując się lorgnon lady Selwood, co wywoływało chichoty Sylwii. Początkowo Horace i Sylwia prawie nie słuchali, ale gdy kuzyn wybrał któregoś wieczoru „Pieśń ostatniego minstrela” Waltera Scotta, oboje nagle przerwali swoje zajęcia.

- Dla czegóż te konie pod siodłem tak stoją?

Dla czego rycerze czuwają pod zbroją? -

Czuwają, by w porę brytanów szczekanie,

By w porę posłyszeć strażników wołanie...

- Ho, ho, kuzynie - odezwał się Horace. - To jest coś!

Veryan dobrze czyta, zauważyła Dorothea trochę zawistnie. Jego dźwięczny głos był wyrazisty, lecz nie afektowany i świetnie pasował do poezji. Popłynęła opowieść o granicznych walkach, miłości i zemście. Były w niej starodawne klątwy, czarownicy, złośliwe karły i nieszczęśliwi kochankowie. Słuchanie, jak Veryan czyta o miłości i namiętności, wzbudziło w Dorothei uczucie... trudno powiedzieć, jakie. Nie umiała go nazwać, w jej duszy drgnęła jednak struna, która powinna pozostać nieruchoma.

Na wszelki wypadek zajęła myśli czym innym. Gdy była mała, matka dużo jej czytała, przede wszystkim Biblię, lecz również fragmenty Szekspira. Dorothea często się zastanawiała, czy jej upodobanie do ogrodu nie miało początku w tych dawnych lekturach:

O... lawendą, miętę, majeranek,

Cząber, nagietek, który spać się kładzie

Ze słońcem i z nim wstaje, płacząc rosą.

O, takie kwiaty rodzi środek lata,

Takie wypada wręczać ludziom w średnim

Wieku. Raz jeszcze - witamy was!

Hm, ciekawe, dlaczego zaczęła o tym myśleć pod wpływem sir Veryana? Następnego ranka Fanny powiedziała:

- Drogi kuzyn Veryan. Nie wiem, jak to jest, Theo, ale mam wrażenie, że dzięki niemu stajemy się rodziną.

- Już „kuzyn Veryan”? - spytała Dorothea, ze złością szarpiąc za nitkę od swojej robótki.

- Powiedział, że mogę się tak do niego zwracać. A ma taki dobry wpływ na Horace'a i Sylwię.

- Zaiste, jest wzorem wszelkich cnót.

- Ale?

- Chciałabym tylko, żeby zachowywał się równie przyjaźnie wobec mnie.

- Och, Theo... Przecież traktuje cię bardzo uprzejmie.

- Traktuje mnie... On mnie nie znosi. Nie wiem dlaczego.

- Nie jest przyzwyczajony do mądrych kobiet, moja droga.

- Ja mam być mądra? Jestem najzupełniej przeciętna.

- Ale wiesz wszystko o prowadzeniu majątku.

- Szkoda, że on mnie o to nigdy nie pyta - odparła kwaśno Dorothea. Ostatnio siano jęczmień. Sir Veryan w ogóle nie przyszedł się jej poradzić, tak samo jak nie spytał o ceny, jakie mogą osiągnąć cielęta, ani o nic innego. Polubił opiekuńczą kobiecość Fanny, Sylwia go bawiła, z Horace'em znalazł wspólny język, ale jej tylko usuwał się z drogi.

- Czasem jesteś bardzo drażliwa, Theo - zauważyła spokojnie Fanny. - Ostatnio powiedziałaś mu do słuchu, gdy rozmowa zeszła na Milletów.

- Miał nieuzasadnione pretensje - odparła Dorothea urażona.

- Na pewno dlatego, że nie rozumiał sytuacji. Mogłaś mu wytłumaczyć, że Jack miał wypadek.

- Mógł o to spytać, zamiast od razu zakładać, że jest leniwy.

Fanny skapitulowała.

Sprawy stanęły na ostrzu noża kilka dni później. Dorothea spędziła większą część poranka na poddaszu, a potem poszła do ogrodu sprawdzić, jak rośnie trybula. Przy grządce zastała Veryana, pochłoniętego gorącą dyskusją z Billem Kellow, ogrodnikiem.

- No, nie wiem... - mówił ogrodnik. - Panna Thea byłaby bardzo zła...

Dorothea stanęła przy nich.

- O co miałabym być zła? - spytała, usiłując stłumić nagły przypływ niepokoju.

Bill zrobił zakłopotaną minę i czym prędzej zrejterował. Wyraźnie nie chciał się mieszać do sporu. Veryan obrócił się ku niej bez entuzjazmu.

- Pomyślałem, że można by więcej miejsca przeznaczyć na warzywa - zaczął. - Słyszałem, że są chętni na kupno wczesnych brokułów. Kellow wyjaśnił mi, że byłoby potrzebne słoneczne miejsce, a to oznaczałoby skopanie twojej grządki, kuzynko. - Wykonał nieokreślony gest w stronę ziół.

W Dorothei coś pękło.

- Nie znosisz mnie, prawda? Wszystko, ale to wszystko, co robię, chcesz zniszczyć. Od lat zajmuję się sprzedażą bydła na targu w Bodmin. Dobrze o tym wiesz. Ale czy kiedykolwiek mnie o coś spytałeś? Wolałbyś umrzeć! Zamiast tego cieszysz się, że farmer Wynn wystrychnął cię na dudka, kupując od ciebie krowę za trzy gwinee. Całe hrabstwo już o tym gada! - Z satysfakcją stwierdziła, że Veryan wpada w furię.

- A teraz bierzesz się za moje zioła. Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że nie zajmuję się tym majątkiem dla zaspokojenia swych egoistycznych potrzeb? Ojciec uprawiał hazard. Na dużą skalę. Bywały lata, że nasze długi sięgały dwóch tysięcy fantów. Ojca w całym majątku obchodziły tylko dochody. To ja musiałam się martwić o resztę. Pan Fawley nigdy nie potrafił się ojcu postawić. A ja owszem. W końcu ojciec ustępował, bo tak mu było wygodniej. Dla ciebie, kuzynie, mogę być utyskującą, schłopiałą babą, ale prawda jest taka, że bez moich wysiłków nie miałbyś teraz żadnego majątku - oświadczyła. - Przykro mi, że nie pasuję do twoich zaskorupiałych wyobrażeń. Nie wątpię, że wolisz pannę Gunthorpe. Ale będziesz trzymać ręce z dala od moich ziół, bo jak nie, to nie biorę odpowiedzialności za konsekwencje! - Strzepnęła z policzków łzy wściekłości, obróciła się na pięcie i chciała odejść.

- Panno Selwood! Kuzynko Dorotheo! Proszę, nie odchodź.

Zawahała się.

- Czy nie moglibyśmy o tym porozmawiać? - spytał. - Nie tknę twojego ziołowego ogródka. Nie wiedziałem...

Wściekłość Dorothei zaczęła przygasać. Przynajmniej tym razem Veryan patrzył prosto na nią. Zauważyła, że w jego szaroniebieskich oczach są też małe orzechowe plamki. Machinalnie odsunęła za ucho zabłąkany kosmyk włosów. Potem wyjęła chusteczkę, wytarła oczy i wydmuchała nos.

- O czym chcesz porozmawiać? - zapytała podejrzliwie.

- Moglibyśmy zacząć od ogrodu - powiedział ugodowo Veryan. I pomyślał, że Dorothea wygląda dużo lepiej, gdy jest wzburzona. Prawie ładnie, mimo nosa czerwonego od płaczu.

5

Bram wykazywał ostrożny optymizm, przynajmniej w materii przejęcia przemytniczego interesu Selwoodów. Sir Veryan odwiedzał ich teraz regularnie i śmiertelnie nudził Brama, gdy zwierzał mu się, że chciałby być użyteczny dla mieszkańców swojego majątku. Bram cierpliwie znosił jednak te rzewne wynurzenia z nadzieją, że przy okazji uda mu się coś osiągnąć, na przykład wpłynąć na stosunki między Selwoodem a Dorothea. Szybko zorientował się w niechęci i nieufności Veryana wobec kuzynki, które były mu bardzo na rękę. Dlatego podał w wątpliwość twierdzenie Dorothei, że Veryan za tanio sprzedał krowę na targu w Bodmin.

W gruncie rzeczy zainteresowanie Brama majątkiem ograniczało się do wyciskania od dzierżawców najwyższych opłat. W odróżnieniu od Dorothei, nigdy nie był na targu w Bodmin - to uwłaczałoby jego godności dżentelmena. W tej sprawie był Jednomyślny z matką: targ jest zupełnie nieodpowiednim miejscem dla eleganckiej damy.

- Pan Fawley podkreślał jej kompetencję - powiedział Veryan, marszcząc czoło.

- Na jego miejscu też bym to robił - odrzekł Bram. - To zwalnia go z odpowiedzialności. Ale nie mogę uwierzyć, że farmer Wynn, człowiek pod każdym względem godzien szacunku, mógłby pana oszukać, panie Selwood. To śmieszne. - Nikt lepiej od Brama nie wiedział, jak skłócić ze sobą ludzi. - Bardzo mi przypadł do serca młody Horace - odezwał się po chwili. - Czy mogę spytać, jak zamierzasz ułożyć jego przyszłość?

- Na razie ma skończyć przynajmniej ten rok w szkole, choć nie mogę powiedzieć, by Horace był zachwycony tym pomysłem. Nauka zaczyna się w przyszłym tygodniu.

- W przyszłym tygodniu? Biedna panna Potter będzie zrozpaczona, że traci syna tak szybko po śmierci sir Waltera.

- Myślisz, że nie powinienem go odsyłać?

Bram wzruszył ramionami.

- Tydzień więcej nie robi szkole różnicy, za to matce pomógłby się pogodzić z ciosem, jaki ją spotkał. - Bram zmienił temat. Przesadne naciskanie nie miało sensu. Dobrze pamiętał, że jego matka wyrządziła więcej szkody niż pożytku nietaktownym naleganiem na usunięcie panny Potter i FitzWalterów z Selwood Priory. Tylko uraziła sir Veryana i nic nie wskazywało na to, by jej życzeniom miało stać się zadość.

Bram miał z Horace'em kilka rachunków do wyrównania. Po pierwsze, chłopak był w łodzi rybackiej, która zwiodła i wyprowadziła w pole załogę kutra straży celnej. Po drugie, nie chciał grać w karty i bardzo nietaktownie mu odmówił.

- Nie, dziękuję - powiedział, a potem dodał półgębkiem: - Jak na mój gust, o wiele za często wygrywasz.

Bram udał, że tego nie usłyszał, ale wpadł we wściekłość.

Wreszcie po trzecie, Horace nieraz zabierał Bramowi Sylwię spod samego nosa. Należało chłystkowi dać lekcję, i to szybko.

Tego wieczoru podczas kolacji w Selwood Priory sir Veryan oznajmił, że postanowił zostawić Horace'a jeszcze dwa tygodnie w domu, żeby jego matka miała wsparcie. Obiecał napisać do szkoły w Exeter i wyjaśnić przyczyny zwłoki.

- Och, kuzynie, dziękuję! - zawołał Horace. - Tak bardzo chciałem jeszcze któregoś wieczoru wybrać się z Fawleyami na makrele. Zapraszali mnie. To świetny sport.

Dorothea podniosła głowę. Minę miała wyraźnie niezadowoloną. Do tej pory z ulgą myślała o tym, że już w przyszłym tygodniu Horace'owi nic nie będzie grozić.

- Dlaczego? - spytała.

- Już powiedziałem. - Veryanowi poczerwieniał kark jak zawsze, gdy kuzynka kwestionowała jego decyzję. - Żeby mógł wesprzeć matkę.

Dorothea puściła ten argument mimo uszu.

- Nie dalej jak wczoraj mówiłeś, kuzynie, że Horace wróci do szkoły.

- Ale dzisiaj rozmawiałem z panem Gunthorpe'em. To on podsunął mi tę myśl.

Naturalnie, pomyślała Dorothea.

- Pan Gunthorpe zachował się bardzo miło - włączyła się do rozmowy Sylwia.

- Wspominał także, że chętnie pozwoli ci pojeździć na Brandy - dodał Veryan. - Musimy się zastanowić, jak to urządzić.

Dorothea wymieniła zirytowane spojrzenia z Fanny. Horace odłożył sztućce.

- Nie wiem, kuzynie, czy to jest rozsądny pomysł - powiedział.

- Dlaczego ja też nie mogę mieć jakiejś przyjemności? - najeżyła się Sylwia. - Czy przyjemności są tylko dla chłopców?

- Czym ci zawinił pan Gunthorpe? - spytał Veryan pobłażliwie. - Mnie się wydaje wzorem dżentelmena.

- Bo jest dżentelmenem - żarliwie zapewniła Sylwia.

- Nie jest - sprzeciwił się Horace. - Wszyscy wiemy, co się stało z Mary Pengelly...

- To nieuczciwe! - krzyknęła Sylwia. - Ojciec miał dzieci we wszystkich wsiach dookoła i nikt nigdy nie twierdził, że nie jest dżentelmenem.

Fanny przesłała zbolałe spojrzenie Dorothei, a potem wstała od stołu i bąknąwszy parę słów przeprosin, wyszła z jadalni.

- Sylwio! - skarciła dziewczynkę Dorothea. - Sprawiłaś przykrość matce.

- Ojej. - Sylwia spuściła z tonu. - Mimo to nie rozumiem, co wspólnego ma Mary Pengelly z moją przejażdżką z panem Gunthorpe'em.

- Nic a nic - przyznał stanowczo Veryan. - Jeśli ta Mary była służącą w Quilquin House i zachowywała się bezwstydnie, jak wynika z naszej rozmowy, to pan Gunthorpe słusznie postąpił, że ją wyrzucił.

Sylwia pokazała bratu język.

Przez resztę kolacji trwało milczenie. Dorothea nie wiedziała, jak wrócić do tematu. Zauważyła już, że Veryan ma skłonność do obstawania przy swoim i przy pierwszej oznace sprzeciwu zapiera się ze wszystkich sił. Była też pewna, że Sylwia nie zna całej historii biednej Mary, poza tym nie była to sprawa, o której należy rozmawiać w jadalni. Uznała więc, że lepiej będzie poprosić o pomoc Fanny, która umiała przekonywać sir

Veryana, nie stawiając go w trudnej sytuacji. Dorothea musiała pilnować Horace'a, i tego było jej dość.

Następnego ranka Dorothea była u siebie na poddaszu. Przygotowywała napar na kaszel dla Tamsin Wright, na stole leżały więc i czekały na odważenie suszony pierwiosnek, prawoślaz, mydlnica, dziewanna i melisa. Jak zwykle, Dorothea rozmyślała o Veryanie. Widocznie Fanny opowiedziała mu o Mary Pengelly, bo przy śniadaniu był w bardzo pojednawczym nastroju.

- Powinnaś była mi wytłumaczyć, kuzynko - powiedział z wyrzutem.

- Nie chciałam rozmawiać o takich przykrych sprawach przy Sylwii.

- Naturalnie. Nawiasem mówiąc, nie sądzę, żeby pan Gunthorpe, jakkolwiek naganne było jego zachowanie, zamierzał doprowadzić do takiej tragedii.

Dorothea nie chciała znowu zwrócić kuzyna przeciwko sobie, więc tylko smutno pokręciła głową.

- Nie sądzę też, żeby miał nieuczciwe zamiary wobec Sylwii - dodał Veryan. - Przecież to jeszcze dziecko.

- Mary miała tylko czternaście lat - odpaliła Dorothea, zanim zdążyła się ugryźć w język. Zobaczyła, że kuzyn zaciska usta, więc szybko powiedziała: - W każdym razie gdyby Sylwia była pod dobrą opieką, oszczędziłoby to pannie Potter poważnego niepokoju. Pozycja jej córki jest szczególnie delikatna, więc nawet jeśli intencje pana Gunthorpe'a są całkiem niewinne - zawiesiła głos, żeby nie zabrzmiał ironicznie - to przejażdżka bez przyzwoitki mogłaby spowodować plotki, które fatalnie wpłynęłyby na życiowe szanse Sylwii.

- Hm - mruknął Veryan.

Rozważając potem tę rozmowę, Dorothea pozwoliła sobie na szczyptę optymizmu. Nauczyła się już, że kuzynowi nie wolno sprzeciwiać się wprost. Tym razem jednak udało jej się wyrazić troskę o Sylwię, nie podając jednocześnie w wątpliwość sympatii Veryana dla Brama Gunthorpe'a. Zastanawiało ją tylko, czy Bram posłużył się tą samą techniką, żeby skłonić sąsiada do wyrażenia zgody na przejażdżkę z Sylwią.

Dorothea nie była przyzwyczajona do dyplomatycznych zabiegów wymagających dużej finezji. Jej ojciec zawsze domagał się od niej prostolinijności.

- Nie znoszę krętactwa - mawiał. - Mów, dziewczyno, co masz na sercu.

Z Joshem i Horace'em Dorothea zawsze rozmawiała otwarcie. Owszem, wobec Fanny zdarzało jej się stosować uniki, nie powiedziała jej, na przykład, o anonimie, nie rozmawiały też wprost o przemycie. Ale Dorothea nigdy nie przypuszczała, że to Veryan zmusi ją do wspięcia się na szczyty dyplomatycznych umiejętności.

Obdarła liście z suszonej dziewanny i zaczęła rozcierać kwiaty w małej czarce. Nie od razu usłyszała pukanie do drzwi na dole. Dopiero gdy ktoś zapukał głośniej, przerwała rozdrabnianie kwiatów, otarła dłonie fartuchem i zeszła po schodach. Przed drzwiami stał Diggory.

- Przepraszam, panno Theo, tata mówi, że on i Daniel chcieliby przyjść z panią porozmawiać.

- Kiedy?

- Jak najszybciej, panno Theo.

- Będę tutaj do południa. - Sir Veryan znów pojechał do Quilquin House, bez wątpienia po to, by zachwycać się słodkimi minami Isabel i wysłuchiwać nieszczerości Brama. Dorothea uśmiechnęła się do Diggory'ego i dała mu dwa cukierki anyżowe, rozciągające się niczym guma. Chłopiec skłonił głowę i odbiegł.

Może chodzić tylko o „Marię”, pomyślała. Wiedziała, że uszkodzenia są już naprawione i okręt może wypłynąć. Gdy tylko Diggory znikł z pola widzenia, zamknęła drzwi na klucz i wróciwszy na górę, wyjęła z sejfu pieniądze. Czterysta gwinei. Podzieliła je na osiem skórzanych sakiewek. Wiedziała, że wpłynęło trochę pieniędzy od dzierżawców, i kusiło ją, by z nich pożyczyć pewną kwotę, miała przecież zapasowe klucze od sejfu w bibliotece, ale doszła do wniosku, że nie warto ryzykować.

Rozmawiała kilka razy z Veryanem o zwiększeniu produkcji warzyw z uwagi na garnizon marynarki, który stacjonował obecnie w Plymouth. Wiedziała więc, że kuzyn skrupulatnie notuje wszystkie wydatki starannym, pochyłym pismem. Każda „pożyczka” zostałaby prawdopodobnie zauważona.

Mniej więcej po godzinie nadeszli Abel z Danielem. Dorothea wpuściła ich na poddasze, zamknęła za nimi drzwi, poczęstowała ich brandy i razem usiedli na drewnianej ławie pod oknem. Daniel wybrał to miejsce, bo lubił wiedzieć, czy ktoś nie nadchodzi lub nie wychodzi.

Przez pewien czas rozmawiali o niebezpieczeństwie grożącym Horace'owi, o kłopotach z sir Veryanem i jego krucjatą przeciwko przemytowi, a także o tym, że Dorothea ma tylko czterysta gwinei do zainwestowania. Daniel odniósł się do problemu z filozoficznym spokojem.

- Znam pewnego dżentelmena, który chętnie wynająłby część „Marii” na ten rejs - powiedział. - Proponuje pani sto gwinei, panno Theo.

- Zaufany człowiek?

- Tak. Admirał w stanie spoczynku z Plymouth. Mówi, że może sprzedać każdą ilość tytoniu i brandy. Pani będzie miała z tego sto gwinei, a ja dziesięć procent. - Zauważył strapienie Dorothei, więc dodał: - Na pewno można mu ufać. Znam go od kilku lat.

Dorothea zerknęła na Abla; ten skinął głową.

- Niech pani tak zrobi - poradził. - Mój udział może iść do puli. - Podał Danielowi sakiewki z gwineami. Kapitan podpisał kwit i schował sakiewki do większej torby, którą miał z sobą.

- Co przywieźć tym razem, panno Theo?

- Jak najwięcej koronki, koniecznie przedniej jakości. W Londynie miał się wkrótce zacząć sezon towarzyski. Debiutantki z całej Kornwalii i ich matki były teraz gotowe płacić wysokie ceny za taki towar. - Reszta według uznania. - Zerknęła, jak Daniel notuje jej życzenia. Tym razem musisz zachować szczególną ostrożność, Dan - dodała. - Gunthorpe już nie ma dłużnika, a odnoszę wrażenie, że chętnie położyłby rękę na pieniądzach. Z pewnością będzie próbował jakichś sztuczek z policją.

- Mówią, że ostatnio grał w Plymouth. Słyszałem to od kilku osób w ratuszu.

- Wygrywał czy przegrywał? - zainteresowała się natychmiast Dorothea. Wiadomość była bardzo niepomyślna. Co Bram robił w Plymouth? Tam wystawiano na licytacji towary odebrane Francuzom, a także towary odebrane przez celników przemytnikom.

- Wygrywał. Pozwolę sobie dodać, że się o to postarał.

- Proszę się nie martwić, panno Theo - włączył się Abel. - Rozpuszczę odpowiednie wiadomości. Będziemy obserwować, co Gunthorpe robi.

- Ty też uważaj, Abel. Nie chcę kłopotów. Dlaczego mój kuzyn musi przyjaźnić się z tą glistą?

- Sir Veryan bardzo się stara, panno Theo. Dach u Tamsin jest prawie skończony, a słyszałem, że będzie też odnawiana piwnica.

- W tym kłopot - powiedziała kwaśno Dorothea. - On ma jak najlepsze intencje.

Wieczorem rodzina zebrała się na kolację. Gong miał zadźwięczeć za pięć minut. Sylwia w białej sukni pod szyję, przepasanej czarną wstążką z kokardą, kartkowała stary numer „The Elegancies of Fashion”. Fanny zajmowała się szyciem, a Dorothea starała się odpędzić od siebie troski. Gdzie jest Horace? Ze szkolnych dokumentów wiedziała, że często zdarza mu się zwlekać z oddaniem zadania, ale na posiłki chłopak nie spóźniał się nigdy.

Veryan siedział z nosem w „Odach” Pindara.

Uderzono w gong. Fanny podniosła głowę.

- Nie ma Horace'a?

- Nie będziemy czekać - zdecydował Veryan, zatrzaskując tomik. Nie znosił niepunktualności i uważał, że młodzieniec powinien nabrać manier dżentelmena. Wstał. - Służę, pani FitzWalter. - Podał ramię Fanny.

Fanny, lekko zaróżowiona, również uniosła się z miejsca i położyła dłoń na jego przedramieniu. Sylwia spojrzała na Dorotheę i uśmiechnęła się od ucha do ucha. Dzięki Bogu chociaż za to, pomyślała Dorothea. Kuzyn postanowił mierzyć szacowność Fanny własną miarą. Może w końcu i w innych

sprawach stanie się mniej zasadniczy. Dręczyły ją wyrzuty sumienia, że nie dalej jak rano dała początek przedsięwzięciu, którego kuzyn z pewnością by nie pochwalił. Ale gdzie się podział Horace?

Z korytarza doleciał ich tupot kroków. Bez pukania wpadła do salonu pani Kellow.

- Panno Theo! - powiedziała, sapiąc i przyciskając dłoń do obfitego, falującego biustu. - Wypadek. Ozzie właśnie przywiózł panicza Horace'a. Oberwała się skała.

- Horace! - krzyknęła Fanny. Zachwiała się i upadła. Sylwia podbiegła do matki.

- Czy jest ciężko ranny? - spytała Dorothea.

- W ramię, panno Theo. Lepiej niech pani szybko go obejrzy. Trafiło go też w głowę, ale jest przytomny.

- Kuzynie - Dorothea zwróciła się do Veryana - zajmij się Fanny, proszę. Sylwio, sole trzeźwiące twojej matki powinny być u niej w torebce. - Wyszła z pokoju, zanim Veryan zdążył wyrazić sprzeciw.

Horace leżał na podłodze w kuchni. Ktoś, prawdopodobnie pani Kellow, ściągnął mu surdut i koszulę. Oczy miał zamknięte, a z ciętej rany na głowie sączyła się krew. Jedno ramię, posiniaczone i spuchnięte, leżało bezwładnie wzdłuż ciała. Lucy delikatnie ocierała chłopcu czoło z krwi.

Dorothea dokonała szybkich oględzin pacjenta.

- Pani Kellow, proszę mu ściąć włosy. Tę ranę trzeba zszyć. Gdzie jest Molly?

- Tutaj, proszę pani. - Służąca, blada i drżąca, stała przy drzwiach, kurczowo ściskając fartuch.

- Przynieś moją torbę medyczną. Jest w pokoju na górze. Lucy, wstaw wodę w kociołku na ogień, proszę.

Dorothea skupiła uwagę na ramieniu Horace'a. Siniak szybko się powiększał i sięgał już kości obojczykowej. Kontuzja wyglądała paskudnie, ale mogła być dużo gorsza. Pani Kellow skończyła obcinać Horace'owi włosy i odsłoniła w ten sposób nierówne krawędzie rany mniej więcej pięciocentymetrowej długości.

- Poproszę brandy, pani Kellow.

Gospodyni podała szklaneczkę pełną płynu, a Dorothea, podtrzymując chłopca pod plecy, bezlitośnie wlała mu alkohol do gardła.

- Teraz prawie nic nie poczuje. - Podała szklaneczkę, żeby gospodyni dolała brandy, potem wzięła czystą szmatkę, którą przygotowała pani Kellow, i oczyściła alkoholem ranę. Horace drgnął, zaczął przewracać głową na boki.

- Beauty - wyszeptał.

- Klacz ma złamaną nogę - szepnęła gospodyni. - Josh i Joe muszą ją dobić.

- A Ozzie?

- Trochę pokaleczony, ale w lepszym stanie niż panicz Horace. Jego klacz jest w porządku. Ozzie przywiózł na niej panicza.

Dorothea skinęła głową. Molly wróciła z torbą i znów uciekła w kąt kuchni, głośno pociągając nosem. Dorothea skinęła głową na panią Kellow, a kiedy gospodyni podeszła i ściągnęła brzegi rany, zszyła je mocną jedwabną nicią, zdezynfekowała dużą porcją alkoholu i zabandażowała.

- Nie jest tak źle, jak się zdawało - rzekła z napięciem. - Nie musimy uważać, czy nie ma wstrząśnienia mózgu. Potem zajęła się ramieniem. Delikatnie zaczęła je rozcierać. rzek był bardzo silny, a skóra prawie czarna. Dorothea sprawdziła staw barkowy. Horace jęknął, ale wszystko chyba było w porządku. Łokieć też wydawał się cały.

- Może jednak nie ma złamania - powiedziała. - Nie chcę pogorszyć sytuacji.

- Och, jak on źle wygląda - przejęła się Lucy, darząca ciepłymi uczuciami panicza, któremu czasami zdarzało się skraść jej całusa.

- Musimy dać ręce szansę, żeby wydobrzała - oświadczyła Dorothea. - Arnika pomoże na obrzęk, poza tym myślę o okładzie z żywokostu, pani Kellow. To powinno zmniejszyć krwawienie wewnętrzne. - Spojrzała na służącą w kącie. - Molly, idź powiedzieć pannie Potter, że panicz Horace jest silnie potłuczony i pokaleczony, ale wszystko powinno być dobrze. Niedługo będzie mogła do niego zajrzeć. Potem przygotuj dla panicza łóżko. Odchyl kołdrę, żebyśmy mogli od razu go położyć. - Zastanawiała się, czy nie powinna przeprosić sir Veryana, że znowu komenderuje, ale uznała, że kuzyn nie ma innego wyjścia, jak się z tym pogodzić. Molly dygnęła i wyszła.

Pół godziny później Horace, ukojony laudanum, znalazł się w łóżku, a Dorothea poszła do stajni zająć się Ozziem. Stajenny leżał na materacu ze słomy, na stryszku, który dzielił z Joe, pomocnikiem ogrodnika. Pani Kellow miała rację, Ozziemu wypadek uszedł na sucho. Dorothea opatrzyła mu wszystkie stłuczenia i skaleczenia.

- Jak się czuje panicz Horace? - dopytywał się sennie chłopak, gdy skończyła.

Dorothea szczegółowo mu opowiedziała i spytała:

- Co się właściwie stało?

- Nie bardzo wiem, panno Theo. Wracaliśmy dołem, wzdłuż brzegu morza, i nagle spadł odłamek skały. To się zdarza, rzecz jasna, ale przecież nie było deszczu ani nic takiego. Dorothea milczała.

- Z Beauty koniec. - Ozzie prawie płakał. - Panicz Horace będzie rozpaczał. Dlaczego to nie ja jechałem pierwszy?

- Nie obwiniaj się, Ozzie. Przecież przywiozłeś panicza do domu. To nie była twoja wina. - Stajenny wciąż nie był przekonany, więc dodała: - Masz, wypij to. Zobaczymy, jak się będziesz czuł jutro rano.

Poczekała, aż Ozzie zażyje laudanum, i wyszła. Za dużo ostatnio się dzieje, pomyślała. Ale przynajmniej Horace będzie musiał przez pewien czas posiedzieć w domu.

Po powrocie do kuchni zastała tam posępnego Veryana. O Boże, pomyślała. Znowu nadąsany. Kuzyn odwrócił się do niej i powiedział:

- Tłumaczyłem pani Kellow, która zdaje się tego nie rozumieć, że Horace'a powinien obejrzeć prawdziwy lekarz. Zioła to zioła, ale jego rany wydają mi się poważne, więc chciałbym, żeby wziął go pod opiekę specjalista.

Dorothea otworzyła usta, ale bez słowa je zamknęła. Ostrożnie, pomyślała. Widziała, że Veryan jest bardzo zaniepokojony, prawdopodobnie zarówno jej władczymi skłonnościami, jak i stanem Horace'a.

- Powinnam była porozmawiać z tobą, kuzynie, zanim się nim zajęłam - odezwała się ostrożnie. - Wybacz mi, proszę. - Veryan na pewno przeżył ciężkie chwile, pozostawiony sam na sam z nieprzytomną Fanny, pomyślała. Nie bardzo wiedziała, co robić dalej. Po chwili powiedziała: - Najbliższym lekarzem Jest doktor Tripp z Launceston, ale obawiam się, że najczęściej można go zastać przy kontuarze w oberży Pod Białym Jeleniem.

Veryan przestał się dąsać i dla odmiany popadł w głęboką zadumę.

- Nie zamierzałem podawać w wątpliwość twoich umiejętności, kuzynko - rzekł.

Dorothea roześmiała się i wkrótce Veryan również wątle się uśmiechnął.

- Czy jesteś gotów poczekać do rana, żeby sprawdzić, jak się miewa Horace? - spytała. - Moim zdaniem, najlepiej już go dzisiaj w nocy nie męczyć.

- Zdaje się, że próbujesz mną manipulować, kuzynko. W głosie Veryana zabrzmiała figlarna nuta, której Dorothea nigdy przedtem nie słyszała.

- Dobrze wiem, jak bardzo cię złoszczę - powiedziała ze smutkiem. - Ale robię to całkiem mimo woli. Ojciec zawsze kazał mi mówić wszystko wprost i nie kręcić, ale Fanny wytłumaczyła mi już, jakie to się wydaje aroganckie. Postaram się w przyszłości bardziej zwracać uwagę na zdanie innych.

- Hm - odrzekł Veryan, trochę zmieszany taką bezpośredniością. Dla ukrycia zakłopotania zwrócił się do gospodyni: - Pani Kellow, jeśli wszystko wróciło już do normy, to może zjedlibyśmy kolację.

Z dużą niechęcią Veryan napisał list do rektora New College w Oksfordzie i złożył rezygnację ze stanowiska wykładowcy. Zdawało mu się, że pali za sobą mosty, ale nie było rady. Czy mu się to podobało, czy nie, Selwood Priory miało być w najbliższej przyszłości jego domem.

Potem napisał również do Toby'ego Marchama z prośbą, żeby zorganizował pakowanie i wysyłkę jego książek do Priory. Trzeba było przewieźć je drogą morską, co stanowiło duży wydatek, ale Veryan nie mógł się zdobyć na sprzedaż księgozbioru i rozwiązanie problemu w bardziej racjonalny sposób.

W odpowiedzi Toby wprosił się w gościnę do Selwood Priory. Napisał, że przewiezie księgozbiór wynajętym dyliżansem aż do Plymouth, więc jeśli Veryan jest w stanie załatwić dalszy transport statkiem z Plymouth do Porthgavern, to on, Toby, będzie eskortował ładunek osobiście.

Przyjaciel był bardzo ciekaw, jak Veryan urządził się w Kornwalii. Po prostu nie umiał wyobrazić sobie takiego odludka przemierzającego akry swojej ziemi i rozmawiającego o pogodzie z miejscowymi rolnikami. Wiedza Veryana o rolnictwie ograniczała się do znajomości „Georgik” Wergiliusza. Jak, na Boga, miał sobie poradzić z przyziemną rzeczywistością?

Był też inny powód. Zazwyczaj Toby przyjeżdżał w kwietniu na sezon do Londynu. Wynajmował dwupokojowe mieszkanie przy Half Moon Street i dobrze się bawił. Niestety, przez ostatnie lata upodobała go sobie niejedna mama; był atrakcyjnym młodym człowiekiem, dochody miał wprawdzie skromne, ale jako jedynak musiał w odpowiednim czasie odziedziczyć niebagatelny majątek, a zatem, krótko mówiąc, powinien się znaleźć na liście potencjalnych zięciów.

Toby uznał, że w tej sytuacji lepiej będzie pojechać na miesiąc do Kornwalii. W Londynie mógł pojawić się w czerwcu, gdyby naszła go taka ochota.

„Czy jesteś pewien, że chcesz przyjechać w taką dzicz? - Pytał go w liście Veryan. - Naturalnie, byłbym zachwycony potkaniem, ale muszę cię ostrzec, że w okolicy nie ma nic do roboty, a w każdym razie nie ma rozrywek dla cywilizowanych ludzi”.

Podczas podróży Toby nie miał kłopotów, jakie niegdyś były udziałem jego przyjaciela. Pokonywał trasę krótkimi etapami, ale żaden z karczmarzy nie ośmielił się wcisnąć mu obskurnego pokoju. Większość pokojówek na widok przystojnego hojnego mężczyzny świadczyła mu usługi, których Veryan z pewnością by nie pochwalił.

W Royal Hotel w Plymouth czekała na Toby'ego wiadomość. Miał spytać o Abla Watsona, którego lugier stał akurat w Sutton Pool. Książki załadowano na pokład zadziwiająco sprawnie - dla człowieka, który przez całe życie wtaczał do ładowni baryłki brandy po ciemku i w byle jaką pogodę, przeniesienie książek, mimo nieporęczności ładunku, nie stanowiło najmniejszego problemu. Toby również wsiadł na lugier, a woźnica i pocztylion wrócili regularnym dyliżansem do ojca Toby'ego.

W liście Veryan bardzo lakonicznie opisał sytuację w Selwood Priory, toteż rzeczywistość sprawiła Toby'emu wielką niespodziankę. Oto wielebny Veryan Selwood, wykładowca New College w Oksfordzie, autor niezliczonych erudycyjnych monografii poświęconych starogreckiej literaturze, nie tylko znosił, lecz wydawał się wręcz zachwycony sytuacją, która nie dalej jak miesiąc wcześniej skłoniłaby go do natychmiastowego posłania po urzędników najbliższego zakładu dla upadłych kobiet.

Toby'ego bardzo to rozbawiło. Natychmiast za przykładem przyjaciela zaczął tytułować Fanny „panią FitzWalter” i traktować ją tak, jakby była panią domu. Horace, intrygująco blady, z ręką na temblaku, był podobny do wszystkich dorastających młodzieńców, natomiast z Sylwią Toby zaczął się po przyjacielsku drażnić.

Ku konsternacji Veryana, natychmiast też osiągnął porozumienie z Dorotheą.

- Ona jest niezwykle bezpośrednia - powiedział do przyjaciela w pierwszy wieczór po swym przyjeździe. Siedzieli w bibliotece, popijając brandy.

- Z damy ma niewiele - zauważył Veryan.

- Niedorzeczność. - Toby się roześmiał. - Po prostu mówi wprost. Jej słowom można ufać.

- Nie można jej ufać ani trochę, zawsze mam wrażenie, że mówi mi tylko pół prawdy. Może jest bezpośrednia, ale nie otwarta.

To ciekawe, pomyślał Toby. Panna Selwood musiała mu zaleźć za skórę.

- I ma bardzo ciekawą urodę - dodał. - Naturalnie, jest okropnie ubrana, ale gdyby ją odpowiednio wystroić, zrobiłaby furorę w Londynie.

- Panna Selwood? - zdumiał się Veryan. - Przez to dziwaczne zestawienie koloru włosów i oczu miejscowi omal nie uznali jej za czarownicę. Poczekaj, aż zobaczysz pannę Gunthorpe. To jest dopiero urodziwa istota.

Gunthorpe, powtórzył w myśli Toby. To nazwisko z czymś mu się kojarzyło. Potem przyszło mu do głowy, że przyjaciel bardzo się zmienił. Toby jeszcze nigdy nie słyszał z jego ust o żadnej kobiecie. Poza tym Veryan lepiej teraz wyglądał. Trochę się zaokrąglił, no i nie miał już żółtawej cery mola książkowego.

- Wyśmienita brandy - zauważył Toby. - Czy w okolicy kwitnie przemyt?

Veryan na chwilę zamknął oczy.

- Dochodzę do wniosku, że właściwie nie ma nic innego. Właśnie zamierzam położyć temu kres.

Toby spojrzał nań zaniepokojony. Miał nadzieję, że przyjaciel nie stawia sobie celów ponad siły.

W salonie Dorothea z Fanny plotkowały o nowym gościu. Dorothei wcale nie podobało się, że przyjedzie. Niech Bóg ją chroni przed następnym sztywno wykrochmalonym odludkiem! Ale w chwili, gdy zawarli z Tobym znajomość, poczuła, że nareszcie znalazła sprzymierzeńca. Z uśmieszków Lucy i Molly można było wyczytać jednoznacznie, że zalety pana Marchama nie uszły ich uwagi. Kiedy Dorothea podzieliła się swoimi spostrzeżeniami z Fanny, ta powiedziała z niepokojem:

- Mam szczerą nadzieję, że unikniemy kłopotów tego rodzaju.

- Obawiam się, że nie. Ale pani Kellow będzie miała na oku Lucy i Molly. A w stosunku do Sylwii pan Marcham zachowuje się jak należy.

- Ona może się w nim zakochać. Jest bardzo przystojny.

- Będzie z nim bezpieczniejsza niż z Bramem Gunthorpe'em - odparła Dorothea. - Czy nie podoba ci się ten przyjaciel sir Veryana, Fanny?

- Bardzo. Ma maniery prawdziwego dżentelmena. Ale... czuję się jak oszustka, kiedy nazywają mnie „panią FitzWalter”. - Podbródek Fanny zaczął drżeć.

- Dlaczego miałabyś nie być panią FitzWalter? To znakomity pomysł. Nie wiem, dlaczego ojciec nie wpadł na niego wiele lat temu. - Horyzont się przejaśnia, pomyślała. Horace czuł się coraz lepiej. Wciąż bardzo martwił się śmiercią Beauty - o wiele bardziej niż śmiercią ojca - ale kuzyn obiecał mu kupić w stosownym czasie innego konia. Poza tym pan Marcham sprawiał wrażenie bardzo pożądanego dodatku do ich towarzystwa. W każdym razie bez wątpienia dawał Sylwii znacznie lepszy przykład względów, jakimi może otoczyć ją mężczyzna, niż Bram Gunthorpe.

Dziwiło ją tylko, że sir Veryan znalazł sobie takiego przyjaciela jak pan Marcham. Czyżby osoba kuzyna kryła w sobie jeszcze nie zbadane głębie?

Wkrótce po przyjeździe Toby'ego Veryan zabrał przyjaciela do Quilquin House. Wprawdzie afektowane wyrazy uwielbienia panny Gunthorpe wydawały mu się nużące, pomyślał jednak, że możliwość poznania nowego kawalera będzie dla niej interesująca. Nie wątpił w to, że Toby będzie umiał bronić się przed zalotami z dużo większym wdziękiem.

W chwili gdy Toby poznał Brama Gunthorpe'a, nabrał pewności, że już gdzieś natknął się na to nazwisko. Potem przypomniał sobie, że przez pewien czas Gunthorpe był stałym klientem jednej z jaskiń gry przy King Street, cieszącej się złą sławą z powodu szulerów i sprytnie ukrytych luster, służących oskubywaniu naiwnych graczy z prowincji. Gunthorpe był zbyt zręczny, by pozwolić się złapać na gorącym uczynku, ale mimo to kilku znajomych Toby'ego zarzekało się, że więcej nie usiądą z nim do stolika.

Dlatego wywodów Brama o szkodliwości przemytu Toby wysłuchał z pewnym niedowierzaniem.

- Jestem sędzią pokoju - tłumaczył mu gospodarz. - Musi pan wiedzieć, panie Marcham, że to jest bardzo niewdzięczne zajęcie w tej okolicy. Przemyt spotyka się u nas na co dzień, co obecny tu sir Veryan może potwierdzić.

- Wstrząsające - rzekł oschle Toby. Co za hipokryta, pomyślał jednocześnie. Bywalca spelunek z King Street trudno podejrzewać o szczerą dezaprobatę dla przemytu.

Drzwi otworzyły się i do salonu weszły pani Gunthorpe z Isabel. Dokonano prezentacji. Pani Gunthorpe ze swobodą nabytą dzięki długiej praktyce natychmiast wyciągnęła od Toby'ego informację o jego stanie cywilnym - jedynak, mruknęła potem pod nosem - o majątku, wieku i politycznych przekonaniach. Słysząc „Wig”, pokręciła głową z dezaprobatą.

Isabel była zachwycona poznaniem Toby'ego. Nad Veryanem musiała ciężko pracować, nie umiał powiedzieć nawet zwykłego komplementu, chociaż nieraz atakowała go różnymi aluzjami. Pan Marcham znał swoje obowiązki.

- O, panno Gunthorpe, teraz już rozumiem, dlaczego mój przyjaciel tak długo bawi w Kornwalii.

Pani Gunthorpe zdecydowanym ruchem ujęła sąsiada za ramię i odprowadziła na stronę.

- Sir Veryan - zaczęła - to nie ma sensu. Musi pan usunąć pannę Potter i te dzieciaki.

Veryan wyprostował plecy. Przez chwilę wyglądał jak sir Walter.

- Muszę, proszę pani? Ja muszę?

- Ludzie zaczynają o tym mówić. Taka zwłoka jest wyjątkowo niefortunna.

Bram słuchał tego ze zniecierpliwieniem, wreszcie wtrącił się do rozmowy:

- Daj spokój, mamo. Sir Veryan ma poważniejsze sprawy na głowie. Jak pan sądzisz, panie Selwood, czy pana przyjaciel doceniłby uroki towarzyskiego wieczoru Pod Białym Jeleniem w Liskeard? Pana znam, ma pan święcenia, nie tyka pan kart, ale pan Marcham mógłby się dobrze zabawić, a ja przedstawiłbym go kilku porządnym ludziom, na przykład Trippowi, naszemu miejscowemu medykowi.

Pani Gunthorpe pogardliwie prychnęła.

- Pijak.

- Lubi dobre towarzystwo, to wszystko. - Bram przesłał matce ostrzegawcze spojrzenie.

- Musi pan spytać mojego przyjaciela - odrzekł Veryan. - Mnie to nie przeszkadza.

Toby jednakże odmówił.

- Natknąłem się na tego Gunthorpe'a w Londynie kilka lat temu - powiedział w drodze do domu. - Nie poznał mnie, a ja mu się nie przypomniałem.

- Dlaczego nie? To bardzo zacny kompan. - Veryan zmarszczył czoło.

Owszem, jeśli lubisz graczy wątpliwej reputacji, pomyślał Toby. Dawno jednak nauczył się traktować przyjaciela z dużą ostrożnością, więc rzekł tylko:

- Właściwie nie mam nic przeciwko niemu, ale lubi dość osobliwe towarzystwo. Veryan nie odpowiedział. Po chwili Toby roześmiał się.

- Już rozumiem, dlaczego pani FitzWalter dalej mieszka w twoim domu. Myśl o pani Gunthorpe, mogącej odwiedzić cię w każdej chwili, jest niezwykle deprymująca!

Veryan zdobył się na wymuszony uśmiech.

- Znam wiele dam z towarzystwa mających znacznie gorszą reputację niż pani FitzWalter - ciągnął Toby. - A panna Selwood też mi się podoba.

- Ach, panna Selwood - powtórzył oschle jego przyjaciel.

- Nie lubisz jej?

- Uważam, że jest zarozumiała, władcza, a do tego w jej sposobie prowadzenia konwersacji brakuje skromności, która przystoi niewiastom - odparł Veryan sztywno.

- Czy to znaczy, że wolisz pannę Gunthorpe?- spytał zaintrygowany Toby. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek rozmawiał z przyjacielem o kobietach.

- Pannę Gunthorpe? - Veryan spojrzał na niego zdumiony. - Nie. Chociaż, naturalnie, panna Gunthorpe jest damą. Urodziwą damą.

- Jeśli lubisz porcelanowe lalki... - skrytykował Toby. - Osobiście wolę pannę Selwood, ogień i lód w jednej osobie.

- Jest chuda jak szczapa.

- Jest smukła.

Veryan skwitował to milczeniem.

Wbrew kwaśnym słowom Veryana skierowanym do Toby'ego udało mu się zawrzeć z kuzynką kruchy rozejm.

- Musisz mu więcej tłumaczyć, Theo - poradziła jej Fanny, i od tej pory Dorothea bardzo się starała postępować zgodnie z tą sugestią.

Veryan ze swej strony zaczął pytać Dorotheę o różne sprawy dotyczące majątku, a ona mówiła mu, jakie ceny można uzyskać za krowy lub owce i ile można zapłacić za takie czy inne towary. Pani Gunthorpe mimowolnie potwierdziła informację o pijaństwie doktora Trippa, co więcej Veryan na własne oczy zobaczył, że rany Horace'a goją się tak, jak powinny.

Oboje doszli nawet do tego, że zaczęli dyskutować o siewnikach i o doskonaleniu metod hodowli.

- Bardzo dużo wiesz, kuzynko - powiedział Veryan, urywając w czas, by nie zakończyć: „jak na kobietę”. Ona jest trochę podobna do Matty, pomyślał niespodziewanie. Matty też zawsze mówiła to, co myślała. I zawsze dodawała wszystkim otuchy. Tak go zdziwiło to odkrycie, że przemknęła mu mimo uszu odpowiedź kuzynki i musiał ją poprosić o powtórzenie.

Dorothea skrzywiła się.

- Powiedziałam, że jak dotąd, niewielki był pożytek z mojej wiedzy. Ojcu nie wolno było przeszkadzać takimi sprawami.

- To mnie dziwi. Jeśli twoje obliczenia są słuszne, mógł przecież osiągać kilkakrotnie większe dochody ze swojej ziemi.

- Ojciec wolał hazard - ucięła Dorothea. Dobrze wychowana panna nie krytykuje ojca, pomyślał Veryan. Ale uczył się szybko, więc po chwili spytał:

- Grał z Gunthorpe'em?

- O tak. I z każdym innym, kto tylko chciał grać.

- Marcham mówi, że ten Gunthorpe grywał też w Londynie. Słyszałaś o tym?

Dorothea skinęła głową. I tkwi po uszy w przemycie, miała ochotę dodać. Ale musiała zachować ostrożność.

- Wiem, że pani Gunthorpe bardzo się tym martwi. Pan Gunthorpe „pożycza” od niej pieniądze.

- Niemożliwe. Żaden dżentelmen nie mógłby tego robić.

- Istotnie. - Dorothea bardzo się starała, by nie zabrzmiało to ironicznie.

Veryan otworzył usta, ale zaraz znów je zamknął. Oprócz dyplomatycznego układania stosunków z kuzynem

Dorothea miała na głowie także inne sprawy. Poprosiła ją o rozmowę pani Kellow.

- Przepraszam, że niepokoję, panno Theo. Chodzi mi o Molly. Nie wiem, co się z nią dzieje. Nie chce jeść, ledwie coś skubnie z talerza, nic nie mówi i z byle powodu płacze.

O Boże, pomyślała Dorothea. I co teraz będzie? Pan Marcham? Nie, na pewno nie. Molly była ładna, dosyć apetyczna, z lśniącymi kasztanowymi włosami i małymi loczkami wokół twarzy, którymi lubiła potrząsać. Miała zwyczaj zakochiwać się w najbardziej niestosownych mężczyznach. Ostatnim był pewien nicpoń z Cawsand, którego, na szczęście, przymusowo wcielono do armii. Dorothea miała nadzieję, że ów obiekt westchnień Molly służy teraz z pożytkiem dla kraju w marynarce Jego Królewskiej Mości.

Ozzie też uległ czarowi Molly, ale raczej nie należało się spodziewać, by dziewczyna wykazała się rozsądkiem i odwzajemniła jego uczucie.

- Chyba nie jest...?

- Nie, dzięki Bogu. - Pani Kellow pilnowała służących jak oka w głowie.

- Porozmawiam z nią - obiecała Dorothea. - Przypuszczam, że znowu się zakochała. - Pamiętała Molly skuloną przy drzwiach w ten wieczór, gdy Ozzie przywiózł Horace'a. Boże, chyba chłopak nie poszedł w ślady ojca? Nagle Dorothea przypomniała sobie liścik. Czy to możliwe, żeby napisała go Molly i właśnie z tego powodu teraz się zamartwiała? Ale nie. Molly nie umiała pisać.

Służąca, przyzwana na poddasze, nie chciała nic powiedzieć. Wybuchnęła histerycznym szlochem i krzyknęła:

- Nie zrobiłam nic złego, panno Theo.

- Nikt nie twierdzi, że zrobiłaś, Molly.

Dorothea zmierzyła jej puls - był bardzo przyśpieszony - potem obejrzała język, oczy i gardło i zadała kilka pytań. Dziewczyna wydawała jej się zdrowa, w każdym razie fizycznie. Pozostawała jednak możliwość, że Molly podrzuciła wiadomość w siodłami w czyimś imieniu.

- Dziękuję ci za pomoc w opiece nad paniczem w zeszłym tygodniu - powiedziała Dorothea obojętnym tonem, odwracając się, by przygotować dla Molly coś na wzmocnienie. Na ścianie przed sobą miała małe lustro i mogła w nim obserwować służącą.

Czy to była kwestia oświetlenia, czy Molly rzeczywiście zbladła?

- To byłoby okropne, gdyby coś mu się stało - ciągnęła Dorothea i zobaczyła, jak służąca kurczowo splata palce na kolanach. - Wolisz krople o zapachu czarnego bzu czy mięty, Molly?

- Mięty. - Głos dziewczyny był ledwie słyszalny. Dorothea obróciła się; służąca wpatrywała się sztywno w punkt przed sobą.

- Nie mogę nic powiedzieć, panno Theo. To był wypadek.

- Chciałabym mieć taką pewność.

Molly chwyciła podany flakonik i szybko uciekła.

Dorothea umyła ręce, a potem poukładała na miejscach łyżeczki i naczyńka, które służyły do dozowania ziół. Wszystko wskazywało na to, że poszukiwana przez nich osoba nie jest domownikiem, lecz mężczyzną, w którym zakochała się Molly.

Kogo zapytać o tego człowieka? - zastanawiała się. - Lucy najprawdopodobniej milczałaby jak grób z lojalności wobec przyjaciółki. Również Molly postanowiła trzymać język za zębami. Pani Kellow na pewno niczego nie wiedziała. Może Ozzie? Ale wypytywanie go wydawało się Dorothei okrucieństwem.

W finansach Brama widoczny był odpływ. Pierwszy dzień kwartału przyniósł mu czterysta funtów z opłat dzierżawnych, ale większość tej sumy pochłonęły długi. Kilku kupców, z którymi robił interesy, nachodziło go i natrętnie domagało się zapłaty, a kółko graczy z Liskeard też stało się dla niego znacznie mniej wyrozumiałe niż do tej pory.

Była jednakże do wzięcia trzystufuntowa nagroda za zatrzymanie „Marii” i jej załogi. Bram wiedział, że okręt znowu wyruszył do Roscoff, ale, jak dotąd, nie miał wiadomości o jego powrocie. Chyba że informator go zawiódł.

Podszedł do biurka i szybko napisał liścik, zapieczętował go, po czym zadzwonił. Do pokoju weszła Sukey.

- Masz. Trzeba jak najszybciej doręczyć ten list. Powiedz Collinsowi, żeby to zrobił.

- Dobrze, proszę pana. - Sukey dygnęła, wzięła kartkę i szybko wyszła z pokoju. Panu Gunthorpe'owi nieraz zdarzało się kopać służbę, która, jego zdaniem, nie dość szybko wypełniała obowiązki, a tego dnia wydawał się w bardzo złym nastroju.

Dziewczyna schowała list do kieszeni i zeszła do kuchni. Kucharka była zajęta w spiżami. Sukey cicho wzięła jeden z noży, ukradkiem poszła na poddasze, do pokoiku, który dzieliła z dwiema innymi służącymi, i zamknęła za sobą drzwi na klucz. Na kominku stała świeczka, leżała też hubka z krzesiwem. Dziewczyna zapaliła świeczkę i rozgrzała ostrze noża. Gdy uznała, że jest dostatecznie gorące, wsunęła je pod pieczęć i otworzyła list.

Nauczyła się kiedyś czytać z Biblii, która była u niej w domu, a chociaż charakter pisma w liściku był dość niewyraźny, udało jej się odcyfrować treść.

Przyjdź w niedzielą o dziesiątej wieczorem tam gdzie zwykle.

Jeszcze raz podgrzała ostrze noża, nadtopiła wosk i zapieczętowała list. Pani Kellow o tym usłyszy.

6

Michael! - wykrzyknęła Dorothea. - To Michael Cross? Dlaczego... Przecież... O, Boże. - Bezsilnie opadła na krzesło.

Siedziały z panią Kellow w saloniku gospodyni, przytulnym pokoju przylegającym do kuchni, z ogniem w kominku, dwoma miękkimi fotelami i dwoma fajansowymi psami ze Staffordshire na gzymsie kominka.

- Tak mi powiedziała Sukey w niedzielę po nabożeństwie, panno Theo. Ale to może być zupełnie co innego... - dodała powątpiewająco.

- Michael Cross - powtórzył Josh, który stał przy oknie. - Wszyscy twierdzą, że jest ostatnio nieswój. Ma muchy w nosie, jak mówi Abel. Nie zwróciłem na to uwagi, bo oni nigdy się nie lubili. Ale z tego, co Abel opowiadał po ostatnim rejsie, wynikało, że ktoś w najlepszym razie bezmyślnie o nas papla.

- Pani Cross też się trapiła. Nic dziwnego, że Michael jest nieswój, skoro ma coś takiego na głowie. - Dorothea wróciła myślami do dnia ostatniego wyładunku. Już wtedy zdawało jej się, że coś jest nie w porządku, ale nie umiała tego nazwać. Teraz uświadomiła sobie, że Michael zbyt gorliwie zabiegał o jej łaski. I miał dziwny głos. Dorothea zyskała duże doświadczenie w rozmowach z ludźmi, którzy znaleźli się w opałach, dlatego znała oznaki prawdziwej biedy i wiedziała, kiedy ktoś robi uniki. Była pewna, że gdyby tamtego dnia wykazała więcej czujności, od razu zauważyłaby dziwne zachowanie Michaela i wszystkim oszczędziłoby to kłopotów.

- Biedak - powiedziała pani Kellow.

- Rzeczywiście biedak! - rzuciła pogardliwie Dorothea. - Chce zdradzić swoich bliskich, nie wyłączając przyrodniego brata.

- Nie wiadomo, czy chce, panno Theo - sprostowała stanowczo gospodyni. - Pan Gunthorpe na pewno coś na niego ma. Wolałabym nie być w skórze Michaela.

- Ja też - przyznała Dorothea, którą nagle przeszył dreszcz. - Naturalnie ma pani rację. Nie wiemy, jak go zmuszono.

- Musimy się dowiedzieć, co knuje Gunthorpe - włączył się do rozmowy Josh. - Najlepiej będzie, jeśli po cichu sprawdzę, dokąd Michael idzie.

Po jego wyjściu gospodyni przysunęła fotel bliżej ognia.

- Jeśli Molly zadała się z Michaelem Crossem, to jest bardzo głupią dziewczyną - powiedziała. - A Ozzie tak do niej wzdycha. Ona doprawdy na niego nie zasługuje.

Dorothea westchnęła. Coś trzeba było zrobić. Nie mogła trzymać w domu służącej, która ma romans z żonatym mężczyzną, w dodatku miejscowym dzierżawcą. Niestety, Molly nigdy nie wykazywała rozsądku w wyborze mężczyzn. Trudno było jednak odgadnąć, jak daleko sprawy zaszły. Może nie stało się jeszcze nic naprawdę złego, a Molly poniosła wyobraźnia. Dorothea całkiem lubiła Michaela, ale ten prawie czterdziestoletni, łysiejący mężczyzna bez kilku zębów nie bardzo nadawał się na obiekt westchnień młodej dziewczyny. Pani Kellow pochyliła się nad nią i poklepała ją po dłoni.

- Wygląda pani na zmęczoną. Dorothea uśmiechnęła się z wysiłkiem.

- Za dużo naraz. Wciąż jeszcze martwię się o panicza Horace'a. Teraz nic mu nie grozi, ale co będzie, gdy ramię się zagoi? Zaczął nakłaniać sir Veryana, żeby pozwolił mu rzucić szkołę i wstąpić do wojska. To się, naturalnie, nie podoba jego biednej matce.

- Trudno mieć o to do niej pretensje, panno Theo. Ma prawo się martwić. Ten okropny Bonaparte, czy jak on się zwie, znowu miesza.

- Pewnie tak. Ale Horace musi coś ze sobą zrobić. Nie jest stworzony do studiów na uniwersytecie i stanowczo nie widzę go jako urzędnika. Cóż wobec tego mu pozostało?

- Biedny chłopak - powiedziała współczująco pani Kellow. Miała dużą słabość do Horace'a. Młodzieniec wydawał jej się zagubiony. Wychowano go jak syna dżentelmena, ale bez przywilejów i wsparcia, które zwykle towarzyszyły temu stanowi. Nie była to łatwa sytuacja.

Myśli Dorothei podążały podobnymi torami. Gdyby z przemytu można było odłożyć kilka tysięcy funtów, czyli kapitał, jakiego mógłby się spodziewać przeciętny młodszy syn w dobrej rodzinie, to bardzo zmieniłoby położenie Horace'a. Można byłoby wtedy namówić kuzyna do kupienia chłopakowi stopnia oficerskiego w 32 Pułku Kornwalijskim albo w innym, gdzie jego przeszłość nie byłaby znana.

- Wojsko dobrze zrobiłoby Horace'owi. Miałby dyscyplinę i poczucie przygody.

- Nie uda się pani namówić panny Potter... to znaczy pani FitzWalter - odrzekła gospodyni.

- Niepokoi mnie też, że sir Veryan jest tak blisko z Bramem Gunthorpe'em. - Dorothea jęknęła. - Dlaczego on nie widzi, co to za kanalia. Wiem, że kuzyn stara się, jak umie, naprawia, pomaga i w ogóle, ale wciąż wpada na jakieś głupie pomysły, niewątpliwie pod wpływem naszego sąsiada, i wtedy nijak nie można mu tego wybić z głowy - ciągnęła. Poza tym, bardzo mnie niepokoją zamiary pana Gunthorpe'a. Dla mnie jest jasne, że chce zagnieździć się w okolicy albo przynajmniej oczyścić sobie przedpole, żeby nic mu nie przeszkadzało w prowadzeniu interesów w Cawsand. Gdyby Selwoodowie wycofali się, wtedy mógłby zająć ich miejsce. Zwiększyłby swoje zyski i odebrał nam klientów. Ale nie mogę zaufać kuzynowi, boję się. - Dorothea nagle posmutniała.

- A chciałaby pani? - spytała gospodyni, starając się powstrzymać czysto kobiece zainteresowanie, które nagle rozbudziła w niej Dorothea. Nieraz już myślała, że gdyby kuzynom udało się przezwyciężyć wzajemną niechęć, mogliby sobie nawzajem wiele ofiarować.

- Tak. Ojciec miał rację. On nie jest lawirantem. Poza tym, prawdę mówiąc, ni stąd, ni zowąd dostał mu się majątek, w którym trzeba się ciężko naharować. Metody gospodarowania mamy spóźnione o dobre pięćdziesiąt lat. Ale kuzyn widzi nie to, co trzeba, i pozwala się mamić panu Gunthorpe'owi.

- Może pan Marcham coś na to pomoże - wyraziła nadzieję pani Kellow. - Wydaje mi się dżentelmenem, który jadł chleb z niejednego pieca.

- Tak. - Dorothea nagle się uśmiechnęła. - Nie wydaje mi się, na przykład, by pan Marcham miał być zgorszony, gdyby któregoś dnia znalazł na swoim progu baryłkę brandy!

Następnego ranka Veryan wyjechał, by załatwiać jakieś sprawy, a Toby, Dorothea, Sylwia i Fanny siedzieli w salonie. Toby oglądał tapiserie. Bawiło go, że trzy kobiety w ogóle nie zwracają uwagi na to, jak skandaliczne treści przekazują tkaniny. Kolory, owszem, były spłowiałe, nadal jednak nie ulegało wątpliwości, czym zajmują się przedstawieni na tapiseriach bogowie, nimfy i pasterze.

- Tkaniny są chyba jeszcze z czasów przeora Gilberta - powiedziała Dorothea, odrywając wzrok od szycia. Razem z Fanny wzięły się do naprawiania brokatowych zasłon, które wisiały w dawnym pokoju sir Waltera.

- Nic dziwnego, że ogłoszono kasatę zakonu - odrzekł Toby, podziwiając smukłą figurę uciekającej Ariadny, co bez wątpienia robił kiedyś także przeor Gilbert.

- Jeśli te tkaniny wydają się panu nieprzyzwoite, to powinien pan zobaczyć fresk w kancelarii przeora - powiedziała prowokacyjnie Sylwia. - Tam jest gruba Mab.

- Kto to?

- Kochanka ostatniego przeora, Gilberta - wyjaśniła Sylwia, ani trochę nie zakłopotana. - Zawsze lubiłam „Lenistwo”. Mab leży całkiem bez niczego na czymś podobnym do ławeczki i ma zamknięte oczy. Obok jest wielka góra odłożonego szycia, a może prania. Doskonale rozumiem tę Mab. Jak ja nie znoszę szyć!

- Sylwio! - zawołała Fanny. - Proszę jej wybaczyć, panie Marcham.

Dziewczynka ze zniecierpliwieniem poderwała głowę i wbiła wzrok w sufit.

Toby spojrzał na Sylwię. Jest uroczo niewinna, pomyślał, ale naprawdę nie powinna mówić takich rzeczy. Jej niewinność może zostać opacznie zinterpretowana. Zwrócił się do Dorothei:

- Muszę obejrzeć kancelarię przeora. Czy Selwood ją widział?

- Chyba musiał. - Dorothea znów na chwilę podniosła głowę znad szycia. - Pani Kellow oprowadziła go po całym domu. Dziwi mnie nawet, że nie kazał pobielić ścian wapnem tam, gdzie malowidła obrażają moralność - stwierdziła oschle.

- Najprawdopodobniej w ogóle ich nie widział - odrzekł Toby. - Co stało się z jego okularami?

- Rozdeptał je.

- Bez nich wygląda dużo lepiej - znów włączyła się Sylwia. - Moim zdaniem, jest całkiem przystojny, chociaż Thea się ze mną nie zgadza.

Dorothea spłonęła rumieńcem.

- Sylwio! Nigdy nie mówiłam niczego o wyglądzie sir Veryana.

- No, może nie. - Dziewczynka wzruszyła ramionami i zajęła się wyglądaniem przez okno. - Ojej! - wydała radosny pisk. - Nadjeżdża pan Gunthorpe! I prowadzi ze sobą Brandy. Pobiegnę się przebrać. - Zanim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać, wypadła z pokoju.

Skonsternowana Fanny popatrzyła na Dorotheę.

- Ona nie może z nim jechać - szepnęła.

- Nie - potwierdziła stanowczo Dorothea. - Założę się jednak, że Bram powoła się na pozwolenie sir Veryana. Co robić? Chyba nie pozostaje mi nic innego, jak zachować się bardzo nieprzyjemnie.

Toby z uwagą słuchał tej wymiany zdań.

- Niech się panie nie martwią - wtrącił się w końcu. - Jeśli Gunthorpe chce wziąć Sylwię na przejażdżkę, to za pań pozwoleniem mogę im towarzyszyć.

- Nie chodzi o to... - zaczęła plątać się Fanny. - Pan Gunthorpe jest bardzo uprzejmy, ale Sylwia...

- Doskonale rozumiem, proszę mi wierzyć - zapewnił. Jego uwagi nie uszło, w jaki sposób Bram patrzy na Sylwię w kościele, i bardzo mu się to nie podobało. - Zostawcie to panie w moich rękach. Pójdę się przebrać.

Gdy mniej więcej kwadrans później zarumieniona Lucy zaanonsowała przybycie gościa, ten przywitał się z paniami i oznajmił:

- Za pozwoleniem sir Veryana chciałem wziąć Sylwię na obiecaną przejażdżkę. Wziąłem ze sobą Brandy... - Ale nie dane mu było dokończyć.

- Bardzo mi przykro, panie Gunthorpe - wykrzyknęła Dorothea - ale moja siostra właśnie miała gdzieś jechać z panem Marchamem! Może zechce pan się do nich przyłączyć? Na pewno będą zachwyceni.

Bramowi nie pozostało nic innego, jak wyrazić zachwyt możliwością odbycia przejażdżki w towarzystwie pana Marchama i Sylwii. Był jednak wyraźnie rozczarowany i przed wyruszeniem zdołał jeszcze poczęstować Fanny kilkoma uszczypliwymi uwagami. Dorothea pomyślała, że gdyby w pobliżu był kot, pan Gunthorpe niechybnie by go kopnął.

Sylwia, gdy usłyszała, co się stało, przybrała buntowniczą pozę. Cały epizod był wynikiem jej dyskretnych zabiegów. W niedzielę po nabożeństwie zamieniła bowiem kilka słów z Jane, pokojówką pani Gunthorpe, która obiecała napomknąć swemu panu, że przed południem sir Veryan najczęściej załatwia różne sprawy i nie ma go w domu. Że też Thea musiała się wtrącić. To do niej podobne, pomyślała Sylwia. Niech sobie będzie starą panną, ale czy to znaczy, że wszyscy mają być starymi pannami?

- Ale masz szczęście, Sylwio! - zawołała radośnie Dorothea. - Dwóch kawalerów! Muszę powiedzieć, że zielenieję z zazdrości. - Na nic więcej nie mogła się zdobyć. Sylwia przesłała Toby'emu chłodny uśmiech. Dorothea i Fanny obserwowały wyjazd trójki jeźdźców z okna salonu.

- Wiesz, Fanny, myślę, że pan Gunthorpe skłamał, mówiąc, że ma pozwolenie mojego kuzyna. Prawdopodobnie wiedział, że sir Veryana nie ma w domu i postanowił spróbować szczęścia.

Och, jak przyjemnie - ucieszył się Toby. Troje jeźdźców skręciło nad brzeg morza i posuwało się na wschód, wzdłuż krawędzi klifów. Zielony stok łagodnie opadał ku oddalonej o jakieś dwadzieścia jardów krawędzi, a po obu stronach drogi rosły krzaki głogu i szkockie sosny, których kora różowawo połyskiwała w słońcu. Nad głowami rozbrzmiewały ptasie poćwierkiwania, a ruda wiewiórka smyrgnęła na drzewo i ukryła się w gąszczu liści. Tu i ówdzie przelatywały gromadki zięb.

Bram spojrzał w stronę morza. To miejsce nadawało się na punkt obserwacyjny, byłoby z niego dobrze widać, gdyby przemytniczy okręt podpływał do brzegu. Tyle że działało to również w drugą stronę. Straż celną, nadciągającą z głębi lądu, byłoby widać jak na dłoni, chyba że celnikom udałoby się niepostrzeżenie zająć stanowiska wśród sosen.

- Rzeczywiście, przyjemnie - przyznał. - Zwłaszcza w takim towarzystwie. - Skłonił głowę przed Sylwią; dziewczynka zachichotała.

Młoda dama ostentacyjnie ignorowała Toby'ego. Widziała spojrzenie, jakie zamienił z jej matką i Dorotheą, więc nadzór bardzo jej się nie spodobał.

- Czy można zjechać stąd na sam brzeg? - spytał Toby.

- Mniej więcej pół mili dalej jest ścieżka - odrzekła Sylwia. - Bez słowa minęli zatokę Morvoren. Ze szczytu klifów nie było jej widać, a Sylwia miała dość rozsądku, by nie zwracać na nią niczyjej uwagi. Wprawdzie nigdy nie znalazła się w pobliżu zatoki podczas wyładunku, ale i tak od najmłodszych lat wpajano jej umiejętność dochowania tajemnicy, więc miała to we krwi.

- Czy ten zjazd na pewno jest bezpieczny? - spytał Bram, gdy zbliżyli się do krawędzi klifu. Zbocze wydawało się w tym miejscu bardzo strome. - Panna jedzie po damsku, a moje konie nie znają drogi.

- Możemy zostawić konie tutaj - powiedziała Sylwia. Przyszło jej do głowy, że jeśli będą schodzić piechotą, to może Bram - och, co za cudowna myśl - pomoże jej zsiąść z konia, a potem dosiąść go z powrotem. Może nawet będzie ją trzymał za rękę na ścieżce.

- Jak pan sądzi, panie Marcham?- spytał Bram. - Posłuchamy tego dziecka?

- Jakiego dziecka!? Mam trzynaście lat! - obruszyła się Sylwia. Bram wybuchnął śmiechem.

- To naprawdę jeszcze niewiele.- Ale spełnił nadzieję Sylwii, bo rzeczywiście pomógł jej zsiąść, lekko ściskając ją w talii, co przysporzyło dziewczynce kolorów na policzkach. A potem schodził pierwszy i podawał jej rękę wszędzie tam, gdzie trzeba, a parę razy również bez potrzeby.

W istocie rzeczy Sylwia od dzieciństwa biegała po klifach jak szalona i doskonale poradziłaby sobie na znacznie bardziej stromej ścieżce, gdyby tylko chciała. Ale wrażenie ciepła i siły, jakiego doznawała, trzymając Brama za rękę, było cudownie podniecające. W dodatku patrzył na nią tak, że wpadała w zachwyt i popłoch jednocześnie.

Toby'emu przypadło w udziale przywiązanie koni i poluzowanie popręgów. Potem w milczeniu ruszył za Bramem i dziewczynką. Uczucia Sylwii było widać jak na dłoni. Gdy się na nią spojrzało, wargi miała lekko rozchylone, policzki zarumienione, oczy jej lśniły. Co gorsza, jak Toby już się przekonał, była niebezpiecznie naiwna.

To wszystko nie miałoby znaczenia, gdyby towarzyszył jej mężczyzna honoru. Ale Gunthorpe - Toby to widział - dyskretnie podsycał ogień. Nie ulegało wątpliwości, że będą po drodze niezauważalne uściski i potajemnie wymieniane uśmiechy.

Na dole była piaszczysta zatoczka szerokości około pół mili. Odpływ zostawił po sobie małe kałuże w skałach oraz pasy morszczynów i mokrych kawałków drewna. Dookoła unosił się przyjemny słony zapach.

- To byłoby doskonałe miejsce na piknik - zauważył Bram. Nadawało się też do innych celów: było odosobnione i miało długą linię brzegową. Można było złożyć tutaj spory ładunek. - Jak ono się nazywa?

- Runrock Bay - powiedziała Sylwia. - Horace i ja często przychodziliśmy tutaj, gdy byliśmy mali. Paliliśmy ognisko i piekliśmy ryby. Zwykle makrele. Potem zostawialiśmy ubrania pod tamtą skałą i szliśmy pływać.

Obaj panowie natychmiast wyobrazili sobie nagą Sylwię igrającą w morzu. Ta mała naprawdę nie powinna mówić takich rzeczy, pomyślał Toby i odwrócił się, udając, że studiuje horyzont. Ale po prostu nie zdaje sobie sprawy... Bram przysunął się do Sylwii i powiedział cicho:

- Byłabyś uroczą syrenką. Chętnie bym ci wtedy towarzyszył.

Sylwia spąsowiała i wymamrotała coś niezrozumiałego. Pierwszy raz poczuła się zadowolona, że jest z nimi Toby. Zaraz też odwróciła się i zawołała:

- Czy widzi pan delfiny, panie Marcham?

Toby odwrócił się i podszedł do niej.

- Delfiny? Nie. Ale to musi być wspaniały widok. - Zauważył jej intensywny rumieniec. Biedne dziecko, pomyślał. Ale musi się nauczyć. Może następnym razem będzie ostrożniejsza.

Bram przygryzł wargę i ze złością odepchnął stopą martwego kraba. Dostanie za swoje ta mała kokietka. Przeklęty Marcham. Gdyby nie on, Sylwia przekonałaby się, że we dwoje można robić różne ciekawe rzeczy.

Toby podniósł z ziemi skorupę jeżowca i podał ją dziewczynce.

- Ładne - powiedział i uśmiechnął się.

- Dziękuję - odparła szorstko Sylwia. Przez chwilę stała, wpatrując się w skorupę.

- Chodźmy, panie Gunthorpe! - zawołał Toby. - Powinniśmy wracać. Obiecaliśmy, że za godzinę będziemy w domu. Jeszcze trochę i zaczną nas szukać.

W drodze powrotnej Bram traktował Sylwię jak dziecko. Starał się stworzyć wrażenie, że go rozczarowała. Aluzyjnie dawał jej do zrozumienia, że jeśli chce być traktowana jak kobieta, to powinna odpowiadać na jego zaloty z większym wdziękiem.

Sylwia szła wyprostowana, ale Bram widział na jej twarzy ślady łez. Dobrze, pomyślał. Następnym razem będzie chciała koniecznie mu pokazać, jak bardzo się omylił.

Toby, idący za nimi, przyglądał się temu z coraz większym niepokojem.

Następnego popołudnia Dorothea postanowiła złożyć wizytę pani Tregair, matce Ozziego, która mieszkała w Egioscolom. Pani Tregair była wdową i oprócz Ozziego miała jeszcze dwoje dzieci, Petera, dziewięcioletniego urwisa, który pracował już w gospodarstwie, bo codziennie płoszył ptaki i dostawał za to pensa, oraz sześcioletnią Jenny. Biedna Jenny chorowała na paraliż dziecięcy i bez pomocy kuł nie mogła chodzić. Była chudym, wymizerowanym stworzeniem z rzadkimi jasnymi włosami i wielkimi szarymi oczami. W zimie regularnie miewała straszne ataki bronchitu, podczas których matka troskliwie ją pielęgnowała.

Pani Tregair dostawała z parafii szylinga i siedem pensów tygodniowo, a w wolnych chwilach robiła na drutach grube skarpety dla rybaków i rękawice z jednym palcem, które sprzedawała po kilka pensów w sklepie Abla w Porthgavern.

Dorothea lubiła tę kobietę i podziwiała ją za niezmąconą radość życia, starała się też w miarę możliwości jej pomóc. Tego dnia przygotowała miksturę wzmacniającą dla Jenny, trochę jabłek i funt herbaty - z przemytu - dla pani Tregair. Już trzymała koszyk na ramieniu i miała wyjść z domu, gdy spotkała w sieni Veryana.

- Pani Kellow powiedziała mi, kuzynko, że idziesz odwiedzić panią Tregair - odezwał się. - Czy pozwolisz, że pójdę z tobą? Jeśli dobrze pamiętam, jeszcze jej nie poznałem.

- Naturalnie, kuzynie - zgodziła się dość niechętnie Dorothea. Czy uda im się nie pokłócić po drodze? Podała Veryanowi koszyk z nadzieją, że nie uzna za stosowne spytać, co jest w środku.

Obeszli stajnie i skierowali się ku przejściu przez ogrodzenie padoku, tamtędy bowiem wychodziło się na drogę do Egioscolom.

- Widzę, że naprawy trwają - powiedziała Dorothea, wskazując nowy kawałek ogrodzenia, łączący dwie nierówne linie głogowego żywopłotu. Liczyła na to, że ten temat jest całkowicie bezpieczny.

- Zatrudniłem kilku ludzi z Egioscolom, żeby obeszli cały majątek i naprawili płoty, rowy odwadniające i w ogóle wszystko, co trzeba.

Dorothea przełknęła tę informację. Właściwie była zadowolona, że wreszcie naprawia się to, co już dawno należało naprawić, ale z drugiej strony odzywała się w niej zawiść, że Veryan, obcy człowiek, który przyjechał nie wiadomo skąd, jest w stanie coś zmienić, podczas gdy ona, która tu się urodziła i wychowała, nigdy nie mogła.

Nie wolno być małostkowym, pomyślała.

- To dobra wiadomość, kuzynie. No, i ludzie na pewno się cieszą, że mają pracę.

Veryan przystanął, żeby przyjrzeć się parze kruków.

- Fawley mówi mi, że kruki porywają małe jagnięta - rzekł. - Może powinienem poprosić pana Marchama, żeby wziął strzelbę i zrobił z nimi porządek? Albo poczekać, aż Horace'owi wydobrzeje ramię, i zwrócić się z tym do niego? On lubi sport, a podejrzewam, że jeszcze mi nie wybaczył sprzedaży kogutów.

- Obaj mogliby się tym zająć. Jeśli chodzi o sport, to niewiele możemy panu Marchamowi zaoferować. Poza tym, jak wiem, mężczyźni lubią zabijać. W każdym razie mój ojciec lubił.

Veryan milczał.

Dorothea ostrożnie na niego zerknęła.

- Nie zamierzałam powiedzieć, kuzynie, że powinieneś być pod tym względem taki sam jak mój ojciec. Broń Boże!

Ostatnie dwa słowa wypowiedziała z takim naciskiem, że Veryan się uśmiechnął.

- Mój ojciec zawsze uważał mnie za mięczaka - powiedział, odwracając się z powrotem w stronę kruków.

- Co za niedorzeczność - obruszyła się Dorothea. - Przykro mi tak mówić o twoim ojcu, kuzynie, ale z tego, co słyszałam, był strasznym brutalem.

- Był.- Veryan przeniósł wzrok z kruków na jagnięta, brykające na pobliskim pastwisku. Nie spojrzał na Dorotheę. Nienawidziłem jego i wszystkiego, co reprezentował, pomyślał nagle. Czy dlatego zamknąłem się w Oksfordzie? Zdawało mu się, że nie ma dlań wyboru: albo życie na uczelni, albo pójście śladami ojca. A jednak była jeszcze trzecia droga, ta, którą szedł teraz.

Dorothea słuchała przez lata zwierzeń wielu ludzi. Jednym z powodów, dla których jej ufano, było to, że znała cenę milczenia i rozumiała, że czasem jest ono konieczne. Milczenie kuzyna w tej chwili nie wydawało jej się wrogie; widziała zadumę Veryana.

Szła więc bez słowa obok niego z dziwnym poczuciem, że sytuacja staje się coraz bardziej intymna.

Tymczasem doszli do pierwszych zabudowań Egioscolom. Chata pani Tregair stała za kościołem.

- Co sądzisz o naszym proboszczu? - spytał znienacka Veryan.

- O panu Normantonie? Przyjaźnił się z moim dziadkiem - powiedziała ostrożnie Dorothea. Przypomniała sobie, że kuzyn również ma święcenia.

- To nie była odpowiedź na moje pytanie. Podejrzewam, że chcesz uszanować względy, które mógłbym mieć dla duchownego.

Dorothea wybuchnęła śmiechem.

- Może. No, więc niech ci będzie. Na pewno sam się przekonasz, że pan Normanton często jest pijany i przez to niezdolny do wypełniania obowiązków księdza. Powinieneś jednakże wiedzieć, że parafia jest mała, daje zaledwie dziewięćdziesiąt funtów rocznie, a mój ojciec wielokrotnie obiecywał proboszczowi podwyżkę. Pewnie się nie zdziwisz, gdy powiem, że nigdy nie spełnił obietnicy. Pan Normanton jest tym bardzo rozczarowany, moim zdaniem słusznie. Naturalnie, trudno tym usprawiedliwiać jego postępowanie.

- Hm. Bardzo dosadnie powiedziane, by tak rzecz nazwać. Co powinienem zrobić, panno Selwood, jeśli wolno spytać o radę...

Urwał. Doszli do chaty pani Tregair, gdzie mała dziewczynka, wspierająca się na kuli, wyszła przed próg i zaczęła machać ręką do Dorothei, rozpływając się w uśmiechach.

Dorothea podeszła do niej i wzięła ją na ręce. Jenny puściła kulę, otoczyła chudym ramieniem jej szyję i pocałowała ją.

- Wiedziałam, że pani niedługo przyjdzie, panno Theo. Moja mama mówi, że pani nigdy nie zapomina.

Dorothea odwzajemniła całusa i pogłaskała małą po bladym policzku.

- Przyniosłam ci moje specjalne krople. I trochę słodkich chrupek jęczmiennych. Dobrze pamiętam, jak je lubisz. A teraz popatrz, Jenny. - Obróciła się. - Poznaj pana Veryana Selwooda. Mama na pewno ci o nim mówiła.

Jenny skinęła głową, a jej twarz przybrała nagle wyraz powagi.

- Kuzynie, poznaj Jenny Tregair. - Mała schowała buzię, tuląc ją do szyi Dorothei. - Jest bardzo wstydliwa, ale zaraz wszystko będzie w porządku. Tymczasem wejdźmy, poznasz również panią Tregair. - Z tymi słowami Dorothea doszła do drzwi, pochyliła się, żeby nie zawadzić głową o belkę, i przekroczyła próg.

Veryan przystanął i popatrzył za nią. Jej widok z dzieckiem w ramionach wydał mu się prawie bolesny. Zupełnie jakby coś w jego wnętrzu nagle pękło, a może stopniało.

Nagle przypomniał sobie Matty, która wiele, wiele lat temu pokazywała mu, jak opiekować się rannym króliczkiem znajdą.

- On się ciebie boi - powiedziała wtedy cicho Matty. - Ale jeżeli będziesz poruszał się spokojnie i wolno, to przekona się, że nie robisz mu krzywdy.

Veryan bardzo polubił króliczka i trzymał go w zagródce na tyłach ogrodu, póki ojciec nie znalazł zwierzaka i nie zabił. Jakie to dziwne, że ta nieprzystępna kuzynka raz po raz przypominała mu Matty. Podniósł z ziemi kulę Jenny i śladem Dorothei wszedł do chaty.

Josh uznał, że łatwiej będzie śledzić Michaela niż Gunthorpe'a. W razie gdyby powinęła mu się noga i został odkryty, z Michaelem dałby sobie radę, Gunthorpe natomiast mógłby się okazać niebezpieczny. Zgodnie z planem wyruszył więc tego wieczoru w stronę chaty Michaela, która stała w odległości mniej więcej mili od Porthgavern. Wiejska droga stopniowo się zwężała i kończyła jako ścieżka dla mułów, którą można było dotrzeć do Egioscolom.

Niebo zasnuwały liczne chmury; księżyc widoczny był tylko w połowie. Josh wiedział, że gdy jego oczy przywykną do mroku, będzie widział całkiem dobrze. Po drodze spotkał parę osób, ale ludzie w tej części świata wiedzą, że nikogo nie należy pytać, dokąd idzie. Nasunął kapelusz na oczy i postawił kołnierz płaszcza.

Szlak wiódł koło chaty Michaela. Egioscolom leżało między majątkami Selwoodów i Gunthorpe'ów, Josh przypuszczał jednak, że Bram będzie wolał urządzić spotkanie na swoim terenie. Postanowił zaczaić się niedaleko chaty Michaela i czekać na rozwój wypadków.

Od ścieżki do chaty Crossów było w najbliższym miejscu nie więcej niż dziesięć jardów. Widział świecę migoczącą w jednym z okien i słyszał głosy w chacie. Dobrze, pomyślał, Michael jeszcze nie wyszedł.

Trochę dalej nad drogą pochylał się stary dąb, zgięty przez ciągłe wiatry. Josh wspiął się na ziemny wał i schował za drzewem. Ilekroć księżyc wychodził zza chmur, widział drogę w obie strony, a w oddali również chaty Egioscolom i przysadzistą wieżę kościoła, sięgającą odrobinę wyżej niż drzewa.

Dopiero gdy minął kwadrans, usłyszał jakiś odgłos. Ostrożnie wychylił się zza pnia i ujrzał Michaela, idącego z solidnym kijem w dłoni i ramionami okrytymi grubym kawałem workowego płótna. Tylko głupiec tak chodzi, pomyślał Josh. Każdy by się domyślił, że Michael coś knuje.

Mężczyzna był wyraźnie niespokojny. Szedł ukradkiem, ale zatrzymywał się natychmiast, gdy tylko usłyszał muczenie krowy albo szelest w zaroślach. Biedny sukinsyn, pomyślał Josh. Nie nadaje się na zbója.

Michael nie poszedł jednak przez wieś. Przy źródle św. Petroka skręcił w prawo do lasku. Ścieżka wiodła na wrzosowisko, więc przez chwilę Josh miał problem do rozwiązania. Na otwartej przestrzeni z pewnością nie było bezpiecznie się spotykać. Wreszcie przypomniał sobie jednak o szałasie. Tak, Michael na pewno szedł do szałasu. Gunthorpe bez trudu mógł się tam dostać. Z Quilquin House szedłby po swoim terenie, przez znajomy las. Szałas stał na ziemi Selwoodów, ale nikt tam nie zaglądał, chyba że w okresie strzyżenia, kiedy owce były na letnich pastwiskach. Miejsce było znakomite: łatwe do osiągnięcia, lecz położone na uboczu.

Z punktu widzenia Josha kłopotliwy był brak osłony na ostatnim pastwisku, przez które trzeba było przejść. Michael był niewidoczny dla ludzi we wsi, za to po dojściu do szałasu mógł sprawdzić, czy nikt go nie śledzi.

Natomiast Gunthorpe powinien był nadejść z góry. Miał przewagę. Ale Josh przypominał sobie, że od północy teren jest bardziej urozmaicony. Porastały go przede wszystkim kępy kolcolistu i janowca, lepsza była jednak taka zasłona niż żadna.

Zawrócił. Postanowił przejść przez wieś i zaczaić się na Gunthorpe'a na skraju lasu, a potem ruszyć za nim. Musiał jednak się pośpieszyć. Byłoby bardzo źle, gdyby niechcący wpadł na pana Quilquin House.

Bram wyszedł z domu mniej więcej za kwadrans dziesiąta. Wiedział, że droga zajmie mu przynajmniej pół godziny, ale chciał, żeby jego ofiara poczekała. Nie śpieszył się więc i po drodze smagał krzaki sękatą laską. Niósł nie zapaloną latarnię i wyraźnie nie miał nic przeciwko temu, by go poznano, bo kapelusz miał nasadzony na głowę zupełnie normalnie.

Minął starą panią Pendean i jej męża, zbieraczy kolcolistu, którzy mieszkali pod lasem, a przechodząc obok, skinął im głową.

- Na dziewki mu się zebrało - mruknął stary. Bram usłyszał to i złowieszczo się uśmiechnął. Nie zauważył Josha, ukrytego w mroku, gdy wyszedł z lasu i zaczął przemierzać wrzosowisko. Pozostało mu do przejścia niecałe ćwierć mili, więc Josh widział już rozmazany zarys szałasu. Bram nie próbował się kryć, szedł bowiem prosto sprężystym krokiem. Niedaleko szałasu przystanął, przyłożył dłonie do ust i udał głos ptaka: ki-ki-ki. Z szałasu odpowiedziano mu tak samo. Usatysfakcjonowany tym Bram podszedł do wejścia, schylił głowę i znikł we wnętrzu. Po chwili ukazało się przyćmione światło w jedynym oknie, co oznaczało, że zapalono latarnię. Potem trzasnęła okiennica.

Josh przeskakiwał od jednej kępy kolcolistu do drugiej, aż w końcu znalazł się za szałasem. Po prawej zauważył wąską strużkę światła, przywarł do ziemi i podpełzł najbliżej tego miejsca, jak mógł. Zobaczył tylko buty, prawdopodobnie Gunthorpe'a, ale gdy przytknął ucho do szpary całkiem dobrze słyszał, co mówiono wewnątrz.

- Jak tylko się dowiesz, że przypływa „Maria”, dasz mi znać, gdzie i kiedy jest wyładunek, rozumiesz?

- Tak, panie.

- A potem pojedziesz do Polperro i zażądasz nagrody.

Michael coś odszepnął. Rozległ się krzyk i głośny trzask, a potem znowu głos Brama:

- Zrobisz, jak mówię, bo inaczej dopilnuję, żeby Selwood z hukiem cię wyrzucił. Zrozumiałeś?

- Oni mnie zabiją.

- Phi! Oni będą w lochu albo zadyndają na szubienicy. Jeśli tak się tym przejmujesz, pomyśl o trzystu funtach. Za te pieniądze mógłbyś sobie kupić ziemię na własność.

Michael znowu coś szepnął. Bram parsknął śmiechem.

- Przeżyjesz. Szczurom zawsze się udaje. A teraz wynoś się. - Znów rozległ się trzask, a potem drzwi szeroko się otworzyły i wypadł z nich Michael na miękkich nogach. Bram cisnął za nim jego laską. Josh nieznacznie podniósł głowę i zobaczył Michaela, chwiejnym krokiem wlokącego się z powrotem przez pastwisko.

Za późno się zorientował, że będzie widoczny, jeśli Bram wyjdzie z chaty i spojrzy w jego stronę. Zaczął powoli wycofywać się za róg. W tej samej chwili zauważył jednak, że znajoma struga światła niknie. Zmartwiał. Księżyc wyszedł zza chmur i Josh ujrzał w jego poświacie buty Brama. Były zatrważająco blisko. Zaswędział go nos.

Zdawało mu się, że już nic nie uratuje go przed Gunthorpe'em, gdy z drugiej strony rozległ się trzask i głośny szelest. Bram raptownie się odwrócił. Na pastwisko wyszły dwa kuce i zaczęły skubać trawę. Josh usłyszał świst pałki, potem bolesne rżenie i stukot kopyt, a jeszcze potem radosny rechot. Bram odszedł, nie oglądając się za siebie.

Po powrocie do Porthgavern Josh zauważył naddarty afisz, przyczepiony do drzwi sklepu z rybami.

W okolicy widziano kuter

wbrew prawu używany do

PRZEMYTU TOWARÓW.

Ktokolwiek może udzielić

informacji, które pomogą

zatrzymać ten okręt

lub jego załogę,

otrzyma nagrodę w wysokości

300 funtów.

Wydano w imieniu

Rządu Jego Królewskiej Mości

Polperro, dnia 18 lutego 1808 roku

BOŻE CHROŃ KRÓLA

Afisz wisiał tam ponad dwa miesiące i do tej pory nikt się nie zgłosił z informacjami. Jeszcze nie.

Dorotheę bardzo ujęło zachowanie Veryana podczas odwiedzin u pani Tregair. Odniósł się do niej tak samo, jak do wszystkich kobiet: zdjął przed nią kapelusz i na stojąco poczekał, aż gospodyni usiądzie. Potem wyjął nieodłączny notes, by uprzejmie wysłuchać wszystkiego, co miała mu do powiedzenia o koniecznych naprawach w chacie. Wypytał o Petera, porozmawiał o kłopotach z Jenny i ucieszył panią Tregair, chwaląc Ozziego.

Dorothea uświadomiła sobie ze wstydem, że jej ojciec nigdy tego nie robił. Po prostu zakładał, że jego dzierżawcy są zadowoleni. Dlaczego miałoby być inaczej? Bez trudu mogli zaopatrzyć się w tanią brandy i tytoń, opłaty dzierżawne nie były lichwiarskie. Reszta sir Waltera nie obchodziła.

- To dobry człowiek - szepnęła pani Tregair do Dorothei, gdy wyszli przed chatę. - I przystojny - dodała z uśmiechem.

Przystojny? Sylwia też była tego zdania. W drodze powrotnej Dorothea ukradkiem przyglądała się kuzynowi. No, owszem, uznała w końcu, można by tak powiedzieć, choć naturalnie Veryan nie mógł konkurować z panem Marchamem. Jego siłą był trudny do uchwycenia, nie narzucający się urok. W każdym razie Veryan na pewno wyglądał lepiej niż zaraz po przyjeździe. Szedł dziarskim krokiem i plecy miał dużo prostsze. W jego szaroniebieskich oczach często migotały wesołe ogniki, które - tu Dorothea zgadzała się bez zastrzeżeń - były wyjątkowo atrakcyjne. O, tak, lubiła jego uśmiech.

Trochę ją zmieszało, gdy uprzytomniła sobie, nad czym się zastanawia. Nie była przyzwyczajona do podobnych myśli i nie wiedziała, jak się z nimi uporać. Nagle zauważyła, jak krępująco mała odległość dzieli ją od kuzyna, i omal nie zatęskniła do niedawnej wrogości.

Ulżyło jej, gdy wreszcie znalazła się na swoim poddaszu, czekając, by spokojnie przedyskutować z Joshem wszystko, co zdarzyło się poprzedniego wieczoru w związku z Michaelem. Ten temat przynajmniej nie budził w niej trudnych do nazwania uczuć. Schroniła się w swoim kącie zaraz po śniadaniu i przez następną godzinę obrywała liście z suszonej szałwi, więc gdy zjawił się Josh, w całym pomieszczeniu unosił się miły ziołowy zapach.

- Kłopot w tym - powiedziała, wysłuchawszy jego sprawozdania - że trzeba być przygotowanym na bardzo różne możliwości. „Maria” wkrótce wróci z rejsu, więc musimy z Ablem wybrać miejsce wyładunku. Michael będzie o nim wiedział i naturalnie pojedzie z tą informacją do Polperro i do Gunthorpe'a.

- Nie możesz powiedzieć Ablowi prawdy?

- Abel nigdy nie lubił Michaela. A on jest lojalnym przyjacielem, ale bardzo groźnym wrogiem. Nie chcę, żeby śmierć Michaela obciążyła moje sumienie. Mogłabym powiedzieć prawdę Danielowi, on by zrozumiał, ale nie Ablowi.

- Czyli plany muszą się zmienić w ostatniej chwili. Żeby Abel jeszcze miał czas wszystkich powiadomić, ale Michael już nie zdążył ostrzec celników ani pana Gunthorpe'a?

- Właśnie.

- Trudno będzie.

- W dodatku musimy jakoś powstrzymać sir Veryana przed otwartym opowiedzeniem się po stronie celników. Jego śmierci też nie chcę mieć na sumieniu. Sądzę, że najpierw powinniśmy wybrać do lądowania jak najdalsze miejsce. Na przykład, Runrock. Policja mogłaby tam dotrzeć bezpośrednio z Launceston.

- A gdzie będzie wyładunek?

- Może w Porthgavern? - zaproponowała Dorothea, szeroko się uśmiechając.

We wtorkowy wieczór Veryan przyszedł na kolację z surową i bardzo zdecydowaną miną. Wcześniej był w Quilquin House i musiał zdobyć tam jakieś ważne wiadomości. Odczekał, aż wszyscy zjedzą posiłek, a na stole znajdą się owoce i orzechy, i powiedział:

- Dziękuję, pani Kellow. To wszystko. - Gospodyni dygnęła i wyszła z jadalni, lecz po drodze wymieniła jeszcze porozumiewawcze skinienie głowy z Dorothea.

- Gunthorpe powiedział mi, że mogą być kłopoty w piątkowy wieczór - zaczął.

Horace szybko podniósł wzrok i zerknął na Dorotheę; ta w odpowiedzi prawie niezauważalnie pokręciła głową. To ciekawe, pomyślała. Po wizycie u sąsiada kuzyn zawsze strasznie się nadyma. Nie wyobrażała sobie, by Veryan był podatny na pochlebstwa, nie umiała więc dociec, w jaki sposób Gunthorpe nim manipuluje.

- Jakiego rodzaju kłopoty, kuzynie? - spytała niewinnie.

- Z przykrością muszę powiedzieć, że chodzi o przemyt, w dodatku na ziemi Selwoodów.

- To straszne! - krzyknęła Dorothea. - Czy jesteś pewien, kuzynie?

Sylwia otworzyła usta, ale natychmiast je zamknęła, bo brat kopnął ją pod stołem.

- Naturalnie. Celnicy z Polperro dostali pewną informację. Przynajmniej ktoś zna swój chrześcijański obowiązek.

Boże, ależ on się zaperzył, pomyślał Toby. Zauważył wymianę spojrzeń między Dorothea, panią Kellow i Horace'em i doszedł do nader trzeźwego wniosku, że nic z tego, o czym mówi Veryan, dla panny Selwood raczej nie stanowi nowości. Tylko dlaczego, u diabła, Gunthorpe chciał wmanewrować Veryana w walkę z przemytem? Toby mógł zrozumieć pobudki, kierujące Veryanem, który zawsze miał skłonność do sztywnego trzymania się zasad moralności, zwłaszcza w kwestiach, o których nie miał pojęcia. Ale Gunthorpe?

- Gdzie dokładnie to się odbędzie? - spytała Dorothea. - Mam nadzieję, że nie w pobliżu domu. - Czy udało jej się dostatecznie dobrze udać przestrach?

- W Runrock.

- Ojej!- krzyknęła Sylwia.- Właśnie tam byliśmy na przejażdżce, panie Marcham.

- Poprosiłem pana Gunthorpe'a, żeby powiadomił milicję w Launceston, że mogą wykorzystać ten dom jako swoją bazę. Mam nadzieję, że skorzystają z zaproszenia. Chcę, żeby widziano mnie jako siłę sprzyjającą prawu i porządkowi. W piątek wieczorem wszyscy mają być w domu. Pan Gunthorpe przyjdzie na kolację, a potem wyruszymy.

Dorotheę nawet trochę bawiło odgrywanie swojej roli, dopóki nie uświadomiła sobie jednego: sir Veryan rzeczywiście jest tak głupi, jak sobie wyobrażała. Zaprosił milicję i Brama i w dodatku zamierzał razem z nimi łapać przemytników! Oto szaleniec albo samobójca. Czy on naprawdę nie rozumiał, że gdyby doprowadził swój obłędny pomysł do zwycięskiego końca - co na szczęście nie miało się stać - to skazałby na przymusowe wcielenie do wojska albo nawet i śmierć dziesiątki ludzi mieszkających na jego ziemi, ludzi, z którymi przez ostatnie miesiące starał się zaprzyjaźnić.

Czyżby niczego się nie nauczył?

Nagle Sylwia wybuchnęła płaczem.

- Ale to będą nasi ludzie. Znajomi! Powieszą ich jak Zeba Coatesa!

- Pan Gunthorpe jest sędzią pokoju - wyjaśnił Veryan łagodnie. - Obiecał, że nie będzie żadnego wieszania.

Co Sylwia miała na myśli, mówiąc „znajomi”? - zdziwił się. Przecież to są przemytnicy.

- Przypuszczam, że raczej wcielono by ich do armii - powiedział zadumanym tonem Toby. - Marynarka potrzebuje ludzi, zwłaszcza że jesteśmy w stanie wojny z Francją.

- Ale jeśli więźniowie zostaną przekazani do Bodmin, kuzynie - odezwał się Horace - to pan Gunthorpe nie będzie już miał z nimi nic wspólnego, prawda?

- Och, jestem pewien, że ma swoje wpływy - rzekł z zakłopotaniem Veryan. Miał zapewnienie Gunthorpe'a, że kara będzie niewielka, może nawet ograniczy się do grzywny. Nieprzemyślanymi słowami Sylwii o wieszaniu w ogóle się nie przejął, ale uwaga Toby'ego o wcielaniu do wojska jednak go stropiła.

Zegar wybił dziewiątą.

- Sylwio, czas do łóżka - powiedziała Dorothea. - Odprowadzę cię do sypialni, jeśli kuzyn Veryan i pan Marcham mi wybaczą. Muszę coś zrobić z tym twoim kaszlem. - Zignorowała zdumione spojrzenie dziewczynki i ciągnęła: - Horace'a też chcę obejrzeć. Sprawdzę, jak goi mu się ramię.

Panowie wstali. Sylwia pocałowała matkę, Horace otworzył przed nimi drzwi i oboje wraz ze starszą przyrodnią siostrą opuścili pokój.

- Pst - szepnęła Dorothea, gdy tylko drzwi za nimi się zamknęły. - Chodźcie do kancelarii przeora. Mam wam coś bardzo ważnego do powiedzenia.

7

Stajnie w Selwood Priory wybudowano na miejscu dawnych pomieszczeń klasztornych, obok pozostał jednak fragment pierwotnego budynku, załom ściany, który wykorzystano na trójkątny ogródek z żywopłotami, żwirowymi ścieżkami i słodko pachnącym krzewem róży pośrodku, który był ukochaną rośliną matki Dorothei. W ogródku była też kamienna ławeczka i właśnie na niej Dorothea siedziała w czwartkowe popołudnie.

Był ciepły wiosenny dzień i pączki róży napęczniały już na tyle, że niektóre się różowiły. W tym zaciszu Dorothea często szukała ukojenia.

Tego dnia bardzo potrzebowała spokoju, dręczyły ją bowiem liczne obawy. Nie wszystkie posunięcia Brama wydawały jej się zrozumiałe i dlatego czuła zagrożenie. Bez wątpienia coś knuł. Ale co?

Przede wszystkim, dlaczego miałby pozwolić Michaelowi Crossowi na wystąpienie o nagrodę za zatrzymanie okrętu i ujęcie załogi. Poznawszy czas i miejsce lądowania, mógł przecież sam zgłosić się po pieniądze, nie mieszając w to Michaela. Po drugie, czemu miałby się zgodzić na przyjazd milicji do Selwood Priory przed wyruszeniem do Runrock? Oznaczało to kilka mil nadłożonej drogi, przede wszystkim zaś należało liczyć się z tym, że ktoś w Priory podniesie alarm. Dom stał przecież nie dalej niż ćwierć mili od Porthgavern.

Gdy tak siedziała i usiłowała zdecydować, co zrobić z Bramem, padł na nią cień. Podniosła głowę i zobaczyła Toby'ego.

- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, panno Selwood?

- Ani trochę. Rozkoszowałam się ciepłem. - Dorothea przesunęła się trochę i Toby usiadł obok niej na ławeczce.

Pan Marcham zachował dziwną powściągliwość w kwestii przemytu, pomyślała Dorothea. Nie zadawał pytań i nie wygłaszał uwag. Podejrzewała, że gość musi się domyślać, w czym rzecz, dopóki jednak nie poruszał tej sprawy, była zdecydowana go nie prowokować.

Toby jednakże przyszedł z określonym zamiarem.

- Chciałem z panią porozmawiać, panno Selwood.

- Ze mną? - spytała nieufnie Dorothea.

- Tak. Chyba zgodzi się pani ze mną, że byłoby katastrofą dla sir Veryana, gdyby jutro wieczorem wyruszył przeciwko przemytnikom razem z milicją i panem Gunthorpe'em. I tak źle się stało, że stróże prawa mają tu zawitać.

Przez chwilę Dorothea mierzyła go wzrokiem, potem powiedziała cicho:

- Owszem.

- Czy uderzyć go czymś ciężkim w głowę w pani imieniu?

Dorothea uśmiechnęła się.

- Liczę, że nie będzie takiej potrzeby. Jutro mamy jak zwykle lunch. Zastanawiałam się nad nafaszerowaniem pasztetu z gołębi środkiem przeczyszczającym.

- Bezpieczniejsza metoda - przyznał Toby.

Możliwość porozmawiania z kimś przyniosła Dorothei ulgę.

- On za nic nie może wystąpić przeciwko przemytnikom - powiedziała. - Odkąd tu przyjechał, robi potworne zamieszanie, mimo że ma dobre intencje. Powoli się uczy, ale ludzie nie darują mu zdrady, a z ich punktu widzenia tak by to wyglądało. Sir Veryan jest tu obcy, tolerują go jako Selwooda. Nic mu jednak nie pomoże, jeśli ktoś zobaczy go jutro wieczorem w Runrock, jak pomaga zakuwać w kajdany miejscowych.

- Zaskakuje mnie pani - powiedział Toby. - Byłem skłonny sądzić, że milicja dotrze do Runrock i zastanie tam na przykład kilku Bogu ducha winnych rybaków stawiających kosze na homary.

Dorothea roześmiała się.

- Tego nie można wykluczyć.

- Gunthorpe jest pod pewnymi względami bardzo podobny do ojca Veryana - powiedział w zadumie Toby. - Za wszystkim kryje się brutalna siła. A sir Veryan sprawia takie wrażenie, jakby szukał jego aprobaty, zauważyła pani?

Dorothea zamyśliła się. Czy właśnie dlatego kuzyn poddał się władzy Brama?

- To wiele wyjaśnia - odezwała się w końcu. - Od dawna się zastanawiałam, dlaczego jeszcze nie przejrzał naszego sąsiada.

- Bardzo mnie martwi, że mój przyjaciel tak się zaplątał w jego sieci - powiedział Toby. Gunthorpe był, jego zdaniem, bardzo niebezpiecznym człowiekiem. Los okazał się bardzo niełaskawy, czyniąc go najbliższym sąsiadem Veryana. - Gdybym mógł w czymś pomóc, panno Selwood, to wystarczy jedno słowo. Jestem do dyspozycji.

Jaki to życzliwy człowiek, pomyślała Dorothea. Rzadko ktoś ze szczerego serca ofiarowywał jej pomoc. Sir Walterowi na pewno nigdy się to nie zdarzyło. Nagle złapała się na myśli, że chciałaby, żeby to Veryan był na miejscu pana Marchama.

- Najlepiej się pan przysłuży, biorąc jutro po południu Horace'a i Sylwię na przejażdżkę. Na przykład do Trespyrion Quoit. Aha, i niech pan nie je pasztetu z gołębi.

W piątek rano Veryan oznajmił przy śniadaniu, że jedzie do Quilquin House ustalić ostatnie szczegóły.

- Przypuszczam, że pan Gunthorpe poczęstuje mnie lunchem - powiedział. - Ale przed zmrokiem wrócę. Nie będziesz się nudził, Toby, prawda? Kuzynko, proszę powiedzieć pani Kellow, że na kolacji będą dwie osoby więcej niż zwykle, pan Gunthorpe i kapitan milicji. Kapitan będzie miał ze sobą dwa tuziny ludzi, ale tych na pewno zadowoli chleb z serem.

- Naturalnie, kuzynie. - Do diabła, pomyślała Dorothea. Liczyła, że Veryan zje lunch w domu. I co teraz? Może jednak powinna poprosić pana Marchama, żeby uderzył go czymś ciężkim?

Po milczącym lunchu Toby spełnił swą obietnicę i zabrał Sylwię oraz Horace'a na przejażdżkę do Trespyrion Quoit. Widział, że panna Selwood ma roboty po uszy. Dlaczego, u licha, Gunthorpe zgodził się na ten pomysł z kolacją? - zastanawiał się. Milicji było przez Selwood Priory nie po drodze, a co zyskiwał Gunthorpe przez wmieszanie w tę akcję Veryana? I przez osobisty udział? Mogłoby się wydawać, że z jego punktu widzenia lepiej byłoby zawiadomić milicję, a samemu trzymać się w cieniu. Toby próbował też wymyślić, co może zrobić panna Selwood, żeby zapobiec tej nieszczęsnej kolacji.

Sylwia była w wyjątkowo dobrym nastroju. Zdawało się, że już zapomniała Toby'emu jego narzucony udział w przejażdżce z Bramem. Przez cały czas bawiła go swym szczebiotem i szczegółowo opowiedziała wszystko o kręgu.

- Pod ziemią jest tam podobno pochowany czarnoksiężnik - wyjaśniła. - Niech pan tylko pomyśli, panie Marcham, mógłby być pochowany z „Księgą mocy”, tak jak czarnoksiężnik w „Pieśni ostatniego minstrela”. Chciałabym się tam dokopać i sprawdzić.

Tymczasem dotarli do kręgu, który składał się z trzech megalitów i wielkiego płaskiego głazu ułożonego na szczycie konstrukcji. Wyglądało to jak stół giganta, a może jak stołek na trzech nogach.

Zsiedli z koni, Toby przywiązał zwierzęta do pobliskiego drzewa, po czym obszedł budowlę. Rzeczywiście robiła duże wrażenie i opowiadane przez tubylców legendy o czarnoksiężniku wydawały się całkiem prawdopodobne. Z kręgu promieniowała dziwna moc. Cienie zdawały się tu głębsze, a powietrze bardziej duszne. Nie czuło się obecności zła, raczej ciężar wieków. Krąg wydawał się skarbnicą dawnej nieziemskiej wiedzy.

- Jak dawno stoi ta budowla? - spytał, ostrożnie dotykając jednego z głazów, który okazał się zadziwiająco ciepły.

- Nie wiem - odrzekł Horace. - Od czasu druidów, a może jeszcze dłużej.

- Mnie się to wydaje niesamowicie romantyczne - stwierdziła Sylwia. Szybko weszła do kręgu. - Panie Marcham, niech pan tu usiądzie! - zawołała. - Tu jest zupełnie jak w łóżku.

- Nie, dziękuję - odrzekł Toby. - Stąd też dobrze widzę. Poza tym trawa jest mokra. - Ta mała naprawdę nie powinna mówić do mnie takich rzeczy, pomyślał.

Sylwia wypełzła spod płaskiego głazu.

- Czy pan jest przeciwnikiem przemytu, panie Marcham?

- Zamknij się, Sylwio - skarcił ją Horace. - Wiesz, że masz o tym nie rozmawiać. Ech, te dziewczyny! - dodał z niesmakiem.

- Ja tylko spytałam - obruszyła się Sylwia.

Toby popatrzył na rodzeństwo: Horace był chodzącą nieufnością, Sylwia przybrała wyzywającą pozę. Nagle poczuł się tak, jakby miał osiemdziesiąt lat.

- Nie, nie jestem - odrzekł. - Moim zdaniem, to jest skutek złych praw. Mimo to, panno Sylwio, uważam, że nie powinniśmy o tym rozmawiać. Im mniej się mówi, tym mniej trzeba potem naprawiać.

Dziewczynka ze złością przygryzła wargę.

- Ja tylko pytałam tak ogólnie.

- Ty głupia, mała paplo - syknął Horace. - Każdy widzi, że cię rozpiera, żeby coś wygadać. Bóg jeden raczy wiedzieć, co już zdążyłaś napleść tym swoim długim jęzorem.

- Nic! - krzyknęła Sylwia przez łzy.

- Horace - wtrącił się Toby widząc, że dziewczynka naprawdę przejęła się słowami brata. - Idź nazbierać stokrotek albo zajmij się czymś innym. Chcę porozmawiać z twoją siostrą.

Horace patrzył na niego chwilę, po czym odszedł.

- Chodź - powiedział Toby, wyciągając rękę do Sylwii. - Usiądziemy na tym kamieniu. - Tak też zrobili. - Posłuchaj, Sylwio, widzę, że nie zdajesz sobie sprawy z tego, jakie konsekwencje może mieć to, co czasami ci się wyrwie. Czy jeśli będę z tobą całkiem szczery, to obiecasz zachować naszą rozmowę w tajemnicy?

Sylwia skinęła głową, potem pociągnęła nosem i wytarła go chustką.

- Domyśliłem się, że twoja siostra od dawna zajmuje się... handlem. Nie przyznała się do tego i ja też z nią na ten temat nie rozmawiałem, ale wiem o tym, po tym jak we wtorek wieczorem sir Veryan opowiadał o swoich planach. Poza tym jestem przekonany, że panna Dorothea będzie chciała zrobić wszystko, byle nie dopuścić do spotkania milicji z przemytnikami.

Sylwia milczała.

- Ale widzisz, Sylwio, gdybym był innym człowiekiem, powiedzmy, że miałbym bardziej konwencjonalny sposób myślenia i obawiałbym się, że w moim otoczeniu dzieje się coś niezgodnego z prawem, to słysząc, jak poruszasz ten temat, natychmiast nabrałbym podejrzeń. Mógłbym ci zagrozić, zaszantażować cię, na przykład, opowiedzieć ci jakąś bajkę o tym, że twojemu bratu może stać się krzywda, i wtedy wszystko byś mi dokładnie opowiedziała. Rozumiesz mnie?

- Tak - szepnęła Sylwia.

- To dobrze. A wybaczysz mi, że tak cię pouczam?

Skinęła głową.

- I jeszcze jedno. - Tego mi nie wybaczy, pomyślał, ale kto oprócz mnie może jej to powiedzieć? - Jeśli mężczyzna zaczepia cię w sposób, który wprawia cię w zakłopotanie, to wierz mi, że nie należy się po nim spodziewać niczego dobrego.

Sylwia poderwała głowę; oczy jej zabłysły.

- Ma pan na myśli pana Gunthorpe'a, prawda?

- Uderz w stół... - powiedział Toby, wstając.

Dał znak Horace'owi, żeby wrócił, a Sylwia odeszła do swojego kuca.

- Niech pan pomoże mi wsiąść - powiedziała ze złością. Toby spełnił jej życzenie. Gdy tylko znalazła się w siodle, szarpnęła wodzami i pogalopowała w dal. Horace szybko znalazł się przy koniach.

- Przyjęła moje pierwsze ostrzeżenie - rzekł szorstko Toby. - Niestety, nie była gotowa przyjąć drugiego.

- W związku z Gunthorpe'em?

- A kimże innym? - Zerknął na chłopaka i dodał: - Wiem, że lubisz grać w karty. Dlatego lepiej i ty uważaj. Znam go jeszcze z Londynu. Oszukuje bez skrupułów.

- Och, wiem - odrzekł Horace. - Jedźmy już. Jeśli Sylwia dotrze do domu przed nami, to wyślą kogoś na poszukiwania.

Sylwia posiadła w najwyższym stopniu typową dla wieku dorastania umiejętność przybierania póz. Siedziała na parapecie i z groźną miną obserwowała szybko zapadający zmierzch. Od czasu do czasu przejmująco wzdychała. Powietrze wydawało się gęste od prowokującego smutku. Reszta towarzystwa starała się ją ignorować.

Toby rozmawiał z Fanny i komplementował jej talent do łatania dziur. Bardzo dobrze wiedział, że Sylwia raz po raz piorunuje go wzrokiem, ale nie zwracał na to uwagi.

Horace czytał starego „Timesa”; skakał wzrokiem od artykułu do artykułu. „Amerykański statek zatrzymany przez tureckich korsarzy...”. „We wtorek trzej ostatni jeńcy francuscy zbiegli z twierdzy...”. To był świat przygód i podniet, do którego go ciągnęło. Chciał być jego częścią, tęsknił do wielkich czynów w wojsku. „Walka była zacięta i niezwykle krwawa, ale udało nam się opanować twierdzę, choć, niestety, straciliśmy przy tym wielu dzielnych ludzi”. Ale nie miało sensu teraz o tym myśleć. Nawet w pułku liniowym stanowisko oficerskie kosztowałoby sto funtów albo i więcej. Kiedyś Horace wspomniał matce, że chciałby przejść na królewski żołd, i omal nie doprowadził jej tym do ataku histerii.

Dorothea siedziała i zamartwiała się, jak powstrzymać Veryana przed wyruszeniem z milicją przeciwko przemytnikom. Co gorsza, na kolację miał przyjść Bram Gunthorpe. Toby krótko zrelacjonował jej przebieg wycieczki do Trespyrion Quoit. Brakowało jej jeszcze tylko tego, żeby przy stole Sylwia zrobiła z siebie widowisko, z czym należało się bardzo poważnie liczyć, choćby dlatego, że dziewczynka z pewnością będzie chciała okazać pogardę dla dobrych rad pana Marchama.

Rozległo się pukanie do drzwi i w szparze ukazała się głowa Jacka.

- Przepraszam, panno Theo - powiedział. - Jest pani potrzebna w kuchni.

Dorothea natychmiast wstała. O Boże, pomyślała. Co znowu? Jack normalnie siadywał przy szafie z butami albo w składziku z latarniami. Nie przynosił wiadomości do salonu, bo to należało do obowiązków Lucy i Molly.

Gdy dotarła do kuchni, okazało się, że wszyscy są na dworze, przed stajnią. Veryan ledwo trzymał się na koniu, pochylony nad łękiem siodła. Pośpieszyli do niego Josh i Ozzie. W chwili gdy Dorothea wyszła na dwór, kuzyn właśnie ześlizgnął się z konia. Podtrzymywany przez Josha, osunął się na kamienie i dostał gwałtownego ataku torsji.

Dorothea podbiegła do niego. Nadal wymiotował, zgięty wpół. Był blady, na twarzy perlił mu się pot, a z ust płynęła brązowa ciecz. Dorothea uklękła, powąchała wymiocinę, zbadała puls Veryana i zawołała panią Kellow:

- Szybko, ciepłego mleka! Lucy, przynieś mi ze spiżami słoiczek z napisem „Węglan wapnia” Zapamiętasz? W środku jest biały proszek. - Służąca odbiegła.

- Co mu jest, panno Theo? - Josh schylił się i przyzwał Ozziego, żeby pomógł mu podnieść Veryana.

- Trucizna. Prawdopodobnie kwas siarkowy. Dzięki Bogu, niezbyt silne stężenie, ale i tak groźne. Idź po nosze, Josh. Będzie mniej cierpiał.

Veryan jęczał i ściskał się za brzuch. Otworzył na chwilę oczy i spojrzał na Dorotheę.

- Przepraszam.

- Pst - nakazała mu Dorothea.- Wypiłeś coś, co ci zaszkodziło. Wnet wydobrzejesz.

Pani Kellow przyniosła ciepłe mleko i łyżkę, wróciła też Lucy ze słoiczkiem. Dorothea odmierzyła trochę kredy, wsypała ją do mleka i zamieszała. Potem odchyliła głowę Veryana, oparła ją sobie o ramię i przytknęła mu kubek do warg.

- Wypij. Wszystko.

- To boli.

- Wiem. Ale musisz wszystko wypić.

- Co to jest?

- Mleko z kredą. Nic nie mów. Josh i Ozzie zaniosą cię do sypialni.

Veryan zamknął oczy.

Josh i Ozzie przetransportowali go do pokoju i ostrożnie ułożyli na łożu. Przez pewien czas panowało duże zamieszanie. Pani Kellow i Dorothea ściągnęły choremu buty, spodnie i frak. Dorothea wlała mu łyżką do ust tyle mleka z kredą, ile tylko mogła. Większość po chwili zwrócił, więc gospodyni musiała przystawić mu miskę, a Dorothea podtrzymywała głowę i ocierała twarz.

- Tak - powiedziała. - Ponad wszelką wątpliwość kwas siarkowy. Widocznie pan Gunthorpe chciał mieć całkowitą pewność, że sir Veryan nie wejdzie mu w drogę.

- Czy on wyzdrowieje? Jest śmiertelnie blady.

- Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Można mu dawać tylko mleko, kleik albo napar z korzenia maranty, to wszystko neutralizuje kwas. Oddech ma, dzięki Bogu, nie najgorszy.

- A co z milicją, która ma tu być dziś wieczorem?

- Pan Gunthorpe wcale nie zamierzał sprowadzić do nas milicji. Przypuszczam, że to była inicjatywa sir Veryana. Zaraz napiszę liścik do pana Gunthorpe'a z wiadomością, że mój kuzyn zachorował, więc z żalem muszę wycofać zaproszenie dla milicji, w tych okolicznościach nie mogę bowiem zaoferować gościny. Nie sądzę, żeby pan Gunthorpe się zdziwił.

Jedno jest pewne, pomyślała. Bram połknął przynętę i święcie wierzy w wyładunek w Runrock. Wyglądało więc na to, że „Maria” może bez przeszkód kierować się do Porthgavern. Dorothea zwróciła się do pani Kellow:

- Proszę zawołać do mnie Josha.

Teraz była dobra chwila na to, by Josh zawiadomił Abla o zmianie planów. Sir Veryan wrócił z Quilquin House chory i przekazał wiadomość, że milicja będzie czekać w Runrock. Dlatego gdy tylko kuter straży celnej odpłynie, trzeba przesłać Danielowi informację, że miejsce lądowania zmieniono na Porthgavern. Josh powie Ablowi, że wracając, zajrzy do Michaela Crossa, ale - rzecz jasna - tego nie zrobi, toteż Michael o niczym nie będzie wiedział. Natomiast plotka o otruciu sir Veryana rozejdzie się po okolicy i szczęśliwym zrządzeniem losu reputacja kuzyna pozostanie nietknięta.

Dorothea usiadła przy łóżku i spojrzała na pacjenta. Czoło wciąż miał poorane bruzdami cierpienia i wydawał się niespokojny. Biedak, znienacka wyrwany z zamknięcia, skazany na zupełnie nieznany sposób życia w zrujnowanym majątku, którego mieszkańcy zajmują się przemytem, zaprzyjaźnił się z jedynym ladaco w okolicy, życzącym mu jak najgorzej. Na domiar złego podano mu truciznę, bo chciał bronić prawa.

Veryan zamrugał i otworzył oczy. Wyciągnął rękę, po omacku szukając dłoni Dorothei.

- Wypiłem coś. Na do widzenia. To było czerwone wino, ale dziwnie smakowało.

- W winie był rozcieńczony kwas siarkowy. Nie martw się, wyzdrowiejesz. Czy jeszcze czujesz bóle?

- Mam skurcze żołądka, ale już mi lepiej.

- To dobrze. Musisz teraz odpocząć. I pić tyle, ile tylko możesz.

- Kleik. Ohyda.

- Możesz dostać czystego mleka, jeśli wolisz.

- Niech będzie.

Veryan wciąż trzymał ją za rękę, więc Dorothea machinalnie sprawdziła mu puls. Był równiejszy. Chętnie dałaby mu laudanum, ale nie miała pewności, czy w tych okolicznościach jej wolno. Wiedziała zaś, że część swych medycznych sukcesów zawdzięcza ostrożności w stosowaniu większej liczby środków. Na przykład, nigdy nie upuszczała pacjentom krwi, chociaż zalecała to większość lekarzy. Natura, jeśli jej się pozwoli, robi swoje - taka była medyczna dewiza Dorothei.

Przez chwilę w pokoju panowało milczenie. Kuzyn nie chciał puścić jej ręki. Jak dziwnie tak się siedzi, pomyślała. Odzyskała spokój, a Veryan, wciąż leżący z zamkniętymi oczami, wydawał jej się dziwnie bezbronny. Obróciła głowę i przyjrzała mu się. Miał jaśniejszą karnację niż jej ojciec i jaśniejsze włosy, widziała jednak również cechy Selwoodów, choć niezbyt wyraźne: te same kości policzkowe i może również usta, wąskie, lecz stanowcze.

Jej skupione spojrzenie musiało wytrącić chorego z drzemki, bo znów podniósł powieki i na nią popatrzył. Nieznacznie się zarumieniła. Veryan powoli zbadał wzrokiem jej twarz.

- Dlaczego zaczesujesz włosy do tyłu? - spytał szeptem.

- Tak jest łatwiej - odrzekła Dorothea, z pewnym zakłopotaniem chowając za ucho zabłąkany kosmyk.

- Szkoda. Są piękne. - Znów zamknął oczy. Po chwili jego dłoń zwiotczała; zapadł w sen.

Wieczór minął spokojnie. Jeśli nawet cokolwiek działo się na dworze, towarzystwo siedzące w salonie nic o tym nie wiedziało. Od czasu do czasu Horace z zadumaną miną podchodził do okna, ale nawet on rozumiał, że nie może pomagać w wyładunku towarów, gdy w domu jest gość. Dorothea dała Joshowi klucz do skrytki pod bramą i starała się nie okazywać niepokoju, wszak kuzyn był chory, a na niej spoczywały obowiązki wobec gościa. Sylwia dąsała się nadal, więc w końcu rozdrażniona tym Fanny wysłała ją do łóżka.

O dziesiątej wieczorem podano herbatę i wkrótce potem wszyscy rozeszli się na spoczynek. Toby, który z wielką ochotą pomógłby w wyładunku towaru, zorientował się, że jego obecność krępuje wszelką działalność, dlatego taktownie wycofał się do sypialni. Fanny zaraz poszła jego śladem.

- Chcesz potem iść ze mną, Horace? - spytała Dorothea. - Najpierw zajrzę do kuzyna Veryana, ale gdy już będę wolna, wybieram się do portu, żeby sprawdzić, czy wszystko biegnie zgodnie z planem.

- Naturalnie! - ucieszył się Horace.

- Spotkamy się około jedenastej przy kuchennych drzwiach.

Tuż po jedenastej wyszli z domu. Dorothea przebrała się w ciemną suknię, a na głowie miała kaptur. Gdy doszli do bramy, zobaczyli otwarte drzwi skrytki. Josh doglądał rozładunku mułów.

- Bez kłopotów - zameldował. - Tylko w porcie trzeba uważać, panno Theo. Jest nie zaplanowana uczta. Ale panicz Horace na pewno pani przypilnuje. - Przesłał młodzieńcowi surowe spojrzenie.

- Będę przez cały czas przy siostrze - obiecał Horace.

- No, żebyś pamiętał - burknął Josh i wrócił do pracy. Na nabrzeżu w Porthgavern istotnie odbywała się jakaś orgia. Ktoś otworzył baryłkę brandy i każdy mógł z tego skorzystać. Kilku mężczyzn chwiało się ramię w ramię i głośno śpiewało. „Maria” stała na kotwicy kilkaset jardów od brzegu, a ostatnie łodzie dopływały właśnie z resztą towaru.

Abel stał przy budynku kapitanatu. Gdy zobaczył Dorotheę, zaraz do niej podszedł.

- Tym razem wystrychnęliśmy ich na dudka - powiedział, szczerząc zęby w uśmiechu. - Kuter straży celnej przepłynął około dziesiątej i zaraz jak tylko znikł za przylądkiem, a my dostaliśmy sygnał, zaczął się wyładunek.

- Co tu się stało? - Dorothea wskazała rozbitą baryłkę. Abel wzruszył ramionami.

- Frontowe życie. Wiadomo, jak to jest, panno Theo.

- Owszem. Jest niebezpiecznie. - Wskazała pijanych ludzi. Rozejrzała się. - Michaela nie ma?

- Kiep przebił sobie widłami nogę - odrzekł Abel. Przyrodni brat niewiele go obchodził.

Tak, pomyślała Dorothea, to pasuje. Spodziewała się czegoś podobnego, wykrętu, który pozwoliłby Michaelowi nie uczestniczyć w wyładunku. Był tchórzliwy i, jak to określił Josh, nie stworzony na szpiega. Powiedziała, że rano zaniesie mu maść na gojenie ran.

Za ich plecami pijacka pieśń wybuchła z nową siłą. Dorothea zwróciła się do Horace'a:

- Lepiej chodźmy stąd. Tu się robi dość hałaśliwie. - Kątem oka dostrzegła, że ostatnie kuce zaczynają podchodzić ścieżką ku bramie Selwood Priory. Nic tu było po niej.

- Proszę się nie martwić, panno Theo. Wszystkiego dopilnuję - zapewnił ją Abel.

Następnego ranka Sylwia była znowu w swoim radosnym wcieleniu. Wstała wcześnie i zeszła do stajni, żeby wyczesać zgrzebłem kuca, przy okazji zaś pociągnąć Ozziego za język, co się działo poprzedniego wieczoru. Zawsze udawało jej się usłyszeć coś ciekawego, a tego ranka wyobrażała sobie, że nikt poza nią nie zna jeszcze dobrych nowin.

Wiedziała, że niedługo matka zawoła ją na lekcje do kancelarii przeora, ale po śniadaniu miała wolną godzinkę, więc poszła sprawdzić, czy nie będzie mogła pomóc Dorothei na poddaszu. Zwykle była dla niej jakaś drobna praca, a Sylwia liczyła, że tymczasem nadejdzie Abel albo Daniel.

Dorothea akurat rozcierała bryłę kredy, więc od razu zatrudniła Sylwię przy przekładaniu kredowego proszku łyżeczką do słoika. Zapasy węglanu wapnia się kończyły; większość zużyła poprzedniego dnia, gdy ratowała Veryana, więc koniecznie musiała zamówić nową porcję u aptekarza w Plymouth.

- Szkoda, że mnie tam nie było! - zaczęła z podnieceniem Sylwia. - Ozzie powiedział mi, że całe Porthgavern pomagało. To było takie ciekawe. Och, Theo, dlaczego nigdy nie chcesz mnie puścić?

- To nie jest miejsce dla kobiet - odparła Dorothea, rozkruszając resztę bryły i wycierając dłonie wilgotną ścierką. - Brandy płynie strumieniami, więc mogą się różne rzeczy zdarzyć.

- Ty tam chodzisz - zaoponowała Sylwia.

- Ja idę tylko na wyładunek, potem wracam do domu. Kiedy mężczyzna się upije, Sylwio, jest mu wszystko jedno, czy ma przed sobą kobietę godną szacunku, czy nie. - To była, jej zdaniem, ciemna strona przemytu. Proceder ten dawał potrzebne pieniądze, lecz również sprzyjał pijaństwu i rozpuście.

Na dole ktoś zapukał do drzwi. Sylwia podbiegła do okna i wyjrzała.

- Przyszedł Daniel! - zawołała i pobiegła mu na spotkanie. Po chwili ukazała się znowu, z roześmianą miną prowadząc przybysza za rękę.

Dorothea też się uśmiechnęła i zrobiła krok naprzód.

- Miałam taką nadzieję. Danielu, że cię dziś zobaczę.

- Przyniosłem mały prezent dla panienki i dam go, jeśli panienka puści na chwilę moją rękę. - Sylwia pozwoliła się przekonać, więc Daniel sięgnął do kieszeni obszernego płaszcza i wyjął z niej pakiecik.

Dziewczynka rzuciła się na niego, otworzyła i wyjęła granatowy wisiorek. Podskoczyła z radości i pocałowała Daniela w policzek.

- Och, jaki jesteś miły. Czy ten wisiorek nie jest uroczy, Theo? Ojej, dziękuję. - Bardzo lubiła Daniela.

- Już pani słyszała, jak poszło, prawda? - zwrócił się Daniel do Dorothei. Skinęła głową. - Było prawdziwe przyjęcie. Takich okrzyków radości jeszcze pani nie słyszała. Cały towar błyskawicznie trafił do skrytki, panno Theo. - Urwał, zaraz jednak odezwał się znowu: - Przykro mi, że Michaelowi zdarzył się wypadek. Ten biedak zawsze miał dwie lewe ręce.

- Ozzie mówi, że dzisiaj rano wszyscy odsypiają wczorajszą pracę - powiedziała Sylwia.

- Owszem. Dookoła jest pełno pijanych głupców - stwierdził ostro Daniel.

- Ale nabraliście celników. - Sylwia roześmiała się. - Założę się, że milicja z Launceston była wściekła. - Należało im się, pomyślała, za to że chcieli przechytrzyć Kornwalijczyków. W duchu już rozstrzygnęła, że Bram nie miał z tym wszystkim nic wspólnego. Przecież to nie on doniósł na przemytników. Może chciał powstrzymać kuzyna Veryana przed mieszaniem się do tej sprawy, a skoro tak, to rodzina powinna być zadowolona.

Dorothea spojrzała na zegar, stojący na półce.

- Mama na ciebie czeka, Sylwio - powiedziała. - Już prawie jedenasta.

- Lekcje! - Dziewczynka skrzywiła buzię. Jeszcze raz podziękowała Danielowi za wisiorek, przesłała mu całusa i zbiegła po schodach na dwór.

Dorothea i Daniel zajęli się sprawami „Marii”, jak zwykle bardzo sprawnie. Okręt płynął teraz do Plymouth, gdzie kapitan miał załatwić interesy ze znajomym admirałem w stanie spoczynku. Następnym celem podróży było znów Roscoff. Daniel obiecał jednak, że przed wyruszeniem zajrzy do Selwood Priory.

Dorothea odprowadziła go do drzwi, a potem zeszła do skrytki. Leżały w niej dwie bele pięknej koronki z Brukseli i Valencienne, a także trochę wykwintnych kołnierzyków z flamandzkiej koronki klockowej i trochę porcelany z Sevres. Towar powinien rozejść się szybko. W niedzielę po nabożeństwie lady Shebbeare dyskretnie pytała Dorotheę o kołnierzyki, a kilka innych dam rozpuściło wiadomość, że dobrze zapłaciłyby za koronkę wysokiej jakości.

Nareszcie, pomyślała. Po opłaceniu wszystkich, którzy pracowali poprzedniego wieczoru, powinno jej zostać około ośmiuset funtów. Mogła zacząć odkładać pieniądze z myśląc przyszłości Horace'a i Sylwii.

Jedynym powodem do zmartwienia był dla niej kuzyn. Wiedziała o tym już od pewnego czasu, ale gdy zobaczyła go spadającego z konia, uświadomiła to sobie wyjątkowo wyraźnie. Kiedy zdejmowała mu buty i rozbierała go z zabrudzonej odzieży, miała wrażenie, że w ich znajomości coś się zmienia, zacieśnia się łącząca ich więź. Nie zareagowała tak jak zwykle rozdrażnieniem, lecz raczej współczuciem, a może nawet czułością.

Dorothea nie była pewna, czy te zmiany są po jej myśli. Miała dość utrzymywania sekretu przed nie lubianym człowiekiem. O ile trudniej byłoby dochować tajemnicy, gdyby polubiła kuzyna?

Mimo tych rozterek zorientowała się nagle, że bardzo spieszno jej do domu, żeby sprawdzić, jak Veryan się czuje. Zastała u niego panią Kellow, która obmywała mu ręce i twarz. Na stole stała miska z mydlinami.

- On chce, żeby go ogolić, panno Theo! - zawołała gospodyni, gdy tylko Dorothea przestąpiła próg. - Powiedziałam: Nie, panna Thea nie pozwala.

Dorothea roześmiała się.

- Słusznie. Nie dzisiaj, kuzynie. Możesz odzyskać gładkość jutro, jeśli wszystko dobrze pójdzie. Rozumiem, że czujesz się lepiej? - Widok zarostu Veryana sprawił jej dziwną przyjemność. Miała ochotę dotknąć jego policzka. Na wszelki wypadek splotła dłonie na plecach.

- Słabo, ale lepiej. Dziękuję, pani Kellow. Na razie wystarczy.

Gospodyni z nikłym uśmieszkiem wzięła miskę ze stołu i wyszła na korytarz. Dorothea nagle się zmieszała.

- Czy pijesz dostatecznie dużo płynów? - spytała.

- Jeśli wypiję jeszcze kroplę mleka, z pewnością zamienię się w ser.

- Czy mogę zmierzyć ci puls?

Veryan wyciągnął rękę. Dorothea ujęła w dwa palce jego nadgarstek. Puls był o wiele lepszy.

- Pokaż język. Hm. - Odchyliła mu powieki i spojrzała w oczy.

- Czy jeszcze na coś chcesz spojrzeć?

- Nie, dziękuję. Jesteś zadziwiająco mocnej konstytucji, kuzynie. - Kiedy przyjechał do Priory, pomyślała, był taki chudy, że byle podmuch wiatru mógł go przewrócić. Teraz jego ciało stało się bardziej muskularne, skóra nabrała zdrowszego odcienia i nawet włosy wydawały się gęściejsze. - Mimo tego niefortunnego przypadku powiedziałabym, że miesiąc na wsi bardzo dobrze ci zrobił.

- Ja też tak uważam - przyznał Veryan. Usiadł trochę wyżej, a Dorothea podłożyła mu pod plecy jeszcze jedną poduszkę. - Zauważyłem, że odpoczęły mi oczy. Kiedy dostałem okulary, kazano mi używać ich tylko do czytania. Ale byłem leniwy i nie chciało mi się ich zdejmować. Gdy wzrok mi się pogorszył, myślałem, że to typowe w pracy wykładowcy. Ale odkąd rozdeptałem swoje okulary, widzę coraz ostrzej. Ty, na przykład, zawsze byłaś rozmazana, a teraz stajesz się coraz wyraźniejsza.

- Mam nadzieję, że to dobrze - powiedziała, usiłując otrząsnąć się z zakłopotania.

- Mówiąc metaforycznie - podjął - wątpię, czy kiedykolwiek widziałem cię wyraźnie.

Dorothea stała przy jego łóżku. Veryan ujął ją za rękę.

- Po co ci moja ręka? - spytała, zaskoczona takim rozwojem wypadków.

- Lubię ją trzymać - odrzekł po prostu. To dziwne, pomyślał. Zawsze wydawało mi się, że klasyczne wykształcenie daje człowiekowi wszystko, co potrzebne w życiu. Zaczynam w to jednak wątpić. - Jakie masz ładne, długie palce.

Jak na człowieka, który nie znosił, gdy go dotykano, robił zaskakujące postępy.

- Nie wierzę, żebyś już taki został - oświadczyła zdecydowanym tonem Dorothea. - Jeszcze dzień lub dwa, i znowu będziesz sobą. A tymczasem, kuzynie, tylko kleik albo mleko przez następne dwadzieścia cztery godziny.

Veryan westchnął i puścił jej dłoń. Dorothea nie wiedziała jednak, czy jest to powód do ulgi, czy do żalu.

Poprzedni wieczór Bram rozpoczynał w bardzo optymistycznym nastroju. W Tideford spotkał milicję z Launceston i pokazał im drogę do Runrock Cove. Po drodze zastanawiał się, czy nie schować części przemycanego towaru dla własnych potrzeb, ale odrzucił ten pomysł. Za wiele by ryzykował. Miał jednak nadzieję na nagrodę do tysiąca funtów za zatrzymanie okrętu i po dwadzieścia funtów za każdego skazanego przemytnika.

Naturalnie, były to pieniądze do podziału, oprócz niego mieli je dostać strażnicy z kutra i milicja. Ale suma i tak wyglądała obiecująco.

Jeśli milicja dobrze się spisze, to powinni osaczyć dużo ludzi. Bram liczył, że będzie wśród nich Michael Cross. Bo na wspólnika Michael się nie nadawał. Miał tchórzliwe serce i pecha. Szybkie pchnięcie nożem podczas walki na brzegu było lepszym rozwiązaniem. Strata niewielka.

Milicja przyjechała w sile dwóch tuzinów ludzi z kapitanem. Nikt z nich nie był miejscowy, więc szli, potykając się w nieznanym terenie. Bram pomyślał ze złością, że robią hałas, który spłoszyłby każdego przemytnika. Na szczęście wiał wiatr od morza, który głuszył wszystkie odgłosy.

Okazało się jednak, że nie ma okrętu, nie ma przemytników i nie ma towaru. Kuter straży celnej przypłynął na czas, milicja rozwinęła nakazany szyk, ale na próżno. Minęła północ. Wreszcie po długim tupaniu dla ogrzania się kapitan rzekł:

- Widzę, że otrzymaliśmy błędną informację, sir. Albo przemytnicy zwietrzyli naszą obecność.

Błędna informacja, pomyślał Bram. Już ja się policzę z Crossem.

- W porządku, chłopcy. W tył zwrot! Wracamy do koszar. Było dużo szemrania i parę ironicznych okrzyków radości, ale przemarznięci ludzie mieli dość siedzenia w mroku, a wyobrażenie rumu bardzo ich kusiło. Bram przyjrzał się odjazdowi milicji, a potem poczekał jeszcze, aż kuter straży celnej zawróci do Polperro. Wreszcie dosiadł konia.

Następnego ranka był w takim nastroju, że ani Isabel, ani pani Gunthorpe nie śmiały się do niego odezwać. Służący wypadł z sypialni z siniakiem na szczęce, a gdy Sukey niechcący wylała kropelkę kawy na stół, Bram zamachnął się i kopnął ją z taką siłą, że upuściła dzbanek i kuśtykając, uciekła z jadalni. Isabel ugryzła kawałeczek grzanki, chociaż zaschło jej w ustach ze strachu i miała wrażenie, że je popiół. Nie ważyła się poruszyć. Widziała zresztą, że z matką jest podobnie. Co się stało poprzedniego wieczoru?

Wreszcie Bram oprzytomniał dostatecznie, by spojrzeć na nie przez stół.

- Wyglądacie jak dwa ciućmoki.

- Martwimy się o ciebie, mój drogi - powiedziała pani Gunthorpe drżącym głosem.

Bram parsknął. Lubił, kiedy siostra i matka się go bały. Postanowił potrzymać je przez chwilę w niepewności. Wstał od stołu.

- Wychodzę. Nie wiem, kiedy wrócę.

Zaraz potem usłyszały trzask frontowych drzwi. Isabel wyjrzała przez okno; Bram szedł szybko, trzymają laskę z ołowianą końcówką. Raz widziała, jak brat uderzył nią boczącego się konia. Zrobił to z taką siłą, że potem zwierzę trzeba było dobić.

- Dokąd idzie? - spytała pani Gunthorpe, wpatrując się w wyszczerbiony srebrny dzbanek do kawy, który wciąż leżał la podłodze.

- W stronę Egioscolom. Chciałabym wiedzieć, co się stało. Pani Gunthorpe na chwilę zamknęła oczy, ale milczała. Nauczyła się już nie zadawać pytań.

Następne dwa dni Veryan spędził głównie w swoim pokoju. Parę razy zdarzyło mu się na chwilę ostrożnie usiąść przy oknie, ale każdy ruch jeszcze był dlań bolesny.

Przemyślał wszystko, co powiedziała mu Dorothea. Czy to możliwe, że napił się kwasu siarkowego? Czyżby chciała mu podsunąć myśl, że próbowano go otruć? Nie lubiła Gunthorpe'a - o tym wiedział - ale ten zarzut doprawdy postawiła nieodpowiedzialnie.

A jednak coś mu zaszkodziło. Na lunch zjadł tylko trochę chleba z szynką i parę plasterków ogórka. Pani Gunthorpe jadła prawie to samo. Zjadł też jabłko, ale ona również, razem wypili też butelkę wina.

Jedyne, co miał w ustach tylko on, to kieliszek wina tuż przed odjazdem. Dostał go od gospodarza w ostatniej chwili, gdy prawie trzymał już nogę w strzemieniu, więc szybko wychylił jego zawartość. I prawie od razu zachorował. Ale dlaczego Gunthorpe miałby go otruć? To wydawało mu się niemożliwe.

Przemknęło mu przez myśl, że sąsiad nie chciał przyjechać z milicją do Selwood Priory i zgodził się na to dopiero po jego, Veryana, naciskach. Ale przecież nie...

W każdym razie od tamtego wieczoru Veryan nie miał żadnych wiadomości. Gunthorpe nie zawiadomił go o sukcesie bądź niepowodzeniu misji, a kuzynka również milczała jak zaklęta. Gdy pytał panią Kellow, odpowiadała:

- Ja nic nie wiem, sir.

Panna Selwood musiała się pomylić co do trucizny, uznał w końcu Veryan. Prawdopodobnie szynka była nieświeża. Może pan Gunthorpe również zachorował? Pod koniec drugiego dnia Veryan tak rozpaczliwie chciał się czegoś dowiedzieć, że zadzwonił na służbę. Potem wstał, włożył szlafrok i usiadł na sofie.

- Molly, spytaj, proszę, pannę Selwood, czy byłaby tak dobra i przyszła tu na chwilę.

Molly dygnęła i wyszła.

Dorothea wydała mu się bardzo poważna. Na jego widok krzyknęła:

- Co ty robisz, kuzynie?! Nie powinieneś jeszcze wstawać. Natychmiast wróć do łóżka.

- Chcę z tobą porozmawiać.

- Dobrze. Ale masz się położyć.

Veryan usłuchał polecenia. Dorothea machinalnie sprawdziła mu puls, nalała następną porcję mleka, przyjrzała się, jak je wypija, i dopiero potem usiadła na krześle przy łóżku.

- Powiedziałaś, że wypiłem kwasu siarkowego - zaczął Veryan wprost. - Skąd ta pewność?

- Miałeś typowe objawy: brązowe wymiociny ze śladami krwi, słaby puls, bladość i pot na twarzy, ból brzucha, oparzenie podniebienia. Nie wystarczy?

- Czy to nie mógł być skutek zjedzenia zepsutej szynki?

Dorothea parsknęła śmiechem.

- Nie. - Po chwili dodała: - Są różne trujące kwasy, kuzynie, i wywołują bardzo podobne objawy. Przykro mi, ale ktoś musiał podać ci to celowo.

- Wiem, że nie znosisz Gunthorpe'a... - zaczął Veryan.

- Oczywiście, że go nie znoszę - burknęła Dorothea. - Próbował cię otruć. Od pana Marchama wiem, że w stosunku do Sylwii zachowuje się w sposób niegodny dżentelmena. Dręczy Fanny. No, i wreszcie manipulacją udało mu się skłonić cię do wystąpienia przeciwko wolnemu handlowi, żeby sam mógł zaspokoić swoje ambicje sięgające w tym kierunku.

Veryan z wrażenia usiadł prosto.

- To niemożliwe.

- Kuzynie, Gunthorpe ma udział w przemytniczym interesie w Cawsand - wyjaśniła Dorothea ze zniecierpliwieniem. - Chce, i zawsze chciał, przenieść się bliżej domu, ściślej mówiąc, do Porthgavern. Ale mój ojciec nigdy nie ufał mu w interesach, zawsze twierdził, że to jest nienasycony rekin. Jeśli mi nie wierzysz, spytaj sir Thomasa Shebbeare'a.

- Ależ on jest sędzią pokoju - zaprotestował Veryan. Dorothea skwitowała słowa kuzyna śmiechem. Wszystko jedno, pomyślała. Niech wreszcie usłyszy, jaki naprawdę jest Gunthorpe.

Milczenie trwało długo.

- Chcesz powiedzieć, że on mnie okpił?

- Obawiam się, że tak.

- Ale dlaczego mi o tym wcześniej nie powiedziałaś?

- Widzisz, kuzynie, kiedy nachodzi cię zły nastrój, robisz się uparty jak muł - zaczęła oględnie Dorothea. - Nie jest łatwo powiedzieć ci o czymkolwiek, co nie zgadza się z twoimi wyobrażeniami.

Veryan rozważył jej słowa. Kiedy wyciągnął do niej dłoń, Dorothea ją ujęła.

- Wiem - przyznał. - Przepraszam. Mój ojciec miał straszne ataki złości i bił mnie. Jedyną obroną dla mnie było wytrwać. Gdybym się wtedy załamał, wpadłbym w rozpacz. No, więc skoro raz się na coś zdecydowałem, musiałem się tego trzymać. Czy to mnie tłumaczy?

- Chcesz powiedzieć, że od tamtej pory wciąż robisz to samo?

- Prawdopodobnie, chociaż zanim tutaj przyjechałem, nie zdawałem sobie z tego sprawy. Obrona własnych tez w świecie akademickim wygląda nieco inaczej.

- Kuzynie, uwierz mi - poprosiła Dorothea z przejęciem. - Bram Gunthorpe jest niebezpiecznym człowiekiem. Czy kiedyś przyszło ci do głowy, że przypomina twojego ojca?

- Co takiego?! - Veryan raptownie puścił jej dłoń. Dorothea pochyliła się ku niemu i położyła mu palec na wargach. Tak tym wstrząsnęła Veryana, że zamilkł.

- Pst - powiedziała. - Przemyśl to sobie, a porozmawiamy później. - Wyszła z pokoju.

8

Następnego ranka Dorothea siedziała z Fanny przy śniadaniu w jadalni. Była wyjątkowo zadumana, ale myśli musiała mieć przyjemne, bo raz po raz uśmiechała się do siebie. I dobrze wyglądała. Wprawdzie nigdy nie sprawiała wrażenia chorowitej, ale zwykle zjadała do kawy pół grzanki, a tego dnia zjadła całą i jeszcze potem jabłko, zdradzając przy tym objawy dużego apetytu.

Fanny wciąż jeszcze zastanawiała się nad tym zjawiskiem, gdy do pokoju weszła strapiona gospodyni.

- Słuchamy, pani Kellow - odezwała się Fanny. - Czy coś się stało?

- Oj, tak, proszę pani. Właśnie dostałam wiadomość, że u Crossów był pożar. Nie wiadomo, czy przeżyli.

Dorothea, nagle pobladła, odsunęła od siebie filiżankę kawy i wstała od stołu.

- Muszę tam pojechać. Powiedz Joshowi, żeby osiodłał Copper. I niech pojedzie ze mną. Będę gotowa mniej więcej za kwadrans. - Wyszła z jadalni.

- Czy sir Veryan o tym wie? - spytała Fanny.

- Jeszcze nie, proszę pani. Nie powiedziałabym mu bez pozwolenia panny Thei.

- Słusznie. To by go tylko zaniepokoiło. Pani Kellow, proszę potem przysłać na górę Molly. Trzeba naprawić zasłony w niebieskim salonie, więc mogłaby mi w tym pomóc.

- Przykro mi, proszę pani, ale Molly jest niedysponowana. Rano dostała ataku histerii. Rzucała się jak szalona. Ledwie mogłyśmy jaz Lucy utrzymać. - W końcu Lucy dała jej mocno po buzi, a pani Kellow wlała służącej do gardła porcję laudanum. Gospodyni nie miała wątpliwości, że chodzi o Michaela Crossa, ale nie chciała martwić panny Thei tą płochą dziewuchą.

Dorothea przebrała się w swoim pokoju w kostium do konnej jazdy, nałożyła kapelusz na głowę i zeszła do stajni. Powinnam była pomyśleć o tym, że Michaelowi może się coś stać, powiedziała do siebie. Ale co by na to poradziła? Gdyby go ostrzegła, zrozumiałby, że wszystko się wydało, i mógłby powiedzieć o tym Bramowi.

Josh czekał już przed stajnią z jej klaczą, Copper, i swoim wierzchowcem, długowłosym dereszem, którego używał do różnych prac w majątku.

- Powiedz mi coś więcej - odezwała się Dorothea, gdy oddalili się od zabudowań Priory.

- Jeden z chłopaków przybiegł z wiadomością około dziewiątej rano, panno Theo. Cała chata spłonęła. Pożar zaczął się prawdopodobnie od strzechy. Może któreś ze zwierząt przewróciło lampę oliwną. Kury uciekły, ale świnie upiekły się, jak trzeba.

- Crossowie nie żyją? - Dorothea zignorowała ponury żart.

- Nie żyją. Zadusili się dymem. Bill Kellow był wczoraj w Egioscolom i wracał późno, około północy. Mówi, że niczego nie zauważył.

- Hm. - Chaty, zwłaszcza gliniane, kryte strzechą, paliły się bardzo łatwo. W majątku było wiele pożarów: a to dziecko potknęło się o polano wystające z kominka, a to nie uważał pijany, który w sobotę wrócił do domu z gospody. Naprawdę łatwo było o nieszczęście. Czy jednak można było to zrzucać na karb przypadku, skoro chata Crossów spłonęła tuż po nieudanej zasadzce milicji?

Josh jakby czytał w jej myślach, bo rzekł:

- Słyszałem, że pan Gunthorpe wybrał się dziś rano do Plymouth, panno Theo. Zamierza tam zostać kilka dni.

- Dość nagle.

Nie powiedziała nic więcej. Była pewna, że Josh podziela jej podejrzenia, ale póki nie dowiedzieli się więcej, nie można było niczego dowieść. Jechali teraz pod górę i zbliżali się do szczytu wzgórza. W oddali ukazało się Egioscolom ze swą niezgrabną kościelną wieżą. Po lewej Dorothea zauważyła smugę dymu. Przyśpieszyła.

Gdy dotarli na miejsce, zgliszcza wciąż jeszcze się żarzyły, a dookoła stała grupa wieśniaków z Egioscolom. Diggory Watson pilnował sterty przedmiotów, najwidoczniej uratowanych z pożaru. Abel Watson wyszedł im na spotkanie, wziął Copper za uzdę i pomógł zsiąść Dorothei.

- Dzień dobry, panno Theo. Dzień dobry, Josh. Nieszczęście. - Twarz miał posępną. - Nie bardzo nam było z Mikiem po drodze, ale jednak co brat, to brat.

Dorothea skinęła głową i dotknęła jego ramienia.

- Wiem. Przykro mi, Abel. Czy wiesz coś więcej o tym pożarze?

- Tom zobaczył ogień około czwartej, jak był w oborze i doglądał chorej krowy. Zbudził sąsiadów, ale zanim przybiegli, było za późno.

- Czy zauważył coś podejrzanego?

Abel spojrzał na nią zaskoczony.

- Myśli pani, że ktoś podpalił chatę?

- To możliwe. Michael Cross zawsze bardzo ostrożnie obchodził się z latarniami i z ogniem. Naturalnie, wypadki chodzą po ludziach.

Duże ślady podków, przemknęło przez głowę Dorothei. Mimo woli zaczęła się zastanawiać, czy Bram nie jechał tędy na swym wielkim gniadoszu. Ale dookoła kręciło się pół wsi, więc wszystkie ślady były już dawno zadeptane.

- Zbiegło się tutaj pół Egioscolom - powiedziała oschle.

- Zawsze może coś w rękę wpadnie - odparł kwaśno Abel. - No, i pogapić się można.

Dorothea postanowiła przegonić gapiów; niechętnie pomrukując, zaczęli się rozchodzić.

- Potrzebujesz pomocy? - spytała.

- Tim Wilcox ma przyprowadzić muły z Porthgavern. - powiedział Abel. Wskazał stertę dzielnie pilnowaną przez Diggory'ego.

Dorothea zauważyła bez zdziwienia, że nie ma kur. Ludzie w okolicy byli biedni jak myszy kościelne, zabrali wszystko, co mogli.

- Ale znikły również krowy i owce Michaela - rzekł Abel. - I osioł też.

- Nie martw się - powiedziała. - Poznam jego krowy i owce. I osła też. Rozpuszczę wieści dookoła, to się znajdą. Dziękuję, panno Theo.

Dorothea skinęła głową i Abel odszedł.

- Josh, pojedziemy teraz do Quilquin House drogą koło źródła świętego Petroka.

Josh pomógł jej się wspiąć na Copper, sam dosiadł deresza i ruszyli.

- Dlaczego jedziemy akurat tędy, panno Theo?

- Wiemy o Michaelu coś, czego Abel, na szczęście, nie wie. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pan Gunthorpe mógł mieć udział w tym pożarze. Jeśli był tutaj około czwartej rano, to nie musiał jechać przez Egioscolom. Mógł wybrać drogę przez las.

Dotarli do źródła i przejechali na drugą stronę. Pod drzewami grunt był jeszcze wilgotny. Zwolnili i teraz ledwie posuwali się naprzód, uważnie wpatrując się w ziemię. Nagle Josh wyciągnął rękę. Siady wielkich podków wyraźnie odcisnęły się w błocie. Dalej znaleźli ich więcej. Jeździec podążał w odwrotnym kierunku niż oni teraz.

- Widzi mi się, że to gniadosz pana Gunthorpe'a - stwierdził Josh.

- Bez wątpienia. - Bram był potężnie zbudowany, potrzebował więc odpowiedniego wierzchowca. - Niewiele koni w okolicy ma tak wielkie podkowy.

- Przejechał, ale nie wrócił. - Josh wskazał na końskie odchody. - Świeże.

- Wątpię, czy pan Gunthorpe przyzna się do tego, o czym mówimy - powiedziała Dorothea. - Ale dowód wydaje mi się bardzo wymowny. Pan Gunthorpe jest mściwy i mógł uznać, że Michael go zdradził.

- Po co jedziemy do Quilquin House, panno Theo?

- Złożymy grzecznościową wizytę, skoro jesteśmy tak blisko - odrzekła obojętnie. - A jeśli przypadkiem usłyszysz coś od służby...

Wjeżdżając na dziedziniec Quilquin House, Dorothea zawsze traciła humor. Było coś takiego w prostej, regularnej fasadzie i w niewątpliwym, choć nie narzucającym się dobrym guście tej architektury, by nie wspominać już przeświadczenia pani Gunthorpe o swej moralnej wyższości oraz klasycznej urody Isabel, że Dorothea czuła się w tym domu jak kopciuch nie na swoim miejscu. W Selwood Priory, mimo żałosnego stanu domostwa, była użyteczna i wiedziała, że od niej zależy byt tych, nad którymi sprawowała opiekę. W Quilquin House była tylko starzejącą się panną, której czas nieubłaganie mijał.

Nic dziwnego, że rzadko składała tam wizyty, w gruncie rzeczy tylko wtedy, gdy wymagała tego grzeczność. Tym bardziej, że nie mogła znieść, jak pani Gunthorpe wciąż oczernia Fanny, a na wszelkie próby obrony odpowiada świętym oburzeniem w imię wyższych zasad moralnych.

Drzwi otworzyła jej Sukey. Nadal kulała, a gdy Dorothea ją o to spytała, wyjaśniła:

- To on mi zrobił, proszę pani, w sobotę rano. Był wściekły.

Miał powody, pomyślała Dorothea. Wyraziła dziewczynie współczucie i obiecała przysłać maść.

Gdy była małą dziewczynką i przyjeżdżała do Quilquin House z mamą, zawsze kusiło ją, żeby narysować coś na ścianie. W gustownej sieni, utrzymanej w tonie agatowej zieleni Wedgwooda, było coś takiego, co podsuwało jej myśl, żeby wszystko tam pomazać. Teraz to dawne uczucie wracało, Dorothea miała ochotę zedrzeć pozory samozadowolenia i odsłonić szkaradną rzeczywistość. Naturalnie nigdy tego nie zrobiła.

Sukey zaprowadziła Josha Trisha do kuchni - natomiast Dorothea - jak na gościa przystało, znalazła się w ślicznym salonie. Była tam tylko pani Gunthorpe, która powitała ją taktownie, acz ze źle maskowanym zaniepokojeniem.

- Moja droga Dorotheo, jak miło, że nas odwiedziłaś. Ale, ale... - zerknęła na zegarek - czy pora nie jest przypadkiem dosyć wczesna? Mam nadzieję, że nic złego się nie stało.

Dorothea wytłumaczyła, co zaszło.

- Tak więc stała się tragedia - zakończyła. - Michael Cross był dobrym dzierżawcą i będzie go nam brakowało.

Pani Gunthorpe odpowiedziała w stosownym tonie, lecz bez zaangażowania, a potem zmieniła temat:

- A co z sir Veryanem? Bardzo nam było przykro słyszeć, że zaniemógł. Wierz mi jednak, droga Dorotheo, nie sądzę, by mogło mu zaszkodzić coś u nas. Szynkę jedliśmy wszyscy. I mamy się całkiem dobrze.

Dorothei wydało się, że pani domu nie czuje się swobodnie i prowadzi tę rozmowę nie tylko po to, by spytać o zdrowie Veryana, lecz również po to, by dodać sobie otuchy.

- Czy wiesz, moja droga, jaka była przyczyna tej choroby? - Pani Gunthorpe najwyraźniej nie była w stanie się powstrzymać przed zadaniem tego pytania.

Dorothea zwróciła uwagę na jej ręce, nerwowo splatające się na kolanach.

- Owszem, wiem - odparła, wlepiając w nią wzrok. - Ktoś podał mu kwasu siarkowego.

Pani Gunthorpe zbladła, wargi jej zadrżały.

- Nie! Nie! - wyszeptała.

- Obawiam się, że tak. - Dorothea podeszła do pani domu, usiadła obok niej i krzepiąco ujęła ją za rękę. - Podano mu słaby roztwór kwasu, prawdopodobnie w winie. Nie sądzę, by komuś chodziło o zabicie sir Veryana. Dawka nie była wielka, a on zjadł przedtem dostatecznie dużo, by organizm wchłonął część trucizny. Pani Gunthorpe kurczowo ścisnęła jej rękę.

- Och, Dorotheo! Tak się bałam... Sir Veryan nastawa! na sprowadzenie milicji do Selwood, a widziałam, że Bramowi ten pomysł się nie podoba... Och, czym ja sobie na to zasłużyłam? Bram jest taki... Miał wszystko, co chciał. Wszystko. A teraz, nawet nie wiesz, Dorotheo... Ciągle domaga się pieniędzy... grozi mi... I muszę mu dawać. Ale jest jeszcze Isabel i... - Kobieta poddała się rozpierającym ją uczuciom.

Dorothea siedziała w milczeniu. Z jej punktu widzenia pobłażliwość okazywana przez matkę Bramowi w dzieciństwie doprowadziła do katastrofalnych skutków. Ale była to częściowo również wina jej ojca. Zawsze zachęcał Brama do wybryków, klepał go po ramieniu i mówił mu, że jest najbardziej paradnym kogutem, jakiego widziała okolica. Biedna pani Gunthorpe chciała jak najlepiej, ale, niestety, popełniła błędy, za które teraz przyszło jej płacić.

W końcu pani Gunthorpe otarła oczy.

- Martwię się o Isabel - wyznała. - Ona się go boi i to fatalnie wpływa na jej zdrowie. Złe śpi. Dziś rano powiedziała mi, że słyszała, jak Bram wstaje w środku nocy i wychodzi z domu. Naturalnie, zdarza mu się czasami wychodzić do... No, nie wiem, dokąd on tam chodzi. Dżentelmeni robią takie... Ale sądzę, że jej się zdawało. Rano tutaj był, chociaż teraz znów go nie ma, bo pojechał do Plymouth. Nie lubię, kiedy to robi, bo przestaje tam z nieodpowiednimi ludźmi.

- Może tymczasem weźmie pani Isabel i wyjedzie? Wtedy Bram nie będzie miał się od kogo domagać pieniędzy. W Bath sezon się już skończył, ale nad morzem są inne kurorty, o których słyszałam dużo dobrego, na przykład, Lyme albo Sidmouth.

- Och, gdybym tylko mogła. - Pani Gunthorpe westchnęła. - Ale wiesz, Dorotheo, dwie kobiety podróżujące bez męskiego towarzystwa... To niemożliwe. Nie masz doświadczenia w tych sprawach, moja droga. To by bardzo dziwnie wyglądało.

Pani Gunthorpe głośno wydmuchała nos. Dorothea widziała, że wszystko wróciło do normy i kobieta znów przybrała typową dla niej protekcjonalną pozę. Zupełnie, jakby rozmowa, którą odbyły przed chwilą, wyleciała jej z głowy. Dorothea była zdania, że dziwną sytuację, w której dwie damy podróżują bez towarzystwa, warto było znieść, gdyby miało to oznaczać pozbycie się Brama.

Niedługo potem wyszła od pani Gunthorpe i wyruszyli z Joshem w drogę powrotną do domu. Ich spostrzeżenia się pokrywały. Rozmowy Josha ze służbą potwierdziły informacje zdobyte przez Dorotheę. Bram pojechał dokądś w nocy, ale zdążył wrócić na śniadanie, które zjadł w dobrym nastroju. Teraz był w Plymouth, ale nikt nie wiedział po co. Możliwe, że oddawał się hazardowi.

- Niech pani powie sir Veryanowi o tym liściku, co było w nim o paniczu - zwrócił jej uwagę Josh. - Trzeba go ostrzec. Człowiek, który truje i morduje, nie cofnie się przed niczym.

- Będzie trudno. Nie mogę mu powiedzieć o Michaelu, nie mówiąc o przemycie.

- Michael się nie podpisał, panno Theo. Kto mówi, że ten liścik był od niego?

- A co będzie, jeśli sir Veryanowi przyjdzie do głowy wziąć Molly w krzyżowy ogień pytań? Mój Boże, Molly?! Ona wpadnie w popłoch, nie ma dwóch zdań.

- Myśli pani, że Molly wszystko wygada?

- Kto wie, co ta dziewczyna zrobi. Plecie, co jej ślina na język przyniesie. Bez różnicy. Nie, Josh, wolę nie mówić o niczym sir Veryanowi, dopóki się nie okaże, że naprawdę muszę.

Ale chciałabym mu powiedzieć, pomyślała. Chciałaby być z kuzynem na takiej stopie, żeby nie rozmyślać nad każdym słowem i nie musieć uważać, czy go nie urazi. Niestety, nie było ją stać na luksus swobodnego mówienia o wszystkim i poważnie wątpiła, czy będzie ją stać w przyszłości.

Dorothea wróciła do domu dopiero około drugiej i wszyscy zeszli się już na lunch. Przeprosiła rodzinę i powiedziała, żeby na nią nie czekać. Obiecała, że zejdzie do jadalni, gdy tylko się przebierze. Ponieważ jednak bardzo się śpieszyła, zamiast włożyć jedną z szarych sukni, których miała w garderobie mnóstwo, wzięła to, co jej wpadło pod rękę, czyli ozdobną ciemnobrązową suknię, która ładnie uwypuklała kontrast między jasnymi włosami i ciemnymi oczami.

Dorothea nigdy nie dumała długo nad strojami. Nigdy nikt nie zwracał na nie uwagi. Ale tego dnia, gdy weszła do jadalni, rozległ się znienacka pomruk uznania.

- Ho, ho, Theo - zawołał Horace - wyglądasz wspaniale! Prawda, mamo? Toby wstał na jej widok, obszedł stół i odsunął jej krzesło.

- Pięknie pani wygląda, panno Selwood - powiedział. - Powinna pani jechać do Londynu i wszystkich oszołomić.

- Dzię... dziękuję - bąknęła Dorothea.

Jej wzrok padł na Veryana. Był ubrany w karmazynowy szlafrok z brokatu, który należał kiedyś do sir Waltera - wywabiono zeń plamy z porto, tabaki i brandy - i wyglądał zaskakująco swobodnie. Wpatrywał się w nią z jawnym zachwytem, co - nie wiadomo czemu - zmieszało ją o wiele bardziej niż komplementy Horace'a czy pana Marchama.

- Czy powinieneś już wstawać, kuzynie? - spytała, starając się, by zabrzmiało to normalnie.

- Naturalnie - odpowiedział Veryan. - Zdaję się na opinię pani FitzWalter. Tam na górze już dostawałem pomieszania zmysłów. Zresztą gdybym został w sypialni, nie zobaczyłbym, kuzynko, jak uroczo dziś wyglądasz. - Gdzieś zginęła jego nieśmiałość.

Toby popatrzył na przyjaciela zdumiony, a potem przeniósł wzrok na Fanny, żeby sprawdzić, czy i ją zainteresowała ta okoliczność.

- Myślę, że sir Veryan może już z nami usiąść, Theo - wstawiła się za nim Fanny. - Popatrz na niego, jaki jest wychudzony. A dopiero co pomogłyśmy mu trochę przybrać na wadze.

Dorothea wybuchnęła śmiechem.

- Pozwalasz mu owijać się wokół małego palca, Fanny. - Odsunęła krzesło, wstała i obeszła stół. Veryan posłusznie podał jej rękę, żeby mogła sprawdzić mu puls. - No, dobrze - powiedziała. - Myślę, że możesz sobie na trochę pozwolić, kuzynie. Czy jesteś głodny?

- Nie, jeśli mam dostać kleik.

- Pani Kellow zrobi ci jajko na miękko i da kromkę chleba z masłem. Bez wina, jest w nim za dużo kwasów. I masz dokładnie wszystko gryźć.

- Przestań robić tyle hałasu, Dorotheo - wtrącił się Horace. - Jesteś jak troskliwa kwoka. Ona ma dobre chęci, kuzynie, tylko trochę przesadza.

- Jestem jej bardzo wdzięczny i ty też powinieneś, Horace. - Veryan uśmiechnął się do Dorothei, a w jego oczach było tyle ciepła, że się zarumieniła.

Toby obserwował tę rozmowę z niejakim rozbawieniem. Przyjaciel pozwalał się rozpieszczać dwóm kobietom, co więcej wyraźnie był z tego zadowolony! Panią FiztWalter traktował jak ulubioną ciotkę. A to, co powiedział pannie Selwood... Okazało się, że Veryan wcale nie jest odporny na kobiece wdzięki. Toby zaczął się zastanawiać, czy kuzynka nie zainteresowała przyjaciela znacznie bardziej, niż mu się wcześniej zdawało. Veryan patrzył na nią z miną, której Toby nigdy przedtem u niego nie widział, rozbawioną i czułą zarazem. Zerknął na Fanny. Ona też przyglądała się tej parze, a gdy odwróciła głowę, pochwyciła wzrok Toby'ego. Pytająco uniósł brew i dyskretnie puścił do niej oko.

Po lunchu Veryan poprosił Dorotheę o krótką rozmowę.

- W bibliotece, jeśli można, kuzynko.

Wydawał się zdecydowany skończyć z chorowaniem, a ponieważ zjadł jajko z chlebem i nic mu się nie stało, Dorothea nie sprzeciwiła się. Zauważyła, że kuzyn siada w skórzanym fotelu z wyraźną przyjemnością.

- Chodzi o Michaela Crossa - zaczął. - Wnoszę, że rano byłaś zobaczyć, co tam się stało.

- Tak. Naturalnie, przekazałam kondolencje w twoim imieniu. - Dorothea zrelacjonowała mu zajścia w nieco okrojonej formie.

- Czy sądzisz, że jest coś, co powinienem w tej sytuacji zrobić?

Proszenie jej o radę było tak niepodobne do Veryana, że początkowo Dorothea po prostu wytrzeszczyła na niego oczy.

- No, myślę, że Abel Watson byłby ci wdzięczny za gwineę albo dwie. Michael był jego przyrodnim bratem, więc jako najbliższy krewny musi się zająć pogrzebem.

Veryan zapisał to sobie w notesie.

- Czy coś jeszcze?

Dorothea opowiedziała mu o zaginionych zwierzętach gospodarskich.

- Czy jesteś pewna, że potrafisz skłonić sprawcę do ich zwrotu?

- Z pewnością - odrzekła pogodnie Dorothea.- Musisz wiedzieć, że w okolicy panuje opinia, jakobym była czymś w rodzaju czarownicy. Nieczęsto udaje się mnie zwieść. A zagroziłam ludziom czymś bardzo przykrym w razie, jeśli zwierzęta się nie znajdą.

- Czymże takim? - spytał rozbawiony Veryan.

- Skromność nie pozwala mi wyjawić. Ale zapewniam cię, że groźba była paskudna.

Veryan roześmiał się, choć ostrożnie, bo jeszcze był dość obolały. Toby ma rację, pomyślał. Gdy kuzynka się postara, to jest pięknością, tym bardziej pociągającą, że zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Oczywiście, nie miała konwencjonalnej urody, ale bez wątpienia była piękna. To dziwne, że wcześniej tego nie zauważył.

- Chciałbym, kuzynko, żebyś coś dla mnie zrobiła, gdy będziesz miała trochę czasu.

- Co takiego? - spytała Dorothea.

- Drzewo genealogiczne mieszkańców Selwood Priory i Porthgavern. Wszystkich Watsonów proszę mi podkreślić. Są ważni, a poza tym muszę wiedzieć, kto jest kim.

- Dobrze. Ale powinnam cię uprzedzić, że koligacje są znacznie bardziej skomplikowane, niż ci się zdaje, bo mój dziadek był nie mniej płodny jak ojciec, tyle że nie wyróżniał potomków jednakowym nazwiskiem.

- Boże wielki, tu z pewnością istnieje niebezpieczeństwo kazirodztwa.

- Wątpię, czy ludzie się tym przejmują - odrzekła Dorothea. Zauważyła jednak, jak wstrząśnięty jest Veryan, więc dodała: - W starożytnej Grecji było podobnie. Zeus i mój ojciec mieli ze sobą wiele wspólnego.

Veryan osłupiał, a po chwili wątle się roześmiał.

- Rozumiem. Znowu jestem przemądrzalcem.

- Och, nie! Sama rozumiem, jakie to może być gorszące. Ale ja tu dorastałam, więc Abel i inni są dla mnie po prostu krewnymi. Naturalnie, Horace i Sylwia też.

- Czy i ja się mieszczę w tym kręgu rodzinnym? Dorothea popatrzyła na Veryana. Spytał o to całkiem obojętnym tonem, ale w jego oczach czytała, że jest to dla niego ważne. W dzieciństwie był bardzo samotny, uświadomiła sobie nagle. Musiał mieć silną potrzebę przynależności do rodziny,

- Początkowo do pokrewieństwa z nami wcale ci się nie śpieszyło - powiedziała ostrożnie. - Mam nadzieję, że zmieniłeś zdanie. Horace i Sylwia nie ponoszą odpowiedzialności za swoją sytuację, podobnie jak Watsonowie.

- Przyjmuję ten fakt.

- Wobec tego oni na pewno przyjmą ciebie. - Nie powiedziała nic o sobie. Zwróciło to uwagę Veryana i jego uczucia natychmiast się ochłodziły. Tymczasem Dorothea zrobiła pauzę, po czym dodała: - Ludzie tutaj nie uważają się za Anglików, kuzynie. Im szybciej to zrozumiesz, tym szybciej zaczniesz być jednym z nich.

- Nie są Anglikami! - Przez myśl przemknęły mu Agincourt, Armada, Trafalgar. - To niedorzeczność...

Dorothea milczała.

Znowu, pomyślał Veryan. Znowu zaczynali się lepiej rozumieć i nagle kuzynka wystąpiła z czymś tak absurdalnym, że wydawało się, jakby mówili różnymi językami.

Dorothea wstała.

- Przepraszam, kuzynie - powiedziała oficjalnym tonem. - Muszę zajrzeć do Molly, która jest niedysponowana. Polecę zrobić dla ciebie na dzisiejszą kolację trochę pieczonej ryby. Mam nadzieję, że to się spotka z twoją akceptacją.

- Niech będzie - burknął Veryan. Intymny nastrój rozwiał się bez śladu.

Następne kilka dni minęło spokojnie. Ramię i głowa Horace'a już się zagoiły, ale Veryan nie wspominał o powrocie chłopaka do szkoły, więc ten mu o tym nie przypominał. Razem z Sylwią i Tobym spędzał większość popołudni na konnych przejażdżkach po majątku. Miał świadomość, że jest potrzebny do opieki nad siostrą. Naturalnie, w obecności pana Marchama Sylwia nie potrzebowała przyzwoitki, ale należało też pilnować, żeby Bram Gunthorpe zanadto się do niej nie zbliżał.

Horace znał siostrę lepiej niż ktokolwiek inny i dobrze wiedział, że Sylwia wciąż głęboko przeżywa swą cielęcą miłość, jeszcze podsyconą zakazami. Miał tylko nadzieję, że mimo to dziewczyna nie palnie żadnego niewybaczalnego głupstwa.

Veryan, dość wstrząśnięty, poszedł na pogrzeb Crossów w towarzystwie Josha i Horace'a. Złożył Ablowi kondolencje i umówił się na rozmowę o sprzedaży inwentarza. Krowy, owce i osła zwrócono prawie natychmiast. Kury bez wątpienia trafiły do różnych garnków w okolicy.

Dorothea skrupulatnie rysowała drzewo genealogiczne i przy okazji zdumiała się płodnością Selwoodów w kilku ostatnich pokoleniach. Pokazała swoje dzieło Sylwii.

- Mam nadzieję, że kuzyn Veryan nie pójdzie w ślady przodków - powiedziała dziewczynka. - Gromadę małych Veryanków trudno byłoby wytrzymać.

- Bądź spokojna! - odparła Dorothea, również bardzo niechętna tej wizji.

- Przecież kuzyn jest mężczyzną, może nie? - zauważyła cynicznie Sylwia. - I nie widziałaś, jak za nim patrzy Lucy. A ja widziałam.

- Sylwio!

- To prawda. - Dziewczynka spojrzała na ponurą twarz przyrodniej siostry i natychmiast dodała: - Nie rób takiej miny, Theo. Ja tylko żartowałam.

- Jeśli kuzyn Veryan... - Dorothea miała wrażenie, że pod jej stopami otwiera się czarna dziura.

- Powiedziałam tylko, że Lucy patrzy za nim, Theo - zniecierpliwiła się Sylwia. - Nie mówiłam, że on patrzy za Lucy. Jeśli patrzy za kimkolwiek, to za tobą.

- Chyba znowu żartujesz? - żachnęła się Dorothea. W każdym razie brązową suknię schowała głęboko do szafy. Czuła, że za bardzo zwraca w niej uwagę.

Sylwia roześmiała się.

- Doprawdy, Theo, cóż jest w tym złego? - Czuła w tej chwili zdecydowaną wyższość nad przyrodnią siostrą. Przynajmniej wiedziała, że budzi zainteresowanie mężczyzn. Na przykład, Brama. Tylko gdzie on się podział? Po nabożeństwie udało jej się zamienić parę słów z Jane, służącą Gunthorpe'ów, ale ta powiedziała jej tylko, że od ponad tygodnia nikt Brama nie widział.

Kwiecień plecień był na zmianę to deszczowy, to słoneczny, a potem nastał maj. Wieczory wyraźnie się wydłużyły, pogoda poprawiła. Wróciły jaskółki i znów zaczęły budować gniazda w stajniach. Z lasu za zabudowaniami Priory rozbrzmiewało kukanie kukułki.

Veryan całkiem wyzdrowiał i dalej objeżdżał swój majątek, a Dorothea często mu teraz towarzyszyła. Odwiedzili kilka razy panią Tregair i mała Jenny zaczęła się oswajać z Veryanem. Podobał jej się jego niski głos, więc podchodziła bliżej i bliżej, aż wreszcie któregoś razu położyła mu rączkę na kolanie, żeby się oprzeć.

Dorothea widziała, że kuzyn tężeje, ilekroć Jenny go dotyka. Stopniowo jednak przyzwyczaił się do tego, aż wreszcie kiedyś w takiej sytuacji machinalnie wyciągnął rękę i pogłaskał małą po głowie.

Wytłumaczył Dorothei, że tymczasem nie może wiele zrobić dla pani Tregair. Po prostu nie było dość pieniędzy, by wszystkie gliniane chaty ze strzechami zastąpić nowymi, z kamienia i łupku.

- Ale martwię się o nich - powiedział. - Ta chata jest dla nich niezdrowa, zwłaszcza dla Jenny. Czy widziałaś tam w środku kubeł do łapania deszczówki? I jeszcze ten przegniły materac.

- Wiem. Ale robisz, co możesz. A słomiany materac na drewnianej ramie na pewno jest lepszy niż siennik rzucony na gołą ziemię.

- Poza tym - ciągnął Veryan - ostatnim razem, gdy tam byliśmy, zauważyłem butelkę brandy ukrytą w kącie. Nie wspomniałem o tym, bo nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Wydawało mi się okrucieństwem pouczać tę kobietę, skoro Jenny jest taka chora, a chatę powinno się zbudować od nowa.

- Nie sądzę, żeby pani Tregair sama piła. Jeśli przyjmie czasem w prezencie butelkę brandy, to potem może ją odsprzedać i trochę na tym zarobić. A jestem pewna, że wszystkie oszczędności wydaje na dzieci.

- No, właśnie - rzekł Veryan. - Jak mogę położyć czemuś kres, jeśli nie mam nic do zaofiarowania w zamian? Któregoś dnia rozmawiałem z Ablem i opowiedział mi, jak niepewny jest dochód z łowienia ryb i jak trudno rybakom związać koniec z końcem, aczkolwiek muszę powiedzieć, że Abel chyba radzi sobie nie najgorzej.

- Razem z żoną prowadzą sklepik - wyjaśniła Dorothea. A pod sklepikiem mają dużą piwnicę, pomyślała. Doskonale wiedziała, że co pewien czas Abel płynie z przyjaciółmi do Roscoff i wraca z taką ilością brandy i ginu, że łódź omal nie zatonie.

- W Porthgavern panuje straszne pijaństwo - mówił dalej Veryan. - Bóg raczy wiedzieć, jak miejscowi znajdują na to pieniądze, ale są noce, że ta wieś wygląda jak dom dla obłąkanych: ludzie się biją, piją na umór, sprowadzają sobie kobiety. Nie powinno tak być.

- Czy masz jakieś pomysły? - spytała Dorothea zaintrygowana, z czym wystąpi kuzyn. Pijaństwo rzeczywiście jest bardzo naganne, pomyślała, ale było tutaj jak świat światem.

- Tak. Zbuduję drogę.

- Drogę!?

- Pomyślałem, że warto spróbować od jesieni nawozu z wodorostów i zdechłych ryb, naturalnie jeśli będzie do zdobycia. Można byłoby dowozić nawóz na mułach i osłach, ale wozy byłyby bardziej ekonomiczne.

- Wozy! W okolicy nie ma chyba ani jednego.

- Właśnie. Dlatego potrzebujemy dróg z prawdziwego zdarzenia. Te, które są, bardziej przypominają ścieżki dla mułów. Jak do tej pory, widziałem w okolicy tylko jedną drogę przejezdną dla wozów, z Torpoint do Liskeard, tam gdzie kursują pocztowe dyliżanse. Sama pomyśl, jakie korzyści odniosłoby Porthgavern, gdybyśmy zbudowali drogę, która się z tamtą łączy. A ja mógłbym jej używać do transportowania nawozu.

Dorothea milczała. Budowa drogi nigdy nie wpadła jej do głowy. Mimo to natychmiast dostrzegła zalety tego pomysłu. Ludzie znaleźliby zatrudnienie w chudych miesiącach. Można byłoby wozić w lepszych warunkach bydło i owce na targ do Bodmin. Wozy oznaczałyby, że nie trzeba trzymać tak wielu mułów i osłów, których karmienie było kosztowne. Umożliwiłoby to również szybszy transport towarów przemycanych do Porthgavern albo Morvoren Cove, a być może również powiększyło zasięg handlu. Jednak z drugiej strony ułatwiłoby to policji dostęp do nabrzeża.

- Czy droga biegłaby również przez Egioscolom? - spytała.

- Naturalnie. Wykorzystalibyśmy istniejący szlak.

- A stać cię na to?

- Oto jest pytanie. Duża część pieniędzy z opłat dzierżawnych idzie na spłacanie hipoteki, którą zastawił twój ojciec. Kapitał daje rocznie tysiąc pięćset funtów, a oprócz tego mam jeszcze trzysta funtów rocznie z mojego spadku. Ale jeśli zbuduję drogę i okolica się na tym wzbogaci, to i my wzbogacimy się przy okazji.

- Możesz przynajmniej zacząć - Dorothea rozważyła kwestię. Gdyby odważyła się opowiedzieć Veryanowi o przemycie, to pieniądze przynoszone przez „Marię” mogłyby bardzo pomóc w urzeczywistnieniu tego projektu.

- Czyli popierasz pomysł?

- O, tak. Jestem pod wrażeniem, kuzynie. Słowo daję. Dotarli do niewielkiego lasu. Ostatnio Veryan był w tym miejscu wczesną wiosną, teraz dęby i buki miały już mnóstwo liści, a na ziemi rozpościerał się dywan dzwonków. Było niebiesko jak okiem sięgnąć, tylko tu i ówdzie widniały plamy różu i bieli od firletek i dzikiego czosnku. Oboje powściągnęli konie.

- Pięknie tutaj - powiedział Veryan. - Nie miałem o tym pojęcia.

- Owszem, jest pięknie. Uwielbiam tę porę roku. Wszystko jest świeże i zielone.

Coś straciłem, kiedy tego nie miałem, pomyślał Veryan. Jako dziecko zwracał uwagę na zmiany pór roku i bardzo to lubił. Przypomniał sobie, jak Matty robiła mu specjalne pisanki, żeby mógł je turlać z górki za domem. Owijała jajka różnymi ozdobnymi liśćmi, obwiązywała bawełnianą nicią i zabezpieczała muślinem. Potem gotowała je na twardo w wodzie z łupinami cebuli. Po odwinięciu jajek na skorupkach, które nabrały złocistobrązowego odcienia, widać było jaśniejsze wzory z liści.

W Oksfordzie zauważał pogodę tylko wtedy, gdy potrzebował ognia, żeby jego książkom nie groziła wilgoć.

A tutaj to wszystko należało do niego! Wbrew swojej woli odziedziczył zaniedbany majątek z tysiącami problemów do rozwiązania i nagle dostał taki wspaniały prezent: las pełen niebieskich dzwonków.

Pierwszy raz w Kornwalii Veryan pozwolił sobie na ostrożne zadowolenie. Z przyjemnością odetchnął świeżym powietrzem. W nozdrzach został mu zapach ziemi i dzwonków z domieszką dzikiego czosnku. Pod wpływem tego ostatniego coś mu się nagle przypomniało.

- Co, na Boga, robiłaś, kuzynko, wczoraj po południu? - spytał. W domu panował odrażający smród, a pani Kellow i Dorothea krzątały się w fartuchach i wydawały tak zajęte, że Veryan nie chciał im przeszkadzać.

- Robiłyśmy mydło. To dobry interes, zapewniam cię.

- Jakiego rodzaju mydło? - spytał Veryan zaciekawiony.

- Różnych rodzajów. Zielone do użytku domowego, ale i lepsze gatunki. Nawet miałam cię spytać, czy wolisz zapach róży, czy kwiatów dzikiego bzu, bo mogę nadać mydłu i taki, i tak aromat.

- Kwiatu bzu. Ale czy powinnaś się zajmować takimi sprawami, kuzynko? - Dostrzegł w oczach Dorothei dziwny wyraz, więc szybko wyjaśnił: - Nie chciałem cię urazić. Ale taką ciężką, brudną pracę z pewnością można zostawić w rękach pani Kellow, Molly i Lucy.

Dorothea wybuchnęła śmiechem.

- Akurat nie. Robienie mydła wymaga dużej wiedzy i łatwo może się nie udać. Poza tym jak na dom tej wielkości mamy bardzo małą służbę. Fanny i ja też musimy wiele robić. Dlatego w tylu pokojach zalegają takie warstwy kurzu.

- Nie stać nas na większą służbę. Może będzie, kiedy ostatni z Watsonów dorośnie. - Veryan odkrył, że sir Walter przeznaczał szylinga tygodniowo na utrzymanie każdej ze swoich latorośli. Dawało to w sumie około trzydziestu funtów rocznie, co wystarczyłoby na zatrudnienie czterech lub pięciu służących.

- Popatrz na to od innej strony - poradziła Dorothea. - Te pieniądze stanowią pomoc dla wszystkich dzieci w rodzinie. - W istocie można było nawet powiedzieć, że ułatwiają „bliskim” sir Waltera znalezienie mężów i żon. Na przykład, matka Abla urodziła sir Walterowi dwoje dzieci i dwa szylingi tygodniowo, które dostawała na ich wychowanie, póki dzieci nie skończyły trzynastu lat, wystarczyły, by sprowadzić do jej domu niejednego konkurenta, w tym ojca Michaela Crossa.

- Przynajmniej z czasem ta suma będzie maleć - zauważył Veryan.

- Pod warunkiem, że nie zaczniesz naśladować mojego ojca - mruknęła Dorothea i natychmiast pożałowała tych stów.

- Co takiego?! - zagrzmiał.

- Przepraszam - szepnęła. Spurpurowiała na twarzy.

- Myślisz, że ja...?

- Och, daj spokój... Przepraszam. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby to powiedzieć. - Nigdy w życiu nie przeżyła takiego wstydu. Najbardziej chciała w tej chwili, żeby rozstąpiła się pod nią ziemia.

Veryan spojrzał na nią z ukosa. Wciąż była czerwona na twarzy. Doświadczenia Veryana z płcią piękną ograniczały się do kilku epizodów, o których wolałby zapomnieć. Przypomniał sobie, jak drwił z niego sir Walter, gdy wiele lat temu spotkali się pierwszy raz w Oksfordzie. Kuzynka przynajmniej uważała, że byłby w stanie naśladować sir Waltera. Nagle zorientował się, że ma na twarzy uśmiech.

Wiosenna pogoda nie trwała jednak długo. Przyszedł silny wiatr z południowego zachodu i znów zrobiło się zimniej. Wskaźnik barometru w sieni alarmująco opadł. Gdy Dorothea wyglądała przez okno na dwór, zamiast niebieskiego nieba i wiosennych kwiatów widziała czarne skłębione chmury i białe grzywy piany na morzu. Dzięki Bogu, sir Veryan zdążył wysłać kogoś do pani Tregair, żeby wymienił przegniłą trzcinę w dachu.

- Chyba zbiera się na sztorm, panno Theo - powiedział Josh. - Konie są bardzo niespokojne.

Kilka łodzi rybackich, które wcześniej wypłynęły, gorączkowo starało się wrócić do brzegu. Horace, Toby i Sylwia poszli do portu w Porthgavern zobaczyć, co tam się dzieje. Na nabrzeżu trwał wielki ruch. Wszystko, co nie było przymocowane, pośpiesznie chowano. Opuszczano maszty, a łodzie cumowano za falochronem wybudowanym przez sir Waltera. Małe łodzie powyciągano na brzeg. Pozamykano okiennice w domach i zaparto je antabami. Niebo przybrało odcień ołowiu.

- Uwielbiam sztorm! - zawołała Sylwia.

- Podobają jej się wraki - kwaśno zauważył Horace. Zerknął na niebo, które z każdą minutą ciemniało. - Lepiej już wracajmy.

- Wcale nie lubię wraków. Nie, kiedy toną ludzie - zaprotestowała Sylwia.

- Czy w tej okolicy tonie dużo statków? - spytał Toby. Zbliżali się już do bramy Priory, gdy rozległ się grzmot, a niebo rozcięła błyskawica.

- Ojej! - zawołał Horacy.- Lepiej pobiegnijmy! - W tej samej chwili spadły na ziemię pierwsze grube krople.

Toby chwycił Sylwię za rękę. Zanim dopadli progu, wszyscy byli przemoknięci do suchej nitki. Pani Kellow, utyskując zagarnęła ich do środka, a Jack zabrał spływające wodą okrycia i kapelusze. Na kamiennych płytach zrobiły się wielkie kałuże, więc gospodyni kazała Molly przynieść wiadro i szmatę. W sieni zrobiło się tak ciemno, że Lucy musiała pozapalać lampy i świece.

Sztorm trwał przez cały dzień, a pod wieczór zaczął się nasilać. Wszyscy byli rozdrażnieni, bo nic nie można było zrobić. Nawet Veryan, który umiał odciąć się od całego świata, wsadziwszy nos w książkę, czytał Pindara z mniejszą uwagą niż zazwyczaj. Dorothea chodziła tam i z powrotem po salonie, od czasu do czasu wyglądając przez okno, by popatrzeć na strugi wody lejące się z nieba. Gniewny pomruk morza docierał wszędzie, a wiatr gwizdał w kominie i raz po raz wdmuchiwał dym do pokoju. Tapiserie kołysały się na ścianach.

Nagle na dole rozległ się hałas, natarczywe pukanie, a zaraz po nim zmieszane ludzkie głosy. Dorothea prawie wybiegła z pokoju. Przed drzwiami stał ociekający wodą Abel; po twarzy płynęły mu strugi wody.

- Statek, panno Theo - wysapał. - Wygląda na bryg handlowy. Niesie go prosto na skałę Morvoren.

- Zaraz przyjdziemy. Dziękuję, Abel.

Wróciła do salonu. Horace zerwał się na równe nogi.

- Wrak, Theo?

- Obawiam się, że tak. Na skale Morvoren. Sylwio, Fanny, pomóżcie pani Kellow w razie, gdyby ktoś przeżył katastrofę. Kuzynie, panie Marcham, czy chcecie iść z nami? Będziecie potrzebować ciepłych ubrań i porządnych butów. Horace, przynieś liny, proszę.

- Chyba nie chce tam pani iść, panno Selwood? - odezwał się Toby.

Naturalnie, że chcę. Medyczna wiedza jest bardzo potrzebna. Pan nie musi, panie Marcham. To będzie długa i męcząca noc.

- Idę. A ty, Veryan?

Jego przyjaciel zamknął książkę i wstał.

- Przebiorę się - powiedział.

Mniej więcej po kwadransie Veryan, Horace, Toby i Dorothea wyszli z domu. Dorothea włożyła praktyczną szarą suknię i okryła się ciepłą pelisą. Miała też rękawice i buty z grubej skóry. W ręce trzymała torbę lekarską. Na dworze świszczał i wył wicher. Trudno było iść naprzód, aż musieli trzymać się jedno drugiego, żeby dotrzeć do bramy. Dalej jednak teren był bardziej osłonięty i szło się trochę łatwiej.

Wydaje się, że morze jest tuż-tuż, pomyślał Veryan, nagle tknięty złym przeczuciem. Miał nadzieję, że nie jest tchórzem, ale nigdy nie lubił dużych wysokości. Niebo co chwila rozświetlały błyskawice, a widok, jaki się wtedy ukazywał, bynajmniej nie dodał mu otuchy. Horace, nie przejmując się tym ani trochę, szedł na czele pochodu wąską ścieżką na skraju klifów, mając za sobą Toby'ego. Veryan spojrzał na Dorotheę i skulił ramiona.

Podała mu rękę.

- Nie taki diabeł straszny jak go malują! - spróbowała przekrzyczeć łoskot sztormu. - Chodź ze mną.

Veryan ujął jej dłoń i pozwolił się poprowadzić ku przepaści. Wielkie fale z hukiem wdarły się do groty poniżej, zadudniło pod ich stopami, gdy wodna ława uderzyła w jej tylną ścianę, a potem woda wytrysnęła na wszystkie strony w powietrze z jakiejś rozpadliny, jakby się zagotowała.

- O Boże!

Dorothea obróciła się i uśmiechnęła.

- Wspaniałe, prawda? Nie bój się, to nie robi krzywdy. Chodź.

Gdy zeszli na dół, na brzegu kręciło się już około pięćdziesięciu ludzi. Niektórzy mieli liny tak jak Horace, inni przyszli z bosakami. Gdzieś w mroku, w tej kipieli, był statek, którego nieszczęsna załoga próbowała uniknąć wylądowania na skałach.

Ktoś z tłumu krzyknął, zobaczył bowiem sylwetkę brygu na tle nieba. Jeden maszt już był złamany. Albo załoga nie zdążyła zwinąć żagli, albo - co bardziej prawdopodobne - straciła nad nimi kontrolę, bo jeden z większych żagli rozpaczliwie trzepotał, podarty na pasy. Statek nieuchronnie zmierzał ku ostrym krawędziom skały Morvoren.

Rozległ się trzask, statek zatrząsł się i przechylił. Już był na skale. Każda kolejna fala zdawała się go dobijać. Dorothea widziała przerażonych ludzi, biegających tam i z powrotem po pokładzie.

Trzasnęło raz jeszcze i bryg powoli przewrócił się kilem do góry. Woda zaczęła go zalewać.

- O Boże! - krzyknął Veryan. - Czy nic się nie da zrobić? Kilku mężczyzn, związanych jedną liną, weszło do spienionej wody i zaczęło chwytać kawałki drewna, płynące w stronę brzegu. Potem pojawiły się skrzynie i baryłki, potem znowu kawałki drewna. Wydawało się, że cały statek połamał się na drzazgi. Błyskawice jarzyły się jedna za drugą, a gdy patrzyło się na białą pianę wyrzucaną w powietrze, miało się wrażenie, że z nieba pada ognisty deszcz. Istne piekło.

Rozległ się ludzki krzyk. Ratownicy ujrzeli mężczyznę kurczowo trzymającego się deski. W pianie widać było jego rękę i głowę. Natychmiast ruszono ku niemu i wyciągnięto nieszczęśnika na brzeg. Mężczyzna wymiotował i drżał na całym ciele, a z rany nad okiem obficie płynęła mu krew. Horace i Toby chwycili go i odciągnęli do Dorothei, która wcisnęła lekarską torbę między dwie skały i była przygotowana na wszystko, na co w takich warunkach mogła być przygotowana.

Szybko obejrzała mężczyznę, dała mu łyk brandy i zbadała ranę nad okiem.

- Wydobrzeje. - Dała znak Billowi Kellow i Ozziemu, żeby zanieśli go na górę, do domu, gdzie czekała gospodyni.

Na brzeg trafiali następni. Niektórym Dorothea mogła pomóc, inni nie mieli tyle szczęścia. Martwych odkładano w jedno miejsce.

Przyszła spokojniejsza chwila. Dorothea otarła wodę z twarzy i rozejrzała się. Veryan stał po uda w wodzie i pomagał Ablowi holować ciężką skrzynię. Horace i Toby nieśli jakiegoś biedaka w kierunku ciał leżących nieco wyżej. Jej wzrok zawędrował ku statkowi i nagle zobaczyła kobietę z dzieckiem w ramionach, trzymającą się ostatkiem sił masztu i broniącą przed potwornymi falami.

Bez namysłu Dorothea chwyciła linę, zostawioną przez Horace'a, i puściła się biegiem. Przeskakując od skały do skały, próbowała dosięgnąć kobiety. Za plecami słyszała krzyki, ale nie zwracała na nie uwagi. Fale rzucały kobietę w stronę brzegu, by zaraz potem porwać ją znowu w głąb morza.

Muszę do niej dotrzeć, muszę, powtarzała sobie Dorothea. Gdyby udało jej się dopaść następnej skały, oklejonej wodorostami, to miała szansę.

Nagle olbrzymia fala załamała się tuż przed nią. Dorothea straciła równowagę i uległa sile żywiołu. Próbowała jeszcze chwycić się skały, lecz było za późno, wessał ją wir. Kilka razy wypłynęła na powierzchnię, ale nie mogła się chwycić śliskiego głazu. Czuła bolesne pulsowanie w ramieniu i wiedziała, że siły szybko ją opuszczają.

Zaczęła tracić świadomość. Nagle coś nią szarpnęło, przeszył ją straszny ból. Jęknęła. To Veryan, widząc niebezpieczeństwo, obwiązał liną skalną iglicę, potem siebie wpół i rzucił się do rozszalałego morza. Zdołał chwycić Dorotheę za suknię i wciągnąć ją na skałę, zanim przetoczyła się po nich następna fala. Wytężając wszystkie siły, Veryan starał się utrzymać Dorotheę jedną ręką i nie puścić skały drugą.

Abel z kilkoma ludźmi ruszył mu na pomoc i wkrótce wszyscy znaleźli się na brzegu. Dorothea odepchnęła Veryana i chciała wstać.

- Matka z dzieckiem - wycharczała. - Muszę im pomóc.

- Nic już im nie pomożesz. - Veryan z trudem oddychał. Był przemoczony, ramię miał pokaleczone w miejscu, gdzie tarło o skałę, gdy usiłował wyciągnąć Dorotheę z wody. Jeśli ona utonie, myślał wtedy, jeśli ona utonie, to co ja zrobię?

- Ale dziecko... muszę... - Strwożona Dorothea wstała i potykając się, ruszyła w stronę morza.

Veryan szarpnął ją do tyłu, otoczył ramionami i zamknął w mocnym uścisku.

- Och, Theo! Już myślałem, że cię stracę. Nie rozumiesz? Myślałem, że cię stracę! - Jakże mu ulżyło, że ją trzyma i wie, że Dorothea żyje. Czuł bicie jej serca i słyszał szloch. Położył dłoń na jej głowie i czule ją przytulił.

9

Z nocy sztormu Dorothea zapamiętała bardzo niewiele. Jakoś dowlokła się do domu, podtrzymywana przez bardzo zaniepokojonych Veryana i Abla, tam zaś oddano ją pod opiekę pani Kellow. Gospodyni zmierzyła ją wzrokiem i rozłożyła ręce w trwodze.

- Jak pani wygląda? - krzyknęła. - Co pani najlepszego robiła? - Przegoniła Veryana i Abla, powiedziawszy im na odchodnym, że Lucy ma dla nich w spiżami grzane wino. Były tam również paszteciki, ale Veryan i Abel musieli jeszcze wrócić nad morze.

Dorothea nie bardzo zdawała sobie sprawę z powszechnego niepokoju, jaki wzbudziła. Kiedy tylko pani Kellow przebrała jaw nocną koszulę, a Molly ogrzała jej pościel patelnią, kiedy tylko poczuła, że jest jej ciepło i sucho, wyobraźnia nieustannie podsuwała jej obraz tonącej kobiety z dzieckiem. Źle spała, rzucała się na łożu, przewracała z boku na bok i nie zdawała sobie sprawy z tego, że gospodyni wlewa jej coś do ust, a Fanny siedzi obok na krześle i chłodzi jej czoło zwilżoną szmatką.

Następnego ranka wciąż miała lekką gorączkę i była w płaczliwym nastroju. Czasem zdawało jej się, że wielka siła wciąga ją pod wodę i chce utopić, a czasem, że prąd porywa ją na otwarte morze, a jej płuca pękają z wysiłku, gdy próbuje zaczerpnąć tchu.

- Co się stało z dzieckiem? - szeptem spytała gospodynię.

- Z jakim dzieckiem, panno Theo?

Dorothea znów zapadła w gorączkowy sen, ale ilekroć się budziła, zadawała to samo pytanie.

Gdy po śniadaniu Veryan spytał o zdrowie kuzynki, pani Kellow powiedziała mu, co ją dręczy.

- Mogę przynajmniej pomóc jej odzyskać spokój ducha - rzekł. - Pójdę do niej.

Veryanem wstrząsnął widok Dorothei w gorączce, z włosami splątanymi od rzucania się po łożu. Nawet nie bardzo wiedział, czy go poznała. Usiadł przy niej i ujął ją za rękę. Całkiem zapomniał o konwenansach.

- Theo, to ja, Veryan. - Drugą ręką pogłaskał ją po rozpalonym czole.

Dźwięczny głos na nią podziałał; Dorothea otworzyła oczy i spróbowała skupić wzrok na twarzy kuzyna.

- Dziecko? - szepnęła. - Tam było dziecko, prawda?

- Przykro mi, ale utonęło. Leży przy matce w szopie kapitanatu, razem z innymi ludźmi z brygu. Byłem tam dziś rano. Oboje mają spokój na twarzach.

Nastąpiła chwila milczenia. Dorothea lekko zmarszczyła czoło, potem zamknęła oczy, a spod powiek popłynęły jej dwie łzy.

- Nie pozwolisz ich wrzucić do rowu?

Veryan zwrócił się do pani Kellow, licząc na wyjaśnienie.

- Jest takie miejsce, gdzie chowamy obcych, sir Veryan. Pan Normanton nie pozwala ich grzebać na cmentarzu. Mówi, że nie wie, czy nie są niewierzący, a za grzebanie takich nikt mu nie płaci.

- Naprawdę tak mówi? Zajmiemy się tym. - Veryan zwrócił się ponownie do Dorothei: - Theo, słyszysz mnie? - Skinęła głową. - Będą mieli prawdziwy chrześcijański pochówek na cmentarzu, nawet gdybym sam miał odprawić nabożeństwo. Obiecuję ci.

- Dziękuję - szepnęła. - Chyba teraz pośpię.

Veryan puścił jej dłoń, ale zanim wyszedł z pokoju, stał jeszcze przez dłuższą chwilę nad Dorotheą.

Ach, więc to tak, pomyślała pani Kellow. Ciekawe, czy panna Thea o tym wie? A potem pomyślała: ciekawe, czy sir Veryan o tym wie.

Bram, ku swemu niewątpliwemu pożytkowi, pilnował, żeby wygrać, ale nie przesadzić; tracił dostatecznie dużo, by nie wzbudzać niepotrzebnych wątpliwości. Sztorm przeszkodził mu we wcześniejszym powrocie do domu, ale Bram nie zmarnował czasu. Poznał kapitana okrętu werbunkowego, który właśnie przybył z Portsmouth i miał za zadanie przeprowadzić pobór do marynarki w tym rejonie.

Pobór, jak Bram dobrze wiedział, był oględną nazwą dla przymusowego wcielania. Istniały ściśle określone kategorie ludzi, które powinny się były zgłosić. Musieli to być mężczyźni w wieku między osiemnastym a pięćdziesiątym piątym rokiem życia, najlepiej marynarze lub rybacy. Kapitan miał instrukcje, by nie wcielać dobrze urodzonych młodzieńców ani innych ludzi, którzy mogliby mieć wpływy i zaszkodzić admiralicji, ale wytyczne te częściej łamano, niż honorowano.

Kapitan wypił z Bramem kilka butelek porto i opowiedział mu w tym czasie, że jego ludzie nie znoszą swojego zajęcia. Nienawidzono ich, a trudno było nałapać dość rekrutów, nie narażając się na gniew miejscowej społeczności. Nieraz zdarzały się napaści na jego ludzi.

Bram wyraził należne współczucie i znów napełnił kieliszek kapitana.

- Może mógłbym pomóc - powiedział. - Mam młodego krewnego, który ostatnio wszedł w konflikt z prawem. Nic poważnego, zwykłe podejrzenie o przemyt, w każdym razie ma skłonność do obracania się w niewłaściwych kręgach.

- Nadałby się - wybełkotał kapitan.

- Wspaniały chłopak. Potrzebuje tylko trochę dyscypliny. Takiej jak w marynarce. i - Tylko jak to zrobić?

- Ja się tym zajmę - powiedział Bram. - Będziesz miał tego dobry zysk, mogę ci to obiecać.

Następnego dnia Dorothea czuła się już dostatecznie dobrze, by ostrożnie wstać i zejść do salonu w szlafroku i szalu zarzuconym na ramiona. Kuzyn i Toby wyjechali z domu na objazd okolicy, żeby sprawdzić, jakie uszkodzenia w majątku spowodował sztorm; Veryan musiał też załatwić sprawę nabożeństwa za dusze ofiar katastrofy brygu.

- Kazał się wynieść staremu księdzu, słowo daję - konfidencjonalnie przekazała pani Kellow Dorothei od razu, gdy zobaczyła ją z rana. - Powiedział księdzu, że przynosi hańbę duchownemu stanowi, i natychmiast kazał wykopać zbiorowy grób. - Utonęło ośmiu członków załogi, kapitan i jego żona z dzieckiem.

- Czy sir Veryan naprawdę odprawi nabożeństwo osobiście, jak pani sądzi? - spytała Dorothea.

- Powiedział, że tak, jeśli pan Normanton nie będzie chciał. Przecież jest duchownym.

- Zapomniałam o tym.

- Cieszę się, że sir Veryan wziął sprawy w swoje ręce, jeśli pani wie, co mam na myśli. Wiele razy widziałam księdza tak pijanego, że ledwie mógł się wspiąć po schodkach na ambonę.

Wyjście z pokoju w koszuli nocnej, szlafroku i papuciach, z rozpuszczonymi włosami wydawało się Dorothei dość niestosowne, ale ponieważ panowie byli poza domem, uznała, że może zaryzykować. W salonie zastała Fanny i Sylwię. Dziewczynka siedziała przy okrągłym stoliku blisko okna i usiłowała przetłumaczyć kawałek tekstu na francuski. Fanny poprawiała jej poprzednie ćwiczenie.

- Przepraszam, że tak wszystkich przestraszyłam - powiedziała Dorothea, całując Fanny w policzek.

- Czy powinnaś już wstać z łóżka, moja droga?

- Owszem. Chociaż muszę przyznać, że nogi jeszcze się pode mną trochę uginają, gdy idę po schodach. Sylwio, pani Kellow powiedziała, że byłaś niezastąpiona w tę sztormową noc.

Dziewczynka promieniała. Zauważyła w sieni list z pieczęcią. Brama, zaadresowany do sir Veryana, i bardzo chciała się dowiedzieć, co zawiera. Naturalnie, słyszała o otruciu kuzyna, ale wydawało jej się niemożliwe, by pan Gunthorpe miał z tym cokolwiek wspólnego.

Thea musiała wyciągnąć błędne wnioski. Tak dużo zajmuje się swoimi ziołami i flakonikami, że widzi trucizny wszędzie dookoła, a kuzyn miał pewnie najzwyczajniejszą niestrawność. Zresztą już ozdrowiał, więc to nie mogło być nic poważnego.

- Pan Marcham pokazywał mi, jak się gra w wolanta. Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzaliśmy.

- Nie. Jak ci szło.

- Och, to wspaniały sport. Pan Marcham jest wyjątkowo zręczny. Zawsze zdąży odbić. - Oczy Sylwii lśniły.

- Pan Marcham jest bardzo miły dla Sylwii - wtrąciła Fanny. - Chociaż musi mu się tutaj bardzo nudzić. Nie ma ani towarzystwa, ani rozrywek.

- Dziękuję ci bardzo! - zaperzyła się Sylwia.

- Twoja mama na pewno nie chciała przez to powiedzieć, że pan Marcham poświęca ci uwagę z braku innych zajęć - odezwała pojednawczym tonem Dorothea. Biedna Fanny na pewno uważała, że brak towarzystwa jest skutkiem jej niewyjaśnionej pozycji. Kto przyjechałby w odwiedziny do Selwood Priory, skoro wciąż mieszka tam była kochanka sir Waltera? Sylwia była jednak za młoda, by to zrozumieć. - Zresztą ta noc sztormu na pewno nie była nudna. Mam wrażenie, że pan Marcham był w swoim żywiole.

- A jaki był dzielny! - zawołała Sylwia. - Wynieśli z Horace'em z wody trzech ludzi. Horace powiedział, że gdyby nie pan Marcham, jeden z nich na pewno by utonął.

- Czy ci ludzie mają opiekę? - Dorotheę gnębiły wyrzuty sumienia. Zwykle opieka należała do niej, a tym razem w ogóle nie pomyślała o rozbitkach.

- Nie martw się, moja droga - uspokoiła ją Fanny. - Dwóch ludzi miało tylko drobne skaleczenia i stłuczenia. Następnego dnia sir Veryan dał każdemu po koronie i wysłał w podróż do domów. Trzeci złamał sobie rękę, opiekuje się nim pani Fawley. Statek płynął do Portsmouth. Biedacy, taka tragedia.

- Wiem. - Dorothea westchnęła. - Naturalnie, katastrofy zdarzają się ciągle, ale trudno się do nich przyzwyczaić.

Drzwi otworzyły się i wszedł Veryan z kapeluszem w dłoni. Dorothea otuliła się szalem, wcisnęła w kąt sofy i chciała się stać niewidoczna. Co za wstyd! Kuzyn zastał ją w salonie ubraną w szlafrok i z rozpuszczonymi włosami! Co on sobie o niej pomyśli?

- Jak poszło nabożeństwo, kuzynie? - spytała energicznie Sylwia. - Czy musiałeś je odprawić?

Veryan wybuchnął śmiechem.

- W końcu nie. Muszę powiedzieć, że się z tego cieszę. Nigdy w życiu nie odprawiałem nabożeństwa.

- Myślałam, że pan ma święcenia? - wykrzyknęła Fanny.

- Owszem - odparł wesoło Veryan - ale to jest czysta formalność, jeśli przyjmuje się stanowisko wykładowcy na uniwersytecie. Musiałem złożyć wizytę biskupowi, wymieniliśmy parę zdań o mojej dawnej szkole, bo uczyłem się w Winchester razem z jego wnukiem, a potem biskup powiedział: „Znasz wszystkie trzydzieści dziewięć artykułów, prawda?”. Potwierdziłem i na tym się skończyło. Następnej niedzieli po komunii świętej zostałem wyświęcony razem z sześcioma kolegami.

Sylwia zachichotała

- Nie mogło tak być naprawdę, kuzynie.

- Zapewniam cię, że było. Wielkie nieba, Theo... to znaczy panno Selwood! Nie zauważyłem pani.

- Musisz wybaczyć mi, kuzynie, mój stan - powiedziała Dorothea zakłopotana. - Nie sądziłam, że tak szybko wrócisz.

- Jak się czujesz?

- Lepiej, chociaż jeszcze jestem słaba.- Coraz bardziej czerwieniała, bo Veryan nie odrywał od niej wzroku. Stał jak rażony gromem.

- Nigdy... - zaczął. Przełknął ślinę i dodał zwyczajnie: - Jakie masz piękne włosy. Jak ze złota.

- Dziękuję - wybąkała Dorothea.

Pół godziny później Veryan czytał Toby'emu w bibliotece list od sąsiada. Bram ponad godzinę męczył się nad zadowalającym połączeniem tonu rzeczowej męskiej szczerości - „Tak mi przykro, przyjacielu, słyszeć o twojej niedyspozycji” - z odrobiną oburzenia niewinnego człowieka. - „Ten przeklęty służący - niestety pijany - musiał przez pomyłkę dolać do wina kwasu siarkowego. Naturalnie surowo ukarałem tę kanalię. To nie do pomyślenia, że coś takiego mogło się zdarzyć. Mam nadzieję, że nie pozwoli pan, by ten niefortunny epizod zaszkodził naszej przyjaźni”.

- Może to rzeczywiście była pomyłka - rzekł zatroskany Veryan. - Gunthorpe jest jednak dżentelmenem i moim najbliższym sąsiadem. Trudno mi uwierzyć, że chciał mnie otruć. Co o tym sądzisz?

- Myślę, że cały ten list jest jednym wielkim mydleniem oczu od początku do końca - odrzekł natychmiast Toby. - Nigdy nie lubiłem Gunthorpe'a. W Londynie miał reputację gracza niezbyt trzymającego się reguł i obracał się w dość dziwnym towarzystwie. Osobiście wolałbym raczej wiedzieć, co on knuje.

- Panna Selwood powiedziała mi, że Gunthorpe prowadzi przemytnicze interesy w Cawsand - skojarzyło się Veryanowi.

- To pasuje - przyznał Toby. - Nie wątpię, że chętnie rozszerzyłby swoją strefę wpływów w tę stronę. Byłbym bardzo zaskoczony, gdyby się okazało, że nie ma pokaźnych długów.

- Hm.

Przynajmniej nie odrzucił tego wyjaśnienia bez namysłu, pomyślał zachęcony Toby. Może wreszcie czegoś się uczy.

- Panna Selwood mu nie ufa, prawda? - dodał. - Wydaje mi się, że ona zna się na ludziach. Wątpię, czy mogłaby się tak fatalnie pomylić.

- Nie, to ja pomyliłem się w ocenie - przyznał Veryan ze skruchą. - Wina leży w całości po mojej stronie. - Przez chwilę zdawało się, że powie coś jeszcze o kuzynce, i Toby czekał na to z nadzieją, ale w końcu Veryan spytał tylko: - Co, twoim zdaniem, powinienem zrobić z tym listem?

- Może udzielić nic nie mówiącej odpowiedzi? Niepotrzebna ci rodowa waśń z sąsiadem, ale raczej nie możesz wrócić do dawnej zażyłości.

Veryan westchnął.

- Wiesz, panna Selwood wspomniała, że Gunthorpe musi być podobny do mojego ojca!

- W zastraszaniu innych? Jeśli się nie mylę, panna Gunthorpe bardzo boi się brata. Ten list dowodzi zresztą jego gruboskórności. Nie widzę tu cienia sugestii, że rozumiałby doskonale, gdybyś chciał zerwać tę znajomość. Nie, w tym liście chodzi mu wyłącznie o to, żeby postawić na swoim. Twój ojciec, jeśli sobie przypominam, był w tym bardzo dobry.

- To prawda - zgodził się Veryan. - Wszyscy robiliśmy bez słowa to, co nam kazał. - On też zauważył, jak niepewnie czuje się panna Gunthorpe w towarzystwie brata. Może panna Selwood miała rację: zastraszanie ludzi nie świadczy najlepiej o dżentelmenie.

Po zastanowieniu Veryan bardzo krótko potwierdził otrzymanie listu i nie wyrażając bynajmniej przeświadczenia o prawdziwości wyjaśnień Brama, napisał, że sąsiedzi powinni być w dobrych stosunkach. Przyjazna neutralność była wszystkim, co mógł zaproponować.

Bram, jednakże, miał inne pomysły. W pierwszym odruchu po otrzymaniu listu Veryana soczyście zaklął. Widział w tym rękę panny Selwood albo pana Marchama. Sam z siebie Selwood z radością powróciłby do dawnych stosunków i prawdopodobnie jeszcze by go przeprosił. Trudno, należało się zemścić. Selwood jeszcze pożałuje, że nie chciał być bardziej przyjacielski.

Skoro nie chciał dobrowolnie poddać się jego wpływom, to należało spróbować innych metod. Bram zapowiedział więc matce i siostrze, czego dokładnie od nich oczekuje, i najbliższej niedzieli poszedł z nimi do kościoła, żeby mieć Veryana na oku.

Po nabożeństwie pani Gunthorpe i Isabel, pamiętając o swoim zadaniu, podeszły do sir Veryana i wyraziły radość, że widzą go znów w dobrym zdrowiu. Biedna pani Gunthorpe była śmiertelnie zawstydzona, co Bram zresztą przewidział.

- Och, drogi sąsiedzie! Dzięki Bogu, że pan wyzdrowiał i już dobrze się czuje. Wstyd mi ze świadomością... ale służba bywa czasem tak nieostrożna. Isabel, chodź, opowiedz sir Veryanowi, jak bardzo się o niego niepokoiliśmy.

Veryan nie mógł zlekceważyć damy śpieszącej z przeprosinami i słabym głosem obiecał, że, naturalnie, złoży wizytę, gdy będzie już w pełni sił. Kuzynka i pani FitzWalter doglądają go tak troskliwie, że jego zdrowie szybko się polepsza. Wyrzuty sumienia pani Gunthorpe były tak wielkie, że nawet wzmianka o pani FitzWalter przeszła bez komentarza.

Tymczasem Bram ukrył się za kolumną i rozpoczął poszukiwania Sylwii. Wciąż z modlitewnikiem w ręce stała koło ławki i spoglądała zazdrośnie na nowy kapelusz Isabel, elegancko przybrany strusimi piórami.

Bram spojrzał w głąb nawy. Matka, siostra i sir Veryan stali w przedsionku i znikli mu już z pola widzenia. Pan Marcham, pani FitzWalter i panna Selwood wyszli z kościoła.

- Panno Sylwio!

Dziewczynka wykonała bardzo przekonujący gest zaskoczenia.

- O, pan Gunthorpe! - A jednak jej szukał!

- Biedny pani kuzyn - powiedział Bram. - Bardzo się martwię, że przez nierozwagę służby tak ucierpiał w moim domu.

- Wiedziałam, że to musiał być wypadek - wyznała Sylwia z ulgą. - Nie mogłam uwierzyć, że pan mógłby rozmyślnie go otruć.

- Cieszę się, że zachowała pani dobre zdanie na mój temat. Proszę mi wierzyć, panno Sylwio, że to doceniam. Spłonęła rumieńcem i zaczęła oglądać podłogę. Wyśmienicie, pomyślał Bram. Przez ostatnie miesiące Sylwia rozkwitła i była teraz po części dziewczynką, po części kobietą, tak jak najbardziej lubił. Sięgnął przed siebie i ujął ją za rękę. Drżenie palców pod jedwabnymi rękawiczkami nie uszło jego uwagi. Zarumieniła się jeszcze bardziej. Czy mógłby zaryzykować pocałunek?

- Sylwio! - zawołał Horace, którego oczy lśniły z oburzenia. - Mama cię szuka. - Z trudem się powstrzymał przed spoliczkowaniem Brama.

Bram zmrużył oczy. Młody Horace znowu wszedł mu w paradę. Położył więc rękę Sylwii na swoim ramieniu, przy okazji delikatnie ściskając jej palce.

- W takim razie mama nie może czekać. - Poprowadził ją do drzwi kościoła, a Horace nie miał innego wyjścia, jak ruszyć za nimi.

Bram uznał, że lepiej będzie puścić małą, zanim zobaczą ich inni, i pozwolić Horace'owi zająć jego miejsce. Odwrócił się, by zamienić kilka słów z zaskakująco trzeźwym panem Normantonem, i został z tyłu.

- On trzymał cię za rękę! - syknął Horace.

- I co z tego? - odburknęła Sylwia. - Byliśmy na oczach wszystkich.

- Nie byliście. Powiem ci, Sylwio, że to jest zły człowiek. Chcesz skończyć tak jak biedna Mary Pengelly? Sylwia potrząsnęła głową.

- Jeśli rozmowa z człowiekiem w kościele jest grzechem, to wszyscy jesteśmy grzeszni.

- Mamie by się to nie spodobało, a mnie się też nie podoba.

- Och, nie bądź nudziarzem. Myślisz, że nie widziałam, jak kradniesz pocałunki Lucy? - Sylwia uwolniła rękę i podeszła tło matki.

Następnego dnia przyszedł kolejny list od Brama. Sąsiad wyrażał radość, że Veryan odzyskuje zdrowie, i nadzieję, że wkrótce zupełnie stanie na nogi. Nazajutrz Bram planował wziąć udział w walkach kogutów pod Cawsand i pytał, czy Horace i pan Marcham nie chcieliby się do niego przyłączyć. Co do Veryana, wiedział oczywiście, że takie sprawy go nie interesują. Walki miały zacząć się o trzeciej po południu na tyłach gospody Pod Białym Dzikiem. Zapowiadało się ciekawe popołudnie.

Veryan zmarszczył czoło nad listem. Wyglądało na to, że Gunthorpe'owi udało się odtworzyć pozory normalnych stosunków z Priory, Veryanowi nie pozostawało więc nic innego, jak odpowiedzieć na list. Czy mogła to być szczera propozycja pokojowa, a zarazem zapewnienie, że Bram nie ma złych zamiarów wobec Sylwii? W drodze powrotnej z kościoła trwała długa i hałaśliwa kłótnia między Horace'em i Sylwią, Veryan nie wątpił więc, że dziewczynka ostro wystąpiła w obronie Gunthorpe'a.

Walki kogutów były tylko dla mężczyzn i chociaż, zdaniem Veryana, stanowiły zwykłe barbarzyństwo, to Horace bardzo poważał tę rozrywkę. Veryan najchętniej wyrzuciłby zaproszenie sąsiada do kosza, podejrzewał jednak, że ten znajdzie również inne sposoby zawiadomienia chłopaka o walkach. Pozornie zaproszenie wydawało się płynąć ze szczerego serca, mimo to Veryan odniósł się do niego podejrzliwie.

Natomiast Horace zareagował entuzjastycznie.

- No pewnie, że pojadę! - zawołał. - Gunthorpe ma najlepszego bojowca, jakiego kiedykolwiek widziałem. Ciekawe, czy go tam weźmie. - Niegodziwe postępki Brama natychmiast odeszły w niepamięć.

Veryan zwrócił się do Toby'ego i pokazał mu list. Przyjaciel uniósł brew, co miało oznaczać, że treść wydaje mu się niezwykle podejrzana.

- Pojadę z Horace'em, jeśli nie będzie miał nic przeciwko temu.

Toby'ego sport szczególnie nie interesował. Naturalnie, znał

walki kogutów, ale mimo dzielności i ducha walki okazywanych przez te ptaki, nie lubił rzeźni, którą niechybnie kończył się pojedynek, a jeszcze bardziej nie lubił towarzystwa miłośników tej rozrywki. Postanowił jednak pojechać, żeby mieć oko na Horace'a.

Umówili się z Bramem w gospodzie Pod Białym Dzikiem niedługo przed rozpoczęciem walk.

- Byłeś tam kiedyś? - spytał Toby Horace'a, gdy nazajutrz jechali ścieżką po klifach w stronę Cawsand.

- O, tak. Ta gospoda jest dobrze znana w okolicy. Chodziłem tam z ojcem.

Przez resztę drogi Horace rozprawiał z wielkim ożywieniem o walkach systemem walijskim i wybijankach do ostatniego koguta, które oglądał, i o cechach, które powinien mieć bojowiec z prawdziwego zdarzenia. Tuż po wpół do trzeciej dojechali do gospody, która okazała się budą wątpliwej przyzwoitości w pobliżu portu. Toby zastanawiał się, co przyświecało sir Walterowi, że prowadzał małego wrażliwego chłopca w takie miejsce. Ale nie było na to rady, Horace już witał się ze znajomymi.

- Nigdzie nie widzę Gunthorpe'a - powiedział Toby.

- Na pewno przyjedzie - odrzekł Horace. - Lepiej wejdźmy, żebyśmy mieli dobre miejsca.

Ring dla kogutów był prowizoryczną konstrukcją w stajniach. Ławki stały piętrowo dookoła areny pokrytej darnią. Sędzia stał w pobliżu z wagą, a pierwsi dwaj hodowcy czekali już z zawodnikami w workach. Wcześniej ptaki pokazano publiczności, żeby zdążyła porobić słone zakłady. W końcu wielki ponury mężczyzna wkroczył na ring i podniósł rękę, żeby uciszyć zgromadzonych.

- Fletcher, właściciel gospody - szepnął Horace. Fletcher powitał gości, rzucił w tłum parę dowcipów i odczytał zestawienie par.

- Nie ma kogutów Gunthorpe'a - powiedział rozczarowany Horace - chociaż widzę ptaki sir Thomasa Shebbeare'a.

Sędzia właśnie mierzył kogutom ostrogi, żeby się upewnić, czy żaden ptak nie ma przewagi. Hodowcy sięgnęli do worków i wyciągnęli swoich zawodników. Każdego dokładnie zważono i sprawdzono, czy odpowiada wyglądem opisowi w zgłoszeniu.

- Raz, kiedy byłem na walkach, podstawiono innego ptaka - szepnął Horace. - Hodowca ledwie uszedł z życiem.

Właściciele kogutów obchodzili ring dookoła, pokazując zawodników. Sędzia dał sygnał uniesieniem ręki i tłum zamilkł. Ptaki ustawiono dziób w dziób. Hodowcy przygotowali się do ich puszczenia.

Nikt nie zauważył, że drzwi stajni się otwierają i wchodzi kilkunastu ludzi. Oczy wszystkich były skupione na ptakach pośrodku ringu. Nagle zagrzmiał głos:

- W imieniu Marynarki Jego Wysokości ogłaszam... - Nie trzeba było niczego więcej. Rozpętało się pandemonium.

- Wcielenie! Będą przymusowo wcielać do marynarki! - Wszyscy rzucili się do wyjścia. Hodowcy chwycili swoje ptaki i próbowali schować je z powrotem do toreb. Sędzia znikł. Mężczyźni przepychali się i szarpali, byle tylko znaleźć się w bezpiecznym miejscu. W zamieszaniu Toby'ego przewrócono i natychmiast stracił Horace'a z oczu.

Kilkunastu ludzi, którzy weszli do środka, miało odwody przed gospodą. Posiniaczony i pokaleczony Toby, nieraz nadepnięty butem nabijanym ćwiekami, wreszcie się pozbierał. W stajni było pusto. Zostało tylko trochę pierza, połamane ławki i ślady butów uciekających mężczyzn. Pokuśtykał na dwór. Gdzie się podział Horace?

Wszedł do zajazdu. Karczmarz znikł, a gospodyni była bliska histerii.

- Zwykle nas ostrzegają - zawodziła. - Że też nam się to musiało przydarzyć! - Najwyraźniej zdążyła już dużo wypić, bo niedaleko na kontuarze stała opróżniona szklaneczka po dżinie. Na widok Toby'ego otrzeźwiała na tyle, by powiedzieć: - Nie, nie widziałam panicza Horace'a. Niech pan spyta Jima. - Wskazała stajennego.

Toby pokuśtykał do chłopaka. Jim pokręcił głową.

- Panicza Horace'a zabrali - oznajmił. - Chyba przyszli specjalnie po niego, bo słyszałem, jak jeden z nich mówi: - To jest nasz chłopak, ten w czarnym surducie.

- Co za tupet! - sapnął Toby. - Żeby wcielić syna dżentelmena! Niesłychana historia. - Próbował jasno pomyśleć. - Dokąd go zabrano?

- Okręt werbunkowy cumuje w Plymouth, sir.

Toby usiadł na zydlu. Kręciło mu się w głowie. Uświadomił sobie, że nie jest w stanie nic załatwić z władzami. W tej sprawie powinien wystąpić Veryan. Należało więc jak najszybciej wrócić do Selwood Priory. Musiał... ale świat nagle zawirował mu przed oczami i Toby osunął się na ziemię.

Mniej więcej kwadrans później Toby leżał w najlepszym pokoju gospodarza, upojony dużą dawką laudanum.

Bram obserwował najście na gospodę z bezpiecznego miejsca na piętrze sklepu ze sznurami, który znajdował się naprzeciwko. Wszystko poszło zdecydowanie dobrze. Horace'a i jeszcze jakieś dwa tuziny mężczyzn zatrzymano, skrępowano i pod strażą sprowadzono ze wzgórza. Przy brzegu czekały już na nich szybkie łodzie, którymi mieli być przetransportowani na statek werbunkowy do Plymouth, a następnie do Portsmouth. Gdy kolumna znikła, Bram zszedł na dół i udał się na podwórze gospody, gdzie spotkał wstrząśniętego karczmarza, który natychmiast zaczął wylewać swoje żale.

- Wzięli młodego Horace'a? Nie martw się, Fletcher, zajmę się tym.

- Dziękuję, sir. A ten biedny dżentelmen, który był razem z nim, leży na górze.

- Ranny? - spytał Bram z zadowoleniem. - Wracając do domu, zajrzę do Selwood Priory. Jestem pewien, że Selwood wszystko wyjaśni. Nie musisz po nikogo posyłać.

Horace'a mam z głowy, pomyślał i skierował konia na szlak do Quilquin House. Marcham mógł wrócić do domu dopiero nazajutrz, a tymczasem dokumenty wcielenia będą już gotowe i nic się nie da zmienić. Horace będzie w drodze do Portsmouth.

Bram wyobraził sobie, jak miło będzie pocieszać Sylwię.

Gdy Horace oprzytomniał, leżał w ładowni okrętu ze związanymi rękami i nogami. Bolała go głowa i miał silne mdłości. Co się stało? Zapamiętał tylko mężczyznę ze śniadą twarzą i bródką, który trzymał go za kołnierz, krzycząc:

- Mamy naszego chłopaka! - Naturalnie Horace awanturował się i wyrywał, ale nagle poczuł uderzenie w głowę i nic więcej nie wiedział.

Jęknął i spróbował poluzować więzy, które wrzynały mu się w nadgarstki. W ciemności rozległ się chropowaty głos:

- Nie ma sensu płakać, chłopcze. Wcielili nas.

- Wcielili! Ale...

- Owszem i wygląda na to, że wszystko było dokładnie zaplanowane. Zwykle Fletch dostawał ostrzeżenie, a tym razem wyłapali nas jak szczury.

Klapa nad ich głowami zaskrzypiała i otworzyła się. Zobaczyli czyjeś stopy na drabinie i chwiejącą się latarnię. Mężczyzna zatrzymał się przed Horace'em.

- Kiepsko wyglądasz, chłopcze. Mocno dostałeś. Chce ci się rzygać?

Horace ostrożnie skinął głową. Mężczyzna miał wilgotną szmatę za pasem, więc otarł nią twarz chłopca. Potem rozwiązał mu ręce i dał pić. Krew, która zaczęła z powrotem napływać do dłoni, sprawiła Horace'owi ból, więc musiał zacisnąć zęby, żeby nie krzyknąć. Mężczyzna oświetlił mu głowę latarnią.

- Guz jak jajo - oświadczył. - Ha, mówią, że Gunthorpe się nie myli.

- Gunthorpe? - powtórzył Horace. - To Gunthorpe kazał mnie wcielić?

- Ja tam nic nie powiedziałem - odrzekł spłoszony marynarz. - Samo coś się wypsnęło.

- Gdzie jesteśmy? - spytał Horace i spróbował usiąść. Mężczyzna przeszedł już do drugiego więźnia.

- W Plymouth, na statku werbunkowym. Jutro staniecie razem z resztą przed kapitanem i lekarzem, a potem popłyniecie do Portsmouth.

Plymouth, pomyślał Horace. Zaświtała mu nadzieja.

- Czy w porcie nie stoi „Maria”? Własność Daniela Watsona.

- Nie wiem, sir. To nie mój kawałek świata.

- Ale czy nie mógłbyś się dowiedzieć? - błagał Horace. - Pamiętaj, Daniel Watson z „Marii”. On ci wynagrodzi ten wysiłek. To mój brat przyrodni.

Marynarz splunął.

- Nic nie obiecuję, ale zobaczę. Boże, idzie ten stary osioł. - Marynarz sprawnie wspiął się na drabinę i znikł, klapa głośno się zatrzasnęła.

- Niektórzy ludzie mają wpływowych przyjaciół - zauważył z goryczą towarzysz Horace'a. Chłopak parsknął śmiechem.

- I wrogów - powiedział. To była sprawka Brama. Bez wątpienia wszystko z góry ukartował. Horace zaczął się zastanawiać, ile czasu zajmie Marchamowi powrót do Priory i czy Veryan zdąży na czas z ratunkiem. Szczerze w to wątpił. Wcielanych ludzi zwykle stawiano bez zwłoki przed kapitanem, żeby znaleźli się w siłach zbrojnych, zanim zdążą się wybronić. Horace wiedział, że nie osiągnął jeszcze wymaganego wieku - osiemnaście lat miał skończyć dopiero w październiku - ale jakoś nie wydawało mu się, by kapitan okrętu werbunkowego był skłonny uznać to zastrzeżenie, zwłaszcza jeśli Gunthorpe odpowiednio go zachęcił.

Nie, praktycznie jedyną nadzieję mógł pokładać w „Marii” i Danielu.

Tego ranka Dorothea zbudziła się w dużo lepszym zdrowiu. Dobrze się wyspała i odzyskała jasność myślenia. Gdy tak leżała w łożu, nasłuchując porannych odgłosów - Molly i Lucy krzątały się ze szczotkami i zmiotkami - wróciła myślami do nocy sztormu. Pamiętała ogarniającą ją rozpacz na widok kobiety z dzieckiem, broniącej się przed morderczą kipielą, przypomniała też sobie, że potykając się, śpieszyła ku nim po piachu i mokrych skałach, chciała im pomóc.

Doskonale wiedziała, że podstawowa zasada ludzi morza brzmi: nie robić głupstw, żeby niepotrzebnie nie narażać życia. Złamała tę zasadę. Choć można zrozumieć jej pobudki, to jednak zachowała się nieodpowiedzialnie. Gdyby to Horace znalazł się na jej miejscu, byłaby na niego wściekła. Ale nie mogła się pogodzić z tym, że matka z dzieckiem utoną. Nie miała swoich dzieci, więc każde dziecko w niebezpieczeństwie znaczyło dla niej wyjątkowo wiele.

Wracały dalsze wspomnienia. Czy to naprawdę Veryan ją ocalił? Coraz bardziej jej się zdawało, że właśnie on. Ale nie wspomniał o tym ani słowem i nikt inny też nie. Może ani pani Kellow, ani Fanny nic o tym nie wiedziały. Ale jeśli pamięć jej nie myliła, to miała u Veryana niespłacalny dług wdzięczności. Zdawała sobie sprawę, że omal nie utonęła. I że ten, kto wyciągnął ją na brzeg, zrobił to z narażeniem życia.

Miała jeszcze jedno wspomnienie, znacznie trudniejsze do zrozumienia. Ktoś ją obejmował i powtarzał jej, jaka jest dla niego droga i ważna. Przypomniała sobie mocno bijące serce i słony smak łez, a może po prostu morskiej wody, spływającej bo ich policzkach. Tuliła się do tego człowieka. A potem rozpamiętała jeszcze, jak Abel i Veryan pomagają jej dostać się do Priory i pani Kellow wychodzi im naprzeciwko, a płomień świecy migocze w otwartych drzwiach.

To musiał być sen. Ale wydawał się taki rzeczywisty. Wciąż czuła guziki od płaszcza tego mężczyzny, wgniatające jej się w policzek, słyszała jego urywany oddech. Czy to był jednak Veryan? Owszem, obiecał dopilnować chrześcijańskiego pochówku ofiar katastrofy, a potem wyraził się z uznaniem o jej włosach, ale to wszystko.

Zdecydowanie potrząsnęła głową. O czym ona myśli? Ostatnio rozumieli się z kuzynem coraz lepiej, w każdym razie tak jej się zdawało, ale czy rzeczywiście nie było między nimi nic więcej? Dorothea nie przywykła do myślenia, że może być niezbędna innemu człowiekowi, więc trudno jej było pojąć, dlaczego w tamtym głosie słyszała tyle rozpaczy. Musiało jej się zdawać.

Ale obraz się nie rozmywał i w końcu postanowiła, że jeśli poczuje się dostatecznie silna, to pójdzie na poddasze i pośle po Abla, żeby z nim porozmawiać. Przecież był na brzegu w noc sztormu. Pomógł kuzynowi przyprowadzić ją do domu. Może on będzie umiał jej coś powiedzieć.

Śniadanie tego dnia upłynęło pod znakiem kogutów, o których opowiadał Horace. Tak bardzo podniecał się zbliżającymi walkami, że właściwie nie dopuszczał innych do głosu.

Fanny i Toby nawet tego nie próbowali. A Sylwia powiedziała tylko:

- Walki kogutów? Ohyda. Dziwię się, że to lubisz. - Potem skupiła całą uwagę na śniadaniu.

Veryan też odzywał się z rzadka. Wydawał się trochę rozproszony, choć wypytał uprzejmie o zdrowie Dorothei i powiedział, że gdy kuzynka poczuje się na siłach, to chciałby razem z nią zastanowić się, czy nie można byłoby zorganizować przenosin Tregairów do nowo wyremontowanych pokoi na strychu w domu Tamsin Wright w Porthgavern. Z tym, naturalnie, nie było pośpiechu.

To nie jest już ten sam głęboko przejęty człowiek, co w tamtą sztormową noc, przemknęło przez głowę Dorothei, i ta myśl, nie wiadomo czemu, ją przygnębiła. Naturalnie interesował ją los Tregairów i wszystko, co mogło polepszyć ich byt, miało dla niej znaczenie, ale jakoś w tej chwili nie mogła wykrzesać z siebie entuzjazmu. Ledwie udało jej się uśmiechnąć i odpowiedzieć ze zdawkową uprzejmością.

Po południu, gdy Horace z Tobym odjechali do Cawsand, Dorothea umknęła przed Fanny, która z nadmiernej troskliwości robiła wokół niej potworne zamieszanie, wolno poszła na poddasze i wręczyła Ozziemu list do Abla. Potem usiadła odprężona w swojej kryjówce i wdychała delikatnie drażniący nozdrza zapach suszonych ziół, zmieszany z mniej wyczuwalnym aromatem egzotycznych korzeni. To tutaj było jej miejsce, a nie w jakiejś powracającej wizji sennej, która prawdopodobnie nie miała nic wspólnego z rzeczywistością.

Słowa Abla jednakże całkiem zmieniły sytuację.

- To sir Veryan panią uratował - powiedział. - Muszę przyznać, że on jest jednak nasz. Dzielny jak lew, chociaż nie lubi robić wokół siebie hałasu.

- Nawet mu nie podziękowałam. - Dorotheę ogarnęły wyrzuty sumienia. - Ale dopiero niedawno zaczęłam odtwarzać to, co się stało. A on nie wspomniał o tym ani słowem.

Abel zawahał się, a potem rzekł:

- On panią strasznie lubi, panno Theo. Dorothea spojrzała na niego.

- Zdawało mi się, że pamiętam... - zaczęła. - Ale to jest jak za mgłą...

- O tak, obejmował panią, jeśli o to chodzi - powiedział Abel z uśmiechem. Rozbawiło go, że pannie Thei tak się plącze język. Zwykle była bardzo opanowana. - Na oczach całego Porthgavern! - Od tej pory w okolicznych tawernach i piwiarniach słyszało się najróżniejsze domysły na ten temat.

- Och, nie! - Dorothea spąsowiała na twarzy.

- Niech pani się tym nie przejmuje - uspokoił ją życzliwie Abel. - Sir Veryan jest dobrym człowiekiem. Tylko strasznie nieśmiałym wobec kobiet. Musi mu pani pomóc.

- Ja? - wykrzyknęła tak niedowierzającym tonem, że Abel zachichotał. Dorothea pozwoliła sobie na uśmiech. - No, dobrze - odezwała się dziarsko po chwili. - Znam prawdę, czyli mam to, czego chciałam. - Czy będzie umiała sobie z nią poradzić, to zupełnie inna sprawa. Ale o tym nie mogła rozmawiać z Ablem.

Kolacja przebiegała bez zakłóceń. Pani Kellow na prośbę Veryana miała zostawić coś dla Toby'ego i panicza Horace'a, żeby mogli zjeść po powrocie. Nie należało ich się jednak spodziewać wcześnie, bo panicz Horace ponad wszelką wątpliwość chciał obejrzeć walki do samego końca.

- Odgrzeję im potrawkę - obiecała pani Kellow. Po cichu jednak Veryan bardzo się trapił. Nie podobało mu się to zaproszenie, a gdy Horace z Tobym odjechali, nabrał jeszcze silniejszych podejrzeń. Wprawdzie z natury nie był podejrzliwy, ale coś w tej sprawie brzydko mu pachniało, choć nie umiałby powiedzieć, co takiego. Walki kogutów odbywały się publicznie, w znanym miejscu, a Horace był pod opieką Toby'ego. Mimo to przez całe popołudnie Veryan nie umiał się pozbyć niepokoju i rozdrażnienia, które w miarę upływu czasu władały nim coraz wyraźniej.

Starał się nie okazywać tego podczas kolacji. Spytał Sylwię o samopoczucie Tamsin Wright, a panią FitzWalter o postępy w szyciu. Wyraził też nadzieję, że panna Selwood skorzystała z okazji, by nieco wypocząć.

Coś go gryzie, pomyślała Dorothea. Próbuje to ukryć, ale się martwi. Po kolacji Veryan przeprosił domowników i poszedł do biblioteki, a Dorothea, gdy tylko uznała, że wypada jej po cichu opuścić Sylwię i Fanny, podążyła jego śladem.

Zastała go w zupełnie nieoczekiwanej sytuacji, nie czytał bowiem, lecz chodził w kółko.

- Kuzynka Dorothea? Czy coś się stało? - Veryan przerwał swą przechadzkę i podsunął jej krzesło.

- To ja przyszłam cię o to spytać, kuzynie - odparła Dorothea, siadając. - Możesz, naturalnie, powiedzieć mi, że to nie moja sprawa, i będę musiała się z tym pogodzić, ale przez cały wieczór jesteś rozdrażniony, więc zastanowiło mnie, czy coś cię nie dręczy. Gdybym mogła w czymś pomóc...

Veryan przyglądał jej się przez chwilę, a potem podszedł do starego dębowego biurka sir Waltera, wyjął stamtąd i podał jej list Brama.

- Wolałem wysłać Horace'a z Tobym niż samego. Ale nie podoba mi się ta historia i gdybym umiał ich odwieść od wyjazdu, na pewno bym to zrobił.

- Może trzeba było spróbować kwasu siarkowego? - podsunęła mu Dorothea. Veryan parsknął śmiechem.

- Pewnie myślisz, że utyskuję bez powodu...

- Skądże - odparła natychmiast. - Myślę, że powinieneś wysłać Josha do Cawsand. Zaraz. Może spotka ich po drodze, i to znaczyłoby, że wszystko jest w najlepszym porządku, ale jeśli nie, to Josh powie nam potem, co się stało. Możesz też, oczywiście, poczekać do rana.

- Nauczyłem się jednego o Kornwalijczykach - rzekł Veryan. - Wychodzenie z domu po zmroku nie budzi w nich lęku, pod warunkiem że unikają jeźdźców bez głowy, złych elfów i podobnych istot.

- A więc już to wiesz. - Dorothea uśmiechnęła się. - Zastanawiałam się, jak długo potrwa nauka.

- Nie zauważyłem, żebyś mnie próbowała oświecić - odciął się Veryan.

Dorothea wytrzeszczyła na niego oczy.

- Och, kuzynie, taki wykształcony człowiek jak ty z pewnością nigdy nie wierzył w zjawy.

- Może i nie. Ale zajęło mi sporo czasu, zanim zorientowałem się w przyczynach, dla których karmiono mnie takimi bajkami.

- O! - Czyli wiedział o przemycie, a przynajmniej czegoś się domyślał.

- Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia? - spytał Veryan z uśmiechem.

- Nie - odrzekła Dorothea, nagle poważniejąc. - Stanowczo nie. Ale to musi poczekać. - Uświadomiła sobie nagle, że podjęła decyzję: trzeba mu powiedzieć prawdę o „Marii”. Zawdzięczała temu człowiekowi życie, było dla niej nie do pomyślenia, by nadal mogła go oszukiwać.

- Pójdę zamienić słowo z Joshem. Czy chcesz iść ze mną?

O dziewiątej następnego ranka Horace i inni złapani mężczyźni, w sumie około trzydziestu, pod strażą przeszli z okrętu do wydzielonej sali w ratuszu, gdzie mieli zostać poddani pobieżnemu badaniu lekarskiemu, a następnie złożyć przysięgę i w ten sposób rozpocząć służbę w marynarce Jego Królewskiej Mości. Sala pachniała kurzem i stęchłym piwem. Stał w niej parawan, za którym siedział medyk; było też biurko dla kapitana i ławy dla rekrutów. Horace zmierzył wzrokiem kapitana. Przez całą noc zastanawiał się, czy mógł wcześniej widzieć tego człowieka w towarzystwie Gunthorpe'a, a jeśli tak, to czy warto zaryzykować protest. Kapitan jednak, rosły mężczyzna, z kartoflastym, czerwonym nosem i plamami na rękach, okazał się obcy.

Zatrzymani mężczyźni byli w różnych fazach wstrząsu. Niektórzy bezwładnie siedzieli i gapili się w podłogę, inni byli bliscy łez, kilku chodziło tam i z powrotem. Horace wciąż miał zawroty głowy i czuł mdłości. Poprzedniego wieczoru męczyły go wymioty, a z rana nie mógł nic wziąć do ust. Wredny oficer z miejsca go znienawidził, więc ilekroć widział Horace'a, wymierzał mu szturchańca. „Rżniesz dżentelmena, co?” - pytał pogardliwie.

- FitzWalter - burknął doktor.

Horace wstał i jeden ze strażników wepchnął go za parawan.

- Rozbieraj się! Migiem! O, widzę, że walczyłeś jak diabeł. Są skaleczenia i sińce. W porządku, nadaje się. Następny.

- Ale... - zaczął Horace.

Strażnik siłą wyciągnął go zza parawanu i kazał mu się zamknąć.

Przy biurku kapitan robił notatki i wypełniał formularze. Horace'a pchnięto przed jego oblicze.

- Nazwisko?

- FitzWalter. Ale, sir, to jest...

- Wiek?

- Siedemnaście lat.

Kapitan zapisał „Osiemnaście”.

- Powiedziałem „siedemnaście”! - krzyknął Horace. Strażnik wyrżnął go pięścią w ucho.

- Miejsce zamieszkania?

- Selwood Priory. Jestem wychowankiem sir Veryana Selwooda.

Kapitan podniósł głowę.

- A to ci dopiero!

- To prawda! - krzyknął Horace, nie zwracając uwagi na strażnika, który wykręcał mu rękę na plecach. Wyglądało to jak senny koszmar, w którym człowieka łapią zbóje, lecz nikt nie słyszy jego wołania o pomoc, chociaż dookoła są tłumy.

Nagle drzwi otworzyły się i do sali weszło dwóch ludzi. Jeden był postawnym mężczyzną z siwym wąsikiem, mającym charakterystyczny kołyszący chód. Drugim był Daniel Watson. Horace zamknął oczy, tak mu ulżyło.

Kapitan zerwał się na równe nogi i zasalutował.

- Czołem, panie admirale.

- Siadajcie, siadajcie - rzekł admirał ze zniecierpliwieniem. - Przyszedłem w sprawie młodego człowieka, którego chcecie wcielić. Jak on się nazywa, Watson?

- FitzWalter, sir. - Daniel wskazał Horace'a.

- Hm. - Admirał obejrzał chłopaka od stóp do głów. - Stoczyłeś ciężkie boje, chłopcze. Ile masz lat?

- Siedemnaście, sir.

Admirał zwrócił się do kapitana:

- Musicie go wypuścić. Nie osiągnął wymaganego wieku. Poza tym jest wychowankiem sir Veryana Selwooda. Nie możemy siać niepokojów w hrabstwie.

- Uznano go za zdolnego do służby, a jego nazwisko jest już wpisane do rejestru, sir - odparł urażony kapitan. Nos zrobił mu się fioletowy ze złości.

- On ma siedemnaście lat, u diabła. Skreślcie go!

- Przepraszam, sir, ale nic się nie da zrobić. To jest wbrew regulaminowi. - Admirał był w stanie spoczynku i kapitan o tym wiedział. Bardzo wątpił, czy admirał ma jeszcze duże wpływy, i nie zamierzał narobić sobie kłopotów z powodu starego wojaka. Bądź co bądź, Gunthorpe obiecał mu dwadzieścia gwinei za dopilnowanie, żeby ten FitzWalter wyruszył do Portsmouth. Kapitan ani myślał lekką ręką stracić obiecany zysk.

Daniel podszedł do niego, pochylił się i szepnął mu kilka słów do ucha. Kapitan się zadumał. Gunthorpe tonie w długach? On też słyszał takie plotki, a wiedział, że jeśli wpisze FitzWaltera do rejestru, to potem nikt już chłopakowi nie pomoże, wszystko jedno z pieniędzmi czy bez. Daniel znów coś szepnął i kapitan wbił w niego wzrok.

- Baryłkę? - spytał w końcu.

- Najprzedniejszej jakości.

- Niech będzie. - Kapitan z irytacją skrobnął piórem po formularzu, przekreślił „Osiemnaście” i wpisał na to miejsce „Siedemnaście, zwolniony”.

Zaraz potem Horace, wspierany opiekuńczym ramieniem Daniela, wyszedł z sali dla rekrutów.

10

Veryan i Dorothea musieli czekać długo i kosztowało ich to wiele niepokoju. Josh z Ozziem wyruszyli wieczorem, ale dopiero o jedenastej następnego dnia coś się wyjaśniło; ku uldze oczekujących pojawił się bowiem Toby w towarzystwie Ozziego. Toby sprawiał wrażenie jeszcze niezbyt przytomnego, a chłopak prowadził konia Horace'a. Veryan kazał im przyjść prosto do biblioteki, bo nie chciał wprawiać w niepotrzebny popłoch pani FitzWalter oraz Sylwii.

Po przyjeździe do Cawsand Josh szczegółowo wypytał Fletcherów i zdobył dość dokładną wiedzę o zajściach. Zastanowiwszy się nad sytuacją, zdecydował, że Ozzie zostanie w gospodzie Pod Białym Dzikiem i rano wróci do Selwood Priory z panem Marchamem, który nie powinien podróżować samotnie. Josh zamierzał tymczasem znaleźć łódź, która przewiezie go do Plymouth, by mógł się tam czegoś dowiedzieć o paniczu.

Veryan chciał natychmiast osobiście wyruszyć do Plymouth, ale Dorothea go od tego odwiodła. Jeśli Josh tam popłynął, pomyślała, to zapewne ma plan. Może jest na miejscu Daniel. Dopiero jeśli Josh wróci z pustymi rękami, wtedy przyjdzie czas na Veryana, który musiałby iść prosto do admiralicji, wiadomo było bowiem, że wcielonych rekrutów jak najszybciej wysyła się w morze.

Ale Veryan nie wiedział o istnieniu Daniela. Był to jedyny Watson, którego brakowało w drzewie genealogicznym starannie wyrysowanym przez Dorotheę.

Gdy Ozzie poszedł do stajni, a Toby położył się do łóżka, pozwoliwszy uprzednio, by Dorothea opatrzyła mu skaleczenia i stłuczenia, Veryan rzekł:

- Mam wrażenie, kuzynko, że wiesz o tej sprawie więcej, niż jesteś skłonna mi wyjawić.

- Czyżby?

- Nie ufasz mi? - Powiedział to lekkim tonem, lecz było w nim słychać również urazę.

- Ufam ci, kuzynie - odrzekła Dorothea. - Uratowałeś mi życie.

Veryan zbył te słowa machnięciem ręki.

- Josh ma w Plymouth różnych znajomych - podjęła. - Być może wolałby, żebyś nie o wszystkich wiedział. Nie chcę narażać na niepowodzenie jego ewentualnych planów. - Uśmiechnęła się i dodała: - Josh jest bardzo przedsiębiorczy.

- Rozumiem. - Urwał, jakby oczekiwał, że Dorothea jeszcze coś mu wyjaśni. Ponieważ jednak milczała, odezwał się znowu: - Musimy się zastanowić nad przyszłością Horace'a. Tu, jak widać, nie jest bezpieczny. Czy wspominał ci, że chciałby wstąpić do wojska?

- Owszem. Uważam to za wspaniały pomysł, pod warunkiem że udałoby się przekonać do niego Fanny. Horace'owi podobałoby się w wojsku, a dyscyplina dobrze mu zrobi.

- Trzeba z tym jednak poczekać, póki nie skończy osiemnastu lat, czyli do października - powiedział strapiony Veryan. - Przypuszczam, że stopień podporucznika powinien kosztować około stu funtów, ale tyle powinienem gdzieś znaleźć. Nie wiem tylko, co robić z Horace'em do tego czasu. Widzę, że nie chce wrócić do szkoły.

Dorothea milczała. Szybko próbowała coś wymyślić. Musiała powiedzieć kuzynowi o „Marii”. Nie mogło być tak, że Veryan nic nie wie o okręcie, a jednocześnie bierze na swoje barki ciężary utrzymania Horace'a, tym bardziej że wpływy z przemytu łatwo pokryłyby koszty wstąpienia Horace'a do wojska.

Ale co będzie, jeśli Veryan postanowi na nią donieść? Czy mogła mu zaufać, że tego nie zrobi? Abel powiedział, że Veryan ją lubi. Tylko czy nadal będzie ją lubił, gdy dowie się prawdy?

- Milczysz - zaniepokoił się Veryan. Przyjrzał się wyrazowi skupienia na jej czole. - Czy coś się stało? Wiesz, że pomogę, jeśli tylko będę mógł.

Dorothea głęboko zaczerpnęła tchu.

- Kuzynie, jest coś, co od dawna chcę ci powiedzieć.

- Tak? - Veryan spojrzał na nią.

- Tylko nie bardzo wiem, od czego zacząć...

Na zewnątrz wszczął się hałas. Usłyszeli powitalne okrzyki, a potem pukanie do drzwi biblioteki. Veryan poszedł otworzyć.

Na progu stali Horace, Josh i Daniel Watson.

- Dzięki Bogu! Tak się martwiliśmy. - Dorothea podbiegła do przybyszów i uściskała najpierw Horace'a, a potem Daniela.

- Danielu, prawdę mówiąc, nie liczyłam na to, że akurat jesteś w Plymouth.

- Ahoj, dziewczyno. No, no, już dobrze. Panicz Horace wrócił cały i zdrowy. Ma tylko kilka sińców. - Daniel podniósł wzrok. Veryan stał sztywno wyprostowany i bacznie mu się przyglądał. Daniel zerknął na Dorotheę. - Chyba powinniśmy się poznać, panno Theo.

- Naturalnie. - Dorothea spojrzała na kuzyna. Nie podoba mu się to, pomyślała. Trzeba uważać. - To jest Daniel Watson, kapitan „Marii”. Znam go... znam go od dziecka.

- Widzę - odparł zimno Veryan.

Przez następne dni walka kogutów i jej skutki zostały wyczerpująco omówione. Horace i Toby byli hołubieni przez wszystkich, a wieczorami, gdy siedzieli w salonie z bladymi twarzami i śladami kontuzji, wyglądali bardzo interesująco. Okazało się, że to Josh odnalazł Daniela na pokładzie „Marii”. Zdążył w ostatniej chwili, bo okręt właśnie szykował się do podniesienia kotwicy. We dwóch zdecydowali, że Daniel zwróci się do swego znajomego admirała w stanie spoczynku i wtedy okaże się, co można zrobić. Podczas tej wymiany zdań Veryan siedział z nosem w „Medytacjach” Marka Aureliusza i udawał, że nie słucha.

- Wiedziałem, że Daniel mi pomoże, jeśli tylko zdołam mu jakoś przekazać wiadomość! - zawołał Horace.

- Naturalnie - powiedziała Sylwia. - On zawsze nam pomaga, prawda, Theo? Pamiętasz, jak dawno temu przywiózł mi tę lalkę z Francji, kiedy byłam po chorobie?

- Tak - potwierdziła niechętnie Dorothea. Wyraźnie czuła obecność kuzyna za swoimi plecami.

- Kim właściwie jest ten sławny Daniel? - spytał Toby.

- Jednym z Watsonów - odrzekła Dorothea, nagle uświadamiając sobie, że ma okazję to i owo wyjaśnić. - Jego matka była praczką i mieszkała w chacie niedaleko Priory, w sąsiedztwie Billa Kellow. Daniel był ulubionym Watsonem mojego ojca, a ponieważ dobrze się zapowiadał, ojciec umożliwił mu zostanie marynarzem.

- Czyli jest teraz właścicielem „Marii”?

Dorothea nie odpowiedziała. Horace i Sylwia poruszyli się niespokojnie. Toby, poniewczasie zrozumiawszy, że pewnych pytań nie należy stawiać, szybko zmienił temat.

- Thea zawsze bardzo lubiła Daniela - włączyła się do rozmowy Fanny, podnosząc głowę znad szycia. - Sylwia też.

- Zawsze traktowałam go jak starszego brata - przyznała Dorothea.

Veryan nadal czytał Marka Aureliusza. Cokolwiek odczuwał, nie zamierzał się z tym zdradzić. Ostatnimi dniami Dorothea kilka razy próbowała go zagadnąć i zawsze unikał rozmowy. Brał ze sobą Josha albo Ozziego na długie obchody majątku, jeździł na targ do Bodmin, odwiedzał sir Thomasa Shebbeare'a, by zasięgnąć u niego rady w sprawie zaprzęgnięcia do pługa koni zamiast wołów. Kuzynkę przez cały czas trzymał na dystans.

Wydawało się, że Dorothea nic na to nie może poradzić. W każdym razie, przejęta swym strapieniem, w ogóle nie zauważyła, jak Sylwia umacnia się w przekonaniu, że Bramowi brakuje w życiu jedynie miłości uczciwej kobiety.

Istotnie, dziewczynka z coraz większą rezerwą odnosiła się do powszechnego potępienia sąsiada. Naturalnie, Bram postąpił źle, nawet bardzo źle. Ale może po prostu nigdy nikt go nie rozumiał? Przecież sama słyszała od niego, że otrucie kuzyna Veryana było dziełem przypadku, tymczasem nikt oprócz niej mu nie wierzył. Niemożliwe również, by Bram chciał wcielenia Horace'a do marynarki. Wyrządzono mu wielką krzywdę, nie dając okazji do przedstawienia swojej wersji wypadków.

Sylwia postanowiła, że jeśli będzie mogła, to da mu taką okazję.

Minęło parę dni, Dorothea z wolna pogrążała się w rozpaczy. Konieczność wyznania kuzynowi prawdy wydawała jej się coraz bardziej nagląca. To dziwne, że jeszcze niedawno było jej absolutnie wszystko jedno, co Veryan sobie myśli. Teraz chłodne stosunki z kuzynem sprawiały jej ból.

Nie ulegało wątpliwości, że kuzyn nie dopuści jej dostatecznie blisko siebie, by mogli porozmawiać. Musiała znaleźć inny sposób. W końcu postanowiła dać mu księgę rachunkową „Marii”. Zapisy sięgały wszak początków istnienia okrętu. Był tam rachunek za jego budowę i akt przekazujący własność „Marii” w ręce Dorothei, były także dowody transakcji z różnych lat, początkowo notowane mało czytelnym charakterem pisma sir Waltera, a od mniej więcej roku charakterem pisma Dorothei. W księdze były również wymienione wszystkie nazwiska. Veryanowi wystarczyło tam zajrzeć, by wszystkiego się dowiedzieć.

Dorothea musiała tylko mu zaufać i mieć nadzieję, że nie doniesie na nią do władz.

Poszła na poddasze i wyjęła księgę ze skrytki. Potem usiadła i dołączyła do niej krótki list:

Drogi Kuzynie

Powrót Horace'a przeszkodził mi w powiedzeniu Ci czegoś ważnego. Ponieważ wbrew swej nadziei nie miałam okazji wrócić do tej rozmowy, księga, którą załączam, musi wyjaśnić sprawy za mnie.

Jestem pewna, że zrozumiesz, dlaczego początkowo wolałam ukryć przed Tobą prawdę, proszę jednak, wierz mi, że już od dawna chcą naprawić ten błąd. Nauczyłam się wysoko cenić Twoją uczciwość, a także podziwiać poświecenie i troskę z jakimi odnosisz się do niezliczonych problemów Selwood Priory.

Łączą wyrazy szacunku

D. Selwood

List był bardziej oficjalny, niżby sobie tego życzyła, ale musiał wystarczyć. Zapieczętowała go, zaadresowała „Sir Veryan Selwood” i razem z księgą położyła na dębowym biurku w bibliotece.

Przyszły trzy dni złowrogiego oczekiwania. Veryan milczał. Nie dał nawet poznać po sobie, czy zauważył księgę, i nadal traktował kuzynkę z chłodną uprzejmością. Dorothea straciła apetyt. Czyżby popełniła tragiczny błąd? Czyżby kuzyn był właśnie teraz w siedzibie władz w Launceston? Czy jej decyzja nie oznaczała skazania Daniela, Abla i wielu innych ludzi na zesłanie, a może nawet na szubienicę?

Zaczęły ją dręczyć nocne koszmary. Przychodzili po nią we śnie stróże prawa, zakuwali jaw kajdany, a ludzie z Porthgavern obrzucali ją błotem:

- Idzie kobieta, która nas zdradziła!

Czwartego dnia po południu Dorothea nie mogła już znieść atmosfery domu, uciekła więc na swoje poddasze. O tej porze roku nie miała tam wiele do roboty. Za mniej więcej miesiąc - pod warunkiem że uniknie więzienia - mogła zacząć zbierać plony w ogrodzie, tymczasem jednak sama obecność znajomych słoiczków i suszonych ziół działała na nią krzepiąco.

Usiadła znużona na parapecie i drętwo wlepiła wzrok w morze. Jej zadumę przerwało raptowne pukanie do drzwi na dole. Zerknęła przez okno i ujrzała jasne włosy Veryana. Był sam. Bez policji. Powoli wstała, wzięła klucz z haczyka i poszła otworzyć drzwi.

- Czy mogę wejść? - Veryan trzymał pod pachą księgę.

Dorothea przełknęła ślinę i skinęła głową. Nie mogła wybąkać ani słowa. Gestem poprosiła kuzyna, żeby szedł pierwszy.

Veryan do tej pory bardzo uważał, by nie wdać się w spór o poddasze. Bardzo szybko zrozumiał, że domaganie się klucza od Dorothei oznaczałoby niewybaczalną ingerencję w jej prywatne sprawy, dlatego budynek przy bramie jako jedyny w Selwood Priory nie został poddany skrupulatnym oględzinom z notatnikiem w dłoni, od których Veryan zaczął zarządzanie majątkiem.

W milczeniu wyjął księgę spod pachy i podał ją kuzynce. Dorothea zerknęła na niego i odwróciła głowę; nigdy w życiu nie czuła się taka bezbronna. Drżącymi rękami odłożyła księgę na biurko, nagle poczuła jednak, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa i musi usiąść.

Na poddaszu stało również drugie dębowe krzesło. Veryan wyciągnął je zza biurka i usiadł naprzeciwko kuzynki. Widział jej mocno splecione dłonie z pobielałymi knykciami. Pod oczami Dorothea miała ciemne kręgi, a z nieudolnie zebranego koka na czubku głowy uciekały liczne kosmyki włosów. Veryan spodziewał się, że będzie go prowokować, może nawet wpadnie w gniew, teraz pierwszy raz przyszło mu do głowy, że kuzynka się go boi.

W jednej chwili zapomniał o wszelkich urazach, które żywił z powodu tego, że go tak zręcznie oszukiwała.

- Jesteś bardzo dzielna - powiedział łagodnie. Dorothea podniosła głowę i wydała westchnienie ulgi.

- Nie mogłam dłużej cię okłamywać.

- Przepraszam, że tak długo zwlekałem z przyjściem do ciebie, ale najpierw chciałem porozmawiać z Danielem i Ablem, a to zajęło mi cały dzień. - Zobaczył, że kuzynka blednie, więc natychmiast dodał: - Bardzo nieuprzejmie potraktowałem Daniela, gdy przywiózł nam tu Horace'a, więc chciałem naprawić swój błąd. Ale on w ogóle się nie gniewał. Oprowadził mnie po „Marii” i wszystko wyjaśnił. Myślę, że doszliśmy do rozsądnego porozumienia.

Dorothea wlepiła w niego wzrok. Rozmawiał z Danielem? Daniel oprowadził go po „Marii”? To z pewnością oznaczało, że zawarli jakąś umowę. Nie wyobrażała sobie, żeby Daniel dopuścił kuzyna w pobliże okrętu, gdyby nie uważał go za człowieka godnego zaufania.

- Jedno muszę jednak powiedzieć, kuzynko, i Daniel zgadza się ze mną w tej sprawie. Sir Walter postąpił ohydnie, przeznaczając twoje pieniądze na budowę „Marii”. Wielki Boże, gdyby okręt skonfiskowano, zostałabyś bez pensa przy duszy.

- Wiem - odrzekła Dorothea. - Ale póki ojciec żył, nic na to nie mogłam poradzić. Zamierzałam w końcu odebrać sobie te pieniądze. Chociaż jestem pewna, że zawsze mogłabym zamieszkać gdzieś razem z Fanny.

- Widzę, że odkładasz pieniądze dla Horace'a i Sylwii. Czy nie sądzisz, że to powinno należeć do mnie? Dorothea przełknęła z trudem ślinę.

- To powinno było należeć do mojego ojca. Początkowo nie wiedziałam, jak wiele jesteś gotów dla nich zrobić, kuzynie. Potem wydało mi się nieuczciwe, że chcesz wziąć na siebie utrzymanie Horace'a i Sylwii, mimo że masz do spłacenia dług hipoteczny i mnóstwo problemów wskutek wieloletnich zaniedbań w inwestycjach. Zapominasz, że dobrze znam twoją sytuację finansową. W tej chwili prawdopodobnie mam więcej pieniędzy niż ty!

Veryan uśmiechnął się.

- Zgadzam się, że ułożenie życia Horace'owi stanowi priorytet, ale potem albo „Maria”, albo ja musimy zwrócić ci siedem tysięcy funtów, zapisane przez matkę. Po twoim ojcu odziedziczyłem nie tylko majątek, lecz również jego zobowiązania, a moje zasady nie pozwalają, by wisiał nade mną taki haniebny dług.

Dorothea, która nie zwykła wymagać od życia zbyt wiele, spytała:

- Czy to jest takie ważne akurat teraz? Wiesz, Sylwia będzie potrzebować posagu...

- Nie o to chodzi - odparł Veryan. - Spadek należy do ciebie i musisz go dostać. Boże wielki, chyba nie wyobrażasz sobie, że twoja matka zgodziłaby się na taką sytuację?

- No, oczywiście, że nie.

- Widzisz więc. - Kuzynka wciąż się wahała, Veryan uznał, że tymczasem nie należy naciskać. - A teraz, czy mogę prosić, żebyś mnie oprowadziła po swoim królestwie?

Dorothea poszła z nim na dach i razem obejrzeli stamtąd piękny widok. Potem pokazała mu wejście do kryjówki pod bramą.

- Ostatni sekret - wyrzuciła z siebie ze skruchą, podając mu latarnię. - Teraz już wiesz wszystko.

- Muszę przyznać, że zadziwia mnie to, co widzę. Koronka dla pani Gunthorpe, herbata dla lady Shebbeare, tytoń dla sir Thomasa, brandy praktycznie dla wszystkich... Zdaje się, że nie ma w tym hrabstwie osoby, która w ten czy inny sposób nie byłaby zamieszana w przemyt. Wreszcie rozumiem, dlaczego mój przyjazd cię przestraszył.

Ale największe wrażenie zrobiła na Veryanie sama krypta. Obszedł ją, wysoko trzymając latarnię, i głośno zachwycał się gzymsami oraz wachlarzowym sklepieniem.

- Wspaniałe! - powiedział z entuzjazmem. - Dawno już nie widziałem czegoś tak pięknego. W dodatku krypta jest w całkiem niezłym stanie.

Rozbawił Dorotheę. To było do niego podobne: zaczął podziwiać architekturę, zamiast zastanowić się, ile towarów z przemytu może pomieścić skrytka. Pomyślała jednak też, że Veryan bardzo się zmienił. Nie mogła sobie wyobrazić, żeby kuzyn sprzed kilku miesięcy przyjął taką nowinę z niezmąconym spokojem. Zdobyła się na odwagę i powiedziała mu to.

- Wiem. - Veryan się uśmiechnął. - Przeprawa przez Tamar była dla mnie początkiem wielkiego odkrycia. Mogę chyba powiedzieć, że dojrzałem. Przedtem nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale Oksford jest bardzo zamkniętym miejscem, skostniałem tam. Owszem, uniwersytet ma wiele zalet, ale gdy człowiek nagle trafia do zwyczajnego świata i musi się borykać z codziennymi problemami i nie zamyka na nie oczu, to nie ma już dla niego odwrotu.

- Czy to znaczy, że nie żałujesz przyjazdu do Selwood Priory?

Veryan obrócił się i zmierzył ją spojrzeniem.

- Nie - odrzekł z powagą. - Nie żałuję. A ty?

Zdawało się, że nagle połączyło ich nie nazwane, lecz bardzo silne uczucie. Dorothei żadne słowo nie chciało przejść przez gardło. W milczeniu pokręciła głową.

W Selwood Priory zapanował świąteczny nastrój. Na życzenie Horace'a i Sylwii Veryan znowu czytywał wieczorami „Pieśń ostatniego minstrela”. Rany Toby'ego zagoiły się, a on skwitował wybuchem śmiechu niepokój Fanny, że musi bardzo źle myśleć o kornwalijskiej gościnności. Zapewnił ją, że bardzo mu tu dobrze i od lat nie miał tylu przygód.

Veryan i Dorothea ostrożnie wracali do zażyłości. Veryan opowiedział jej o swym samotnym dzieciństwie i o tym, jaki byłby zagubiony bez Matty. Mówił też o Oksfordzie, o swoim wyborze życia odizolowanego od realnego świata, co - jak ostatnio zrozumiał - było błędem. Dorothea czuła się wśród tych zwierzeń tak, jakby zaproszono ją do czyjegoś prywatnego ogrodu, po którym można spacerować bez pośpiechu, pytając o to i owo. Czasem dochodzi się w wyjątkowe miejsca, których tajemnice są jeszcze żywe i bolesne, innymi razy znajduje się zarośla lub kępy pokrzyw, o których bardzo trudno mówić.

Bez końca rozmawiali o przyszłości majątku, a Dorothea opowiedziała kuzynowi o różnych wyczynach przemytników, przy okazji zdradzając mu wiele z tego, co dotąd starannie przed nim ukrywała. Ani jedno, ani drugie nie zastanawiało się jednak, dokąd te zwierzenia ich zaprowadzą. Obojgu sprawiało przyjemność, że mogą swobodnie, bez skrępowania mówić o tym, co dla nich ważne.

Dla odmiany w Quilquin House atmosfera była nie do zniesienia. Bram pobił jednego ze służących za jakąś wyimaginowaną zuchwałość, co skończyło się złamaniem szczęki i trzech żeber. Pani Gunthorpe i Isabel chodziły po domu na palcach i unikały Brama, jak tylko mogły, natomiast jedna ze służących, której ponad miarę dopiekły kopniaki, pewnego dnia po prostu uciekła.

Bram jednakże wciąż miał swoich szpiegów. Jednym z nich była pokojówka Isabel, Jane, która po niedzielnym nabożeństwie zawsze przynosiła mu ciekawe wiadomości.

Zwykle pani Gunthorpe ignorowała obecność Sylwii w kościele, ale tego dnia była tak przygnębiona, że zapomniała się i odbyła z nią całkiem uprzejmą rozmowę. Nawet poprosiła córkę, by pogawędziła chwilę z panną FitzWalter. Isabel wiedziała, że matka chce w spokoju porozmawiać z Dorothea, odciągnęła więc dziewczynę na bok i w towarzystwie służącej znalazła ustronne miejsce w głębi kościoła.

Isabel zawsze wiedziała, że Sylwia ją podziwia, więc bardzo jej schlebiło, gdy usłyszała:

- Och, panno Gunthorpe, jaki piękny kapelusz! Zachwycałam się nim przez całe kazanie, chociaż wiem, że nie wypada tego robić.

Isabel parsknęła śmiechem, pierwszy raz od wielu dni.

- Musi pani pochwalić Jane, bo to jej pomysł. Jane zbliżyła się trochę, by odebrać należną sobie część młodzieńczego entuzjazmu Sylwii. Zamieniły kilka zdań o kapeluszach, po czym Sylwia nieśmiało spytała o pana Gunthorpe'a.

- Mój brat czuje się wyśmienicie - powiedziała krótko Isabel. - Tylko jest ostatnio bardzo zajęty.

- Ojej. - Sylwia przeżyła zawód. - Miałam nadzieję, że wkrótce zechce odbyć z nami przejażdżkę. Pokazałabym mu Trespyrion Quoit.

- Te kamienie druidów, panienko? - spytała Jane.

- Tak. One tak śmiesznie wyglądają, zupełnie jak stół na trzech nogach. A pod spodem ziemia jest jak łoże, taka świeża, równa trawa. Kiedy byłam mała, bawiłam się tam lalkami.

W tej chwili matka zawołała Isabel, a Jane rozejrzawszy się niespokojnie, szepnęła do Sylwii:

- Mogę powiedzieć panu Gunthorpe'owi, że panienka tam będzie.

Oczy Sylwii zapłonęły.

- Naprawdę?! - wykrzyknęła.

Następnego popołudnia Bram czekał przy Trespyrion Quoit. A więc krąg jest jak łoże? Zajrzał do środka i od razu pojął, że będą tam z Sylwią całkiem dobrze ukryci przed wścibskimi oczami. Ta panna miała dopiero trzynaście lat, wykazywała

jednak zaskakujące doświadczenie. Bram nie wątpił, że Sylwia potrafi się uwolnić spod kurateli licznych opiekunów, by przyjść na schadzkę.

Tak, pierwszy kęs tej wisienki będzie należał do niego. Dostanie rekompensatę za inne rozczarowania. Zamierzał powetować sobie na Sylwii wszystkie afronty, jakie mu uczyniono. W marzeniach widział, jak dziewczyna płacze i błaga go o litość, a on udaje, że się zastanawia, ale w końcu i tak ją bierze. Najpierw jednak chciał ją upokorzyć. Udać, że zamierza ją puścić, tak żeby w to uwierzyła, i dopiero wtedy zrobić swoje.

Zatrzepotały białe wstążki, zatańczyły w słońcu kasztanowe pukle i oto stanęła przed nim jak na dłoni.

- Ho, ho - powitał ją. - Kogo my tu mamy? Mały elf przyleciał na czarodziejskie wzgórze.

- Ojej! - Sylwia przytknęła dłoń do ledwie zarysowanych piersi w geście dobrze udanego zaskoczenia. - Pan Gunthorpe! - Zepsuła jednak efekt, bo zachichotała.

- Jeszcze nigdy tu nie byłem - powiedział Bram. - Musisz mi wszystko pokazać. Ale najpierw wymierzę ci karę.

Sylwia przekrzywiła głowę i zerknęła na niego spod przymkniętych powiek.

- Za co karę?

- Kazałaś mi czekać całe dziesięć minut - odparł. - Damy, które się spóźniają, ponoszą karę. Sylwia postąpiła krok naprzód.

- Tak? - spytała z nadzieją.

Bram leniwie wyciągnął ręce w jej stronę, chwycił ją i przyciągnął do siebie. Uścisk był nadspodziewanie mocny, dlatego wzbudził w Sylwii pierwsze oznaki lęku.

- Au! To boli!

Nie zwracając uwagi na ten sprzeciw, brutalnie przywarł ustami do jej warg, jednocześnie przyciskając ją do siebie ręką wsuniętą pod pośladki. Sylwia zaczęła się szarpać. Bram natychmiast podniósł głowę.

- Przestań!

- Co pan robi? - Sylwii zaschło w ustach. Ledwie mogła dobyć z siebie wątły szept. Dlaczego nie słuchała ostrzeżeń? Wymknęła się z domu po cichu i nikt nie wiedział, gdzie jej szukać.

- A o co się prosiłaś? No, o co?

- Ale... ja nigdy... - Sylwia wybuchnęła płaczem. - Proszę, panie Gunthorpe... popełniłam omyłkę. Przepraszam.

- Nic z tego, moja mała. Przyszłaś tu z własnej woli, prawda? Teraz moja kolej, teraz ja rządzę, a ty słuchasz. Zrozumiałaś?

Sylwia poderwała głowę.

- Nie zgadzam się. Nie może mnie pan do niczego zmusić, a jeśli jest pan dżentelmenem, to mnie pan puści. Bram zarechotał.

- Dżentelmenem! Dobre sobie! Dawno już z tym skończyłem, moja droga. Zaraz się przekonasz, że jednak mogę cię zmusić.

Sylwia wyrwała się i rzuciła do ucieczki. Ale było za późno. Bram złapał ją, wymierzył jej dwa siarczyste policzki i zaciągnął z powrotem do kręgu. Dziewczyna spojrzała na niego strwożona i zaczęła panicznie krzyczeć. Uderzył ją jeszcze raz, a potem jednym ruchem rozerwał stanik sukni. Drugą ręką zaczął rozpinać spodnie.

Veryan, Toby i Dorothea byli w ogródku za stajniami i cieszyli się oznakami nadchodzącego lata. Veryan ostatnio dużo rozprawiał o zwierzętach pociągowych. Twierdził, że woły na polach nadają ich majątkowi średniowieczny wygląd, co jest może malownicze, lecz sprzeczne z zasadami ekonomii. Gdyby udało się użyźnić glebę, można by wprowadzić konie na pola i orać dwa razy szybciej.

- Woły sprzedaje się na targu po mniej więcej pięciu latach - włączyła się do rozmowy Dorothea. - Koni nie można zjeść, chociaż we Francji podobno to robią. Daniel opowiadał mi, że w życiu tak się nie zdumiał jak wtedy, gdy przed sklepem rzeźnika zobaczył konia na haku. - Podniosła głowę i zobaczyła nadchodzącą Fanny.

- Czy widziałaś Sylwię? - spytała. - Chciałam, żeby przymierzyła suknię, którą dla niej podłużam, ale nigdzie nie mogę jej znaleźć. Powiedziała mi, że będzie ci pomagać.

Dorothea pokręciła głową.

- Nie widziałam jej. Myślałam, że jest z tobą. Veryan podniósł głowę, nagle bardzo zaniepokojony.

- Widziałem niedawno, jak Sylwia po cichu się wymyka. Szła w stronę Egioscolom. Zapadło krótkie milczenie.

- Nie chcę cię martwić, Fanny - odezwała się w końcu Dorothea - ale wolałabym ją szybko znaleźć. Od wczorajszego powrotu z kościoła Sylwia była wyjątkowo posłuszna. Zastanawiałam się nawet, czy czegoś nie knuje.

Toby zerwał się na równe nogi

- Chyba wiem, dokąd mogła się wybrać - rzucił. - Do Trespyrion Quoit. - O Boże, pomyślał, jeśli chciała pokazać Gunthorpe'owi łoże pod głazem...

Veryan również wstał.

- Pojadę tam. I tak miałem się wybrać w odwiedziny do pani Tregair. Chcesz mi towarzyszyć, Toby? Wymienił zatroskane spojrzenia z Dorothea, która natychmiast zwróciła się do pani FitzWalter.

- Chodź, Fanny, schronimy się w domu. Tu jest stanowczo za gorąco.

Gdy tylko panie znikły z pola widzenia, Veryan przyśpieszył kroku.

- Wietrzę kłopoty - rzekł. Prawie biegiem znalazł się przy stajniach. - Josh! Ozzie! Osiodłajcie kasztana sir Waltera i Coba. Najszybciej, jak umiecie. - Kilka minut później Veryan z Tobym odjechali.

Przez dłuższą chwilę było słychać tylko tętent podkutych kopyt i skrzypienie skóry. Gdy dotarli na pastwisko przed kręgiem, powściągnęli konie. W oddali zobaczyli trzepoczący jasny materiał. Wiatr poniósł czyjś krzyk. Veryan wbił pięty w boki kasztana i pogalopował w tamtą stronę.

Sylwia była w kręgu. Zobaczyli tylko dwie obnażone nogi, posiniaczone i zakrwawione. Słyszeli jej zduszone krzyki. Za to Brama widzieli aż zanadto. Jego buty leżały na ziemi, a spodnie miał spuszczone do kostek. Veryan bez namysłu zeskoczył z konia, uniósł szpicrutę i smagnął Brama po nagich pośladkach z taką wściekłością, że natychmiast ukazała się na nich ciemna pręga z kroplami krwi.

Bram wypełzł spod głazu i odwrócił się do Veryana. Był w trudnej pozycji, ale szamocząc się ze spodniami, zdołał powiedzieć:

- Dobra z niej suka. Gorąca.

- Wynoś się z mojej ziemi - rzucił lodowatym tonem Veryan. - I radzę ci zmienić okolice.

- Phi! - parsknął Bram. - Jeśli dbasz o swoje interesy, to będziesz trzymał język za zębami, chyba że chcesz skompromitować tę małą sukę. Mówią, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, i to prawda. - Boleśnie się wzdrygnął, biorąc buty do ręki; wyprostował się i próbując zachować jak najwięcej godności, odszedł.

Toby zsiadł z konia i zajrzał do kręgu. Sylwia leżała w głębi, skulona pod jednym z trzech głazów, i drżała jak osika.

- Chodź - powiedział łagodnie. - Już dobrze. Już nic ci nie grozi.

Dziewczynka nie odpowiedziała, tylko skuliła się jeszcze bardziej. Trwożliwie szlochała.

- Zostaw to mnie, Toby - Takiego tonu przyjaciel nigdy u Veryana nie słyszał. - Sylwio! Natychmiast stamtąd wyjdź!

Rozległo się żałosne siąknięcie nosem, potem cichy chrzęst i Sylwia wypełzła spod głazu. Była brudna. Suknię miała podartą, twarz posiniaczoną i zakrwawioną od uderzeń Brama.

Toby dosiadł konia.

- Podaj mi ją, Veryan - powiedział spokojnie. - Mój koń jest mocny, uniesie nas dwoje.

Veryan, wciąż z zaciętą miną, poderwał Sylwię z ziemi, jakby była piórkiem, i posadził ją przed Tobym. Potem sam dosiadł kasztana i bez słowa ruszył w stronę domu.

- Przepraszam - szepnęła Sylwia tak cicho, że Toby musiał się pochylić, by zrozumieć to słowo. - Pan próbował mnie ostrzec, a ja nie usłuchałam.

- Przykro mi, kochanie - powiedział Toby. - Powinienem był to zrobić bardziej przekonująco.

Dziewczynka pokręciła głową.

- To moja wina.

Dorothea, dyskretnie zaalarmowana przez Toby'ego, zjawiła się w pokoju Sylwii natychmiast, gdy tylko Veryan ją wniósł. Obaj mężczyźni wyszli. Znalazłszy się sam na sam z przyrodnią siostrą, dziewczynka wybuchnęła niepohamowanym płaczem. Dużo czasu minęło, nim Dorothea wydobyła od niej całą historię, w końcu jednak jej się to udało.

- Myślałam, że on chce mnie zabić. - Sylwia szlochała. - Dusił mnie. - Molly i Lucy przyniosły cynową wannę, więc można było dziewczynkę umyć, zbadać i położyć do łóżka, napoiwszy środkiem na uspokojenie. Gdy wreszcie Sylwia zasnęła, Dorothea zeszła do biblioteki, żeby porozmawiać z Veryanem i Tobym.

- Zdążyliście na czas - powiedziała bez zbędnych wstępów. - Bardzo się przestraszyła i przeżyła wstrząs. Ma skaleczenia i siniaki, ale to się zagoi. Poza tym nic jej się nie stało. - Pomyślała jednak, że rany duszy będą goić się dłużej.

Veryan z ulgą zamknął oczy.

- Gdybym miał przy sobie pistolet, zastrzeliłbym go - powiedział.

- Miejmy nadzieję, że Gunthorpe wykaże rozsądek i wyniesie się z tego hrabstwa - rzekł Toby.

Dorothea nie odezwała się. Dobrze wiedziała, że w miejscu, gdzie wszyscy są z wszystkimi skoligaceni, a więzy rodzinne odczuwa się bardzo silnie, Bram ma małe szansę wykręcić się sianem.

Następne dni minęły spokojnie. Sylwia spędzała większość czasu z matką w kancelarii przeora. Wcześniej Fanny nigdy nie mogła zdobyć się na intymne różowy z córką, za bardzo dręczyła ją świadomość hańby, jaką na siebie sprowadziła, by mogła swobodnie o tym mówić. Teraz jednak pod wpływem łagodnych zachęt Dorothei przezwyciężyła wstyd i Sylwia zaczęła rozumieć sprawy, o których przedtem prawie nie myślała.

Nie ma usprawiedliwienia dla pana Gunthorpe'a, powiedziała stanowczo Fanny. Nic nie może usprawiedliwić człowieka, który próbuje zgwałcić trzynastoletnią pannę, nawet wyjątkowo ładną. Gunthorpe dobrze wiedział o jej niewinności, a jednak świadomie nie chciał o tym pamiętać. Wytłumaczyła też Sylwii, jak prowokująco brzmiały niektóre jej słowa. Panna powinna rozumieć, że mężczyzna bez skrupułów może chcieć takie słowa wykorzystać.

Wszystko to było pokrzepieniem dla Sylwii, którą dręczyły wyrzuty sumienia.

- Pan Marcham próbował mi o tym powiedzieć - wyznała. - Ale wydawało mi się, że to tylko takie nudne gadanie.

Pocieszały ją też liczne bukieciki kwiatów i liście pełne świeżych truskawek, jakie dostawała. Wszyscy zdawali się jej życzyć jak najlepiej. Powoli Sylwia zapominała o swym przykrym doświadczeniu.

Pomógł jej w tym wyjazd Brama. Wieczorem po zajściu przy Trespyrion Quoit widziano go po raz ostatni. W niedzielę Sukey powiedziała pani Kellow, że jej pan wrócił bardzo wzburzony, zamknął się w pokoju i nie wpuszczał nikogo oprócz swojego pokój owca. Następnego dnia znikł i nikt nie wie, co się z nim dzieje.

- I dobrze, że go nie ma - zakończyła Sukey. Bardzo żałowała, że Veryan go nie zabił.

Tydzień po napaści Brama na Sylwię do Priory przyszedł Abel i poprosił o rozmowę z sir Veryanem. Ten był akurat w bibliotece i dyskutował z Dorotheą o płodozmianie. Temat tak ich pochłonął, że początkowo w ogóle nie usłyszeli pukania do drzwi.

- Och, Abel, wejdź - powiedział Veryan, gdy wreszcie go zauważył. Abel podszedł do nich, mnąc w ręce kapelusz.

- Jak się miewa panienka? - spytał po powitaniu.

- Dziękujemy, dobrze - odrzekła Dorothea.

- Nie trzeba się więcej martwić o pana Gunthorpe'a, sir - powiedział. - Już nie będzie nachodził panny Sylwii. Dopilnowaliśmy tego.

- Dziękujemy, Abel. - Dorothea wyręczyła kuzyna w odpowiedzi, widząc, że odebrało mu mowę.

- Nie ma za co, panno Theo. Przecież jesteśmy rodziną. - Skłonił głowę i wyszedł z pokoju.

- O, mój Boże - odezwał się Veryan. - Co oni zrobili?

- Nic takiego, na co pan Gunthorpe by nie zasłużył - odparła rześko Dorothea. - Na twoim miejscu nie pytałabym o szczegóły.

- Ale... ale nie mogę tego tak zostawić! - wykrzyknął Veryan.

Dorothea dotknęła jego ramienia.

- Nie możesz zmusić Kornwalijczyka, żeby powiedział ci coś, czego nie chce powiedzieć - wyjaśniła. - Nie dopytuj się, kuzynie. Jaką korzyść można odnieść z trzęsienia gniazdem szerszeni? Abel nie zdradził nam nic konkretnego. Może po prostu wzięli go na statek i wysadzili gdzieś na pustkowiu we Francji, a teraz Bram gnije w obozie dla jeńców wojennych? Tego nie wiemy. - Osobiście sądziła jednak raczej, że dostał czymś ciężkim w głowę i wypadł za burtę. Nie wydawało jej się, by jeszcze był wśród żywych.

- Chyba masz rację - zgodził się Veryan po chwili. - Sam bym go zabił, gdybym miał broń pod ręką. Zaczęli rozmawiać o Sylwii.

- Powinna iść do szkoły - powiedziała Dorothea. - Potrzebuje towarzystwa rówieśniczek. Musi mieć kogoś, kto z nią pochichocze i w razie czego zwróci jej uwagę, żeby za dużo nie mówiła. Ja nie będę sobie strzępić języka, szkoda czasu. Dla Sylwii jestem zwykłą starą panną, która nic nie wie o życiu.

- Czy ty też tak o sobie myślisz? - spytał Veryan. Wydawało mu się okropne, że kuzynka mogłaby mieć o sobie takie złe zdanie.

Dorothea wzruszyła ramionami.

- I tak, i nie. Skończyłam trzydzieści lat i nie mam męża. Dla Sylwii to oznacza, że właściwie przestałam być kobietą. Ale dobrze wiem, że wcale nie jestem taka niedoświadczona, za jaką uważa mnie Sylwia. - Na chwilę zamilkła. - Gdy miałam szesnaście lat, Bram próbował mnie zgwałcić. Ugryzłam go w ucho tak mocno, że omal go nie stracił. Pewnie zauważyłeś u niego bliznę. Muszę wyznać, że ilekroć ją widzę, odczuwam cichą satysfakcję. - I wciąż czuję w ustach ohydny smak krwi, pomyślała ze zgrozą.

- A to kanalia! - Veryan był oburzony. - Czy twój ojciec nic z nim nie zrobił? Ja przynajmniej złoiłbym mu skórę.

- Nigdy o tym nikomu nie powiedziałam - wyznała Dorothea. - Dzieci nie zwierzają się z takich spraw. Dzisiaj mówię o tym pierwszy raz.

Veryan ujął jej dłoń i uniósł do warg. Dorothea wstydliwie się do niego uśmiechnęła.

Sylwia miała iść do szkoły. Wiele było na ten temat rozmów i kłótni, w końcu postanowiono jednak, że kilka lat na pensji dla panien w jakimś ładnym i zdrowym mieście najlepiej pomoże dziewczynie zagoić rany duszy. Szkoła zapewni jej też towarzystwo i umożliwi zdobycie niezbędnych doświadczeń w życiu.

Fanny zgodziła się na to ze łzami w oczach, ale pod warunkiem, że będzie mogła wyjechać z córką i zamieszkać w pobliżu pensji. Nie była w stanie znieść myśli, że Sylwia mogłaby znaleźć się z dala od niej i widywać ją tylko raz do roku, w lecie.

- Trzynastoletnie dziecko jeszcze potrzebuje matki - argumentowała i w końcu Veryan wyraził zgodę. Pamiętał, jak brakowało mu Matty, gdy wyjechał do Winchester, i nie chciał, żeby Sylwia cierpiała tak samo jak on.

Odpowiednią szkołę znaleziono w Harrogate. Chodziła tam młoda kuzynka Toby'ego, a jej mama wyrażała się o szkole w samych superlatywach. Veryan napisał list z prośbą o informacje, a ponieważ warunki okazały się zadowalające, załatwił niezbędne formalności. Tak więc od września Sylwia z panią FitzWalter miały się przeprowadzić do Harrogate. Veryan zgodził się podnieść roczny dochód pani FitzWalter do dwustu funtów. Miała mieszkać niedaleko pensji i widywać się z córką co niedziela po nabożeństwie, a poza tym gościć ją w okresach Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Natomiast na lato obie miały przyjeżdżać do Kornwalii.

Był jednak pewien kłopot, który zauważył Toby.

- Panno Selwood... - powiedział któregoś dnia. Dorothea akurat była w składziku, gdzie przygotowywała lawendowe pachnidła. Toby przystanął, zaintrygowany unoszącym się w powietrzu aromatem. - Jak ładnie tu pachnie.

- Co się stało? - Dorothea uśmiechnęła się do niego. Lubiła pana Marchama i podziwiała za taktowne odnoszenie się do Sylwii. Traktował ją prawie jak dorosłą kobietę, lecz mimo to żartował z nią, gdy tylko miała na to ochotę.

- Przykro mi o tym wspominać, ale zdaje się, że ani sir Veryan, ani pani FitzWalter o tym nie pomyśleli.

- Hm? - Dorothea była bardzo skupiona na swoim zajęciu.

- Moja droga panno Selwood, czy przyszło pani do głowy, w jak niezręcznej sytuacji postawi panią wyjazd pani FitzWalter?

Dorothea podniosła głowę. Przez chwilę przyglądała się Toby'emu i nagle zaświtało jej, o co mu chodzi. Omal nie zemdlała. Gdy otworzyła usta, nie poznała swojego głosu; zdawało jej się, że to mówi ktoś inny. Upuściła woreczek z lawendą.

- Chce pan powiedzieć, że stracę damę do towarzystwa? - Toby skinął głową. - Ale z pewnością... Panie Marcham, jestem kobietą ponad trzydziestoletnią i... - Głos ją zawiódł.

- Przykro mi - rzekł Toby. - Pani i ja dobrze wiemy, że wszelkie aluzje co do niestosowności sytuacji byłyby śmieszne. Niemniej jednak, panno Selwood, z pewnością zaczęłyby krążyć plotki. I jestem przekonany, że odebrałaby je pani jako wyjątkowo przykre. Mogłaby pani znaleźć się w takiej samej izolacji, w jakiej żyła przez wiele lat pani FitzWalter. - Spojrzał na jej sposępniałą twarz i dodał: - Musi pani chyba zastanowić się nad wyjazdem z Selwood Priory.

Widział, że jest oszołomiona tą sugestią, ale nic nie mógł na to poradzić. Wydawało się wyjątkowym okrucieństwem wypędzać ją z domu, w którym mieszka od urodzenia, niestety, innej możliwości chyba nie było. Gdyby panna Selwood dalej mieszkała w Priory, niechybnie padłaby ofiarą ostracyzmu. Ludzie uznaliby ją za kochankę Veryana. Jaki ojciec, taka córka, mówiliby.

Jedyną osobą, która mogła cokolwiek w tej sprawie zrobić, był Veryan, jemu zaś dotąd nic takiego nie przyszło do głowy. Toby nie wątpił w to, że przyjaciel lubi kuzynkę, ale do jakiego stopnia byłby gotów zmienić swój dotychczasowy sposób życia zdeklarowanego kawalera, który większość dorosłego życia spędził w zamkniętym uniwersyteckim świecie?

Dorothea bezmyślnie bawiła się przez chwilę woreczkiem z lawendą, a potem odezwała się bezbarwnie:

- Ma pan rację. Nie pomyślałam o tym. Nie chciałabym, żeby kuzyn stracił dobre imię, na które sobie zapracował. Bądź co bądź - zdobyła się na wymuszony uśmiech - będę mogła składać tu wizyty w lecie, podczas bytności Sylwii z matką.

Mała społeczność Selwood Priory wydawała się w przededniu rozpadu. Veryan przypomniał sobie, że jego kolega z New College, John Norton, ma brata w 95 Pułku Strzelców, więc napisał do niego list. Korespondencja trwała przez pewien czas. „Arthur jest w tej chwili adiutantem generała Crauforda, napisał John Norton, i najprawdopodobniej wróci do Anglii w sierpniu. Z pewnością chętnie pomoże młodemu podopiecznemu Selwoodów”. Zaproponował, żeby sir Veryan przywiózł młodzieńca w odwiedziny, by ten mógł poznać Arthura.

Horace zareagował entuzjastycznie.

- Dziewięćdziesiąty Piąty? No, pewnie! - Był to jeden z najbardziej nowoczesnych pułków w armii.

Trudniej było przekonać Fanny, ale w końcu i ona się zgodziła. Dobry pułk z życzliwym opiekunem, pod którego okiem można się szkolić, niewątpliwie odpowiadałby Horace'owi. Fanny dzielnie stłumiła więc matczyne niepokoje i dała pomysłowi swoje błogosławieństwo.

- A ty, Toby? - spytał któregoś wieczoru Veryan, gdy siedzieli razem w bibliotece. - Co planujesz na przyszłość? Mam nadzieję, że te zajścia, których byłeś tutaj świadkiem, nie wzbudziły w tobie tęsknoty do sezonu w Londynie.

- Och, przeciwnie, cieszyłem się, że mnie tam nie ma - odparł Toby. - Mam przesyt sezonu. Teraz wybiorę się do domu, przynajmniej na trochę, zobaczę, jak się miewa ojciec, no, a potem pewnie jednak zajrzę do Londynu. Na nowe pola i pastwiska nowe... - Nie powiedział jednak tego zbyt entuzjastycznie.

- Dość masz polowania na niewierne żony innych mężczyzn? - spytał Veryan. - Czemu się nie ożenisz i nie ustatkujesz?

- Skończyłem dopiero dwadzieścia pięć lat - odparł Toby. - Jeszcze nie czas się ustatkować. Urwał i spojrzał na przyjaciela nieco zakłopotany. - Myślę, że poczekam na Sylwię. Naprawdę polubiłem tę pannę.

- Wielkie nieba - jęknął Veryan.

- Ale Sylwia jest bardzo młoda - ciągnął Toby. - Pożyjemy, zobaczymy. Zresztą może mnie nie zechcieć.

Sylwia, naturalnie, nic nie wiedziała o tej rozmowie, ale nie była szczęśliwa z powodu szkoły, do której będzie musiała wyjechać.

- Wiem, że jestem zła - powiedziała przez łzy do Toby'ego - ale czy od razu trzeba mnie wygnać?

- Wcale nie jesteś zła - odparł z przekonaniem. - Tylko niedoświadczona. I musisz wyjechać, Sylwio. Dobre wychowanie i umiejętność przestawania z dziewczętami w swoim wieku jest bardzo ważna. - Poczuł się tak, jakby miał sto lat, choć miał nadzieję, że Sylwia nie widzi w nim wujka dającego dobre rady. - Może potraktujesz to jak zwykłą przygodę. Naturalnie, zatęsknisz do domu, ale dom ci nie ucieknie, będziesz do niego przyjeżdżać na lato. W szkole poznasz nowych ludzi, nawiążesz nowe przyjaźnie. Czy to naprawdę będzie takie przykre?

- Pewnie nie. - Westchnęła. - I mama z Theą też będą blisko. Och, panie Marcham, biedna Thea! Czy ona naprawdę musi wyjechać? Dlaczego kuzyn Veryan się z nią nie ożeni? Przecież wtedy mogłaby tu zostać.

- Sylwio - odezwał się Toby surowo - nie waż się pisnąć o tym ani słowa któremukolwiek z nich.

- Dlaczego nie? - zdziwiła się Sylwia. - Kuzyn Veryan jest taki zły na Theę. Prawie się do niej nie odzywa, chociaż przedtem byli w bardzo dobrych stosunkach. On myśli, że ona chce mu zrobić na złość, a ją to rani. Czy ktoś nie mógłby im tego wytłumaczyć?

Toby westchnął.

- Nie - odparł. - Mówię poważnie, Sylwio. Zrozum, gdybyś była panną Selwood, to czy chciałabyś, żeby sir Veryan oświadczył ci się z poczucia obowiązku? Dlatego, że to byłoby coś, czego się od niego oczekuje?

Przez chwilę Sylwia w milczeniu rozważała problem.

- Nie. - Podniosła głowę. - Miałabym swoją dumę. - Toby uśmiechnął się. - Ale to wydaje się bardzo trudne.

- Pozostaje nam nadzieja, że znajdą wyjście z tej sytuacji - rzekł Toby. - A jeśli już musisz o tym z kimś rozmawiać, to zawsze możesz ze mną.

Veryan zareagował na oświadczenie Dorothei, że wyjeżdża z panią FitzWalter do Harrogate, tą samą lodowatą wściekłością, jaką zareagował na pojawienie się w domu Daniela Watsona. Ona natomiast w ogóle nie zdradzała się z uczuciami, poprzestała na beznamiętnym zakomunikowaniu faktu. Veryana uraziło to i zirytowało w najwyższym stopniu.

- Niech ci będzie - powiedział chłodno. - Rób, jak chcesz. - Odwrócił się i od tej pory rzadko się do niej odzywał. Jej pomysł uważał za szaleńczy. Jak ona sobie poradzi? - zastanawiał się. Majątek Dorothei był zainwestowany w „Marię”, więc z czego zamierzała żyć? Czyżby sądziła, że dwieście funtów rocznie - należących się pani FitzWalter - wystarczy na utrzymanie ich obu? Poza tym Dorothea opuściłaby wszystkich swoich podopiecznych. Co stałoby się z biedną Jenny Tregair? To był straszny egoizm.

Od pewnego czasu myślał o kuzynce jak o kimś wyjątkowym. Cieszył się więc, że w porę odkrył jej prawdziwy charakter. Niby podświadomie wiedział, że nawet nie postawił sobie pytania, dlaczego zdecydowała się na taki krok, ale uczucia były od niego silniejsze. Targały nim ból i złość jednocześnie, a on umiał się przed tym obronić jedynie całkowitym wymazaniem Dorothei z pamięci.

Dopiero gdy pojechał z wizytą do sir Thomasa Shebbeare'a, uzmysłowił sobie prawdę. Chciał obejrzeć czerwone bydło rasy dewońskiej, hodowane przez sąsiada, i dowiedzieć się, ile kosztuje jego utrzymanie. Przy okazji zaproszono go na lunch i tam poznał lady Shebbeare.

Lady Shebbeare była ambitną kobietą, która za jedyny cel życia postawiła sobie wydanie za mąż trzech córek. Znajomości z sir Veryanem nie szukała dotąd wyłącznie z powodu haniebnej obecności byłej kochanki sir Waltera w Selwood Priory. Z ulgą wysłuchała więc, jak sir Veryan opowiada o swych planach wobec FitzWalterów. Wreszcie postępuje tak, jak powinien, pomyślała. Potem Veryan wspomniał, że panna Selwood wybiera się do Harrogate razem z panną FitzWalter i jej matką.

Oczy lady Shebbeare zapłonęły.

- Biedna panna Selwood - powiedziała. - To będzie dla niej bolesna strata. Ale, naturalnie, nic na to nie można poradzić. Przecież nie mogłaby mieszkać w Selwood Priory bez damy do towarzystwa! Sama wspominałam jej zaraz po śmierci sir Waltera, że będzie musiała się wyprowadzić, ale wtedy nie zwróciła na to uwagi. „Pani Potter jest znakomitą damą do towarzystwa”, powiedziała mi wtedy. Cieszę się, że mądre rady znajdują posłuch. Panna Selwood jest bardzo poczciwa, ale nie należy się spodziewać, by mogła znaleźć męża. Chyba zbliża się już do trzydziestki, a poza tym to dziwne zestawienie kolorów włosów i oczu, taki niefortunny kaprys natury! By nie wspomnieć już o mieszkaniu w tym walącym się domu... - Roześmiała się i poklepała sir Veryana po nieruchomym ramieniu. - Ma pan rację, sir, że ją pan odsyła. - Pochyliła się do niego i konfidencjonalnym tonem zakończyła: - Między nami mówiąc, sam może pan osiągnąć dużo lepszą pozycję! - Uśmiechnęła się do niego figlarnie i zwróciła jego uwagę na specjały ze stołu: - Może trochę wybornej szynki przyrządzonej przez naszą kucharkę, a może skuszę cię, sąsiedzie, na plasterek pasztetu z gołębi?

Dorothea była na poddaszu. Ostatnimi dniami często szukała tam schronienia. W takim nastroju nie mogła znieść obecności Veryana, było to zbyt bolesne. Męczyły ją również entuzjazm Horace'a dla 95 Pułku Strzelców i nieustanne wypytywania Sylwii o szkołę.

Ten okres wydawał jej się o niebo gorszy niż miesiące po śmierci matki. Owszem, była wtedy przygnębiona i bardzo tęskniła za matką, ale życzliwe wsparcie Fanny dodawało jej otuchy, miała też dom, który kochała, a w otoczeniu bliskich ludzi. Potem urodzili się Horace i Sylwia i stopniowo jej życie odzyskało kolory. Tym razem było inaczej. Miała wrażenie, że znalazła się na pustyni, wyschniętej, jałowej, pozbawionej życia, w miejscu gdzie nic nie istnieje i nawet nie może zaistnieć.

Siedziała na poddaszu, wiedziała bowiem, że powinna zacząć je porządkować. Daniel obiecał zająć się jej finansami. Wcale się nie zdziwiła, gdy powiedział, że ma pokaźne konto w banku Hoare'a. Był gotów przekazywać co miesiąc na jej nazwisko dowolną sumę pod warunkiem, że Dorothea poda mu swój adres w Harrogate. Trzeba było więc tylko podjąć decyzję w tej sprawie.

Musiała też postanowić, co z lekami. Co ze środkiem wzmacniającym Jenny i z maścią na reumatyzm Tamsin Wright? Może powinna zostawić dla nich recepty? Ale kto by im zrobił te leki?

Wydawało się, że nie ma odpowiedzi na żadne z tych pytań, zresztą Dorothea była zbyt zmęczona, by rzeczowo pomyśleć. Żyła jak w otchłani, trudno jej było nawet się poruszać. Westchnęła i odłożyła łyżeczkę do odmierzania składników, po czym podeszła do okna i zaczęła wpatrywać się w morze, chociaż tak naprawdę niczego nie widziała. Nie usłyszała też pukania na dole ani kroków na schodach.

Jeszcze ze schodów Veryan dostrzegł jej sylwetkę na tle okna. Nie płakała, ale od czasu do czasu po policzku spływała jej łza. Nigdy nie widział tak opuszczonej Dorothei. Skrzypienie desek podłogi zwróciło jej uwagę. Odwróciła się i widząc kuzyna, głośno nabrała powietrza i chciała szybko się opanować, znowu nałożyć maskę obojętności, którą nosiła przez cały ostatni tydzień.

Veryan podszedł prosto do niej, objął ją i pocałował. Nie miał w tym wprawy, więc nie był pewien reakcji Dorothei. Po chwili uniósł głowę i spojrzał jej w oczy. Wydawała się bardziej zdumiona niż zła, a jego uchu chyba nic nie groziło. Pocałował ją więc znowu, tym razem odważniej i nagle, ku swej wielkiej uldze i radości, poczuł jej ramiona na szyi.

Zaczął mówić jej, w przerwach między następnymi pocałunkami, jaka jest niezastąpiona, jaka piękna i jak bardzo ją kocha.

Gdy wreszcie odsunęli się od siebie, powiedział pośpiesznie:

- Och, Theo! Jestem pewien, że nie robię tego jak należy, ale proszę, powiedz, czy nie zechciałabyś się zastanowić nad poślubieniem mnie? Nie mogę znieść myśli, że mogłabyś odejść, tak bardzo cię kocham.

Dorothea znów go objęła i pocałowała.

- Tak, wyjdę za ciebie - powiedziała. Łzy już jej wyschły, a oczy lśniły. - Nie wiem, skąd ci przyszło do głowy, że nie robisz tego jak należy. Moim zdaniem, dajesz sobie radę doskonale.

Veryan smutno się uśmiechnął.

- To musi być triumf natury nad brakiem doświadczenia!

- Kocham cię takiego, jaki jesteś, Veryanie - powiedziała Dorothea. - Wcale nie narzekam.

Przeł. Antoni Odyniec.

Przeł. Stanisław Barańczak.

37



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hawksley Elizabeth Koligacje
Hawksley Elizabeth Koligacje
Hawksley Elizabeth Szarada
Hawksley Elizabeth Testament
Hawksley Elizabeth Wieża
Hawksley Elizabeth Guwernantka
Hawksley Elizabeth Testament
Hawksley Elizabeth Szarada 2
Hawksley Elizabeth Brzydula
Hawksley Elizabeth Brzydula
Brzydula Hawksley Elizabeth(1)
Hawksley Elizabeth Testament
Hawksley Elizabeth Szarada 3
Hawksley Elizabeth Brzydula
Hawksley Elizabeth Wieza
Hawksley Elizabeth Szarada
Hawksley Elizabeth Próba
Hawksley Elizabeth Brzydula

więcej podobnych podstron