Elizabeth Hawksley
KOLIGACJE
1
1
Zachodnia sypialnia w Selwood Priory zdradzała cechy świetności
splamionej niechlujstwem, co niewątpliwie charakteryzowało jej
właściciela. Olbrzymie łoże, na którym spoczywał umierający sir
Walter Selwood, zdobiły ciemnoczerwone adamaszkowe zasłony,
teraz jednak były one w kilku miejscach rozdarte, a do tego
wystrzępione. Rogi łoża zwieńczone były ozdobnymi gałkami, ale
tylko jedna noga trzymała się prosto, pozostałe zaś chyliły się pod
najdziwniejszymi kątami. Niegdyś pyszna kołdra straszyła
licznymi łatami i dziurami.
Sam sir Walter uzupełniał obraz zdegradowanej wielkości. Jego
ciemnopiwne oczy były zapadnięte, wydatny nos jawił się jeszcze
większy na tle wychudłej i pooranej bruzdami twarzy, brokatowy
szlafrok znaczyły plamy, a przekrzywiona na bakier peruka, mimo
że starannie ufryzowana, straszyła brudem.
Pokój miał sklepiony strop i dwa groteskowo rzeźbione wsporniki
po obu stronach gotyckiego okna. Na ścianach wisiały spłowiałe
tapiserie, przedstawiające zgwałcenie Europy. Raz po raz poruszały
nimi podmuchy, które ze świstem wpadały do pokoju przez szparę
w futrynie i podrywały kurz z podłogi, a boki byka sugestywnie się
wtedy marszczyły. Dookoła migotały płomienie kilkunastu świec,
odbijających się w niezliczonych lustrach.
Żadna z dwóch osób obecnych w sypialni zdawała się nie
zauważać jej żałosnego stanu. Walter dlatego, że nigdy go to nie
obchodziło, pieniądze zawsze przepijał i wydawał na hazard, a w
dobrych czasach również na łajdactwa; natomiast jego córka
Dorothea dlatego, że nie znała żadnego innego domu.
Miała już trzydzieści lat i w oczach większości ludzi uchodziła za
zdeklarowaną starą pannę. Jej praktyczne podejście do spraw
majątku i umiejętność gospodarowania w Selwood Priory sprawiły,
że z punktu widzenia ojca była wyjątkowo użyteczną osobą. Nic
więc dziwnego, że nigdy nawet nie spróbował znaleźć jej męża.
Zresztą, powtarzał sobie sir William, kto by taką zechciał? Dorothea
2
była chuda, niemal koścista, miała jasne włosy trudnego do
określenia koloru i - nie wiadomo dlaczego - bardzo ciemne oczy.
Część ludzi we wsi, którym nie podobał się ten kaprys natury,
zwała ją czarownicą.
Była ubrana w nietwarzową szarą suknię z wełny, a od
przeciągów chroniła się starym szalem, zarzuconym na ramiona.
Siedziała teraz, splatając na kolanach długie, delikatne palce, i
zadumanym wzrokiem wpatrywała się w ogień.
- „Maria” jest naturalnie twoja - powiedział z wysiłkiem sir Walter.
Dorothea odziedziczyła po matce siedem tysięcy funtów, które w
swoim czasie powinny były zostać bezpiecznie zainwestowane.
Niestety, ojciec, jedyny pełnomocnik rozporządzający tym
majątkiem, wykorzystał pieniądze, by zamówić w stoczni
Megavissey „Marię”, stutonowy okręt wyposażony w dwanaście
dział, który umożliwiał mu zwiększenie korzyści czerpanych z
przemytu. Tłumaczył sobie, że wszystko jedno, w co włożył te
pieniądze, skoro jego córka tak czy owak ma swoje trzysta
pięćdziesiąt funtów rocznie. Prawdę mówiąc, okręt kosztował
niewiele ponad tysiąc funtów, nie było jednak dokumentów, które
wykazywałyby, co stało się z resztą pieniędzy. Bez wątpienia trafiły
do kieszeni sir Waltera, by wesprzeć jego potrzeby hazardzisty oraz
hodowlę kogutów do walki.
Dorothea musiała się z tym pogodzić. Gdyby straż przybrzeżna
zatrzymała kiedyś „Marię”, okręt zostałby sprzedany albo
zatopiony, a to oznaczałoby całkowite przekreślenie jej spadku.
Mogła tylko się modlić, by los ją oszczędził.
- Poza tym wszystko dostaje dziedzic, niech go piorun strzeli -
dokończył sir Walter.
- A co z Fanny i dziećmi? - spytała zatroskana Dorothea.
- Fanny ma dwa tysiące, które na nią przepisałem. Fanny Potter
była guwernantką Dorothei, ale po śmierci pani Selwood uległa
żądaniom chlebodawcy i została jego kochanką. Z tego związku
urodziło się dwoje uroczych dzieci i od tej pory cała ta trójka
3
mieszkała - ku zgrozie miejscowego ziemiaństwa - w Selwood
Priory razem z Dorothea i jej ojcem. Ale jakie utrzymanie może
zapewnić sto funtów rocznie, a na tyle tylko mogła liczyć Fanny.
Siedemnastoletni Horace nadal musiał się uczyć, czekało go też
wejście w świat dorosłych. Sytuacja trzynastoletniej Sylwii
wyglądała jeszcze gorzej. Kto chciałby za żonę pannę z nieprawego
łoża, która nie ma posagu, żeby zatuszować tę przykrą wadę?
- A dzieci, ojcze? Co z Horace’em i Sylwią? Sir Walter nie
odpowiedział. Fanny już dawno przestała go interesować. Pozwalał
jej mieszkać w swoim domu tylko dlatego, żeby odpędzić
ewentualnych swatów, którzy chcieliby mu znaleźć nową żonę po
śmierci matki Dorothei. Obecność Fanny znaczyła bowiem tyle, że
żadna dobrze wychowana panna nie mogła złożyć wizyty w
Selwood Priory. Sir Waltera ani trochę przy tym nie interesowało,
że w ten sposób również córkę z prawego łoża odcina od wszelkich
kontaktów z miejscowym ziemiaństwem.
Rozmyślając o przyszłości, Dorothea zaczęła skubać chudymi
palcami frędzel szala. Dziedzicem był nie znany jej kuzyn,
wielebny Veryan Selwood, obecnie wykładający w New College w
Oksfordzie. Ojciec spotkał go tylko raz w życiu i wróciwszy potem
do domu, prychnął z pogardą:
- Świętoszkowaty księżulo, ot co! - Od tej pory nie pozwalał
wspominać jego imienia.
Dorothea siedziała w milczeniu. Ojciec mógł dawno ożenić się z
Fanny, żeby Horace zyskał wszelkie synowskie prawa, ale tego nie
chciał.
Milczenie córki irytowało umierającego człowieka nie mniej, niż
zirytowałaby go jakakolwiek jej uwaga.
- Miałbym się ożenić z nieczystą kobietą? Ja, Selwood?
- Była czysta, dopóki cię nie poznała - zwróciła mu uwagę
Dorothea.
- Była gotowa jak dojrzała śliwka.
Dorothea przygryzła wargę. Jaką szansę miała biedna Fanny,
4
guwernantka z pensją trzydziestu funtów rocznie, przy
chlebodawcy, którego roczny dochód wynosił dwa tysiące funtów?
Z moralnego punktu widzenia ich związek, rzecz jasna, był
naganny. Ale Fanny widziała w nim jedyną szansę ucieczki przed
ponurą przyszłością i nędzą na starość - któż mógłby mieć jej to za
złe?
Raz Dorothea ośmieliła się powiedzieć coś podobnego pani
Gunthorpe z Quilquin House i wprawiła ją tym w święte
oburzenie.
- Panna Potter powinna była wyjechać natychmiast, gdy tylko się
zorientowała, że jej cnota jest w niebezpieczeństwie - oświadczyła
dobitnie sąsiadka. - Bez wątpienia zrobiłabym wszystko co w mojej
mocy, żeby znaleźć jej posadę w prawdziwie chrześcijańskim
domu.
Dorothea wydawała się sceptyczna wobec tego twierdzenia.
- Jestem wstrząśnięta, Dorotheo - ciągnęła - że zapominasz się do
tego stopnia, by pobłażać ciężkiemu uchybieniu cnocie. Pomyśl
przynajmniej o własnej pozycji. Co do mnie, nie mogę nawet złożyć
wizyty w Selwood Priory, póki ta kobieta jest pod waszym dachem.
To straszne! Moja Isabel mogłaby wtedy nie mieć innego wyjścia,
jak ją poznać. - Isabel była córką pani Gunthorpe.
Dorothei nie interesowała Isabel, która wydawała jej się podobna
do matki, pruderyjna i wiecznie ze wszystkiego niezadowolona, nie
przejmowała się więc ani trochę brakiem kontaktów z
Gunthorpe’ami. Żałowała tylko, że do bojkotu jej domu nie
przyłączył się Bram Gunthorpe, brat Isabel. Był rówieśnikiem
Dorothei, rozwiązłym i dość bezwzględnym, i zawsze bardzo lubił
nocne hulanki z sir Walterem. Podczas jego wizyt Dorothea starała
się być poza domem. Ostatnio jednak jej niepokój w związku z
Bramem znacznie się nasilił, ten bowiem zainteresował się
trzynastoletnią Sylwią, którą w tym wieku reputacja Brama zaczęła
niebezpiecznie intrygować.
Jedyna korzyść z nieznajomego kuzyna po święceniach, pomyślała
5
Dorothea, jest taka, że z pewnością nie będzie tolerował wizyt
Brama.
Sir Walter zapadł w drzemkę, a jego córka pozostała na miejscu,
wpatrując się w ogień i dalej rozmyślając nad swoją przyszłością.
Mogła na pniu sprzedać „Marię”. Było wielu ludzi, kupców w
Plymouth i dżentelmenów w okolicznych majątkach, którzy z
wielką ochotą weszliby w posiadanie szybkiego i sprawdzonego
okrętu. Ale finansowo oznaczałoby to dla niej wielką stratę.
Powinna się cieszyć, gdyby uzyskała ze sprzedaży wszystkiego
łącznie z osprzętem tysiąc funtów. Byłoby to poważnym ciosem dla
tych, których egzystencja zależała od Dorothei. Pieniądze zarabiane
dzięki okrętowi stanowiły wszak większą część dochodów
okolicznej ludności.
Naturalnie, mogła oddać go w dzierżawę. W ten sposób
zachowałaby do pewnego stopnia panowanie nad sytuacją i miała
pewność, że miejscowi ludzie osiągają jakieś zyski. Ale wiązałoby
się to również z ryzykiem. Kapitana Daniela Watsona dobrze znała
i ufała mu bezgranicznie. Co by się z nim stało, gdyby
wydzierżawiła „Marię”? I co stałoby się z Horace’em oraz Sylwią,
skoro było zupełnie jasne, że ojciec odkładał ich problem zbyt
długo. Zawsze obiecywał zabezpieczyć dzieci... kiedy zaoszczędzi
trochę pieniędzy. Teraz okazało się, że to już nigdy nie nastąpi.
I co zostanie jej, Dorothei, gdy ojciec umrze, a majątek odziedziczy
nie znany kuzyn? Veryan Selwood był duchownym.
Prawdopodobnie nie zechce trzymać w swoim domu Fanny z
dziećmi. A ją, jeśli nawet zgodzi się tolerować, to co z tego? Jak
będą mijać jej dni? Teraz miała mnóstwo zajęć. Prowadziła sprawy
majątku, zarządzała domem i uprawiała zioła w ogródku, który był
jej chlubą i źródłem radości. Nowy właściciel w najlepszym razie
będzie znosił jej obecność.
Przyszłość rysowała się ponuro.
Na kratę kominka upadła gałąź jabłoni i wzbiła tuman
zielonkawych iskier. Sir Walter gwałtownie się przebudził.
6
- Thea?
- Jestem tutaj, ojcze.
- Lepiej napisz do tego przeklętego księżula. Chcę go widzieć.
Wielebny Veryan Selwood, do którego sir Walter czuł taką
niechęć, dopiero co obchodził trzydzieste drugie urodziny. Był
wysokim, przygarbionym i bardzo chudym mężczyzną, często
bowiem zapominał o posiłkach. Jasne włosy nieporządnie spadały
mu na kołnierzyk, a niebieskoszare oczy oglądały świat przez
okulary w drucianej oprawie.
Tego dnia roku pańskiego 1808 wielebny Veryan Selwood siedział
w swym gabinecie pełnym książek, w oksfordzkim New College.
Na zewnątrz wiał ostry marcowy wiatr, ale w domu było ciepło i
zacisznie. Ogień miło grzał, a w wiadrze było węgla po brzegi.
Wystarczyło zadzwonić na służącego, żeby dostać kawy lub
herbaty. Można też było zejść do sieni i razem z kolegami
wykładowcami zjeść wyborny posiłek, napić się porto, a przy okazji
miło i z korzyścią dla umysłu porozmawiać. Krótko mówiąc,
Veryan prowadził cnotliwe, przykładne i niespieszne życie, a temu,
kto uważałby, że dla młodego człowieka jest to nudne i
ograniczające, mógłby powiedzieć tylko, że jemu taki tryb życia
odpowiada.
Veryan częściowo rozumiał, że w ten sposób ucieka od ponurego
dzieciństwa z matką inwalidką i ojcem brutalem. Jego życie i
zdrowie umysłu uratowała piastunka, Matty, która dała mu miłość
i wsparcie, rozbudziła w nim pasję do nauki, pocieszała go, gdy był
chory, i zawsze starała się chronić przed gniewem ojca. Pan
Selwood uważał swego jedynego syna za babę, którą należy tęgo
ćwiczyć i hartować, jeśli miał kiedykolwiek wyrosnąć na
mężczyznę co się zowie.
- Nigdy nie będę taki jak mój ojciec, Matty - powiedział Veryan,
gdy miał mniej więcej osiem lat. - Nie lubię zabijać.
- Panicz Veryan będzie wspaniałym mężczyzną - odparła Matty. -
7
Ma dobre serce i myśli o innych. Nie wiem, czy dżentelmenowi
trzeba więcej. - Nigdy otwarcie nie krytykowała chlebodawcy
przed jego synem, ale Veryan był zmyślnym chłopcem, miała więc
nadzieję, że ją zrozumie.
Zarzucił jej ręce na szyję i mocno ją uścisnął.
- Ej, ej, baranku - powiedziała Matty. Cmoknęła go w policzek i
dodała: - A jak tam czasowniki panicza? Mam go odpytać?
To właśnie Matty co tydzień pisała do niego listy, gdy w wieku
trzynastu lat został wysłany do Winchester, ale dwa lata później
piastunka i jego matka umarły jedna po drugiej w ciągu zaledwie
kilku miesięcy. W ostatnim liście Matty napisała: „Niech panicz
korzysta ze swego rozumu. To jest dla panicza droga ucieczki”.
Następne trzy lata, przez które musiał znosić w czasie świąt
agresywną, tępą siłę ojca, były bez wątpienia najstraszniejszym
okresem w życiu Veryana. Sam nie wiedział, jak by je przetrwał,
gdyby nie pan Marcham, ojciec chrzestny, który często zapraszał go
do siebie.
Ale radę Matty wziął sobie do serca. Ciężko harował i dzięki temu
zdobył stypendium New College w Oksfordzie, zarezerwowane dla
wychowanków Winchesteru. Wszystkie wolne od nauki chwile
spędzał u Marchamów, a do rodzinnego domu wrócił tylko raz, na
pogrzeb ojca. Potem bez większego zdziwienia dowiedział się, że
ojciec od lat żył z jego, Veryana, kapitału i że po spłaceniu długów
zostanie z tego ledwie kilkaset funtów. Veryan postawił za te
pieniądze nagrobek dla Matty - wydawało mu się, że właśnie taki
by jej się spodobał - a resztę pieniędzy zostawił w kościele na
opiekę nad grobem i wrócił do Oksfordu.
Poza stypendium, wynoszącym dwieście funtów rocznie,
dysponował jeszcze sześcioma tysiącami funtów kapitału
odziedziczonego po matce, prowadził więc życie naukowca
odludka, a pieniędzy miał dość, by stać go było na jedyną
ekstrawagancję, na jaką sobie pozwalał, czyli książki.
Dnie spędzał na tłumaczeniu wierszy z „Greckiej antologii”, które
8
dostosowywał do angielskich reguł metrycznych. Interesowała go
przy tym szczególnie nie poetycka siła wersów, lecz raczej
możliwość jak najdokładniejszego uchwycenia niuansów
starożytnej greki. Ostatnio pracował nad Meleagrem i wcale nie
widział sprzeczności w tym, że jako wykładowca college’u i osoba
duchowna tłumaczy autora, którego wiersze mają jawnie erotyczny
wydźwięk.
Komu innemu, być może, czyniono by z tego powodu rubaszne
uwagi, ale Veryan cieszył się wyjątkowym statusem. Było
absolutnie oczywiste, że w jego przypadku wybór jest
podyktowany czysto intelektualnymi poszukiwaniami.
Tego popołudnia miał gościa, odwiedził go bowiem Toby
Marcham. Był to syn ojca chrzestnego Veryana, a zarazem jeden z
niewielu ludzi spoza zamkniętego świata Oksfordu, z którymi
utrzymywał kontakty.
Toby miał dwadzieścia pięć lat, czyli o siedem mniej niż Veryan, i
bardzo towarzyską naturę, lecz mimo tych różnic zawsze
znajdowali wspólny język i traktowali się jak bracia; zresztą
rodzonych braci nie mieli.
- Nie możesz bez końca odgradzać się od świata w taki głupi
sposób - mówił Toby. - Zamieszkaj u nas. Papa ci to proponuje za
każdym razem, kiedy nas odwiedzasz.
- Jestem zajęty. Wkrótce ma się ukazać moja nowa monografia -
odparł zniecierpliwiony Veryan. Miał zadziwiająco głęboki, ciepły
głos, który nie pasował do ascetycznego oblicza Veryana.
Toby lekceważąco machnął ręką na wspomnianą monografię.
- A życie? - spytał, spoglądając, co trzeba powiedzieć, z niejakim
zadowoleniem na swe odbicie w zmętniałym lustrze wiszącym nad
kominkiem. Widok starannie potarganych kasztanowych włosów i
roześmianych szarych oczu musiał go zadowolić.
- Tu mam takie życie, jakiego chcę.
- Ładne mi życie! A wychodzenie poza mury? Poznawanie świata?
Kobiety? Do diabła, Veryan, żyjesz jak mnich. To nie jest zdrowe. -
9
Toby miał za sobą liczne amory, które zwykle kończyły się
poważnymi kłopotami, o czym Veryan dobrze wiedział.
Rozległo się pukanie do drzwi i na progu ukazał się chłopak na
posyłki.
- List do pana, panie Selwood. Należy się szyling i pięć pensów.
Veryan ostrożnie wziął od chłopca list i zaczął szperać po
kieszeniach w poszukiwaniu drobnych. Nie znalazł, więc przyjaciel
pospieszył mu z pomocą.
- Masz. - Toby klepnął dłoń posłańca, kładąc na niej kilka
szylingów.
Chłopak skłonił głowę, potwierdzając tym przyjęcie zapłaty, i
wyszedł.
- Nieczęsto dostaję listy. - Veryan z zakłopotaniem przeczesał
dłonią włosy i obrócił kopertę w dłoni. - Któż to mógł do mnie
napisać? - Nie lubił niespodzianek. Usiadł i sięgnął po nóż do
papieru, żeby przerwać pieczęć.
Charakter pisma był wprawny i zdecydowany, a smoliście czarny
atrament wydawał się złowieszczo natrętny.
Szanowny Panie Selwood
Mój ojciec, sir Walter Selwood, polecił mi napisać ten list. Jego
życzeniem jest, by niezwłocznie przyjechał Pan do Selwood
Priory, posiadłości, która, jak pan z pewnością wie, przejdzie na
pańską własność po śmierci mego ojca, z pewnością niezbyt już
odległej.
Musi Pan wsiąść do dyliżansu Królewskiej Poczty
Kornwalijskiej, który w Londynie odchodzi z Lad Lane, spod
zajazdu Pod Łabędziem o Dwóch Szyjach, i dojechać do Torpoint.
Dyliżans z Oksfordu do Southampton przejeżdża przez
Whitchurch i tam właśnie powinien Pan się przesiąść do
dyliżansu z Londynu. Pan Hooper, który prowadzi zajazd
Królewskie Ramiona w Torpoint, dostanie wiadomość, żeby dać
10
panu konia i przewodnika na resztą podróży.
Proszą wybaczyć mi tą zwięzłość. Piszą w imieniu ojca, nie
własnym. Przepraszam za ewentualne niezręczności.
Łączą wyrazy
szacunku -
D. Selwood
Veryan poprawił okulary na nosie i przysunął sobie świecę.
Jeszcze raz uważnie przeczytał list, po czym podał go Toby’emu.
Ten omiótł kartkę wzrokiem.
- Gratulacje, Veryanie! Majątek! Mam nadzieję, że zacny, hm?
- Nie mam pojęcia. Toby podniósł głowę.
- Chyba żartujesz. Ta D. Selwood najwyraźniej zakłada, że to
wiesz. Nawiasem mówiąc, kto to jest D. Selwood? przypuszczam,
że kobieta, bo mężczyzna sam odziedziczyłby majątek.
- Nie mam pojęcia! - Veryan ukrył twarz w dłoniach. - Słowo ci
daję, Toby, że nie wiem. - Wydawał się głęboko zrozpaczony. -
Spotkałem sir Waltera raz w życiu, dziesięć lat temu. Odrażający
człowiek, jeden z tych hałaśliwych, pijących na umór, grających o
wysokie stawki typów. - W bardzo przykry sposób przypominał
mu ojca. Veryan poznał kiedyś sir Waltera w tawernie Mitre.
Mężczyzna był bardzo pijany, a w pewnej chwili ku konsternacji
Veryana, posadził sobie barmankę na kolanach i wsunął rękę pod
jej spódnice. Veryan nie pamiętał już głośnych pisków dziewczyny i
radosnego rechotu czerwonego na twarzy sir Waltera. Wyszedł
wkrótce potem, ścigany pogardliwymi okrzykami krewnego:
- Mięczak! Przeklęty księżulo. Jesteś zwykła baba. Nie stanąłby ci,
nawet gdyby ci dali gotową kobietę.
Veryan nigdy nikomu nie opowiedział o tym epizodzie i zrobił
wszystko, żeby wymazać sir Waltera z pamięci.
- Ale musiałeś wiedzieć, że jesteś dziedzicem?
- Tak... Nie. Sir Walter pewnie powiedział coś takiego, ale całkiem
o tym zapomniałem. To był rozpustny, stary kozioł, więc sądziłem,
11
że zadbał o dziedzica. Ja go zawsze obchodziłem mniej więcej tyle
samo co on mnie.
- Ale majątek, Veryan! Gdzie leży? Ile jest wart? Na pewno coś o
tym wiesz.
- Nie mam pojęcia. Zdaje się, że w Kornwalii. Ale dokładnie nie
wiem.
Toby spojrzał na przyjaciela z dobrodusznym zniecierpliwieniem.
Obojętność Veryana wobec swojego statusu materialnego była
zaiste godna podziwu, ale, zdaniem Toby’ego, trudno to było uznać
za objaw zdrowego umysłu.
- Naturalnie zamierzasz tam pojechać.
Veryan zmarszczył czoło, spoglądając na list.
- Nie rozumiem, dlaczego miałbym to zrobić.
- Veryanie! To jest życzenie umierającego.
- Sir Walter może z powodzeniem umrzeć beze mnie. - Veryan
zacisnął usta, przybierając minę, którą Toby znał doskonale. Gdy
chciało się go do czegoś nakłonić, bywał uparty jak muł.
Przez chwilę Toby rozmyślał. Przypomniał sobie ojca przyjaciela,
który bez przerwy do czegoś zmuszał jedynaka albo na niego
grzmiał. Jedyną obronę Veryana stanowił cichy bunt. Zdarzało się,
że mimo potrząsania, bicia i kopania milczał jak zaklęty. Tym
tępym uporem ściągał na siebie następne razy. A jednak się nie
poddawał. Nic dziwnego, że biedak wybrał sobie niemal klasztorną
egzystencję, pomyślał Toby.
- Chyba masz rację - przyznał beztrosko. - Sir Walter jest
barbarzyńcą. Jeśli ta panna Selwood napyta sobie biedy, to trudno.
Dlaczego miałbyś spełniać jej życzenia?
Veryanowi pojaśniała twarz. Nagle uśmiechnął się całkiem
nieoczekiwanie szelmowskim uśmieszkiem; choć wokół kącików
oczu pojawiły się przy tym zmarszczki, wyglądał młodziej.
- Czy wyobrażasz sobie, że twoja nagła zmiana kursu mnie
zwiedzie? Uważasz, że powinienem tam jechać, prawda? Toby
roześmiał się i rozłożył ręce.
12
- Nic się przed tobą nie ukryje. Ale nie powiem na ten temat ani
słowa więcej.
- Idź do diabła!
Dorothea w milczeniu obchodziła swoje królestwo na poddaszu i
sprawdzała, jak wyglądają nasiona pietruszki, które posiała przed
kilkoma tygodniami. Tace zajmowały teraz długi stół wsparty na
kozłach, stojący pod wychodzącym na południe oknem. Ale nawet
w Kornwalii, gdzie klimat był łagodny, nasiona miały prawo
jeszcze przez pewien czas pozostać w uśpieniu.
Jej królestwo znajdowało się w budynku otaczającym dawną furtę
klasztorną, jednym z niewielu pozostałych z czasów sprzed kasaty
zakonu, która miała miejsce, gdy przodek sir Waltera z epoki
Tudorów położył rękę na majątku. Wcześniej „pożyczył” pieniądze
królowi Henrykowi, doskonale wiedząc, że nigdy więcej ich nie
zobaczy. Naturalnym biegiem rzeczy został jednak wynagrodzony
tym niewielkim majątkiem i ręką dziedziczki, która - według
wiedzy Dorothei - niewiele miała w tej sprawie do powiedzenia.
Budynek przy furcie przejęła lady Amicia, która - podobnie jak
teraz Dorothea - suszyła tu zioła. Dorothea dobrze wiedziała,
dlaczego lady Amicia polubiła poddasze kamiennej
trzynastowiecznej budowli. Jego duże okna wpuszczały mnóstwo
światła. Ściany były pobielone, a belki stropu ozdobiono kiedyś
wzorami z zielonych listków i czerwonych kwiatków, po których
pozostały jeszcze ślady. W belkach tkwiły haczyki do rozwieszania
ziół. Pomieszczenie wypełniał dyskretny, nieco drażniący nozdrza,
lecz przyjemny zapach.
Dookoła wzdłuż ścian ciągnęły się dębowe półki, na których stały
słoiczki z nasionami i suszonymi ziołami, własność Dorothei. W
garnuszkach i flakonikach przechowywała napary i maści, jako że
pomieszczenie pełniło funkcje użytkowe, a zapotrzebowanie na
smarowidła i inne leki Dorothei było duże. Pod północną ścianą, od
strony głównego budynku, stała marmurowa półka, a na niej waga
13
z mosiężnymi szalkami, żelazne odważniki, tłuczki oraz
moździerze różnych wielkości i deseczki do krojenia; był też
kamienny zlew, a pod nim kubeł.
Dorothea pracowała machinalnie, myśląc jednocześnie o ziołach i
o nieznajomym kuzynie. Wiedziała, że ich pokrewieństwo jest
bardzo dalekie. Selwoodowie nie miewali wielu potomków, w
każdym razie nie w zalegalizowanych związkach. Sir Walter był
jedynym dzieckiem swoich rodziców, które przeżyło, a jego ojciec
miał tylko jednego brata. Naturalnie, to wcale nie powstrzymało ich
przed harcami z niewieścią częścią miejscowej ludności. Dziadek
Dorothei egzekwował nawet coś w rodzaju prawa pierwszej nocy
należnego seniorowi. Nic dziwnego, że wielu okolicznych chłopów
miało czarne oczy i orle nosy Selwoodów.
Jej dłonie skrzętnie pracowały i przenosiły nasiona z tac do
płaskich skrzynek z ziemią. Jakim człowiekiem okaże się wielebny
Veryan Selwood? Dorothea wyobraziła sobie starego człowieka w
spodniach do konnej jazdy, kamaszach oraz kapeluszu z szerokim
rondem, typowym dla duchownego. Tylko co wielebny zrobi z
Fanny i jej dziećmi? Czy będzie widział potrzebę zapewnienia
Horace’owi wykształcenia, zważywszy na jego status dziecka z
nieprawego łoża? I co z Sylwią? Czy będzie musiała w swoim
czasie zostać guwernantką jak jej matka, pracować od świtu do
nocy za mamę trzydzieści funtów rocznie i tak jak matka ulec
nieuczciwym zakusom pana domu?
Ojciec powinien był wypełnić swoje zobowiązania, pomyślała
Dorothea w nagłym przypływie gniewu. Powinien był należycie
zabezpieczyć bliskich. Tylko dzięki niej Horace zdobywał
jakiekolwiek wykształcenie; był w szkole z internatem w Exeter.
Sylwię natomiast uczyła w domu jej matka.
Mimo znużenia Dorothea odnosiła się do ojca z wyrozumiałością.
Sir Walter był egoistą i despotą, ale nie perfidnym. Jeśli nic nie
zakłócało komfortu jego egzystencji, pozwalał córce robić wszystko
po swojemu. Zresztą życie stało się znacznie prostsze, gdy
14
Dorothea wkrótce po swych siedemnastych urodzinach przejęła
zarządzanie majątkiem. Przynajmniej służba wiedziała, że dostanie
godziwą zapłatę. Ale wydatki sir Waltera znacznie przekraczały
dochody, a powstającą lukę wypełniały wpływy z przemytu albo
wolnego handlu, jak wolał nazywać ten proceder sir Walter.
Co powie na to wszystko wielebny Veryan Selwood?
Dorothea z bardzo zatroskaną miną wyjrzała przez okno. Widok
był wspaniały, nie dalej jak sto metrów od furty widziała bowiem
lśniącą w słońcu taflę morza. Z prawej strony była wieś
Porthgavern, której dachy, rozrzucone w wielkim nieładzie,
kończyły się przy porcie. Omiotła wzrokiem horyzont. Jej okręt,
„Maria”, powinien wkrótce nadpłynąć, choć na pewno nie należało
ryzykować zbliżania się do brzegu przed zapadnięciem zmroku. W
odpowiednim czasie „Maria” powinna rzucić kotwicę w zatoczce
położonej niemal dokładnie na przeciwko furty, by marynarze
mogli wyładować beczki brandy i dżinu, koronki w
nieprzemakalnych płóciennych paczkach oraz tytoń. Przemycane
towary dawały duży zysk, niezwykle potrzebny, bo sir Walter lubił
hazard i ostatnio był winien trzysta gwinei Bramowi
Gunthorpe’owi. Te pieniądze, pomyślała Dorothea ze złością,
można by przeznaczyć na zapewnienie biednej Fanny trochę
bezpieczniejszej egzystencji.
Kątem oka zauważyła ruch. Chłopiec, mniej więcej dziesięcioletni,
wspinał się po zboczu. Dorothea oderwała się od pietruszki i zeszła
po spiralnych schodach na dół.
- Co się stało, Diggory?
Chłopiec ściągnął czapkę.
- Ojciec kazał pani powiedzieć, że „Maria” będzie dzisiaj
wieczorem.
Dorothea skinęła głową.
- Przekaż mu, że wszystko tak jak zwykle. I niech ktoś pojedzie do
Polperro. Nie potrzebujemy kłopotów z tamtej strony. - W Polperro
znajdował się urząd celny, a straż celna miała niewielki kuter,
15
którego kapitan z chęcią zatrzymałby „Marię” i przejął jej ładunek.
Dorothea uśmiechnęła się do chłopca. - Jesteś głodny?
Diggory skinął głową.
Zaprowadziła go na swoje poddasze.
- Tylko nic nie dotykaj! Masz. - Włożyła dłoń do słoiczka i podała
chłopcu dwie słodkie bułeczki jęczmienne.
- Dziękuję pani. - Skłonił głowę i wyszedł. Dorothea odprowadziła
go wzrokiem. Ojciec Diggory’ego, Abel Watson, był jednym z
bękartów sir Waltera. Chłopiec miał ciemne oczy Selwoodów, a
jego ciemne włosy sterczały kępkami na wszystkie strony,
podobnie jak w swoim czasie u Horace’a. Westchnęła. Bardzo
chciała założyć szkołę w Porthgavern, żeby takim dzieciom jak
Diggory było łatwiej w życiu, ale ojciec się temu sprzeciwiał.
Zamknęła pomieszczenie na poddaszu na klucz i zeszła na dół.
Na stajnie w Selwood Priory wykorzystano część dawnego
klasztornego krużganku. Budowniczowie epoki Tudorów nie
widzieli powodu, dla którego mieliby marnować kamień przedniej
jakości. Dlatego też każdy boks wyznaczały dziwacznie rzeźbione
kolumny, a nad siodlarnią znajdowała się resztka rozbitego
tympanonu. Jeśli wziąć pod uwagę żałosny stan całego domostwa,
stajnie były w zadziwiająco dobrym stanie. Było w nich pięć koni i
kucyk Sylwii, a ponadto kilka boksów przeznaczono dla cennych
skrzydlatych bojowców odmiany złotej i srebrnej, a także jednego z
rudym podgardlem, sir Walter był bowiem wielkim entuzjastą
walk kogutów i hodował czempiony.
Horace, syn Fanny, był akurat w ostatnim boksie ze swą nową
trzyletnią klaczą, Beauty. Przyjechał z internatu w Exeter częściowo
z powodu przerwy wielkanocnej, a częściowo z powodu choroby
ojca. Miał zresztą nadzieję, że już nie wróci do szkoły - potwornego
miejsca, gdzie źle karmiono. Chłopcy, naturalnie, szybko
zorientowali się, że Horace jest nieślubnym dzieckiem i bezlitośnie
z niego drwili.
16
Właśnie wszedł w taką fazę dojrzewania, że wyglądał jak
rozciągnięty. Był chudzielcem liczącym metr osiemdziesiąt
wzrostu, z ciemnymi włosami Selwoodów i orzechowymi oczami
matki. Zaczął siedemnasty rok życia i chciał poznać trochę świata.
Jaką korzyść przynoszą mamę wiersze po łacinie albo znajomość
imion wszystkich rzymskich cesarzy?
Wprawdzie Horace nie miał zbyt refleksyjnej natury, ale nawet on
rozumiał, że wkrótce wszystko się zmieni. Ten nieznajomy kuzyn
miał odziedziczyć wszystko. Co gorsza, był księdzem!
- Horace? - usłyszał głos Dorothei i wystawił głowę z boksu.
Dorothea otworzyła niskie dwuskrzydłowe drzwi i weszła do
środka. Klacz cicho zarżała, po czym trąciła nozdrzami okolice jej
kieszeni, doświadczenie wskazywało bowiem, że można tam
czasem znaleźć jabłko. Dorothea uśmiechnęła się, wyciągnęła owoc,
jeszcze z zeszłorocznego zbioru, i pogłaskała zwierzę po
jedwabistym boku.
- Ojciec? - Horace odłożył zgrzebło. Dorothea pokręciła głową.
- „Maria”. Abel przysłał wiadomość. Powinna tu być dziś
wieczorem.
Chłopakowi zaświeciły się oczy.
- To dobrze. Ostatnio było tak nudno. - Wiedział, że ojciec jest
umierający, i odczuwał z tego powodu tyle żalu, na ile go było stać,
ale dla człowieka w jego wieku oznaczało to ciężką próbę. Czekanie
nigdy nie było jego mocną stroną. - Lubię, gdy trochę więcej się
dzieje.
- Tylko nam tego brakuje, żeby za dużo się działo - zmitygowała
go Dorothea. - Ojciec nie jest w stanie dopilnować wyładunku, więc
nic nie może się ułożyć nie po naszej myśli.
- Nie narzekaj, Theo.
- Przemyt jest ciężkim przestępstwem, Horace. A przypominam ci,
że Bram Gunthorpe jest sędzią pokoju.
- Bram nigdy nie doniósłby na nikogo z nas!
- Tak myślisz? - spytała z gryzącą ironią Dorothea. Chłopak
17
roześmiał się niepewnie.
- Bram sam siedzi po uszy w przemycie, Theo.
- Czy nie wydaje ci się, że zechce powiększyć swój udział, kiedy
ojciec umrze? Czyżbyś go podejrzewał o rycerskie uczucia w
stosunku do wdowy i sierot?
Horace przestąpił z nogi na nogę.
- To jest nicpoń, nie ma dwóch zdań. Ale gdyby kogoś z nas
aresztowano, podniósłby się szum.
- Nie myślę o tobie, Horace. Martwię się o takich ludzi jak Abel. Ty
prawdopodobnie wykręciłbyś się ostrzeżeniem. Abel skończyłby na
szubienicy albo by go wcielono do marynarki. Gdyby kogoś z
naszych oddano do dyspozycji sądu w Bodmin, to jak byśmy mu
pomogli? Bram mógłby umyć ręce. Nie podoba mi się, że jesteś w to
zamieszany, i nigdy mi się nie podobało. Wprawdzie jesteś
odważny, ale nie masz zwyczaju pomyśleć, zanim coś zrobisz.
- Masz piekielnie ostry język, Theo - powiedział Horace z urazą.
- Bo mi potrzebny - odpaliła.
Chłopak zrozumiał, że przyrodnia siostra jest poważnie
zaniepokojona, więc postanowił dodać jej otuchy. Obiecał, że
będzie rozsądny. Żadnych sztuczek z celnikami, żadnej
donkiszoterii.
Dorothea wydawała się nieufna, ale nie odezwała się więcej ani
słowem na ten temat.
- Co mam robić, Theo? - Horace jeszcze raz poklepał klacz, po
czym otworzył przed siostrą drzwi boksu.
- To, co zwykle. Klienci muszą wiedzieć o nadejściu towaru.
Trzeba spisać zamówienia. Powinieneś wpaść do pani Pascoe, bo
wspominała, że kupiłaby trochę koronki. Aha, i szepnij też słówko
Joshowi, jeśli go spotkasz. Podejrzewam, że on już wie, ale lepiej w
niczym nie zdawać się na przypadek. - Josh był lokajem i
totumfackim sir Waltera. Służył mu, odkąd obaj byli jeszcze w
wieku chłopięcym, toteż jeśli Josh nie wiedział czegoś o sprawach
swego pana, znaczyło to, że nie warto tego wiedzieć. Horace się
18
skrzywił.
- Ale nuda.
- Ojciec gra - powiedziała Dorothea, wzruszywszy ramionami. -
Jest winien Bramowi trzysta gwinei i trzeba spłacić ten dług. Bóg
jeden wie, co zrobiłby jego duchowny kuzyn, gdyby się o tym
dowiedział.
- No, tak. - Chłopak uśmiechnął się szeroko. - Nie pomyślałem o
tym. Kiedy kuzyn przyjeżdża?
- Mam szczerą nadzieję, że nie wcześniej, niż uda nam się
rozprowadzić ładunek - odpowiedziała Dorothea z niepokojem w
głosie. - Weź Coba, Horace. Mniej będziesz zwracać uwagę. Ludzie
mogliby cię zapamiętać, gdybyś dosiadał Beauty.
Odprowadziła go wzrokiem do siodłami, po czym wróciła do
domu. Weszła drzwiami od tyłu i znalazła się w korytarzu. Po
jednej stronie była kuchnia z przyległym składzikiem, a po tęgiej -
spiżarnia na mleko i masło. Słysząc hałasy dobiegające ze składziku
domyśliła się, że pani Kellow, gospodyni, właśnie łaja jedną ze
służących.
Pani Kellow pracowała u Selwoodów od dzieciństwa. Teraz była
pogodną, czerstwą kobietą dobiegającą siedemdziesiątki, miała
rzadkie, kręcone siwe włosy i bystre niebieskie oczy. Gdy zobaczyła
Dorotheę, wytarła ręce w fartuch i skinieniem głowy odprawiła
służącą.
- Słyszałam, że „Maria” dziś wraca, panno Theo?
Omówiły sprawę ze swobodą, jaką daje długa praktyka. Panna
Potter miała dostać wieczorną czekoladę zaprawioną łyżeczką
laudanum. Sylwię należało wcześnie położyć spać.
W razie gdyby coś się nie powiodło, na zdrowym rozsądku pani
Kellow można było polegać. Skrytkę w piwnicach stale
utrzymywano w czystości. Trzeba było tylko zgromadzić zapas
wody pitnej i chleba w kamiennych garnkach, przygotować lampę
oliwną i krzesiwo z hubką. Należało też wytrzepać sienniki.
Dorothea musiała dopilnować, żeby były na miejscu bandaże i taka
19
ilość laudanum, która wystarczy do uspokojenia każdego, kto by
tego potrzebował. Dawno temu, gdy była jeszcze mała, dwaj
mężczyźni ukrywali się w piwnicy cztery dni, podczas gdy celnicy
węszyli dookoła jak psy gończe. Wtedy jednak w skrytce nie było
wody i jedzenia, a obaj mężczyźni mieli rany. Jeden z nich umarł.
Dorothea nigdy tego nie zapomniała.
- Ech, mężczyźni! - powiedziała beztrosko pani Kellow. - Za nic nie
mają rozsądku. Lepiej być przygotowanym na wszystko.
Tego dnia sir Walter był w bardzo złym nastroju.
- Kiedy przyjedzie ten przeklęty klecha, Theo? - Język mu się
plątał, a policzki miał jeszcze bardziej zapadnięte niż zwykle.
- Nie wiem, ojcze. Napisałam do niego tego wieczoru, kiedy
poleciłeś mi to zrobić, a Josh zaniósł list na pocztę.
- Już powinien tutaj być. - Sir Walter chciał podnieść głos, ale
przeszkodził mu atak kaszlu. Córka przytknęła mu do ust kieliszek
brandy, potem otarła ojcu usta i poprawiła poduszki. - Koniec ze
mną, Theo. Chcę go zobaczyć, zanim przeniosę się na tamten świat.
Zapadło milczenie.
- Koguty - odezwał się w końcu chory - chcę obejrzeć walkę
kogutów. - Dorothea nie odezwała się ani słowem, więc krzyknął: -
Natychmiast! - Znów chwycił go przeciągły atak kaszlu.
- Dziś wieczorem przypływa „Maria” - powiedziała wbrew sobie
Dorothea. - Wszyscy będą potrzebni w zatoczce.
- Chcieliście to przede mną ukryć - wycharczał sir Walter.
Dorothea otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć, ale bez słowa
zamknęła je z powrotem. Owszem, miała zamiar powiedzieć ojcu o
transporcie dopiero po fakcie.
- Gdzie jest Josh? - Chory usiadł nieco prościej, wspierając się na
poduszkach. - Sprowadź mi zaraz Josha! No, szybko, do diabła! Nie
mogę zostawić tego w rękach głupawej kobiety.
Dorothea przygryzła wargi.
20
Veryan spędził w drodze dwie apokaliptyczne noce. Dyliżans
Królewskiej Poczty Kornwalijskiej nie był chyba godny swojej
nazwy, bo się w ogóle nie pojawił, a właściciel zajazdu pocztowego
w Whitchurch twierdził, że nic o nim nie wie. Wreszcie Veryan
natrafił na dyliżans poczty Exeteru i zdołał zapewnić sobie - wbrew
przepisom - miejsce na dachu, uciekłszy się do przekupstwa.
Ponieważ zaś zdecydowanie nie pochwalał takich sposobów, jego
niechęć do sir Waltera i nieznajomej kuzynki jeszcze wzrosła. A
potem zaczęło padać. Nie była to ulewa, lecz nieustanna mżawka,
która w końcu całkiem przemoczyła Veryanowi płaszcz. Krople z
kapelusza ściekały mu po szyi. Zanim dotarli do Exeter, był
przemarznięty, przemoczony, nieszczęśliwy i miał wszystkiego
dosyć.
W Exeter znalazł dyliżans Królewskiej Poczty Kornwalijskiej,
który - jak się okazało - miał tam przystanek końcowy. Wprawdzie
właściciele myśleli o przedłużeniu trasy, ale o tej porze roku nie
było na to wielkiego zapotrzebowania. Tyle są warte informacje tej
panny Selwood, pomyślał z irytacją Veryan.
Noc spędził w Exeter, w bardzo niewygodnym hotelu Foote’a. Nie
był przyzwyczajony do nocowania w zajazdach, a właściciel, na
pierwszy rzut oka rozpoznawszy nowicjusza, dał mu miejsce w
obskurnym pokoiku z wilgotną pościelą i dymiącym kominem.
Okno wychodziło na stajnie, więc Veryana nieustannie budziły
zajeżdżające i odjeżdżające dyliżanse. Gdy zaś spał, we śnie od
nowa przeżywał wszystkie uciążliwości całodziennej podróży.
Następnego ranka pucybut bynajmniej nie poprawił mu humoru,
odmówił bowiem wyczyszczenia butów.
- Buty powinny stać przed drzwiami wieczorem - powiedział
chłopak. - Teraz to już nie mój obowiązek. Poza tym jestem
potrzebny w jadalni. - Czekał jednak z nadzieją, pobrzękując
drobniakami w kieszeni, ale Veryan odniósł się obojętnie do tej
sugestii i odprawił chłopaka. Pucybut wzruszył ramionami i
odszedł leniwym krokiem.
21
Ale teraz dzień się wypogodził i można było oglądać piękne
widoki. Trakt biegł niedaleko Dartmoor, więc po prawej Veryan
zobaczył złowieszcze wrzosowiska ze skalistymi pagórkami, a od
czasu do czasu natykali się na stadko kudłatych dartmoorskich
kucyków. Po lewej krajobraz wydawał się bardziej przyjazny i
żywszy. Mijali sady z jabłoniami, a ziemia miała wszędzie
zadziwiająco rudy odcień. Veryana podniosło to na duchu. Może
nie będzie najgorzej, jeśli tak ma wyglądać ta cała Kornwalia,
pomyślał.
Ale w Kornwalii, gdy wreszcie tam dotarli, doznał następnego
wstrząsu. W Plymouth wyprzężono konie, a dyliżans wepchnięto
na prom i zabezpieczono klinami, wciśniętymi pod koła.
Wypoczęte zwierzęta czekały w stajni po drugiej stronie rzeki.
Veryan i pozostali pasażerowie skwapliwie skorzystali z okazji do
rozprostowania kości. Stał przy burcie i przyglądał się, jak dziób
promu rozcina wodę. Widział, jak wioślarze z całej siły napierają na
wiosła, walcząc z przypływem. Przed nimi rozpościerały się ziemie
Kornwalii.
Nie były to jednak oblane blaskiem słońca, rude wyżyny Devonu.
Nie, uświadomił sobie Veryan i przeszył go dreszcz. Ta kraina
wydała mu się naznaczona piętnem dawnych czasów i znacznie
bardziej obca. Gleba była zupełnie inna, a pejzaż utracił łagodność.
Przeprawa przez rzekę Tamar była jak przekroczenie granicy
państwa.
Pogoda też natychmiast się zmieniła, bo z zachodu nadciągnęły
kłęby szarych chmur. Na pokład spadły pierwsze krople deszczu.
Veryan pożałował, że w ogóle postawił stopę w tym miejscu.
Kraina nie zrobiła na nim dobrego wrażenia. Powinien był trzymać
się z dala od Kornwalii. Pełen złych przeczuć, przyglądał się
ponuremu widokowi, jaki miał przed oczami.
- Pierwszy raz w tej części świata, prawda, panie?
Veryan obrócił się. Stojący za nim woźnica wskazał skinieniem
głowy zbliżającą się przystań.
22
- Tak. - Veryan wziął się w garść. - Moja matka stąd pochodziła,
ale nigdy tu nie byłem.
- To znaczy, że masz tu rodzinę, panie? - Woźnica wydawał się
bardzo przyjaźnie nastawiony.
- Sir Waltera Selwooda - odrzekł bez entuzjazmu Veryan.
Woźnica gwizdnął.
- Słyszałem, że źle z nim.
Ciekawe, czy to jest opis stanu zdrowia, czy ocena moralna? -
zastanawiał się Veryan.
- Właśnie tam jadę - rzekł.
- Wszyscy znają sir Waltera. To nie byle kto. - Ton woźnicy nadal
był dwuznaczny.
Cóż to miało znaczyć, pomyślał zirytowany Veryan. Odwrócił się i
wbił wzrok w szybko zbliżający się przeciwległy brzeg.
O godzinie dziesiątej w zimny marcowy wieczór u wąskiego
skalistego przejścia do zatoki Morvoren było pełno ludzi. Przybyli
tu po dwóch lub trzech i zaraz wzięli się do wcześniej
wyznaczonych zadań. Dwóch wypłynęło małą łódką do skały
Morvoren i siedziało tam z przygotowaną latarnią. Inni oczyścili
brzeg z wodorostów i usypali z nich stertę w jednym miejscu, żeby
potem wykorzystać je do maskowania śladów. Kilka długich,
wąskich łodzi wiosłowych czekało w pogotowiu na brzegu. Do ich
załóg należało przewiezienie towarów z okrętu na brzeg. Łodzie
były niezwykle szybkie i zwrotne. Od czasu do czasu rozlegało się
ciche rżenie muła lub goonhillskiego kuca, z których każdy miał
drewniane siodło z jukami.
Josh, krępy sześćdziesięciokilkuletni mężczyzna z siwiejącymi
włosami, w solidnych skórzanych butach na nogach, zapisywał w
pamięci, kogo widzi, po zakończeniu nocnej pracy należało bowiem
ludzi wynagrodzić. Od czasu do czasu spoglądał ku otwartemu
morzu. Na niebie widniał chudy półksiężyc, wiał silny wiatr. Dla
przemytników najlepsze były noce bezksiężycowe. Dwaj
23
mężczyźni na skale Morvoren zapalali szczelnie osłoniętą latarnię,
której płomień było widać tylko z otwartego morza. Daniel Watson,
kapitan „Marii” rzucał kotwicę najbliżej skały, jak tylko mógł, by
okręt nie był zanadto widoczny i przygotowywał się do
przeładunku towarów na łodzie. Ale żagle „Marii” opuszczano
tylko połowicznie, żeby w każdej chwili okręt był gotowy do
szybkiego odwrotu. Daniel nie lubił kusić losu.
Dorothea, ubrana w ciemną spódnicę, z głową okrytą szarym
wełnianym szalem zeszła ścieżką na brzeg. Słysząc ją, Josh podniósł
głowę.
- Czy jest pani gotowa?
Skinęła głową. Towary trzeba było ukryć w podziemiach
klasztoru. Biegły one pod podjazdem do budynku, a wchodziło się
do nich przez zwieńczone łukiem drzwi w bocznej ścianie Selwood
Priory, od dawna zarośniętej starannie pielęgnowanym bluszczem.
- Gdzie jest panicz Horace?
Dorotheę przeszył zimny dreszcz.
- Myślałam, że jest z wami.
- Mnie powiedział, że musi pomóc pani.
Dorothea zacisnęła pięści.
- Przeklęty głupiec!
- To znaczy, że pojechał z Ablem do Polperro. - Josh wiedział, że
Abel miał pomysł, co zrobić z kutrem straży celnej, w razie gdyby
celnicy chcieli zatrzymać i przejąć „Marię”. - Niech się pani nie
martwi - dodał bez przekonania. - Abel dopilnuje, żeby chłopakowi
nie stała się krzywda.
- Na miejscu Abla wrzuciłabym go do pierwszego napotkanego
strumienia - burknęła Dorothea.
Nie było czasu na dalszą rozmowę. Ze skały Morvoren błysnęło
nikłe światło. „Maria” nadpłynęła. Mężczyźni pobiegli do łodzi,
zepchnęli je na wodę i wskoczyli do środka. Natężając wzrok w
ciemności, Dorothea zdołała dostrzec niewyraźny zarys okrętu.
Mimo woli poddała się nastrojowi chwili. Znienacka na brzegu
24
zrobiło się rojno. W zadziwiająco krótkim czasie łodzie powróciły,
na brzegu wylądowały większe i mniejsze baryłki brandy i dżinu,
paki z koronką, tytoniem i herbatą, a wioślarze popłynęli po
następną część towaru. Szybkość była tu najważniejsza. Beczułki
szybko przetoczono po piasku i załadowano na grzbiety cierpliwie
czekających zwierząt. Natychmiast po zakończeniu załadunku
karawana sześciu mułów i kuców ruszyła.
Dorothea ujrzała Diggory’ego, który brnąc po kolana w wodzie,
mozolił się z wyniesieniem na brzeg paczek z tytoniem i
drogocenną koronką. Skinął jej dłonią. Odwzajemniła
pozdrowienie, a potem odwróciła się ku jucznym zwierzętom. Do
niej należał nadzór nad przeniesieniem towaru w bezpieczne
miejsce. W razie gdyby coś się stało, jak najwięcej dóbr musiało być
dobrze ukrytych.
- Czy pani jest gotowa? - spytał Michael Cross, łysiejący
człowieczek bez kilku zębów, które stracił podczas niefortunnej
sprzeczki z celnikiem. Był bratem przyrodnim Abla Watsona, ale że
bracia nigdy się nie lubili, rzadko również rozmawiali. Dorothea
widziała Michaela wcześniej, jak grabił wodorosty.
Skinęła głową więc wyruszyli. Przez ramię zobaczyła następne
kuce gotowe do drogi.
- Czy mój młodszy brat jest z Ablem, Michael? Michael Cross
zerknął na nią z zakłopotaniem. Jego przyrodni brat wyprawił się
wcześniej do Polperro, żeby mieć pod obserwacją celników. Miał
gotowy plan odwrócenia ich uwagi w razie, gdyby wpadli na trop
dzisiejszego ładunku. Szczegółów Michael nie znał.
- Proszę się nie martwić o panicza Horace’a - pocieszył ją. - Jest
dzielny jak lew. Ma to po ojcu.
- Tylko rozumu o połowę mniej - zripostowała Dorothea. Mimo to
uśmiechnęła się.
Kiedy wąską ścieżką po klifach dotarła do klasztornej furty,
wyprzedziła karawanę, by otworzyć drzwi ukryte pod bluszczem.
Teraz jej miejsce było tutaj, musiała dopilnować, by mężczyźni
25
starannie poustawiali wszystkie beczki, bo tym razem ładunek był
bardzo duży, należało więc jak najlepiej wykorzystać miejsce do
składowania.
Po rozładowaniu pierwszego tuzina zwierząt nastąpiła chwila
przerwy. Dorothea zaczęła przepychać beczki tak, by znalazły się
jak najbliżej siebie, a tytoń i koronki układała na półkach. Ten towar
powinien wystarczyć na spłacenie długu u Brama, pomyślała.
Podeszła do drzwi i zerknęła w dół klifu. Ścieżką zbliżała się nowa
grupa jucznych zwierząt, ale do celu brakowało jej jeszcze kilku
minut.
Dorothea wyjęła więc z kieszeni klucz od budynku przy furcie i
poszła na swoje poddasze. Księżyc był bardzo wątły, ale noc
pogodna i rozgwieżdżona, toteż izbę zalewało zimne, srebrzyste
światło, a słoiczki rozmieszczone na półkach rzucały atramentowe
cienie na ściany. Chmury odpłynęły; zrobiło się stanowczo za jasno,
by wyładunek miał być bezpieczny. Dorothea podeszła do okna.
Zatoczki w dole nie widziała, bo kąt był zbyt ostry, ale za to miała
dobry widok na otwarte morze. I tam na horyzoncie zauważyła
rozmazany kształt... Majaczył jeszcze bardzo daleko, ale czy nie był
to kuter straży celnej?
Zbiegła po schodach na dół i przyzwała Michaela, który
nadchodził z następnym ładunkiem.
- Michael, powiedz swoim ludziom, żeby rozładowali zwierzęta
najszybciej, jak umieją, a ty chodź ze mną. - Zaprowadziła go po
schodach do okna na górze i wskazała kształt na morzu. - Czy to
nie jest kuter Polperro?
Michael skubnął ucho i pokręcił głową.
- Nie ta wielkość. Zresztą nawet gdyby, to celnicy mieliby za
daleko. Niech się pani nie martwi. - Uciekł jednak przed jej
spojrzeniem i kilka razy odchrząknął.
Po jego wyjściu Dorothea jeszcze przez chwilę obserwowała okręt.
Coś wisiało w powietrzu, nie bardzo wiedziała jednak co. Michael
był wyraźnie zaniepokojony. Strapiona, opuściła swoje królestwo i
26
weszła po schodach jeszcze wyżej, na dach. Tak, niewątpliwie w ich
stronę zbliżał się jakiś kuter.
Zbiegła do podziemi. Właśnie nadszedł Diggory na czele
objuczonych kuców. Uśmiechnął się do niej uszczęśliwiony, że
pozwolono mu wziąć udział w nocnej pracy.
- Diggory - powiedziała szybko Dorothea. - Leć na dół i powiedz
Joshowi, że na morzu pojawił się kuter. Około drugiej. Płynie w
naszą stronę. Aha, i jeśli Josh powie ci, żebyś biegł do domu i nie
narażał się na niebezpieczeństwo, to masz go posłuchać,
rozumiesz?
Chłopiec skrzywił się, ale posłusznie skinął głową. Praca w
zatoczce posuwała się błyskawicznie. Większość baryłek już
wyładowano, a na brzegu było pełno paczek i skrzynek. Josh
kierował pracą i co pewien czas spoglądał ku otwartemu morzu.
Wydawało się, że nie ma niebezpieczeństwa, ale tego nigdy nie
można być pewnym. Nagle w oddali błysnęło światło. To jeden z
mężczyzn siedzących na skale Morvoren dał im znak. Widocznie
wspiął się na szczyt skały i przez lunetę wypatrzył na horyzoncie
kuter, więc ostrzegł towarzyszy. Było widać, że dwaj mężczyźni
szybko zsuwają się ze skały i wsiadają do łodzi. Na „Marii” też
zauważono nadpływający kuter, bo na pokładzie wszczął się
gorączkowy ruch. Podniesiono kotwicę i rozwinięto żagle.
Na brzegu wszyscy starali się jak najszybciej sprzątnąć
wyładowany już towar. Szybko objuczono kuce i muły, a
mężczyźni wzięli pozostałe paczki.
- Diggory! Rozgrab migiem te wodorosty. I dobrze uważaj, co się
dzieje! - Josh energicznie wydawał rozkazy.
Wartownicy ze skały Morvoren płynęli już w stronę Porthgavern.
Josh wbiegł ścieżką na klify i popatrzył w stronę horyzontu. Nie
ulegało wątpliwości, że nadpływa kuter straży celnej z Polperro.
Ktoś musiał nas wydać, pomyślał gniewnie Josh. „Maria” oddalała
się powoli. Gdyby osiągnęła pełną prędkość, żaden kuter nie
miałby szans jej dogonić, ale nie było pewności, czy okręt zdąży
27
dostatecznie się rozpędzić. Na szczęście towaru na pokładzie już
nie było. Na załogę mogłyby paść podejrzenia, nie sposób byłoby
jednak niczego dowieść.
Rozległ się ostrzegawczy wystrzał. Pocisk spadł do wody jakieś
trzydzieści metrów przed „Marią”. Stanowczo za blisko, pomyślał
Josh. Nic jednak nie mógł na to poradzić. Zbiegł z powrotem na
brzeg zatoki. Jego zadaniem było dopilnować, żeby znikły ślady
wyładunku, a towary trafiły do bezpiecznej kryjówki.
Kiedy Diggory i dwaj inni młodzi pomocnicy skończyli
rozkładanie wodorostów, Josh wziął od nich grabie.
- W porządku, chłopcy. Zrobiliście swoje. Najlepiej zmykajcie do
domów. Diggory, jutro rano chcę porozmawiać z twoim tatą.
Gdy ostatnie kuce znikły na ścieżce pnącej się po klifie. Josh ruszył
ich śladem i po drodze starannie zmiatał wszystkie resztki w dół. W
podziemiach Dorothea dowodziła układaniem towaru. Skrytka
była już prawie pełna, a mężczyźni pracowali bardzo sprawnie.
Gdy wszedł Josh, podniosła głowę.
- Czy to był wystrzał?
- Nie możemy pomóc „Marii” - rzekł Josh. - Modlę się tylko, żeby
straż jej nie skonfiskowała na podstawie podejrzenia. - Byłaby to
poważna strata kapitału i oboje doskonale o tym wiedzieli.
Znad morza doleciały następne odgłosy wystrzałów, tym razem
znacznie bliższych. Kuce i muły, już bez ładunków, rozprowadzano
po okolicznych wrzosowiskach. Wkrótce miały się znaleźć w
stajniach najróżniejszych właścicieli i nikomu nie przyszłoby do
głowy, że jeszcze niedawno wcale ich tam nie było. A jeśli ktoś
przypadkiem spotkałby takie zwierzę w drodze do stajni, to na ogół
miał dość rozsądku, by nie zadawać pytań.
- Zrobione, proszę pani. - Podszedł do niej Michael Cross; minę
miał poważną.
Dorothea zamknęła drzwi kryjówki i uporządkowała maskujące je
gałązki bluszczu.
- Chodźmy na dach budynku przy furcie - zaproponowała. -
28
Zobaczymy, co się dzieje. Pójdziesz z nami, Michael?
Przekręciła klucz w drzwiach i minąwszy poddasze, wspięła się
po schodach na ołowiany dach. Josh skierował lunetę na morze. Jest
za jasno, pomyślał. Kilkaset metrów od brzegu płynęła „Maria”.
Nabierała prędkości, ale za wolno. Kuter straży celnej był już
wyraźnie widoczny. Mrok znowu rozjaśniło kilka ognistych
błysków. „Maria” nie miała szans na ucieczkę.
Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się na morzu mała łódź
rybacka. Krążyła wokół jednego miejsca, nie zwracając najmniejszej
uwagi na kuter. Nawet jednooki zauważyłby, że jej załoga próbuje
wyciągnąć bosakami wcześniej zatopiony ładunek.
- O, Boże - jęknęła Dorothea. Zerknęła na Michaela, który z całej
siły zaciskał dłonie na koronie muru. Nie trzeba jej było mówić, że
to łódź Abla i że najprawdopodobniej jest na niej również Horace.
Kuter wykonał zwrot i znowu wystrzelił z działa. Ludzie na łodzi
chyba nagle dostrzegli zagrożenie, bo zaczęli się gorączkowo
miotać. Łódź wolno obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. „Maria”
zyskała na czasie i wyraźnie się oddaliła. Kapitan kutra
najwyraźniej przez chwilę się wahał, w końcu jednak zdecydował
się ścigać łódź. Josh podał lunetę Dorothei. Wyregulowała ostrość i
spojrzała na morze; na pokładzie łodzi rybackiej było trzech
mężczyzn. Najpierw poznała krępą sylwetkę Abla. Towarzyszył
mu prawdopodobnie Tim Wilcox, kowal, a trzeci w tej grupie był
Horace.
Łódź płynęła teraz w stronę Porthgavern. Ostrzegawczy pocisk
wylądował kilka metrów za jej rufą. Łódź zwolniła. Było oczywiste,
że wkrótce wejdą na nią celnicy i aresztują załogę pod zarzutem
podejrzenia udziału w przemycie... Dorothea nie mogła na to
patrzeć.
2
Pierwszą noc w Kornwalii Veryan spędził w zajeździe Królewskie
29
Ramiona w Torpoint. Było to całkiem przyjemne miejsce; w jadalni
trzaskał ogień na kominku, a na podłodze leżał czysty piasek.
Dębowe stoły były solidnie wyszorowane, a wnętrze sprawiało
wrażenie dostatniego. Pani Hooper, karczmarka, stała za
kontuarem, płukała kufle i wieszała je na mosiężne haki, które
miała nad głową. Była w fartuchu sztywnym od krochmalu, a jej
obfite wdzięki z przodu krępował gorset. Wyglądała na kobietę
mocno stąpającą po ziemi. Gdy Veryan wszedł na salę, podniosła
głowę.
- Nazywam się Selwood. - Veryan przybrał pewną siebie pozę,
choć wcale nie czuł się pewnie. - Spodziewam się, że anonsowano
mój przyjazd.
Karczmarka wolno zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Miała
za sobą wieloletnią praktykę, a tego rodzaju spojrzenie wyćwiczyła
do perfekcji w hałaśliwe sobotnie wieczory i uspokoiła nim już
niejednego mężczyznę, dzięki czemu zajazd Królewskie Ramiona
cieszył się jak najlepszą opinią.
- Selwood, powiadacie, panie? - Odwróciła się twarzą do zaplecza.
- Mężu! Jest tu ktoś, kto nazywa się Selwood.
Diabelnie podejrzane towarzystwo! - pomyślał Veryan. Blask
ognia bijący od kominka całkiem stracił dla niego urok. Veryan
sięgnął do kieszeni na piersi i wyjął z niej bilet wizytowy.
Karczmarka nieufnie ujęła prostokącik za róg i podała go mężowi.
„Wielebny Veryan Selwood” głosił napis. Pan Hooper przyjrzał się
biletowi z uwagą, potem odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął
głośnym, skrzekliwym śmiechem.
- To ksiądz! Selwood księdzem! A niech mnie! Veryan zacisnął
usta w cienką linię, dając wyraz swej dezaprobacie. Nie znosił, gdy
witano go jak dziwadło, skrzyżowanie przestępcy z trefnisiem.
Postanowił, że wypełni swój obowiązek wobec sir Waltera, ale gdy
przejmie na własność majątek, odda go w dzierżawę. Nie miał
najmniejszego zamiaru zamieszkać w tej ponurej dziurze na końcu
świata.
30
- Jak już skończycie się śmiać - odezwał się lodowato - to może z
łaski swojej wskażecie mi pokój. Nie zamierzam dzisiaj jechać dalej.
Panu Hooperowi śmiech zamarł na ustach.
- Przepraszam pana, ale mam rozkaz niezwłocznie dać wam konia
i przewodnika. Usta Veryana wykrzywił grymas uporu.
- Dzisiaj nie zamierzam ruszyć się stąd ani o jard. Hooperowie
wymienili zatroskane spojrzenia.
- Ale sir Walter...
- Sir Walter może rozkazywać wam, ale nade mną nie ma władzy.
Jeśli nie dacie mi przyzwoitego pokoju, niezwłocznie udam się do
Feny House.
Kilka minut później Veryan - już bez butów, które posługacz
zabrał do czyszczenia - miał pod bokiem na stoliku karafkę
wybornej brandy i leżąc z rękami pod głową na solidnym
dębowym łożu, wpatrywał się w sufit. Ten pokój był o niebo lepszy
niż w zajeździe w Exeter. Miał nowoczesne, podnoszone okno,
ściany wyklejone tapetą w rzucik, a na stojaku w kącie czekały
biało-niebieskie dzban i miska. Pani Hooper stała się nagle
niezwykle troskliwa i uprzejma. Sama zaoferowała się, że weźmie
płaszcz od gościa, żeby usunąć z niego smugi błota.
Veryanowi poprawił się nastrój. Zrozumiał, że w Exeter powinien
był wykazać dużo więcej stanowczości.
Wysławszy do pokoju na górze makrelę z ziemniakami i
szpinakiem, zamówioną przez gościa, oraz domowej roboty kruche
ciasteczka z dżemem, talerz z serami i herbatniki, pani Hooper
zwróciła się do męża:
- Nie powinieneś był się z niego śmiać. To mu się bardzo nie
spodobało.
- Uważaj tylko, Selwood księdzem?! - Hooper znów wydał z siebie
zduszony rechot.
- On nie wygląda na takiego, co bywał w świecie - odrzekła jego
żona. - Pytał, co zrobić z butami! Mnie się widzi, że on jeszcze
nigdy nosa z domu nie wyściubił.
31
- Gunthorpe da mu do wiwatu.
- Och, mam nadzieję, że nie. Pan Selwood jest dżentelmenem. To
się widzi. Hooper prychnął.
- Nie potrzebujemy tutaj angielskich dżentelmenów. Żadnych
obcych!
- On jest z Selwoodów - przypomniała mu żona.
- Z Selwoodów? Jak żyję nie widziałem takiego Selwooda! Ale
krew nie woda, jeszcze zobaczymy, jak to z nim jest.
- W każdym razie mam nadzieję, że ktoś ostrzeże go przed
Gunthorpe’em - powiedziała trzeźwo pani Hooper.
Tuż, tuż przy nowej drodze dla dyliżansów, prowadzącej z
Torpoint do Liskeard, stał walący się szałas. W lecie czasem
używali go pasterze w okresie strzyżenia owiec, ale teraz, w zimny
marcowy wieczór, zajmował go tylko samotny mężczyzna.
Wyraźnie na kogoś czekał, bo od czasu do czasu podchodził do
drzwi i spoglądał w mrok, bacznie nasłuchując wieczornych
odgłosów. Chociaż miał przy sobie latarnię, trzymał ją nie
zapaloną. Zdawało się, że nic sobie nie robi z ciemności.
Bram Gunthorpe, bo o nim mowa, był wysokim, dobrze
zbudowanym mężczyzną, niebezpiecznie bliskim otyłości. Rysy
miał wyraziste, choć dość prostackie, głowę stożkowatą, osadzoną
na byczym karku. Obrazu dopełniały jasne włosy i zimne,
niebieskie oczy. Brama otaczała aura niezbyt określonego
zagrożenia i to powodowało, że niektóre panny na myśl o nim
rumieniły się nie bez przyjemności, czego zresztą był świadom i nie
wahał się wykorzystywać.
Matka zawsze go rozpieszczała, a ojciec umarł, gdy Bram miał
zaledwie jedenaście lat, chłopcu pozwalano więc odgrywać rolę
pana domu, a nawet go do tego zachęcano. Pani Gunthorpe nie
zgodziła się wysłać go do szkoły z internatem, co zapewne wbiłoby
mu trochę rozumu do głowy, pozostał więc rozpuszczonym
jedynakiem, który mógł pozwolić sobie na znacznie więcej, niż
32
powinien. Naturalnie, układnemu dziecku nic by to nie
zaszkodziło, ale Bram zawsze zdradzał skłonności do
brutalizowania życia.
Najbliższym mężczyzną, który mógłby go wziąć w karby, był sir
Walter Selwood, ale ten tylko się śmiał z młodzieńczych wybryków
Brama i raczej zachęcał go do rozpusty, niż od niej odwodził.
Selwood lubił popisywać się przed zachwyconym młodszym
słuchaczem swą mocną głową i jurnością, gorąco też popierał
eksperymenty zucha z butelką, a także z pokojówkami w Quilquin
House.
- Kładź je na wznak, chłopcze - radził sir Walter. - To jest jedyna
pozycja odpowiednia dla kobiety.
Ale mimo swej chełpliwości sir Walter miał dobre serce.
Oczywiście nie powstrzymywało go to przed uwodzeniem
wiejskich dziewek, zawsze jednak dawał im pieniądze dla dzieci i
można było na nim polegać, że będzie wspierał latorośl z
nieprawego łoża, a w przyszłości chłopaka wspomoże pożyczką na
łódź rybacką, a dziewczynie zapewni posag, żeby mogła znaleźć
męża. Sir Walter zakładał więc siłą rzeczy, że jego podopieczny
postępuje tak samo.
Bram był jednakże całkiem inny. Gdy Mary Pengally,
czternastoletnia służąca w Quilquin House, zaszła w ciążę, została
wyrzucona na łeb, na szyję przez panią Gunthorpe. Bram tylko
wzruszył na to ramionami, zwłaszcza że Mary już go znudziła.
Dziewczyna się powiesiła. Sir Walter przeżył poważny wstrząs, ale
było już za późno. Bram tymczasem wiedział, że budzi lęk, i upajał
się tym. Rozsądne matki unikały wysyłania córek do pracy w
Quilquin House.
Pani Gunthorpe zorientowała się zbyt późno, że wychowała
mężczyznę, który nie cofnie się przed niczym, byle postawić na
swoim. W dniu ślubu otrzymała posag wynoszący osiem tysięcy
funtów i w odpowiednim czasie pieniądze te miały stać się
własnością córki, lecz, niestety, syn coraz częściej domagał się
33
„pożyczek” z zysków, które przynosił ten kapitał, i nie wahał się
użyć przemocy, jeśli mu odmówiono.
Bram chciał przede wszystkim zwiększyć swoje dochody z
przemytu, stanowiącego w tej okolicy bardzo lukratywne zajęcie,
ale ponieważ jego majątek leżał w głębi lądu i nie miał dostępu do
morza, zadanie nie należało do łatwych. Był wprawdzie
współwłaścicielem małego przemytniczego lugra z Cawsand, ale
piąta część zysków nijak nie zaspokajała jego nieustannego
zapotrzebowania na pieniądze. Próbował wpędzić sir Waltera w
długi karciane, żeby następnie zmusić go do odsprzedania części
posiadłości z portem, ale na to jego przeciwnik był zbyt przebiegły.
Ostatnimi czasy Bram zainteresował się więc kutrem straży celnej
z Polperro. Gdyby celnicy w ramach swoich obowiązków
zatrzymali „Marię”, stanowiłoby to dla przemytniczych interesów
Selwooda cios, po którym mógłby się już nawet nie pozbierać.
Należało jednak grać bardzo ostrożnie i trzymać się jak najdalej od
wszelkich otwarcie wrogich poczynań, bo żaden Kornwalijczyk nie
wybaczyłby ziomkowi zdrady. Celnicy byli nietutejsi; nikt
miejscowy nie ważyłby się wydać im Kornwalijczyka, chyba że
zmuszono by go do tego szantażem. A Bram, korzystając ze swego
stanowiska sędziego pokoju, uratował niedawno przed zsyłką
jednego z miejscowych przemytników...
Na zewnątrz trzasnęła gałązka. Ostrożnie podszedł do drzwi. Nic
nie zobaczył. Potem rozległ się cichy głos drzemlika: ki-ki-ki. Bram
odpowiedział w ten sam sposób i po chwili w chacie pojawił się
człowiek.
- I co? - spytał natychmiast Bram.
- Niestety, sir. Nie udało się. - Przybysz był onieśmielony i z
trudem składał słowa.
- Dlaczego nie? Nie widzieli „Marii”?
- Odciągnięto ich. W pobliżu była łódź rybacka. Wyglądało to tak,
jakby załoga próbowała wyciągnąć zatopiony towar z wody. Ale
oni tylko wybierali koszyki na homary. - Mężczyzna mówił cichym
34
głosem i raz po raz nerwowo zerkał przez ramię.
- Ha! Koszyki na homary w zatoce Morvoren! Chyba tylko dzieci
uwierzyłyby w coś takiego. Do diabła z nimi! Jaki sens ma ściąganie
tutaj straży z Sussex? To powinni być miejscowi, którzy znają
wybrzeże.
Mężczyzna milczał. Nikt z tutejszych nie podjąłby się tego, chyba
że taki nikczemnik jak on, którego Gunthorpe prowadzi na
sznurku. Gorzko żałował, że nie miał odwagi się powiesić tak jak
biedna Mary.
- Kto był w tej łodzi? - spytał Bram.
- W łodzi?
- Przecież mówię, do pioruna! - Bram zacisnął palce na szyi
mężczyzny. - Kto był w tej łodzi rybackiej?
- Ja... nie widziałem, sir.
- Nie widziałeś? - Bram mocniej zacisnął palce. - Nie próbuj się
wykręcać, bo ci nie uwierzę.
Twarz mężczyzny spurpurowiała, z gardła dobył mu się odgłos
dławienia. Bram pchnął go na ziemię. Minęło kilka minut, nim
mężczyzna był w stanie znów cokolwiek powiedzieć.
- Abel i Tim Wilcox, i chłopak - wyszeptał wreszcie ledwie
słyszalnie.
- Jaki chłopak?
- Stąd.
Bram jednym szarpnięciem postawił go na nogi i uderzył na odlew
w szczękę.
- Panicz Horace, sir. Ale to naprawdę jest jeszcze dzieciak.
- Aha, Horace - powtórzył Bram takim głosem, że mężczyzna
leżący na ziemi zadrżał. - No, dobrze. Doniosłeś na kogo trzeba jak
śmierdzący tchórz, którym zresztą jesteś, więc wynoś się.
Gdy mężczyzna odszedł, Bram pogrążył się w zadumie.
Quilquin House nie było zbyt zasobnym majątkiem, chociaż za
tysiąc dwieście funtów rocznie dżentelmen spokojnej natury i
umiarkowanych ambicji mógł wieść bardzo szczęśliwy żywot. Ale
35
Bram nie miał ani spokojnej natury, ani umiarkowanych ambicji.
Kilka razy do roku jeździł do Londynu, by spędzić tam około
miesiąca. Początkowo sprzyjało mu szczęście, wygrywał więcej, niż
tracił, ale ostatnim razem zawitał w nowej modnej jaskini gry na
King Street i poniósł sromotną klęskę. Sypał wekslami na lewo i
prawo, jakby to było konfetti. Nawet po wyciągnięciu pieniędzy od
matki i oskubaniu dzierżawców zostało mu dziewięćset gwinei
długów.
Pomyślny wieczór w towarzystwie sir Waltera przysporzył mu
trzysta gwinei. Potem jednak przeciwnik zachorował, więc jak
dotąd Bram nie zobaczył wygranej. Naturalnie, nie miał skrupułów,
które powstrzymałyby go przed wystąpieniem z pogróżkami
wobec dłużnika, ale nawet on nie mógł się domagać pieniędzy od
człowieka będącego na łożu śmierci.
Próba wciągnięcia Horace’a w hazard zawiodła. Chłopak odrzucił
zachęty z taką stanowczością, że Bram utwierdził się w
przekonaniu, iż nieślubny syn sir Waltera podejrzewa go o
oszukiwanie. Panicz Horace, uznał Bram, za wiele sobie Pozwala.
Należy udzielić mu lekcji.
Rozważał nawet ewentualne małżeństwo z Dorotheą, ale
traktował ten pomysł jak ostatnią deskę ratunku. Jest bardziej
podobna do suchej tyczki niż do kobiety, pomyślał kwaśno, a
jedyny zysk, jaki odniósłby z tego małżeństwa, nie przekroczyłby
sumy siedmiu tysięcy funtów. Rzecz jasna, gdyby Bram odgadł, co
sir Walter zrobił ze spadkiem córki, odniósłby się do tego pomysłu
znacznie bardziej entuzjastycznie. Dorothea zawsze traktowała go
uprzejmie, lecz mimo to nie ulegało wątpliwości, że czuje do niego
niechęć, a pogarda bijąca z jej czarnych oczu wprawiała go w
głębokie zakłopotanie. Przypomniawszy sobie o tym, Bram
natychmiast skierował myśli na przyjemniejsze sprawy.
Była przecież jeszcze, na przykład, ta urocza boginka Sylwia, która
właśnie zaczęła rozkwitać, a gdy z nim rozmawiała, zawsze płoniła
się rumieńcem. Przez chwilę Bram marzył o uległej Sylwii - lubił
36
brutalny seks, wtedy miał satysfakcjonujące poczucie, że jest panem
- wreszcie jednak z żalem porzucił te fantazje. Naturalnie, bez
skrupułów wykorzystałby trzynastoletnią dziewczynkę, ale sir
Walter uznawał Sylwię, więc przynajmniej z wychowania była
panną z dobrego domu, co czyniło ją niedostępną. Na razie.
Jej ojciec umierał bowiem i to oznaczało zmianę. Zmiana zaś
oznaczała nowe możliwości. Śmierć Selwooda musiała wytworzyć
próżnię. I w środowisku przemytników, i w opiece nad Sylwią.
Bram postanowił wybrać się nazajutrz do Selwood Priory, żeby
złożyć wyrazy uszanowania sąsiadowi, a przy okazji sprawdzić, co
w trawie piszczy.
Tymczasem nie pozostawało mu nic innego, jak wykrzesać z siebie
dużo cierpliwości.
Fanny Porter, kobieta dobiegająca pięćdziesiątego roku życia,
ciesząca oczy mężczyzn apetycznymi krągłościami, siedziała w
salonie z Dorotheą. Była zapłakana i pełna niepokoju o przyszłość.
Przed dwudziestoma laty jej pulchność zwróciła uwagę sir Waltera,
który lubił kobiece kształty, a ciepłe spojrzenie orzechowych oczu i
urocze rumieńce też zrobiły swoje. W owym czasie Fanny zdawała
sobie sprawę jedynie z tego, że w obecności chlebodawcy czuje
dziwne zakłopotanie.
Lady Selwood, matka Dorothei, była umierająca, więc Fanny miała
pełne ręce roboty. Starała się ulżyć cierpiącej kobiecie w jej
ostatnich dniach, dlatego jak najwięcej czasu spędzała na lekcjach z
Dorotheą, a rzadkie chwile odpoczynku poświęcała na niepokojące
rozmyślania o kolejach swojego losu po śmierci lady Selwood. Czy
wypadałoby jej pozostać w domu wdowca?
Okazało się, że sir Walter podjął decyzję za nią. A jeśli Fanny
łudziła się nadzieją, że poprosi o jej rękę, gdy skończy się okres
żałoby, to sama była sobie winna. Potem sir Walter wyraźnie
zresztą powiedział, że nigdy niczego jej nie obiecywał oprócz
dwóch tysięcy funtów. Zanim Fanny pojęła, że w tej sytuacji widoki
37
na małżeństwo są mamę, okazało się, że jest Już za późno, była
bowiem w ciąży.
- Nie powinnam do tego dopuścić. - Zaszlochała. - Ale tak bardzo
chciałam mieć dom i dzieci...
- Sądzę, że ojciec nie dał ci wyboru - stwierdziła Dorothea. W dniu
śmierci matki miała zaledwie dziesięć lat, lecz nawet wtedy
zauważyła niezwykłą galanterię, z jaką ojciec zaczął się odnosić do
jej guwernantki. Kiedyś nawet pojawił a? w klasie, czego nigdy
przedtem nie robił, i wziął pannę Potter na konną przejażdżkę, z
której wróciła uśmiechnięta i zarumieniona.
- Dziwię się, że mną nie pogardzasz. - Fanny wciąż szlochała.
- Banialuki - odparła Dorothea. - Uratowałaś mnie przed
samotnym dzieciństwem. Byłam w siódmym niebie, kiedy się
dowiedziałam, że u nas zostaniesz.
- Ale wtedy miałaś tylko dziesięć lat, kochanie. Byłaś za mała, żeby
zrozumieć moją występność i zepsucie.
- Nie mów tak. To jest chore. - Dorothea nigdy nie miała Fanny za
złe tej odrobiny szczęścia, jaka stała się jej udziałem. Fanny miała
przez pewien czas życie, o jakim zwykła guwernantka mogłaby
tylko marzyć. Naturalnie potem za to zapłaciła, gdy sir Walter
stopniowo tracił zainteresowanie jej osobą i zaczął szukać nowych
kobiet. - Odpowiedzialność dzieli się na dwoje. Dużo o tym
myślałam. Ojciec powinien był się z tobą ożenić, wtedy nie byłoby
tego zamieszania z kuzynem księdzem.
- Och! - Fanny osuszyła kąciki oczu muślinową chusteczką. -
Duchowny! Moja sytuacja na pewno wzbudzi w nim odrazę i nie
mogę go za to winić.
- Twoja sytuacja nie ma z nim nic wspólnego i tak też mu powiem
- oznajmiła Dorothea. Była zdecydowana przywołać pana
Selwooda do porządku, gdyby próbował udawać świętoszka.
- Musisz go sobie zjednać, Theo - odezwała się błagalnie panna
Potter. - Nie mam pojęcia, gdzie byśmy się podziali, gdyby nas
wyrzucono.
38
- Nikt cię nie wyrzuci! A w ogóle to ciekawe, gdzie jest ten
człowiek. Powinien był przyjechać wczoraj. - Prawdę mówiąc,
Dorothea nawet się cieszyła, że nie dotarł do Selwood Priory
wcześniej, zważywszy na wyładunek towaru z „Marii”.
To jednak w niczym nie osłabiło niechęci, jaką wzbudziło w niej
spóźnienie kuzyna.
Drzwi się otworzyły i do pokoju wpadła Sylwia. Była to urocza
dziewczynka z kręconymi włosami w odcieniu orzecha włoskiego i
z orzechowymi oczami, rosnąca jak na drożdżach we wszystkie
strony. Miała na sobie niebieską sukienkę pod szyję z miękkiej
wełny, ale nadgarstki wystawały jej z rękawów, a spódnica była już
raz przedłużana, bo poprzedni rąbek przykrywała aksamitna
tasiemka. Zarysowujące się piersi nieznacznie wypychały stanik
sukni.
Dorothea podniosła głowę.
- Zamknij drzwi, Sylwio.
Dziewczynka spojrzała błagalnie w sufit i niedbale pchnęła drzwi
nogą.
- Tak jak należy - upomniała ją przyrodnia siostra.
- No, już dobrze. - Drzwi zamknęły się z głośnym trzaskiem, a
Sylwia wskoczyła na parapet i usiadłszy, zaczęła obgryzać
paznokcie.
Dorothea zmierzyła ją wzrokiem, ale nie powiedziała ani słowa.
Fanny wykazała mniej rozsądku.
- Sylwio, kochanie, elegancka panna nie obgryza paznokci.
Dziewczynka potrząsnęła orzechowymi puklami.
- Nie jestem elegancką panną.
- Co ty mówisz! - sprzeciwiła się matka. - Jesteś córką
dżentelmena.
- Phi! - odpaliła Sylwia. - Martha też, jeśli o to chodzi. - Martha
była jedną z nieślubnych latorośli sir Waltera. Jej matka pracowała
przy czyszczeniu ryb w Porthgavern. Sir Walter, dobierając sobie
kobiety, kierował się bardzo eklektycznymi upodobaniami.
39
Fanny jęknęła z zażenowaniem, a Sylwia znowu potrząsnęła
głową i odwróciła się do okna. Na podjeździe widać było
zbliżającego się konno postawnego mężczyznę w zielonej kurtce
jeździeckiej. W jednej ręce trzymał szpicrutę, którą raz po raz ze
złością świstał po końskim zadzie. Końskie wędzidło było pokryte
pianą. Jeździec miał nieco przekrzywiony cylinder, jakby bardzo się
śpieszył, a gdy zerknął w górę i dostrzegł Sylwię, uniósł go i skłonił
głowę. Dziewczynka zachichotała, zeskoczyła na podłogę i pobiegła
do drzwi.
- Pan Gunthorpe! - zawołała radośnie i już jej nie było. Fanny i
Dorothea wymieniły spojrzenia. Ta druga wstała.
- Pewnie chce zobaczyć się z ojcem - powiedziała. - Pójdę do niego.
Nie martw się, Fanny, jeśli Sylwia też tam będzie, zostanę z nimi.
- Ojej...
Dorothea skrzywiła się.
- Któż to pisał o morzu nieszczęść? Szekspir? - Wyszła z salonu.
Fanny westchnęła i wzięła do ręki szycie. Mimo że starała się ze
wszystkich sił, daleko jej było do swobody w obecności pana
Gunthorpe’a. Niby zawsze zachowywał się uprzejmie, ale w tonie
jego głosu było coś takiego - może cień arogancji? - wobec czego
Fanny czuła się bezradna. Silniejsza kobieta z pewnością stawiłaby
mu czoło, ale ona tylko popadała w zakłopotanie.
Ostatnio pan Gunthorpe oczarował Sylwię. Gdy zjawiał się w
Selwood Priory, nie było trzaskania drzwiami ani obgryzania
paznokci. Dziewczynka nieustannie chichotała i wodziła za nim
rozmarzonym wzrokiem. Za to Fanny bardzo martwiła się o córkę.
Odłożyła szycie i również wstała. Trzeba było zaprosić pana
Gunthorpe’a na lunch. Postanowiła iść i porozmawiać o tym z
panią Kellow.
Veryan dotarł do Selwood Priory około szóstej wieczorem, akurat
o zachodzie słońca. Przewodnik, o którego postarał się pan Hooper,
okazał się posępnym mężczyzną. Prawie się nie odzywał i tylko od
40
czasu do czasu spluwał w krzaki. Veryan dosiadał starej szkapy,
która ledwo wlokła się naprzód. Sakwojaż miał przytroczony
rzemieniami do siodła z tyłu. W Oksfordzie rzadko jeździł konno, a
chociaż robił to w dzieciństwie, wkrótce poczuł niedogodności
jazdy, rozbolały go bowiem nie przyzwyczajone do wysiłku
mięśnie. Dokuczliwa mżawka nie poprawiła mu samopoczucia,
zwłaszcza że przy takiej pogodzie okolica wyglądała szaro i
ponuro.
Zdumiał go widok wołów orzących pola. W Oxfordshire już od
dawna używano do tego celu koni. Utwierdziło go to w
przekonaniu, że znalazł się w najbardziej zacofanym kącie świata.
Bardzo żałował, że w ogóle wybrał się w tę podróż.
Przejechali przez nędzną wieś Sheviock, w której widziało się
tylko parszywe psy i gnijące strzechy, a potem skręcili z traktu na
drogę wzdłuż morskiego brzegu, wydeptaną przez muły. Veryan
nie zgadłby wcześniej, że są tak niedaleko morza, spoglądał więc
bardzo nieufnie w bok, jako że droga biegła niecałe dwadzieścia
metrów od krawędzi klifu. Miejsce było wietrzne, a co gorsza
deszcz, który wcześniej siąpił, rozpadał się na dobre. Tu i ówdzie
rosły kolczaste zarośla, bezlitośnie Przygniatane do ziemi silnymi
podmuchami wiatru. Nagie gałęzie kilku krzewów tarniny,
obsypane drobnymi białymi kwiatkami, zwiastowały nadchodzącą
wiosnę, ale Veryan nie był w odpowiednim nastroju, by to docenić.
Ułożył w myślach złośliwy epigram po łacinie o okropieństwie
tego miejsca, ale nawet to nie podniosło go na duchu.
Wreszcie przewodnik skręcił na inną wydeptaną drogę, wiodącą
do Porthgavern, i skinął głową w stronę Selwood Priory, którego
dymy były już widoczne. Veryan powściągnął konia, bardzo
zaskoczony. Ależ to olbrzymie, przemknęło mu najpierw przez
myśl. Posiadłość, nad którą wiły się smugi dymu, zajmowała dobry
akr, a w tle rosły stare wiązy. Przewodnik coś mruknął, wskazał
głową w lewo i wjechał na drogę prowadzącą do bramy. Niczego
nie podejrzewające konie człapały teraz nad podziemną skrytką
41
pełną większych i mniejszych baryłek.
Veryan podniósł głowę. Wielki Boże, średniowieczna brama! W
stylu perpendykularnym? Nie, z pewnością wcześniejsza.
Przypomniał mu się Oksford. Przekroczywszy bramę, znaleźli się
na podjeździe. Dom, który ukazał się ich oczom, pochodził
niewątpliwie z epoki Tudorów, a w gasnącym świetle dnia kamień,
stanowiący jego budulec, wydawał się ciepły i przyjazny. Selwood
Priory sprawiało jednak takie wrażenie, jakby budowano je w
dużym pośpiechu. Wciąż można było poznać, gdzie kiedyś
znajdował się refektarz, a główne wejście, choć starano się nadać
mu bardziej świecki wygląd, nieuchronnie przywodziło na myśl
klasztor, mimo że z nisz dawno już usunięto święte figury.
Veryan sztywno zsiadł z konia, a jego przewodnik podszedł do
wiszącego przy drzwiach łańcucha, żeby zadzwonić. Dom
wydawał się opuszczony. Nigdzie nie paliły się światła. Z wnętrza
dobiegł jednak dźwięk dzwonka, a wkrótce nadeszła zakłopotana
pani Kellow.
- O, pan Selwood! Proszę wejść. - Odwróciła głowę. - Jack! Zanieś
bagaż pana Selwooda do jego pokoju. - Zwróciła się do
przewodnika: - W kuchni czeka na was posiłek i piwo. - Głową
pokazała mu, żeby obszedł dom dookoła. Przewodnik wziął oba
konie za uzdy i znikł za rogiem. Veryan zdjął kapelusz i wszedł do
środka. Znalazł się w sklepionej sieni, obwieszonej spłowiałymi
znakami dawno zmarłych Selwoodów. Paliło się tu tylko kilka
świec. Pani Kellow trzymała niedużą latarnię. Zaprowadziła gościa
w głąb domu po mocno zużytych schodach i pokazała mu jego
pokój, a przy okazji zapaliła świece na kominku.
- Powiem sir Walterowi o pańskim przyjeździe. I zaraz przyślę tu
Jacka z ciepłą wodą. - Dygnęła i odeszła.
Veryan rozejrzał się po wnętrzu noszącym ślady dawnej
świetności. Brokatowe zasłony były wystrzępione, sufit miejscami
poczerniały od dymu świec. Milkliwy przewodnik wspomniał
Veryanowi co prawda, że Selwood Priory jest dobrym majątkiem i
42
rocznie przynosi około dwóch tysięcy funtów dochodu. Sir Waltera
z pewnością było stać na bardziej dostatnie życie. Co wobec tego
robił z pieniędzmi?
Veryan uznał, że wkrótce się tego dowie.
Wiadomość o przyjeździe Veryana sir Walter powitał kwaśno.
- Nie śpieszyło mu się, co? Theo, zadzwoń na służbę. Niech pani
Kellow przyśle do mnie tego człowieka.
Dorothea cicho podeszła do taśmy dzwonka i pociągnęła za nią, a
potem wróciła na swoje miejsce w nogach łóżka.
- Josh... - Sir Walter wrócił do bieżących spraw. - Zobaczmy, jak
sobie radzi złotoskrzydły. To dopiero jest ptak. Popatrz tylko, jaki
ma prosty grzebień!
Josh i Ozzie, który pomagał mu w stajni, przygotowywali właśnie
walkę kogutów dla dogodzenia sir Walterowi. Jedno z wielkich
luster ustawiono na podłodze w taki sposób, żeby chory mógł
oglądać w nim walkę, nie zmieniając pozycji w łóżku.
Josh podał złotoskrzydłego Ozziemu, a ten ujął ptaka z wielką
ostrożnością, jedną ręką przytrzymując dziób, drugą zaś
zabezpieczając ramię przed ostrogami przypominającymi dwa
sztylety. Josh wyjął koguta z drugiego worka; ten dla odmiany miał
srebrzyste skrzydła.
- On też jest piękny. Spójrz, panie, jaką ma pierś. Ja bym postawił
na niego. - Ostrożnie wsadził sobie ptaka pod pachę i skinął głową
na Ozziego.
Obaj jednocześnie postawili swoich zawodników dziób w dziób
na perskim dywanie, przy łożu sir Waltera i jednocześnie ich
puścili.
Dwa koguty zmierzyły się wzrokiem i nagle jeden rzucił się
naprzód, by ostrym dziobem trafić przeciwnika w bok.
Natychmiast zakłębiło się na dywanie, ostrogi poszły w ruch,
trysnęła krew, a dookoła zaczęły fruwać pióra. Trzej mężczyźni
pochylili się ku miejscu zmagań, pochłonięci walką.
43
Veryan, przyprowadzony pod drzwi pokoju przez panią Kellow,
zapukał i wszedł do środka. Wnętrze oświetlały dziesiątki świec,
więc aż zamrugał, jako że dłuższy czas spędził w mroku swojego
pokoju i korytarza. Kandelabry stały we wszystkich możliwych
miejscach i jeszcze odbijały się w lustrach. Na podłodze przykrytej
niegdyś wspaniałym perskim dywanem Veryan ujrzał dwa koguty.
Właśnie z odrazą przesuwał wzrokiem po pierzu i krwi, pstrzących
dywan, gdy jeden z ptaków przystąpił do ostatecznej rozprawy z
rywalem, wbijając mu ostrogi głęboko w gardło. Przeciwnik, obficie
spływający krwią, zachwiał się i upadł. Zwycięzca wskoczył na
szarpane konwulsjami ciało przeciwnika i triumfalnie zapiał.
- Srebrny go załatwił! - ucieszył się sir Walter. - Mamy mistrza,
Josh!
Veryan podniósł wzrok. W łożu leżał stary człowiek w
przekrzywionej peruce. Miał ciemne oczy, z których źle patrzyło, i
trupiobladą cerę. Opierał się na kilku brudnych, brokatowych
poduszkach. Trzymał szklaneczkę brandy. W ogóle nie zauważył
wejścia gościa. Dopiero po dłuższej chwili Veryan poznał w starcu
człowieka, którego widział kiedyś w tawernie Mitrę, w Oksfordzie.
Gdy próbował spojrzeć na krwawą kupę mięsa, leżącą na
dywanie, zbladł jak ściana. Nikt nie zwracał na niego uwagi. W
kącie siedziała chuda, bardzo zwyczajna kobieta w niemodnej
sukni. Pielęgniarka? - zastanawiał się Veryan. Kobieta zajmowała
się szyciem i była całkiem obojętna na walkę, która właśnie
zakończyła się po drugiej stronie łoża.
- Dobry pojedynek - wybełkotał sir Walter. - Chociaż myślałem, że
ten złoty pokaże więcej. Zabierz je, Josh.
Josh podszedł do łoża, wziął zwycięzcę i bezceremonialnie
wepchnął go do worka. Potem przyczepił sobie zabitego ptaka do
pasa, tak że bezwładnie zwisł z zamkniętymi oczami i krwią
krzepnącą na dziobie.
- Ojcze, przyjechał pan Selwood. - Dorothea złożyła szycie i
spojrzała na gościa. Zobaczyła wysokiego, chudego mężczyznę,
44
który nosił okulary i bardzo się garbił. Oczy wyrażające czystą
trwogę dosłownie wychodziły mu z orbit. Nie ma rady, pomyślała.
Będzie musiał się przyzwyczaić do takich widoków.
- Selwood? - spytał nieprzytomnie sir Walter. Córka podeszła do
niego, przytknęła mu szklaneczkę do ust i pomogła się napić.
- Pan Veryan Selwood - powiedziała. - Na pewno pamiętasz.
Starzec mruknął coś pod nosem, a potem parsknął zadziwiająco
głośnym, rżącym śmiechem.
- Selwood, powiadasz? Ten ksiądz. Ha, najwyższy czas. - Wolno
się obrócił i skupił wzrok na zakłopotanym gościu. - Podejdź no tu,
człowieku, niech na ciebie popatrzę.
Veryan nieufnie zrobił kilka kroków po pierzu i krwawych
plamach.
- Siadaj. Na łóżku. Theo, przynieś mi świecę. - Sir Walter
wyciągnął przed siebie drżącą rękę, wziął od córki świecę i
przesunął ją tuż przed twarzą gościa.
Veryan poczuł na skórze żar płomienia, w nozdrza uderzył go
zapach topniejącego wosku, który skapywał na pierzynę. Sir Walter
nie zwrócił na to uwagi.
- Zdejmij te przeklęte okulary. - Świeca znowu powoli przesunęła
się przed twarzą Veryana. - Hm. - Znów zapadło onieśmielające
milczenie. - Musisz mi wystarczyć, chociaż klechy nic mnie nie
obchodzą, przeklęte obłudniki. Twojego ojca nie mogłem znieść,
był awanturnikiem i pyszałkiem.
Veryan milczał.
- Co, zapomniałeś języka w gębie?
- Nie wiedziałem, że zadałeś mi pytanie, panie - odparł Veryan. Sir
Walter też ma wiele cech awanturnika, pomyślał. Ciekawe, kim jest
ta kobieta o dziwnym wyglądzie. Veryan nie lubił niespodzianek,
toteż czarne oczy i jasne włosy kobiety wytrącały go z równowagi;
takie zestawienie wydawało mu się nienaturalne.
- O, jednak masz trochę ikry, co? - Sir Walter nie wydawał się
urażony. - Selwood wkrótce będzie należeć do ciebie. Wtedy się
45
nim nacieszysz. Ale pamiętaj, nie wolno ci wyrzucić Fanny i jej
dzieci.
Veryan miał na twarzy wyraz najwyższego zdumienia. Zwrócił się
do Dorothei:
- Czy to pani jest Fanny? - spytał.
- Jestem pana kuzynką. Nazywam się Dorothea Selwood. Fanny,
to znaczy panna Porter, była moją guwernantką. Horace i Sylwia są
jej dziećmi.
- I moimi - dodał sir Walter ze złośliwą satysfakcją w głosie, nie
spuszczając z oka mężczyzny, na którego twarzy odmalowały się
nagle zgorszenie i niesmak.
Pannę Potter lepiej będzie przenieść do miejscowego domu dla
upadłych kobiet, pomyślał Veryan. Co ten człowiek zamierzał,
czyniąc taką kobietę guwernantką córki? Zerknął na Dorotheę,
która przyglądała mu się z niepokojącą otwartością. Ta koścista,
pospolita kobieta z dziwacznym zestawieniem kolorów włosów i
oczu nic go nie obchodziła.
- Zrobię wszystko, co należy - oświadczył chłodno. Sir Walter
szczekliwie się roześmiał.
- Spróbuj tylko pozbyć się Fanny, a zlecą się do ciebie swatki z
całej Kornwalii. - Zauważył z niejaką przyjemnością, że Veryan
wydaje się przerażony tą wizją. - Hę, nawet wcześniej o tym nie
pomyślałem. Tak, będzie z ciebie tutaj całkiem niezła partia.
Naturalnie, możesz się ożenić z Theą i zaoszczędzić sobie mnóstwa
kłopotów. Jest wolna. Jak dotąd, nikt jej nie chciał.
Dorothea zacisnęła dłonie. Przez lata ćwiczyła się w ignorowaniu
drwin ojca z jej wyglądu i złośliwych uwag o tym, że nie nadaje się
na żonę.
- Mój ojciec nie mówi poważnie, panie Selwood. Po prostu próbuje
wprawić pana w zakłopotanie. Starzec ze złością zmienił pozycję.
- A niby czemu nie? - spytał. - On nie ma żony. A dla ciebie to
ostatnie chwile.
Dorothea przełknęła z trudem ślinę, ale się nie odezwała. W oddali
46
zegar wybił godzinę.
- Ojcze, musimy cię opuścić. Wkrótce będzie kolacja. Panie
Selwood, czy mógłby pan zadzwonić na służbę? Dzwonek jest na
ścianie, tuż za pańskimi plecami. - Wstała.
Veryan poszedł za jej przykładem i posłusznie pociągnął za taśmę.
Potem otworzył drzwi przed Dorothea, lekko skłonił się sir
Walterowi i wyszedł za kuzynką z pokoju.
- Salon jest na parterze, panie Selwood. Od schodów na lewo.
Wkrótce dotrzymam tam panu towarzystwa.
Gdy odwracała się, by odejść w głąb korytarza, Veryanowi
mignęła przed oczami jej surowa, gniewna twarz.
Dorothea zamknęła się w swoim pokoju, zapaliła świece, bezsilnie
usiadła przy toaletce i ukryła twarz w dłoniach. Po dłuższej chwili
wyprostowała się i zapatrzyła w swoje lustrzane odbicie.
Spoglądały na nią wielkie ciemne oczy, zaczerwienione od płaczu.
Jej jasne włosy wyglądały jak bezbarwna plama. Czyżby naprawdę
była taka okropna i przez nikogo nie chciana? W szczęśliwszych
latach, kiedy jeszcze żyła matka, Dorothea była „małą wróżką
mamusi” i „śliczną córeczką”. W jaki sposób przemieniła się w
trzydziestoletnią starą pannę, ofiarę niewybrednych żartów ojca?
Jej matka była bystrą, światłą kobietą, bardzo szanowaną przez
Gunthorpe’ów i inne rodziny w hrabstwie. Starała się przymykać
oczy na niewierność męża, a sir Walter zawsze traktował ją z
dworską uprzejmością. Była dlań wyjątkiem od reguły, że kobieta
jest zabawką, którą po prostu się wyrzuca, gdy przestaje być
potrzebna. Jego szacunek rozciągał się również na córkę,
dorastającą pod skrzydłami matki.
Wszystko skończyło się jednak wraz ze śmiercią lady Selwood.
Dorothea została zawieszona między niebem a ziemią. W
potyczkach z życiem mogła teraz liczyć tylko na podszepty swojej
uczciwości. Po pewnym czasie dokonała wyboru. Jeśli hańba
staropanieństwa stanowi cenę za to, by nie być zabawką w czyichś
rękach, to była gotowa ją zapłacić. Lecz czasem, gdy doznawała
47
upokorzenia, tak jak tego wieczoru w obecności pana Selwooda, ta
cena wydawała jej się wyjątkowo wysoka.
Dorothea wstała i podeszła do miski, by przemyć oczy zimną
wodą, a potem przebrać się w strój bardziej stosowny do kolacji.
Pomyślała, że przynajmniej nie będzie musiała znosić obraźliwych
uwag, które bez wątpienia czekały biedną Fanny ze strony
ponurego kuzyna bigota.
Veryan zszedł na dół z bardzo silną chęcią otworzenia drzwi
wyjściowych i opuszczenia tego domu raz na zawsze. Ale górę
wziął obowiązek, a może poczucie, że jest to przekleństwo losu. W
każdym razie, zgodnie z instrukcją, skręcił w lewo i wkrótce znalazł
się w salonie tak samo straszącym dawną świetnością jak reszta
domu. Był tam wielki kominek obudowany czarnym marmurem, a
nad nim herbowe znaki Selwoodów wyryte w kamieniu. Robiło to
duże, aczkolwiek przygnębiające wrażenie.
Na ścianach wisiały wyblakłe tapiserie. Jedna przedstawiała
Jowisza swawolącego z Ganimedesem w sposób pozostawiający
wyobraźni niewielkie pole działania. Veryan odwrócił wzrok i
ujrzał Bachusa nie bez powodzenia uwodzącego Ariadnę. Dookoła
pokoju stały krzesła w stylu Jakuba I z pieczołowicie
wydzierganymi poduszkami. Jedno z krzeseł zajmowała pulchna,
raczej przekwitła już dama w szarej jedwabnej sukni i dobranym do
niej koronkowym szalu. Włosy miała w ładnym kasztanowym
odcieniu, z siwiejącymi pasemkami, związane w skromny,
schludny koczek. Ta oznaka cywilizacji bardzo podniosła na duchu
Veryana, którego dręczyło coraz silniejsze przeświadczenie, że
wylądował wśród dzikusów.
Na jego widok kobieta wstała i podeszła z wyciągniętą ręką.
- Dobry wieczór. Pan Selwood, jak rozumiem. Mam nadzieję, że
nie odczuł pan trudów podróży, bo drogi w okolicy bywają
okropne. Pani Kellow na pewno pomogła się panu rozgościć.
- Tak, dziękuję - wybąkał Veryan. Dość niechętnie wymienił z
kobietą uścisk dłoni. Nie lubił, gdy go dotykano. Fanny pochwyciła
48
jego spojrzenie i mówiła dalej:
- Ojej, obawiam się, że był pan u sir Waltera. Wiem, jakie to może
być wyczerpujące. Proszę pozwolić, że zaproponuję panu coś do
picia. Może sherry? Nie wiem, gdzie jest w tej chwili panna
Selwood, ale na pewno wkrótce do nas dołączy.
- Panna Selwood była u ojca - wyjaśnił Veryan, usiłując dostroić się
do tonu uprzejmej towarzyskiej rozmowy. Kto to jest? - próbował
zgadnąć. Kobieta się nie przedstawiła. Ale kimkolwiek była,
cieszyło go, że spotkał osobę, która zachowuje się jak w
towarzystwie przystoi. Veryan był głęboko przesiąknięty lękiem
przed wszelkimi uchybieniami natury moralnej; spodziewał się
zobaczyć w osobie panny Potter przykład lubieżności i żałosnych
manier, w ogóle nie przyszło mu więc do głowy, że to właśnie ona.
Wziął od niej kieliszek sherry i usiadłszy na krześle w stylu Jakuba
I nastawił się na konwersację. Zwykle unikał takich sytuacji
towarzyskich, ale kobieta wydawała się szczerze zainteresowana
przebiegiem jego podróży, czuł się zatem coraz swobodniej.
Od ognia na kominku promieniowało miłe ciepło, sherry było
wyśmienite, a nieznajoma towarzyszka, na szczęście, do niczego go
nie zmuszała.
Wreszcie drzwi się otworzyły i do salonu weszła Dorothea.
Przebrała się w brązową jedwabną suknię, a towarzyszył jej młody
człowiek ubrany zgodnie z najnowszą modą; miał absurdalnie
wysoki kołnierzyk i starannie wypomadowane włosy. Wygląda jak
nieopierzony student, udający światowego człowieka, pomyślał
Veryan. Z korytarza dobiegło ich klapnięcie, a potem łoskot - to
Sylwia zeskoczyła z ostatnich kilku stopni. Ona również pojawiła
się w salonie. Była w białej sukience i skubała koralowy naszyjnik,
wpatrując się w Veryana.
- Przepraszam za spóźnienie, Fanny - powiedziała Dorothea. -
Ojciec był dzisiaj absolutnie nieznośny.
Veryan spojrzał na Fanny szeroko rozwartymi oczami.
- O, panie Selwood, widzę, że już pan poznał pannę Potter. To
49
dobrze. Proszę pozwolić, że przedstawię pana Horace’owi i Sylwii
FitzWalterom. To jest wasz kuzyn, pan Selwood.
Nastąpiła wymiana uprzejmości. Dorothea zauważyła z
rozbawieniem, że panu Selwoodowi prawie odebrało mowę - bez
wątpienia starał się wzbudzić w sobie moralnie słuszne oburzenie.
Na szczęście, właśnie w tej chwili rozległ się gong.
- Przejdźmy do jadalni - ciągnęła gładko Dorothea. - Panie
Selwood, zechce pan towarzyszyć pannie Potter, jeśli łaska. Horace,
otwórz nam drzwi.
Bez względu na zamiary, jakie żywił Veryan, tymczasem poddał
się sile wyższej i ofiarował ramię Fanny. Po chwili wszyscy siedzieli
przy stole, a pani Kellow z pomocą służących podawała jedzenie.
Dobrze, pomyślała Dorothea. Pierwsza przeszkoda za nami.
Mężczyzna nie może mieć moralnych obiekcji, jedząc turbota.
Młodzi FitzWalterowie, surowo pouczeni przez Dorotheę,
zachowywali się wzorowo. Nawet jeśli żadne z nich nie rozumiało,
dlaczego Veryan zdecydował się otoczyć stęchłymi książkami
napisanymi po grecku i łacinie, to grzeczność nie pozwalała im tego
głośno powiedzieć. Horace był wręcz skruszony - Dorothea natarła
mu uszu za nieodpowiedzialne zachowanie po jego eskapadzie z
Ablem i Timem Wilcoxem - i zaproponował nowo poznanemu
kuzynowi, że pokaże mu kilka miejsc, w których dobrze jeździ się
konno, a potem spytał, czy lubi łowić ryby.
Veryan nie mógł się boczyć na młodego człowieka.
- Lubiłem łowić ryby, kiedy byłem w szkole. A może masz na
myśli łowienie ryb w morzu? - Jak powinien się do niego zwracać?
Są bezwstydni, że zwą się FitzWalterami. Jak królewskie bękarty! -
pomyślał. Forma „paniczu Horace” wydawała mu się zbyt
czołobitna, a na uznanie pokrewieństwa i wypowiedzenie słowa
„kuzynie” nie był w stanie się zdobyć.
- Mamy tu co łowić! - z entuzjazmem ciągnął Horace. - Makrele...
homary. Często wypływamy łodzią z synami Fawleya.
Sylwia z uwagą przyglądała się gościowi. Zauważyła, że
50
Dorothei się nie spodobał, jej jednak wydawał się całkiem udany.
Miał głęboki, czysty głos i umiał się uroczo uśmiechnąć, mimo że
najczęściej usta wykrzywiał mu ponury grymas. Tylko dlaczego
miał taki wygląd, jakby coś mu się nie podobało? Naturalnie w
sekrecie Sylwia stawiała sobie za wzór mężczyzny Brama
Gunthorpe’a, ale nowy kuzyn naprawdę nie zrobił na niej złego
wrażenia, choć wyglądałby lepiej, gdyby zdjął te straszne okularki i
wyprostował plecy.
- Mam nadzieję, kuzynie, że będziesz mógł coś zrobić z dachem
Tamsin Wright - odezwała się. Chciała pokazać temu nowemu
kuzynowi, że potrafi myśleć jak dorosła i zna problemy majątku.
Veryan obrócił się do niej.
- Kto to jest Tamsin Wright, panno Sylwio?
- Wdowa po Tomie. On umarł w zeszłym roku, a ona mieszka
teraz w domku w Porthgavern. Ale dach u niej strasznie przecieka,
a ojciec nie zwraca na to uwagi.
- Nie wolno ci krytykować ojca, moja droga - skarciła ją Fanny,
spojrzawszy najpierw z niepokojem na Veryana.
- Dlaczego nie? - odparła rezolutnie Sylwia. - Przecież nie
wywiązuje się ze swych obowiązków pana. - Usiadła prosto,
bardzo z siebie zadowolona. Dowiodła, że ma zdanie w takich
sprawach. Nie jest zwykłą płochą dzierlatką, jak uważał jej ojciec.
- O takich rzeczach nie mówi się w towarzystwie, moja droga -
znów pouczyła ją matka.
- Ale pan Selwood należy do rodziny - sprzeciwiła się Sylwia.
Chociaż wcale nie chce, pomyślała Dorothea.
- Nie godzi się, żeby ktoś mający twoją pozycję podawał w
wątpliwość, hę, zdanie ojca - powiedział z wyrzutem Veryan.
Ty przemądrzalcze, pomyślała Dorothea. Ty przeklęty, samolubny
przemądrzalcze. Widziała, jak Sylwia pochyla się nad talerzem,
żeby ukryć łzy, cała czerwona ze wstydu. Horace wydawał się
bliski furii.
Na Boga, co będzie, gdy sir Walter umrze? Jeśli to ma być
51
przykład postawy pana Selwooda, to wszystkich domowników
czekały bardzo burzliwe czasy.
3
Wieczór ciągnął się bez końca. Fanny wysłała Sylwię do łóżka
natychmiast, gdy kolacja się skończyła, i przynajmniej raz córka
usłuchała jej bez protestów. Reszta towarzystwa przeniosła się do
salonu i tam toczyła napuszoną konwersację. Wyłamał się tylko
Horace, który odwrócił się plecami do kuzyna i zajął studiowaniem
tomiku, zatytułowanego „Dykcjonarz myśliwca, czyli towarzysz
dżentelmena w mieście i na wsi”. Dorothea nie mogła mieć o to do
niego pretensji, sama miała ochotę postąpić podobnie.
Gdyby znała myśli kuzyna, wiedziałaby, że pożałował swoich
słów skierowanych do Sylwii w tej samej chwili, w której je
wypowiedział, więc gdy tylko uznał, że mu wypada, przeprosił
obecnych, wymawiając się długą podróżą.
- Naturalnie, panie Selwood - powiedziała Fanny z typową dla
siebie życzliwością. - Zachowaliśmy się bardzo egoistycznie. Pan na
pewno jest śmiertelnie zmęczony. Czy trafi pan do pokoju, czy
może zadzwonić na Jacka, żeby pana zaprowadził?
- Dziękuję, chętnie skorzystam z pomocy. Muszę wyznać, że to
miejsce przyprawia mnie o zawrót głowy.
- I koniecznie musi pan się napić brandy, panie Selwood - dodała
Dorothea. - Każę przynieść panu karafkę do pokoju. - Nagle
uprzytomniła sobie, że okna pokoju Veryana wychodzą na stajnie, a
tej nocy mieli rozwozić do odbiorców towary ukryte w podziemnej
skrytce. Lepiej byłoby więc, żeby kuzyn Selwood spał snem
sprawiedliwego.
Znacznie później, już około północy, Dorothea owinęła głowę
chustą i poszła do stajni. Josh czekał na nią w siodłami. Siedział
przy stole, przy którym zwykle czyścił uprzęże. Obok niego stała
mała latarnia. Obracał w dłoniach skrawek papieru.
52
- Jak poszło, panno Theo? Dorothea skrzywiła się.
- Szykują się kłopoty.
- Kłopoty mamy tutaj - odrzekł Josh. Podał jej złożoną w pół
karteczkę. „Tszeba wysłać panicza Horace’a spowrotem do szkoły”.
Dorothea uważnie przyjrzała się wiadomości. Napisano ją
drukowanymi literami, ale trudno było dociec, czy dla ukrycia
tożsamości autora, czy z czystej nieumiejętności zrobienia tego w
inny sposób. Papier oddarto z ogłoszenia o licytacji wraku, która
miała wkrótce się odbyć. Jeden taki afisz wisiał przed sklepem w
Porthgavern.
- Jak ten liścik do nas trafił?
- Znalazłem go w stajni, kiedy wróciłem po walce kogutów. Ozzie
i Joe nic o tym nie wiedzą. - Ozzie był stajennym, a Joe
pomocnikiem ogrodnika. - Nikomu nie powiedziałem, co tu
napisane.
Dorothea usiadła na odwróconej skrzyni i spróbowała zebrać
myśli. Ogrodnikiem w majątku był Bill Kellow, wnuk gospodyni, i
miał pomocnika Joego; Josh pilnował stajni i zajmował się walkami
kogutów, a pomagał mu młody Ozzie Tregair. W domu była pani
Kellow, dwie służące, Molly i Lucy, i Jack, który czyścił buty, nosił
latarnię i wykonywał inne nieprzewidziane planem czynności.
- Myślisz, że to napisał ktoś z naszych? Josh niechętnie skinął
głową.
- Czyli ktoś wie coś, czego my nie wiemy, ale nie chce nam tego
powiedzieć. Może się boi? - List był z pewnością czymś więcej niż
zachętą do nauki, uznała Dorothea. To było ostrzeżenie.
Josh zerknął na pudełko z mydłem do siodeł i zgrzebłami, ale nie
odezwał się ani słowem.
- To ostrzeżenie musi mieć związek z Bramem Gunthorpe’em. On
nigdy nie lubił Horace’a, zresztą muszę przyznać, że Horace nie
traktuje go uprzejmie. Nie zdziwiłabym się, gdyby pan Gunthorpe
chciał mu wyrządzić jakąś krzywdę... zawsze był mściwy -
powiedziała Dorothea. - Ale co możemy w tej sytuacji zrobić?-
53
Trudno było wysłać Horace’a do szkoły, gdy jego ojciec leżał na
łożu śmierci.
Josh z zakłopotaną miną podrapał się za uchem.
- Czy powiemy o tym paniczowi?
- Nie wiem. Wolałabym nie mówić. Może wtedy zrobić coś
głupiego ze zwykłej brawury, tak jak ostatnio. Ale powiem pani
Kellow, niech ma oczy i uszy szeroko otwarte.
- A co z towarem, panno Theo? Dalej jest w skrytce. Pani ojciec
potrzebuje pieniędzy, żeby zapłacić panu Gunthorpe’owi.
Niedobrze. Pożyczyłem na dziś wieczór kuce i muły, jak pani
kazała. Czy mamy wszystko robić tak jak zwykle?
Dorothea skinęła głową. Kilkudziesięciu mułów i kuców na
pewno nie udałoby się wynająć bez wiedzy Gunthorpe’a. Niektóre
zwierzęta były przecież własnością dzierżawców z jego majątku.
Jakakolwiek zmiana planów tylko wzbudziłaby jego podejrzenia i
nasunęłaby mu myśl, że ktoś przekazał ostrzeżenie.
- Myślę, że póki ojciec żyje, raczej nic nam nie grozi. Zresztą pan
Gunthorpe chce dostać swoje pieniądze.
- Zastanawiałem się, co robić, skoro przyjechał pan Selwood... -
Josh energicznie skinął głową w stronę okna sypialni Veryana,
które wychodziło na podwórze stajni.
- Nasz duchowny przyjaciel niczego nie usłyszy - zapewniła go
Dorothea. - Dodałam mu parę kropel laudanum do brandy -
wyjaśniła i uśmiechnęła się szeroko.
Josh także pozwolił sobie na kwaśny uśmiech.
- Wobec tego wszystko tak jak zwykle, panno Theo.
- Potrzebuję cię do pomocy, żeby zanieść pieniądze Danielowi.
Przyszłam tylko po latarnię. Bądź w bibliotece za jakieś
dwadzieścia minut.
Josh zdjął z haka zapasową latarnię, zapalił ją i podał Dorothei. Ta
przyglądała się, jak mężczyzna znika w ciemności, a potem wróciła
do domu, chowając latarnię pod peleryną. Ukradkiem przeszła do
biblioteki, a wraz z nią przesuwał się po podłodze mały krążek
54
światła, W starym domu panowała cisza, jeśli nie liczyć
skrzypienia, które było słychać zawsze, i gonitwy myszy gdzieś za
boazerią. Rodzina już położyła się do łóżek, pani Kellow natomiast
zadbała o to, by służące były w pokoikach na strychu, a Jack w
swojej klitce.
Znalazłszy się w bibliotece, Dorothea zamknęła za sobą drzwi na
klucz i zapaliła kilka świec. Daniel Watson, kapitan „Marii”, musiał
dostać zapłatę za towar. Niedaleko kominka był w ścianie sejf,
ukryty za obrazem przedstawiającym dwa walczące koguty. Jego
wnętrze kryło pięćset gwinei w złocie, starannie zapakowanych w
woreczki po sto gwinei. Dorothea wyjęła pieniądze i zamknęła sejf.
Potem wzięła księgę oprawną w czerwoną skórę, kluczykiem
zdjętym z szyi otworzyła małą kłódkę i skrupulatnie zapisała
transakcję. Pomyślała, że gdyby nie dług u Brama, rejs przyniósłby
jej prawie siedemset funtów czystego zysku.
Tak jednak miała zaledwie czterysta funtów na sfinansowanie
następnego rejsu. Ale jeśli stosunek pana Selwooda do Sylwii i
Horace’a miał pozostać nie zmieniony, to następne rejsy będą
koniecznością. Ciężar utrzymania młodych FitzWalterów spadnie
wtedy na nią, a tylko w ten sposób mogła podołać temu obciążeniu.
Na górze w sypialni Veryan stał przy oknie, ciasno otulony
szlafrokiem. W dzieciństwie często bywał chory, więc smak
laudanum umiał poznać natychmiast, nawet w brandy. Nic
dziwnego, że podlał trunkiem kwiaty w wazonie. Ciekawe,
dlaczego panna Selwood chciała mnie uśpić, pomyślał,
przypominając sobie, że to ona z uśmiechem wręczyła mu karafkę.
Na niebie widać było tylko skrawek księżyca, ale noc była
rozgwieżdżona, więc gdy oczy Veryana przyzwyczaiły się do
mroku, widział wszystko całkiem dobrze. Najpierw zauważył
Dorotheę wchodzącą do siodłami. Potem wyszła stamtąd z latarnią
i wróciła do domu. Później zobaczył mężczyznę idącego w stronę
podjazdu. Dwadzieścia minut później ten sam mężczyzna wrócił i
wszedł do domu. Veryan właśnie miał zejść na parter i zbadać, co
55
się dzieje - chyba panna Selwood nie miała schadzki z koniuszym? -
gdy usłyszał głośne skrzypnięcie na dole i zobaczył otuloną w
pelerynę postać Dorothei, wyłaniającą się z kuchennych drzwi. Za
nią szybko wyszedł Josh. Oboje nieśli coś ciężkiego i oddalili się
podjazdem w stronę bramy.
Veryan czekał przy oknie jeszcze kwadrans, ale nic już się nie
wydarzyło. Wciąż zaniepokojony, dobrze zamknął drzwi i położył
się do łóżka. Niestety, zapomniał, że wcześniej położył okulary na
stoliku przy łóżku. W ciemności potknął się, zrzucił je ze stolika i
przez nieuwagę rozdeptał.
Rankiem następnego dnia w Quilquin House Bram siedział u
szczytu stołu przy śniadaniu. Miał na sobie oliwkowy szlafrok z
cienkiego kaszmiru i żółtobrązowe bryczesy z bedfordzkiego
sztruksu. Jego matka, ubrana właściwie, choć niegustownie w
suknię pod szyję z materiału w fioletowe kwiaty, zajęła miejsce
naprzeciwko. Towarzyszyła im Isabel w białej muślinowej sukience
na ramiączkach i zwiewnym szalu, chroniącym ramiona przed
chłodem poranka. Jasne kręcone włosy miała spięte na szczycie
głowy w klasyczny węzeł, a wokół twarzy igrały poskręcane w
pierścionki luźne pasemka. Dziewczyna była niebieskooka jak brat,
a jej małe usta przypominały pączek róży. Spoglądała
zaniepokojona na Brama z nadzieją, że jest w dobrym humorze.
Posiłek dobiegał końca, ale panie nie śmiały się poruszyć, zanim
on im na to nie pozwolił. Isabel pokroiła jabłko na malutkie
kawałki, większa część owocu pozostała jednak na talerzyku.
Nerwowymi ruchami dziewczyna sączyła kawę z filiżanki.
- Kiedy przyjechał, bracie? - odważyła się w końcu spytać.
- Wczoraj wieczorem. - Na szczęście głos Brama brzmiał
normalnie.
Isabel uznała przeto, że może zaryzykować i rozwinąć temat.
- Duchowny! Jestem pewna, że to się nie spodoba pannie Potter! I
tak zwanym FitzWalterom też nie.
56
- Sądzę, że panna Potter wkrótce stąd wyjedzie. - Informator
doniósł mu, że sir Veryan jest bardzo zasadniczy. I dobrze. Dzięki
temu jego plan miał większe szansę powodzenia. Bram uśmiechnął
się całkiem miło do siostry.
- Ciekawe, czy jest przystojny - dopytywała się Isabel.
- Na pewno zobaczysz go w niedzielę podczas nabożeństwa -
odrzekł i sięgnął po dwa orzechy laskowe oraz dziadka do
orzechów. Nagle przemknęło mu przez myśl, że gdyby
Selwoodowi spodobała się Isabel, to on, Bram, mógłby przy okazji
załatwić swoje sprawy. Wprawdzie wiedział, że wielu duchownych
siedzi po uszy w przemycie, podejrzewał jednak, że cudzoziemiec,
wykładowca z Oksfordu, będzie miał poważne obiekcje. Należało je
podbudować.
Pan Selwood jako szwagier byłby niezwykle użyteczny: jeśli ma
choć trochę rozumu, zajmie się swoimi sprawami i nie będzie
przeszkadzał w przejmowaniu czarnego rynku w okolicy. Za to
Bram dopilnowałby, żeby piwnica Selwooda zawsze była dobrze
zaopatrzona i żeby Isabel nie zbywało na francuskiej koronce;
wtedy małżonkom byłoby ze sobą dobrze. Rozłupał orzechy i podał
jednego siostrze. Złośliwie przyglądał się, jak Isabel go zjada.
Wiedział, że nie lubi orzechów. Pani Gunthorpe uśmiechnęła się
nerwowo.
Isabel mieszkałaby z mężem w Selwood Priory, a Bram byłby
troskliwym bratem. Dorothea, naturalnie, musiałaby się wynieść.
Bram dokładnie pouczyłby siostrę w tej materii. Pannie Potter i
Sylwii znalazłoby się jakiś domek na terenie majątku - Sylwię chciał
mieć pod ręką, by tak rzecz nazwać. Co do Horace’a snuł naturalnie
inne plany.
Rozległo się pukanie do drzwi; wszedł kamerdyner z listem na
srebrnej tacy, i podał go Bramowi.
Szanowny Panie Gunthorpe
57
Jeśli bidzie Pan tak dobry i przyjdzie do Selwood Priory dziś rano
o jedenastej, to przygotuje dla Pana trzysta gwinei, które jest
Panu winien mój ojciec.
Pańska
D.
Selwood
Bram przebiegł wzrokiem list, zgniótł karteczkę i cisnął ją w ogień.
Sprawy majątkowe, jak zwykle, załatwiała Dorothea, co bardzo mu
się nie podobało. Była konkretna i znała się na rzeczy. Zawsze
towarzyszyła jej pani Kellow, niby jako przyzwoitka, ale przede
wszystkim jako świadek. Poza tym, odbierając pieniądze, zawsze
musiał podpisać kwit.
Przez chwilę bawił się myślą, że mógłby odmówić przyjścia,
tłumacząc się nieodpowiednią porą. Ale potrzebował pieniędzy i
był pewien, że panna Selwood dobrze o tym wie. Zachowanie
Dorothei irytowało go. Zawsze była uprzedzająco grzeczna, lecz jej
czarne oczy wyrażały brak szacunku, do jakiego Bram nie był
przyzwyczajony. Kiedyś, gdy oboje mieli mniej więcej szesnaście
lat, próbował ją pocałować w kącie za drzwiami kościoła i wtedy
ugryzła go w ucho tak mocno, że blizna pozostała mu na zawsze.
Jej strata, powiedział sobie. Teraz nikt nie chciałby jej całować.
- Bram - odezwała się Isabel przymilnie. - Pojedziesz do Priory,
prawda? Bo wiesz przecież, że pan Selwood nie może nas pierwszy
odwiedzić.
- Zagięłaś na niego parol? - spytał zgryźliwie Bram. Dziewczyna
przygryzła wargę i już się nie odezwała.
- Pojadę jeszcze dzisiaj przed południem - powiedział Bram tak,
jakby wyświadczał tym komuś przysługę. - Tak czy owak
powinienem złożyć wyrazy uszanowania sir Walterowi.
- Och, mój drogi, jakim jesteś dobrym bratem! - wykrzyknęła pani
Gunthorpe. Dopiero co „pożyczyła” synowi dwadzieścia gwinei i
58
bardzo się bała, że przegra również te pieniądze. Jej łzy nie robiły
na nim żadnego wrażenia. Ale skoro sir Walter leżał na łożu
śmierci, to przynajmniej w Priory nie będzie mowy o hazardzie.
Poprzedniej nocy wszystkie operacje przy bramie przebiegły bez
zakłóceń. Muły i kuce rozeszły się na różne strony, a uzyskane
pieniądze złożono w stalowej skrzyni, którą Josh z Danielem
Watsonem zanieśli do innego schowka Dorothei, tym razem na
poddaszu. Rejs był udany, zysk wyniósł prawie siedemset gwinei, i
to po wypłaceniu zarobku pomocnikom. Dorothea gestem zaprosiła
Josha i Daniela, żeby usiedli. Potem przybliżyła latarnię do
pieniędzy, starannie odliczyła trzysta gwinei, które ojciec był
winien Bramowi Gunthorpe’owi, i włożyła całą kwotę do skórzanej
torby.
Zawsze lubiła Daniela Watsona. Był pogodnym, krzepkim
mężczyzną z ciemnymi oczami i orlim nosem Selwoodów. Jego
matka była praczką w Priory jeszcze za życia lady Selwood.
Mieszkała w małym domku niedaleko ogrodnika. Daniel był mniej
więcej sześć lat starszy od Dorothei. Traktowała go jak ukochanego
starszego brata, widywali się bowiem bardzo często. Pamiętała, jak
robił dla niej zabawki - huśtawkę na jabłoni w sadzie albo bąka,
gdy zdrowiała po wietrznej ospie.
Daniel miał więcej szczęścia niż inni Watsonowie, ponieważ jego
matkę nawrócił wędrowny kaznodzieja metodystów, który przy
okazji nauczył chłopca czytać i pisać. Kaznodzieja wychwalał cnoty
trzeźwości i samodzielności, a podopieczny wziął sobie te nauki do
serca i w odróżnieniu od większości Kornwalijczyków rzadko pił
alkohol, a w trudnych sytuacjach wykazywał się spokojem i
pomysłowością.
- Jak poważne są uszkodzenia „Marii” po salwach straży celnej? -
spytała Dorothea, gdy zakończono podział pieniędzy.
Daniel wzruszył ramionami.
Trzeba naprawić kliwer, parę razy trafili nas w okolice dziobu, ale
59
to nic poważnego, panno Theo. Postoimy trochę w Sutton Pool.
- Rozumiem, że mniej więcej za tydzień wypłyniecie znowu.
- Tak. Abel powie pani kiedy. - Urwał, a potem dodał: - Da mi pani
znać o sir Walterze, panno Theo?
- Naturalnie. Josh tego dopilnuje. Obawiam się, że to już długo nie
potrwa.
Daniel milczał; tylko na chwilę położył Dorothei rękę na ramieniu,
po czym skinął głową Joshowi i wyszedł.
To dziwne, pomyślała, jak silne są więzy rodzinne. Ablowi i
Danielowi Watsonowi ufała bezgranicznie; gdyby było trzeba, bez
wahania oddałaby w ich ręce swe życie. Niestety, nie mogła
powiedzieć tego samego o panu Veryanie Selwoodzie, nieznośnym
przemądrzalcu. Spojrzała na Josha.
- Cieszę się, ze spłacę Gunthorpe’a - powiedziała, unosząc ciężką
skórzaną torbę, zaraz jednak skrzywiła usta. - Miej go na oku, Josh,
dobrze? Zwróć uwagę, z kim u nas rozmawia. - Pamiętała, że Bram
Gunthorpe lubi przy każdej nadarzającej się okazji podszczypywać
służące, więc na czas jego wizyty pani Kellow musiała znaleźć pilne
zajęcie dla Lucy i Molly.
- Naturalnie, panno Theo. Zajmę się tym. - Josh wziął torbę i
opuścił poddasze. Dorothea wyszła za nim, na progu przekazał jej
torbę, a ona zwróciła mu latarnię z siodłami, po czym wślizgnęła
się z powrotem do domu.
Na dworze panował chłód, w kuchni owionęło ją miłe ciepło.
Ogień już wygasł, ale węgle wciąż jeszcze się żarzyły. Czekała na
nią pani Kellow. Wcześniej czuwała przy sir Walterze, teraz
siedziała, drzemiąc, na krześle przy ogniu, otulona dużym szalem
zarzuconym na nocną koszulę. Zimny powiew od drzwi zbudził
gospodynię.
- O, panna Thea. Jakieś pół godziny temu ojcu się pogorszyło.
Pytał o panią. Jest u niego panna Potter. Zaraz dam pani coś
ciepłego do picia, widzę, że pani przemarzła.
Dorothea pokręciła głową.
60
- Pójdę na górę. - Szybko zrelacjonowała pani Kellow, co zaszło,
wspominając o anonimowym ostrzeżeniu dotyczącym Horace’a.
- Na pewno chodzi o pana Gunthorpe’a - bez wahania
powiedziała pani Kellow.
- Ja też tak myślę.
- Ta Molly - podjęła gospodyni, mając na myśli służącą - to płocha
pannica, a Jack czasem ma więcej pieniędzy, niż jest w stanie
zarobić. Niech się pani nie martwi, będę miała na nich oko.
Dorothea wzięła świecę i skórzaną torbę i poszła najpierw do
biblioteki, żeby schować pieniądze do sejfu, a potem do pokoju ojca
na górę.
Fanny, blada i niespokojna, siedziała przy łóżku. Sir Walter leżał
nieruchomo z zamkniętymi oczami; rzęził przy każdym oddechu.
- Zaczęło się tak tuż po drugiej - szepnęła Fanny. - Dałam mu
pigułkę kalomelową i zrobiłam okłady z gorczycy, ale obawiam się,
że jest za słaby na coś więcej. Czy powinnam mu upuścić krwi?
Bardzo się boję, że zrobię nie to, co trzeba. - Nerwowo splotła
dłonie.
Dorothea zbadała ojcu puls; był słaby, ale wyczuwalny.
- Biedna Fanny - powiedziała. - Wyglądasz na bardzo zmęczoną.
Powinnaś się położyć. Weź trochę laudanum.
Fanny otarła oczy.
- Nie mogę siedzieć przy ciężko chorym - szepnęła. - Nie chodzi o
to, że... po prostu nie mogę tego znieść.
Dorothea popatrzyła na ojca.
- On może udawać silniejszego, niż jest, ale, moim zdaniem,
powinnyśmy być przygotowane na najgorsze. Pani Kellow potem
mnie zmieni. Idź do łóżka, Fanny. - Cmoknęła kobietę w policzek i
delikatnie wypchnęła z pokoju, a potem opadła na zwolnione przez
nią krzesło.
Widocznie zmorzył ją sen, bo gdy się ocknęła, za oknami szarzał
świt i miała całkiem ścierpniętą stopę. Było zimno. Ojciec spał, puls
miał nieco wyraźniejszy. Krzywiąc się, roztarta stopę, a potem
61
poszła rozpalić ogień. Hałas pogrzebacza, którym rozgarniała
popiół, zbudził sir Waltera.
- Thea. - Jego głos był ledwie słyszalny.
- Jestem, ojcze.
- Zapłacisz Gunthorpe’owi?
- Tak, ojcze. Pieniądze są przygotowane, a on ma przyjść dziś
przed południem. Nic się nie martw.
- Selwood... czy już tu jest?
- Tak, ojcze. Przyjechał wczoraj wieczorem. Nie pamiętasz?
Nastąpiła pauza.
- On nas nie lubi - odezwał się w końcu sir Walter. - Ale zrobi, co
należy.
Dorothea zachowała spokój, aczkolwiek bardzo wątpiła w to, czy
pojęcie pana Selwooda o tym, co należy zrobić, zgadza się z
wyobrażeniem jej ojca. Na razie należało się spodziewać, że kuzyn
wyrzuci z domu Fanny z dziećmi zaraz po pogrzebie.
Kiedy sir Walter znowu zapadł w sen, rozległo się pukanie do
drzwi. Tym razem wszedł Josh; zerknął na umierającego i
potrząsnął głową.
- Smutny czas, panno Theo - rzekł. - Służyłem u niego od małego
chłopca, czterdzieści pięć lat. Niech pani teraz lepiej trochę pośpi.
Później ma pani sprawę do załatwienia.
Dorothea spojrzała jeszcze raz na ojca i wyszła z pokoju.
Znalazłszy się w swojej sypialni, strzepnęła z nóg pantofle, zdjęła
sukienkę, ciężko opadła na łóżko i prawie natychmiast zasnęła.
Śniadanie następnego ranka podano wcześnie, około dziesiątej.
Zwykle przebiegało bardzo gwarnie, młodzi FitzWalterowie lubili
się bowiem przekomarzać, tym razem jednak nawet oni byli bardzo
wyciszeni. Horace prawie się nie odzywał, Sylwia nieustannie
ocierała łzy wierzchem dłoni. Fanny była blada, lecz, jak zawsze,
wszystkim życzliwa. Wyjaśniła sytuację Veryanowi.
- Biedna Dorothea siedziała przy nim prawie całą noc -
62
zakończyła.
Nieprawda, pomyślał Veryan. Nie spał dobrze. Stare bale i deski
skrzypiały, a poza tym miał wrażenie, że wciąż galopuje mu nad
głową stado myszy. Raz po raz nerwowo zrywał się ze snu z
wrażeniem, że ktoś jeszcze jest w pokoju. Poza tym martwiły go
stłuczone okulary. Wątpił, czy uda mu się je naprawić choćby na
tyle, by móc czytać, co dla niego zawsze było najważniejsze. Nie
miał też pojęcia, jak, u licha, poradzić sobie w towarzystwie.
Opowiedział o swoim kłopocie Fanny.
- Och, panie Selwood, co za pech! Tak mi przykro. Dzięki Bogu, że
pan się nie pokaleczył. Ale chyba mamy gdzieś tutaj lorgnon po
lady Selwood. Poszukam go dla pana, wtedy będzie pan mógł
przynajmniej czytać. Tymczasem naleję panu kawy, dobrze? Chyba
że woli pan herbaty?
- Poproszę kawy.
Otoczony troskliwością tej kobiety, Veryan nie mógł się złościć.
Samopoczucie trochę mu się polepszyło. Panna Potter z pewnością
nie miała nic wspólnego z dolewaniem laudanum do jego brandy.
Wkrótce skorzystał z jej propozycji pomocy i pozwolił, by nałożyła
mu wędzonej ryby.
- Owszem, widzę jedzenie, ale wydaje mi się dość zamazane -
przyznał.
Dorothea weszła do jadalni mniej więcej o wpół do jedenastej,
blada i posępna. Miała sine półkola pod oczami i bardzo zmęczoną
twarz.
- Jak się ma sir Walter, moja droga? - spytała Fanny.
- Odpoczywa. Po śniadaniu chciałby zobaczyć dzieci. Ale nie ma
pośpiechu. Tymczasem Josh daje mu jeść. - Delikatnie poklepała
Sylwię po ramieniu i zajęła miejsce przy stole.
- Dzień dobry, panie Selwood. Mam nadzieję, że spał pan dobrze. -
Wydało jej się, że w kuzynie zaszła jakaś zmiana, ale była zbyt
zmęczona, by się nad tym zastanawiać.
- Nie najlepiej - powiedział chłodno Veryan. - To dziwne, ale około
63
pomocy przeszkodziły mi hałasy pod stajnią. Właśnie wtedy zbiłem
okulary.
Dorothea podniosła głowę i ujrzała dwoje niebieskoszarych oczu
patrzących prosto na nią. Zmartwiała. A więc Veryan wiedział.
- Czasem źle się śpi w nowym miejscu - powiedziała. - Pana, panie
Selwood, ojciec również chciałby zobaczyć. Josh przyśle po pana,
jeśli zgodzi się pan poczekać na stosowną chwilę. - Nie miała siły
zainteresować się jego okularami.
Veryan skłonił głowę.
Josh miał go zaprowadzić do pokoju umierającego natychmiast,
gdy ktoś zauważy nadchodzącego Brama Gunthorpe’a na
podjeździe. Dorothea nie chciała, żeby kuzyn dowiedział się o
długach sir Waltera ani o źródłach jego dochodów.
Śniadanie dobiegło końca i FitzWalterowie wyszli z jadalni. Fanny
zaproponowała Veryanowi dolewkę kawy, a Dorothea rozgniotła
w palcach kawałek grzanki. Nikt nic nie mówił. Wreszcie na
schodach rozległy się głosy wracających dzieci. Fanny wstała i
wybąkawszy słowa przeprosin, wyszła.
- To chyba nie potrwa już długo - odezwała się w końcu Dorothea,
gdyż Veryan wydawał się zdecydowany trwać w milczeniu. Nie
zareagował, więc zaczerpnęła tchu i dodała: - Wiem, że kiedy ojciec
umrze, to wszystko przejdzie na pańską własność. Być może
zażąda pan, żebyśmy się stąd wyprowadzili. Chciałabym jednak
dostać trochę czasu na uporządkowanie wszystkich spraw.
Veryan przewrócił oczami, mając nadzieję, że zobaczy coś ostrzej,
a potem spojrzał na Dorotheę.
- Nie chciałem tego! W ogóle nie chciałem! I wcale nie chcę być
tutaj. Dlaczego, u diabła, pani ojciec nie zalegalizował swojego
związku z panną Potter?
- Z egoizmu - odparła Dorothea, nie mniej opryskliwie. - Nie chciał
sobie przysparzać kłopotów.
Veryan zacisnął usta.
- Powinna pani mówić o ojcu z większym szacunkiem.
64
- Tak? Dlaczego?
Nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Miał pustkę w głowie. Sytuacja,
w jakiej się znalazł, wydawała mu się odrażająca pod każdym
względem.
- Dama nie powinna... - zaczął. Nawet w jego uszach zabrzmiało to
jednak fałszywie.
- Och, niech pan przestanie tak mędrkować! - krzyknęła Dorothea.
- Odkąd skończyłam siedemnaście lat, staram się, żeby mimo
trudnej sytuacji wszystkim tutaj było jak najlepiej. I nie zamierzam
nagle uciekać się do kłamstw i przemilczeń.
- Zasad moralności trzeba przestrzegać, panno Selwood. Dorothea
westchnęła, bardzo zirytowana.
- Trzeba mówić prawdę, panie Selwood. A prawda jest taka, że
mój ojciec jest niesłychanie samolubnym starcem. Z pewnością
widzi pan, że panna Potter nie ma nic z rozwiązłej awanturnicy.
Ojciec wykorzystał jej trudną sytuację po śmierci mojej matki. Nie
zabezpieczył Horace’a i Sylwii, którzy niczemu nie są winni, a nas
wszystkich pozbawił normalnego życia towarzyskiego, które w
innych okolicznościach z pewnością byśmy prowadzili. Nie
znajduję w tym nijakich powodów do okazywania mu szacunku. -
Ojciec uprawiał hazard i uganiał się za kobietami, mogłaby jeszcze
dodać. Pan Selwood niechybnie przeżyłby głęboki wstrząs, gdyby
się dowiedział, ilu „Watsonów” jest w okolicznych wsiach. Sir
Waltera bawiło wyróżnianie nieprawych potomków tym
nazwiskiem. Rozległo się pukanie i w drzwiach ukazał się Josh.
- Sir Walter chciałby teraz zobaczyć pana Selwooda - powiedział.
Wymienił spojrzenia z Dorothea i dyskretnie skinął jej głową.
Veryan zmrużył oczy. Był pewien, że coś się dzieje za jego
plecami. Ale co? Niemożliwe, żeby panna Selwood miała romans
ze stajennym. Mimo to bez wątpienia była poprzedniej nocy w
stajniach. Zdawało mu się, że widzi napięcie na twarzy kuzynki.
Wstała i podeszła do okna. Ale Josh czekał przy otwartych
drzwiach, więc Veryan nie miał innego wyjścia, jak ruszyć za nim
65
po schodach na górę.
Ta kobieta prawdopodobnie kłamała poprzedniego wieczoru,
jednakże co do jednego nie minęła się z prawdą ani o włos. Sir
Walter rzeczywiście był umierający. Veryan zobaczył to
natychmiast, gdy Josh wprowadził go do pokoju i zostawił ich
samych.
- Siadaj. - Sir Walter mógł się już zdobyć tylko na szept. Veryan
usiadł i wbił wzrok w swoje ręce. Umierający starzec zacisnął
dłonie na kołdrze.
- Podjąłem decyzję. Nadajesz się. Tak. Wiem, że nas nie lubisz, ale
się nadajesz. Chodzisz prostą drogą. Twój ojciec miał wielką gębę,
ale był lawirant.
- Dziękuję. - Veryan nie mógł wymyślić, co jeszcze mógłby
powiedzieć.
- Wiem, że powinienem był się ożenić z panną Potter, ale nie
zrobiłem tego i tak zostanie. Dzieciaki są dobre, dopilnuj, żeby nie
działa im się krzywda. - Zrobi to, pomyślał sir Walter. Nie podoba
mu się to, ale spełni swój obowiązek.
Veryan milczał.
- Fawley jest moim doradcą, ale większością spraw zajmuje się
Dorothea. Jeśli będziesz chciał się czegoś dowiedzieć, pytaj Theę.
Młodszy mężczyzna zacisnął zęby. Co to, to nie.
- Możesz już iść - rzekł sir Walter.
Veryan wstał. Zastanawiał się, czy nie powinien zaproponować
umierającemu modlitwy, ale ta myśl zanadto go żenowała, by miał
się nad nią zatrzymać.
- Nie potrzebuję niczyich modlitw - powiedział domyślnie sir
Walter. - Na to jest o wiele za późno. A tobie się przyda, jeśli
czasem zapomnisz o tym, że jesteś klechą. Zadzwoń na Josha i idź
sobie. - Zamknął oczy.
Veryan skłonił głowę i opuścił pokój. Zszedł do salonu. Nikogo w
nim nie było, ale w kominku palił się ogień. Na stole leżał „Times”
sprzed ponad tygodnia. Stołek w pobliżu krzesła panny Potter
66
zajmowało kilka numerów „La Belle Assemble”, a na półce stały
trzy tomy „Eweliny, czyli historii wejścia młodej damy do
towarzystwa”. Veryan, który był obojętny na to, co je i jak się
ubiera, nie mógł pozostać obojętny wobec braku lektury.
Z pewnością muszą być w tym domu jakieś książki. Czyż panna
Potter nie wspomniała poprzedniego wieczoru o bibliotece?
Postanowił rozejrzeć się za odpowiednim miejscem.
Właśnie otworzył drzwi na korytarz, gdy z przeciwnej strony
doleciały go głosy. Otworzyły się inne drzwi i ukazała się w nich
panna Selwood, rozmawiająca z nie znanym mu dżentelmenem.
Była z nim sam na sam, bez przyzwoitki!
- Czy panna Sylwia jest w domu? - spytał dżentelmen. - Obiecałem
jej przejażdżkę na Brandy.
- Moja siostra jest teraz zajęta - odparła bardzo zdecydowanie
Dorothea.
Dżentelmen plasnął szpicrutą o wysoki but, wyrażając tym gestem
irytację.
- Może wobec tego kiedy indziej.
Dorothea nie odpowiedziała, więc gość obrócił się na pięcie i
zaczął się oddalać. Jack, który przycinał knoty świec w sieni,
podszedł do drzwi, żeby otworzyć je przed wychodzącym. Veryan
zauważył, że dżentelmen niesie dużą skórzaną torbę. Wyglądała
tak, jakby zawierała pieniądze, i to niemałe.
- Dzięki Bogu, że już po wszystkim - powiedziała Dorothea do
kogoś za jej plecami. - Gdzie jest Sylwia, pani Kellow?
- Niech się pani nie martwi. Jest ze swoją mamą w kancelarii
przeora. - Pani Kellow wróciła do kuchni, a Dorothea znowu znikła
w pokoju, z którego przed chwilą wyszła.
Więc jednak nie była bez przyzwoitki, pomyślał Veryan, nie
wiadomo czemu rozczarowany. Potem zaczął się zastanawiać, co
się z nim dzieje. Czyżbym nie lubił kuzynki do tego stopnia, że
jestem skłonny widzieć w niej wszystko co najgorsze? - pomyślał.
Nigdy nie przypuszczał, by mógł być mściwym człowiekiem, i
67
bardzo mu się nie podobał ten nowy obraz jego osoby.
Opuścił salon i przeszedł na drugą stronę korytarza. Drzwi pokoju
wciąż były uchylone. Pchnął je i zobaczył, że Dorothea krząta jakieś
oprawne w skórę księgi. Gdy wszedł, niespokojnie drgnęła, ale nie
wyjaśniła mu, co robi.
- A więc tu jest biblioteka? - odezwał się Veryan, przejęty
nieokreślonym poczuciem winy.
- Tak. Czy pan sobie czegoś życzy, panie Selwood? - Zobaczył
Brama, pomyślała. Co mam mu powiedzieć? Zmierzyła go
groźnym spojrzeniem.
Za parę godzin, przemknęło przez głowę Veryanowi, ta biblioteka
będzie moja. Mowy nie ma, żebym przepraszał, wchodząc do
jednego z własnych pokoi.
- Książki.
- Książki? - Dorothea spojrzała na niego beznamiętnie.
- Tak. Lubię czytać, panno Selwood. Nie jestem przyzwyczajony
do domu bez książek. Chciałem znaleźć sobie jakąś lekturę. Panna
Potter łaskawie obiecała mi pożyczyć lorgnon lady Selwood...
Chyba że pani ma coś przeciwko temu.
- Skądże - pośpiesznie odrzekła Dorothea. Wykonała trudny do
zinterpretowania gest. - To jest księgozbiór mojego dziadka.
Wątpię, czy ktoś zaglądał do tych książek przez ostatnie
kilkadziesiąt lat.
Veryan zerknął na półki, wybrał sobie „Ody” Pindara, wyjął
książkę i otworzył. Podniosła się chmura kurzu, od której oboje
zakasłali.
- Mojego dziadka również - stwierdził.
- Każę Molly porządnie odkurzyć te książki - powiedziała
zawstydzona Dorothea.
- Nie! Nie! Sam to zrobię.
- Nie może pan! Od tego jest Molly.
- Na pewno nie - sprzeciwił się Veryan. - Te książki wymagają
bardzo ostrożnego traktowania. Oprawy miejscami się odklejają.
68
Służąca może je delikatnie odkurzyć z wierzchu miotełką, ale ma
ich nie dotykać.
Rozbawił Dorotheę; wreszcie zauważyła u niego pierwszy ludzki
rys.
- Nie jesteśmy rodziną moli książkowych - wyjaśniła. - Jeśli mam
wolny czas, spędzam go na poddaszu, gdzie zajmuję się ziołami.
- Ziołami - rzekł Veryan z powątpiewaniem. Popatrzyli na siebie
nieufnie.
Sir Walter umarł tej nocy w obecności Josha i córki. Pani Kellow i
Dorothea przygotowały ciało do pogrzebu, cieśla okrętowy z
Porthgavern - jeszcze jeden Watson - wykonał ładną trumnę z
wiązowego drewna i przez kilka następnych dni zwłoki
wystawiano na widok publiczny, by okoliczni mieszkańcy mogli
przyjść i oddać ostatni hołd zmarłemu.
Dla Dorothei był to okres dziwnego spokoju. Większość czasu
spędzała, siedząc przy zwłokach i rozmawiając, o dziwo całkiem
pogodnie, z rozmaitymi żałobnikami, którzy znali sir Waltera od
niepamiętnych czasów.
Ze wsi przykuśtykała Tamsin Wright.
- Więc umarł - powiedziała, zerkając do trumny, jakby chciała
przekonać się o tym na własne oczy. - O, jaki on był żywotny za
naszych młodych lat. Biedaczyna. To nie jest zabawne, kiedy
człowiek robi się za stary, żeby trochę poswawolić. Masz może
kropelkę brandy, kochana?
Dorothea podała jej kieliszek. Tamsin wychyliła go z widoczną
rozkoszą.
- Mogłabym ci opowiedzieć różne historie, ale nie wypada, bo to
przecież twój ojciec. - Oczy jej zalśniły, jak komuś
wtajemniczonemu.
- Pewnie już wszystkie słyszałam - odparła Dorothea.
- Może tak, a może nie. Ja nie zmyślam. Ale gdzie to jest nasza
mała panienka?
69
- Biedna Sylwia bardzo ciężko to znosi.
- To dobra dziewczynka. Chciała pomóc, żeby dach mi nie
przeciekał.
- Wiem. Mam nadzieję, że pan Sel... to znaczy sir Veryan zajmie się
tym, gdy już uporządkuje wszystkie sprawy po pogrzebie.
- Słyszałam, że jest księdzem. Będą zmiany.
Dorothea westchnęła.
Pogrzeb odbył się tydzień po śmierci sir Waltera w kościele św.
Petroka w Egioscolom. Wieczorem poprzedniego dnia proboszcz,
pan Normanton, uczcił tę okazję wypiciem dwóch butelek brandy,
miał więc duże kłopoty z odprawieniem nabożeństwa. Nie było w
tym nic niezwykłego, o czym nowy pan Selwood Priory, sir Veryan,
miał się dopiero przekonać. Zebrało się zadziwiająco dużo
miejscowych ludzi. Sir Thomas z lady Shebbeare i inni właściciele
okolicznych majątków przesłali kondolencje, jedynie Bram
Gunthorpe zjawił się osobiście. Horace, dyskretnie pilnowany
przez Josha, towarzyszył Veryanowi.
Fanny, Dorothea i Sylwia, wszystkie w pośpiesznie ufarbowanych
sukniach, zostały w Priory, gdzie Fanny, z oczami czerwonymi od
łez, odczytała w salonie modlitwy żałobnego nabożeństwa. Kobiety
nie chodziły na pogrzeby, co Dorotheę mocno irytowało, chciała
bowiem mieć oko na Horace’a.
Dużą część miejscowych stanowili Watsonowie. Niektórzy
podchodzili do Veryana, ściskając czapki w dłoniach, a Horace
kolejno ich przedstawiał.
- Abel Watson... sir Veryan. Abel jest właścicielem łodzi rybackiej i
razem z żoną prowadzi sklepik zaopatrujący statki w Porthgavern.
- Młodzieniec zastanawiał się, czy kuzyn zdaje sobie sprawę z tego,
kim są ci wszyscy Watsonowie.
- Bardzo mi przykro z powodu sir Waltera - powiedział Abel. - To
był prawdziwy dżentelmen. - Jego ciemne oczy zmierzyły z
aprobatą dziedzica, a potem jakby mrugnęły do Horace’a.
Przerwano im jednak.
70
- Czy mogę się przedstawić, sir Veryan? Jestem Gunthorpe z
Quilquin House, pański najbliższy sąsiad. - Bram skinieniem głowy
odprawił Abla.
Veryan wymienił uścisk dłoni z sąsiadem. Wreszcie dżentelmen
wśród tego pospólstwa, pomyślał. Mimo okazałej postury
Gunthorpe miał zadziwiająco żwawe ruchy. Było w nim coś, co
przelotnie przypomniało Veryanowi ojca, może aura brutalnej siły,
którą potęgowała jeszcze blizna na lewym uchu, jakby kiedyś
ugryzł go w nie pies. Pan Gunthorpe miał gładką wymowę,
zamienił kilka przyjaznych zdań z Horace’em, bynajmniej tym nie
zachwyconym, a potem ujął Veryana za ramię i odprowadził kilka
kroków na bok.
- Mam nadzieję, sir Veryan, że wyświadczy nam pan honor i
odwiedzi nas w Quilquin House. Moja matka i siostra będą
zachwycone, że mogą pana poznać.
Veryan skłonił się i wyraził szczerą ochotę poznania pani i panny
Gunthorpe, a tymczasem w głowie złowrogo dźwięczały mu słowa
sir Waltera o swatkach z całej Kornwalii. Nie miał Jednak wyjścia.
Musiał przynajmniej raz złożyć grzecznościową wizytę.
Bram zniżył głos.
- Sytuacja jest trudna. Mama i moja siostra nie mogą przyjechać do
Selwood Priory. Z pewnością rozumie pan przyczynę.
Veryan miał, o dziwo, mieszane uczucia. Jako duchowny, również
ubolewał nad obecnością kochanki i dzieci sir Waltera w Priory,
lecz tydzień spędzony w obecności panny Potter znacznie osłabił
jego moralne oburzenie.
- Zaiste - rzekł niejasno.
Bram zmarszczył czoło. Jeśli Selwood okaże się trudny...
Uśmiechnął się zimno.
- Musi pan mieć teraz mnóstwo obowiązków - powiedział. - Przez
najbliższy tydzień nie będę pana kłopotał swoją osobą. Sprawy sir
Waltera zawsze były dość zawikłane. O ile wiem, część Watsonów
jest zamieszana w przemyt.
71
- Watsonowie? Przemyt?
- Mam nadzieję, że nie popełniłem niedyskrecji. Sir Walter lubił
sobie pofiglować z miejscowymi kobietami. Oprócz naszego
młodego przyjaciela - skinął głową ku Horace’owi, który rozmawiał
z Ablem - miał wielu innych potomków. Dla żartu nazywał ich
wszystkich Watsonami.
Veryan zbladł. Nagle wszystko zaczęło mu pasować: zrozumiał,
skąd się wzięło tyle ciemnych oczu i surowych, wyrazistych twarzy
na cmentarzu.
- Abel Watson jest...?
- Och, tak. Jeśli się nie mylę, jest najstarszy z nieślubnych latorośli
sir Waltera. Zresztą przekona się pan, że w okolicy nazwisko
Watson jest bardzo popularne. - Bram rozkoszował się konsternacją
rozmówcy.
- A przemyt?
- Prawie wszyscy tkwią w nim po uszy... bez wątpienia za wiedzą
sir Waltera, a może nawet przy jego współudziale. Jestem
miejscowym sędzią pokoju, więc wiem.
- Ależ... ależ to jest straszne. Nie miałem o tym pojęcia!
Zapewniam, panie Gunthorpe, że zrobię wszystko, co w mojej
mocy, by położyć temu kres. Przemyt! Aż trudno mi uwierzyć.
Bram słuchał tego z dużym zadowoleniem. Bez finansowego
wsparcia sir Waltera przedsięwzięcie z pewnością straci rozmach.
Horace był za młody, żeby przejąć dowodzenie, a Abel nie miał
koniecznego autorytetu. Wystarczyło dobrze rozegrać karty i
wkrótce udział Selwoodów w przemycie przejdzie do historii.
- Podczas przesłuchań słyszę niejedno - zakończył. - Będę panu
przekazywał wszystkie ważne informacje. Może nawiążemy
współpracę w tej sprawie?
- Byłbym bardzo zobowiązany - powiedział Veryan.
Zaraz po pogrzebie Veryan polecił pani Kellow oprowadzić się
dokładnie po całym domu, od góry do dołu. Poszedł za nią na
72
strych, wpełzł z notesem w dłoni na poddasze, by sprawdzić, w
jakim stanie są dach i rynny, a potem przeniósł się z oględzinami
niżej. Wreszcie dotarł do piwnic, gdzie szeroko otworzył oczy na
widok baryłek pełnych brandy i wina.
Doszedł do wniosku, że budynek Priory jest bardzo zaniedbany.
Gdy tylko wetknął głowę na strych, wywołał panikę tabunów
myszy. W jednej części poddasza drewno było mokre i gniło, a w
którejś z sypialni wykrył komiki. Należało również wymienić kilka
ram okiennych.
- Robiliśmy, co w naszej mocy, sir Veryan - odezwała się
skruszona pani Kellow - ale sir Walter nie pozwalał nic naprawić.
Bywało, że Molly i Lucy musiały podstawiać kubły tam, gdzie
ciekło! - Gospodyni miała poważny dylemat, z jednej strony chciała
bowiem uwolnić służbę od winy, z drugiej dręczyły ją wyrzuty
sumienia z powodu złego stanu domu.
- Ależ to wino i brandy w piwnicy muszą być warte kilkaset
funtów - stwierdził Veryan.
- Tego nie wiem, sir - powiedziała pani Kellow. Prawdę mówiąc,
Veryan nie widział wszystkich piwnicznych zapasów, gdyż
poprzedniego wieczoru gospodyni wespół z Joshem i Dorotheą
usunęli znaczną ich część do tajnej skrytki, do której wejście
znajdowało się pod jednym z kamiennych stopni. Wlot był wąski,
lecz Joshowi udało się stoczyć tam kilkadziesiąt baryłek brandy i
kilka z ulubionym porto sir Waltera.
Następnego dnia Veryan poprosił Josha o oprowadzenie po
terenie majątku. Obejrzeli więc stajnie i inne budynki gospodarskie,
ogród z inspektami i cieplarnie. Tu, jak Veryan się przekonał,
gospodarowano znacznie lepiej. Powiedział o tym Joshowi.
- Sir Walter nigdy nie skąpił pieniędzy na konie - odrzekł Josh. -
No, i lubił dobrze pojeść, dlatego w obejściu wszystko wygląda
lepiej. To nie jest wina pani Kellow. Ani panny Thei. One robiły, co
mogły.
Veryan parsknął pod nosem. Bardzo chętnie przypisałby ruinę
73
domu niedbałości kuzynki. Nie przyszło mu do głowy, że
gospodyni nie pierwszej młodości i trzy osoby służby nie
wystarczają do utrzymania domu rozmiarów Selwood Priory, w
którym było co najmniej dwadzieścia sypialni.
- Koguty trzeba będzie sprzedać - zadecydował. - Nie popieram
takiego brutalnego sportu, jeśli w ogóle można nazwać to sportem.
Kto mógłby je wziąć, jak sądzisz? Może Gunthorpe? Wydaje mi się
bardzo przyzwoitym człowiekiem.
Josh raptownie zaczerpnął tchu. Paniczowi Horace’owi to się
bardzo nie spodoba, pomyślał.
- Rozpylam się, panie. Za tę hodowlę można dostać dużą sumę,
przynajmniej sto gwinei.
- Sto gwinei!
- Tak, sir. Mamy osiem kogutów i kilkadziesiąt kur.
- Chciałbym teraz zobaczyć stróżówkę przy bramie - powiedział w
końcu Veryan. O, Boże, pomyślał Josh.
- Musisz, panie, poprosić o to pannę Theę. Tylko ona ma klucz.
- Na pewno macie zapasowy - rzekł podejrzliwym tonem Veryan.
- Nie, panie. Panna Thea hoduje tam rośliny i jest bardzo ostrożna.
Na poddaszu trzyma dużo suszonych ziół i słoiczków z lekami.
Mówi, że niektóre są niebezpieczne.
Niebezpieczne czy nie, pomyślał Veryan z uporem, muszę mieć
klucz do stróżówki, wszystko jedno, czy się to podoba pannie
Selwood, czy nie.
Dorothea przyglądała się temu wszystkiemu z coraz większą
złością. Byłoby grzecznie ze strony kuzyna, gdyby spytał ją o
pozwolenie, mimo że jako nowy właściciel, naturalnie, miał prawo
wchodzić wszędzie, gdzie mu się podoba. W każdym razie o nic jej
nie spytał. Gdy Josh streścił jej rozmowę z nowym dziedzicem, nie
wytrzymała.
- Jak on śmie?! - krzyknęła. - Codziennie zamyka się z panem
Fawleyem i sprawdza rachunki. Wiem, bo pan Fawley wszystko mi
mówi. Biedny człowiek, wciąż mu powtarza, żeby zwrócił się do
74
mnie, ale on, rzecz jasna, tego nie zrobi. A nie może zrozumieć,
dlaczego dom jest w ruinie, naprawy nie zrobione, za to ojciec miał
wydatki trzy- albo i czterokrotnie większe niż dochody. Ha! Gdyby
się dowiedział prawdy!
- Ale on ma prawo wiedzieć, panno Theo. To jest teraz jego
majątek. - Josh wiedział, że pani Kellow już do pewnego stopnia
pogodziła się ze zmianą; przynajmniej długo odwlekane naprawy
wreszcie miały być wykonane. Sir Veryan kazał wymienić
uszkodzone rynny, a Molly, Lucy i kilka innych dziewcząt z
Porthgavern uwijały się jak w ukropie od świtu do zmierzchu ze
szczotkami, szmatami i miotełkami do kurzu.
- A teraz chce mi zabrać moje poddasze! - krzyknęła Dorothea,
ocierając łzę, która popłynęła jej ze złości. Poddasze było jej azylem.
Tam właśnie skryła się po śmierci matki i tam próbowała godzić się
z ograniczeniami swojego życia, tam wreszcie starała się nauczyć
jak najwięcej o ziołach i lekach, i w ten sposób uczynić znośną
przyszłość, która rysowała się w bardzo ciemnych barwach.
- On wcale nie mówił, że chciałby zająć to poddasze - sprostował
Josh.
- Ha! - odrzekła Dorothea, bynajmniej nie przekonana.
4
Quilquin House zbudował w osiemnastym stuleciu dziadek
Brama. W odróżnieniu od Selwood Priory, był to harmonijny,
regularnie zaprojektowany dom z klasycznym portykiem i
symetrycznymi skrzydłami. Wnętrze było urządzone nowocześnie i
komfortowo, ozdobione starannie i ze smakiem. Nie było tutaj
tapiserii przypominających lata dawnej świetności, lecz jedynie
widoki starorzymskich ruin, przywiezione przez dziadka Brama z
wojaży po Europie, oraz kilka rodzinnych portretów, z których
jeden przedstawiał głupio uśmiechniętą panią Gunthorpe w roli
Perdity z wdzięczną i gustowną owieczką.
75
Dopiero kilka tygodni po pogrzebie, w początkach kwietnia,
Veryan wybrał się z obiecaną wizytą do sąsiadów. Prawdę mówiąc,
mógł jechać tam wcześniej, lecz coś go przed tym powstrzymywało.
Kobiety, jak często mawiała mu matka, mają wrażliwą naturę,
której zwykły mężczyzna nie może zrozumieć. To w zestawieniu z
faktem, iż w jego życiu w zasadzie nie było dotąd kobiet - z
wyjątkiem Matty - natchnęło go niejasnym przeczuciem, że są one
istotami z innego świata, którym jego obecność zawsze będzie tylko
szarpać nerwy, lepiej więc ich unikać. Jednakże nie mógł odwlekać
grzecznościowej wizyty w nieskończoność i w końcu musiał spełnić
towarzyski obowiązek.
Drzwi Quilquin House otworzyła przed nim wyjątkowo brzydka
służąca. Gunthorpe dobrze zrobił, że ją przyjął, pomyślał z
uznaniem Veryan. Biedaczka miała okropne blizny po ospie,
brakowało jej też kilku zębów. Veryan, ku swemu zaskoczeniu,
uświadomił sobie, że obecność Molly i Lucy w Priory nawet
sprawia mu przyjemność. Jego służące miały czerstwe, młode
twarze i ładne rysy; podobało mu się też, jak dygają, ilekroć mówi
im „dzień dobry”. Brzydula wzięła od niego bilet wizytowy,
zaprowadziła do saloniku na parterze i poszła po kamerdynera.
Na górze, w błękitnym salonie, ozdobionym eleganckim gzymsem
i misterną rozetą na suficie, z której zwieszał się żyrandol z
weneckiego szkła, zapanowało nagle niezwykłe ożywienie. W
chwili gdy wszedł kamerdyner z biletem wizytowym, pani
Gunthorpe czytała „Kazania” Fordyce’a, a Isabel przyozdabiała
czepek.
- Nareszcie! - zawołała pani Gunthorpe. - Wprowadź sir Veryana,
Wadę.
Isabel cisnęła czepek na parapet, podbiegła do lustra i zaczęła
gorączkowo poprawiać fryzurę.
- Nie śpieszyło mu się - powiedziała ze złością. - Jak wyglądam,
mamo?
- Jak dama, kochanie - pochwaliła ją pani Gunthorpe. - Jestem
76
pewna, że wizyta u nas mile urozmaici mu zamęt panujący w
Priory.
Wnet obie panie usiadły po dwóch stronach kominka. Pani
Gunthorpe, wyprostowana jak struna, powróciła do lektury
„Kazań”, Isabel wzięła do ręki szycie, zapomniane dotąd w
koszyczku, i starała się przybrać wdzięczny wygląd zapracowanej
istoty.
Gdy kamerdyner oznajmił: „Sir Veryan”, proszę pani, nastąpiło
kilka sekund bezruchu, żeby gość mógł docenić widok przykładnej
bogobojności, po czym obie panie wstały.
- Sir Veryan, jakże się cieszę z tych odwiedzin. Wadę, powiadom
pana Gunthorpe’a o przybyciu sir Veryana. Sir, proszę pozwolić, że
przedstawię moją córkę.
Isabel wystąpiła naprzód i dygnęła. Niecierpliwie czekała na tę
chwilę ponad tydzień i przez ten czas bardzo pieczołowicie
dobierała stroje. Tego dnia jasne włosy miała niewinnie upięte i
była w skromnej, niebieskoszarej sukni z jedwabiu, która pięknie
pasowała do koloru jej oczu.
Zmierzyła gościa oceniającym spojrzeniem. Naturalnie, nosił
żałobę. Pomyślała jednak, że w czerni jest mu do twarzy. Włosy
miał nieco dłuższe, niż wypadało, i choć wyglądał jak dżentelmen,
to - ku rozczarowaniu dziewczyny - nie schlebiał ostatniej modzie.
Mimo to uśmiechnęła się do gościa z wdziękiem i bąknęła kilka
miłych słówek. Ponieważ kawalerów było w okolicy niewielu, nie
można było zanadto grymasić.
Veryan nie miał jednak okularów na nosie, więc nie dość że stracił
żywy obraz, który specjalnie dla niego przygotowały Panie, to
jeszcze potknął się o stołeczek. Isabel przygryzła wargę, żeby nie
uśmiechnąć się zbyt ostentacyjnie. Pani Gunthorpe spojrzała na nią,
groźnie marszcząc czoło, i pośpiesznie wskazała gościowi miejsce.
- Bardzo przepraszam za niezręczność. - Veryan zerknął w dół,
chcąc wykryć inne pułapki. - Czy przypadkiem nie próbuję usiąść
na czymś niestosownym? - Isabel błyskawicznie usunęła koszyczek
77
z szyciem.
Veryan ostrożnie usiadł. Powinien był pamiętać, że w salonach
pań zawsze jest pełno drobiazgów. Ospowata służąca przyniosła
wino. Za nią wszedł Bram; uścisnął gościowi dłoń i złośliwie
mrugnął do siostry.
- Mam nadzieję, że sprawy w Priory powoli zmierzają w dobrą
stronę - zaczął. - Na pewno pan rozumie, że naprawa dachu, którą
pan zlecił, budzi olbrzymie zainteresowanie w okolicy. Tego dachu
nie tykano chyba od czasów przeora Gilberta. Ale, ale powinienem
był najpierw spytać o zdrowie panny Selwood. Jakże znosi śmierć
ojca?
- Biedna Dorothea - wtrąciła się Isabel, choć doskonale było
słychać brak szczerości w jej słowach - Współczuję jej. Co ona teraz
zrobi?
- Gdy tylko sir Veryan uporządkuje sprawę tej panny Potter i jej
dzieciaków, Dorothea może rozpocząć życie damy - powiedziała
surowo jej matka.
Bram zerknął ponuro na swój kielich z winem i zaczął ze
zniecierpliwieniem stukać stopą o podłogę. Nie był to dobry znak,
więc Isabel przesłała matce bardzo zaniepokojone spojrzenie.
Pani Gunthorpe nie zauważyła tego i ciągnęła:
- Sir, gdy tylko się dowiem, że ta panna Potter wyniosła się z
Priory razem z dziećmi, złożę panu wizytę w towarzystwie córki.
Inni, choćby Shebbeare’owie, też będą chcieli zawrzeć znajomość.
Czuję się w obowiązku roztoczyć opiekę nad panną Selwood.
Biedaczka ma takie stroje i takie włosy... co za niefortunny odcień. -
Uśmiechnęła się czule do córki, której jasne loki przynajmniej
pasowały do niebieskich oczu. - W niedzielę, kiedy widziałam ją w
kościele, wydawała się całkiem rozbita. Isabel przyglądała się
gościowi.
- Niedawno straciła ojca, mamo. Ma prawo źle wyglądać w takiej
chwili.
Veryan upił nieco wina. Czuł się trochę jak pod oblężeniem.
78
Uznał, że pannie Gunthorpe nie można niczego zarzucić,
przynajmniej miała dobre serce, ale matka przejawia cechy
sekutnicy. Stanowczo nie chciał dać jej okazji do składania wizyt w
Priory o każdej porze dnia i nocy. Ale jeśli nawet zaczął
wykazywać zaczątki zrozumienia dla punktu widzenia sir Waltera,
to szybko się z tego otrząsnął.
Bram zmrużył oczy. Doceniał wysiłki siostry, by zrobić wrażenie
na Selwoodzie, ale on też miał swoje plany i nie było w nich miejsca
na usunięcie Sylwii poza jego zasięg.
- Czy rozważał pan możliwość osadzenia panny Potter w Pine
Cottage, panie Selwood?
- W Pine Cottage? Nie, a gdzie to jest?
- Około mili od Priory. Na pewno mijał pan to miejsce, jadąc do
nas. Tam mogłoby im być całkiem wygodnie. Domek jest w sam raz
dla nich i przyzwoicie wygląda. - No i jest niecałe pół mili od
Quilquin House.
Pani Gunthorpe pociągnęła nosem. Nie podobało jej się, że panna
Potter mogłaby się znaleźć o milę bliżej Quilquin House. Isabel
przesłała zawiedzione spojrzenie bratu, a ten uśmiechał się pod
nosem.
Usta Veryana wykrzywił grymas uporu. Widział co prawda
mieszkańców Quilquin House jak za mgłą, rozumiał jednak, że
próbują nim manipulować. Znów odniósł wrażenie, że jest jakiś
sekret, do którego miejscowi nie chcą go dopuścić. A może jednak
się mylił, może Gunthorpe po prostu chciał być uprzejmy. Jaki inny
motyw mógłby nim kierować? Przecież był w Selwood Priory i na
pewno wiedział, że biedna panna Potter nie jest Dalilą.
- Najlepiej dla panny Potter byłoby, gdyby wyjechała z tej okolicy -
oświadczyła z przekonaniem pani Gunthorpe. - Sir Veryan z
pewnością nie chce tolerować takiego nieposzanowania moralności
pod swoim dachem! Nie mogę narażać córki na spotkanie tej
kobiety prawie na naszym progu. Horace jest w lepszej sytuacji.
Zawsze można mu znaleźć urzędniczą posadę. Dziewczynka zaś
79
powinna przynajmniej na rok wyjechać do szkoły. Wiem o kilku
dobroczynnych zakładach, które by się nadawały. A w
odpowiednim czasie można wystarać się dla niej o uczciwą posadę,
na przykład guwernantki w dobrym chrześcijańskim domu.
- Biedna Sylwia - mruknął Bram. - Co za los.
- A co innego może ją czekać? - spytała ostro Isabel. Bram
wyciągnął rękę i z całej siły uszczypnął siostrę w ramię.
- Pilnuj swojego nosa, siostrzyczko - szepnął, a głośno powiedział:
- Doprawdy, co innego?
Kwiecień miał się ku końcowi i wiosna wreszcie zagościła w
Selwood Priory na dobre. Głogowe żywopłoty kwitły; Dorothea
suszyła prymulki na dobry, łagodny napar uspokajający
bezsenność, który często stosowała. Zwłaszcza Fanny bardzo lubiła
pić napar z prymulek. Po południu Dorothea przyglądała się z
okna poddasza, jak Veryan wyjeżdża do Quilquin House. Wziął
kasztana sir Waltera i - ku jej zaskoczeniu - okazało się, że całkiem
zręcznie trzyma się w siodle. Na koniu siedział wyprostowany, a
bez okularów był dużo bardziej przystojny. Od dnia śmierci sir
Waltera prawie co dzień objeżdżał konno majątek, a fizyczny
wysiłek wpływał nań wyraźnie dobrze. Na jego chudych
policzkach pojawiły się rumieńce, przestał też dziobać jedzenie jak
ptaszek.
Dorothea zmarszczyła czoło nad nową tacą z sadzonkami. Tym
razem były to portulaka i cząber, które wymagały bardzo troskliwej
opieki. Nie sądziła, że kuzyn tak przejmie się obowiązkami pana,
ale Josh doniósł jej, że Veryan zatrudnił Ozziego jako przewodnika
i stopniowo zaznajamia się z wszystkimi dzierżawcami, a także
uczy się rozkładu pól i pastwisk.
Gdy był w domu, większość czasu poświęcał sprawdzaniu
rachunków, i to najbardziej martwiło Dorotheę. Kiedyś musiał
wszak dociec, że bilans dochodów i wydatków się nie zeruje.
Owszem, w księgach uczciwie wpisywano wysokości rent
80
dzierżawnych, udziały sir Waltera, a także wydatki. Ale jedno nie
pasowało do drugiego. Wydatki jej ojca znacznie przewyższały
dochody. Rachunki miały sens tylko wtedy, gdy uwzględniało się
zawartość oprawnej w czerwoną skórę księgi, w której spisywano
wszystko, co miało związek z „Marią”: kredyty i należności, które
dotyczyły niemal wszystkich rodzin we wschodniej Kornwalii.
Ale czerwoną księgę Dorothea ukryła. „Maria” należy tylko do
mnie, powiedziała sobie stanowczo. Sir Veryana okręt nic nie
obchodzi.
Dobrze wiedziała, że Kornwalia jest bardzo biedną krainą, toteż
dla miejscowych przemyt był rzemiosłem jak każde inne.
Rybołówstwem zajmowano się tu tylko w określonych porach
roku, a dochody z niego były w najlepszym razie nieregularne. Na
terenie Selwood Priory nie było kopalni, które stanowiłyby
zaplecze rybołówstwa i dawały miejsca pracy. W dodatku metody
upraw i hodowli pozostawały o pół wieku w tyle.
Przez wiele lat Dorothea namawiała ojca na inwestowanie w nowe
techniki rolnicze. Można było wprowadzić siewniki, płodozmian i
nawożenie wodorostami lub choćby drobnymi rybami,
nieprzydatnymi do niczego innego, ale ojca to nie interesowało.
Rozsądne, długoterminowe inwestycje nigdy nie były w jego stylu.
Sir Walter uwielbiał emocje przemytu i stawiał na szybkie zyski.
Dorothea musiała przyznać, że kuzyn nie jest pozbawiony
rozsądku. Będzie musiał więc, prędzej czy później, odkryć
niezgodności w rachunkach. Porthgavern było biedne, ale bez
przemytu byłoby dalece biedniejsze. Nie dalej jak trzy lata temu jej
ojciec wybudował tam kamienny portowy falochron; kamienie
starannie ociosano, wyryto też na nich inskrypcję upamiętniającą
fundatora. Uwielbiał takie gesty. Ale sir Veryan mógł się zacząć
zastanawiać, w jaki sposób zdobyto na to pieniądze.
I co zrobi, gdy dowie się prawdy?
Dorothea tak przejęła się tym zmartwieniem, że podlawszy
sadzonki, opuściła poddasze. Sir Veryan był w Quilquin House i
81
nie groziło jej, że się na niego natknie, postanowiła więc złożyć
wizytę jednemu z rolników dzierżawiących ziemię, Michaelowi
Crossowi, który mieszkał z żoną w granicach Selwood Priory.
Wiedziała, że Michael zawsze pomaga przemytnikom, toteż chciała
sprawdzić, czy nie wie, jak sir Veryan reaguje na to, czego powoli
się dowiaduje.
Gospodarstwo Crossów leżało zaledwie milę od Priory. Składało
się na nie dwadzieścia pięć akrów ziemi; Michael siał na nich
jęczmień. Miał też kilka krów i owce. Nieduże, lecz mocne krowy
rasy kornwalijskiej były przyzwyczajone do wypasu na jałowych
gruntach. Ale tak czy owak, pomyślała nie pierwszy raz Dorothea,
długoterminowe inwestycje użyźniłyby grunty, a wtedy rolnik
mógłby hodować czerwone krowy devońskie, większe i dające
więcej mleka.
- W dłuższym okresie to przyniosłoby ci zyski - tłumaczyła ojcu. -
Jeśli dzierżawcy zwiększają swój dochód, to możesz odpowiednio
podnieść rentę dzierżawną. Wtedy wszyscy mają z tego pożytek.
Ojciec nie miał jednak cierpliwości do wysłuchiwania takich
pomysłów. Inwestycje oznaczałyby zwiększone wydatki, a on znał
bardziej emocjonujące sposoby wydawania pieniędzy. Podobało
mu się powszechne uznanie, jakie wzbudził budową nowego
falochronu, do mniej efektownych udoskonaleń nie miał jednak
serca. Owszem, córka prowadziła majątek bardzo sprawnie, była
jednak tylko kobietą. Co ona mogła o tym wszystkim wiedzieć?
Crossowie mieszkali w długiej, niskiej chacie, zbudowanej z gliny i
trzciny. Zajmowali jeden jej koniec, drugi zaś był przeznaczony dla
świń. Gdy Dorothea weszła na podwórze, obszczekał ją pies, a kilka
kur chodziło dookoła i wydziobywało ziarna.
Pani Cross, chuda, żylasta kobieta z siwiejącymi ciemnymi
włosami, zebranymi w schludny koczek, wyszła na próg.
- O, panna Thea! Proszę wejść. Michael pojechał na targ do
Bodmin. Będzie żałował, że go nie było.
Pani Cross była chorowita i drażliwa i od dawna skarżyła się na
82
chore nerwy, których Dorothea nijak nie mogła uspokoić.
Mówiono, że zżera ją zawiść z powodu Abla Watsona,
przyrodniego brata Michaela, któremu, jej zdaniem, sir Walter
pomógł w życiu, podczas gdy ich, uczciwie żyjących ludzi, zostawił
na łasce losu.
Mimo to pani Cross lubiła Dorotheę, natychmiast więc nalała jej
herbaty - naturalnie z przemytu - i usiadła, żeby poplotkować.
- Wczoraj był tu sir Veryan - zaczęła. Najwyraźniej umierała z
chęci zrelacjonowania wizyty, choć nie była pewna, na jak wiele
może sobie pozwolić.
- Wiem - odrzekła Dorothea, zdecydowawszy, że najlepiej będzie
poprowadzić szczerą rozmowę. - Ale muszę przyznać, że trochę się
niepokoję, pani Cross. Sir Veryan nie wie o wolnym handlu i... -
Urwała.
- Och, panno Theo, mój Michael się zamartwia. Sir Veryan zaczął
od tego, że słyszał okropne historie o przemycie w okolicy i chce z
tym raz na zawsze skończyć.
Dorothea przygryzła wargę. To do niego podobne, pomyślała.
- Mają to robić razem z panem Gunthorpe’em. Chciałam, żeby mój
Michael powiedział mu prosto z mostu, że pan Gunthorpe to
ladaco, ale ten kiep zapomniał języka w gębie. Potem tłumaczył się,
że nie chce być w niezgodzie z nowym panem, ale mnie się widzi,
że ten sir Veryan jest zielony jak wiosenna trawa. Proszę wybaczyć
mi szczerość, panno Theo, ale on nie wie, co wszyscy gadają o panu
Gunthorpe, więc ktoś powinien mu to powiedzieć. Jak na obcego,
to wcale nie jest zły i ma serce na swoim miejscu.
Dorothea poklepała panią Cross dla dodania jej otuchy. Niestety,
pomyślała, nie mogę mu o tym powiedzieć. Nie ulegało
wątpliwości, że sir Veryan jest nastawiony do niej bardzo
nieprzychylnie. Pan Fawley podobno nieraz zachęcał sir Veryana
do zasięgnięcia u niej języka w sprawach majątku, ale jak dotąd
nowy dziedzic tego nie zrobił, a Dorothei duma nie pozwalała
udzielać rad, gdy nikt jej o to nie prosi.
83
W pani Cross coś pękło; raz zacząwszy wylewać z siebie żale, nie
mogła skończyć. Ocierając fartuchem kąciki oczu, jęknęła żałośnie:
- Och, panno Theo, jak ja się martwię o mojego Michaela. Taki jest
nieswój, odkąd przed Bożym Narodzeniem zatrzymali go ze ślepą
latarnią.
- Przecież zwolniono go i nie postawiono mu żadnego zarzutu. -
Dorothea była wyraźnie zdziwiona. - Mój ojciec i tak wydostałby go
z kłopotów, ale nie było potrzeby. Pamiętam, że rozmawiał z nim
na ten temat. - Uczestnictwo w przemycie zawsze niosło ze sobą
niebezpieczeństwo kary. Ślepych latami, osłoniętych w ten sposób,
by rzucały światło tylko w jedną stronę, często używano do
dawania sygnałów statkom na morzu, władze traktowały je więc
jak wysoce podejrzane sprzęty. - Żaden kornwalijski sąd nie
skazałby człowieka za przemyt na podstawie samych tylko
podejrzeń.
- Wiem, panno Theo. Ale on od tej pory zmienił się nie do
poznania.
- Spróbuję pomóc, jeśli tylko będę umiała, pani Cross - obiecała
Dorothea. - Ale nie mam już takich możliwości jak kiedyś.
Tymczasem mogę tylko ofiarować pani mały prezent, który na
pewno sprawi pani przyjemność. - Podała pani Cross pakiecik i
postanowiła dosłać potem jeszcze flakonik kropli z prymulki.
- Och, tabaka! - ucieszyła się pani Cross i oczy jej pojaśniały. -
Tytoniu nie lubię, bo śmierdzi, ale zażyć tabaki to zupełnie co
innego!
Wracając do domu po wyskubanych przez owce pastwiskach,
Dorothea analizowała sytuację. Pani Cross potwierdziła jej
podejrzenia, Bram istotnie próbował za pośrednictwem sir Veryana
ukrócić udział Selwoodów w przemycie, żeby zająć ich miejsce.
Jeśli miał szpiega w Selwood Priory, to dość łatwo mógł się
dowiedzieć, kiedy nadejdzie następny transport, a wtedy
wystarczyło przyzwać władzę. Ojciec Dorothei zawsze stanowczo
84
twierdził, że nie wpuści stróżów prawa na swoją ziemię, ale sir
Veryan bez wątpienia powitałby ich z otwartymi rękami. „Marię”
zatrzymano by i porąbano na kawałki, towar sprzedano, a
skutkiem tego wszystkiego byłaby rozpacz biedaków, zwłaszcza
tych z Porthgavern. Dorothea aż bała się pomyśleć, kto mógłby
zostać aresztowany: Abel, Michael, nawet Daniel. Nieszczęście
mogło spotkać każdego z nich.
Byłyby też dalej idące następstwa. Jak dotąd, jej kuzyna witano w
roli nowego pana nieufnie, ale nie bez aprobaty dla jego poczynań.
Gdyby jednak rzeczywiście postanowił wydać wojnę przemytowi,
wkrótce stałby się najbardziej znienawidzonym człowiekiem w
Kornwalii. Raz pewien arogancki proboszcz, z parafii w pobliżu
Penzance, próbował czegoś podobnego. Któregoś dnia znaleziono
jego ciało na wrzosowiskach, z głową rozbitą kamieniem. Wszyscy
zgodnie uznali, że zasłużył na swój los.
Naturalnie, kuzyn bardzo Dorotheę irytował, nie chciała jednak,
by stracił życie. Niestety, miała poważne wątpliwości, czy sir
Veryan posłuchałby ostrzeżenia. Najwyraźniej bardzo lubił Brama
Gunthorpe’a i jeździł do Quilquin House przynajmniej raz w
tygodniu. A może chodziło mu o Isabel? Dorothea zrobiła kwaśną
minę. Ta młoda dama miała ostatnio w kościele nowy czepek,
zapewne nie po to, by podziwiali ją wszyscy. Czy taka panna
mogła pociągać sir Veryana? Dorothea tego nie wiedziała, bardzo
jednak nie podobała jej się wizja Isabel w roli lady Selwood.
Wyglądało na to, że kłopoty spowodowane przyjazdem kuzyna
nie będą miały końca.
Po powrocie do Priory udała się prosto do stajni. Josh był w
boksie; zajmował się jednym z koni. Na jej widok odłożył wiązkę
słomy i wyszedł z przegrody.
- On chce skończyć z przemytem. - Dorothea zaczęła od
najważniejszego. - A pan Gunthorpe, nasz powszechnie szanowany
sędzia pokoju, zamierza mu w tym pomóc.
- Niech Bóg ma nas w swej opiece.
85
- Przydałoby się. Powiedz mi jednak, Josh, jak mogę zamówić
nowy towar, skoro prawdopodobnie ktoś z naszych zdradził i
szpieguje, a z drugiej strony przeszkadza nam sir Veryan. Lada
chwila będziemy mieli na karku i policję, i wojsko. Będą wszędzie
wtykać nosy.
- Skoro o tym wiemy, to mamy przewagę - stwierdził Josh. -
Policja nadjedzie prawdopodobnie od strony Launceston. W razie
potrzeby możemy mieć do dyspozycji kilkuset ludzi.
- Horace’owi by się to podobało! - odparła Dorothea kwaśno. - Ale
wielu ludzi odniosłoby rany, a na dobre imię mojego kuzyna
padłby cień. Wolę nie myśleć, co jeszcze mogłoby się stać. Nie, Josh,
musi być inny sposób. Trzeba znaleźć szpiega.
- Nie mam pojęcia jak. Sir Veryan jeździ wszędzie z Ozziem. Jeśli
to on, nie możemy zapobiec jego spotkaniom z Gunthorpe’em.
- Nie wierzę, żeby to mógł być Ozzie. Jest za bardzo oddany
Horace’owi. Znają się od małego.
- A przecież ten, kto nas ostrzegł, chciał, żeby zabrać stąd panicza
Horace’a.
Dorothea zamknęła oczy; przeżywała ciężkie chwile.
- Zastanawiam się, czy moglibyśmy znaleźć w Quilquin House
kogoś, kto nam sprzyja.
- Myśli pani o informatorze?
- Tak. Skoro Gunthorpe mógł znaleźć go u nas, to nie rozumiem,
dlaczego nie możemy odpłacić mu tym samym. Może Sukey?
Chyba że ona kocha się w swoim panu?
- Sukey jest kuzynką Mary - przypomniał jej Joe. - Nie rozumiem,
dlaczego matka pozwoliła jej iść tam do pracy po tym, co się stało z
biedną Mary.
- Sukey ma paskudne blizny po ospie i raczej nie skusi pana
Gunthorpe’a. Po historii z Mary pani Gunthorpe bardzo ostrożnie
dobiera służbę. I dobrze płaci. - Musi tak robić, pomyślała
Dorothea. Jej zdaniem, pani Gunthorpe nie była całkiem bez winy
w tragedii służącej.
86
- Sukey jest dobrą dziewczyną - powiedział Josh. - Może zajrzę do
jej matki i po cichu z nią porozmawiam, panno Theo?
- Zanieś jej trochę herbaty - poradziła Dorothea. - Przygotuję ci
paczkę. - Pomyślała, że Sukey jest odpowiednią osobą. Bram
ignorował kobiety, które go nie pociągały. Po prostu ich nie
widział.
Zostawiła Josha w stajni i kuchennymi drzwiami wróciła do
domu. Zastała tam panią Kellow i Lucy, układające herbatniki na
półmisku.
- Sir Veryan dopiero co wrócił, panno Theo - poinformowała ją
gospodyni. - Zaraz podamy herbatę w kancelarii przeora. Panna
Porter i panienka Sylwia już tam są.
- Dziękuję - powiedziała Dorothea. - Czy panicz Horace jest w
domu?
- Nie, panno Theo. Pojechał z przyjaciółmi zapolować na króliki.
Lucy, idź do spiżami i przynieś placek ze śliwkami. - Gdy Lucy się
oddaliła, gospodyni dodała cicho: - Proszę się nie martwić, panno
Theo. Horace’owi nic nie grozi. Pojechał z chłopakami Fawleya.
- Dzięki Bogu. Może nawet rzeczywiście przywiozą jakiegoś
królika. - Dorothea wątle się uśmiechnęła. A kuzyn będzie miał
przyjemność wypicia herbaty z Fanny, pomyślała. Jedynym jasnym
punktem ostatnich tygodni było to, że sir Veryan tolerował
haniebną - zdawałoby się - obecność Fanny, choć Bóg jeden raczył
wiedzieć, jakie plany snuł co do jej przyszłości. W każdym razie
tymczasem Dorothea nie musiała podejmować pani Gunthorpe z
Isabel. I za to była kuzynowi wdzięczna.
Bez wątpienia każdy myślący mężczyzna musiał woleć kojące
towarzystwo Fanny od konwersacji z panią Gunthorpe.
Przynajmniej pod tym względem sir Veryan wykazywał więc dużo
zdrowego rozsądku.
Wieczorem, po kolacji, Veryan siedział z Fanny, Dorothea i
FitzWalterami w salonie. Przez większą część dnia nie było go w
87
domu, więc odczuwał przyjemne zmęczenie. W Oksfordzie rzadko
dobrze sypiał, natomiast często czytał do późnej nocy. Tu zapadał
w sen natychmiast, gdy przytknął głowę do poduszki. Panna Potter
z zadowoleniem chwaliła jego rosnący apetyt, Veryan zauważył
też, że ma coraz ciaśniejsze ubrania. Widocznie przybrał na wadze.
Wyraził tę myśl głośno.
- Jeśli wolno mi powiedzieć, co o tym sądzę - odrzekła Fanny w
typowy dla siebie, oględny sposób - to wcale nie zaszkodziłoby,
gdyby trochę przybrał pan na wadze. Ostatnio dużo pan jeździ
konno, a to z pewnością wyrabia mięśnie.
Dorothea podniosła głowę znad cerowanych skarpet Horace’a i
przyjrzała się kuzynowi. Wciąż był chudy, ale rzeczywiście nie
wydawał się już taki cherlawy jak na początku. Zmieszała ją myśl,
że patrzy na niego z przyjemnością. Veryan pochwycił jej wzrok,
więc lekko się zarumieniła. Kuzyn natychmiast odwrócił głowę.
Dziwiło go, że jest taki zadowolony z życia, zważywszy na to, jak
mało sięgał po książki ostatnimi czasy. I chociaż właściwie nie
zauważył tej zmiany, powoli oswajał się z obecnością kobiet. Jego
matka bała się ojca, większość czasu spędzała więc na sofie w
swoim buduarze. W Winchester i Oksfordzie Veryana otaczali
wyłącznie mężczyźni. Tu natomiast znalazł się wśród kobiet. Panna
Potter była ciepła i wyjątkowo życzliwa. Szybko nauczyła się, jak
przyrządzać dla niego kawę i herbatę, i nigdy tego nie zapominała.
Zawsze też pilnowała, żeby dostał na lunch swą ulubioną szynkę,
przyprawioną ziołami. Veryan nauczył się też doceniać
bezpośredniość Sylwii, choć jej bezceremonialne uwagi początkowo
go gorszyły.
A panna Selwood? Veryan obserwował ją ukradkiem. Gdy
wreszcie przyzwyczaił się do dziwnego zestawienia
kolorystycznego jej włosów i oczu, uznał, że nawet całkiem mu się
ono podoba. Z pewnością było oryginalne. Poza tym wszyscy w
całym majątku mówili o „pannie Thei” z wielkim szacunkiem.
Dorothea dbała o ludzi i starała się im pomóc, gdy mieli kłopoty.
88
Sir Walterowi wiele wybaczano, tak jak wiele wybacza się naturze,
nad którą nie ma się władzy, ale pannę Selwood wszędzie
traktowano jak przyjazną duszę.
Minęło trochę czasu, nim Veryan przyzwyczaił się do tej myśli.
Jego niechęć do tej kobiety była tak niezłomna, że przeżył wstrząs,
gdy zauważył, jak inaczej traktują ją wszyscy dookoła.
- Ona dobrze się zna na tych swoich ziołach, panie - powiedziała
mu żona Abla Watsona. - Wie, jak leczyć kaszel i co przyłożyć na
ranę. Kiedy mój Diggory miał dwa lata i dostał gorączki, uratowała
mu życie. Siedziała tu bez przerwy trzy dni i trzy noce i prawie nie
spała. Ale wyciągnęła go z tego. Nigdy jej tego z Ablem nie
zapomnimy. - A potem dodała już całkiem zwyczajnym tonem: -
Naturalnie, jesteśmy spokrewnieni.
Spokrewnieni! - pomyślał Veryan. Co za niedorzeczność. Ale
przez całą drogę do domu szedł zadumany.
Podczas wizyt u dzierżawców zauważył coś jeszcze: nie wyrażaną
głośno, lecz niewątpliwą wrogość wobec Brama Gunthorpe’a. Nikt
nie powiedział o Bramie złego słowa, a mimo to Veryan ją
wyczuwał. Może ludzie po prostu darzyli niechęcią sędziego
pokoju. Może widzieli w nim stróża prawa, a ponieważ wbrew
prawu zaopatrywali się w brandy, obawiali się konfiskaty.
- Jak tam rozmowy z dzierżawcami, sir? - spytała Fanny. Łatała
właśnie jedną z koszul Veryana.
- Dziękuje, całkiem dobrze. Zdaje mi się, że w końcu zaczynam
trochę rozumieć ich akcent! W każdym razie wydaje mi się mniej
dziwny.
- To dobrze - powiedziała łagodnie Fanny.
- Zadziwia mnie, ile tu znają opowieści o siłach nieczystych -
ciągnął Veryan. - Gdzie pójdę, słyszę o czarnych psach albo o
widmach, które straszą na pustych drogach.
Dorothea podniosła głowę znad cerowania i wymieniła szybkie,
rozbawione spojrzenie z Horace’em. Wcale się nie dziwię,
pomyślała. Czarne psy i duchy zawsze straszą w odludnych
89
miejscach, jeśli można tam niechcący natknąć się na przemytnika
albo ukryty ładunek brandy. To są bardzo pożyteczne zjawy!
Veryan zauważył to spojrzenie i jego nieco cieplejsze uczucie dla
Dorothei z miejsca ostygło. Znowu miał poczucie, że wszyscy
wokoło wiedzą coś, co dla niego stanowi wiedzę zakazaną. Gdy
tylko zaczynało mu się wydawać, że może jednak będzie
traktowany jak swój, wyłapywał jakieś spojrzenie albo półsłówko,
które dowodziły, że wciąż jest obcy.
Następnego dnia Veryan zszedł na śniadanie i zastał w jadalni
tylko Sylwię. Dziewczyna miała dobry apetyt, więc z zadowoloną
miną pałaszowała grzankę z szynką i jajkami. Słysząc Veryana, z
niepokojem podniosła głowę. Właśnie miała dolać sobie kawy, ale
zatrzymała rękę w pół drogi do dzbanka. Obdarzyła przybysza
niechętnym spojrzeniem. Dlaczego on może bez przeszkód jeździć
do Quilquin House, a jej nigdy tam nie zaproszono? Przecież to nie
jej wina, że rodzice nie mieli ślubu. Panna Gunthorpe czasem
uśmiechała się do niej w kościele, ale jej matka w ogóle nie
zauważała istnienia Sylwii.
Uwagę na nią zwracał tylko Bram. Nawet zaproponował jej
przejażdżkę na swym nowym koniu, ale mama nie pozwoliła. To
było takie niesprawiedliwe wobec niej. Horace powiedział, że Bram
jest paskudny i trzeba na niego uważać, więc na pewno by
uważała, chociaż osobiście była zupełnie innego zdania. Dlaczego
Horace tak źle się do niego odnosi? - zastanawiała się Sylwia. Pan
Gunthorpe był dżentelmenem, poza tym żartował i często ją
rozśmieszał. Co złego byłoby w takiej przejażdżce?
A ten nowy kuzyn jest podobny do wychowawcy w szkole, bez
przerwy chce pouczać, rozmyślała dalej. Sylwia uwielbiała mówić
różne straszne rzeczy tylko po to, żeby zobaczyć, jak kuzyn mruga,
co zawsze oznaczało u niego zgorszenie. Poważnie zastanawiała się
nawet nad wsadzeniem mu do łóżka ślimaka albo i dwóch
ślimaków, ale w końcu zabrakło jej odwagi.
90
- Dzień dobry, panno Sylwio.
Dziewczynka zachowała się tak, jak jej serce dyktowało. Nie
znosiła nazywać kuzyna „sir Veryanem” i unikała tego jak ognia.
Imię wydawało jej się głupie, wszyscy wiedzieli, że tak nazywa się
wieś. Poza tym kuzyn nie zasługiwał na to, by mówić do niego
„sir”.
Veryan bezradnie zamrugał, próbując coś zobaczyć na talerzu
podgrzewanym od spodu dwiema oliwnymi lampkami. Potem
rozejrzał się z niepewną miną.
Sylwia z trudem powstrzymała się od chichotu. Kuzyn miał
brudne włosy i wyglądał jak przestraszona sowa.
- Może w czymś pomóc? - zaproponowała uprzejmie.
- Gdzie jest kawa?
- Tutaj, koło mnie.
- Czy mogłaby mi panna trochę nalać? Sam na pewno rozlałbym
połowę. - Veryan najwidoczniej pogodził się już ze swą
krótkowzrocznością.
Sylwia spełniła prośbę; podała mu filiżankę kawy, a potem
postawiła w jego zasięgu również mleko i cukier. Veryan nałożył
sobie szynki i jajek, po czym usiadł przy stole.
- Czy panna jest może przypadkiem wolna dziś przed południem?
- spytał.
Sylwia wytrzeszczyła na niego oczy.
- Wolna?
- Wybieram się do Porthgavern. Chciałbym poznać tę Tamsin
Bright... dobrze mówię? I zobaczyć, w jakim stanie jest dach jej
domu. Mogłaby panna przedstawić mnie ludziom i powiedzieć mi
wszystko, co powinienem wiedzieć.
- Tamsin Wright - poprawiła go Sylwia. - Ale dlaczego ja?
- Mam nadzieję, że mogę na pannie polegać, i ufam, że panna
powie mi wszystko, co naprawdę jest ważne. - Veryan odłożył
sztućce i popatrzył na dziewczynkę. Spojrzenie było onieśmielająco
bezpośrednie.
91
- Czy to znaczy, że inni kłamią?
- Niezupełnie - odparł Veryan precyzyjnie. - Ale nie jestem
przekonany, czy mówią mi całą prawdę. Sylwia przemyślała
ostatnie zdanie.
- Pewnie się obawiają, że coś ci się nie spodoba, panie -
powiedziała szczerze. Veryan wciąż obserwował jaw skupieniu,
dziewczyna nie miała jednak wrażenia, że jego spojrzenie jest
nieprzyjazne.
- Fanny nie wydaje mi się osobą, która przejmowałaby się tym, co
myślę - powiedział i nagle się uśmiechnął, a potem dodał: - Wiem,
Sylwio, że wydaję ci się zrzędą. Ale nie mam braci ani sióstr, którzy
pokazaliby mi, jak można inaczej. Jeśli pozwolisz, liczę na to, że
czegoś mnie nauczysz. - Veryan nie był przyzwyczajony do
przepraszania panien w wieku szkolnym, więc na nic więcej nie był
w stanie się zdobyć.
- Spróbuję, kuzynie Veryanie - powiedziała szorstko Sylwia, nagle
nie mniej zakłopotana niż jej rozmówca.
Jeśli wziąć pod uwagę, że Veryan i Dorothea rzadko ze sobą
rozmawiali twarzą w twarz, było wręcz zadziwiające, jak wiele
jedno z nich zajmowało myśli drugiego. Dorothea często łapała się
na rozmyślaniach o kuzynie, podczas gdy przyrządzała leki.
Rozważała wtedy wszystko, co mówili o nim inni.
Coś się zmieniało, ale nie była pewna, czy podoba jej się kierunek
tych zmian. Za życia ojca w domu były wyraźnie wydzielone części
męska i kobieca. Sir Walter siedział w bibliotece albo wychodził z
domu uganiać się gdzieś za dziewkami. Gdy Horace był w Selwood
Priory, zajmował się swoimi sprawami: łowił ryby, żeglował albo
jeździł konno po okolicy.
Dorothea miała różne zajęcia w majątku, najczęściej jednak była w
ogrodzie albo u siebie na poddaszu, a wieczory spędzała z Fanny i
Sylwią.
Teraz dużo częściej wszyscy trzymali się razem. Zarówno Veryan,
92
jak i Horace siadywali wieczorem z kobietami. Kuzyn najwyraźniej
lubił pogawędki z Fanny, a ostatnio zaczął nawet żartować z Sylwią
i dyskutować z Horace’em. Czasem grał w coś z FitzWalterami.
Nowe stosunki w domu ujawniły się wyraźnie, gdy pewnego
wieczoru niesforny pukiel włosów opadł Veryanowi trzeci raz z
rzędu na czoło.
- Dlaczego nie zetniesz włosów, kuzynie? - spytała wtedy Sylwia. -
Przecież nic nie widzisz.
- Sylwio! - zawołała Fanny ze zgrozą. - Proszę łaskawie Jej
wybaczyć, sir Veryan. Veryan tylko się roześmiał.
- Byłbyś bardziej przystojny z krótkimi włosami, prawda Theo? Bo
teraz wyglądasz jak nasze kuce. Josh cię ostrzyże, Czynie. Zawsze
strzygł ojca.
Dorothei odebrało mowę.
- Wiem, że nie jestem przystojny - powiedział Veryan. - W
najlepszym razie mogę nie zwracać niczyjej uwagi.
Powiedział to bez goryczy w głosie, ale takiego zadumanego tonu
Dorothea jeszcze u niego nie słyszała. Co się z nim dzieje? -
pomyślała. Niespodziewanie smutek kuzyna poruszył ją do głębi.
Nie była jednak pewna, czy jej się to podoba.
Poprawa stosunków z Sylwią wpłynęła również na kontakty
Veryana z Horace’em, który ponowił propozycję pokazania
kuzynowi miejsc do konnej jazdy. Poszli też razem na ryby.
Wieczorami Veryan czytywał na głos, posługując się lorgnon lady
Selwood, co wywoływało chichoty Sylwii. Początkowo Horace i
Sylwia prawie nie słuchali, ale gdy kuzyn wybrał któregoś
wieczoru „Pieśń ostatniego minstrela” Waltera Scotta, oboje nagle
przerwali swoje zajęcia.
- Dla czegóż te konie pod siodłem tak stoją?
Dla czego rycerze czuwają pod zbroją? -
Czuwają, by w porę brytanów szczekanie,
93
By w porę posłyszeć strażników wołanie...
- Ho, ho, kuzynie - odezwał się Horace. - To jest coś!
Veryan dobrze czyta, zauważyła Dorothea trochę zawistnie. Jego
dźwięczny głos był wyrazisty, lecz nie afektowany i świetnie
pasował do poezji. Popłynęła opowieść o granicznych walkach,
miłości i zemście. Były w niej starodawne klątwy, czarownicy,
złośliwe karły i nieszczęśliwi kochankowie. Słuchanie, jak Veryan
czyta o miłości i namiętności, wzbudziło w Dorothei uczucie...
trudno powiedzieć, jakie. Nie umiała go nazwać, w jej duszy
drgnęła jednak struna, która powinna pozostać nieruchoma.
Na wszelki wypadek zajęła myśli czym innym. Gdy była mała,
matka dużo jej czytała, przede wszystkim Biblię, lecz również
fragmenty Szekspira. Dorothea często się zastanawiała, czy jej
upodobanie do ogrodu nie miało początku w tych dawnych
lekturach:
O... lawendą, miętę, majeranek,
Cząber, nagietek, który spać się kładzie
Ze słońcem i z nim wstaje, płacząc rosą.
O, takie kwiaty rodzi środek lata,
Takie wypada wręczać ludziom w średnim
Wieku. Raz jeszcze - witamy was!
Hm, ciekawe, dlaczego zaczęła o tym myśleć pod wpływem sir
Veryana? Następnego ranka Fanny powiedziała:
- Drogi kuzyn Veryan. Nie wiem, jak to jest, Theo, ale mam
wrażenie, że dzięki niemu stajemy się rodziną.
- Już „kuzyn Veryan”? - spytała Dorothea, ze złością szarpiąc za
nitkę od swojej robótki.
- Powiedział, że mogę się tak do niego zwracać. A ma taki dobry
wpływ na Horace’a i Sylwię.
Przeł. Antoni Odyniec.
Przeł. Stanisław Barańczak.
94
- Zaiste, jest wzorem wszelkich cnót.
- Ale?
- Chciałabym tylko, żeby zachowywał się równie przyjaźnie
wobec mnie.
- Och, Theo... Przecież traktuje cię bardzo uprzejmie.
- Traktuje mnie... On mnie nie znosi. Nie wiem dlaczego.
- Nie jest przyzwyczajony do mądrych kobiet, moja droga.
- Ja mam być mądra? Jestem najzupełniej przeciętna.
- Ale wiesz wszystko o prowadzeniu majątku.
- Szkoda, że on mnie o to nigdy nie pyta - odparła kwaśno
Dorothea. Ostatnio siano jęczmień. Sir Veryan w ogóle nie
przyszedł się jej poradzić, tak samo jak nie spytał o ceny, jakie
mogą osiągnąć cielęta, ani o nic innego. Polubił opiekuńczą
kobiecość Fanny, Sylwia go bawiła, z Horace’em znalazł wspólny
język, ale jej tylko usuwał się z drogi.
- Czasem jesteś bardzo drażliwa, Theo - zauważyła spokojnie
Fanny. - Ostatnio powiedziałaś mu do słuchu, gdy rozmowa zeszła
na Milletów.
- Miał nieuzasadnione pretensje - odparła Dorothea urażona.
- Na pewno dlatego, że nie rozumiał sytuacji. Mogłaś mu
wytłumaczyć, że Jack miał wypadek.
- Mógł o to spytać, zamiast od razu zakładać, że jest leniwy.
Fanny skapitulowała.
Sprawy stanęły na ostrzu noża kilka dni później. Dorothea
spędziła większą część poranka na poddaszu, a potem poszła do
ogrodu sprawdzić, jak rośnie trybula. Przy grządce zastała
Veryana, pochłoniętego gorącą dyskusją z Billem Kellow,
ogrodnikiem.
- No, nie wiem... - mówił ogrodnik. - Panna Thea byłaby bardzo
zła...
Dorothea stanęła przy nich.
- O co miałabym być zła? - spytała, usiłując stłumić nagły
95
przypływ niepokoju.
Bill zrobił zakłopotaną minę i czym prędzej zrejterował. Wyraźnie
nie chciał się mieszać do sporu. Veryan obrócił się ku niej bez
entuzjazmu.
- Pomyślałem, że można by więcej miejsca przeznaczyć na
warzywa - zaczął. - Słyszałem, że są chętni na kupno wczesnych
brokułów. Kellow wyjaśnił mi, że byłoby potrzebne słoneczne
miejsce, a to oznaczałoby skopanie twojej grządki, kuzynko. -
Wykonał nieokreślony gest w stronę ziół.
W Dorothei coś pękło.
- Nie znosisz mnie, prawda? Wszystko, ale to wszystko, co robię,
chcesz zniszczyć. Od lat zajmuję się sprzedażą bydła na targu w
Bodmin. Dobrze o tym wiesz. Ale czy kiedykolwiek mnie o coś
spytałeś? Wolałbyś umrzeć! Zamiast tego cieszysz się, że farmer
Wynn wystrychnął cię na dudka, kupując od ciebie krowę za trzy
gwinee. Całe hrabstwo już o tym gada! - Z satysfakcją stwierdziła,
że Veryan wpada w furię.
- A teraz bierzesz się za moje zioła. Czy kiedykolwiek przyszło ci
do głowy, że nie zajmuję się tym majątkiem dla zaspokojenia swych
egoistycznych potrzeb? Ojciec uprawiał hazard. Na dużą skalę.
Bywały lata, że nasze długi sięgały dwóch tysięcy fantów. Ojca w
całym majątku obchodziły tylko dochody. To ja musiałam się
martwić o resztę. Pan Fawley nigdy nie potrafił się ojcu postawić. A
ja owszem. W końcu ojciec ustępował, bo tak mu było wygodniej.
Dla ciebie, kuzynie, mogę być utyskującą, schłopiałą babą, ale
prawda jest taka, że bez moich wysiłków nie miałbyś teraz żadnego
majątku - oświadczyła. - Przykro mi, że nie pasuję do twoich
zaskorupiałych wyobrażeń. Nie wątpię, że wolisz pannę
Gunthorpe. Ale będziesz trzymać ręce z dala od moich ziół, bo jak
nie, to nie biorę odpowiedzialności za konsekwencje! - Strzepnęła z
policzków łzy wściekłości, obróciła się na pięcie i chciała odejść.
- Panno Selwood! Kuzynko Dorotheo! Proszę, nie odchodź.
Zawahała się.
96
- Czy nie moglibyśmy o tym porozmawiać? - spytał. - Nie tknę
twojego ziołowego ogródka. Nie wiedziałem...
Wściekłość Dorothei zaczęła przygasać. Przynajmniej tym razem
Veryan patrzył prosto na nią. Zauważyła, że w jego
szaroniebieskich oczach są też małe orzechowe plamki.
Machinalnie odsunęła za ucho zabłąkany kosmyk włosów. Potem
wyjęła chusteczkę, wytarła oczy i wydmuchała nos.
- O czym chcesz porozmawiać? - zapytała podejrzliwie.
- Moglibyśmy zacząć od ogrodu - powiedział ugodowo Veryan. I
pomyślał, że Dorothea wygląda dużo lepiej, gdy jest wzburzona.
Prawie ładnie, mimo nosa czerwonego od płaczu.
5
Bram wykazywał ostrożny optymizm, przynajmniej w materii
przejęcia przemytniczego interesu Selwoodów. Sir Veryan
odwiedzał ich teraz regularnie i śmiertelnie nudził Brama, gdy
zwierzał mu się, że chciałby być użyteczny dla mieszkańców
swojego majątku. Bram cierpliwie znosił jednak te rzewne
wynurzenia z nadzieją, że przy okazji uda mu się coś osiągnąć, na
przykład wpłynąć na stosunki między Selwoodem a Dorothea.
Szybko zorientował się w niechęci i nieufności Veryana wobec
kuzynki, które były mu bardzo na rękę. Dlatego podał w
wątpliwość twierdzenie Dorothei, że Veryan za tanio sprzedał
krowę na targu w Bodmin.
W gruncie rzeczy zainteresowanie Brama majątkiem ograniczało
się do wyciskania od dzierżawców najwyższych opłat. W
odróżnieniu od Dorothei, nigdy nie był na targu w Bodmin - to
uwłaczałoby jego godności dżentelmena. W tej sprawie był
Jednomyślny z matką: targ jest zupełnie nieodpowiednim miejscem
dla eleganckiej damy.
- Pan Fawley podkreślał jej kompetencję - powiedział Veryan,
marszcząc czoło.
97
- Na jego miejscu też bym to robił - odrzekł Bram. - To zwalnia go
z odpowiedzialności. Ale nie mogę uwierzyć, że farmer Wynn,
człowiek pod każdym względem godzien szacunku, mógłby pana
oszukać, panie Selwood. To śmieszne. - Nikt lepiej od Brama nie
wiedział, jak skłócić ze sobą ludzi. - Bardzo mi przypadł do serca
młody Horace - odezwał się po chwili. - Czy mogę spytać, jak
zamierzasz ułożyć jego przyszłość?
- Na razie ma skończyć przynajmniej ten rok w szkole, choć nie
mogę powiedzieć, by Horace był zachwycony tym pomysłem.
Nauka zaczyna się w przyszłym tygodniu.
- W przyszłym tygodniu? Biedna panna Potter będzie
zrozpaczona, że traci syna tak szybko po śmierci sir Waltera.
- Myślisz, że nie powinienem go odsyłać?
Bram wzruszył ramionami.
- Tydzień więcej nie robi szkole różnicy, za to matce pomógłby się
pogodzić z ciosem, jaki ją spotkał. - Bram zmienił temat. Przesadne
naciskanie nie miało sensu. Dobrze pamiętał, że jego matka
wyrządziła więcej szkody niż pożytku nietaktownym naleganiem
na usunięcie panny Potter i FitzWalterów z Selwood Priory. Tylko
uraziła sir Veryana i nic nie wskazywało na to, by jej życzeniom
miało stać się zadość.
Bram miał z Horace’em kilka rachunków do wyrównania. Po
pierwsze, chłopak był w łodzi rybackiej, która zwiodła i
wyprowadziła w pole załogę kutra straży celnej. Po drugie, nie
chciał grać w karty i bardzo nietaktownie mu odmówił.
- Nie, dziękuję - powiedział, a potem dodał półgębkiem: - Jak na
mój gust, o wiele za często wygrywasz.
Bram udał, że tego nie usłyszał, ale wpadł we wściekłość.
Wreszcie po trzecie, Horace nieraz zabierał Bramowi Sylwię spod
samego nosa. Należało chłystkowi dać lekcję, i to szybko.
Tego wieczoru podczas kolacji w Selwood Priory sir Veryan
oznajmił, że postanowił zostawić Horace’a jeszcze dwa tygodnie w
domu, żeby jego matka miała wsparcie. Obiecał napisać do szkoły
98
w Exeter i wyjaśnić przyczyny zwłoki.
- Och, kuzynie, dziękuję! - zawołał Horace. - Tak bardzo chciałem
jeszcze któregoś wieczoru wybrać się z Fawleyami na makrele.
Zapraszali mnie. To świetny sport.
Dorothea podniosła głowę. Minę miała wyraźnie niezadowoloną.
Do tej pory z ulgą myślała o tym, że już w przyszłym tygodniu
Horace’owi nic nie będzie grozić.
- Dlaczego? - spytała.
- Już powiedziałem. - Veryanowi poczerwieniał kark jak zawsze,
gdy kuzynka kwestionowała jego decyzję. - Żeby mógł wesprzeć
matkę.
Dorothea puściła ten argument mimo uszu.
- Nie dalej jak wczoraj mówiłeś, kuzynie, że Horace wróci do
szkoły.
- Ale dzisiaj rozmawiałem z panem Gunthorpe’em. To on
podsunął mi tę myśl.
Naturalnie, pomyślała Dorothea.
- Pan Gunthorpe zachował się bardzo miło - włączyła się do
rozmowy Sylwia.
- Wspominał także, że chętnie pozwoli ci pojeździć na Brandy -
dodał Veryan. - Musimy się zastanowić, jak to urządzić.
Dorothea wymieniła zirytowane spojrzenia z Fanny. Horace
odłożył sztućce.
- Nie wiem, kuzynie, czy to jest rozsądny pomysł - powiedział.
- Dlaczego ja też nie mogę mieć jakiejś przyjemności? - najeżyła się
Sylwia. - Czy przyjemności są tylko dla chłopców?
- Czym ci zawinił pan Gunthorpe? - spytał Veryan pobłażliwie. -
Mnie się wydaje wzorem dżentelmena.
- Bo jest dżentelmenem - żarliwie zapewniła Sylwia.
- Nie jest - sprzeciwił się Horace. - Wszyscy wiemy, co się stało z
Mary Pengelly...
- To nieuczciwe! - krzyknęła Sylwia. - Ojciec miał dzieci we
wszystkich wsiach dookoła i nikt nigdy nie twierdził, że nie jest
99
dżentelmenem.
Fanny przesłała zbolałe spojrzenie Dorothei, a potem wstała od
stołu i bąknąwszy parę słów przeprosin, wyszła z jadalni.
- Sylwio! - skarciła dziewczynkę Dorothea. - Sprawiłaś przykrość
matce.
- Ojej. - Sylwia spuściła z tonu. - Mimo to nie rozumiem, co
wspólnego ma Mary Pengelly z moją przejażdżką z panem
Gunthorpe’em.
- Nic a nic - przyznał stanowczo Veryan. - Jeśli ta Mary była
służącą w Quilquin House i zachowywała się bezwstydnie, jak
wynika z naszej rozmowy, to pan Gunthorpe słusznie postąpił, że
ją wyrzucił.
Sylwia pokazała bratu język.
Przez resztę kolacji trwało milczenie. Dorothea nie wiedziała, jak
wrócić do tematu. Zauważyła już, że Veryan ma skłonność do
obstawania przy swoim i przy pierwszej oznace sprzeciwu zapiera
się ze wszystkich sił. Była też pewna, że Sylwia nie zna całej historii
biednej Mary, poza tym nie była to sprawa, o której należy
rozmawiać w jadalni. Uznała więc, że lepiej będzie poprosić o
pomoc Fanny, która umiała przekonywać sir
Veryana, nie stawiając go w trudnej sytuacji. Dorothea musiała
pilnować Horace’a, i tego było jej dość.
Następnego ranka Dorothea była u siebie na poddaszu.
Przygotowywała napar na kaszel dla Tamsin Wright, na stole leżały
więc i czekały na odważenie suszony pierwiosnek, prawoślaz,
mydlnica, dziewanna i melisa. Jak zwykle, Dorothea rozmyślała o
Veryanie. Widocznie Fanny opowiedziała mu o Mary Pengelly, bo
przy śniadaniu był w bardzo pojednawczym nastroju.
- Powinnaś była mi wytłumaczyć, kuzynko - powiedział z
wyrzutem.
- Nie chciałam rozmawiać o takich przykrych sprawach przy
Sylwii.
100
- Naturalnie. Nawiasem mówiąc, nie sądzę, żeby pan Gunthorpe,
jakkolwiek naganne było jego zachowanie, zamierzał doprowadzić
do takiej tragedii.
Dorothea nie chciała znowu zwrócić kuzyna przeciwko sobie, więc
tylko smutno pokręciła głową.
- Nie sądzę też, żeby miał nieuczciwe zamiary wobec Sylwii -
dodał Veryan. - Przecież to jeszcze dziecko.
- Mary miała tylko czternaście lat - odpaliła Dorothea, zanim
zdążyła się ugryźć w język. Zobaczyła, że kuzyn zaciska usta, więc
szybko powiedziała: - W każdym razie gdyby Sylwia była pod
dobrą opieką, oszczędziłoby to pannie Potter poważnego
niepokoju. Pozycja jej córki jest szczególnie delikatna, więc nawet
jeśli intencje pana Gunthorpe’a są całkiem niewinne - zawiesiła
głos, żeby nie zabrzmiał ironicznie - to przejażdżka bez przyzwoitki
mogłaby spowodować plotki, które fatalnie wpłynęłyby na życiowe
szanse Sylwii.
- Hm - mruknął Veryan.
Rozważając potem tę rozmowę, Dorothea pozwoliła sobie na
szczyptę optymizmu. Nauczyła się już, że kuzynowi nie wolno
sprzeciwiać się wprost. Tym razem jednak udało jej się wyrazić
troskę o Sylwię, nie podając jednocześnie w wątpliwość sympatii
Veryana dla Brama Gunthorpe’a. Zastanawiało ją tylko, czy Bram
posłużył się tą samą techniką, żeby skłonić sąsiada do wyrażenia
zgody na przejażdżkę z Sylwią.
Dorothea nie była przyzwyczajona do dyplomatycznych zabiegów
wymagających dużej finezji. Jej ojciec zawsze domagał się od niej
prostolinijności.
- Nie znoszę krętactwa - mawiał. - Mów, dziewczyno, co masz na
sercu.
Z Joshem i Horace’em Dorothea zawsze rozmawiała otwarcie.
Owszem, wobec Fanny zdarzało jej się stosować uniki, nie
powiedziała jej, na przykład, o anonimie, nie rozmawiały też
wprost o przemycie. Ale Dorothea nigdy nie przypuszczała, że to
101
Veryan zmusi ją do wspięcia się na szczyty dyplomatycznych
umiejętności.
Obdarła liście z suszonej dziewanny i zaczęła rozcierać kwiaty w
małej czarce. Nie od razu usłyszała pukanie do drzwi na dole.
Dopiero gdy ktoś zapukał głośniej, przerwała rozdrabnianie
kwiatów, otarła dłonie fartuchem i zeszła po schodach. Przed
drzwiami stał Diggory.
- Przepraszam, panno Theo, tata mówi, że on i Daniel chcieliby
przyjść z panią porozmawiać.
- Kiedy?
- Jak najszybciej, panno Theo.
- Będę tutaj do południa. - Sir Veryan znów pojechał do Quilquin
House, bez wątpienia po to, by zachwycać się słodkimi minami
Isabel i wysłuchiwać nieszczerości Brama. Dorothea uśmiechnęła
się do Diggory’ego i dała mu dwa cukierki anyżowe, rozciągające
się niczym guma. Chłopiec skłonił głowę i odbiegł.
Może chodzić tylko o „Marię”, pomyślała. Wiedziała, że
uszkodzenia są już naprawione i okręt może wypłynąć. Gdy tylko
Diggory znikł z pola widzenia, zamknęła drzwi na klucz i
wróciwszy na górę, wyjęła z sejfu pieniądze. Czterysta gwinei.
Podzieliła je na osiem skórzanych sakiewek. Wiedziała, że
wpłynęło trochę pieniędzy od dzierżawców, i kusiło ją, by z nich
pożyczyć pewną kwotę, miała przecież zapasowe klucze od sejfu w
bibliotece, ale doszła do wniosku, że nie warto ryzykować.
Rozmawiała kilka razy z Veryanem o zwiększeniu produkcji
warzyw z uwagi na garnizon marynarki, który stacjonował obecnie
w Plymouth. Wiedziała więc, że kuzyn skrupulatnie notuje
wszystkie wydatki starannym, pochyłym pismem. Każda
„pożyczka” zostałaby prawdopodobnie zauważona.
Mniej więcej po godzinie nadeszli Abel z Danielem. Dorothea
wpuściła ich na poddasze, zamknęła za nimi drzwi, poczęstowała
ich brandy i razem usiedli na drewnianej ławie pod oknem. Daniel
wybrał to miejsce, bo lubił wiedzieć, czy ktoś nie nadchodzi lub nie
102
wychodzi.
Przez pewien czas rozmawiali o niebezpieczeństwie grożącym
Horace’owi, o kłopotach z sir Veryanem i jego krucjatą przeciwko
przemytowi, a także o tym, że Dorothea ma tylko czterysta gwinei
do zainwestowania. Daniel odniósł się do problemu z
filozoficznym spokojem.
- Znam pewnego dżentelmena, który chętnie wynająłby część
„Marii” na ten rejs - powiedział. - Proponuje pani sto gwinei, panno
Theo.
- Zaufany człowiek?
- Tak. Admirał w stanie spoczynku z Plymouth. Mówi, że może
sprzedać każdą ilość tytoniu i brandy. Pani będzie miała z tego sto
gwinei, a ja dziesięć procent. - Zauważył strapienie Dorothei, więc
dodał: - Na pewno można mu ufać. Znam go od kilku lat.
Dorothea zerknęła na Abla; ten skinął głową.
- Niech pani tak zrobi - poradził. - Mój udział może iść do puli. -
Podał Danielowi sakiewki z gwineami. Kapitan podpisał kwit i
schował sakiewki do większej torby, którą miał z sobą.
- Co przywieźć tym razem, panno Theo?
- Jak najwięcej koronki, koniecznie przedniej jakości. W Londynie
miał się wkrótce zacząć sezon towarzyski. Debiutantki z całej
Kornwalii i ich matki były teraz gotowe płacić wysokie ceny za taki
towar. - Reszta według uznania. - Zerknęła, jak Daniel notuje jej
życzenia. Tym razem musisz zachować szczególną ostrożność, Dan
- dodała. - Gunthorpe już nie ma dłużnika, a odnoszę wrażenie, że
chętnie położyłby rękę na pieniądzach. Z pewnością będzie
próbował jakichś sztuczek z policją.
- Mówią, że ostatnio grał w Plymouth. Słyszałem to od kilku osób
w ratuszu.
- Wygrywał czy przegrywał? - zainteresowała się natychmiast
Dorothea. Wiadomość była bardzo niepomyślna. Co Bram robił w
Plymouth? Tam wystawiano na licytacji towary odebrane
Francuzom, a także towary odebrane przez celników
103
przemytnikom.
- Wygrywał. Pozwolę sobie dodać, że się o to postarał.
- Proszę się nie martwić, panno Theo - włączył się Abel. -
Rozpuszczę odpowiednie wiadomości. Będziemy obserwować, co
Gunthorpe robi.
- Ty też uważaj, Abel. Nie chcę kłopotów. Dlaczego mój kuzyn
musi przyjaźnić się z tą glistą?
- Sir Veryan bardzo się stara, panno Theo. Dach u Tamsin jest
prawie skończony, a słyszałem, że będzie też odnawiana piwnica.
- W tym kłopot - powiedziała kwaśno Dorothea. - On ma jak
najlepsze intencje.
Wieczorem rodzina zebrała się na kolację. Gong miał zadźwięczeć
za pięć minut. Sylwia w białej sukni pod szyję, przepasanej czarną
wstążką z kokardą, kartkowała stary numer „The Elegancies of
Fashion”. Fanny zajmowała się szyciem, a Dorothea starała się
odpędzić od siebie troski. Gdzie jest Horace? Ze szkolnych
dokumentów wiedziała, że często zdarza mu się zwlekać z
oddaniem zadania, ale na posiłki chłopak nie spóźniał się nigdy.
Veryan siedział z nosem w „Odach” Pindara.
Uderzono w gong. Fanny podniosła głowę.
- Nie ma Horace’a?
- Nie będziemy czekać - zdecydował Veryan, zatrzaskując tomik.
Nie znosił niepunktualności i uważał, że młodzieniec powinien
nabrać manier dżentelmena. Wstał. - Służę, pani FitzWalter. - Podał
ramię Fanny.
Fanny, lekko zaróżowiona, również uniosła się z miejsca i położyła
dłoń na jego przedramieniu. Sylwia spojrzała na Dorotheę i
uśmiechnęła się od ucha do ucha. Dzięki Bogu chociaż za to,
pomyślała Dorothea. Kuzyn postanowił mierzyć szacowność Fanny
własną miarą. Może w końcu i w innych
sprawach stanie się mniej zasadniczy. Dręczyły ją wyrzuty
sumienia, że nie dalej jak rano dała początek przedsięwzięciu,
104
którego kuzyn z pewnością by nie pochwalił. Ale gdzie się podział
Horace?
Z korytarza doleciał ich tupot kroków. Bez pukania wpadła do
salonu pani Kellow.
- Panno Theo! - powiedziała, sapiąc i przyciskając dłoń do
obfitego, falującego biustu. - Wypadek. Ozzie właśnie przywiózł
panicza Horace’a. Oberwała się skała.
- Horace! - krzyknęła Fanny. Zachwiała się i upadła. Sylwia
podbiegła do matki.
- Czy jest ciężko ranny? - spytała Dorothea.
- W ramię, panno Theo. Lepiej niech pani szybko go obejrzy.
Trafiło go też w głowę, ale jest przytomny.
- Kuzynie - Dorothea zwróciła się do Veryana - zajmij się Fanny,
proszę. Sylwio, sole trzeźwiące twojej matki powinny być u niej w
torebce. - Wyszła z pokoju, zanim Veryan zdążył wyrazić sprzeciw.
Horace leżał na podłodze w kuchni. Ktoś, prawdopodobnie pani
Kellow, ściągnął mu surdut i koszulę. Oczy miał zamknięte, a z
ciętej rany na głowie sączyła się krew. Jedno ramię, posiniaczone i
spuchnięte, leżało bezwładnie wzdłuż ciała. Lucy delikatnie
ocierała chłopcu czoło z krwi.
Dorothea dokonała szybkich oględzin pacjenta.
- Pani Kellow, proszę mu ściąć włosy. Tę ranę trzeba zszyć. Gdzie
jest Molly?
- Tutaj, proszę pani. - Służąca, blada i drżąca, stała przy drzwiach,
kurczowo ściskając fartuch.
- Przynieś moją torbę medyczną. Jest w pokoju na górze. Lucy,
wstaw wodę w kociołku na ogień, proszę.
Dorothea skupiła uwagę na ramieniu Horace’a. Siniak szybko się
powiększał i sięgał już kości obojczykowej. Kontuzja wyglądała
paskudnie, ale mogła być dużo gorsza. Pani Kellow skończyła
obcinać Horace’owi włosy i odsłoniła w ten sposób nierówne
krawędzie rany mniej więcej pięciocentymetrowej długości.
- Poproszę brandy, pani Kellow.
105
Gospodyni podała szklaneczkę pełną płynu, a Dorothea,
podtrzymując chłopca pod plecy, bezlitośnie wlała mu alkohol do
gardła.
- Teraz prawie nic nie poczuje. - Podała szklaneczkę, żeby
gospodyni dolała brandy, potem wzięła czystą szmatkę, którą
przygotowała pani Kellow, i oczyściła alkoholem ranę. Horace
drgnął, zaczął przewracać głową na boki.
- Beauty - wyszeptał.
- Klacz ma złamaną nogę - szepnęła gospodyni. - Josh i Joe muszą
ją dobić.
- A Ozzie?
- Trochę pokaleczony, ale w lepszym stanie niż panicz Horace.
Jego klacz jest w porządku. Ozzie przywiózł na niej panicza.
Dorothea skinęła głową. Molly wróciła z torbą i znów uciekła w
kąt kuchni, głośno pociągając nosem. Dorothea skinęła głową na
panią Kellow, a kiedy gospodyni podeszła i ściągnęła brzegi rany,
zszyła je mocną jedwabną nicią, zdezynfekowała dużą porcją
alkoholu i zabandażowała.
- Nie jest tak źle, jak się zdawało - rzekła z napięciem. - Nie
musimy uważać, czy nie ma wstrząśnienia mózgu. Potem zajęła się
ramieniem. Delikatnie zaczęła je rozcierać. rzek był bardzo silny, a
skóra prawie czarna. Dorothea sprawdziła staw barkowy. Horace
jęknął, ale wszystko chyba było w porządku. Łokieć też wydawał
się cały.
- Może jednak nie ma złamania - powiedziała. - Nie chcę
pogorszyć sytuacji.
- Och, jak on źle wygląda - przejęła się Lucy, darząca ciepłymi
uczuciami panicza, któremu czasami zdarzało się skraść jej całusa.
- Musimy dać ręce szansę, żeby wydobrzała - oświadczyła
Dorothea. - Arnika pomoże na obrzęk, poza tym myślę o okładzie z
żywokostu, pani Kellow. To powinno zmniejszyć krwawienie
wewnętrzne. - Spojrzała na służącą w kącie. - Molly, idź powiedzieć
pannie Potter, że panicz Horace jest silnie potłuczony i
106
pokaleczony, ale wszystko powinno być dobrze. Niedługo będzie
mogła do niego zajrzeć. Potem przygotuj dla panicza łóżko. Odchyl
kołdrę, żebyśmy mogli od razu go położyć. - Zastanawiała się, czy
nie powinna przeprosić sir Veryana, że znowu komenderuje, ale
uznała, że kuzyn nie ma innego wyjścia, jak się z tym pogodzić.
Molly dygnęła i wyszła.
Pół godziny później Horace, ukojony laudanum, znalazł się w
łóżku, a Dorothea poszła do stajni zająć się Ozziem. Stajenny leżał
na materacu ze słomy, na stryszku, który dzielił z Joe,
pomocnikiem ogrodnika. Pani Kellow miała rację, Ozziemu
wypadek uszedł na sucho. Dorothea opatrzyła mu wszystkie
stłuczenia i skaleczenia.
- Jak się czuje panicz Horace? - dopytywał się sennie chłopak, gdy
skończyła.
Dorothea szczegółowo mu opowiedziała i spytała:
- Co się właściwie stało?
- Nie bardzo wiem, panno Theo. Wracaliśmy dołem, wzdłuż
brzegu morza, i nagle spadł odłamek skały. To się zdarza, rzecz
jasna, ale przecież nie było deszczu ani nic takiego. Dorothea
milczała.
- Z Beauty koniec. - Ozzie prawie płakał. - Panicz Horace będzie
rozpaczał. Dlaczego to nie ja jechałem pierwszy?
- Nie obwiniaj się, Ozzie. Przecież przywiozłeś panicza do domu.
To nie była twoja wina. - Stajenny wciąż nie był przekonany, więc
dodała: - Masz, wypij to. Zobaczymy, jak się będziesz czuł jutro
rano.
Poczekała, aż Ozzie zażyje laudanum, i wyszła. Za dużo ostatnio
się dzieje, pomyślała. Ale przynajmniej Horace będzie musiał przez
pewien czas posiedzieć w domu.
Po powrocie do kuchni zastała tam posępnego Veryana. O Boże,
pomyślała. Znowu nadąsany. Kuzyn odwrócił się do niej i
powiedział:
- Tłumaczyłem pani Kellow, która zdaje się tego nie rozumieć, że
107
Horace’a powinien obejrzeć prawdziwy lekarz. Zioła to zioła, ale
jego rany wydają mi się poważne, więc chciałbym, żeby wziął go
pod opiekę specjalista.
Dorothea otworzyła usta, ale bez słowa je zamknęła. Ostrożnie,
pomyślała. Widziała, że Veryan jest bardzo zaniepokojony,
prawdopodobnie zarówno jej władczymi skłonnościami, jak i
stanem Horace’a.
- Powinnam była porozmawiać z tobą, kuzynie, zanim się nim
zajęłam - odezwała się ostrożnie. - Wybacz mi, proszę. - Veryan na
pewno przeżył ciężkie chwile, pozostawiony sam na sam z
nieprzytomną Fanny, pomyślała. Nie bardzo wiedziała, co robić
dalej. Po chwili powiedziała: - Najbliższym lekarzem Jest doktor
Tripp z Launceston, ale obawiam się, że najczęściej można go zastać
przy kontuarze w oberży Pod Białym Jeleniem.
Veryan przestał się dąsać i dla odmiany popadł w głęboką
zadumę.
- Nie zamierzałem podawać w wątpliwość twoich umiejętności,
kuzynko - rzekł.
Dorothea roześmiała się i wkrótce Veryan również wątle się
uśmiechnął.
- Czy jesteś gotów poczekać do rana, żeby sprawdzić, jak się
miewa Horace? - spytała. - Moim zdaniem, najlepiej już go dzisiaj w
nocy nie męczyć.
- Zdaje się, że próbujesz mną manipulować, kuzynko. W głosie
Veryana zabrzmiała figlarna nuta, której Dorothea nigdy przedtem
nie słyszała.
- Dobrze wiem, jak bardzo cię złoszczę - powiedziała ze smutkiem.
- Ale robię to całkiem mimo woli. Ojciec zawsze kazał mi mówić
wszystko wprost i nie kręcić, ale Fanny wytłumaczyła mi już, jakie
to się wydaje aroganckie. Postaram się w przyszłości bardziej
zwracać uwagę na zdanie innych.
- Hm - odrzekł Veryan, trochę zmieszany taką bezpośredniością.
Dla ukrycia zakłopotania zwrócił się do gospodyni: - Pani Kellow,
108
jeśli wszystko wróciło już do normy, to może zjedlibyśmy kolację.
Z dużą niechęcią Veryan napisał list do rektora New College w
Oksfordzie i złożył rezygnację ze stanowiska wykładowcy.
Zdawało mu się, że pali za sobą mosty, ale nie było rady. Czy mu
się to podobało, czy nie, Selwood Priory miało być w najbliższej
przyszłości jego domem.
Potem napisał również do Toby’ego Marchama z prośbą, żeby
zorganizował pakowanie i wysyłkę jego książek do Priory. Trzeba
było przewieźć je drogą morską, co stanowiło duży wydatek, ale
Veryan nie mógł się zdobyć na sprzedaż księgozbioru i rozwiązanie
problemu w bardziej racjonalny sposób.
W odpowiedzi Toby wprosił się w gościnę do Selwood Priory.
Napisał, że przewiezie księgozbiór wynajętym dyliżansem aż do
Plymouth, więc jeśli Veryan jest w stanie załatwić dalszy transport
statkiem z Plymouth do Porthgavern, to on, Toby, będzie
eskortował ładunek osobiście.
Przyjaciel był bardzo ciekaw, jak Veryan urządził się w Kornwalii.
Po prostu nie umiał wyobrazić sobie takiego odludka
przemierzającego akry swojej ziemi i rozmawiającego o pogodzie z
miejscowymi rolnikami. Wiedza Veryana o rolnictwie ograniczała
się do znajomości „Georgik” Wergiliusza. Jak, na Boga, miał sobie
poradzić z przyziemną rzeczywistością?
Był też inny powód. Zazwyczaj Toby przyjeżdżał w kwietniu na
sezon do Londynu. Wynajmował dwupokojowe mieszkanie przy
Half Moon Street i dobrze się bawił. Niestety, przez ostatnie lata
upodobała go sobie niejedna mama; był atrakcyjnym młodym
człowiekiem, dochody miał wprawdzie skromne, ale jako jedynak
musiał w odpowiednim czasie odziedziczyć niebagatelny majątek,
a zatem, krótko mówiąc, powinien się znaleźć na liście
potencjalnych zięciów.
Toby uznał, że w tej sytuacji lepiej będzie pojechać na miesiąc do
Kornwalii. W Londynie mógł pojawić się w czerwcu, gdyby naszła
109
go taka ochota.
„Czy jesteś pewien, że chcesz przyjechać w taką dzicz? - Pytał go
w liście Veryan. - Naturalnie, byłbym zachwycony potkaniem, ale
muszę cię ostrzec, że w okolicy nie ma nic do roboty, a w każdym
razie nie ma rozrywek dla cywilizowanych ludzi”.
Podczas podróży Toby nie miał kłopotów, jakie niegdyś były
udziałem jego przyjaciela. Pokonywał trasę krótkimi etapami, ale
żaden z karczmarzy nie ośmielił się wcisnąć mu obskurnego
pokoju. Większość pokojówek na widok przystojnego hojnego
mężczyzny świadczyła mu usługi, których Veryan z pewnością by
nie pochwalił.
W Royal Hotel w Plymouth czekała na Toby’ego wiadomość. Miał
spytać o Abla Watsona, którego lugier stał akurat w Sutton Pool.
Książki załadowano na pokład zadziwiająco sprawnie - dla
człowieka, który przez całe życie wtaczał do ładowni baryłki
brandy po ciemku i w byle jaką pogodę, przeniesienie książek,
mimo nieporęczności ładunku, nie stanowiło najmniejszego
problemu. Toby również wsiadł na lugier, a woźnica i pocztylion
wrócili regularnym dyliżansem do ojca Toby’ego.
W liście Veryan bardzo lakonicznie opisał sytuację w Selwood
Priory, toteż rzeczywistość sprawiła Toby’emu wielką
niespodziankę. Oto wielebny Veryan Selwood, wykładowca New
College w Oksfordzie, autor niezliczonych erudycyjnych
monografii poświęconych starogreckiej literaturze, nie tylko znosił,
lecz wydawał się wręcz zachwycony sytuacją, która nie dalej jak
miesiąc wcześniej skłoniłaby go do natychmiastowego posłania po
urzędników najbliższego zakładu dla upadłych kobiet.
Toby’ego bardzo to rozbawiło. Natychmiast za przykładem
przyjaciela zaczął tytułować Fanny „panią FitzWalter” i traktować
ją tak, jakby była panią domu. Horace, intrygująco blady, z ręką na
temblaku, był podobny do wszystkich dorastających młodzieńców,
natomiast z Sylwią Toby zaczął się po przyjacielsku drażnić.
Ku konsternacji Veryana, natychmiast też osiągnął porozumienie z
110
Dorotheą.
- Ona jest niezwykle bezpośrednia - powiedział do przyjaciela w
pierwszy wieczór po swym przyjeździe. Siedzieli w bibliotece,
popijając brandy.
- Z damy ma niewiele - zauważył Veryan.
- Niedorzeczność. - Toby się roześmiał. - Po prostu mówi wprost.
Jej słowom można ufać.
- Nie można jej ufać ani trochę, zawsze mam wrażenie, że mówi
mi tylko pół prawdy. Może jest bezpośrednia, ale nie otwarta.
To ciekawe, pomyślał Toby. Panna Selwood musiała mu zaleźć za
skórę.
- I ma bardzo ciekawą urodę - dodał. - Naturalnie, jest okropnie
ubrana, ale gdyby ją odpowiednio wystroić, zrobiłaby furorę w
Londynie.
- Panna Selwood? - zdumiał się Veryan. - Przez to dziwaczne
zestawienie koloru włosów i oczu miejscowi omal nie uznali jej za
czarownicę. Poczekaj, aż zobaczysz pannę Gunthorpe. To jest
dopiero urodziwa istota.
Gunthorpe, powtórzył w myśli Toby. To nazwisko z czymś mu się
kojarzyło. Potem przyszło mu do głowy, że przyjaciel bardzo się
zmienił. Toby jeszcze nigdy nie słyszał z jego ust o żadnej kobiecie.
Poza tym Veryan lepiej teraz wyglądał. Trochę się zaokrąglił, no i
nie miał już żółtawej cery mola książkowego.
- Wyśmienita brandy - zauważył Toby. - Czy w okolicy kwitnie
przemyt?
Veryan na chwilę zamknął oczy.
- Dochodzę do wniosku, że właściwie nie ma nic innego. Właśnie
zamierzam położyć temu kres.
Toby spojrzał nań zaniepokojony. Miał nadzieję, że przyjaciel nie
stawia sobie celów ponad siły.
W salonie Dorothea z Fanny plotkowały o nowym gościu.
Dorothei wcale nie podobało się, że przyjedzie. Niech Bóg ją chroni
111
przed następnym sztywno wykrochmalonym odludkiem! Ale w
chwili, gdy zawarli z Tobym znajomość, poczuła, że nareszcie
znalazła sprzymierzeńca. Z uśmieszków Lucy i Molly można było
wyczytać jednoznacznie, że zalety pana Marchama nie uszły ich
uwagi. Kiedy Dorothea podzieliła się swoimi spostrzeżeniami z
Fanny, ta powiedziała z niepokojem:
- Mam szczerą nadzieję, że unikniemy kłopotów tego rodzaju.
- Obawiam się, że nie. Ale pani Kellow będzie miała na oku Lucy i
Molly. A w stosunku do Sylwii pan Marcham zachowuje się jak
należy.
- Ona może się w nim zakochać. Jest bardzo przystojny.
- Będzie z nim bezpieczniejsza niż z Bramem Gunthorpe’em -
odparła Dorothea. - Czy nie podoba ci się ten przyjaciel sir
Veryana, Fanny?
- Bardzo. Ma maniery prawdziwego dżentelmena. Ale... czuję się
jak oszustka, kiedy nazywają mnie „panią FitzWalter”. - Podbródek
Fanny zaczął drżeć.
- Dlaczego miałabyś nie być panią FitzWalter? To znakomity
pomysł. Nie wiem, dlaczego ojciec nie wpadł na niego wiele lat
temu. - Horyzont się przejaśnia, pomyślała. Horace czuł się coraz
lepiej. Wciąż bardzo martwił się śmiercią Beauty - o wiele bardziej
niż śmiercią ojca - ale kuzyn obiecał mu kupić w stosownym czasie
innego konia. Poza tym pan Marcham sprawiał wrażenie bardzo
pożądanego dodatku do ich towarzystwa. W każdym razie bez
wątpienia dawał Sylwii znacznie lepszy przykład względów, jakimi
może otoczyć ją mężczyzna, niż Bram Gunthorpe.
Dziwiło ją tylko, że sir Veryan znalazł sobie takiego przyjaciela jak
pan Marcham. Czyżby osoba kuzyna kryła w sobie jeszcze nie
zbadane głębie?
Wkrótce po przyjeździe Toby’ego Veryan zabrał przyjaciela do
Quilquin House. Wprawdzie afektowane wyrazy uwielbienia
panny Gunthorpe wydawały mu się nużące, pomyślał jednak, że
112
możliwość poznania nowego kawalera będzie dla niej interesująca.
Nie wątpił w to, że Toby będzie umiał bronić się przed zalotami z
dużo większym wdziękiem.
W chwili gdy Toby poznał Brama Gunthorpe’a, nabrał pewności,
że już gdzieś natknął się na to nazwisko. Potem przypomniał sobie,
że przez pewien czas Gunthorpe był stałym klientem jednej z jaskiń
gry przy King Street, cieszącej się złą sławą z powodu szulerów i
sprytnie ukrytych luster, służących oskubywaniu naiwnych graczy
z prowincji. Gunthorpe był zbyt zręczny, by pozwolić się złapać na
gorącym uczynku, ale mimo to kilku znajomych Toby’ego
zarzekało się, że więcej nie usiądą z nim do stolika.
Dlatego wywodów Brama o szkodliwości przemytu Toby
wysłuchał z pewnym niedowierzaniem.
- Jestem sędzią pokoju - tłumaczył mu gospodarz. - Musi pan
wiedzieć, panie Marcham, że to jest bardzo niewdzięczne zajęcie w
tej okolicy. Przemyt spotyka się u nas na co dzień, co obecny tu sir
Veryan może potwierdzić.
- Wstrząsające - rzekł oschle Toby. Co za hipokryta, pomyślał
jednocześnie. Bywalca spelunek z King Street trudno podejrzewać o
szczerą dezaprobatę dla przemytu.
Drzwi otworzyły się i do salonu weszły pani Gunthorpe z Isabel.
Dokonano prezentacji. Pani Gunthorpe ze swobodą nabytą dzięki
długiej praktyce natychmiast wyciągnęła od Toby’ego informację o
jego stanie cywilnym - jedynak, mruknęła potem pod nosem - o
majątku, wieku i politycznych przekonaniach. Słysząc „Wig”,
pokręciła głową z dezaprobatą.
Isabel była zachwycona poznaniem Toby’ego. Nad Veryanem
musiała ciężko pracować, nie umiał powiedzieć nawet zwykłego
komplementu, chociaż nieraz atakowała go różnymi aluzjami. Pan
Marcham znał swoje obowiązki.
- O, panno Gunthorpe, teraz już rozumiem, dlaczego mój
przyjaciel tak długo bawi w Kornwalii.
Pani Gunthorpe zdecydowanym ruchem ujęła sąsiada za ramię i
113
odprowadziła na stronę.
- Sir Veryan - zaczęła - to nie ma sensu. Musi pan usunąć pannę
Potter i te dzieciaki.
Veryan wyprostował plecy. Przez chwilę wyglądał jak sir Walter.
- Muszę, proszę pani? Ja muszę?
- Ludzie zaczynają o tym mówić. Taka zwłoka jest wyjątkowo
niefortunna.
Bram słuchał tego ze zniecierpliwieniem, wreszcie wtrącił się do
rozmowy:
- Daj spokój, mamo. Sir Veryan ma poważniejsze sprawy na
głowie. Jak pan sądzisz, panie Selwood, czy pana przyjaciel
doceniłby uroki towarzyskiego wieczoru Pod Białym Jeleniem w
Liskeard? Pana znam, ma pan święcenia, nie tyka pan kart, ale pan
Marcham mógłby się dobrze zabawić, a ja przedstawiłbym go kilku
porządnym ludziom, na przykład Trippowi, naszemu
miejscowemu medykowi.
Pani Gunthorpe pogardliwie prychnęła.
- Pijak.
- Lubi dobre towarzystwo, to wszystko. - Bram przesłał matce
ostrzegawcze spojrzenie.
- Musi pan spytać mojego przyjaciela - odrzekł Veryan. - Mnie to
nie przeszkadza.
Toby jednakże odmówił.
- Natknąłem się na tego Gunthorpe’a w Londynie kilka lat temu -
powiedział w drodze do domu. - Nie poznał mnie, a ja mu się nie
przypomniałem.
- Dlaczego nie? To bardzo zacny kompan. - Veryan zmarszczył
czoło.
Owszem, jeśli lubisz graczy wątpliwej reputacji, pomyślał Toby.
Dawno jednak nauczył się traktować przyjaciela z dużą
ostrożnością, więc rzekł tylko:
- Właściwie nie mam nic przeciwko niemu, ale lubi dość osobliwe
towarzystwo. Veryan nie odpowiedział. Po chwili Toby roześmiał
114
się.
- Już rozumiem, dlaczego pani FitzWalter dalej mieszka w twoim
domu. Myśl o pani Gunthorpe, mogącej odwiedzić cię w każdej
chwili, jest niezwykle deprymująca!
Veryan zdobył się na wymuszony uśmiech.
- Znam wiele dam z towarzystwa mających znacznie gorszą
reputację niż pani FitzWalter - ciągnął Toby. - A panna Selwood też
mi się podoba.
- Ach, panna Selwood - powtórzył oschle jego przyjaciel.
- Nie lubisz jej?
- Uważam, że jest zarozumiała, władcza, a do tego w jej sposobie
prowadzenia konwersacji brakuje skromności, która przystoi
niewiastom - odparł Veryan sztywno.
- Czy to znaczy, że wolisz pannę Gunthorpe?- spytał
zaintrygowany Toby. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek
rozmawiał z przyjacielem o kobietach.
- Pannę Gunthorpe? - Veryan spojrzał na niego zdumiony. - Nie.
Chociaż, naturalnie, panna Gunthorpe jest damą. Urodziwą damą.
- Jeśli lubisz porcelanowe lalki... - skrytykował Toby. - Osobiście
wolę pannę Selwood, ogień i lód w jednej osobie.
- Jest chuda jak szczapa.
- Jest smukła.
Veryan skwitował to milczeniem.
Wbrew kwaśnym słowom Veryana skierowanym do Toby’ego
udało mu się zawrzeć z kuzynką kruchy rozejm.
- Musisz mu więcej tłumaczyć, Theo - poradziła jej Fanny, i od tej
pory Dorothea bardzo się starała postępować zgodnie z tą sugestią.
Veryan ze swej strony zaczął pytać Dorotheę o różne sprawy
dotyczące majątku, a ona mówiła mu, jakie ceny można uzyskać za
krowy lub owce i ile można zapłacić za takie czy inne towary. Pani
Gunthorpe mimowolnie potwierdziła informację o pijaństwie
doktora Trippa, co więcej Veryan na własne oczy zobaczył, że rany
115
Horace’a goją się tak, jak powinny.
Oboje doszli nawet do tego, że zaczęli dyskutować o siewnikach i
o doskonaleniu metod hodowli.
- Bardzo dużo wiesz, kuzynko - powiedział Veryan, urywając w
czas, by nie zakończyć: „jak na kobietę”. Ona jest trochę podobna
do Matty, pomyślał niespodziewanie. Matty też zawsze mówiła to,
co myślała. I zawsze dodawała wszystkim otuchy. Tak go zdziwiło
to odkrycie, że przemknęła mu mimo uszu odpowiedź kuzynki i
musiał ją poprosić o powtórzenie.
Dorothea skrzywiła się.
- Powiedziałam, że jak dotąd, niewielki był pożytek z mojej
wiedzy. Ojcu nie wolno było przeszkadzać takimi sprawami.
- To mnie dziwi. Jeśli twoje obliczenia są słuszne, mógł przecież
osiągać kilkakrotnie większe dochody ze swojej ziemi.
- Ojciec wolał hazard - ucięła Dorothea. Dobrze wychowana panna
nie krytykuje ojca, pomyślał Veryan. Ale uczył się szybko, więc po
chwili spytał:
- Grał z Gunthorpe’em?
- O tak. I z każdym innym, kto tylko chciał grać.
- Marcham mówi, że ten Gunthorpe grywał też w Londynie.
Słyszałaś o tym?
Dorothea skinęła głową. I tkwi po uszy w przemycie, miała ochotę
dodać. Ale musiała zachować ostrożność.
- Wiem, że pani Gunthorpe bardzo się tym martwi. Pan
Gunthorpe „pożycza” od niej pieniądze.
- Niemożliwe. Żaden dżentelmen nie mógłby tego robić.
- Istotnie. - Dorothea bardzo się starała, by nie zabrzmiało to
ironicznie.
Veryan otworzył usta, ale zaraz znów je zamknął. Oprócz
dyplomatycznego układania stosunków z kuzynem
Dorothea miała na głowie także inne sprawy. Poprosiła ją o
rozmowę pani Kellow.
- Przepraszam, że niepokoję, panno Theo. Chodzi mi o Molly. Nie
116
wiem, co się z nią dzieje. Nie chce jeść, ledwie coś skubnie z talerza,
nic nie mówi i z byle powodu płacze.
O Boże, pomyślała Dorothea. I co teraz będzie? Pan Marcham?
Nie, na pewno nie. Molly była ładna, dosyć apetyczna, z lśniącymi
kasztanowymi włosami i małymi loczkami wokół twarzy, którymi
lubiła potrząsać. Miała zwyczaj zakochiwać się w najbardziej
niestosownych mężczyznach. Ostatnim był pewien nicpoń z
Cawsand, którego, na szczęście, przymusowo wcielono do armii.
Dorothea miała nadzieję, że ów obiekt westchnień Molly służy
teraz z pożytkiem dla kraju w marynarce Jego Królewskiej Mości.
Ozzie też uległ czarowi Molly, ale raczej nie należało się
spodziewać, by dziewczyna wykazała się rozsądkiem i
odwzajemniła jego uczucie.
- Chyba nie jest...?
- Nie, dzięki Bogu. - Pani Kellow pilnowała służących jak oka w
głowie.
- Porozmawiam z nią - obiecała Dorothea. - Przypuszczam, że
znowu się zakochała. - Pamiętała Molly skuloną przy drzwiach w
ten wieczór, gdy Ozzie przywiózł Horace’a. Boże, chyba chłopak
nie poszedł w ślady ojca? Nagle Dorothea przypomniała sobie
liścik. Czy to możliwe, żeby napisała go Molly i właśnie z tego
powodu teraz się zamartwiała? Ale nie. Molly nie umiała pisać.
Służąca, przyzwana na poddasze, nie chciała nic powiedzieć.
Wybuchnęła histerycznym szlochem i krzyknęła:
- Nie zrobiłam nic złego, panno Theo.
- Nikt nie twierdzi, że zrobiłaś, Molly.
Dorothea zmierzyła jej puls - był bardzo przyśpieszony - potem
obejrzała język, oczy i gardło i zadała kilka pytań. Dziewczyna
wydawała jej się zdrowa, w każdym razie fizycznie. Pozostawała
jednak możliwość, że Molly podrzuciła wiadomość w siodłami w
czyimś imieniu.
- Dziękuję ci za pomoc w opiece nad paniczem w zeszłym
tygodniu - powiedziała Dorothea obojętnym tonem, odwracając się,
117
by przygotować dla Molly coś na wzmocnienie. Na ścianie przed
sobą miała małe lustro i mogła w nim obserwować służącą.
Czy to była kwestia oświetlenia, czy Molly rzeczywiście zbladła?
- To byłoby okropne, gdyby coś mu się stało - ciągnęła Dorothea i
zobaczyła, jak służąca kurczowo splata palce na kolanach. - Wolisz
krople o zapachu czarnego bzu czy mięty, Molly?
- Mięty. - Głos dziewczyny był ledwie słyszalny. Dorothea obróciła
się; służąca wpatrywała się sztywno w punkt przed sobą.
- Nie mogę nic powiedzieć, panno Theo. To był wypadek.
- Chciałabym mieć taką pewność.
Molly chwyciła podany flakonik i szybko uciekła.
Dorothea umyła ręce, a potem poukładała na miejscach łyżeczki i
naczyńka, które służyły do dozowania ziół. Wszystko wskazywało
na to, że poszukiwana przez nich osoba nie jest domownikiem, lecz
mężczyzną, w którym zakochała się Molly.
Kogo zapytać o tego człowieka? - zastanawiała się. - Lucy
najprawdopodobniej milczałaby jak grób z lojalności wobec
przyjaciółki. Również Molly postanowiła trzymać język za zębami.
Pani Kellow na pewno niczego nie wiedziała. Może Ozzie? Ale
wypytywanie go wydawało się Dorothei okrucieństwem.
W finansach Brama widoczny był odpływ. Pierwszy dzień
kwartału przyniósł mu czterysta funtów z opłat dzierżawnych, ale
większość tej sumy pochłonęły długi. Kilku kupców, z którymi
robił interesy, nachodziło go i natrętnie domagało się zapłaty, a
kółko graczy z Liskeard też stało się dla niego znacznie mniej
wyrozumiałe niż do tej pory.
Była jednakże do wzięcia trzystufuntowa nagroda za zatrzymanie
„Marii” i jej załogi. Bram wiedział, że okręt znowu wyruszył do
Roscoff, ale, jak dotąd, nie miał wiadomości o jego powrocie. Chyba
że informator go zawiódł.
Podszedł do biurka i szybko napisał liścik, zapieczętował go, po
czym zadzwonił. Do pokoju weszła Sukey.
118
- Masz. Trzeba jak najszybciej doręczyć ten list. Powiedz
Collinsowi, żeby to zrobił.
- Dobrze, proszę pana. - Sukey dygnęła, wzięła kartkę i szybko
wyszła z pokoju. Panu Gunthorpe’owi nieraz zdarzało się kopać
służbę, która, jego zdaniem, nie dość szybko wypełniała obowiązki,
a tego dnia wydawał się w bardzo złym nastroju.
Dziewczyna schowała list do kieszeni i zeszła do kuchni.
Kucharka była zajęta w spiżami. Sukey cicho wzięła jeden z noży,
ukradkiem poszła na poddasze, do pokoiku, który dzieliła z
dwiema innymi służącymi, i zamknęła za sobą drzwi na klucz. Na
kominku stała świeczka, leżała też hubka z krzesiwem. Dziewczyna
zapaliła świeczkę i rozgrzała ostrze noża. Gdy uznała, że jest
dostatecznie gorące, wsunęła je pod pieczęć i otworzyła list.
Nauczyła się kiedyś czytać z Biblii, która była u niej w domu, a
chociaż charakter pisma w liściku był dość niewyraźny, udało jej się
odcyfrować treść.
Przyjdź w niedzielą o dziesiątej wieczorem tam gdzie zwykle.
Jeszcze raz podgrzała ostrze noża, nadtopiła wosk i
zapieczętowała list. Pani Kellow o tym usłyszy.
6
Michael! - wykrzyknęła Dorothea. - To Michael Cross? Dlaczego...
Przecież... O, Boże. - Bezsilnie opadła na krzesło.
Siedziały z panią Kellow w saloniku gospodyni, przytulnym
pokoju przylegającym do kuchni, z ogniem w kominku, dwoma
miękkimi fotelami i dwoma fajansowymi psami ze Staffordshire na
gzymsie kominka.
- Tak mi powiedziała Sukey w niedzielę po nabożeństwie, panno
Theo. Ale to może być zupełnie co innego... - dodała
powątpiewająco.
119
- Michael Cross - powtórzył Josh, który stał przy oknie. - Wszyscy
twierdzą, że jest ostatnio nieswój. Ma muchy w nosie, jak mówi
Abel. Nie zwróciłem na to uwagi, bo oni nigdy się nie lubili. Ale z
tego, co Abel opowiadał po ostatnim rejsie, wynikało, że ktoś w
najlepszym razie bezmyślnie o nas papla.
- Pani Cross też się trapiła. Nic dziwnego, że Michael jest nieswój,
skoro ma coś takiego na głowie. - Dorothea wróciła myślami do
dnia ostatniego wyładunku. Już wtedy zdawało jej się, że coś jest
nie w porządku, ale nie umiała tego nazwać. Teraz uświadomiła
sobie, że Michael zbyt gorliwie zabiegał o jej łaski. I miał dziwny
głos. Dorothea zyskała duże doświadczenie w rozmowach z
ludźmi, którzy znaleźli się w opałach, dlatego znała oznaki
prawdziwej biedy i wiedziała, kiedy ktoś robi uniki. Była pewna, że
gdyby tamtego dnia wykazała więcej czujności, od razu
zauważyłaby dziwne zachowanie Michaela i wszystkim
oszczędziłoby to kłopotów.
- Biedak - powiedziała pani Kellow.
- Rzeczywiście biedak! - rzuciła pogardliwie Dorothea. - Chce
zdradzić swoich bliskich, nie wyłączając przyrodniego brata.
- Nie wiadomo, czy chce, panno Theo - sprostowała stanowczo
gospodyni. - Pan Gunthorpe na pewno coś na niego ma.
Wolałabym nie być w skórze Michaela.
- Ja też - przyznała Dorothea, którą nagle przeszył dreszcz. -
Naturalnie ma pani rację. Nie wiemy, jak go zmuszono.
- Musimy się dowiedzieć, co knuje Gunthorpe - włączył się do
rozmowy Josh. - Najlepiej będzie, jeśli po cichu sprawdzę, dokąd
Michael idzie.
Po jego wyjściu gospodyni przysunęła fotel bliżej ognia.
- Jeśli Molly zadała się z Michaelem Crossem, to jest bardzo głupią
dziewczyną - powiedziała. - A Ozzie tak do niej wzdycha. Ona
doprawdy na niego nie zasługuje.
Dorothea westchnęła. Coś trzeba było zrobić. Nie mogła trzymać
w domu służącej, która ma romans z żonatym mężczyzną, w
120
dodatku miejscowym dzierżawcą. Niestety, Molly nigdy nie
wykazywała rozsądku w wyborze mężczyzn. Trudno było jednak
odgadnąć, jak daleko sprawy zaszły. Może nie stało się jeszcze nic
naprawdę złego, a Molly poniosła wyobraźnia. Dorothea całkiem
lubiła Michaela, ale ten prawie czterdziestoletni, łysiejący
mężczyzna bez kilku zębów nie bardzo nadawał się na obiekt
westchnień młodej dziewczyny. Pani Kellow pochyliła się nad nią i
poklepała ją po dłoni.
- Wygląda pani na zmęczoną. Dorothea uśmiechnęła się z
wysiłkiem.
- Za dużo naraz. Wciąż jeszcze martwię się o panicza Horace’a.
Teraz nic mu nie grozi, ale co będzie, gdy ramię się zagoi? Zaczął
nakłaniać sir Veryana, żeby pozwolił mu rzucić szkołę i wstąpić do
wojska. To się, naturalnie, nie podoba jego biednej matce.
- Trudno mieć o to do niej pretensje, panno Theo. Ma prawo się
martwić. Ten okropny Bonaparte, czy jak on się zwie, znowu
miesza.
- Pewnie tak. Ale Horace musi coś ze sobą zrobić. Nie jest
stworzony do studiów na uniwersytecie i stanowczo nie widzę go
jako urzędnika. Cóż wobec tego mu pozostało?
- Biedny chłopak - powiedziała współczująco pani Kellow. Miała
dużą słabość do Horace’a. Młodzieniec wydawał jej się zagubiony.
Wychowano go jak syna dżentelmena, ale bez przywilejów i
wsparcia, które zwykle towarzyszyły temu stanowi. Nie była to
łatwa sytuacja.
Myśli Dorothei podążały podobnymi torami. Gdyby z przemytu
można było odłożyć kilka tysięcy funtów, czyli kapitał, jakiego
mógłby się spodziewać przeciętny młodszy syn w dobrej rodzinie,
to bardzo zmieniłoby położenie Horace’a. Można byłoby wtedy
namówić kuzyna do kupienia chłopakowi stopnia oficerskiego w 32
Pułku Kornwalijskim albo w innym, gdzie jego przeszłość nie
byłaby znana.
- Wojsko dobrze zrobiłoby Horace’owi. Miałby dyscyplinę i
121
poczucie przygody.
- Nie uda się pani namówić panny Potter... to znaczy pani
FitzWalter - odrzekła gospodyni.
- Niepokoi mnie też, że sir Veryan jest tak blisko z Bramem
Gunthorpe’em. - Dorothea jęknęła. - Dlaczego on nie widzi, co to za
kanalia. Wiem, że kuzyn stara się, jak umie, naprawia, pomaga i w
ogóle, ale wciąż wpada na jakieś głupie pomysły, niewątpliwie pod
wpływem naszego sąsiada, i wtedy nijak nie można mu tego wybić
z głowy - ciągnęła. Poza tym, bardzo mnie niepokoją zamiary pana
Gunthorpe’a. Dla mnie jest jasne, że chce zagnieździć się w okolicy
albo przynajmniej oczyścić sobie przedpole, żeby nic mu nie
przeszkadzało w prowadzeniu interesów w Cawsand. Gdyby
Selwoodowie wycofali się, wtedy mógłby zająć ich miejsce.
Zwiększyłby swoje zyski i odebrał nam klientów. Ale nie mogę
zaufać kuzynowi, boję się. - Dorothea nagle posmutniała.
- A chciałaby pani? - spytała gospodyni, starając się powstrzymać
czysto kobiece zainteresowanie, które nagle rozbudziła w niej
Dorothea. Nieraz już myślała, że gdyby kuzynom udało się
przezwyciężyć wzajemną niechęć, mogliby sobie nawzajem wiele
ofiarować.
- Tak. Ojciec miał rację. On nie jest lawirantem. Poza tym, prawdę
mówiąc, ni stąd, ni zowąd dostał mu się majątek, w którym trzeba
się ciężko naharować. Metody gospodarowania mamy spóźnione o
dobre pięćdziesiąt lat. Ale kuzyn widzi nie to, co trzeba, i pozwala
się mamić panu Gunthorpe’owi.
- Może pan Marcham coś na to pomoże - wyraziła nadzieję pani
Kellow. - Wydaje mi się dżentelmenem, który jadł chleb z
niejednego pieca.
- Tak. - Dorothea nagle się uśmiechnęła. - Nie wydaje mi się, na
przykład, by pan Marcham miał być zgorszony, gdyby któregoś
dnia znalazł na swoim progu baryłkę brandy!
Następnego ranka Veryan wyjechał, by załatwiać jakieś sprawy, a
122
Toby, Dorothea, Sylwia i Fanny siedzieli w salonie. Toby oglądał
tapiserie. Bawiło go, że trzy kobiety w ogóle nie zwracają uwagi na
to, jak skandaliczne treści przekazują tkaniny. Kolory, owszem,
były spłowiałe, nadal jednak nie ulegało wątpliwości, czym zajmują
się przedstawieni na tapiseriach bogowie, nimfy i pasterze.
- Tkaniny są chyba jeszcze z czasów przeora Gilberta -
powiedziała Dorothea, odrywając wzrok od szycia. Razem z Fanny
wzięły się do naprawiania brokatowych zasłon, które wisiały w
dawnym pokoju sir Waltera.
- Nic dziwnego, że ogłoszono kasatę zakonu - odrzekł Toby,
podziwiając smukłą figurę uciekającej Ariadny, co bez wątpienia
robił kiedyś także przeor Gilbert.
- Jeśli te tkaniny wydają się panu nieprzyzwoite, to powinien pan
zobaczyć fresk w kancelarii przeora - powiedziała prowokacyjnie
Sylwia. - Tam jest gruba Mab.
- Kto to?
- Kochanka ostatniego przeora, Gilberta - wyjaśniła Sylwia, ani
trochę nie zakłopotana. - Zawsze lubiłam „Lenistwo”. Mab leży
całkiem bez niczego na czymś podobnym do ławeczki i ma
zamknięte oczy. Obok jest wielka góra odłożonego szycia, a może
prania. Doskonale rozumiem tę Mab. Jak ja nie znoszę szyć!
- Sylwio! - zawołała Fanny. - Proszę jej wybaczyć, panie Marcham.
Dziewczynka ze zniecierpliwieniem poderwała głowę i wbiła
wzrok w sufit.
Toby spojrzał na Sylwię. Jest uroczo niewinna, pomyślał, ale
naprawdę nie powinna mówić takich rzeczy. Jej niewinność może
zostać opacznie zinterpretowana. Zwrócił się do Dorothei:
- Muszę obejrzeć kancelarię przeora. Czy Selwood ją widział?
- Chyba musiał. - Dorothea znów na chwilę podniosła głowę znad
szycia. - Pani Kellow oprowadziła go po całym domu. Dziwi mnie
nawet, że nie kazał pobielić ścian wapnem tam, gdzie malowidła
obrażają moralność - stwierdziła oschle.
- Najprawdopodobniej w ogóle ich nie widział - odrzekł Toby. - Co
123
stało się z jego okularami?
- Rozdeptał je.
- Bez nich wygląda dużo lepiej - znów włączyła się Sylwia. - Moim
zdaniem, jest całkiem przystojny, chociaż Thea się ze mną nie
zgadza.
Dorothea spłonęła rumieńcem.
- Sylwio! Nigdy nie mówiłam niczego o wyglądzie sir Veryana.
- No, może nie. - Dziewczynka wzruszyła ramionami i zajęła się
wyglądaniem przez okno. - Ojej! - wydała radosny pisk. -
Nadjeżdża pan Gunthorpe! I prowadzi ze sobą Brandy. Pobiegnę
się przebrać. - Zanim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać, wypadła
z pokoju.
Skonsternowana Fanny popatrzyła na Dorotheę.
- Ona nie może z nim jechać - szepnęła.
- Nie - potwierdziła stanowczo Dorothea. - Założę się jednak, że
Bram powoła się na pozwolenie sir Veryana. Co robić? Chyba nie
pozostaje mi nic innego, jak zachować się bardzo nieprzyjemnie.
Toby z uwagą słuchał tej wymiany zdań.
- Niech się panie nie martwią - wtrącił się w końcu. - Jeśli
Gunthorpe chce wziąć Sylwię na przejażdżkę, to za pań
pozwoleniem mogę im towarzyszyć.
- Nie chodzi o to... - zaczęła plątać się Fanny. - Pan Gunthorpe jest
bardzo uprzejmy, ale Sylwia...
- Doskonale rozumiem, proszę mi wierzyć - zapewnił. Jego uwagi
nie uszło, w jaki sposób Bram patrzy na Sylwię w kościele, i bardzo
mu się to nie podobało. - Zostawcie to panie w moich rękach. Pójdę
się przebrać.
Gdy mniej więcej kwadrans później zarumieniona Lucy
zaanonsowała przybycie gościa, ten przywitał się z paniami i
oznajmił:
- Za pozwoleniem sir Veryana chciałem wziąć Sylwię na obiecaną
przejażdżkę. Wziąłem ze sobą Brandy... - Ale nie dane mu było
dokończyć.
124
- Bardzo mi przykro, panie Gunthorpe - wykrzyknęła Dorothea -
ale moja siostra właśnie miała gdzieś jechać z panem Marchamem!
Może zechce pan się do nich przyłączyć? Na pewno będą
zachwyceni.
Bramowi nie pozostało nic innego, jak wyrazić zachwyt
możliwością odbycia przejażdżki w towarzystwie pana Marchama i
Sylwii. Był jednak wyraźnie rozczarowany i przed wyruszeniem
zdołał jeszcze poczęstować Fanny kilkoma uszczypliwymi
uwagami. Dorothea pomyślała, że gdyby w pobliżu był kot, pan
Gunthorpe niechybnie by go kopnął.
Sylwia, gdy usłyszała, co się stało, przybrała buntowniczą pozę.
Cały epizod był wynikiem jej dyskretnych zabiegów. W niedzielę
po nabożeństwie zamieniła bowiem kilka słów z Jane, pokojówką
pani Gunthorpe, która obiecała napomknąć swemu panu, że przed
południem sir Veryan najczęściej załatwia różne sprawy i nie ma go
w domu. Że też Thea musiała się wtrącić. To do niej podobne,
pomyślała Sylwia. Niech sobie będzie starą panną, ale czy to
znaczy, że wszyscy mają być starymi pannami?
- Ale masz szczęście, Sylwio! - zawołała radośnie Dorothea. -
Dwóch kawalerów! Muszę powiedzieć, że zielenieję z zazdrości. -
Na nic więcej nie mogła się zdobyć. Sylwia przesłała Toby’emu
chłodny uśmiech. Dorothea i Fanny obserwowały wyjazd trójki
jeźdźców z okna salonu.
- Wiesz, Fanny, myślę, że pan Gunthorpe skłamał, mówiąc, że ma
pozwolenie mojego kuzyna. Prawdopodobnie wiedział, że sir
Veryana nie ma w domu i postanowił spróbować szczęścia.
Och, jak przyjemnie - ucieszył się Toby. Troje jeźdźców skręciło
nad brzeg morza i posuwało się na wschód, wzdłuż krawędzi
klifów. Zielony stok łagodnie opadał ku oddalonej o jakieś
dwadzieścia jardów krawędzi, a po obu stronach drogi rosły krzaki
głogu i szkockie sosny, których kora różowawo połyskiwała w
słońcu. Nad głowami rozbrzmiewały ptasie poćwierkiwania, a ruda
125
wiewiórka smyrgnęła na drzewo i ukryła się w gąszczu liści. Tu i
ówdzie przelatywały gromadki zięb.
Bram spojrzał w stronę morza. To miejsce nadawało się na punkt
obserwacyjny, byłoby z niego dobrze widać, gdyby przemytniczy
okręt podpływał do brzegu. Tyle że działało to również w drugą
stronę. Straż celną, nadciągającą z głębi lądu, byłoby widać jak na
dłoni, chyba że celnikom udałoby się niepostrzeżenie zająć
stanowiska wśród sosen.
- Rzeczywiście, przyjemnie - przyznał. - Zwłaszcza w takim
towarzystwie. - Skłonił głowę przed Sylwią; dziewczynka
zachichotała.
Młoda dama ostentacyjnie ignorowała Toby’ego. Widziała
spojrzenie, jakie zamienił z jej matką i Dorotheą, więc nadzór
bardzo jej się nie spodobał.
- Czy można zjechać stąd na sam brzeg? - spytał Toby.
- Mniej więcej pół mili dalej jest ścieżka - odrzekła Sylwia. - Bez
słowa minęli zatokę Morvoren. Ze szczytu klifów nie było jej widać,
a Sylwia miała dość rozsądku, by nie zwracać na nią niczyjej uwagi.
Wprawdzie nigdy nie znalazła się w pobliżu zatoki podczas
wyładunku, ale i tak od najmłodszych lat wpajano jej umiejętność
dochowania tajemnicy, więc miała to we krwi.
- Czy ten zjazd na pewno jest bezpieczny? - spytał Bram, gdy
zbliżyli się do krawędzi klifu. Zbocze wydawało się w tym miejscu
bardzo strome. - Panna jedzie po damsku, a moje konie nie znają
drogi.
- Możemy zostawić konie tutaj - powiedziała Sylwia. Przyszło jej
do głowy, że jeśli będą schodzić piechotą, to może Bram - och, co za
cudowna myśl - pomoże jej zsiąść z konia, a potem dosiąść go z
powrotem. Może nawet będzie ją trzymał za rękę na ścieżce.
- Jak pan sądzi, panie Marcham?- spytał Bram. - Posłuchamy tego
dziecka?
- Jakiego dziecka!? Mam trzynaście lat! - obruszyła się Sylwia.
Bram wybuchnął śmiechem.
126
- To naprawdę jeszcze niewiele.- Ale spełnił nadzieję Sylwii, bo
rzeczywiście pomógł jej zsiąść, lekko ściskając ją w talii, co
przysporzyło dziewczynce kolorów na policzkach. A potem
schodził pierwszy i podawał jej rękę wszędzie tam, gdzie trzeba, a
parę razy również bez potrzeby.
W istocie rzeczy Sylwia od dzieciństwa biegała po klifach jak
szalona i doskonale poradziłaby sobie na znacznie bardziej stromej
ścieżce, gdyby tylko chciała. Ale wrażenie ciepła i siły, jakiego
doznawała, trzymając Brama za rękę, było cudownie podniecające.
W dodatku patrzył na nią tak, że wpadała w zachwyt i popłoch
jednocześnie.
Toby’emu przypadło w udziale przywiązanie koni i poluzowanie
popręgów. Potem w milczeniu ruszył za Bramem i dziewczynką.
Uczucia Sylwii było widać jak na dłoni. Gdy się na nią spojrzało,
wargi miała lekko rozchylone, policzki zarumienione, oczy jej
lśniły. Co gorsza, jak Toby już się przekonał, była niebezpiecznie
naiwna.
To wszystko nie miałoby znaczenia, gdyby towarzyszył jej
mężczyzna honoru. Ale Gunthorpe - Toby to widział - dyskretnie
podsycał ogień. Nie ulegało wątpliwości, że będą po drodze
niezauważalne uściski i potajemnie wymieniane uśmiechy.
Na dole była piaszczysta zatoczka szerokości około pół mili.
Odpływ zostawił po sobie małe kałuże w skałach oraz pasy
morszczynów i mokrych kawałków drewna. Dookoła unosił się
przyjemny słony zapach.
- To byłoby doskonałe miejsce na piknik - zauważył Bram.
Nadawało się też do innych celów: było odosobnione i miało długą
linię brzegową. Można było złożyć tutaj spory ładunek. - Jak ono
się nazywa?
- Runrock Bay - powiedziała Sylwia. - Horace i ja często
przychodziliśmy tutaj, gdy byliśmy mali. Paliliśmy ognisko i
piekliśmy ryby. Zwykle makrele. Potem zostawialiśmy ubrania pod
tamtą skałą i szliśmy pływać.
127
Obaj panowie natychmiast wyobrazili sobie nagą Sylwię igrającą
w morzu. Ta mała naprawdę nie powinna mówić takich rzeczy,
pomyślał Toby i odwrócił się, udając, że studiuje horyzont. Ale po
prostu nie zdaje sobie sprawy... Bram przysunął się do Sylwii i
powiedział cicho:
- Byłabyś uroczą syrenką. Chętnie bym ci wtedy towarzyszył.
Sylwia spąsowiała i wymamrotała coś niezrozumiałego. Pierwszy
raz poczuła się zadowolona, że jest z nimi Toby. Zaraz też
odwróciła się i zawołała:
- Czy widzi pan delfiny, panie Marcham?
Toby odwrócił się i podszedł do niej.
- Delfiny? Nie. Ale to musi być wspaniały widok. - Zauważył jej
intensywny rumieniec. Biedne dziecko, pomyślał. Ale musi się
nauczyć. Może następnym razem będzie ostrożniejsza.
Bram przygryzł wargę i ze złością odepchnął stopą martwego
kraba. Dostanie za swoje ta mała kokietka. Przeklęty Marcham.
Gdyby nie on, Sylwia przekonałaby się, że we dwoje można robić
różne ciekawe rzeczy.
Toby podniósł z ziemi skorupę jeżowca i podał ją dziewczynce.
- Ładne - powiedział i uśmiechnął się.
- Dziękuję - odparła szorstko Sylwia. Przez chwilę stała, wpatrując
się w skorupę.
- Chodźmy, panie Gunthorpe! - zawołał Toby. - Powinniśmy
wracać. Obiecaliśmy, że za godzinę będziemy w domu. Jeszcze
trochę i zaczną nas szukać.
W drodze powrotnej Bram traktował Sylwię jak dziecko. Starał się
stworzyć wrażenie, że go rozczarowała. Aluzyjnie dawał jej do
zrozumienia, że jeśli chce być traktowana jak kobieta, to powinna
odpowiadać na jego zaloty z większym wdziękiem.
Sylwia szła wyprostowana, ale Bram widział na jej twarzy ślady
łez. Dobrze, pomyślał. Następnym razem będzie chciała koniecznie
mu pokazać, jak bardzo się omylił.
Toby, idący za nimi, przyglądał się temu z coraz większym
128
niepokojem.
Następnego popołudnia Dorothea postanowiła złożyć wizytę pani
Tregair, matce Ozziego, która mieszkała w Egioscolom. Pani
Tregair była wdową i oprócz Ozziego miała jeszcze dwoje dzieci,
Petera, dziewięcioletniego urwisa, który pracował już w
gospodarstwie, bo codziennie płoszył ptaki i dostawał za to pensa,
oraz sześcioletnią Jenny. Biedna Jenny chorowała na paraliż
dziecięcy i bez pomocy kuł nie mogła chodzić. Była chudym,
wymizerowanym stworzeniem z rzadkimi jasnymi włosami i
wielkimi szarymi oczami. W zimie regularnie miewała straszne
ataki bronchitu, podczas których matka troskliwie ją pielęgnowała.
Pani Tregair dostawała z parafii szylinga i siedem pensów
tygodniowo, a w wolnych chwilach robiła na drutach grube
skarpety dla rybaków i rękawice z jednym palcem, które
sprzedawała po kilka pensów w sklepie Abla w Porthgavern.
Dorothea lubiła tę kobietę i podziwiała ją za niezmąconą radość
życia, starała się też w miarę możliwości jej pomóc. Tego dnia
przygotowała miksturę wzmacniającą dla Jenny, trochę jabłek i funt
herbaty - z przemytu - dla pani Tregair. Już trzymała koszyk na
ramieniu i miała wyjść z domu, gdy spotkała w sieni Veryana.
- Pani Kellow powiedziała mi, kuzynko, że idziesz odwiedzić
panią Tregair - odezwał się. - Czy pozwolisz, że pójdę z tobą? Jeśli
dobrze pamiętam, jeszcze jej nie poznałem.
- Naturalnie, kuzynie - zgodziła się dość niechętnie Dorothea. Czy
uda im się nie pokłócić po drodze? Podała Veryanowi koszyk z
nadzieją, że nie uzna za stosowne spytać, co jest w środku.
Obeszli stajnie i skierowali się ku przejściu przez ogrodzenie
padoku, tamtędy bowiem wychodziło się na drogę do Egioscolom.
- Widzę, że naprawy trwają - powiedziała Dorothea, wskazując
nowy kawałek ogrodzenia, łączący dwie nierówne linie głogowego
żywopłotu. Liczyła na to, że ten temat jest całkowicie bezpieczny.
- Zatrudniłem kilku ludzi z Egioscolom, żeby obeszli cały majątek
129
i naprawili płoty, rowy odwadniające i w ogóle wszystko, co trzeba.
Dorothea przełknęła tę informację. Właściwie była zadowolona, że
wreszcie naprawia się to, co już dawno należało naprawić, ale z
drugiej strony odzywała się w niej zawiść, że Veryan, obcy
człowiek, który przyjechał nie wiadomo skąd, jest w stanie coś
zmienić, podczas gdy ona, która tu się urodziła i wychowała, nigdy
nie mogła.
Nie wolno być małostkowym, pomyślała.
- To dobra wiadomość, kuzynie. No, i ludzie na pewno się cieszą,
że mają pracę.
Veryan przystanął, żeby przyjrzeć się parze kruków.
- Fawley mówi mi, że kruki porywają małe jagnięta - rzekł. - Może
powinienem poprosić pana Marchama, żeby wziął strzelbę i zrobił
z nimi porządek? Albo poczekać, aż Horace’owi wydobrzeje ramię,
i zwrócić się z tym do niego? On lubi sport, a podejrzewam, że
jeszcze mi nie wybaczył sprzedaży kogutów.
- Obaj mogliby się tym zająć. Jeśli chodzi o sport, to niewiele
możemy panu Marchamowi zaoferować. Poza tym, jak wiem,
mężczyźni lubią zabijać. W każdym razie mój ojciec lubił.
Veryan milczał.
Dorothea ostrożnie na niego zerknęła.
- Nie zamierzałam powiedzieć, kuzynie, że powinieneś być pod
tym względem taki sam jak mój ojciec. Broń Boże!
Ostatnie dwa słowa wypowiedziała z takim naciskiem, że Veryan
się uśmiechnął.
- Mój ojciec zawsze uważał mnie za mięczaka - powiedział,
odwracając się z powrotem w stronę kruków.
- Co za niedorzeczność - obruszyła się Dorothea. - Przykro mi tak
mówić o twoim ojcu, kuzynie, ale z tego, co słyszałam, był
strasznym brutalem.
- Był.- Veryan przeniósł wzrok z kruków na jagnięta, brykające na
pobliskim pastwisku. Nie spojrzał na Dorotheę. Nienawidziłem
jego i wszystkiego, co reprezentował, pomyślał nagle. Czy dlatego
130
zamknąłem się w Oksfordzie? Zdawało mu się, że nie ma dlań
wyboru: albo życie na uczelni, albo pójście śladami ojca. A jednak
była jeszcze trzecia droga, ta, którą szedł teraz.
Dorothea słuchała przez lata zwierzeń wielu ludzi. Jednym z
powodów, dla których jej ufano, było to, że znała cenę milczenia i
rozumiała, że czasem jest ono konieczne. Milczenie kuzyna w tej
chwili nie wydawało jej się wrogie; widziała zadumę Veryana.
Szła więc bez słowa obok niego z dziwnym poczuciem, że sytuacja
staje się coraz bardziej intymna.
Tymczasem doszli do pierwszych zabudowań Egioscolom. Chata
pani Tregair stała za kościołem.
- Co sądzisz o naszym proboszczu? - spytał znienacka Veryan.
- O panu Normantonie? Przyjaźnił się z moim dziadkiem -
powiedziała ostrożnie Dorothea. Przypomniała sobie, że kuzyn
również ma święcenia.
- To nie była odpowiedź na moje pytanie. Podejrzewam, że chcesz
uszanować względy, które mógłbym mieć dla duchownego.
Dorothea wybuchnęła śmiechem.
- Może. No, więc niech ci będzie. Na pewno sam się przekonasz,
że pan Normanton często jest pijany i przez to niezdolny do
wypełniania obowiązków księdza. Powinieneś jednakże wiedzieć,
że parafia jest mała, daje zaledwie dziewięćdziesiąt funtów rocznie,
a mój ojciec wielokrotnie obiecywał proboszczowi podwyżkę.
Pewnie się nie zdziwisz, gdy powiem, że nigdy nie spełnił
obietnicy. Pan Normanton jest tym bardzo rozczarowany, moim
zdaniem słusznie. Naturalnie, trudno tym usprawiedliwiać jego
postępowanie.
- Hm. Bardzo dosadnie powiedziane, by tak rzecz nazwać. Co
powinienem zrobić, panno Selwood, jeśli wolno spytać o radę...
Urwał. Doszli do chaty pani Tregair, gdzie mała dziewczynka,
wspierająca się na kuli, wyszła przed próg i zaczęła machać ręką do
Dorothei, rozpływając się w uśmiechach.
Dorothea podeszła do niej i wzięła ją na ręce. Jenny puściła kulę,
131
otoczyła chudym ramieniem jej szyję i pocałowała ją.
- Wiedziałam, że pani niedługo przyjdzie, panno Theo. Moja
mama mówi, że pani nigdy nie zapomina.
Dorothea odwzajemniła całusa i pogłaskała małą po bladym
policzku.
- Przyniosłam ci moje specjalne krople. I trochę słodkich chrupek
jęczmiennych. Dobrze pamiętam, jak je lubisz. A teraz popatrz,
Jenny. - Obróciła się. - Poznaj pana Veryana Selwooda. Mama na
pewno ci o nim mówiła.
Jenny skinęła głową, a jej twarz przybrała nagle wyraz powagi.
- Kuzynie, poznaj Jenny Tregair. - Mała schowała buzię, tuląc ją do
szyi Dorothei. - Jest bardzo wstydliwa, ale zaraz wszystko będzie w
porządku. Tymczasem wejdźmy, poznasz również panią Tregair. -
Z tymi słowami Dorothea doszła do drzwi, pochyliła się, żeby nie
zawadzić głową o belkę, i przekroczyła próg.
Veryan przystanął i popatrzył za nią. Jej widok z dzieckiem w
ramionach wydał mu się prawie bolesny. Zupełnie jakby coś w jego
wnętrzu nagle pękło, a może stopniało.
Nagle przypomniał sobie Matty, która wiele, wiele lat temu
pokazywała mu, jak opiekować się rannym króliczkiem znajdą.
- On się ciebie boi - powiedziała wtedy cicho Matty. - Ale jeżeli
będziesz poruszał się spokojnie i wolno, to przekona się, że nie
robisz mu krzywdy.
Veryan bardzo polubił króliczka i trzymał go w zagródce na tyłach
ogrodu, póki ojciec nie znalazł zwierzaka i nie zabił. Jakie to
dziwne, że ta nieprzystępna kuzynka raz po raz przypominała mu
Matty. Podniósł z ziemi kulę Jenny i śladem Dorothei wszedł do
chaty.
Josh uznał, że łatwiej będzie śledzić Michaela niż Gunthorpe’a. W
razie gdyby powinęła mu się noga i został odkryty, z Michaelem
dałby sobie radę, Gunthorpe natomiast mógłby się okazać
niebezpieczny. Zgodnie z planem wyruszył więc tego wieczoru w
132
stronę chaty Michaela, która stała w odległości mniej więcej mili od
Porthgavern. Wiejska droga stopniowo się zwężała i kończyła jako
ścieżka dla mułów, którą można było dotrzeć do Egioscolom.
Niebo zasnuwały liczne chmury; księżyc widoczny był tylko w
połowie. Josh wiedział, że gdy jego oczy przywykną do mroku,
będzie widział całkiem dobrze. Po drodze spotkał parę osób, ale
ludzie w tej części świata wiedzą, że nikogo nie należy pytać,
dokąd idzie. Nasunął kapelusz na oczy i postawił kołnierz płaszcza.
Szlak wiódł koło chaty Michaela. Egioscolom leżało między
majątkami Selwoodów i Gunthorpe’ów, Josh przypuszczał jednak,
że Bram będzie wolał urządzić spotkanie na swoim terenie.
Postanowił zaczaić się niedaleko chaty Michaela i czekać na rozwój
wypadków.
Od ścieżki do chaty Crossów było w najbliższym miejscu nie
więcej niż dziesięć jardów. Widział świecę migoczącą w jednym z
okien i słyszał głosy w chacie. Dobrze, pomyślał, Michael jeszcze
nie wyszedł.
Trochę dalej nad drogą pochylał się stary dąb, zgięty przez ciągłe
wiatry. Josh wspiął się na ziemny wał i schował za drzewem.
Ilekroć księżyc wychodził zza chmur, widział drogę w obie strony,
a w oddali również chaty Egioscolom i przysadzistą wieżę kościoła,
sięgającą odrobinę wyżej niż drzewa.
Dopiero gdy minął kwadrans, usłyszał jakiś odgłos. Ostrożnie
wychylił się zza pnia i ujrzał Michaela, idącego z solidnym kijem w
dłoni i ramionami okrytymi grubym kawałem workowego płótna.
Tylko głupiec tak chodzi, pomyślał Josh. Każdy by się domyślił, że
Michael coś knuje.
Mężczyzna był wyraźnie niespokojny. Szedł ukradkiem, ale
zatrzymywał się natychmiast, gdy tylko usłyszał muczenie krowy
albo szelest w zaroślach. Biedny sukinsyn, pomyślał Josh. Nie
nadaje się na zbója.
Michael nie poszedł jednak przez wieś. Przy źródle św. Petroka
skręcił w prawo do lasku. Ścieżka wiodła na wrzosowisko, więc
133
przez chwilę Josh miał problem do rozwiązania. Na otwartej
przestrzeni z pewnością nie było bezpiecznie się spotykać. Wreszcie
przypomniał sobie jednak o szałasie. Tak, Michael na pewno szedł
do szałasu. Gunthorpe bez trudu mógł się tam dostać. Z Quilquin
House szedłby po swoim terenie, przez znajomy las. Szałas stał na
ziemi Selwoodów, ale nikt tam nie zaglądał, chyba że w okresie
strzyżenia, kiedy owce były na letnich pastwiskach. Miejsce było
znakomite: łatwe do osiągnięcia, lecz położone na uboczu.
Z punktu widzenia Josha kłopotliwy był brak osłony na ostatnim
pastwisku, przez które trzeba było przejść. Michael był
niewidoczny dla ludzi we wsi, za to po dojściu do szałasu mógł
sprawdzić, czy nikt go nie śledzi.
Natomiast Gunthorpe powinien był nadejść z góry. Miał
przewagę. Ale Josh przypominał sobie, że od północy teren jest
bardziej urozmaicony. Porastały go przede wszystkim kępy
kolcolistu i janowca, lepsza była jednak taka zasłona niż żadna.
Zawrócił. Postanowił przejść przez wieś i zaczaić się na
Gunthorpe’a na skraju lasu, a potem ruszyć za nim. Musiał jednak
się pośpieszyć. Byłoby bardzo źle, gdyby niechcący wpadł na pana
Quilquin House.
Bram wyszedł z domu mniej więcej za kwadrans dziesiąta.
Wiedział, że droga zajmie mu przynajmniej pół godziny, ale chciał,
żeby jego ofiara poczekała. Nie śpieszył się więc i po drodze smagał
krzaki sękatą laską. Niósł nie zapaloną latarnię i wyraźnie nie miał
nic przeciwko temu, by go poznano, bo kapelusz miał nasadzony
na głowę zupełnie normalnie.
Minął starą panią Pendean i jej męża, zbieraczy kolcolistu, którzy
mieszkali pod lasem, a przechodząc obok, skinął im głową.
- Na dziewki mu się zebrało - mruknął stary. Bram usłyszał to i
złowieszczo się uśmiechnął. Nie zauważył Josha, ukrytego w
mroku, gdy wyszedł z lasu i zaczął przemierzać wrzosowisko.
Pozostało mu do przejścia niecałe ćwierć mili, więc Josh widział już
rozmazany zarys szałasu. Bram nie próbował się kryć, szedł
134
bowiem prosto sprężystym krokiem. Niedaleko szałasu przystanął,
przyłożył dłonie do ust i udał głos ptaka: ki-ki-ki. Z szałasu
odpowiedziano mu tak samo. Usatysfakcjonowany tym Bram
podszedł do wejścia, schylił głowę i znikł we wnętrzu. Po chwili
ukazało się przyćmione światło w jedynym oknie, co oznaczało, że
zapalono latarnię. Potem trzasnęła okiennica.
Josh przeskakiwał od jednej kępy kolcolistu do drugiej, aż w
końcu znalazł się za szałasem. Po prawej zauważył wąską strużkę
światła, przywarł do ziemi i podpełzł najbliżej tego miejsca, jak
mógł. Zobaczył tylko buty, prawdopodobnie Gunthorpe’a, ale gdy
przytknął ucho do szpary całkiem dobrze słyszał, co mówiono
wewnątrz.
- Jak tylko się dowiesz, że przypływa „Maria”, dasz mi znać, gdzie
i kiedy jest wyładunek, rozumiesz?
- Tak, panie.
- A potem pojedziesz do Polperro i zażądasz nagrody.
Michael coś odszepnął. Rozległ się krzyk i głośny trzask, a potem
znowu głos Brama:
- Zrobisz, jak mówię, bo inaczej dopilnuję, żeby Selwood z hukiem
cię wyrzucił. Zrozumiałeś?
- Oni mnie zabiją.
- Phi! Oni będą w lochu albo zadyndają na szubienicy. Jeśli tak się
tym przejmujesz, pomyśl o trzystu funtach. Za te pieniądze
mógłbyś sobie kupić ziemię na własność.
Michael znowu coś szepnął. Bram parsknął śmiechem.
- Przeżyjesz. Szczurom zawsze się udaje. A teraz wynoś się. -
Znów rozległ się trzask, a potem drzwi szeroko się otworzyły i
wypadł z nich Michael na miękkich nogach. Bram cisnął za nim
jego laską. Josh nieznacznie podniósł głowę i zobaczył Michaela,
chwiejnym krokiem wlokącego się z powrotem przez pastwisko.
Za późno się zorientował, że będzie widoczny, jeśli Bram wyjdzie
z chaty i spojrzy w jego stronę. Zaczął powoli wycofywać się za
róg. W tej samej chwili zauważył jednak, że znajoma struga światła
135
niknie. Zmartwiał. Księżyc wyszedł zza chmur i Josh ujrzał w jego
poświacie buty Brama. Były zatrważająco blisko. Zaswędział go
nos.
Zdawało mu się, że już nic nie uratuje go przed Gunthorpe’em,
gdy z drugiej strony rozległ się trzask i głośny szelest. Bram
raptownie się odwrócił. Na pastwisko wyszły dwa kuce i zaczęły
skubać trawę. Josh usłyszał świst pałki, potem bolesne rżenie i
stukot kopyt, a jeszcze potem radosny rechot. Bram odszedł, nie
oglądając się za siebie.
Po powrocie do Porthgavern Josh zauważył naddarty afisz,
przyczepiony do drzwi sklepu z rybami.
W okolicy widziano kuter
wbrew prawu używany do
PRZEMYTU TOWARÓW.
Ktokolwiek może udzielić
informacji, które pomogą
zatrzymać ten okręt
lub jego załogę,
otrzyma nagrodę w wysokości
300 funtów.
Wydano w imieniu
Rządu Jego Królewskiej Mości
Polperro, dnia 18 lutego 1808 roku
BOŻE CHROŃ KRÓLA
Afisz wisiał tam ponad dwa miesiące i do tej pory nikt się nie
zgłosił z informacjami. Jeszcze nie.
Dorotheę bardzo ujęło zachowanie Veryana podczas odwiedzin u
pani Tregair. Odniósł się do niej tak samo, jak do wszystkich kobiet:
zdjął przed nią kapelusz i na stojąco poczekał, aż gospodyni
usiądzie. Potem wyjął nieodłączny notes, by uprzejmie wysłuchać
136
wszystkiego, co miała mu do powiedzenia o koniecznych
naprawach w chacie. Wypytał o Petera, porozmawiał o kłopotach z
Jenny i ucieszył panią Tregair, chwaląc Ozziego.
Dorothea uświadomiła sobie ze wstydem, że jej ojciec nigdy tego
nie robił. Po prostu zakładał, że jego dzierżawcy są zadowoleni.
Dlaczego miałoby być inaczej? Bez trudu mogli zaopatrzyć się w
tanią brandy i tytoń, opłaty dzierżawne nie były lichwiarskie.
Reszta sir Waltera nie obchodziła.
- To dobry człowiek - szepnęła pani Tregair do Dorothei, gdy
wyszli przed chatę. - I przystojny - dodała z uśmiechem.
Przystojny? Sylwia też była tego zdania. W drodze powrotnej
Dorothea ukradkiem przyglądała się kuzynowi. No, owszem,
uznała w końcu, można by tak powiedzieć, choć naturalnie Veryan
nie mógł konkurować z panem Marchamem. Jego siłą był trudny
do uchwycenia, nie narzucający się urok. W każdym razie Veryan
na pewno wyglądał lepiej niż zaraz po przyjeździe. Szedł dziarskim
krokiem i plecy miał dużo prostsze. W jego szaroniebieskich oczach
często migotały wesołe ogniki, które - tu Dorothea zgadzała się bez
zastrzeżeń - były wyjątkowo atrakcyjne. O, tak, lubiła jego uśmiech.
Trochę ją zmieszało, gdy uprzytomniła sobie, nad czym się
zastanawia. Nie była przyzwyczajona do podobnych myśli i nie
wiedziała, jak się z nimi uporać. Nagle zauważyła, jak krępująco
mała odległość dzieli ją od kuzyna, i omal nie zatęskniła do
niedawnej wrogości.
Ulżyło jej, gdy wreszcie znalazła się na swoim poddaszu, czekając,
by spokojnie przedyskutować z Joshem wszystko, co zdarzyło się
poprzedniego wieczoru w związku z Michaelem. Ten temat
przynajmniej nie budził w niej trudnych do nazwania uczuć.
Schroniła się w swoim kącie zaraz po śniadaniu i przez następną
godzinę obrywała liście z suszonej szałwi, więc gdy zjawił się Josh,
w całym pomieszczeniu unosił się miły ziołowy zapach.
- Kłopot w tym - powiedziała, wysłuchawszy jego sprawozdania -
że trzeba być przygotowanym na bardzo różne możliwości.
137
„Maria” wkrótce wróci z rejsu, więc musimy z Ablem wybrać
miejsce wyładunku. Michael będzie o nim wiedział i naturalnie
pojedzie z tą informacją do Polperro i do Gunthorpe’a.
- Nie możesz powiedzieć Ablowi prawdy?
- Abel nigdy nie lubił Michaela. A on jest lojalnym przyjacielem,
ale bardzo groźnym wrogiem. Nie chcę, żeby śmierć Michaela
obciążyła moje sumienie. Mogłabym powiedzieć prawdę
Danielowi, on by zrozumiał, ale nie Ablowi.
- Czyli plany muszą się zmienić w ostatniej chwili. Żeby Abel
jeszcze miał czas wszystkich powiadomić, ale Michael już nie
zdążył ostrzec celników ani pana Gunthorpe’a?
- Właśnie.
- Trudno będzie.
- W dodatku musimy jakoś powstrzymać sir Veryana przed
otwartym opowiedzeniem się po stronie celników. Jego śmierci też
nie chcę mieć na sumieniu. Sądzę, że najpierw powinniśmy wybrać
do lądowania jak najdalsze miejsce. Na przykład, Runrock. Policja
mogłaby tam dotrzeć bezpośrednio z Launceston.
- A gdzie będzie wyładunek?
- Może w Porthgavern? - zaproponowała Dorothea, szeroko się
uśmiechając.
We wtorkowy wieczór Veryan przyszedł na kolację z surową i
bardzo zdecydowaną miną. Wcześniej był w Quilquin House i
musiał zdobyć tam jakieś ważne wiadomości. Odczekał, aż wszyscy
zjedzą posiłek, a na stole znajdą się owoce i orzechy, i powiedział:
- Dziękuję, pani Kellow. To wszystko. - Gospodyni dygnęła i
wyszła z jadalni, lecz po drodze wymieniła jeszcze
porozumiewawcze skinienie głowy z Dorothea.
- Gunthorpe powiedział mi, że mogą być kłopoty w piątkowy
wieczór - zaczął.
Horace szybko podniósł wzrok i zerknął na Dorotheę; ta w
odpowiedzi prawie niezauważalnie pokręciła głową. To ciekawe,
138
pomyślała. Po wizycie u sąsiada kuzyn zawsze strasznie się
nadyma. Nie wyobrażała sobie, by Veryan był podatny na
pochlebstwa, nie umiała więc dociec, w jaki sposób Gunthorpe nim
manipuluje.
- Jakiego rodzaju kłopoty, kuzynie? - spytała niewinnie.
- Z przykrością muszę powiedzieć, że chodzi o przemyt, w
dodatku na ziemi Selwoodów.
- To straszne! - krzyknęła Dorothea. - Czy jesteś pewien, kuzynie?
Sylwia otworzyła usta, ale natychmiast je zamknęła, bo brat
kopnął ją pod stołem.
- Naturalnie. Celnicy z Polperro dostali pewną informację.
Przynajmniej ktoś zna swój chrześcijański obowiązek.
Boże, ależ on się zaperzył, pomyślał Toby. Zauważył wymianę
spojrzeń między Dorothea, panią Kellow i Horace’em i doszedł do
nader trzeźwego wniosku, że nic z tego, o czym mówi Veryan, dla
panny Selwood raczej nie stanowi nowości. Tylko dlaczego, u
diabła, Gunthorpe chciał wmanewrować Veryana w walkę z
przemytem? Toby mógł zrozumieć pobudki, kierujące Veryanem,
który zawsze miał skłonność do sztywnego trzymania się zasad
moralności, zwłaszcza w kwestiach, o których nie miał pojęcia. Ale
Gunthorpe?
- Gdzie dokładnie to się odbędzie? - spytała Dorothea. - Mam
nadzieję, że nie w pobliżu domu. - Czy udało jej się dostatecznie
dobrze udać przestrach?
- W Runrock.
- Ojej!- krzyknęła Sylwia.- Właśnie tam byliśmy na przejażdżce,
panie Marcham.
- Poprosiłem pana Gunthorpe’a, żeby powiadomił milicję w
Launceston, że mogą wykorzystać ten dom jako swoją bazę. Mam
nadzieję, że skorzystają z zaproszenia. Chcę, żeby widziano mnie
jako siłę sprzyjającą prawu i porządkowi. W piątek wieczorem
wszyscy mają być w domu. Pan Gunthorpe przyjdzie na kolację, a
potem wyruszymy.
139
Dorotheę nawet trochę bawiło odgrywanie swojej roli, dopóki nie
uświadomiła sobie jednego: sir Veryan rzeczywiście jest tak głupi,
jak sobie wyobrażała. Zaprosił milicję i Brama i w dodatku
zamierzał razem z nimi łapać przemytników! Oto szaleniec albo
samobójca. Czy on naprawdę nie rozumiał, że gdyby doprowadził
swój obłędny pomysł do zwycięskiego końca - co na szczęście nie
miało się stać - to skazałby na przymusowe wcielenie do wojska
albo nawet i śmierć dziesiątki ludzi mieszkających na jego ziemi,
ludzi, z którymi przez ostatnie miesiące starał się zaprzyjaźnić.
Czyżby niczego się nie nauczył?
Nagle Sylwia wybuchnęła płaczem.
- Ale to będą nasi ludzie. Znajomi! Powieszą ich jak Zeba Coatesa!
- Pan Gunthorpe jest sędzią pokoju - wyjaśnił Veryan łagodnie. -
Obiecał, że nie będzie żadnego wieszania.
Co Sylwia miała na myśli, mówiąc „znajomi”? - zdziwił się.
Przecież to są przemytnicy.
- Przypuszczam, że raczej wcielono by ich do armii - powiedział
zadumanym tonem Toby. - Marynarka potrzebuje ludzi, zwłaszcza
że jesteśmy w stanie wojny z Francją.
- Ale jeśli więźniowie zostaną przekazani do Bodmin, kuzynie -
odezwał się Horace - to pan Gunthorpe nie będzie już miał z nimi
nic wspólnego, prawda?
- Och, jestem pewien, że ma swoje wpływy - rzekł z
zakłopotaniem Veryan. Miał zapewnienie Gunthorpe’a, że kara
będzie niewielka, może nawet ograniczy się do grzywny.
Nieprzemyślanymi słowami Sylwii o wieszaniu w ogóle się nie
przejął, ale uwaga Toby’ego o wcielaniu do wojska jednak go
stropiła.
Zegar wybił dziewiątą.
- Sylwio, czas do łóżka - powiedziała Dorothea. - Odprowadzę cię
do sypialni, jeśli kuzyn Veryan i pan Marcham mi wybaczą. Muszę
coś zrobić z tym twoim kaszlem. - Zignorowała zdumione
spojrzenie dziewczynki i ciągnęła: - Horace’a też chcę obejrzeć.
140
Sprawdzę, jak goi mu się ramię.
Panowie wstali. Sylwia pocałowała matkę, Horace otworzył przed
nimi drzwi i oboje wraz ze starszą przyrodnią siostrą opuścili
pokój.
- Pst - szepnęła Dorothea, gdy tylko drzwi za nimi się zamknęły. -
Chodźcie do kancelarii przeora. Mam wam coś bardzo ważnego do
powiedzenia.
7
Stajnie w Selwood Priory wybudowano na miejscu dawnych
pomieszczeń klasztornych, obok pozostał jednak fragment
pierwotnego budynku, załom ściany, który wykorzystano na
trójkątny ogródek z żywopłotami, żwirowymi ścieżkami i słodko
pachnącym krzewem róży pośrodku, który był ukochaną rośliną
matki Dorothei. W ogródku była też kamienna ławeczka i właśnie
na niej Dorothea siedziała w czwartkowe popołudnie.
Był ciepły wiosenny dzień i pączki róży napęczniały już na tyle, że
niektóre się różowiły. W tym zaciszu Dorothea często szukała
ukojenia.
Tego dnia bardzo potrzebowała spokoju, dręczyły ją bowiem
liczne obawy. Nie wszystkie posunięcia Brama wydawały jej się
zrozumiałe i dlatego czuła zagrożenie. Bez wątpienia coś knuł. Ale
co?
Przede wszystkim, dlaczego miałby pozwolić Michaelowi
Crossowi na wystąpienie o nagrodę za zatrzymanie okrętu i ujęcie
załogi. Poznawszy czas i miejsce lądowania, mógł przecież sam
zgłosić się po pieniądze, nie mieszając w to Michaela. Po drugie,
czemu miałby się zgodzić na przyjazd milicji do Selwood Priory
przed wyruszeniem do Runrock? Oznaczało to kilka mil nadłożonej
drogi, przede wszystkim zaś należało liczyć się z tym, że ktoś w
Priory podniesie alarm. Dom stał przecież nie dalej niż ćwierć mili
od Porthgavern.
141
Gdy tak siedziała i usiłowała zdecydować, co zrobić z Bramem,
padł na nią cień. Podniosła głowę i zobaczyła Toby’ego.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, panno Selwood?
- Ani trochę. Rozkoszowałam się ciepłem. - Dorothea przesunęła
się trochę i Toby usiadł obok niej na ławeczce.
Pan Marcham zachował dziwną powściągliwość w kwestii
przemytu, pomyślała Dorothea. Nie zadawał pytań i nie wygłaszał
uwag. Podejrzewała, że gość musi się domyślać, w czym rzecz,
dopóki jednak nie poruszał tej sprawy, była zdecydowana go nie
prowokować.
Toby jednakże przyszedł z określonym zamiarem.
- Chciałem z panią porozmawiać, panno Selwood.
- Ze mną? - spytała nieufnie Dorothea.
- Tak. Chyba zgodzi się pani ze mną, że byłoby katastrofą dla sir
Veryana, gdyby jutro wieczorem wyruszył przeciwko
przemytnikom razem z milicją i panem Gunthorpe’em. I tak źle się
stało, że stróże prawa mają tu zawitać.
Przez chwilę Dorothea mierzyła go wzrokiem, potem powiedziała
cicho:
- Owszem.
- Czy uderzyć go czymś ciężkim w głowę w pani imieniu?
Dorothea uśmiechnęła się.
- Liczę, że nie będzie takiej potrzeby. Jutro mamy jak zwykle
lunch. Zastanawiałam się nad nafaszerowaniem pasztetu z gołębi
środkiem przeczyszczającym.
- Bezpieczniejsza metoda - przyznał Toby.
Możliwość porozmawiania z kimś przyniosła Dorothei ulgę.
- On za nic nie może wystąpić przeciwko przemytnikom -
powiedziała. - Odkąd tu przyjechał, robi potworne zamieszanie,
mimo że ma dobre intencje. Powoli się uczy, ale ludzie nie darują
mu zdrady, a z ich punktu widzenia tak by to wyglądało. Sir
Veryan jest tu obcy, tolerują go jako Selwooda. Nic mu jednak nie
pomoże, jeśli ktoś zobaczy go jutro wieczorem w Runrock, jak
142
pomaga zakuwać w kajdany miejscowych.
- Zaskakuje mnie pani - powiedział Toby. - Byłem skłonny sądzić,
że milicja dotrze do Runrock i zastanie tam na przykład kilku Bogu
ducha winnych rybaków stawiających kosze na homary.
Dorothea roześmiała się.
- Tego nie można wykluczyć.
- Gunthorpe jest pod pewnymi względami bardzo podobny do
ojca Veryana - powiedział w zadumie Toby. - Za wszystkim kryje
się brutalna siła. A sir Veryan sprawia takie wrażenie, jakby szukał
jego aprobaty, zauważyła pani?
Dorothea zamyśliła się. Czy właśnie dlatego kuzyn poddał się
władzy Brama?
- To wiele wyjaśnia - odezwała się w końcu. - Od dawna się
zastanawiałam, dlaczego jeszcze nie przejrzał naszego sąsiada.
- Bardzo mnie martwi, że mój przyjaciel tak się zaplątał w jego
sieci - powiedział Toby. Gunthorpe był, jego zdaniem, bardzo
niebezpiecznym człowiekiem. Los okazał się bardzo niełaskawy,
czyniąc go najbliższym sąsiadem Veryana. - Gdybym mógł w
czymś pomóc, panno Selwood, to wystarczy jedno słowo. Jestem do
dyspozycji.
Jaki to życzliwy człowiek, pomyślała Dorothea. Rzadko ktoś ze
szczerego serca ofiarowywał jej pomoc. Sir Walterowi na pewno
nigdy się to nie zdarzyło. Nagle złapała się na myśli, że chciałaby,
żeby to Veryan był na miejscu pana Marchama.
- Najlepiej się pan przysłuży, biorąc jutro po południu Horace’a i
Sylwię na przejażdżkę. Na przykład do Trespyrion Quoit. Aha, i
niech pan nie je pasztetu z gołębi.
W piątek rano Veryan oznajmił przy śniadaniu, że jedzie do
Quilquin House ustalić ostatnie szczegóły.
- Przypuszczam, że pan Gunthorpe poczęstuje mnie lunchem -
powiedział. - Ale przed zmrokiem wrócę. Nie będziesz się nudził,
Toby, prawda? Kuzynko, proszę powiedzieć pani Kellow, że na
143
kolacji będą dwie osoby więcej niż zwykle, pan Gunthorpe i
kapitan milicji. Kapitan będzie miał ze sobą dwa tuziny ludzi, ale
tych na pewno zadowoli chleb z serem.
- Naturalnie, kuzynie. - Do diabła, pomyślała Dorothea. Liczyła, że
Veryan zje lunch w domu. I co teraz? Może jednak powinna
poprosić pana Marchama, żeby uderzył go czymś ciężkim?
Po milczącym lunchu Toby spełnił swą obietnicę i zabrał Sylwię
oraz Horace’a na przejażdżkę do Trespyrion Quoit. Widział, że
panna Selwood ma roboty po uszy. Dlaczego, u licha, Gunthorpe
zgodził się na ten pomysł z kolacją? - zastanawiał się. Milicji było
przez Selwood Priory nie po drodze, a co zyskiwał Gunthorpe
przez wmieszanie w tę akcję Veryana? I przez osobisty udział?
Mogłoby się wydawać, że z jego punktu widzenia lepiej byłoby
zawiadomić milicję, a samemu trzymać się w cieniu. Toby
próbował też wymyślić, co może zrobić panna Selwood, żeby
zapobiec tej nieszczęsnej kolacji.
Sylwia była w wyjątkowo dobrym nastroju. Zdawało się, że już
zapomniała Toby’emu jego narzucony udział w przejażdżce z
Bramem. Przez cały czas bawiła go swym szczebiotem i
szczegółowo opowiedziała wszystko o kręgu.
- Pod ziemią jest tam podobno pochowany czarnoksiężnik -
wyjaśniła. - Niech pan tylko pomyśli, panie Marcham, mógłby być
pochowany z „Księgą mocy”, tak jak czarnoksiężnik w „Pieśni
ostatniego minstrela”. Chciałabym się tam dokopać i sprawdzić.
Tymczasem dotarli do kręgu, który składał się z trzech megalitów
i wielkiego płaskiego głazu ułożonego na szczycie konstrukcji.
Wyglądało to jak stół giganta, a może jak stołek na trzech nogach.
Zsiedli z koni, Toby przywiązał zwierzęta do pobliskiego drzewa,
po czym obszedł budowlę. Rzeczywiście robiła duże wrażenie i
opowiadane przez tubylców legendy o czarnoksiężniku wydawały
się całkiem prawdopodobne. Z kręgu promieniowała dziwna moc.
Cienie zdawały się tu głębsze, a powietrze bardziej duszne. Nie
czuło się obecności zła, raczej ciężar wieków. Krąg wydawał się
144
skarbnicą dawnej nieziemskiej wiedzy.
- Jak dawno stoi ta budowla? - spytał, ostrożnie dotykając jednego
z głazów, który okazał się zadziwiająco ciepły.
- Nie wiem - odrzekł Horace. - Od czasu druidów, a może jeszcze
dłużej.
- Mnie się to wydaje niesamowicie romantyczne - stwierdziła
Sylwia. Szybko weszła do kręgu. - Panie Marcham, niech pan tu
usiądzie! - zawołała. - Tu jest zupełnie jak w łóżku.
- Nie, dziękuję - odrzekł Toby. - Stąd też dobrze widzę. Poza tym
trawa jest mokra. - Ta mała naprawdę nie powinna mówić do mnie
takich rzeczy, pomyślał.
Sylwia wypełzła spod płaskiego głazu.
- Czy pan jest przeciwnikiem przemytu, panie Marcham?
- Zamknij się, Sylwio - skarcił ją Horace. - Wiesz, że masz o tym
nie rozmawiać. Ech, te dziewczyny! - dodał z niesmakiem.
- Ja tylko spytałam - obruszyła się Sylwia.
Toby popatrzył na rodzeństwo: Horace był chodzącą nieufnością,
Sylwia przybrała wyzywającą pozę. Nagle poczuł się tak, jakby
miał osiemdziesiąt lat.
- Nie, nie jestem - odrzekł. - Moim zdaniem, to jest skutek złych
praw. Mimo to, panno Sylwio, uważam, że nie powinniśmy o tym
rozmawiać. Im mniej się mówi, tym mniej trzeba potem naprawiać.
Dziewczynka ze złością przygryzła wargę.
- Ja tylko pytałam tak ogólnie.
- Ty głupia, mała paplo - syknął Horace. - Każdy widzi, że cię
rozpiera, żeby coś wygadać. Bóg jeden raczy wiedzieć, co już
zdążyłaś napleść tym swoim długim jęzorem.
- Nic! - krzyknęła Sylwia przez łzy.
- Horace - wtrącił się Toby widząc, że dziewczynka naprawdę
przejęła się słowami brata. - Idź nazbierać stokrotek albo zajmij się
czymś innym. Chcę porozmawiać z twoją siostrą.
Horace patrzył na niego chwilę, po czym odszedł.
- Chodź - powiedział Toby, wyciągając rękę do Sylwii. -
145
Usiądziemy na tym kamieniu. - Tak też zrobili. - Posłuchaj, Sylwio,
widzę, że nie zdajesz sobie sprawy z tego, jakie konsekwencje może
mieć to, co czasami ci się wyrwie. Czy jeśli będę z tobą całkiem
szczery, to obiecasz zachować naszą rozmowę w tajemnicy?
Sylwia skinęła głową, potem pociągnęła nosem i wytarła go
chustką.
- Domyśliłem się, że twoja siostra od dawna zajmuje się...
handlem. Nie przyznała się do tego i ja też z nią na ten temat nie
rozmawiałem, ale wiem o tym, po tym jak we wtorek wieczorem sir
Veryan opowiadał o swoich planach. Poza tym jestem przekonany,
że panna Dorothea będzie chciała zrobić wszystko, byle nie
dopuścić do spotkania milicji z przemytnikami.
Sylwia milczała.
- Ale widzisz, Sylwio, gdybym był innym człowiekiem,
powiedzmy, że miałbym bardziej konwencjonalny sposób myślenia
i obawiałbym się, że w moim otoczeniu dzieje się coś niezgodnego
z prawem, to słysząc, jak poruszasz ten temat, natychmiast
nabrałbym podejrzeń. Mógłbym ci zagrozić, zaszantażować cię, na
przykład, opowiedzieć ci jakąś bajkę o tym, że twojemu bratu może
stać się krzywda, i wtedy wszystko byś mi dokładnie opowiedziała.
Rozumiesz mnie?
- Tak - szepnęła Sylwia.
- To dobrze. A wybaczysz mi, że tak cię pouczam?
Skinęła głową.
- I jeszcze jedno. - Tego mi nie wybaczy, pomyślał, ale kto oprócz
mnie może jej to powiedzieć? - Jeśli mężczyzna zaczepia cię w
sposób, który wprawia cię w zakłopotanie, to wierz mi, że nie
należy się po nim spodziewać niczego dobrego.
Sylwia poderwała głowę; oczy jej zabłysły.
- Ma pan na myśli pana Gunthorpe’a, prawda?
- Uderz w stół... - powiedział Toby, wstając.
Dał znak Horace’owi, żeby wrócił, a Sylwia odeszła do swojego
kuca.
146
- Niech pan pomoże mi wsiąść - powiedziała ze złością. Toby
spełnił jej życzenie. Gdy tylko znalazła się w siodle, szarpnęła
wodzami i pogalopowała w dal. Horace szybko znalazł się przy
koniach.
- Przyjęła moje pierwsze ostrzeżenie - rzekł szorstko Toby. -
Niestety, nie była gotowa przyjąć drugiego.
- W związku z Gunthorpe’em?
- A kimże innym? - Zerknął na chłopaka i dodał: - Wiem, że lubisz
grać w karty. Dlatego lepiej i ty uważaj. Znam go jeszcze z
Londynu. Oszukuje bez skrupułów.
- Och, wiem - odrzekł Horace. - Jedźmy już. Jeśli Sylwia dotrze do
domu przed nami, to wyślą kogoś na poszukiwania.
Sylwia posiadła w najwyższym stopniu typową dla wieku
dorastania umiejętność przybierania póz. Siedziała na parapecie i z
groźną miną obserwowała szybko zapadający zmierzch. Od czasu
do czasu przejmująco wzdychała. Powietrze wydawało się gęste od
prowokującego smutku. Reszta towarzystwa starała się ją
ignorować.
Toby rozmawiał z Fanny i komplementował jej talent do łatania
dziur. Bardzo dobrze wiedział, że Sylwia raz po raz piorunuje go
wzrokiem, ale nie zwracał na to uwagi.
Horace czytał starego „Timesa”; skakał wzrokiem od artykułu do
artykułu. „Amerykański statek zatrzymany przez tureckich
korsarzy...”. „We wtorek trzej ostatni jeńcy francuscy zbiegli z
twierdzy...”. To był świat przygód i podniet, do którego go
ciągnęło. Chciał być jego częścią, tęsknił do wielkich czynów w
wojsku. „Walka była zacięta i niezwykle krwawa, ale udało nam się
opanować twierdzę, choć, niestety, straciliśmy przy tym wielu
dzielnych ludzi”. Ale nie miało sensu teraz o tym myśleć. Nawet w
pułku liniowym stanowisko oficerskie kosztowałoby sto funtów
albo i więcej. Kiedyś Horace wspomniał matce, że chciałby przejść
na królewski żołd, i omal nie doprowadził jej tym do ataku histerii.
147
Dorothea siedziała i zamartwiała się, jak powstrzymać Veryana
przed wyruszeniem z milicją przeciwko przemytnikom. Co gorsza,
na kolację miał przyjść Bram Gunthorpe. Toby krótko
zrelacjonował jej przebieg wycieczki do Trespyrion Quoit.
Brakowało jej jeszcze tylko tego, żeby przy stole Sylwia zrobiła z
siebie widowisko, z czym należało się bardzo poważnie liczyć,
choćby dlatego, że dziewczynka z pewnością będzie chciała okazać
pogardę dla dobrych rad pana Marchama.
Rozległo się pukanie do drzwi i w szparze ukazała się głowa
Jacka.
- Przepraszam, panno Theo - powiedział. - Jest pani potrzebna w
kuchni.
Dorothea natychmiast wstała. O Boże, pomyślała. Co znowu? Jack
normalnie siadywał przy szafie z butami albo w składziku z
latarniami. Nie przynosił wiadomości do salonu, bo to należało do
obowiązków Lucy i Molly.
Gdy dotarła do kuchni, okazało się, że wszyscy są na dworze,
przed stajnią. Veryan ledwo trzymał się na koniu, pochylony nad
łękiem siodła. Pośpieszyli do niego Josh i Ozzie. W chwili gdy
Dorothea wyszła na dwór, kuzyn właśnie ześlizgnął się z konia.
Podtrzymywany przez Josha, osunął się na kamienie i dostał
gwałtownego ataku torsji.
Dorothea podbiegła do niego. Nadal wymiotował, zgięty wpół.
Był blady, na twarzy perlił mu się pot, a z ust płynęła brązowa
ciecz. Dorothea uklękła, powąchała wymiocinę, zbadała puls
Veryana i zawołała panią Kellow:
- Szybko, ciepłego mleka! Lucy, przynieś mi ze spiżami słoiczek z
napisem „Węglan wapnia” Zapamiętasz? W środku jest biały
proszek. - Służąca odbiegła.
- Co mu jest, panno Theo? - Josh schylił się i przyzwał Ozziego,
żeby pomógł mu podnieść Veryana.
- Trucizna. Prawdopodobnie kwas siarkowy. Dzięki Bogu, niezbyt
silne stężenie, ale i tak groźne. Idź po nosze, Josh. Będzie mniej
148
cierpiał.
Veryan jęczał i ściskał się za brzuch. Otworzył na chwilę oczy i
spojrzał na Dorotheę.
- Przepraszam.
- Pst - nakazała mu Dorothea.- Wypiłeś coś, co ci zaszkodziło.
Wnet wydobrzejesz.
Pani Kellow przyniosła ciepłe mleko i łyżkę, wróciła też Lucy ze
słoiczkiem. Dorothea odmierzyła trochę kredy, wsypała ją do mleka
i zamieszała. Potem odchyliła głowę Veryana, oparła ją sobie o
ramię i przytknęła mu kubek do warg.
- Wypij. Wszystko.
- To boli.
- Wiem. Ale musisz wszystko wypić.
- Co to jest?
- Mleko z kredą. Nic nie mów. Josh i Ozzie zaniosą cię do sypialni.
Veryan zamknął oczy.
Josh i Ozzie przetransportowali go do pokoju i ostrożnie ułożyli na
łożu. Przez pewien czas panowało duże zamieszanie. Pani Kellow i
Dorothea ściągnęły choremu buty, spodnie i frak. Dorothea wlała
mu łyżką do ust tyle mleka z kredą, ile tylko mogła. Większość po
chwili zwrócił, więc gospodyni musiała przystawić mu miskę, a
Dorothea podtrzymywała głowę i ocierała twarz.
- Tak - powiedziała. - Ponad wszelką wątpliwość kwas siarkowy.
Widocznie pan Gunthorpe chciał mieć całkowitą pewność, że sir
Veryan nie wejdzie mu w drogę.
- Czy on wyzdrowieje? Jest śmiertelnie blady.
- Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Można mu dawać
tylko mleko, kleik albo napar z korzenia maranty, to wszystko
neutralizuje kwas. Oddech ma, dzięki Bogu, nie najgorszy.
- A co z milicją, która ma tu być dziś wieczorem?
- Pan Gunthorpe wcale nie zamierzał sprowadzić do nas milicji.
Przypuszczam, że to była inicjatywa sir Veryana. Zaraz napiszę
liścik do pana Gunthorpe’a z wiadomością, że mój kuzyn
149
zachorował, więc z żalem muszę wycofać zaproszenie dla milicji, w
tych okolicznościach nie mogę bowiem zaoferować gościny. Nie
sądzę, żeby pan Gunthorpe się zdziwił.
Jedno jest pewne, pomyślała. Bram połknął przynętę i święcie
wierzy w wyładunek w Runrock. Wyglądało więc na to, że „Maria”
może bez przeszkód kierować się do Porthgavern. Dorothea
zwróciła się do pani Kellow:
- Proszę zawołać do mnie Josha.
Teraz była dobra chwila na to, by Josh zawiadomił Abla o zmianie
planów. Sir Veryan wrócił z Quilquin House chory i przekazał
wiadomość, że milicja będzie czekać w Runrock. Dlatego gdy tylko
kuter straży celnej odpłynie, trzeba przesłać Danielowi informację,
że miejsce lądowania zmieniono na Porthgavern. Josh powie
Ablowi, że wracając, zajrzy do Michaela Crossa, ale - rzecz jasna -
tego nie zrobi, toteż Michael o niczym nie będzie wiedział.
Natomiast plotka o otruciu sir Veryana rozejdzie się po okolicy i
szczęśliwym zrządzeniem losu reputacja kuzyna pozostanie
nietknięta.
Dorothea usiadła przy łóżku i spojrzała na pacjenta. Czoło wciąż
miał poorane bruzdami cierpienia i wydawał się niespokojny.
Biedak, znienacka wyrwany z zamknięcia, skazany na zupełnie
nieznany sposób życia w zrujnowanym majątku, którego
mieszkańcy zajmują się przemytem, zaprzyjaźnił się z jedynym
ladaco w okolicy, życzącym mu jak najgorzej. Na domiar złego
podano mu truciznę, bo chciał bronić prawa.
Veryan zamrugał i otworzył oczy. Wyciągnął rękę, po omacku
szukając dłoni Dorothei.
- Wypiłem coś. Na do widzenia. To było czerwone wino, ale
dziwnie smakowało.
- W winie był rozcieńczony kwas siarkowy. Nie martw się,
wyzdrowiejesz. Czy jeszcze czujesz bóle?
- Mam skurcze żołądka, ale już mi lepiej.
- To dobrze. Musisz teraz odpocząć. I pić tyle, ile tylko możesz.
150
- Kleik. Ohyda.
- Możesz dostać czystego mleka, jeśli wolisz.
- Niech będzie.
Veryan wciąż trzymał ją za rękę, więc Dorothea machinalnie
sprawdziła mu puls. Był równiejszy. Chętnie dałaby mu laudanum,
ale nie miała pewności, czy w tych okolicznościach jej wolno.
Wiedziała zaś, że część swych medycznych sukcesów zawdzięcza
ostrożności w stosowaniu większej liczby środków. Na przykład,
nigdy nie upuszczała pacjentom krwi, chociaż zalecała to większość
lekarzy. Natura, jeśli jej się pozwoli, robi swoje - taka była
medyczna dewiza Dorothei.
Przez chwilę w pokoju panowało milczenie. Kuzyn nie chciał
puścić jej ręki. Jak dziwnie tak się siedzi, pomyślała. Odzyskała
spokój, a Veryan, wciąż leżący z zamkniętymi oczami, wydawał jej
się dziwnie bezbronny. Obróciła głowę i przyjrzała mu się. Miał
jaśniejszą karnację niż jej ojciec i jaśniejsze włosy, widziała jednak
również cechy Selwoodów, choć niezbyt wyraźne: te same kości
policzkowe i może również usta, wąskie, lecz stanowcze.
Jej skupione spojrzenie musiało wytrącić chorego z drzemki, bo
znów podniósł powieki i na nią popatrzył. Nieznacznie się
zarumieniła. Veryan powoli zbadał wzrokiem jej twarz.
- Dlaczego zaczesujesz włosy do tyłu? - spytał szeptem.
- Tak jest łatwiej - odrzekła Dorothea, z pewnym zakłopotaniem
chowając za ucho zabłąkany kosmyk.
- Szkoda. Są piękne. - Znów zamknął oczy. Po chwili jego dłoń
zwiotczała; zapadł w sen.
Wieczór minął spokojnie. Jeśli nawet cokolwiek działo się na
dworze, towarzystwo siedzące w salonie nic o tym nie wiedziało.
Od czasu do czasu Horace z zadumaną miną podchodził do okna,
ale nawet on rozumiał, że nie może pomagać w wyładunku
towarów, gdy w domu jest gość. Dorothea dała Joshowi klucz do
skrytki pod bramą i starała się nie okazywać niepokoju, wszak
151
kuzyn był chory, a na niej spoczywały obowiązki wobec gościa.
Sylwia dąsała się nadal, więc w końcu rozdrażniona tym Fanny
wysłała ją do łóżka.
O dziesiątej wieczorem podano herbatę i wkrótce potem wszyscy
rozeszli się na spoczynek. Toby, który z wielką ochotą pomógłby w
wyładunku towaru, zorientował się, że jego obecność krępuje
wszelką działalność, dlatego taktownie wycofał się do sypialni.
Fanny zaraz poszła jego śladem.
- Chcesz potem iść ze mną, Horace? - spytała Dorothea. - Najpierw
zajrzę do kuzyna Veryana, ale gdy już będę wolna, wybieram się do
portu, żeby sprawdzić, czy wszystko biegnie zgodnie z planem.
- Naturalnie! - ucieszył się Horace.
- Spotkamy się około jedenastej przy kuchennych drzwiach.
Tuż po jedenastej wyszli z domu. Dorothea przebrała się w ciemną
suknię, a na głowie miała kaptur. Gdy doszli do bramy, zobaczyli
otwarte drzwi skrytki. Josh doglądał rozładunku mułów.
- Bez kłopotów - zameldował. - Tylko w porcie trzeba uważać,
panno Theo. Jest nie zaplanowana uczta. Ale panicz Horace na
pewno pani przypilnuje. - Przesłał młodzieńcowi surowe
spojrzenie.
- Będę przez cały czas przy siostrze - obiecał Horace.
- No, żebyś pamiętał - burknął Josh i wrócił do pracy. Na nabrzeżu
w Porthgavern istotnie odbywała się jakaś orgia. Ktoś otworzył
baryłkę brandy i każdy mógł z tego skorzystać. Kilku mężczyzn
chwiało się ramię w ramię i głośno śpiewało. „Maria” stała na
kotwicy kilkaset jardów od brzegu, a ostatnie łodzie dopływały
właśnie z resztą towaru.
Abel stał przy budynku kapitanatu. Gdy zobaczył Dorotheę, zaraz
do niej podszedł.
- Tym razem wystrychnęliśmy ich na dudka - powiedział,
szczerząc zęby w uśmiechu. - Kuter straży celnej przepłynął około
dziesiątej i zaraz jak tylko znikł za przylądkiem, a my dostaliśmy
sygnał, zaczął się wyładunek.
152
- Co tu się stało? - Dorothea wskazała rozbitą baryłkę. Abel
wzruszył ramionami.
- Frontowe życie. Wiadomo, jak to jest, panno Theo.
- Owszem. Jest niebezpiecznie. - Wskazała pijanych ludzi.
Rozejrzała się. - Michaela nie ma?
- Kiep przebił sobie widłami nogę - odrzekł Abel. Przyrodni brat
niewiele go obchodził.
Tak, pomyślała Dorothea, to pasuje. Spodziewała się czegoś
podobnego, wykrętu, który pozwoliłby Michaelowi nie
uczestniczyć w wyładunku. Był tchórzliwy i, jak to określił Josh, nie
stworzony na szpiega. Powiedziała, że rano zaniesie mu maść na
gojenie ran.
Za ich plecami pijacka pieśń wybuchła z nową siłą. Dorothea
zwróciła się do Horace’a:
- Lepiej chodźmy stąd. Tu się robi dość hałaśliwie. - Kątem oka
dostrzegła, że ostatnie kuce zaczynają podchodzić ścieżką ku
bramie Selwood Priory. Nic tu było po niej.
- Proszę się nie martwić, panno Theo. Wszystkiego dopilnuję -
zapewnił ją Abel.
Następnego ranka Sylwia była znowu w swoim radosnym
wcieleniu. Wstała wcześnie i zeszła do stajni, żeby wyczesać
zgrzebłem kuca, przy okazji zaś pociągnąć Ozziego za język, co się
działo poprzedniego wieczoru. Zawsze udawało jej się usłyszeć coś
ciekawego, a tego ranka wyobrażała sobie, że nikt poza nią nie zna
jeszcze dobrych nowin.
Wiedziała, że niedługo matka zawoła ją na lekcje do kancelarii
przeora, ale po śniadaniu miała wolną godzinkę, więc poszła
sprawdzić, czy nie będzie mogła pomóc Dorothei na poddaszu.
Zwykle była dla niej jakaś drobna praca, a Sylwia liczyła, że
tymczasem nadejdzie Abel albo Daniel.
Dorothea akurat rozcierała bryłę kredy, więc od razu zatrudniła
Sylwię przy przekładaniu kredowego proszku łyżeczką do słoika.
153
Zapasy węglanu wapnia się kończyły; większość zużyła
poprzedniego dnia, gdy ratowała Veryana, więc koniecznie musiała
zamówić nową porcję u aptekarza w Plymouth.
- Szkoda, że mnie tam nie było! - zaczęła z podnieceniem Sylwia. -
Ozzie powiedział mi, że całe Porthgavern pomagało. To było takie
ciekawe. Och, Theo, dlaczego nigdy nie chcesz mnie puścić?
- To nie jest miejsce dla kobiet - odparła Dorothea, rozkruszając
resztę bryły i wycierając dłonie wilgotną ścierką. - Brandy płynie
strumieniami, więc mogą się różne rzeczy zdarzyć.
- Ty tam chodzisz - zaoponowała Sylwia.
- Ja idę tylko na wyładunek, potem wracam do domu. Kiedy
mężczyzna się upije, Sylwio, jest mu wszystko jedno, czy ma przed
sobą kobietę godną szacunku, czy nie. - To była, jej zdaniem,
ciemna strona przemytu. Proceder ten dawał potrzebne pieniądze,
lecz również sprzyjał pijaństwu i rozpuście.
Na dole ktoś zapukał do drzwi. Sylwia podbiegła do okna i
wyjrzała.
- Przyszedł Daniel! - zawołała i pobiegła mu na spotkanie. Po
chwili ukazała się znowu, z roześmianą miną prowadząc przybysza
za rękę.
Dorothea też się uśmiechnęła i zrobiła krok naprzód.
- Miałam taką nadzieję. Danielu, że cię dziś zobaczę.
- Przyniosłem mały prezent dla panienki i dam go, jeśli panienka
puści na chwilę moją rękę. - Sylwia pozwoliła się przekonać, więc
Daniel sięgnął do kieszeni obszernego płaszcza i wyjął z niej
pakiecik.
Dziewczynka rzuciła się na niego, otworzyła i wyjęła granatowy
wisiorek. Podskoczyła z radości i pocałowała Daniela w policzek.
- Och, jaki jesteś miły. Czy ten wisiorek nie jest uroczy, Theo? Ojej,
dziękuję. - Bardzo lubiła Daniela.
- Już pani słyszała, jak poszło, prawda? - zwrócił się Daniel do
Dorothei. Skinęła głową. - Było prawdziwe przyjęcie. Takich
okrzyków radości jeszcze pani nie słyszała. Cały towar
154
błyskawicznie trafił do skrytki, panno Theo. - Urwał, zaraz jednak
odezwał się znowu: - Przykro mi, że Michaelowi zdarzył się
wypadek. Ten biedak zawsze miał dwie lewe ręce.
- Ozzie mówi, że dzisiaj rano wszyscy odsypiają wczorajszą pracę
- powiedziała Sylwia.
- Owszem. Dookoła jest pełno pijanych głupców - stwierdził ostro
Daniel.
- Ale nabraliście celników. - Sylwia roześmiała się. - Założę się, że
milicja z Launceston była wściekła. - Należało im się, pomyślała, za
to że chcieli przechytrzyć Kornwalijczyków. W duchu już
rozstrzygnęła, że Bram nie miał z tym wszystkim nic wspólnego.
Przecież to nie on doniósł na przemytników. Może chciał
powstrzymać kuzyna Veryana przed mieszaniem się do tej sprawy,
a skoro tak, to rodzina powinna być zadowolona.
Dorothea spojrzała na zegar, stojący na półce.
- Mama na ciebie czeka, Sylwio - powiedziała. - Już prawie
jedenasta.
- Lekcje! - Dziewczynka skrzywiła buzię. Jeszcze raz podziękowała
Danielowi za wisiorek, przesłała mu całusa i zbiegła po schodach
na dwór.
Dorothea i Daniel zajęli się sprawami „Marii”, jak zwykle bardzo
sprawnie. Okręt płynął teraz do Plymouth, gdzie kapitan miał
załatwić interesy ze znajomym admirałem w stanie spoczynku.
Następnym celem podróży było znów Roscoff. Daniel obiecał
jednak, że przed wyruszeniem zajrzy do Selwood Priory.
Dorothea odprowadziła go do drzwi, a potem zeszła do skrytki.
Leżały w niej dwie bele pięknej koronki z Brukseli i Valencienne, a
także trochę wykwintnych kołnierzyków z flamandzkiej koronki
klockowej i trochę porcelany z Sevres. Towar powinien rozejść się
szybko. W niedzielę po nabożeństwie lady Shebbeare dyskretnie
pytała Dorotheę o kołnierzyki, a kilka innych dam rozpuściło
wiadomość, że dobrze zapłaciłyby za koronkę wysokiej jakości.
Nareszcie, pomyślała. Po opłaceniu wszystkich, którzy pracowali
155
poprzedniego wieczoru, powinno jej zostać około ośmiuset funtów.
Mogła zacząć odkładać pieniądze z myśląc przyszłości Horace’a i
Sylwii.
Jedynym powodem do zmartwienia był dla niej kuzyn. Wiedziała
o tym już od pewnego czasu, ale gdy zobaczyła go spadającego z
konia, uświadomiła to sobie wyjątkowo wyraźnie. Kiedy
zdejmowała mu buty i rozbierała go z zabrudzonej odzieży, miała
wrażenie, że w ich znajomości coś się zmienia, zacieśnia się łącząca
ich więź. Nie zareagowała tak jak zwykle rozdrażnieniem, lecz
raczej współczuciem, a może nawet czułością.
Dorothea nie była pewna, czy te zmiany są po jej myśli. Miała dość
utrzymywania sekretu przed nie lubianym człowiekiem. O ile
trudniej byłoby dochować tajemnicy, gdyby polubiła kuzyna?
Mimo tych rozterek zorientowała się nagle, że bardzo spieszno jej
do domu, żeby sprawdzić, jak Veryan się czuje. Zastała u niego
panią Kellow, która obmywała mu ręce i twarz. Na stole stała miska
z mydlinami.
- On chce, żeby go ogolić, panno Theo! - zawołała gospodyni, gdy
tylko Dorothea przestąpiła próg. - Powiedziałam: Nie, panna Thea
nie pozwala.
Dorothea roześmiała się.
- Słusznie. Nie dzisiaj, kuzynie. Możesz odzyskać gładkość jutro,
jeśli wszystko dobrze pójdzie. Rozumiem, że czujesz się lepiej? -
Widok zarostu Veryana sprawił jej dziwną przyjemność. Miała
ochotę dotknąć jego policzka. Na wszelki wypadek splotła dłonie
na plecach.
- Słabo, ale lepiej. Dziękuję, pani Kellow. Na razie wystarczy.
Gospodyni z nikłym uśmieszkiem wzięła miskę ze stołu i wyszła
na korytarz. Dorothea nagle się zmieszała.
- Czy pijesz dostatecznie dużo płynów? - spytała.
- Jeśli wypiję jeszcze kroplę mleka, z pewnością zamienię się w ser.
- Czy mogę zmierzyć ci puls?
Veryan wyciągnął rękę. Dorothea ujęła w dwa palce jego
156
nadgarstek. Puls był o wiele lepszy.
- Pokaż język. Hm. - Odchyliła mu powieki i spojrzała w oczy.
- Czy jeszcze na coś chcesz spojrzeć?
- Nie, dziękuję. Jesteś zadziwiająco mocnej konstytucji, kuzynie. -
Kiedy przyjechał do Priory, pomyślała, był taki chudy, że byle
podmuch wiatru mógł go przewrócić. Teraz jego ciało stało się
bardziej muskularne, skóra nabrała zdrowszego odcienia i nawet
włosy wydawały się gęściejsze. - Mimo tego niefortunnego
przypadku powiedziałabym, że miesiąc na wsi bardzo dobrze ci
zrobił.
- Ja też tak uważam - przyznał Veryan. Usiadł trochę wyżej, a
Dorothea podłożyła mu pod plecy jeszcze jedną poduszkę. -
Zauważyłem, że odpoczęły mi oczy. Kiedy dostałem okulary,
kazano mi używać ich tylko do czytania. Ale byłem leniwy i nie
chciało mi się ich zdejmować. Gdy wzrok mi się pogorszył,
myślałem, że to typowe w pracy wykładowcy. Ale odkąd
rozdeptałem swoje okulary, widzę coraz ostrzej. Ty, na przykład,
zawsze byłaś rozmazana, a teraz stajesz się coraz wyraźniejsza.
- Mam nadzieję, że to dobrze - powiedziała, usiłując otrząsnąć się z
zakłopotania.
- Mówiąc metaforycznie - podjął - wątpię, czy kiedykolwiek
widziałem cię wyraźnie.
Dorothea stała przy jego łóżku. Veryan ujął ją za rękę.
- Po co ci moja ręka? - spytała, zaskoczona takim rozwojem
wypadków.
- Lubię ją trzymać - odrzekł po prostu. To dziwne, pomyślał.
Zawsze wydawało mi się, że klasyczne wykształcenie daje
człowiekowi wszystko, co potrzebne w życiu. Zaczynam w to
jednak wątpić. - Jakie masz ładne, długie palce.
Jak na człowieka, który nie znosił, gdy go dotykano, robił
zaskakujące postępy.
- Nie wierzę, żebyś już taki został - oświadczyła zdecydowanym
tonem Dorothea. - Jeszcze dzień lub dwa, i znowu będziesz sobą. A
157
tymczasem, kuzynie, tylko kleik albo mleko przez następne
dwadzieścia cztery godziny.
Veryan westchnął i puścił jej dłoń. Dorothea nie wiedziała jednak,
czy jest to powód do ulgi, czy do żalu.
Poprzedni wieczór Bram rozpoczynał w bardzo optymistycznym
nastroju. W Tideford spotkał milicję z Launceston i pokazał im
drogę do Runrock Cove. Po drodze zastanawiał się, czy nie
schować części przemycanego towaru dla własnych potrzeb, ale
odrzucił ten pomysł. Za wiele by ryzykował. Miał jednak nadzieję
na nagrodę do tysiąca funtów za zatrzymanie okrętu i po
dwadzieścia funtów za każdego skazanego przemytnika.
Naturalnie, były to pieniądze do podziału, oprócz niego mieli je
dostać strażnicy z kutra i milicja. Ale suma i tak wyglądała
obiecująco.
Jeśli milicja dobrze się spisze, to powinni osaczyć dużo ludzi.
Bram liczył, że będzie wśród nich Michael Cross. Bo na wspólnika
Michael się nie nadawał. Miał tchórzliwe serce i pecha. Szybkie
pchnięcie nożem podczas walki na brzegu było lepszym
rozwiązaniem. Strata niewielka.
Milicja przyjechała w sile dwóch tuzinów ludzi z kapitanem. Nikt
z nich nie był miejscowy, więc szli, potykając się w nieznanym
terenie. Bram pomyślał ze złością, że robią hałas, który spłoszyłby
każdego przemytnika. Na szczęście wiał wiatr od morza, który
głuszył wszystkie odgłosy.
Okazało się jednak, że nie ma okrętu, nie ma przemytników i nie
ma towaru. Kuter straży celnej przypłynął na czas, milicja
rozwinęła nakazany szyk, ale na próżno. Minęła północ. Wreszcie
po długim tupaniu dla ogrzania się kapitan rzekł:
- Widzę, że otrzymaliśmy błędną informację, sir. Albo
przemytnicy zwietrzyli naszą obecność.
Błędna informacja, pomyślał Bram. Już ja się policzę z Crossem.
- W porządku, chłopcy. W tył zwrot! Wracamy do koszar. Było
158
dużo szemrania i parę ironicznych okrzyków radości, ale
przemarznięci ludzie mieli dość siedzenia w mroku, a wyobrażenie
rumu bardzo ich kusiło. Bram przyjrzał się odjazdowi milicji, a
potem poczekał jeszcze, aż kuter straży celnej zawróci do Polperro.
Wreszcie dosiadł konia.
Następnego ranka był w takim nastroju, że ani Isabel, ani pani
Gunthorpe nie śmiały się do niego odezwać. Służący wypadł z
sypialni z siniakiem na szczęce, a gdy Sukey niechcący wylała
kropelkę kawy na stół, Bram zamachnął się i kopnął ją z taką siłą,
że upuściła dzbanek i kuśtykając, uciekła z jadalni. Isabel ugryzła
kawałeczek grzanki, chociaż zaschło jej w ustach ze strachu i miała
wrażenie, że je popiół. Nie ważyła się poruszyć. Widziała zresztą,
że z matką jest podobnie. Co się stało poprzedniego wieczoru?
Wreszcie Bram oprzytomniał dostatecznie, by spojrzeć na nie
przez stół.
- Wyglądacie jak dwa ciućmoki.
- Martwimy się o ciebie, mój drogi - powiedziała pani Gunthorpe
drżącym głosem.
Bram parsknął. Lubił, kiedy siostra i matka się go bały. Postanowił
potrzymać je przez chwilę w niepewności. Wstał od stołu.
- Wychodzę. Nie wiem, kiedy wrócę.
Zaraz potem usłyszały trzask frontowych drzwi. Isabel wyjrzała
przez okno; Bram szedł szybko, trzymają laskę z ołowianą
końcówką. Raz widziała, jak brat uderzył nią boczącego się konia.
Zrobił to z taką siłą, że potem zwierzę trzeba było dobić.
- Dokąd idzie? - spytała pani Gunthorpe, wpatrując się w
wyszczerbiony srebrny dzbanek do kawy, który wciąż leżał la
podłodze.
- W stronę Egioscolom. Chciałabym wiedzieć, co się stało. Pani
Gunthorpe na chwilę zamknęła oczy, ale milczała. Nauczyła się już
nie zadawać pytań.
Następne dwa dni Veryan spędził głównie w swoim pokoju. Parę
159
razy zdarzyło mu się na chwilę ostrożnie usiąść przy oknie, ale
każdy ruch jeszcze był dlań bolesny.
Przemyślał wszystko, co powiedziała mu Dorothea. Czy to
możliwe, że napił się kwasu siarkowego? Czyżby chciała mu
podsunąć myśl, że próbowano go otruć? Nie lubiła Gunthorpe’a - o
tym wiedział - ale ten zarzut doprawdy postawiła
nieodpowiedzialnie.
A jednak coś mu zaszkodziło. Na lunch zjadł tylko trochę chleba z
szynką i parę plasterków ogórka. Pani Gunthorpe jadła prawie to
samo. Zjadł też jabłko, ale ona również, razem wypili też butelkę
wina.
Jedyne, co miał w ustach tylko on, to kieliszek wina tuż przed
odjazdem. Dostał go od gospodarza w ostatniej chwili, gdy prawie
trzymał już nogę w strzemieniu, więc szybko wychylił jego
zawartość. I prawie od razu zachorował. Ale dlaczego Gunthorpe
miałby go otruć? To wydawało mu się niemożliwe.
Przemknęło mu przez myśl, że sąsiad nie chciał przyjechać z
milicją do Selwood Priory i zgodził się na to dopiero po jego,
Veryana, naciskach. Ale przecież nie...
W każdym razie od tamtego wieczoru Veryan nie miał żadnych
wiadomości. Gunthorpe nie zawiadomił go o sukcesie bądź
niepowodzeniu misji, a kuzynka również milczała jak zaklęta. Gdy
pytał panią Kellow, odpowiadała:
- Ja nic nie wiem, sir.
Panna Selwood musiała się pomylić co do trucizny, uznał w końcu
Veryan. Prawdopodobnie szynka była nieświeża. Może pan
Gunthorpe również zachorował? Pod koniec drugiego dnia Veryan
tak rozpaczliwie chciał się czegoś dowiedzieć, że zadzwonił na
służbę. Potem wstał, włożył szlafrok i usiadł na sofie.
- Molly, spytaj, proszę, pannę Selwood, czy byłaby tak dobra i
przyszła tu na chwilę.
Molly dygnęła i wyszła.
Dorothea wydała mu się bardzo poważna. Na jego widok
160
krzyknęła:
- Co ty robisz, kuzynie?! Nie powinieneś jeszcze wstawać.
Natychmiast wróć do łóżka.
- Chcę z tobą porozmawiać.
- Dobrze. Ale masz się położyć.
Veryan usłuchał polecenia. Dorothea machinalnie sprawdziła mu
puls, nalała następną porcję mleka, przyjrzała się, jak je wypija, i
dopiero potem usiadła na krześle przy łóżku.
- Powiedziałaś, że wypiłem kwasu siarkowego - zaczął Veryan
wprost. - Skąd ta pewność?
- Miałeś typowe objawy: brązowe wymiociny ze śladami krwi,
słaby puls, bladość i pot na twarzy, ból brzucha, oparzenie
podniebienia. Nie wystarczy?
- Czy to nie mógł być skutek zjedzenia zepsutej szynki?
Dorothea parsknęła śmiechem.
- Nie. - Po chwili dodała: - Są różne trujące kwasy, kuzynie, i
wywołują bardzo podobne objawy. Przykro mi, ale ktoś musiał
podać ci to celowo.
- Wiem, że nie znosisz Gunthorpe’a... - zaczął Veryan.
- Oczywiście, że go nie znoszę - burknęła Dorothea. - Próbował cię
otruć. Od pana Marchama wiem, że w stosunku do Sylwii
zachowuje się w sposób niegodny dżentelmena. Dręczy Fanny. No,
i wreszcie manipulacją udało mu się skłonić cię do wystąpienia
przeciwko wolnemu handlowi, żeby sam mógł zaspokoić swoje
ambicje sięgające w tym kierunku.
Veryan z wrażenia usiadł prosto.
- To niemożliwe.
- Kuzynie, Gunthorpe ma udział w przemytniczym interesie w
Cawsand - wyjaśniła Dorothea ze zniecierpliwieniem. - Chce, i
zawsze chciał, przenieść się bliżej domu, ściślej mówiąc, do
Porthgavern. Ale mój ojciec nigdy nie ufał mu w interesach, zawsze
twierdził, że to jest nienasycony rekin. Jeśli mi nie wierzysz, spytaj
sir Thomasa Shebbeare’a.
161
- Ależ on jest sędzią pokoju - zaprotestował Veryan. Dorothea
skwitowała słowa kuzyna śmiechem. Wszystko jedno, pomyślała.
Niech wreszcie usłyszy, jaki naprawdę jest Gunthorpe.
Milczenie trwało długo.
- Chcesz powiedzieć, że on mnie okpił?
- Obawiam się, że tak.
- Ale dlaczego mi o tym wcześniej nie powiedziałaś?
- Widzisz, kuzynie, kiedy nachodzi cię zły nastrój, robisz się
uparty jak muł - zaczęła oględnie Dorothea. - Nie jest łatwo
powiedzieć ci o czymkolwiek, co nie zgadza się z twoimi
wyobrażeniami.
Veryan rozważył jej słowa. Kiedy wyciągnął do niej dłoń,
Dorothea ją ujęła.
- Wiem - przyznał. - Przepraszam. Mój ojciec miał straszne ataki
złości i bił mnie. Jedyną obroną dla mnie było wytrwać. Gdybym
się wtedy załamał, wpadłbym w rozpacz. No, więc skoro raz się na
coś zdecydowałem, musiałem się tego trzymać. Czy to mnie
tłumaczy?
- Chcesz powiedzieć, że od tamtej pory wciąż robisz to samo?
- Prawdopodobnie, chociaż zanim tutaj przyjechałem, nie
zdawałem sobie z tego sprawy. Obrona własnych tez w świecie
akademickim wygląda nieco inaczej.
- Kuzynie, uwierz mi - poprosiła Dorothea z przejęciem. - Bram
Gunthorpe jest niebezpiecznym człowiekiem. Czy kiedyś przyszło
ci do głowy, że przypomina twojego ojca?
- Co takiego?! - Veryan raptownie puścił jej dłoń. Dorothea
pochyliła się ku niemu i położyła mu palec na wargach. Tak tym
wstrząsnęła Veryana, że zamilkł.
- Pst - powiedziała. - Przemyśl to sobie, a porozmawiamy później.
- Wyszła z pokoju.
8
162
Następnego ranka Dorothea siedziała z Fanny przy śniadaniu w
jadalni. Była wyjątkowo zadumana, ale myśli musiała mieć
przyjemne, bo raz po raz uśmiechała się do siebie. I dobrze
wyglądała. Wprawdzie nigdy nie sprawiała wrażenia chorowitej,
ale zwykle zjadała do kawy pół grzanki, a tego dnia zjadła całą i
jeszcze potem jabłko, zdradzając przy tym objawy dużego apetytu.
Fanny wciąż jeszcze zastanawiała się nad tym zjawiskiem, gdy do
pokoju weszła strapiona gospodyni.
- Słuchamy, pani Kellow - odezwała się Fanny. - Czy coś się stało?
- Oj, tak, proszę pani. Właśnie dostałam wiadomość, że u Crossów
był pożar. Nie wiadomo, czy przeżyli.
Dorothea, nagle pobladła, odsunęła od siebie filiżankę kawy i
wstała od stołu.
- Muszę tam pojechać. Powiedz Joshowi, żeby osiodłał Copper. I
niech pojedzie ze mną. Będę gotowa mniej więcej za kwadrans. -
Wyszła z jadalni.
- Czy sir Veryan o tym wie? - spytała Fanny.
- Jeszcze nie, proszę pani. Nie powiedziałabym mu bez
pozwolenia panny Thei.
- Słusznie. To by go tylko zaniepokoiło. Pani Kellow, proszę potem
przysłać na górę Molly. Trzeba naprawić zasłony w niebieskim
salonie, więc mogłaby mi w tym pomóc.
- Przykro mi, proszę pani, ale Molly jest niedysponowana. Rano
dostała ataku histerii. Rzucała się jak szalona. Ledwie mogłyśmy jaz
Lucy utrzymać. - W końcu Lucy dała jej mocno po buzi, a pani
Kellow wlała służącej do gardła porcję laudanum. Gospodyni nie
miała wątpliwości, że chodzi o Michaela Crossa, ale nie chciała
martwić panny Thei tą płochą dziewuchą.
Dorothea przebrała się w swoim pokoju w kostium do konnej
jazdy, nałożyła kapelusz na głowę i zeszła do stajni. Powinnam
była pomyśleć o tym, że Michaelowi może się coś stać, powiedziała
do siebie. Ale co by na to poradziła? Gdyby go ostrzegła,
zrozumiałby, że wszystko się wydało, i mógłby powiedzieć o tym
163
Bramowi.
Josh czekał już przed stajnią z jej klaczą, Copper, i swoim
wierzchowcem, długowłosym dereszem, którego używał do
różnych prac w majątku.
- Powiedz mi coś więcej - odezwała się Dorothea, gdy oddalili się
od zabudowań Priory.
- Jeden z chłopaków przybiegł z wiadomością około dziewiątej
rano, panno Theo. Cała chata spłonęła. Pożar zaczął się
prawdopodobnie od strzechy. Może któreś ze zwierząt przewróciło
lampę oliwną. Kury uciekły, ale świnie upiekły się, jak trzeba.
- Crossowie nie żyją? - Dorothea zignorowała ponury żart.
- Nie żyją. Zadusili się dymem. Bill Kellow był wczoraj w
Egioscolom i wracał późno, około północy. Mówi, że niczego nie
zauważył.
- Hm. - Chaty, zwłaszcza gliniane, kryte strzechą, paliły się bardzo
łatwo. W majątku było wiele pożarów: a to dziecko potknęło się o
polano wystające z kominka, a to nie uważał pijany, który w sobotę
wrócił do domu z gospody. Naprawdę łatwo było o nieszczęście.
Czy jednak można było to zrzucać na karb przypadku, skoro chata
Crossów spłonęła tuż po nieudanej zasadzce milicji?
Josh jakby czytał w jej myślach, bo rzekł:
- Słyszałem, że pan Gunthorpe wybrał się dziś rano do Plymouth,
panno Theo. Zamierza tam zostać kilka dni.
- Dość nagle.
Nie powiedziała nic więcej. Była pewna, że Josh podziela jej
podejrzenia, ale póki nie dowiedzieli się więcej, nie można było
niczego dowieść. Jechali teraz pod górę i zbliżali się do szczytu
wzgórza. W oddali ukazało się Egioscolom ze swą niezgrabną
kościelną wieżą. Po lewej Dorothea zauważyła smugę dymu.
Przyśpieszyła.
Gdy dotarli na miejsce, zgliszcza wciąż jeszcze się żarzyły, a
dookoła stała grupa wieśniaków z Egioscolom. Diggory Watson
pilnował sterty przedmiotów, najwidoczniej uratowanych z pożaru.
164
Abel Watson wyszedł im na spotkanie, wziął Copper za uzdę i
pomógł zsiąść Dorothei.
- Dzień dobry, panno Theo. Dzień dobry, Josh. Nieszczęście. -
Twarz miał posępną. - Nie bardzo nam było z Mikiem po drodze,
ale jednak co brat, to brat.
Dorothea skinęła głową i dotknęła jego ramienia.
- Wiem. Przykro mi, Abel. Czy wiesz coś więcej o tym pożarze?
- Tom zobaczył ogień około czwartej, jak był w oborze i doglądał
chorej krowy. Zbudził sąsiadów, ale zanim przybiegli, było za
późno.
- Czy zauważył coś podejrzanego?
Abel spojrzał na nią zaskoczony.
- Myśli pani, że ktoś podpalił chatę?
- To możliwe. Michael Cross zawsze bardzo ostrożnie obchodził
się z latarniami i z ogniem. Naturalnie, wypadki chodzą po
ludziach.
Duże ślady podków, przemknęło przez głowę Dorothei. Mimo
woli zaczęła się zastanawiać, czy Bram nie jechał tędy na swym
wielkim gniadoszu. Ale dookoła kręciło się pół wsi, więc wszystkie
ślady były już dawno zadeptane.
- Zbiegło się tutaj pół Egioscolom - powiedziała oschle.
- Zawsze może coś w rękę wpadnie - odparł kwaśno Abel. - No, i
pogapić się można.
Dorothea postanowiła przegonić gapiów; niechętnie pomrukując,
zaczęli się rozchodzić.
- Potrzebujesz pomocy? - spytała.
- Tim Wilcox ma przyprowadzić muły z Porthgavern. - powiedział
Abel. Wskazał stertę dzielnie pilnowaną przez Diggory’ego.
Dorothea zauważyła bez zdziwienia, że nie ma kur. Ludzie w
okolicy byli biedni jak myszy kościelne, zabrali wszystko, co mogli.
- Ale znikły również krowy i owce Michaela - rzekł Abel. - I osioł
też.
- Nie martw się - powiedziała. - Poznam jego krowy i owce. I osła
165
też. Rozpuszczę wieści dookoła, to się znajdą. Dziękuję, panno
Theo.
Dorothea skinęła głową i Abel odszedł.
- Josh, pojedziemy teraz do Quilquin House drogą koło źródła
świętego Petroka.
Josh pomógł jej się wspiąć na Copper, sam dosiadł deresza i
ruszyli.
- Dlaczego jedziemy akurat tędy, panno Theo?
- Wiemy o Michaelu coś, czego Abel, na szczęście, nie wie. Nie
mogę oprzeć się wrażeniu, że pan Gunthorpe mógł mieć udział w
tym pożarze. Jeśli był tutaj około czwartej rano, to nie musiał jechać
przez Egioscolom. Mógł wybrać drogę przez las.
Dotarli do źródła i przejechali na drugą stronę. Pod drzewami
grunt był jeszcze wilgotny. Zwolnili i teraz ledwie posuwali się
naprzód, uważnie wpatrując się w ziemię. Nagle Josh wyciągnął
rękę. Siady wielkich podków wyraźnie odcisnęły się w błocie. Dalej
znaleźli ich więcej. Jeździec podążał w odwrotnym kierunku niż
oni teraz.
- Widzi mi się, że to gniadosz pana Gunthorpe’a - stwierdził Josh.
- Bez wątpienia. - Bram był potężnie zbudowany, potrzebował
więc odpowiedniego wierzchowca. - Niewiele koni w okolicy ma
tak wielkie podkowy.
- Przejechał, ale nie wrócił. - Josh wskazał na końskie odchody. -
Świeże.
- Wątpię, czy pan Gunthorpe przyzna się do tego, o czym mówimy
- powiedziała Dorothea. - Ale dowód wydaje mi się bardzo
wymowny. Pan Gunthorpe jest mściwy i mógł uznać, że Michael go
zdradził.
- Po co jedziemy do Quilquin House, panno Theo?
- Złożymy grzecznościową wizytę, skoro jesteśmy tak blisko -
odrzekła obojętnie. - A jeśli przypadkiem usłyszysz coś od służby...
Wjeżdżając na dziedziniec Quilquin House, Dorothea zawsze
traciła humor. Było coś takiego w prostej, regularnej fasadzie i w
166
niewątpliwym, choć nie narzucającym się dobrym guście tej
architektury, by nie wspominać już przeświadczenia pani
Gunthorpe o swej moralnej wyższości oraz klasycznej urody Isabel,
że Dorothea czuła się w tym domu jak kopciuch nie na swoim
miejscu. W Selwood Priory, mimo żałosnego stanu domostwa, była
użyteczna i wiedziała, że od niej zależy byt tych, nad którymi
sprawowała opiekę. W Quilquin House była tylko starzejącą się
panną, której czas nieubłaganie mijał.
Nic dziwnego, że rzadko składała tam wizyty, w gruncie rzeczy
tylko wtedy, gdy wymagała tego grzeczność. Tym bardziej, że nie
mogła znieść, jak pani Gunthorpe wciąż oczernia Fanny, a na
wszelkie próby obrony odpowiada świętym oburzeniem w imię
wyższych zasad moralnych.
Drzwi otworzyła jej Sukey. Nadal kulała, a gdy Dorothea ją o to
spytała, wyjaśniła:
- To on mi zrobił, proszę pani, w sobotę rano. Był wściekły.
Miał powody, pomyślała Dorothea. Wyraziła dziewczynie
współczucie i obiecała przysłać maść.
Gdy była małą dziewczynką i przyjeżdżała do Quilquin House z
mamą, zawsze kusiło ją, żeby narysować coś na ścianie. W
gustownej sieni, utrzymanej w tonie agatowej zieleni Wedgwooda,
było coś takiego, co podsuwało jej myśl, żeby wszystko tam
pomazać. Teraz to dawne uczucie wracało, Dorothea miała ochotę
zedrzeć pozory samozadowolenia i odsłonić szkaradną
rzeczywistość. Naturalnie nigdy tego nie zrobiła.
Sukey zaprowadziła Josha Trisha do kuchni - natomiast Dorothea -
jak na gościa przystało, znalazła się w ślicznym salonie. Była tam
tylko pani Gunthorpe, która powitała ją taktownie, acz ze źle
maskowanym zaniepokojeniem.
- Moja droga Dorotheo, jak miło, że nas odwiedziłaś. Ale, ale... -
zerknęła na zegarek - czy pora nie jest przypadkiem dosyć
wczesna? Mam nadzieję, że nic złego się nie stało.
Dorothea wytłumaczyła, co zaszło.
167
- Tak więc stała się tragedia - zakończyła. - Michael Cross był
dobrym dzierżawcą i będzie go nam brakowało.
Pani Gunthorpe odpowiedziała w stosownym tonie, lecz bez
zaangażowania, a potem zmieniła temat:
- A co z sir Veryanem? Bardzo nam było przykro słyszeć, że
zaniemógł. Wierz mi jednak, droga Dorotheo, nie sądzę, by mogło
mu zaszkodzić coś u nas. Szynkę jedliśmy wszyscy. I mamy się
całkiem dobrze.
Dorothei wydało się, że pani domu nie czuje się swobodnie i
prowadzi tę rozmowę nie tylko po to, by spytać o zdrowie Veryana,
lecz również po to, by dodać sobie otuchy.
- Czy wiesz, moja droga, jaka była przyczyna tej choroby? - Pani
Gunthorpe najwyraźniej nie była w stanie się powstrzymać przed
zadaniem tego pytania.
Dorothea zwróciła uwagę na jej ręce, nerwowo splatające się na
kolanach.
- Owszem, wiem - odparła, wlepiając w nią wzrok. - Ktoś podał
mu kwasu siarkowego.
Pani Gunthorpe zbladła, wargi jej zadrżały.
- Nie! Nie! - wyszeptała.
- Obawiam się, że tak. - Dorothea podeszła do pani domu, usiadła
obok niej i krzepiąco ujęła ją za rękę. - Podano mu słaby roztwór
kwasu, prawdopodobnie w winie. Nie sądzę, by komuś chodziło o
zabicie sir Veryana. Dawka nie była wielka, a on zjadł przedtem
dostatecznie dużo, by organizm wchłonął część trucizny. Pani
Gunthorpe kurczowo ścisnęła jej rękę.
- Och, Dorotheo! Tak się bałam... Sir Veryan nastawa! na
sprowadzenie milicji do Selwood, a widziałam, że Bramowi ten
pomysł się nie podoba... Och, czym ja sobie na to zasłużyłam? Bram
jest taki... Miał wszystko, co chciał. Wszystko. A teraz, nawet nie
wiesz, Dorotheo... Ciągle domaga się pieniędzy... grozi mi... I
muszę mu dawać. Ale jest jeszcze Isabel i... - Kobieta poddała się
rozpierającym ją uczuciom.
168
Dorothea siedziała w milczeniu. Z jej punktu widzenia
pobłażliwość okazywana przez matkę Bramowi w dzieciństwie
doprowadziła do katastrofalnych skutków. Ale była to częściowo
również wina jej ojca. Zawsze zachęcał Brama do wybryków, klepał
go po ramieniu i mówił mu, że jest najbardziej paradnym kogutem,
jakiego widziała okolica. Biedna pani Gunthorpe chciała jak
najlepiej, ale, niestety, popełniła błędy, za które teraz przyszło jej
płacić.
W końcu pani Gunthorpe otarła oczy.
- Martwię się o Isabel - wyznała. - Ona się go boi i to fatalnie
wpływa na jej zdrowie. Złe śpi. Dziś rano powiedziała mi, że
słyszała, jak Bram wstaje w środku nocy i wychodzi z domu.
Naturalnie, zdarza mu się czasami wychodzić do... No, nie wiem,
dokąd on tam chodzi. Dżentelmeni robią takie... Ale sądzę, że jej się
zdawało. Rano tutaj był, chociaż teraz znów go nie ma, bo pojechał
do Plymouth. Nie lubię, kiedy to robi, bo przestaje tam z
nieodpowiednimi ludźmi.
- Może tymczasem weźmie pani Isabel i wyjedzie? Wtedy Bram
nie będzie miał się od kogo domagać pieniędzy. W Bath sezon się
już skończył, ale nad morzem są inne kurorty, o których słyszałam
dużo dobrego, na przykład, Lyme albo Sidmouth.
- Och, gdybym tylko mogła. - Pani Gunthorpe westchnęła. - Ale
wiesz, Dorotheo, dwie kobiety podróżujące bez męskiego
towarzystwa... To niemożliwe. Nie masz doświadczenia w tych
sprawach, moja droga. To by bardzo dziwnie wyglądało.
Pani Gunthorpe głośno wydmuchała nos. Dorothea widziała, że
wszystko wróciło do normy i kobieta znów przybrała typową dla
niej protekcjonalną pozę. Zupełnie, jakby rozmowa, którą odbyły
przed chwilą, wyleciała jej z głowy. Dorothea była zdania, że
dziwną sytuację, w której dwie damy podróżują bez towarzystwa,
warto było znieść, gdyby miało to oznaczać pozbycie się Brama.
Niedługo potem wyszła od pani Gunthorpe i wyruszyli z Joshem
w drogę powrotną do domu. Ich spostrzeżenia się pokrywały.
169
Rozmowy Josha ze służbą potwierdziły informacje zdobyte przez
Dorotheę. Bram pojechał dokądś w nocy, ale zdążył wrócić na
śniadanie, które zjadł w dobrym nastroju. Teraz był w Plymouth,
ale nikt nie wiedział po co. Możliwe, że oddawał się hazardowi.
- Niech pani powie sir Veryanowi o tym liściku, co było w nim o
paniczu - zwrócił jej uwagę Josh. - Trzeba go ostrzec. Człowiek,
który truje i morduje, nie cofnie się przed niczym.
- Będzie trudno. Nie mogę mu powiedzieć o Michaelu, nie mówiąc
o przemycie.
- Michael się nie podpisał, panno Theo. Kto mówi, że ten liścik był
od niego?
- A co będzie, jeśli sir Veryanowi przyjdzie do głowy wziąć Molly
w krzyżowy ogień pytań? Mój Boże, Molly?! Ona wpadnie w
popłoch, nie ma dwóch zdań.
- Myśli pani, że Molly wszystko wygada?
- Kto wie, co ta dziewczyna zrobi. Plecie, co jej ślina na język
przyniesie. Bez różnicy. Nie, Josh, wolę nie mówić o niczym sir
Veryanowi, dopóki się nie okaże, że naprawdę muszę.
Ale chciałabym mu powiedzieć, pomyślała. Chciałaby być z
kuzynem na takiej stopie, żeby nie rozmyślać nad każdym słowem i
nie musieć uważać, czy go nie urazi. Niestety, nie było ją stać na
luksus swobodnego mówienia o wszystkim i poważnie wątpiła, czy
będzie ją stać w przyszłości.
Dorothea wróciła do domu dopiero około drugiej i wszyscy zeszli
się już na lunch. Przeprosiła rodzinę i powiedziała, żeby na nią nie
czekać. Obiecała, że zejdzie do jadalni, gdy tylko się przebierze.
Ponieważ jednak bardzo się śpieszyła, zamiast włożyć jedną z
szarych sukni, których miała w garderobie mnóstwo, wzięła to, co
jej wpadło pod rękę, czyli ozdobną ciemnobrązową suknię, która
ładnie uwypuklała kontrast między jasnymi włosami i ciemnymi
oczami.
Dorothea nigdy nie dumała długo nad strojami. Nigdy nikt nie
170
zwracał na nie uwagi. Ale tego dnia, gdy weszła do jadalni, rozległ
się znienacka pomruk uznania.
- Ho, ho, Theo - zawołał Horace - wyglądasz wspaniale! Prawda,
mamo? Toby wstał na jej widok, obszedł stół i odsunął jej krzesło.
- Pięknie pani wygląda, panno Selwood - powiedział. - Powinna
pani jechać do Londynu i wszystkich oszołomić.
- Dzię... dziękuję - bąknęła Dorothea.
Jej wzrok padł na Veryana. Był ubrany w karmazynowy szlafrok z
brokatu, który należał kiedyś do sir Waltera - wywabiono zeń
plamy z porto, tabaki i brandy - i wyglądał zaskakująco swobodnie.
Wpatrywał się w nią z jawnym zachwytem, co - nie wiadomo
czemu - zmieszało ją o wiele bardziej niż komplementy Horace’a
czy pana Marchama.
- Czy powinieneś już wstawać, kuzynie? - spytała, starając się, by
zabrzmiało to normalnie.
- Naturalnie - odpowiedział Veryan. - Zdaję się na opinię pani
FitzWalter. Tam na górze już dostawałem pomieszania zmysłów.
Zresztą gdybym został w sypialni, nie zobaczyłbym, kuzynko, jak
uroczo dziś wyglądasz. - Gdzieś zginęła jego nieśmiałość.
Toby popatrzył na przyjaciela zdumiony, a potem przeniósł wzrok
na Fanny, żeby sprawdzić, czy i ją zainteresowała ta okoliczność.
- Myślę, że sir Veryan może już z nami usiąść, Theo - wstawiła się
za nim Fanny. - Popatrz na niego, jaki jest wychudzony. A dopiero
co pomogłyśmy mu trochę przybrać na wadze.
Dorothea wybuchnęła śmiechem.
- Pozwalasz mu owijać się wokół małego palca, Fanny. - Odsunęła
krzesło, wstała i obeszła stół. Veryan posłusznie podał jej rękę, żeby
mogła sprawdzić mu puls. - No, dobrze - powiedziała. - Myślę, że
możesz sobie na trochę pozwolić, kuzynie. Czy jesteś głodny?
- Nie, jeśli mam dostać kleik.
- Pani Kellow zrobi ci jajko na miękko i da kromkę chleba z
masłem. Bez wina, jest w nim za dużo kwasów. I masz dokładnie
wszystko gryźć.
171
- Przestań robić tyle hałasu, Dorotheo - wtrącił się Horace. - Jesteś
jak troskliwa kwoka. Ona ma dobre chęci, kuzynie, tylko trochę
przesadza.
- Jestem jej bardzo wdzięczny i ty też powinieneś, Horace. -
Veryan uśmiechnął się do Dorothei, a w jego oczach było tyle
ciepła, że się zarumieniła.
Toby obserwował tę rozmowę z niejakim rozbawieniem. Przyjaciel
pozwalał się rozpieszczać dwóm kobietom, co więcej wyraźnie był
z tego zadowolony! Panią FiztWalter traktował jak ulubioną ciotkę.
A to, co powiedział pannie Selwood... Okazało się, że Veryan wcale
nie jest odporny na kobiece wdzięki. Toby zaczął się zastanawiać,
czy kuzynka nie zainteresowała przyjaciela znacznie bardziej, niż
mu się wcześniej zdawało. Veryan patrzył na nią z miną, której
Toby nigdy przedtem u niego nie widział, rozbawioną i czułą
zarazem. Zerknął na Fanny. Ona też przyglądała się tej parze, a gdy
odwróciła głowę, pochwyciła wzrok Toby’ego. Pytająco uniósł
brew i dyskretnie puścił do niej oko.
Po lunchu Veryan poprosił Dorotheę o krótką rozmowę.
- W bibliotece, jeśli można, kuzynko.
Wydawał się zdecydowany skończyć z chorowaniem, a ponieważ
zjadł jajko z chlebem i nic mu się nie stało, Dorothea nie sprzeciwiła
się. Zauważyła, że kuzyn siada w skórzanym fotelu z wyraźną
przyjemnością.
- Chodzi o Michaela Crossa - zaczął. - Wnoszę, że rano byłaś
zobaczyć, co tam się stało.
- Tak. Naturalnie, przekazałam kondolencje w twoim imieniu. -
Dorothea zrelacjonowała mu zajścia w nieco okrojonej formie.
- Czy sądzisz, że jest coś, co powinienem w tej sytuacji zrobić?
Proszenie jej o radę było tak niepodobne do Veryana, że
początkowo Dorothea po prostu wytrzeszczyła na niego oczy.
- No, myślę, że Abel Watson byłby ci wdzięczny za gwineę albo
dwie. Michael był jego przyrodnim bratem, więc jako najbliższy
krewny musi się zająć pogrzebem.
172
Veryan zapisał to sobie w notesie.
- Czy coś jeszcze?
Dorothea opowiedziała mu o zaginionych zwierzętach
gospodarskich.
- Czy jesteś pewna, że potrafisz skłonić sprawcę do ich zwrotu?
- Z pewnością - odrzekła pogodnie Dorothea.- Musisz wiedzieć, że
w okolicy panuje opinia, jakobym była czymś w rodzaju
czarownicy. Nieczęsto udaje się mnie zwieść. A zagroziłam
ludziom czymś bardzo przykrym w razie, jeśli zwierzęta się nie
znajdą.
- Czymże takim? - spytał rozbawiony Veryan.
- Skromność nie pozwala mi wyjawić. Ale zapewniam cię, że
groźba była paskudna.
Veryan roześmiał się, choć ostrożnie, bo jeszcze był dość obolały.
Toby ma rację, pomyślał. Gdy kuzynka się postara, to jest
pięknością, tym bardziej pociągającą, że zupełnie nie zdaje sobie z
tego sprawy. Oczywiście, nie miała konwencjonalnej urody, ale bez
wątpienia była piękna. To dziwne, że wcześniej tego nie zauważył.
- Chciałbym, kuzynko, żebyś coś dla mnie zrobiła, gdy będziesz
miała trochę czasu.
- Co takiego? - spytała Dorothea.
- Drzewo genealogiczne mieszkańców Selwood Priory i
Porthgavern. Wszystkich Watsonów proszę mi podkreślić. Są
ważni, a poza tym muszę wiedzieć, kto jest kim.
- Dobrze. Ale powinnam cię uprzedzić, że koligacje są znacznie
bardziej skomplikowane, niż ci się zdaje, bo mój dziadek był nie
mniej płodny jak ojciec, tyle że nie wyróżniał potomków
jednakowym nazwiskiem.
- Boże wielki, tu z pewnością istnieje niebezpieczeństwo
kazirodztwa.
- Wątpię, czy ludzie się tym przejmują - odrzekła Dorothea.
Zauważyła jednak, jak wstrząśnięty jest Veryan, więc dodała: - W
starożytnej Grecji było podobnie. Zeus i mój ojciec mieli ze sobą
173
wiele wspólnego.
Veryan osłupiał, a po chwili wątle się roześmiał.
- Rozumiem. Znowu jestem przemądrzalcem.
- Och, nie! Sama rozumiem, jakie to może być gorszące. Ale ja tu
dorastałam, więc Abel i inni są dla mnie po prostu krewnymi.
Naturalnie, Horace i Sylwia też.
- Czy i ja się mieszczę w tym kręgu rodzinnym? Dorothea
popatrzyła na Veryana. Spytał o to całkiem obojętnym tonem, ale w
jego oczach czytała, że jest to dla niego ważne. W dzieciństwie był
bardzo samotny, uświadomiła sobie nagle. Musiał mieć silną
potrzebę przynależności do rodziny,
- Początkowo do pokrewieństwa z nami wcale ci się nie śpieszyło -
powiedziała ostrożnie. - Mam nadzieję, że zmieniłeś zdanie. Horace
i Sylwia nie ponoszą odpowiedzialności za swoją sytuację,
podobnie jak Watsonowie.
- Przyjmuję ten fakt.
- Wobec tego oni na pewno przyjmą ciebie. - Nie powiedziała nic o
sobie. Zwróciło to uwagę Veryana i jego uczucia natychmiast się
ochłodziły. Tymczasem Dorothea zrobiła pauzę, po czym dodała: -
Ludzie tutaj nie uważają się za Anglików, kuzynie. Im szybciej to
zrozumiesz, tym szybciej zaczniesz być jednym z nich.
- Nie są Anglikami! - Przez myśl przemknęły mu Agincourt,
Armada, Trafalgar. - To niedorzeczność...
Dorothea milczała.
Znowu, pomyślał Veryan. Znowu zaczynali się lepiej rozumieć i
nagle kuzynka wystąpiła z czymś tak absurdalnym, że wydawało
się, jakby mówili różnymi językami.
Dorothea wstała.
- Przepraszam, kuzynie - powiedziała oficjalnym tonem. - Muszę
zajrzeć do Molly, która jest niedysponowana. Polecę zrobić dla
ciebie na dzisiejszą kolację trochę pieczonej ryby. Mam nadzieję, że
to się spotka z twoją akceptacją.
- Niech będzie - burknął Veryan. Intymny nastrój rozwiał się bez
174
śladu.
Następne kilka dni minęło spokojnie. Ramię i głowa Horace’a już
się zagoiły, ale Veryan nie wspominał o powrocie chłopaka do
szkoły, więc ten mu o tym nie przypominał. Razem z Sylwią i
Tobym spędzał większość popołudni na konnych przejażdżkach po
majątku. Miał świadomość, że jest potrzebny do opieki nad siostrą.
Naturalnie, w obecności pana Marchama Sylwia nie potrzebowała
przyzwoitki, ale należało też pilnować, żeby Bram Gunthorpe
zanadto się do niej nie zbliżał.
Horace znał siostrę lepiej niż ktokolwiek inny i dobrze wiedział, że
Sylwia wciąż głęboko przeżywa swą cielęcą miłość, jeszcze
podsyconą zakazami. Miał tylko nadzieję, że mimo to dziewczyna
nie palnie żadnego niewybaczalnego głupstwa.
Veryan, dość wstrząśnięty, poszedł na pogrzeb Crossów w
towarzystwie Josha i Horace’a. Złożył Ablowi kondolencje i
umówił się na rozmowę o sprzedaży inwentarza. Krowy, owce i
osła zwrócono prawie natychmiast. Kury bez wątpienia trafiły do
różnych garnków w okolicy.
Dorothea skrupulatnie rysowała drzewo genealogiczne i przy
okazji zdumiała się płodnością Selwoodów w kilku ostatnich
pokoleniach. Pokazała swoje dzieło Sylwii.
- Mam nadzieję, że kuzyn Veryan nie pójdzie w ślady przodków -
powiedziała dziewczynka. - Gromadę małych Veryanków trudno
byłoby wytrzymać.
- Bądź spokojna! - odparła Dorothea, również bardzo niechętna tej
wizji.
- Przecież kuzyn jest mężczyzną, może nie? - zauważyła cynicznie
Sylwia. - I nie widziałaś, jak za nim patrzy Lucy. A ja widziałam.
- Sylwio!
- To prawda. - Dziewczynka spojrzała na ponurą twarz
przyrodniej siostry i natychmiast dodała: - Nie rób takiej miny,
Theo. Ja tylko żartowałam.
175
- Jeśli kuzyn Veryan... - Dorothea miała wrażenie, że pod jej
stopami otwiera się czarna dziura.
- Powiedziałam tylko, że Lucy patrzy za nim, Theo -
zniecierpliwiła się Sylwia. - Nie mówiłam, że on patrzy za Lucy.
Jeśli patrzy za kimkolwiek, to za tobą.
- Chyba znowu żartujesz? - żachnęła się Dorothea. W każdym
razie brązową suknię schowała głęboko do szafy. Czuła, że za
bardzo zwraca w niej uwagę.
Sylwia roześmiała się.
- Doprawdy, Theo, cóż jest w tym złego? - Czuła w tej chwili
zdecydowaną wyższość nad przyrodnią siostrą. Przynajmniej
wiedziała, że budzi zainteresowanie mężczyzn. Na przykład,
Brama. Tylko gdzie on się podział? Po nabożeństwie udało jej się
zamienić parę słów z Jane, służącą Gunthorpe’ów, ale ta
powiedziała jej tylko, że od ponad tygodnia nikt Brama nie widział.
Kwiecień plecień był na zmianę to deszczowy, to słoneczny, a
potem nastał maj. Wieczory wyraźnie się wydłużyły, pogoda
poprawiła. Wróciły jaskółki i znów zaczęły budować gniazda w
stajniach. Z lasu za zabudowaniami Priory rozbrzmiewało kukanie
kukułki.
Veryan całkiem wyzdrowiał i dalej objeżdżał swój majątek, a
Dorothea często mu teraz towarzyszyła. Odwiedzili kilka razy
panią Tregair i mała Jenny zaczęła się oswajać z Veryanem. Podobał
jej się jego niski głos, więc podchodziła bliżej i bliżej, aż wreszcie
któregoś razu położyła mu rączkę na kolanie, żeby się oprzeć.
Dorothea widziała, że kuzyn tężeje, ilekroć Jenny go dotyka.
Stopniowo jednak przyzwyczaił się do tego, aż wreszcie kiedyś w
takiej sytuacji machinalnie wyciągnął rękę i pogłaskał małą po
głowie.
Wytłumaczył Dorothei, że tymczasem nie może wiele zrobić dla
pani Tregair. Po prostu nie było dość pieniędzy, by wszystkie
gliniane chaty ze strzechami zastąpić nowymi, z kamienia i łupku.
176
- Ale martwię się o nich - powiedział. - Ta chata jest dla nich
niezdrowa, zwłaszcza dla Jenny. Czy widziałaś tam w środku kubeł
do łapania deszczówki? I jeszcze ten przegniły materac.
- Wiem. Ale robisz, co możesz. A słomiany materac na drewnianej
ramie na pewno jest lepszy niż siennik rzucony na gołą ziemię.
- Poza tym - ciągnął Veryan - ostatnim razem, gdy tam byliśmy,
zauważyłem butelkę brandy ukrytą w kącie. Nie wspomniałem o
tym, bo nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Wydawało mi się
okrucieństwem pouczać tę kobietę, skoro Jenny jest taka chora, a
chatę powinno się zbudować od nowa.
- Nie sądzę, żeby pani Tregair sama piła. Jeśli przyjmie czasem w
prezencie butelkę brandy, to potem może ją odsprzedać i trochę na
tym zarobić. A jestem pewna, że wszystkie oszczędności wydaje na
dzieci.
- No, właśnie - rzekł Veryan. - Jak mogę położyć czemuś kres, jeśli
nie mam nic do zaofiarowania w zamian? Któregoś dnia
rozmawiałem z Ablem i opowiedział mi, jak niepewny jest dochód
z łowienia ryb i jak trudno rybakom związać koniec z końcem,
aczkolwiek muszę powiedzieć, że Abel chyba radzi sobie nie
najgorzej.
- Razem z żoną prowadzą sklepik - wyjaśniła Dorothea. A pod
sklepikiem mają dużą piwnicę, pomyślała. Doskonale wiedziała, że
co pewien czas Abel płynie z przyjaciółmi do Roscoff i wraca z taką
ilością brandy i ginu, że łódź omal nie zatonie.
- W Porthgavern panuje straszne pijaństwo - mówił dalej Veryan. -
Bóg raczy wiedzieć, jak miejscowi znajdują na to pieniądze, ale są
noce, że ta wieś wygląda jak dom dla obłąkanych: ludzie się biją,
piją na umór, sprowadzają sobie kobiety. Nie powinno tak być.
- Czy masz jakieś pomysły? - spytała Dorothea zaintrygowana, z
czym wystąpi kuzyn. Pijaństwo rzeczywiście jest bardzo naganne,
pomyślała, ale było tutaj jak świat światem.
- Tak. Zbuduję drogę.
- Drogę!?
177
- Pomyślałem, że warto spróbować od jesieni nawozu z
wodorostów i zdechłych ryb, naturalnie jeśli będzie do zdobycia.
Można byłoby dowozić nawóz na mułach i osłach, ale wozy byłyby
bardziej ekonomiczne.
- Wozy! W okolicy nie ma chyba ani jednego.
- Właśnie. Dlatego potrzebujemy dróg z prawdziwego zdarzenia.
Te, które są, bardziej przypominają ścieżki dla mułów. Jak do tej
pory, widziałem w okolicy tylko jedną drogę przejezdną dla
wozów, z Torpoint do Liskeard, tam gdzie kursują pocztowe
dyliżanse. Sama pomyśl, jakie korzyści odniosłoby Porthgavern,
gdybyśmy zbudowali drogę, która się z tamtą łączy. A ja mógłbym
jej używać do transportowania nawozu.
Dorothea milczała. Budowa drogi nigdy nie wpadła jej do głowy.
Mimo to natychmiast dostrzegła zalety tego pomysłu. Ludzie
znaleźliby zatrudnienie w chudych miesiącach. Można byłoby
wozić w lepszych warunkach bydło i owce na targ do Bodmin.
Wozy oznaczałyby, że nie trzeba trzymać tak wielu mułów i osłów,
których karmienie było kosztowne. Umożliwiłoby to również
szybszy transport towarów przemycanych do Porthgavern albo
Morvoren Cove, a być może również powiększyło zasięg handlu.
Jednak z drugiej strony ułatwiłoby to policji dostęp do nabrzeża.
- Czy droga biegłaby również przez Egioscolom? - spytała.
- Naturalnie. Wykorzystalibyśmy istniejący szlak.
- A stać cię na to?
- Oto jest pytanie. Duża część pieniędzy z opłat dzierżawnych
idzie na spłacanie hipoteki, którą zastawił twój ojciec. Kapitał daje
rocznie tysiąc pięćset funtów, a oprócz tego mam jeszcze trzysta
funtów rocznie z mojego spadku. Ale jeśli zbuduję drogę i okolica
się na tym wzbogaci, to i my wzbogacimy się przy okazji.
- Możesz przynajmniej zacząć - Dorothea rozważyła kwestię.
Gdyby odważyła się opowiedzieć Veryanowi o przemycie, to
pieniądze przynoszone przez „Marię” mogłyby bardzo pomóc w
urzeczywistnieniu tego projektu.
178
- Czyli popierasz pomysł?
- O, tak. Jestem pod wrażeniem, kuzynie. Słowo daję. Dotarli do
niewielkiego lasu. Ostatnio Veryan był w tym miejscu wczesną
wiosną, teraz dęby i buki miały już mnóstwo liści, a na ziemi
rozpościerał się dywan dzwonków. Było niebiesko jak okiem
sięgnąć, tylko tu i ówdzie widniały plamy różu i bieli od firletek i
dzikiego czosnku. Oboje powściągnęli konie.
- Pięknie tutaj - powiedział Veryan. - Nie miałem o tym pojęcia.
- Owszem, jest pięknie. Uwielbiam tę porę roku. Wszystko jest
świeże i zielone.
Coś straciłem, kiedy tego nie miałem, pomyślał Veryan. Jako
dziecko zwracał uwagę na zmiany pór roku i bardzo to lubił.
Przypomniał sobie, jak Matty robiła mu specjalne pisanki, żeby
mógł je turlać z górki za domem. Owijała jajka różnymi ozdobnymi
liśćmi, obwiązywała bawełnianą nicią i zabezpieczała muślinem.
Potem gotowała je na twardo w wodzie z łupinami cebuli. Po
odwinięciu jajek na skorupkach, które nabrały złocistobrązowego
odcienia, widać było jaśniejsze wzory z liści.
W Oksfordzie zauważał pogodę tylko wtedy, gdy potrzebował
ognia, żeby jego książkom nie groziła wilgoć.
A tutaj to wszystko należało do niego! Wbrew swojej woli
odziedziczył zaniedbany majątek z tysiącami problemów do
rozwiązania i nagle dostał taki wspaniały prezent: las pełen
niebieskich dzwonków.
Pierwszy raz w Kornwalii Veryan pozwolił sobie na ostrożne
zadowolenie. Z przyjemnością odetchnął świeżym powietrzem. W
nozdrzach został mu zapach ziemi i dzwonków z domieszką
dzikiego czosnku. Pod wpływem tego ostatniego coś mu się nagle
przypomniało.
- Co, na Boga, robiłaś, kuzynko, wczoraj po południu? - spytał. W
domu panował odrażający smród, a pani Kellow i Dorothea
krzątały się w fartuchach i wydawały tak zajęte, że Veryan nie
chciał im przeszkadzać.
179
- Robiłyśmy mydło. To dobry interes, zapewniam cię.
- Jakiego rodzaju mydło? - spytał Veryan zaciekawiony.
- Różnych rodzajów. Zielone do użytku domowego, ale i lepsze
gatunki. Nawet miałam cię spytać, czy wolisz zapach róży, czy
kwiatów dzikiego bzu, bo mogę nadać mydłu i taki, i tak aromat.
- Kwiatu bzu. Ale czy powinnaś się zajmować takimi sprawami,
kuzynko? - Dostrzegł w oczach Dorothei dziwny wyraz, więc
szybko wyjaśnił: - Nie chciałem cię urazić. Ale taką ciężką, brudną
pracę z pewnością można zostawić w rękach pani Kellow, Molly i
Lucy.
Dorothea wybuchnęła śmiechem.
- Akurat nie. Robienie mydła wymaga dużej wiedzy i łatwo może
się nie udać. Poza tym jak na dom tej wielkości mamy bardzo małą
służbę. Fanny i ja też musimy wiele robić. Dlatego w tylu pokojach
zalegają takie warstwy kurzu.
- Nie stać nas na większą służbę. Może będzie, kiedy ostatni z
Watsonów dorośnie. - Veryan odkrył, że sir Walter przeznaczał
szylinga tygodniowo na utrzymanie każdej ze swoich latorośli.
Dawało to w sumie około trzydziestu funtów rocznie, co
wystarczyłoby na zatrudnienie czterech lub pięciu służących.
- Popatrz na to od innej strony - poradziła Dorothea. - Te pieniądze
stanowią pomoc dla wszystkich dzieci w rodzinie. - W istocie
można było nawet powiedzieć, że ułatwiają „bliskim” sir Waltera
znalezienie mężów i żon. Na przykład, matka Abla urodziła sir
Walterowi dwoje dzieci i dwa szylingi tygodniowo, które
dostawała na ich wychowanie, póki dzieci nie skończyły trzynastu
lat, wystarczyły, by sprowadzić do jej domu niejednego
konkurenta, w tym ojca Michaela Crossa.
- Przynajmniej z czasem ta suma będzie maleć - zauważył Veryan.
- Pod warunkiem, że nie zaczniesz naśladować mojego ojca -
mruknęła Dorothea i natychmiast pożałowała tych stów.
- Co takiego?! - zagrzmiał.
- Przepraszam - szepnęła. Spurpurowiała na twarzy.
180
- Myślisz, że ja...?
- Och, daj spokój... Przepraszam. Nie wiem, co mnie podkusiło,
żeby to powiedzieć. - Nigdy w życiu nie przeżyła takiego wstydu.
Najbardziej chciała w tej chwili, żeby rozstąpiła się pod nią ziemia.
Veryan spojrzał na nią z ukosa. Wciąż była czerwona na twarzy.
Doświadczenia Veryana z płcią piękną ograniczały się do kilku
epizodów, o których wolałby zapomnieć. Przypomniał sobie, jak
drwił z niego sir Walter, gdy wiele lat temu spotkali się pierwszy
raz w Oksfordzie. Kuzynka przynajmniej uważała, że byłby w
stanie naśladować sir Waltera. Nagle zorientował się, że ma na
twarzy uśmiech.
Wiosenna pogoda nie trwała jednak długo. Przyszedł silny wiatr z
południowego zachodu i znów zrobiło się zimniej. Wskaźnik
barometru w sieni alarmująco opadł. Gdy Dorothea wyglądała
przez okno na dwór, zamiast niebieskiego nieba i wiosennych
kwiatów widziała czarne skłębione chmury i białe grzywy piany na
morzu. Dzięki Bogu, sir Veryan zdążył wysłać kogoś do pani
Tregair, żeby wymienił przegniłą trzcinę w dachu.
- Chyba zbiera się na sztorm, panno Theo - powiedział Josh. -
Konie są bardzo niespokojne.
Kilka łodzi rybackich, które wcześniej wypłynęły, gorączkowo
starało się wrócić do brzegu. Horace, Toby i Sylwia poszli do portu
w Porthgavern zobaczyć, co tam się dzieje. Na nabrzeżu trwał
wielki ruch. Wszystko, co nie było przymocowane, pośpiesznie
chowano. Opuszczano maszty, a łodzie cumowano za falochronem
wybudowanym przez sir Waltera. Małe łodzie powyciągano na
brzeg. Pozamykano okiennice w domach i zaparto je antabami.
Niebo przybrało odcień ołowiu.
- Uwielbiam sztorm! - zawołała Sylwia.
- Podobają jej się wraki - kwaśno zauważył Horace. Zerknął na
niebo, które z każdą minutą ciemniało. - Lepiej już wracajmy.
- Wcale nie lubię wraków. Nie, kiedy toną ludzie - zaprotestowała
181
Sylwia.
- Czy w tej okolicy tonie dużo statków? - spytał Toby. Zbliżali się
już do bramy Priory, gdy rozległ się grzmot, a niebo rozcięła
błyskawica.
- Ojej! - zawołał Horacy.- Lepiej pobiegnijmy! - W tej samej chwili
spadły na ziemię pierwsze grube krople.
Toby chwycił Sylwię za rękę. Zanim dopadli progu, wszyscy byli
przemoknięci do suchej nitki. Pani Kellow, utyskując zagarnęła ich
do środka, a Jack zabrał spływające wodą okrycia i kapelusze. Na
kamiennych płytach zrobiły się wielkie kałuże, więc gospodyni
kazała Molly przynieść wiadro i szmatę. W sieni zrobiło się tak
ciemno, że Lucy musiała pozapalać lampy i świece.
Sztorm trwał przez cały dzień, a pod wieczór zaczął się nasilać.
Wszyscy byli rozdrażnieni, bo nic nie można było zrobić. Nawet
Veryan, który umiał odciąć się od całego świata, wsadziwszy nos w
książkę, czytał Pindara z mniejszą uwagą niż zazwyczaj. Dorothea
chodziła tam i z powrotem po salonie, od czasu do czasu
wyglądając przez okno, by popatrzeć na strugi wody lejące się z
nieba. Gniewny pomruk morza docierał wszędzie, a wiatr gwizdał
w kominie i raz po raz wdmuchiwał dym do pokoju. Tapiserie
kołysały się na ścianach.
Nagle na dole rozległ się hałas, natarczywe pukanie, a zaraz po
nim zmieszane ludzkie głosy. Dorothea prawie wybiegła z pokoju.
Przed drzwiami stał ociekający wodą Abel; po twarzy płynęły mu
strugi wody.
- Statek, panno Theo - wysapał. - Wygląda na bryg handlowy.
Niesie go prosto na skałę Morvoren.
- Zaraz przyjdziemy. Dziękuję, Abel.
Wróciła do salonu. Horace zerwał się na równe nogi.
- Wrak, Theo?
- Obawiam się, że tak. Na skale Morvoren. Sylwio, Fanny,
pomóżcie pani Kellow w razie, gdyby ktoś przeżył katastrofę.
Kuzynie, panie Marcham, czy chcecie iść z nami? Będziecie
182
potrzebować ciepłych ubrań i porządnych butów. Horace, przynieś
liny, proszę.
- Chyba nie chce tam pani iść, panno Selwood? - odezwał się Toby.
Naturalnie, że chcę. Medyczna wiedza jest bardzo potrzebna. Pan
nie musi, panie Marcham. To będzie długa i męcząca noc.
- Idę. A ty, Veryan?
Jego przyjaciel zamknął książkę i wstał.
- Przebiorę się - powiedział.
Mniej więcej po kwadransie Veryan, Horace, Toby i Dorothea
wyszli z domu. Dorothea włożyła praktyczną szarą suknię i okryła
się ciepłą pelisą. Miała też rękawice i buty z grubej skóry. W ręce
trzymała torbę lekarską. Na dworze świszczał i wył wicher. Trudno
było iść naprzód, aż musieli trzymać się jedno drugiego, żeby
dotrzeć do bramy. Dalej jednak teren był bardziej osłonięty i szło się
trochę łatwiej.
Wydaje się, że morze jest tuż-tuż, pomyślał Veryan, nagle tknięty
złym przeczuciem. Miał nadzieję, że nie jest tchórzem, ale nigdy nie
lubił dużych wysokości. Niebo co chwila rozświetlały błyskawice, a
widok, jaki się wtedy ukazywał, bynajmniej nie dodał mu otuchy.
Horace, nie przejmując się tym ani trochę, szedł na czele pochodu
wąską ścieżką na skraju klifów, mając za sobą Toby’ego. Veryan
spojrzał na Dorotheę i skulił ramiona.
Podała mu rękę.
- Nie taki diabeł straszny jak go malują! - spróbowała przekrzyczeć
łoskot sztormu. - Chodź ze mną.
Veryan ujął jej dłoń i pozwolił się poprowadzić ku przepaści.
Wielkie fale z hukiem wdarły się do groty poniżej, zadudniło pod
ich stopami, gdy wodna ława uderzyła w jej tylną ścianę, a potem
woda wytrysnęła na wszystkie strony w powietrze z jakiejś
rozpadliny, jakby się zagotowała.
- O Boże!
Dorothea obróciła się i uśmiechnęła.
- Wspaniałe, prawda? Nie bój się, to nie robi krzywdy. Chodź.
183
Gdy zeszli na dół, na brzegu kręciło się już około pięćdziesięciu
ludzi. Niektórzy mieli liny tak jak Horace, inni przyszli z bosakami.
Gdzieś w mroku, w tej kipieli, był statek, którego nieszczęsna
załoga próbowała uniknąć wylądowania na skałach.
Ktoś z tłumu krzyknął, zobaczył bowiem sylwetkę brygu na tle
nieba. Jeden maszt już był złamany. Albo załoga nie zdążyła zwinąć
żagli, albo - co bardziej prawdopodobne - straciła nad nimi
kontrolę, bo jeden z większych żagli rozpaczliwie trzepotał,
podarty na pasy. Statek nieuchronnie zmierzał ku ostrym
krawędziom skały Morvoren.
Rozległ się trzask, statek zatrząsł się i przechylił. Już był na skale.
Każda kolejna fala zdawała się go dobijać. Dorothea widziała
przerażonych ludzi, biegających tam i z powrotem po pokładzie.
Trzasnęło raz jeszcze i bryg powoli przewrócił się kilem do góry.
Woda zaczęła go zalewać.
- O Boże! - krzyknął Veryan. - Czy nic się nie da zrobić? Kilku
mężczyzn, związanych jedną liną, weszło do spienionej wody i
zaczęło chwytać kawałki drewna, płynące w stronę brzegu. Potem
pojawiły się skrzynie i baryłki, potem znowu kawałki drewna.
Wydawało się, że cały statek połamał się na drzazgi. Błyskawice
jarzyły się jedna za drugą, a gdy patrzyło się na białą pianę
wyrzucaną w powietrze, miało się wrażenie, że z nieba pada
ognisty deszcz. Istne piekło.
Rozległ się ludzki krzyk. Ratownicy ujrzeli mężczyznę kurczowo
trzymającego się deski. W pianie widać było jego rękę i głowę.
Natychmiast ruszono ku niemu i wyciągnięto nieszczęśnika na
brzeg. Mężczyzna wymiotował i drżał na całym ciele, a z rany nad
okiem obficie płynęła mu krew. Horace i Toby chwycili go i
odciągnęli do Dorothei, która wcisnęła lekarską torbę między dwie
skały i była przygotowana na wszystko, na co w takich warunkach
mogła być przygotowana.
Szybko obejrzała mężczyznę, dała mu łyk brandy i zbadała ranę
nad okiem.
184
- Wydobrzeje. - Dała znak Billowi Kellow i Ozziemu, żeby zanieśli
go na górę, do domu, gdzie czekała gospodyni.
Na brzeg trafiali następni. Niektórym Dorothea mogła pomóc, inni
nie mieli tyle szczęścia. Martwych odkładano w jedno miejsce.
Przyszła spokojniejsza chwila. Dorothea otarła wodę z twarzy i
rozejrzała się. Veryan stał po uda w wodzie i pomagał Ablowi
holować ciężką skrzynię. Horace i Toby nieśli jakiegoś biedaka w
kierunku ciał leżących nieco wyżej. Jej wzrok zawędrował ku
statkowi i nagle zobaczyła kobietę z dzieckiem w ramionach,
trzymającą się ostatkiem sił masztu i broniącą przed potwornymi
falami.
Bez namysłu Dorothea chwyciła linę, zostawioną przez Horace’a, i
puściła się biegiem. Przeskakując od skały do skały, próbowała
dosięgnąć kobiety. Za plecami słyszała krzyki, ale nie zwracała na
nie uwagi. Fale rzucały kobietę w stronę brzegu, by zaraz potem
porwać ją znowu w głąb morza.
Muszę do niej dotrzeć, muszę, powtarzała sobie Dorothea. Gdyby
udało jej się dopaść następnej skały, oklejonej wodorostami, to
miała szansę.
Nagle olbrzymia fala załamała się tuż przed nią. Dorothea straciła
równowagę i uległa sile żywiołu. Próbowała jeszcze chwycić się
skały, lecz było za późno, wessał ją wir. Kilka razy wypłynęła na
powierzchnię, ale nie mogła się chwycić śliskiego głazu. Czuła
bolesne pulsowanie w ramieniu i wiedziała, że siły szybko ją
opuszczają.
Zaczęła tracić świadomość. Nagle coś nią szarpnęło, przeszył ją
straszny ból. Jęknęła. To Veryan, widząc niebezpieczeństwo,
obwiązał liną skalną iglicę, potem siebie wpół i rzucił się do
rozszalałego morza. Zdołał chwycić Dorotheę za suknię i wciągnąć
ją na skałę, zanim przetoczyła się po nich następna fala. Wytężając
wszystkie siły, Veryan starał się utrzymać Dorotheę jedną ręką i nie
puścić skały drugą.
Abel z kilkoma ludźmi ruszył mu na pomoc i wkrótce wszyscy
185
znaleźli się na brzegu. Dorothea odepchnęła Veryana i chciała
wstać.
- Matka z dzieckiem - wycharczała. - Muszę im pomóc.
- Nic już im nie pomożesz. - Veryan z trudem oddychał. Był
przemoczony, ramię miał pokaleczone w miejscu, gdzie tarło o
skałę, gdy usiłował wyciągnąć Dorotheę z wody. Jeśli ona utonie,
myślał wtedy, jeśli ona utonie, to co ja zrobię?
- Ale dziecko... muszę... - Strwożona Dorothea wstała i potykając
się, ruszyła w stronę morza.
Veryan szarpnął ją do tyłu, otoczył ramionami i zamknął w
mocnym uścisku.
- Och, Theo! Już myślałem, że cię stracę. Nie rozumiesz?
Myślałem, że cię stracę! - Jakże mu ulżyło, że ją trzyma i wie, że
Dorothea żyje. Czuł bicie jej serca i słyszał szloch. Położył dłoń na
jej głowie i czule ją przytulił.
9
Z nocy sztormu Dorothea zapamiętała bardzo niewiele. Jakoś
dowlokła się do domu, podtrzymywana przez bardzo
zaniepokojonych Veryana i Abla, tam zaś oddano ją pod opiekę
pani Kellow. Gospodyni zmierzyła ją wzrokiem i rozłożyła ręce w
trwodze.
- Jak pani wygląda? - krzyknęła. - Co pani najlepszego robiła? -
Przegoniła Veryana i Abla, powiedziawszy im na odchodnym, że
Lucy ma dla nich w spiżami grzane wino. Były tam również
paszteciki, ale Veryan i Abel musieli jeszcze wrócić nad morze.
Dorothea nie bardzo zdawała sobie sprawę z powszechnego
niepokoju, jaki wzbudziła. Kiedy tylko pani Kellow przebrała jaw
nocną koszulę, a Molly ogrzała jej pościel patelnią, kiedy tylko
poczuła, że jest jej ciepło i sucho, wyobraźnia nieustannie
podsuwała jej obraz tonącej kobiety z dzieckiem. Źle spała, rzucała
się na łożu, przewracała z boku na bok i nie zdawała sobie sprawy
186
z tego, że gospodyni wlewa jej coś do ust, a Fanny siedzi obok na
krześle i chłodzi jej czoło zwilżoną szmatką.
Następnego ranka wciąż miała lekką gorączkę i była w
płaczliwym nastroju. Czasem zdawało jej się, że wielka siła wciąga
ją pod wodę i chce utopić, a czasem, że prąd porywa ją na otwarte
morze, a jej płuca pękają z wysiłku, gdy próbuje zaczerpnąć tchu.
- Co się stało z dzieckiem? - szeptem spytała gospodynię.
- Z jakim dzieckiem, panno Theo?
Dorothea znów zapadła w gorączkowy sen, ale ilekroć się budziła,
zadawała to samo pytanie.
Gdy po śniadaniu Veryan spytał o zdrowie kuzynki, pani Kellow
powiedziała mu, co ją dręczy.
- Mogę przynajmniej pomóc jej odzyskać spokój ducha - rzekł. -
Pójdę do niej.
Veryanem wstrząsnął widok Dorothei w gorączce, z włosami
splątanymi od rzucania się po łożu. Nawet nie bardzo wiedział, czy
go poznała. Usiadł przy niej i ujął ją za rękę. Całkiem zapomniał o
konwenansach.
- Theo, to ja, Veryan. - Drugą ręką pogłaskał ją po rozpalonym
czole.
Dźwięczny głos na nią podziałał; Dorothea otworzyła oczy i
spróbowała skupić wzrok na twarzy kuzyna.
- Dziecko? - szepnęła. - Tam było dziecko, prawda?
- Przykro mi, ale utonęło. Leży przy matce w szopie kapitanatu,
razem z innymi ludźmi z brygu. Byłem tam dziś rano. Oboje mają
spokój na twarzach.
Nastąpiła chwila milczenia. Dorothea lekko zmarszczyła czoło,
potem zamknęła oczy, a spod powiek popłynęły jej dwie łzy.
- Nie pozwolisz ich wrzucić do rowu?
Veryan zwrócił się do pani Kellow, licząc na wyjaśnienie.
- Jest takie miejsce, gdzie chowamy obcych, sir Veryan. Pan
Normanton nie pozwala ich grzebać na cmentarzu. Mówi, że nie
wie, czy nie są niewierzący, a za grzebanie takich nikt mu nie płaci.
187
- Naprawdę tak mówi? Zajmiemy się tym. - Veryan zwrócił się
ponownie do Dorothei: - Theo, słyszysz mnie? - Skinęła głową. -
Będą mieli prawdziwy chrześcijański pochówek na cmentarzu,
nawet gdybym sam miał odprawić nabożeństwo. Obiecuję ci.
- Dziękuję - szepnęła. - Chyba teraz pośpię.
Veryan puścił jej dłoń, ale zanim wyszedł z pokoju, stał jeszcze
przez dłuższą chwilę nad Dorotheą.
Ach, więc to tak, pomyślała pani Kellow. Ciekawe, czy panna Thea
o tym wie? A potem pomyślała: ciekawe, czy sir Veryan o tym wie.
Bram, ku swemu niewątpliwemu pożytkowi, pilnował, żeby
wygrać, ale nie przesadzić; tracił dostatecznie dużo, by nie
wzbudzać niepotrzebnych wątpliwości. Sztorm przeszkodził mu
we wcześniejszym powrocie do domu, ale Bram nie zmarnował
czasu. Poznał kapitana okrętu werbunkowego, który właśnie
przybył z Portsmouth i miał za zadanie przeprowadzić pobór do
marynarki w tym rejonie.
Pobór, jak Bram dobrze wiedział, był oględną nazwą dla
przymusowego wcielania. Istniały ściśle określone kategorie ludzi,
które powinny się były zgłosić. Musieli to być mężczyźni w wieku
między osiemnastym a pięćdziesiątym piątym rokiem życia,
najlepiej marynarze lub rybacy. Kapitan miał instrukcje, by nie
wcielać dobrze urodzonych młodzieńców ani innych ludzi, którzy
mogliby mieć wpływy i zaszkodzić admiralicji, ale wytyczne te
częściej łamano, niż honorowano.
Kapitan wypił z Bramem kilka butelek porto i opowiedział mu w
tym czasie, że jego ludzie nie znoszą swojego zajęcia.
Nienawidzono ich, a trudno było nałapać dość rekrutów, nie
narażając się na gniew miejscowej społeczności. Nieraz zdarzały się
napaści na jego ludzi.
Bram wyraził należne współczucie i znów napełnił kieliszek
kapitana.
- Może mógłbym pomóc - powiedział. - Mam młodego krewnego,
188
który ostatnio wszedł w konflikt z prawem. Nic poważnego,
zwykłe podejrzenie o przemyt, w każdym razie ma skłonność do
obracania się w niewłaściwych kręgach.
- Nadałby się - wybełkotał kapitan.
- Wspaniały chłopak. Potrzebuje tylko trochę dyscypliny. Takiej
jak w marynarce. i - Tylko jak to zrobić?
- Ja się tym zajmę - powiedział Bram. - Będziesz miał tego dobry
zysk, mogę ci to obiecać.
Następnego dnia Dorothea czuła się już dostatecznie dobrze, by
ostrożnie wstać i zejść do salonu w szlafroku i szalu zarzuconym na
ramiona. Kuzyn i Toby wyjechali z domu na objazd okolicy, żeby
sprawdzić, jakie uszkodzenia w majątku spowodował sztorm;
Veryan musiał też załatwić sprawę nabożeństwa za dusze ofiar
katastrofy brygu.
- Kazał się wynieść staremu księdzu, słowo daję -
konfidencjonalnie przekazała pani Kellow Dorothei od razu, gdy
zobaczyła ją z rana. - Powiedział księdzu, że przynosi hańbę
duchownemu stanowi, i natychmiast kazał wykopać zbiorowy
grób. - Utonęło ośmiu członków załogi, kapitan i jego żona z
dzieckiem.
- Czy sir Veryan naprawdę odprawi nabożeństwo osobiście, jak
pani sądzi? - spytała Dorothea.
- Powiedział, że tak, jeśli pan Normanton nie będzie chciał.
Przecież jest duchownym.
- Zapomniałam o tym.
- Cieszę się, że sir Veryan wziął sprawy w swoje ręce, jeśli pani
wie, co mam na myśli. Wiele razy widziałam księdza tak pijanego,
że ledwie mógł się wspiąć po schodkach na ambonę.
Wyjście z pokoju w koszuli nocnej, szlafroku i papuciach, z
rozpuszczonymi włosami wydawało się Dorothei dość
niestosowne, ale ponieważ panowie byli poza domem, uznała, że
może zaryzykować. W salonie zastała Fanny i Sylwię. Dziewczynka
189
siedziała przy okrągłym stoliku blisko okna i usiłowała
przetłumaczyć kawałek tekstu na francuski. Fanny poprawiała jej
poprzednie ćwiczenie.
- Przepraszam, że tak wszystkich przestraszyłam - powiedziała
Dorothea, całując Fanny w policzek.
- Czy powinnaś już wstać z łóżka, moja droga?
- Owszem. Chociaż muszę przyznać, że nogi jeszcze się pode mną
trochę uginają, gdy idę po schodach. Sylwio, pani Kellow
powiedziała, że byłaś niezastąpiona w tę sztormową noc.
Dziewczynka promieniała. Zauważyła w sieni list z pieczęcią.
Brama, zaadresowany do sir Veryana, i bardzo chciała się
dowiedzieć, co zawiera. Naturalnie, słyszała o otruciu kuzyna, ale
wydawało jej się niemożliwe, by pan Gunthorpe miał z tym
cokolwiek wspólnego.
Thea musiała wyciągnąć błędne wnioski. Tak dużo zajmuje się
swoimi ziołami i flakonikami, że widzi trucizny wszędzie dookoła,
a kuzyn miał pewnie najzwyczajniejszą niestrawność. Zresztą już
ozdrowiał, więc to nie mogło być nic poważnego.
- Pan Marcham pokazywał mi, jak się gra w wolanta. Mam
nadzieję, że ci nie przeszkadzaliśmy.
- Nie. Jak ci szło.
- Och, to wspaniały sport. Pan Marcham jest wyjątkowo zręczny.
Zawsze zdąży odbić. - Oczy Sylwii lśniły.
- Pan Marcham jest bardzo miły dla Sylwii - wtrąciła Fanny. -
Chociaż musi mu się tutaj bardzo nudzić. Nie ma ani towarzystwa,
ani rozrywek.
- Dziękuję ci bardzo! - zaperzyła się Sylwia.
- Twoja mama na pewno nie chciała przez to powiedzieć, że pan
Marcham poświęca ci uwagę z braku innych zajęć - odezwała
pojednawczym tonem Dorothea. Biedna Fanny na pewno uważała,
że brak towarzystwa jest skutkiem jej niewyjaśnionej pozycji. Kto
przyjechałby w odwiedziny do Selwood Priory, skoro wciąż
mieszka tam była kochanka sir Waltera? Sylwia była jednak za
190
młoda, by to zrozumieć. - Zresztą ta noc sztormu na pewno nie była
nudna. Mam wrażenie, że pan Marcham był w swoim żywiole.
- A jaki był dzielny! - zawołała Sylwia. - Wynieśli z Horace’em z
wody trzech ludzi. Horace powiedział, że gdyby nie pan Marcham,
jeden z nich na pewno by utonął.
- Czy ci ludzie mają opiekę? - Dorotheę gnębiły wyrzuty sumienia.
Zwykle opieka należała do niej, a tym razem w ogóle nie pomyślała
o rozbitkach.
- Nie martw się, moja droga - uspokoiła ją Fanny. - Dwóch ludzi
miało tylko drobne skaleczenia i stłuczenia. Następnego dnia sir
Veryan dał każdemu po koronie i wysłał w podróż do domów.
Trzeci złamał sobie rękę, opiekuje się nim pani Fawley. Statek
płynął do Portsmouth. Biedacy, taka tragedia.
- Wiem. - Dorothea westchnęła. - Naturalnie, katastrofy zdarzają
się ciągle, ale trudno się do nich przyzwyczaić.
Drzwi otworzyły się i wszedł Veryan z kapeluszem w dłoni.
Dorothea otuliła się szalem, wcisnęła w kąt sofy i chciała się stać
niewidoczna. Co za wstyd! Kuzyn zastał ją w salonie ubraną w
szlafrok i z rozpuszczonymi włosami! Co on sobie o niej pomyśli?
- Jak poszło nabożeństwo, kuzynie? - spytała energicznie Sylwia. -
Czy musiałeś je odprawić?
Veryan wybuchnął śmiechem.
- W końcu nie. Muszę powiedzieć, że się z tego cieszę. Nigdy w
życiu nie odprawiałem nabożeństwa.
- Myślałam, że pan ma święcenia? - wykrzyknęła Fanny.
- Owszem - odparł wesoło Veryan - ale to jest czysta formalność,
jeśli przyjmuje się stanowisko wykładowcy na uniwersytecie.
Musiałem złożyć wizytę biskupowi, wymieniliśmy parę zdań o
mojej dawnej szkole, bo uczyłem się w Winchester razem z jego
wnukiem, a potem biskup powiedział: „Znasz wszystkie
trzydzieści dziewięć artykułów, prawda?”. Potwierdziłem i na tym
się skończyło. Następnej niedzieli po komunii świętej zostałem
wyświęcony razem z sześcioma kolegami.
191
Sylwia zachichotała
- Nie mogło tak być naprawdę, kuzynie.
- Zapewniam cię, że było. Wielkie nieba, Theo... to znaczy panno
Selwood! Nie zauważyłem pani.
- Musisz wybaczyć mi, kuzynie, mój stan - powiedziała Dorothea
zakłopotana. - Nie sądziłam, że tak szybko wrócisz.
- Jak się czujesz?
- Lepiej, chociaż jeszcze jestem słaba.- Coraz bardziej czerwieniała,
bo Veryan nie odrywał od niej wzroku. Stał jak rażony gromem.
- Nigdy... - zaczął. Przełknął ślinę i dodał zwyczajnie: - Jakie masz
piękne włosy. Jak ze złota.
- Dziękuję - wybąkała Dorothea.
Pół godziny później Veryan czytał Toby’emu w bibliotece list od
sąsiada. Bram ponad godzinę męczył się nad zadowalającym
połączeniem tonu rzeczowej męskiej szczerości - „Tak mi przykro,
przyjacielu, słyszeć o twojej niedyspozycji” - z odrobiną oburzenia
niewinnego człowieka. - „Ten przeklęty służący - niestety pijany -
musiał przez pomyłkę dolać do wina kwasu siarkowego.
Naturalnie surowo ukarałem tę kanalię. To nie do pomyślenia, że
coś takiego mogło się zdarzyć. Mam nadzieję, że nie pozwoli pan,
by ten niefortunny epizod zaszkodził naszej przyjaźni”.
- Może to rzeczywiście była pomyłka - rzekł zatroskany Veryan. -
Gunthorpe jest jednak dżentelmenem i moim najbliższym
sąsiadem. Trudno mi uwierzyć, że chciał mnie otruć. Co o tym
sądzisz?
- Myślę, że cały ten list jest jednym wielkim mydleniem oczu od
początku do końca - odrzekł natychmiast Toby. - Nigdy nie lubiłem
Gunthorpe’a. W Londynie miał reputację gracza niezbyt
trzymającego się reguł i obracał się w dość dziwnym towarzystwie.
Osobiście wolałbym raczej wiedzieć, co on knuje.
- Panna Selwood powiedziała mi, że Gunthorpe prowadzi
przemytnicze interesy w Cawsand - skojarzyło się Veryanowi.
192
- To pasuje - przyznał Toby. - Nie wątpię, że chętnie rozszerzyłby
swoją strefę wpływów w tę stronę. Byłbym bardzo zaskoczony,
gdyby się okazało, że nie ma pokaźnych długów.
- Hm.
Przynajmniej nie odrzucił tego wyjaśnienia bez namysłu, pomyślał
zachęcony Toby. Może wreszcie czegoś się uczy.
- Panna Selwood mu nie ufa, prawda? - dodał. - Wydaje mi się, że
ona zna się na ludziach. Wątpię, czy mogłaby się tak fatalnie
pomylić.
- Nie, to ja pomyliłem się w ocenie - przyznał Veryan ze skruchą. -
Wina leży w całości po mojej stronie. - Przez chwilę zdawało się, że
powie coś jeszcze o kuzynce, i Toby czekał na to z nadzieją, ale w
końcu Veryan spytał tylko: - Co, twoim zdaniem, powinienem
zrobić z tym listem?
- Może udzielić nic nie mówiącej odpowiedzi? Niepotrzebna ci
rodowa waśń z sąsiadem, ale raczej nie możesz wrócić do dawnej
zażyłości.
Veryan westchnął.
- Wiesz, panna Selwood wspomniała, że Gunthorpe musi być
podobny do mojego ojca!
- W zastraszaniu innych? Jeśli się nie mylę, panna Gunthorpe
bardzo boi się brata. Ten list dowodzi zresztą jego gruboskórności.
Nie widzę tu cienia sugestii, że rozumiałby doskonale, gdybyś
chciał zerwać tę znajomość. Nie, w tym liście chodzi mu wyłącznie
o to, żeby postawić na swoim. Twój ojciec, jeśli sobie przypominam,
był w tym bardzo dobry.
- To prawda - zgodził się Veryan. - Wszyscy robiliśmy bez słowa
to, co nam kazał. - On też zauważył, jak niepewnie czuje się panna
Gunthorpe w towarzystwie brata. Może panna Selwood miała rację:
zastraszanie ludzi nie świadczy najlepiej o dżentelmenie.
Po zastanowieniu Veryan bardzo krótko potwierdził otrzymanie
listu i nie wyrażając bynajmniej przeświadczenia o prawdziwości
wyjaśnień Brama, napisał, że sąsiedzi powinni być w dobrych
193
stosunkach. Przyjazna neutralność była wszystkim, co mógł
zaproponować.
Bram, jednakże, miał inne pomysły. W pierwszym odruchu po
otrzymaniu listu Veryana soczyście zaklął. Widział w tym rękę
panny Selwood albo pana Marchama. Sam z siebie Selwood z
radością powróciłby do dawnych stosunków i prawdopodobnie
jeszcze by go przeprosił. Trudno, należało się zemścić. Selwood
jeszcze pożałuje, że nie chciał być bardziej przyjacielski.
Skoro nie chciał dobrowolnie poddać się jego wpływom, to
należało spróbować innych metod. Bram zapowiedział więc matce i
siostrze, czego dokładnie od nich oczekuje, i najbliższej niedzieli
poszedł z nimi do kościoła, żeby mieć Veryana na oku.
Po nabożeństwie pani Gunthorpe i Isabel, pamiętając o swoim
zadaniu, podeszły do sir Veryana i wyraziły radość, że widzą go
znów w dobrym zdrowiu. Biedna pani Gunthorpe była śmiertelnie
zawstydzona, co Bram zresztą przewidział.
- Och, drogi sąsiedzie! Dzięki Bogu, że pan wyzdrowiał i już
dobrze się czuje. Wstyd mi ze świadomością... ale służba bywa
czasem tak nieostrożna. Isabel, chodź, opowiedz sir Veryanowi, jak
bardzo się o niego niepokoiliśmy.
Veryan nie mógł zlekceważyć damy śpieszącej z przeprosinami i
słabym głosem obiecał, że, naturalnie, złoży wizytę, gdy będzie już
w pełni sił. Kuzynka i pani FitzWalter doglądają go tak troskliwie,
że jego zdrowie szybko się polepsza. Wyrzuty sumienia pani
Gunthorpe były tak wielkie, że nawet wzmianka o pani FitzWalter
przeszła bez komentarza.
Tymczasem Bram ukrył się za kolumną i rozpoczął poszukiwania
Sylwii. Wciąż z modlitewnikiem w ręce stała koło ławki i
spoglądała zazdrośnie na nowy kapelusz Isabel, elegancko
przybrany strusimi piórami.
Bram spojrzał w głąb nawy. Matka, siostra i sir Veryan stali w
przedsionku i znikli mu już z pola widzenia. Pan Marcham, pani
FitzWalter i panna Selwood wyszli z kościoła.
194
- Panno Sylwio!
Dziewczynka wykonała bardzo przekonujący gest zaskoczenia.
- O, pan Gunthorpe! - A jednak jej szukał!
- Biedny pani kuzyn - powiedział Bram. - Bardzo się martwię, że
przez nierozwagę służby tak ucierpiał w moim domu.
- Wiedziałam, że to musiał być wypadek - wyznała Sylwia z ulgą. -
Nie mogłam uwierzyć, że pan mógłby rozmyślnie go otruć.
- Cieszę się, że zachowała pani dobre zdanie na mój temat. Proszę
mi wierzyć, panno Sylwio, że to doceniam. Spłonęła rumieńcem i
zaczęła oglądać podłogę. Wyśmienicie, pomyślał Bram. Przez
ostatnie miesiące Sylwia rozkwitła i była teraz po części
dziewczynką, po części kobietą, tak jak najbardziej lubił. Sięgnął
przed siebie i ujął ją za rękę. Drżenie palców pod jedwabnymi
rękawiczkami nie uszło jego uwagi. Zarumieniła się jeszcze
bardziej. Czy mógłby zaryzykować pocałunek?
- Sylwio! - zawołał Horace, którego oczy lśniły z oburzenia. -
Mama cię szuka. - Z trudem się powstrzymał przed
spoliczkowaniem Brama.
Bram zmrużył oczy. Młody Horace znowu wszedł mu w paradę.
Położył więc rękę Sylwii na swoim ramieniu, przy okazji delikatnie
ściskając jej palce.
- W takim razie mama nie może czekać. - Poprowadził ją do drzwi
kościoła, a Horace nie miał innego wyjścia, jak ruszyć za nimi.
Bram uznał, że lepiej będzie puścić małą, zanim zobaczą ich inni, i
pozwolić Horace’owi zająć jego miejsce. Odwrócił się, by zamienić
kilka słów z zaskakująco trzeźwym panem Normantonem, i został
z tyłu.
- On trzymał cię za rękę! - syknął Horace.
- I co z tego? - odburknęła Sylwia. - Byliśmy na oczach wszystkich.
- Nie byliście. Powiem ci, Sylwio, że to jest zły człowiek. Chcesz
skończyć tak jak biedna Mary Pengelly? Sylwia potrząsnęła głową.
- Jeśli rozmowa z człowiekiem w kościele jest grzechem, to
wszyscy jesteśmy grzeszni.
195
- Mamie by się to nie spodobało, a mnie się też nie podoba.
- Och, nie bądź nudziarzem. Myślisz, że nie widziałam, jak
kradniesz pocałunki Lucy? - Sylwia uwolniła rękę i podeszła tło
matki.
Następnego dnia przyszedł kolejny list od Brama. Sąsiad wyrażał
radość, że Veryan odzyskuje zdrowie, i nadzieję, że wkrótce
zupełnie stanie na nogi. Nazajutrz Bram planował wziąć udział w
walkach kogutów pod Cawsand i pytał, czy Horace i pan Marcham
nie chcieliby się do niego przyłączyć. Co do Veryana, wiedział
oczywiście, że takie sprawy go nie interesują. Walki miały zacząć
się o trzeciej po południu na tyłach gospody Pod Białym Dzikiem.
Zapowiadało się ciekawe popołudnie.
Veryan zmarszczył czoło nad listem. Wyglądało na to, że
Gunthorpe’owi udało się odtworzyć pozory normalnych
stosunków z Priory, Veryanowi nie pozostawało więc nic innego,
jak odpowiedzieć na list. Czy mogła to być szczera propozycja
pokojowa, a zarazem zapewnienie, że Bram nie ma złych zamiarów
wobec Sylwii? W drodze powrotnej z kościoła trwała długa i
hałaśliwa kłótnia między Horace’em i Sylwią, Veryan nie wątpił
więc, że dziewczynka ostro wystąpiła w obronie Gunthorpe’a.
Walki kogutów były tylko dla mężczyzn i chociaż, zdaniem
Veryana, stanowiły zwykłe barbarzyństwo, to Horace bardzo
poważał tę rozrywkę. Veryan najchętniej wyrzuciłby zaproszenie
sąsiada do kosza, podejrzewał jednak, że ten znajdzie również inne
sposoby zawiadomienia chłopaka o walkach. Pozornie zaproszenie
wydawało się płynąć ze szczerego serca, mimo to Veryan odniósł
się do niego podejrzliwie.
Natomiast Horace zareagował entuzjastycznie.
- No pewnie, że pojadę! - zawołał. - Gunthorpe ma najlepszego
bojowca, jakiego kiedykolwiek widziałem. Ciekawe, czy go tam
weźmie. - Niegodziwe postępki Brama natychmiast odeszły w
niepamięć.
196
Veryan zwrócił się do Toby’ego i pokazał mu list. Przyjaciel uniósł
brew, co miało oznaczać, że treść wydaje mu się niezwykle
podejrzana.
- Pojadę z Horace’em, jeśli nie będzie miał nic przeciwko temu.
Toby’ego sport szczególnie nie interesował. Naturalnie, znał
walki kogutów, ale mimo dzielności i ducha walki okazywanych
przez te ptaki, nie lubił rzeźni, którą niechybnie kończył się
pojedynek, a jeszcze bardziej nie lubił towarzystwa miłośników tej
rozrywki. Postanowił jednak pojechać, żeby mieć oko na Horace’a.
Umówili się z Bramem w gospodzie Pod Białym Dzikiem niedługo
przed rozpoczęciem walk.
- Byłeś tam kiedyś? - spytał Toby Horace’a, gdy nazajutrz jechali
ścieżką po klifach w stronę Cawsand.
- O, tak. Ta gospoda jest dobrze znana w okolicy. Chodziłem tam z
ojcem.
Przez resztę drogi Horace rozprawiał z wielkim ożywieniem o
walkach systemem walijskim i wybijankach do ostatniego koguta,
które oglądał, i o cechach, które powinien mieć bojowiec z
prawdziwego zdarzenia. Tuż po wpół do trzeciej dojechali do
gospody, która okazała się budą wątpliwej przyzwoitości w
pobliżu portu. Toby zastanawiał się, co przyświecało sir Walterowi,
że prowadzał małego wrażliwego chłopca w takie miejsce. Ale nie
było na to rady, Horace już witał się ze znajomymi.
- Nigdzie nie widzę Gunthorpe’a - powiedział Toby.
- Na pewno przyjedzie - odrzekł Horace. - Lepiej wejdźmy,
żebyśmy mieli dobre miejsca.
Ring dla kogutów był prowizoryczną konstrukcją w stajniach.
Ławki stały piętrowo dookoła areny pokrytej darnią. Sędzia stał w
pobliżu z wagą, a pierwsi dwaj hodowcy czekali już z
zawodnikami w workach. Wcześniej ptaki pokazano publiczności,
żeby zdążyła porobić słone zakłady. W końcu wielki ponury
mężczyzna wkroczył na ring i podniósł rękę, żeby uciszyć
zgromadzonych.
197
- Fletcher, właściciel gospody - szepnął Horace. Fletcher powitał
gości, rzucił w tłum parę dowcipów i odczytał zestawienie par.
- Nie ma kogutów Gunthorpe’a - powiedział rozczarowany
Horace - chociaż widzę ptaki sir Thomasa Shebbeare’a.
Sędzia właśnie mierzył kogutom ostrogi, żeby się upewnić, czy
żaden ptak nie ma przewagi. Hodowcy sięgnęli do worków i
wyciągnęli swoich zawodników. Każdego dokładnie zważono i
sprawdzono, czy odpowiada wyglądem opisowi w zgłoszeniu.
- Raz, kiedy byłem na walkach, podstawiono innego ptaka -
szepnął Horace. - Hodowca ledwie uszedł z życiem.
Właściciele kogutów obchodzili ring dookoła, pokazując
zawodników. Sędzia dał sygnał uniesieniem ręki i tłum zamilkł.
Ptaki ustawiono dziób w dziób. Hodowcy przygotowali się do ich
puszczenia.
Nikt nie zauważył, że drzwi stajni się otwierają i wchodzi
kilkunastu ludzi. Oczy wszystkich były skupione na ptakach
pośrodku ringu. Nagle zagrzmiał głos:
- W imieniu Marynarki Jego Wysokości ogłaszam... - Nie trzeba
było niczego więcej. Rozpętało się pandemonium.
- Wcielenie! Będą przymusowo wcielać do marynarki! - Wszyscy
rzucili się do wyjścia. Hodowcy chwycili swoje ptaki i próbowali
schować je z powrotem do toreb. Sędzia znikł. Mężczyźni
przepychali się i szarpali, byle tylko znaleźć się w bezpiecznym
miejscu. W zamieszaniu Toby’ego przewrócono i natychmiast
stracił Horace’a z oczu.
Kilkunastu ludzi, którzy weszli do środka, miało odwody przed
gospodą. Posiniaczony i pokaleczony Toby, nieraz nadepnięty
butem nabijanym ćwiekami, wreszcie się pozbierał. W stajni było
pusto. Zostało tylko trochę pierza, połamane ławki i ślady butów
uciekających mężczyzn. Pokuśtykał na dwór. Gdzie się podział
Horace?
Wszedł do zajazdu. Karczmarz znikł, a gospodyni była bliska
histerii.
198
- Zwykle nas ostrzegają - zawodziła. - Że też nam się to musiało
przydarzyć! - Najwyraźniej zdążyła już dużo wypić, bo niedaleko
na kontuarze stała opróżniona szklaneczka po dżinie. Na widok
Toby’ego otrzeźwiała na tyle, by powiedzieć: - Nie, nie widziałam
panicza Horace’a. Niech pan spyta Jima. - Wskazała stajennego.
Toby pokuśtykał do chłopaka. Jim pokręcił głową.
- Panicza Horace’a zabrali - oznajmił. - Chyba przyszli specjalnie
po niego, bo słyszałem, jak jeden z nich mówi: - To jest nasz
chłopak, ten w czarnym surducie.
- Co za tupet! - sapnął Toby. - Żeby wcielić syna dżentelmena!
Niesłychana historia. - Próbował jasno pomyśleć. - Dokąd go
zabrano?
- Okręt werbunkowy cumuje w Plymouth, sir.
Toby usiadł na zydlu. Kręciło mu się w głowie. Uświadomił sobie,
że nie jest w stanie nic załatwić z władzami. W tej sprawie
powinien wystąpić Veryan. Należało więc jak najszybciej wrócić do
Selwood Priory. Musiał... ale świat nagle zawirował mu przed
oczami i Toby osunął się na ziemię.
Mniej więcej kwadrans później Toby leżał w najlepszym pokoju
gospodarza, upojony dużą dawką laudanum.
Bram obserwował najście na gospodę z bezpiecznego miejsca na
piętrze sklepu ze sznurami, który znajdował się naprzeciwko.
Wszystko poszło zdecydowanie dobrze. Horace’a i jeszcze jakieś
dwa tuziny mężczyzn zatrzymano, skrępowano i pod strażą
sprowadzono ze wzgórza. Przy brzegu czekały już na nich szybkie
łodzie, którymi mieli być przetransportowani na statek
werbunkowy do Plymouth, a następnie do Portsmouth. Gdy
kolumna znikła, Bram zszedł na dół i udał się na podwórze
gospody, gdzie spotkał wstrząśniętego karczmarza, który
natychmiast zaczął wylewać swoje żale.
- Wzięli młodego Horace’a? Nie martw się, Fletcher, zajmę się tym.
- Dziękuję, sir. A ten biedny dżentelmen, który był razem z nim,
leży na górze.
199
- Ranny? - spytał Bram z zadowoleniem. - Wracając do domu,
zajrzę do Selwood Priory. Jestem pewien, że Selwood wszystko
wyjaśni. Nie musisz po nikogo posyłać.
Horace’a mam z głowy, pomyślał i skierował konia na szlak do
Quilquin House. Marcham mógł wrócić do domu dopiero
nazajutrz, a tymczasem dokumenty wcielenia będą już gotowe i nic
się nie da zmienić. Horace będzie w drodze do Portsmouth.
Bram wyobraził sobie, jak miło będzie pocieszać Sylwię.
Gdy Horace oprzytomniał, leżał w ładowni okrętu ze związanymi
rękami i nogami. Bolała go głowa i miał silne mdłości. Co się stało?
Zapamiętał tylko mężczyznę ze śniadą twarzą i bródką, który
trzymał go za kołnierz, krzycząc:
- Mamy naszego chłopaka! - Naturalnie Horace awanturował się i
wyrywał, ale nagle poczuł uderzenie w głowę i nic więcej nie
wiedział.
Jęknął i spróbował poluzować więzy, które wrzynały mu się w
nadgarstki. W ciemności rozległ się chropowaty głos:
- Nie ma sensu płakać, chłopcze. Wcielili nas.
- Wcielili! Ale...
- Owszem i wygląda na to, że wszystko było dokładnie
zaplanowane. Zwykle Fletch dostawał ostrzeżenie, a tym razem
wyłapali nas jak szczury.
Klapa nad ich głowami zaskrzypiała i otworzyła się. Zobaczyli
czyjeś stopy na drabinie i chwiejącą się latarnię. Mężczyzna
zatrzymał się przed Horace’em.
- Kiepsko wyglądasz, chłopcze. Mocno dostałeś. Chce ci się
rzygać?
Horace ostrożnie skinął głową. Mężczyzna miał wilgotną szmatę
za pasem, więc otarł nią twarz chłopca. Potem rozwiązał mu ręce i
dał pić. Krew, która zaczęła z powrotem napływać do dłoni,
sprawiła Horace’owi ból, więc musiał zacisnąć zęby, żeby nie
krzyknąć. Mężczyzna oświetlił mu głowę latarnią.
200
- Guz jak jajo - oświadczył. - Ha, mówią, że Gunthorpe się nie
myli.
- Gunthorpe? - powtórzył Horace. - To Gunthorpe kazał mnie
wcielić?
- Ja tam nic nie powiedziałem - odrzekł spłoszony marynarz. -
Samo coś się wypsnęło.
- Gdzie jesteśmy? - spytał Horace i spróbował usiąść. Mężczyzna
przeszedł już do drugiego więźnia.
- W Plymouth, na statku werbunkowym. Jutro staniecie razem z
resztą przed kapitanem i lekarzem, a potem popłyniecie do
Portsmouth.
Plymouth, pomyślał Horace. Zaświtała mu nadzieja.
- Czy w porcie nie stoi „Maria”? Własność Daniela Watsona.
- Nie wiem, sir. To nie mój kawałek świata.
- Ale czy nie mógłbyś się dowiedzieć? - błagał Horace. - Pamiętaj,
Daniel Watson z „Marii”. On ci wynagrodzi ten wysiłek. To mój
brat przyrodni.
Marynarz splunął.
- Nic nie obiecuję, ale zobaczę. Boże, idzie ten stary osioł. -
Marynarz sprawnie wspiął się na drabinę i znikł, klapa głośno się
zatrzasnęła.
- Niektórzy ludzie mają wpływowych przyjaciół - zauważył z
goryczą towarzysz Horace’a. Chłopak parsknął śmiechem.
- I wrogów - powiedział. To była sprawka Brama. Bez wątpienia
wszystko z góry ukartował. Horace zaczął się zastanawiać, ile czasu
zajmie Marchamowi powrót do Priory i czy Veryan zdąży na czas z
ratunkiem. Szczerze w to wątpił. Wcielanych ludzi zwykle
stawiano bez zwłoki przed kapitanem, żeby znaleźli się w siłach
zbrojnych, zanim zdążą się wybronić. Horace wiedział, że nie
osiągnął jeszcze wymaganego wieku - osiemnaście lat miał
skończyć dopiero w październiku - ale jakoś nie wydawało mu się,
by kapitan okrętu werbunkowego był skłonny uznać to
zastrzeżenie, zwłaszcza jeśli Gunthorpe odpowiednio go zachęcił.
201
Nie, praktycznie jedyną nadzieję mógł pokładać w „Marii” i
Danielu.
Tego ranka Dorothea zbudziła się w dużo lepszym zdrowiu.
Dobrze się wyspała i odzyskała jasność myślenia. Gdy tak leżała w
łożu, nasłuchując porannych odgłosów - Molly i Lucy krzątały się
ze szczotkami i zmiotkami - wróciła myślami do nocy sztormu.
Pamiętała ogarniającą ją rozpacz na widok kobiety z dzieckiem,
broniącej się przed morderczą kipielą, przypomniała też sobie, że
potykając się, śpieszyła ku nim po piachu i mokrych skałach,
chciała im pomóc.
Doskonale wiedziała, że podstawowa zasada ludzi morza brzmi:
nie robić głupstw, żeby niepotrzebnie nie narażać życia. Złamała tę
zasadę. Choć można zrozumieć jej pobudki, to jednak zachowała
się nieodpowiedzialnie. Gdyby to Horace znalazł się na jej miejscu,
byłaby na niego wściekła. Ale nie mogła się pogodzić z tym, że
matka z dzieckiem utoną. Nie miała swoich dzieci, więc każde
dziecko w niebezpieczeństwie znaczyło dla niej wyjątkowo wiele.
Wracały dalsze wspomnienia. Czy to naprawdę Veryan ją ocalił?
Coraz bardziej jej się zdawało, że właśnie on. Ale nie wspomniał o
tym ani słowem i nikt inny też nie. Może ani pani Kellow, ani
Fanny nic o tym nie wiedziały. Ale jeśli pamięć jej nie myliła, to
miała u Veryana niespłacalny dług wdzięczności. Zdawała sobie
sprawę, że omal nie utonęła. I że ten, kto wyciągnął ją na brzeg,
zrobił to z narażeniem życia.
Miała jeszcze jedno wspomnienie, znacznie trudniejsze do
zrozumienia. Ktoś ją obejmował i powtarzał jej, jaka jest dla niego
droga i ważna. Przypomniała sobie mocno bijące serce i słony smak
łez, a może po prostu morskiej wody, spływającej bo ich policzkach.
Tuliła się do tego człowieka. A potem rozpamiętała jeszcze, jak
Abel i Veryan pomagają jej dostać się do Priory i pani Kellow
wychodzi im naprzeciwko, a płomień świecy migocze w otwartych
drzwiach.
202
To musiał być sen. Ale wydawał się taki rzeczywisty. Wciąż czuła
guziki od płaszcza tego mężczyzny, wgniatające jej się w policzek,
słyszała jego urywany oddech. Czy to był jednak Veryan? Owszem,
obiecał dopilnować chrześcijańskiego pochówku ofiar katastrofy, a
potem wyraził się z uznaniem o jej włosach, ale to wszystko.
Zdecydowanie potrząsnęła głową. O czym ona myśli? Ostatnio
rozumieli się z kuzynem coraz lepiej, w każdym razie tak jej się
zdawało, ale czy rzeczywiście nie było między nimi nic więcej?
Dorothea nie przywykła do myślenia, że może być niezbędna
innemu człowiekowi, więc trudno jej było pojąć, dlaczego w
tamtym głosie słyszała tyle rozpaczy. Musiało jej się zdawać.
Ale obraz się nie rozmywał i w końcu postanowiła, że jeśli poczuje
się dostatecznie silna, to pójdzie na poddasze i pośle po Abla, żeby
z nim porozmawiać. Przecież był na brzegu w noc sztormu. Pomógł
kuzynowi przyprowadzić ją do domu. Może on będzie umiał jej coś
powiedzieć.
Śniadanie tego dnia upłynęło pod znakiem kogutów, o których
opowiadał Horace. Tak bardzo podniecał się zbliżającymi walkami,
że właściwie nie dopuszczał innych do głosu.
Fanny i Toby nawet tego nie próbowali. A Sylwia powiedziała
tylko:
- Walki kogutów? Ohyda. Dziwię się, że to lubisz. - Potem skupiła
całą uwagę na śniadaniu.
Veryan też odzywał się z rzadka. Wydawał się trochę
rozproszony, choć wypytał uprzejmie o zdrowie Dorothei i
powiedział, że gdy kuzynka poczuje się na siłach, to chciałby razem
z nią zastanowić się, czy nie można byłoby zorganizować przenosin
Tregairów do nowo wyremontowanych pokoi na strychu w domu
Tamsin Wright w Porthgavern. Z tym, naturalnie, nie było
pośpiechu.
To nie jest już ten sam głęboko przejęty człowiek, co w tamtą
sztormową noc, przemknęło przez głowę Dorothei, i ta myśl, nie
wiadomo czemu, ją przygnębiła. Naturalnie interesował ją los
203
Tregairów i wszystko, co mogło polepszyć ich byt, miało dla niej
znaczenie, ale jakoś w tej chwili nie mogła wykrzesać z siebie
entuzjazmu. Ledwie udało jej się uśmiechnąć i odpowiedzieć ze
zdawkową uprzejmością.
Po południu, gdy Horace z Tobym odjechali do Cawsand,
Dorothea umknęła przed Fanny, która z nadmiernej troskliwości
robiła wokół niej potworne zamieszanie, wolno poszła na poddasze
i wręczyła Ozziemu list do Abla. Potem usiadła odprężona w swojej
kryjówce i wdychała delikatnie drażniący nozdrza zapach
suszonych ziół, zmieszany z mniej wyczuwalnym aromatem
egzotycznych korzeni. To tutaj było jej miejsce, a nie w jakiejś
powracającej wizji sennej, która prawdopodobnie nie miała nic
wspólnego z rzeczywistością.
Słowa Abla jednakże całkiem zmieniły sytuację.
- To sir Veryan panią uratował - powiedział. - Muszę przyznać, że
on jest jednak nasz. Dzielny jak lew, chociaż nie lubi robić wokół
siebie hałasu.
- Nawet mu nie podziękowałam. - Dorotheę ogarnęły wyrzuty
sumienia. - Ale dopiero niedawno zaczęłam odtwarzać to, co się
stało. A on nie wspomniał o tym ani słowem.
Abel zawahał się, a potem rzekł:
- On panią strasznie lubi, panno Theo. Dorothea spojrzała na
niego.
- Zdawało mi się, że pamiętam... - zaczęła. - Ale to jest jak za
mgłą...
- O tak, obejmował panią, jeśli o to chodzi - powiedział Abel z
uśmiechem. Rozbawiło go, że pannie Thei tak się plącze język.
Zwykle była bardzo opanowana. - Na oczach całego Porthgavern! -
Od tej pory w okolicznych tawernach i piwiarniach słyszało się
najróżniejsze domysły na ten temat.
- Och, nie! - Dorothea spąsowiała na twarzy.
- Niech pani się tym nie przejmuje - uspokoił ją życzliwie Abel. -
Sir Veryan jest dobrym człowiekiem. Tylko strasznie nieśmiałym
204
wobec kobiet. Musi mu pani pomóc.
- Ja? - wykrzyknęła tak niedowierzającym tonem, że Abel
zachichotał. Dorothea pozwoliła sobie na uśmiech. - No, dobrze -
odezwała się dziarsko po chwili. - Znam prawdę, czyli mam to,
czego chciałam. - Czy będzie umiała sobie z nią poradzić, to
zupełnie inna sprawa. Ale o tym nie mogła rozmawiać z Ablem.
Kolacja przebiegała bez zakłóceń. Pani Kellow na prośbę Veryana
miała zostawić coś dla Toby’ego i panicza Horace’a, żeby mogli
zjeść po powrocie. Nie należało ich się jednak spodziewać
wcześnie, bo panicz Horace ponad wszelką wątpliwość chciał
obejrzeć walki do samego końca.
- Odgrzeję im potrawkę - obiecała pani Kellow. Po cichu jednak
Veryan bardzo się trapił. Nie podobało mu się to zaproszenie, a gdy
Horace z Tobym odjechali, nabrał jeszcze silniejszych podejrzeń.
Wprawdzie z natury nie był podejrzliwy, ale coś w tej sprawie
brzydko mu pachniało, choć nie umiałby powiedzieć, co takiego.
Walki kogutów odbywały się publicznie, w znanym miejscu, a
Horace był pod opieką Toby’ego. Mimo to przez całe popołudnie
Veryan nie umiał się pozbyć niepokoju i rozdrażnienia, które w
miarę upływu czasu władały nim coraz wyraźniej.
Starał się nie okazywać tego podczas kolacji. Spytał Sylwię o
samopoczucie Tamsin Wright, a panią FitzWalter o postępy w
szyciu. Wyraził też nadzieję, że panna Selwood skorzystała z okazji,
by nieco wypocząć.
Coś go gryzie, pomyślała Dorothea. Próbuje to ukryć, ale się
martwi. Po kolacji Veryan przeprosił domowników i poszedł do
biblioteki, a Dorothea, gdy tylko uznała, że wypada jej po cichu
opuścić Sylwię i Fanny, podążyła jego śladem.
Zastała go w zupełnie nieoczekiwanej sytuacji, nie czytał bowiem,
lecz chodził w kółko.
- Kuzynka Dorothea? Czy coś się stało? - Veryan przerwał swą
przechadzkę i podsunął jej krzesło.
205
- To ja przyszłam cię o to spytać, kuzynie - odparła Dorothea,
siadając. - Możesz, naturalnie, powiedzieć mi, że to nie moja
sprawa, i będę musiała się z tym pogodzić, ale przez cały wieczór
jesteś rozdrażniony, więc zastanowiło mnie, czy coś cię nie dręczy.
Gdybym mogła w czymś pomóc...
Veryan przyglądał jej się przez chwilę, a potem podszedł do
starego dębowego biurka sir Waltera, wyjął stamtąd i podał jej list
Brama.
- Wolałem wysłać Horace’a z Tobym niż samego. Ale nie podoba
mi się ta historia i gdybym umiał ich odwieść od wyjazdu, na
pewno bym to zrobił.
- Może trzeba było spróbować kwasu siarkowego? - podsunęła mu
Dorothea. Veryan parsknął śmiechem.
- Pewnie myślisz, że utyskuję bez powodu...
- Skądże - odparła natychmiast. - Myślę, że powinieneś wysłać
Josha do Cawsand. Zaraz. Może spotka ich po drodze, i to
znaczyłoby, że wszystko jest w najlepszym porządku, ale jeśli nie,
to Josh powie nam potem, co się stało. Możesz też, oczywiście,
poczekać do rana.
- Nauczyłem się jednego o Kornwalijczykach - rzekł Veryan. -
Wychodzenie z domu po zmroku nie budzi w nich lęku, pod
warunkiem że unikają jeźdźców bez głowy, złych elfów i
podobnych istot.
- A więc już to wiesz. - Dorothea uśmiechnęła się. - Zastanawiałam
się, jak długo potrwa nauka.
- Nie zauważyłem, żebyś mnie próbowała oświecić - odciął się
Veryan.
Dorothea wytrzeszczyła na niego oczy.
- Och, kuzynie, taki wykształcony człowiek jak ty z pewnością
nigdy nie wierzył w zjawy.
- Może i nie. Ale zajęło mi sporo czasu, zanim zorientowałem się w
przyczynach, dla których karmiono mnie takimi bajkami.
- O! - Czyli wiedział o przemycie, a przynajmniej czegoś się
206
domyślał.
- Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia? - spytał Veryan z
uśmiechem.
- Nie - odrzekła Dorothea, nagle poważniejąc. - Stanowczo nie. Ale
to musi poczekać. - Uświadomiła sobie nagle, że podjęła decyzję:
trzeba mu powiedzieć prawdę o „Marii”. Zawdzięczała temu
człowiekowi życie, było dla niej nie do pomyślenia, by nadal mogła
go oszukiwać.
- Pójdę zamienić słowo z Joshem. Czy chcesz iść ze mną?
O dziewiątej następnego ranka Horace i inni złapani mężczyźni, w
sumie około trzydziestu, pod strażą przeszli z okrętu do
wydzielonej sali w ratuszu, gdzie mieli zostać poddani pobieżnemu
badaniu lekarskiemu, a następnie złożyć przysięgę i w ten sposób
rozpocząć służbę w marynarce Jego Królewskiej Mości. Sala
pachniała kurzem i stęchłym piwem. Stał w niej parawan, za
którym siedział medyk; było też biurko dla kapitana i ławy dla
rekrutów. Horace zmierzył wzrokiem kapitana. Przez całą noc
zastanawiał się, czy mógł wcześniej widzieć tego człowieka w
towarzystwie Gunthorpe’a, a jeśli tak, to czy warto zaryzykować
protest. Kapitan jednak, rosły mężczyzna, z kartoflastym,
czerwonym nosem i plamami na rękach, okazał się obcy.
Zatrzymani mężczyźni byli w różnych fazach wstrząsu. Niektórzy
bezwładnie siedzieli i gapili się w podłogę, inni byli bliscy łez, kilku
chodziło tam i z powrotem. Horace wciąż miał zawroty głowy i
czuł mdłości. Poprzedniego wieczoru męczyły go wymioty, a z
rana nie mógł nic wziąć do ust. Wredny oficer z miejsca go
znienawidził, więc ilekroć widział Horace’a, wymierzał mu
szturchańca. „Rżniesz dżentelmena, co?” - pytał pogardliwie.
- FitzWalter - burknął doktor.
Horace wstał i jeden ze strażników wepchnął go za parawan.
- Rozbieraj się! Migiem! O, widzę, że walczyłeś jak diabeł. Są
skaleczenia i sińce. W porządku, nadaje się. Następny.
207
- Ale... - zaczął Horace.
Strażnik siłą wyciągnął go zza parawanu i kazał mu się zamknąć.
Przy biurku kapitan robił notatki i wypełniał formularze. Horace’a
pchnięto przed jego oblicze.
- Nazwisko?
- FitzWalter. Ale, sir, to jest...
- Wiek?
- Siedemnaście lat.
Kapitan zapisał „Osiemnaście”.
- Powiedziałem „siedemnaście”! - krzyknął Horace. Strażnik
wyrżnął go pięścią w ucho.
- Miejsce zamieszkania?
- Selwood Priory. Jestem wychowankiem sir Veryana Selwooda.
Kapitan podniósł głowę.
- A to ci dopiero!
- To prawda! - krzyknął Horace, nie zwracając uwagi na strażnika,
który wykręcał mu rękę na plecach. Wyglądało to jak senny
koszmar, w którym człowieka łapią zbóje, lecz nikt nie słyszy jego
wołania o pomoc, chociaż dookoła są tłumy.
Nagle drzwi otworzyły się i do sali weszło dwóch ludzi. Jeden był
postawnym mężczyzną z siwym wąsikiem, mającym
charakterystyczny kołyszący chód. Drugim był Daniel Watson.
Horace zamknął oczy, tak mu ulżyło.
Kapitan zerwał się na równe nogi i zasalutował.
- Czołem, panie admirale.
- Siadajcie, siadajcie - rzekł admirał ze zniecierpliwieniem. -
Przyszedłem w sprawie młodego człowieka, którego chcecie
wcielić. Jak on się nazywa, Watson?
- FitzWalter, sir. - Daniel wskazał Horace’a.
- Hm. - Admirał obejrzał chłopaka od stóp do głów. - Stoczyłeś
ciężkie boje, chłopcze. Ile masz lat?
- Siedemnaście, sir.
Admirał zwrócił się do kapitana:
208
- Musicie go wypuścić. Nie osiągnął wymaganego wieku. Poza
tym jest wychowankiem sir Veryana Selwooda. Nie możemy siać
niepokojów w hrabstwie.
- Uznano go za zdolnego do służby, a jego nazwisko jest już
wpisane do rejestru, sir - odparł urażony kapitan. Nos zrobił mu się
fioletowy ze złości.
- On ma siedemnaście lat, u diabła. Skreślcie go!
- Przepraszam, sir, ale nic się nie da zrobić. To jest wbrew
regulaminowi. - Admirał był w stanie spoczynku i kapitan o tym
wiedział. Bardzo wątpił, czy admirał ma jeszcze duże wpływy, i nie
zamierzał narobić sobie kłopotów z powodu starego wojaka. Bądź
co bądź, Gunthorpe obiecał mu dwadzieścia gwinei za
dopilnowanie, żeby ten FitzWalter wyruszył do Portsmouth.
Kapitan ani myślał lekką ręką stracić obiecany zysk.
Daniel podszedł do niego, pochylił się i szepnął mu kilka słów do
ucha. Kapitan się zadumał. Gunthorpe tonie w długach? On też
słyszał takie plotki, a wiedział, że jeśli wpisze FitzWaltera do
rejestru, to potem nikt już chłopakowi nie pomoże, wszystko jedno
z pieniędzmi czy bez. Daniel znów coś szepnął i kapitan wbił w
niego wzrok.
- Baryłkę? - spytał w końcu.
- Najprzedniejszej jakości.
- Niech będzie. - Kapitan z irytacją skrobnął piórem po
formularzu, przekreślił „Osiemnaście” i wpisał na to miejsce
„Siedemnaście, zwolniony”.
Zaraz potem Horace, wspierany opiekuńczym ramieniem Daniela,
wyszedł z sali dla rekrutów.
10
Veryan i Dorothea musieli czekać długo i kosztowało ich to wiele
niepokoju. Josh z Ozziem wyruszyli wieczorem, ale dopiero o
jedenastej następnego dnia coś się wyjaśniło; ku uldze oczekujących
209
pojawił się bowiem Toby w towarzystwie Ozziego. Toby sprawiał
wrażenie jeszcze niezbyt przytomnego, a chłopak prowadził konia
Horace’a. Veryan kazał im przyjść prosto do biblioteki, bo nie chciał
wprawiać w niepotrzebny popłoch pani FitzWalter oraz Sylwii.
Po przyjeździe do Cawsand Josh szczegółowo wypytał Fletcherów
i zdobył dość dokładną wiedzę o zajściach. Zastanowiwszy się nad
sytuacją, zdecydował, że Ozzie zostanie w gospodzie Pod Białym
Dzikiem i rano wróci do Selwood Priory z panem Marchamem,
który nie powinien podróżować samotnie. Josh zamierzał
tymczasem znaleźć łódź, która przewiezie go do Plymouth, by
mógł się tam czegoś dowiedzieć o paniczu.
Veryan chciał natychmiast osobiście wyruszyć do Plymouth, ale
Dorothea go od tego odwiodła. Jeśli Josh tam popłynął, pomyślała,
to zapewne ma plan. Może jest na miejscu Daniel. Dopiero jeśli Josh
wróci z pustymi rękami, wtedy przyjdzie czas na Veryana, który
musiałby iść prosto do admiralicji, wiadomo było bowiem, że
wcielonych rekrutów jak najszybciej wysyła się w morze.
Ale Veryan nie wiedział o istnieniu Daniela. Był to jedyny Watson,
którego brakowało w drzewie genealogicznym starannie
wyrysowanym przez Dorotheę.
Gdy Ozzie poszedł do stajni, a Toby położył się do łóżka,
pozwoliwszy uprzednio, by Dorothea opatrzyła mu skaleczenia i
stłuczenia, Veryan rzekł:
- Mam wrażenie, kuzynko, że wiesz o tej sprawie więcej, niż jesteś
skłonna mi wyjawić.
- Czyżby?
- Nie ufasz mi? - Powiedział to lekkim tonem, lecz było w nim
słychać również urazę.
- Ufam ci, kuzynie - odrzekła Dorothea. - Uratowałeś mi życie.
Veryan zbył te słowa machnięciem ręki.
- Josh ma w Plymouth różnych znajomych - podjęła. - Być może
wolałby, żebyś nie o wszystkich wiedział. Nie chcę narażać na
niepowodzenie jego ewentualnych planów. - Uśmiechnęła się i
210
dodała: - Josh jest bardzo przedsiębiorczy.
- Rozumiem. - Urwał, jakby oczekiwał, że Dorothea jeszcze coś mu
wyjaśni. Ponieważ jednak milczała, odezwał się znowu: - Musimy
się zastanowić nad przyszłością Horace’a. Tu, jak widać, nie jest
bezpieczny. Czy wspominał ci, że chciałby wstąpić do wojska?
- Owszem. Uważam to za wspaniały pomysł, pod warunkiem że
udałoby się przekonać do niego Fanny. Horace’owi podobałoby się
w wojsku, a dyscyplina dobrze mu zrobi.
- Trzeba z tym jednak poczekać, póki nie skończy osiemnastu lat,
czyli do października - powiedział strapiony Veryan. -
Przypuszczam, że stopień podporucznika powinien kosztować
około stu funtów, ale tyle powinienem gdzieś znaleźć. Nie wiem
tylko, co robić z Horace’em do tego czasu. Widzę, że nie chce
wrócić do szkoły.
Dorothea milczała. Szybko próbowała coś wymyślić. Musiała
powiedzieć kuzynowi o „Marii”. Nie mogło być tak, że Veryan nic
nie wie o okręcie, a jednocześnie bierze na swoje barki ciężary
utrzymania Horace’a, tym bardziej że wpływy z przemytu łatwo
pokryłyby koszty wstąpienia Horace’a do wojska.
Ale co będzie, jeśli Veryan postanowi na nią donieść? Czy mogła
mu zaufać, że tego nie zrobi? Abel powiedział, że Veryan ją lubi.
Tylko czy nadal będzie ją lubił, gdy dowie się prawdy?
- Milczysz - zaniepokoił się Veryan. Przyjrzał się wyrazowi
skupienia na jej czole. - Czy coś się stało? Wiesz, że pomogę, jeśli
tylko będę mógł.
Dorothea głęboko zaczerpnęła tchu.
- Kuzynie, jest coś, co od dawna chcę ci powiedzieć.
- Tak? - Veryan spojrzał na nią.
- Tylko nie bardzo wiem, od czego zacząć...
Na zewnątrz wszczął się hałas. Usłyszeli powitalne okrzyki, a
potem pukanie do drzwi biblioteki. Veryan poszedł otworzyć.
Na progu stali Horace, Josh i Daniel Watson.
- Dzięki Bogu! Tak się martwiliśmy. - Dorothea podbiegła do
211
przybyszów i uściskała najpierw Horace’a, a potem Daniela.
- Danielu, prawdę mówiąc, nie liczyłam na to, że akurat jesteś w
Plymouth.
- Ahoj, dziewczyno. No, no, już dobrze. Panicz Horace wrócił cały
i zdrowy. Ma tylko kilka sińców. - Daniel podniósł wzrok. Veryan
stał sztywno wyprostowany i bacznie mu się przyglądał. Daniel
zerknął na Dorotheę. - Chyba powinniśmy się poznać, panno Theo.
- Naturalnie. - Dorothea spojrzała na kuzyna. Nie podoba mu się
to, pomyślała. Trzeba uważać. - To jest Daniel Watson, kapitan
„Marii”. Znam go... znam go od dziecka.
- Widzę - odparł zimno Veryan.
Przez następne dni walka kogutów i jej skutki zostały
wyczerpująco omówione. Horace i Toby byli hołubieni przez
wszystkich, a wieczorami, gdy siedzieli w salonie z bladymi
twarzami i śladami kontuzji, wyglądali bardzo interesująco.
Okazało się, że to Josh odnalazł Daniela na pokładzie „Marii”.
Zdążył w ostatniej chwili, bo okręt właśnie szykował się do
podniesienia kotwicy. We dwóch zdecydowali, że Daniel zwróci się
do swego znajomego admirała w stanie spoczynku i wtedy okaże
się, co można zrobić. Podczas tej wymiany zdań Veryan siedział z
nosem w „Medytacjach” Marka Aureliusza i udawał, że nie słucha.
- Wiedziałem, że Daniel mi pomoże, jeśli tylko zdołam mu jakoś
przekazać wiadomość! - zawołał Horace.
- Naturalnie - powiedziała Sylwia. - On zawsze nam pomaga,
prawda, Theo? Pamiętasz, jak dawno temu przywiózł mi tę lalkę z
Francji, kiedy byłam po chorobie?
- Tak - potwierdziła niechętnie Dorothea. Wyraźnie czuła obecność
kuzyna za swoimi plecami.
- Kim właściwie jest ten sławny Daniel? - spytał Toby.
- Jednym z Watsonów - odrzekła Dorothea, nagle uświadamiając
sobie, że ma okazję to i owo wyjaśnić. - Jego matka była praczką i
mieszkała w chacie niedaleko Priory, w sąsiedztwie Billa Kellow.
212
Daniel był ulubionym Watsonem mojego ojca, a ponieważ dobrze
się zapowiadał, ojciec umożliwił mu zostanie marynarzem.
- Czyli jest teraz właścicielem „Marii”?
Dorothea nie odpowiedziała. Horace i Sylwia poruszyli się
niespokojnie. Toby, poniewczasie zrozumiawszy, że pewnych
pytań nie należy stawiać, szybko zmienił temat.
- Thea zawsze bardzo lubiła Daniela - włączyła się do rozmowy
Fanny, podnosząc głowę znad szycia. - Sylwia też.
- Zawsze traktowałam go jak starszego brata - przyznała Dorothea.
Veryan nadal czytał Marka Aureliusza. Cokolwiek odczuwał, nie
zamierzał się z tym zdradzić. Ostatnimi dniami Dorothea kilka razy
próbowała go zagadnąć i zawsze unikał rozmowy. Brał ze sobą
Josha albo Ozziego na długie obchody majątku, jeździł na targ do
Bodmin, odwiedzał sir Thomasa Shebbeare’a, by zasięgnąć u niego
rady w sprawie zaprzęgnięcia do pługa koni zamiast wołów.
Kuzynkę przez cały czas trzymał na dystans.
Wydawało się, że Dorothea nic na to nie może poradzić. W
każdym razie, przejęta swym strapieniem, w ogóle nie zauważyła,
jak Sylwia umacnia się w przekonaniu, że Bramowi brakuje w życiu
jedynie miłości uczciwej kobiety.
Istotnie, dziewczynka z coraz większą rezerwą odnosiła się do
powszechnego potępienia sąsiada. Naturalnie, Bram postąpił źle,
nawet bardzo źle. Ale może po prostu nigdy nikt go nie rozumiał?
Przecież sama słyszała od niego, że otrucie kuzyna Veryana było
dziełem przypadku, tymczasem nikt oprócz niej mu nie wierzył.
Niemożliwe również, by Bram chciał wcielenia Horace’a do
marynarki. Wyrządzono mu wielką krzywdę, nie dając okazji do
przedstawienia swojej wersji wypadków.
Sylwia postanowiła, że jeśli będzie mogła, to da mu taką okazję.
Minęło parę dni, Dorothea z wolna pogrążała się w rozpaczy.
Konieczność wyznania kuzynowi prawdy wydawała jej się coraz
bardziej nagląca. To dziwne, że jeszcze niedawno było jej absolutnie
213
wszystko jedno, co Veryan sobie myśli. Teraz chłodne stosunki z
kuzynem sprawiały jej ból.
Nie ulegało wątpliwości, że kuzyn nie dopuści jej dostatecznie
blisko siebie, by mogli porozmawiać. Musiała znaleźć inny sposób.
W końcu postanowiła dać mu księgę rachunkową „Marii”. Zapisy
sięgały wszak początków istnienia okrętu. Był tam rachunek za jego
budowę i akt przekazujący własność „Marii” w ręce Dorothei, były
także dowody transakcji z różnych lat, początkowo notowane mało
czytelnym charakterem pisma sir Waltera, a od mniej więcej roku
charakterem pisma Dorothei. W księdze były również wymienione
wszystkie nazwiska. Veryanowi wystarczyło tam zajrzeć, by
wszystkiego się dowiedzieć.
Dorothea musiała tylko mu zaufać i mieć nadzieję, że nie doniesie
na nią do władz.
Poszła na poddasze i wyjęła księgę ze skrytki. Potem usiadła i
dołączyła do niej krótki list:
Drogi Kuzynie
Powrót Horace’a przeszkodził mi w powiedzeniu Ci czegoś
ważnego. Ponieważ wbrew swej nadziei nie miałam okazji wrócić
do tej rozmowy, księga, którą załączam, musi wyjaśnić sprawy za
mnie.
Jestem pewna, że zrozumiesz, dlaczego początkowo wolałam
ukryć przed Tobą prawdę, proszę jednak, wierz mi, że już od
dawna chcą naprawić ten błąd. Nauczyłam się wysoko cenić
Twoją uczciwość, a także podziwiać poświecenie i troskę z jakimi
odnosisz się do niezliczonych problemów Selwood Priory.
Łączą wyrazy
szacunku
D. Selwood
214
List był bardziej oficjalny, niżby sobie tego życzyła, ale musiał
wystarczyć. Zapieczętowała go, zaadresowała „Sir Veryan
Selwood” i razem z księgą położyła na dębowym biurku w
bibliotece.
Przyszły trzy dni złowrogiego oczekiwania. Veryan milczał. Nie
dał nawet poznać po sobie, czy zauważył księgę, i nadal traktował
kuzynkę z chłodną uprzejmością. Dorothea straciła apetyt. Czyżby
popełniła tragiczny błąd? Czyżby kuzyn był właśnie teraz w
siedzibie władz w Launceston? Czy jej decyzja nie oznaczała
skazania Daniela, Abla i wielu innych ludzi na zesłanie, a może
nawet na szubienicę?
Zaczęły ją dręczyć nocne koszmary. Przychodzili po nią we śnie
stróże prawa, zakuwali jaw kajdany, a ludzie z Porthgavern
obrzucali ją błotem:
- Idzie kobieta, która nas zdradziła!
Czwartego dnia po południu Dorothea nie mogła już znieść
atmosfery domu, uciekła więc na swoje poddasze. O tej porze roku
nie miała tam wiele do roboty. Za mniej więcej miesiąc - pod
warunkiem że uniknie więzienia - mogła zacząć zbierać plony w
ogrodzie, tymczasem jednak sama obecność znajomych słoiczków i
suszonych ziół działała na nią krzepiąco.
Usiadła znużona na parapecie i drętwo wlepiła wzrok w morze. Jej
zadumę przerwało raptowne pukanie do drzwi na dole. Zerknęła
przez okno i ujrzała jasne włosy Veryana. Był sam. Bez policji.
Powoli wstała, wzięła klucz z haczyka i poszła otworzyć drzwi.
- Czy mogę wejść? - Veryan trzymał pod pachą księgę.
Dorothea przełknęła ślinę i skinęła głową. Nie mogła wybąkać ani
słowa. Gestem poprosiła kuzyna, żeby szedł pierwszy.
Veryan do tej pory bardzo uważał, by nie wdać się w spór o
poddasze. Bardzo szybko zrozumiał, że domaganie się klucza od
Dorothei oznaczałoby niewybaczalną ingerencję w jej prywatne
sprawy, dlatego budynek przy bramie jako jedyny w Selwood
215
Priory nie został poddany skrupulatnym oględzinom z notatnikiem
w dłoni, od których Veryan zaczął zarządzanie majątkiem.
W milczeniu wyjął księgę spod pachy i podał ją kuzynce. Dorothea
zerknęła na niego i odwróciła głowę; nigdy w życiu nie czuła się
taka bezbronna. Drżącymi rękami odłożyła księgę na biurko, nagle
poczuła jednak, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa i musi usiąść.
Na poddaszu stało również drugie dębowe krzesło. Veryan
wyciągnął je zza biurka i usiadł naprzeciwko kuzynki. Widział jej
mocno splecione dłonie z pobielałymi knykciami. Pod oczami
Dorothea miała ciemne kręgi, a z nieudolnie zebranego koka na
czubku głowy uciekały liczne kosmyki włosów. Veryan spodziewał
się, że będzie go prowokować, może nawet wpadnie w gniew, teraz
pierwszy raz przyszło mu do głowy, że kuzynka się go boi.
W jednej chwili zapomniał o wszelkich urazach, które żywił z
powodu tego, że go tak zręcznie oszukiwała.
- Jesteś bardzo dzielna - powiedział łagodnie. Dorothea podniosła
głowę i wydała westchnienie ulgi.
- Nie mogłam dłużej cię okłamywać.
- Przepraszam, że tak długo zwlekałem z przyjściem do ciebie, ale
najpierw chciałem porozmawiać z Danielem i Ablem, a to zajęło mi
cały dzień. - Zobaczył, że kuzynka blednie, więc natychmiast dodał:
- Bardzo nieuprzejmie potraktowałem Daniela, gdy przywiózł nam
tu Horace’a, więc chciałem naprawić swój błąd. Ale on w ogóle się
nie gniewał. Oprowadził mnie po „Marii” i wszystko wyjaśnił.
Myślę, że doszliśmy do rozsądnego porozumienia.
Dorothea wlepiła w niego wzrok. Rozmawiał z Danielem? Daniel
oprowadził go po „Marii”? To z pewnością oznaczało, że zawarli
jakąś umowę. Nie wyobrażała sobie, żeby Daniel dopuścił kuzyna
w pobliże okrętu, gdyby nie uważał go za człowieka godnego
zaufania.
- Jedno muszę jednak powiedzieć, kuzynko, i Daniel zgadza się ze
mną w tej sprawie. Sir Walter postąpił ohydnie, przeznaczając
twoje pieniądze na budowę „Marii”. Wielki Boże, gdyby okręt
216
skonfiskowano, zostałabyś bez pensa przy duszy.
- Wiem - odrzekła Dorothea. - Ale póki ojciec żył, nic na to nie
mogłam poradzić. Zamierzałam w końcu odebrać sobie te
pieniądze. Chociaż jestem pewna, że zawsze mogłabym zamieszkać
gdzieś razem z Fanny.
- Widzę, że odkładasz pieniądze dla Horace’a i Sylwii. Czy nie
sądzisz, że to powinno należeć do mnie? Dorothea przełknęła z
trudem ślinę.
- To powinno było należeć do mojego ojca. Początkowo nie
wiedziałam, jak wiele jesteś gotów dla nich zrobić, kuzynie. Potem
wydało mi się nieuczciwe, że chcesz wziąć na siebie utrzymanie
Horace’a i Sylwii, mimo że masz do spłacenia dług hipoteczny i
mnóstwo problemów wskutek wieloletnich zaniedbań w
inwestycjach. Zapominasz, że dobrze znam twoją sytuację
finansową. W tej chwili prawdopodobnie mam więcej pieniędzy
niż ty!
Veryan uśmiechnął się.
- Zgadzam się, że ułożenie życia Horace’owi stanowi priorytet, ale
potem albo „Maria”, albo ja musimy zwrócić ci siedem tysięcy
funtów, zapisane przez matkę. Po twoim ojcu odziedziczyłem nie
tylko majątek, lecz również jego zobowiązania, a moje zasady nie
pozwalają, by wisiał nade mną taki haniebny dług.
Dorothea, która nie zwykła wymagać od życia zbyt wiele, spytała:
- Czy to jest takie ważne akurat teraz? Wiesz, Sylwia będzie
potrzebować posagu...
- Nie o to chodzi - odparł Veryan. - Spadek należy do ciebie i
musisz go dostać. Boże wielki, chyba nie wyobrażasz sobie, że
twoja matka zgodziłaby się na taką sytuację?
- No, oczywiście, że nie.
- Widzisz więc. - Kuzynka wciąż się wahała, Veryan uznał, że
tymczasem nie należy naciskać. - A teraz, czy mogę prosić, żebyś
mnie oprowadziła po swoim królestwie?
Dorothea poszła z nim na dach i razem obejrzeli stamtąd piękny
217
widok. Potem pokazała mu wejście do kryjówki pod bramą.
- Ostatni sekret - wyrzuciła z siebie ze skruchą, podając mu
latarnię. - Teraz już wiesz wszystko.
- Muszę przyznać, że zadziwia mnie to, co widzę. Koronka dla
pani Gunthorpe, herbata dla lady Shebbeare, tytoń dla sir Thomasa,
brandy praktycznie dla wszystkich... Zdaje się, że nie ma w tym
hrabstwie osoby, która w ten czy inny sposób nie byłaby
zamieszana w przemyt. Wreszcie rozumiem, dlaczego mój przyjazd
cię przestraszył.
Ale największe wrażenie zrobiła na Veryanie sama krypta.
Obszedł ją, wysoko trzymając latarnię, i głośno zachwycał się
gzymsami oraz wachlarzowym sklepieniem.
- Wspaniałe! - powiedział z entuzjazmem. - Dawno już nie
widziałem czegoś tak pięknego. W dodatku krypta jest w całkiem
niezłym stanie.
Rozbawił Dorotheę. To było do niego podobne: zaczął podziwiać
architekturę, zamiast zastanowić się, ile towarów z przemytu może
pomieścić skrytka. Pomyślała jednak też, że Veryan bardzo się
zmienił. Nie mogła sobie wyobrazić, żeby kuzyn sprzed kilku
miesięcy przyjął taką nowinę z niezmąconym spokojem. Zdobyła
się na odwagę i powiedziała mu to.
- Wiem. - Veryan się uśmiechnął. - Przeprawa przez Tamar była
dla mnie początkiem wielkiego odkrycia. Mogę chyba powiedzieć,
że dojrzałem. Przedtem nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale
Oksford jest bardzo zamkniętym miejscem, skostniałem tam.
Owszem, uniwersytet ma wiele zalet, ale gdy człowiek nagle trafia
do zwyczajnego świata i musi się borykać z codziennymi
problemami i nie zamyka na nie oczu, to nie ma już dla niego
odwrotu.
- Czy to znaczy, że nie żałujesz przyjazdu do Selwood Priory?
Veryan obrócił się i zmierzył ją spojrzeniem.
- Nie - odrzekł z powagą. - Nie żałuję. A ty?
Zdawało się, że nagle połączyło ich nie nazwane, lecz bardzo silne
218
uczucie. Dorothei żadne słowo nie chciało przejść przez gardło. W
milczeniu pokręciła głową.
W Selwood Priory zapanował świąteczny nastrój. Na życzenie
Horace’a i Sylwii Veryan znowu czytywał wieczorami „Pieśń
ostatniego minstrela”. Rany Toby’ego zagoiły się, a on skwitował
wybuchem śmiechu niepokój Fanny, że musi bardzo źle myśleć o
kornwalijskiej gościnności. Zapewnił ją, że bardzo mu tu dobrze i
od lat nie miał tylu przygód.
Veryan i Dorothea ostrożnie wracali do zażyłości. Veryan
opowiedział jej o swym samotnym dzieciństwie i o tym, jaki byłby
zagubiony bez Matty. Mówił też o Oksfordzie, o swoim wyborze
życia odizolowanego od realnego świata, co - jak ostatnio
zrozumiał - było błędem. Dorothea czuła się wśród tych zwierzeń
tak, jakby zaproszono ją do czyjegoś prywatnego ogrodu, po
którym można spacerować bez pośpiechu, pytając o to i owo.
Czasem dochodzi się w wyjątkowe miejsca, których tajemnice są
jeszcze żywe i bolesne, innymi razy znajduje się zarośla lub kępy
pokrzyw, o których bardzo trudno mówić.
Bez końca rozmawiali o przyszłości majątku, a Dorothea
opowiedziała kuzynowi o różnych wyczynach przemytników, przy
okazji zdradzając mu wiele z tego, co dotąd starannie przed nim
ukrywała. Ani jedno, ani drugie nie zastanawiało się jednak, dokąd
te zwierzenia ich zaprowadzą. Obojgu sprawiało przyjemność, że
mogą swobodnie, bez skrępowania mówić o tym, co dla nich
ważne.
Dla odmiany w Quilquin House atmosfera była nie do zniesienia.
Bram pobił jednego ze służących za jakąś wyimaginowaną
zuchwałość, co skończyło się złamaniem szczęki i trzech żeber. Pani
Gunthorpe i Isabel chodziły po domu na palcach i unikały Brama,
jak tylko mogły, natomiast jedna ze służących, której ponad miarę
dopiekły kopniaki, pewnego dnia po prostu uciekła.
Bram jednakże wciąż miał swoich szpiegów. Jednym z nich była
219
pokojówka Isabel, Jane, która po niedzielnym nabożeństwie zawsze
przynosiła mu ciekawe wiadomości.
Zwykle pani Gunthorpe ignorowała obecność Sylwii w kościele,
ale tego dnia była tak przygnębiona, że zapomniała się i odbyła z
nią całkiem uprzejmą rozmowę. Nawet poprosiła córkę, by
pogawędziła chwilę z panną FitzWalter. Isabel wiedziała, że matka
chce w spokoju porozmawiać z Dorothea, odciągnęła więc
dziewczynę na bok i w towarzystwie służącej znalazła ustronne
miejsce w głębi kościoła.
Isabel zawsze wiedziała, że Sylwia ją podziwia, więc bardzo jej
schlebiło, gdy usłyszała:
- Och, panno Gunthorpe, jaki piękny kapelusz! Zachwycałam się
nim przez całe kazanie, chociaż wiem, że nie wypada tego robić.
Isabel parsknęła śmiechem, pierwszy raz od wielu dni.
- Musi pani pochwalić Jane, bo to jej pomysł. Jane zbliżyła się
trochę, by odebrać należną sobie część młodzieńczego entuzjazmu
Sylwii. Zamieniły kilka zdań o kapeluszach, po czym Sylwia
nieśmiało spytała o pana Gunthorpe’a.
- Mój brat czuje się wyśmienicie - powiedziała krótko Isabel. -
Tylko jest ostatnio bardzo zajęty.
- Ojej. - Sylwia przeżyła zawód. - Miałam nadzieję, że wkrótce
zechce odbyć z nami przejażdżkę. Pokazałabym mu Trespyrion
Quoit.
- Te kamienie druidów, panienko? - spytała Jane.
- Tak. One tak śmiesznie wyglądają, zupełnie jak stół na trzech
nogach. A pod spodem ziemia jest jak łoże, taka świeża, równa
trawa. Kiedy byłam mała, bawiłam się tam lalkami.
W tej chwili matka zawołała Isabel, a Jane rozejrzawszy się
niespokojnie, szepnęła do Sylwii:
- Mogę powiedzieć panu Gunthorpe’owi, że panienka tam będzie.
Oczy Sylwii zapłonęły.
- Naprawdę?! - wykrzyknęła.
220
Następnego popołudnia Bram czekał przy Trespyrion Quoit. A
więc krąg jest jak łoże? Zajrzał do środka i od razu pojął, że będą
tam z Sylwią całkiem dobrze ukryci przed wścibskimi oczami. Ta
panna miała dopiero trzynaście lat, wykazywała
jednak zaskakujące doświadczenie. Bram nie wątpił, że Sylwia
potrafi się uwolnić spod kurateli licznych opiekunów, by przyjść na
schadzkę.
Tak, pierwszy kęs tej wisienki będzie należał do niego. Dostanie
rekompensatę za inne rozczarowania. Zamierzał powetować sobie
na Sylwii wszystkie afronty, jakie mu uczyniono. W marzeniach
widział, jak dziewczyna płacze i błaga go o litość, a on udaje, że się
zastanawia, ale w końcu i tak ją bierze. Najpierw jednak chciał ją
upokorzyć. Udać, że zamierza ją puścić, tak żeby w to uwierzyła, i
dopiero wtedy zrobić swoje.
Zatrzepotały białe wstążki, zatańczyły w słońcu kasztanowe pukle
i oto stanęła przed nim jak na dłoni.
- Ho, ho - powitał ją. - Kogo my tu mamy? Mały elf przyleciał na
czarodziejskie wzgórze.
- Ojej! - Sylwia przytknęła dłoń do ledwie zarysowanych piersi w
geście dobrze udanego zaskoczenia. - Pan Gunthorpe! - Zepsuła
jednak efekt, bo zachichotała.
- Jeszcze nigdy tu nie byłem - powiedział Bram. - Musisz mi
wszystko pokazać. Ale najpierw wymierzę ci karę.
Sylwia przekrzywiła głowę i zerknęła na niego spod
przymkniętych powiek.
- Za co karę?
- Kazałaś mi czekać całe dziesięć minut - odparł. - Damy, które się
spóźniają, ponoszą karę. Sylwia postąpiła krok naprzód.
- Tak? - spytała z nadzieją.
Bram leniwie wyciągnął ręce w jej stronę, chwycił ją i przyciągnął
do siebie. Uścisk był nadspodziewanie mocny, dlatego wzbudził w
Sylwii pierwsze oznaki lęku.
- Au! To boli!
221
Nie zwracając uwagi na ten sprzeciw, brutalnie przywarł ustami
do jej warg, jednocześnie przyciskając ją do siebie ręką wsuniętą
pod pośladki. Sylwia zaczęła się szarpać. Bram natychmiast
podniósł głowę.
- Przestań!
- Co pan robi? - Sylwii zaschło w ustach. Ledwie mogła dobyć z
siebie wątły szept. Dlaczego nie słuchała ostrzeżeń? Wymknęła się
z domu po cichu i nikt nie wiedział, gdzie jej szukać.
- A o co się prosiłaś? No, o co?
- Ale... ja nigdy... - Sylwia wybuchnęła płaczem. - Proszę, panie
Gunthorpe... popełniłam omyłkę. Przepraszam.
- Nic z tego, moja mała. Przyszłaś tu z własnej woli, prawda?
Teraz moja kolej, teraz ja rządzę, a ty słuchasz. Zrozumiałaś?
Sylwia poderwała głowę.
- Nie zgadzam się. Nie może mnie pan do niczego zmusić, a jeśli
jest pan dżentelmenem, to mnie pan puści. Bram zarechotał.
- Dżentelmenem! Dobre sobie! Dawno już z tym skończyłem, moja
droga. Zaraz się przekonasz, że jednak mogę cię zmusić.
Sylwia wyrwała się i rzuciła do ucieczki. Ale było za późno. Bram
złapał ją, wymierzył jej dwa siarczyste policzki i zaciągnął z
powrotem do kręgu. Dziewczyna spojrzała na niego strwożona i
zaczęła panicznie krzyczeć. Uderzył ją jeszcze raz, a potem jednym
ruchem rozerwał stanik sukni. Drugą ręką zaczął rozpinać spodnie.
Veryan, Toby i Dorothea byli w ogródku za stajniami i cieszyli się
oznakami nadchodzącego lata. Veryan ostatnio dużo rozprawiał o
zwierzętach pociągowych. Twierdził, że woły na polach nadają ich
majątkowi średniowieczny wygląd, co jest może malownicze, lecz
sprzeczne z zasadami ekonomii. Gdyby udało się użyźnić glebę,
można by wprowadzić konie na pola i orać dwa razy szybciej.
- Woły sprzedaje się na targu po mniej więcej pięciu latach -
włączyła się do rozmowy Dorothea. - Koni nie można zjeść, chociaż
we Francji podobno to robią. Daniel opowiadał mi, że w życiu tak
222
się nie zdumiał jak wtedy, gdy przed sklepem rzeźnika zobaczył
konia na haku. - Podniosła głowę i zobaczyła nadchodzącą Fanny.
- Czy widziałaś Sylwię? - spytała. - Chciałam, żeby przymierzyła
suknię, którą dla niej podłużam, ale nigdzie nie mogę jej znaleźć.
Powiedziała mi, że będzie ci pomagać.
Dorothea pokręciła głową.
- Nie widziałam jej. Myślałam, że jest z tobą. Veryan podniósł
głowę, nagle bardzo zaniepokojony.
- Widziałem niedawno, jak Sylwia po cichu się wymyka. Szła w
stronę Egioscolom. Zapadło krótkie milczenie.
- Nie chcę cię martwić, Fanny - odezwała się w końcu Dorothea -
ale wolałabym ją szybko znaleźć. Od wczorajszego powrotu z
kościoła Sylwia była wyjątkowo posłuszna. Zastanawiałam się
nawet, czy czegoś nie knuje.
Toby zerwał się na równe nogi
- Chyba wiem, dokąd mogła się wybrać - rzucił. - Do Trespyrion
Quoit. - O Boże, pomyślał, jeśli chciała pokazać Gunthorpe’owi łoże
pod głazem...
Veryan również wstał.
- Pojadę tam. I tak miałem się wybrać w odwiedziny do pani
Tregair. Chcesz mi towarzyszyć, Toby? Wymienił zatroskane
spojrzenia z Dorothea, która natychmiast zwróciła się do pani
FitzWalter.
- Chodź, Fanny, schronimy się w domu. Tu jest stanowczo za
gorąco.
Gdy tylko panie znikły z pola widzenia, Veryan przyśpieszył
kroku.
- Wietrzę kłopoty - rzekł. Prawie biegiem znalazł się przy
stajniach. - Josh! Ozzie! Osiodłajcie kasztana sir Waltera i Coba.
Najszybciej, jak umiecie. - Kilka minut później Veryan z Tobym
odjechali.
Przez dłuższą chwilę było słychać tylko tętent podkutych kopyt i
skrzypienie skóry. Gdy dotarli na pastwisko przed kręgiem,
223
powściągnęli konie. W oddali zobaczyli trzepoczący jasny materiał.
Wiatr poniósł czyjś krzyk. Veryan wbił pięty w boki kasztana i
pogalopował w tamtą stronę.
Sylwia była w kręgu. Zobaczyli tylko dwie obnażone nogi,
posiniaczone i zakrwawione. Słyszeli jej zduszone krzyki. Za to
Brama widzieli aż zanadto. Jego buty leżały na ziemi, a spodnie
miał spuszczone do kostek. Veryan bez namysłu zeskoczył z konia,
uniósł szpicrutę i smagnął Brama po nagich pośladkach z taką
wściekłością, że natychmiast ukazała się na nich ciemna pręga z
kroplami krwi.
Bram wypełzł spod głazu i odwrócił się do Veryana. Był w trudnej
pozycji, ale szamocząc się ze spodniami, zdołał powiedzieć:
- Dobra z niej suka. Gorąca.
- Wynoś się z mojej ziemi - rzucił lodowatym tonem Veryan. - I
radzę ci zmienić okolice.
- Phi! - parsknął Bram. - Jeśli dbasz o swoje interesy, to będziesz
trzymał język za zębami, chyba że chcesz skompromitować tę małą
sukę. Mówią, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, i to prawda. -
Boleśnie się wzdrygnął, biorąc buty do ręki; wyprostował się i
próbując zachować jak najwięcej godności, odszedł.
Toby zsiadł z konia i zajrzał do kręgu. Sylwia leżała w głębi,
skulona pod jednym z trzech głazów, i drżała jak osika.
- Chodź - powiedział łagodnie. - Już dobrze. Już nic ci nie grozi.
Dziewczynka nie odpowiedziała, tylko skuliła się jeszcze bardziej.
Trwożliwie szlochała.
- Zostaw to mnie, Toby - Takiego tonu przyjaciel nigdy u Veryana
nie słyszał. - Sylwio! Natychmiast stamtąd wyjdź!
Rozległo się żałosne siąknięcie nosem, potem cichy chrzęst i
Sylwia wypełzła spod głazu. Była brudna. Suknię miała podartą,
twarz posiniaczoną i zakrwawioną od uderzeń Brama.
Toby dosiadł konia.
- Podaj mi ją, Veryan - powiedział spokojnie. - Mój koń jest mocny,
uniesie nas dwoje.
224
Veryan, wciąż z zaciętą miną, poderwał Sylwię z ziemi, jakby była
piórkiem, i posadził ją przed Tobym. Potem sam dosiadł kasztana i
bez słowa ruszył w stronę domu.
- Przepraszam - szepnęła Sylwia tak cicho, że Toby musiał się
pochylić, by zrozumieć to słowo. - Pan próbował mnie ostrzec, a ja
nie usłuchałam.
- Przykro mi, kochanie - powiedział Toby. - Powinienem był to
zrobić bardziej przekonująco.
Dziewczynka pokręciła głową.
- To moja wina.
Dorothea, dyskretnie zaalarmowana przez Toby’ego, zjawiła się w
pokoju Sylwii natychmiast, gdy tylko Veryan ją wniósł. Obaj
mężczyźni wyszli. Znalazłszy się sam na sam z przyrodnią siostrą,
dziewczynka wybuchnęła niepohamowanym płaczem. Dużo czasu
minęło, nim Dorothea wydobyła od niej całą historię, w końcu
jednak jej się to udało.
- Myślałam, że on chce mnie zabić. - Sylwia szlochała. - Dusił
mnie. - Molly i Lucy przyniosły cynową wannę, więc można było
dziewczynkę umyć, zbadać i położyć do łóżka, napoiwszy
środkiem na uspokojenie. Gdy wreszcie Sylwia zasnęła, Dorothea
zeszła do biblioteki, żeby porozmawiać z Veryanem i Tobym.
- Zdążyliście na czas - powiedziała bez zbędnych wstępów. -
Bardzo się przestraszyła i przeżyła wstrząs. Ma skaleczenia i
siniaki, ale to się zagoi. Poza tym nic jej się nie stało. - Pomyślała
jednak, że rany duszy będą goić się dłużej.
Veryan z ulgą zamknął oczy.
- Gdybym miał przy sobie pistolet, zastrzeliłbym go - powiedział.
- Miejmy nadzieję, że Gunthorpe wykaże rozsądek i wyniesie się z
tego hrabstwa - rzekł Toby.
Dorothea nie odezwała się. Dobrze wiedziała, że w miejscu, gdzie
wszyscy są z wszystkimi skoligaceni, a więzy rodzinne odczuwa się
bardzo silnie, Bram ma małe szansę wykręcić się sianem.
225
Następne dni minęły spokojnie. Sylwia spędzała większość czasu
z matką w kancelarii przeora. Wcześniej Fanny nigdy nie mogła
zdobyć się na intymne różowy z córką, za bardzo dręczyła ją
świadomość hańby, jaką na siebie sprowadziła, by mogła
swobodnie o tym mówić. Teraz jednak pod wpływem łagodnych
zachęt Dorothei przezwyciężyła wstyd i Sylwia zaczęła rozumieć
sprawy, o których przedtem prawie nie myślała.
Nie ma usprawiedliwienia dla pana Gunthorpe’a, powiedziała
stanowczo Fanny. Nic nie może usprawiedliwić człowieka, który
próbuje zgwałcić trzynastoletnią pannę, nawet wyjątkowo ładną.
Gunthorpe dobrze wiedział o jej niewinności, a jednak świadomie
nie chciał o tym pamiętać. Wytłumaczyła też Sylwii, jak
prowokująco brzmiały niektóre jej słowa. Panna powinna rozumieć,
że mężczyzna bez skrupułów może chcieć takie słowa wykorzystać.
Wszystko to było pokrzepieniem dla Sylwii, którą dręczyły
wyrzuty sumienia.
- Pan Marcham próbował mi o tym powiedzieć - wyznała. - Ale
wydawało mi się, że to tylko takie nudne gadanie.
Pocieszały ją też liczne bukieciki kwiatów i liście pełne świeżych
truskawek, jakie dostawała. Wszyscy zdawali się jej życzyć jak
najlepiej. Powoli Sylwia zapominała o swym przykrym
doświadczeniu.
Pomógł jej w tym wyjazd Brama. Wieczorem po zajściu przy
Trespyrion Quoit widziano go po raz ostatni. W niedzielę Sukey
powiedziała pani Kellow, że jej pan wrócił bardzo wzburzony,
zamknął się w pokoju i nie wpuszczał nikogo oprócz swojego pokój
owca. Następnego dnia znikł i nikt nie wie, co się z nim dzieje.
- I dobrze, że go nie ma - zakończyła Sukey. Bardzo żałowała, że
Veryan go nie zabił.
Tydzień po napaści Brama na Sylwię do Priory przyszedł Abel i
poprosił o rozmowę z sir Veryanem. Ten był akurat w bibliotece i
dyskutował z Dorotheą o płodozmianie. Temat tak ich pochłonął,
że początkowo w ogóle nie usłyszeli pukania do drzwi.
226
- Och, Abel, wejdź - powiedział Veryan, gdy wreszcie go
zauważył. Abel podszedł do nich, mnąc w ręce kapelusz.
- Jak się miewa panienka? - spytał po powitaniu.
- Dziękujemy, dobrze - odrzekła Dorothea.
- Nie trzeba się więcej martwić o pana Gunthorpe’a, sir -
powiedział. - Już nie będzie nachodził panny Sylwii.
Dopilnowaliśmy tego.
- Dziękujemy, Abel. - Dorothea wyręczyła kuzyna w odpowiedzi,
widząc, że odebrało mu mowę.
- Nie ma za co, panno Theo. Przecież jesteśmy rodziną. - Skłonił
głowę i wyszedł z pokoju.
- O, mój Boże - odezwał się Veryan. - Co oni zrobili?
- Nic takiego, na co pan Gunthorpe by nie zasłużył - odparła
rześko Dorothea. - Na twoim miejscu nie pytałabym o szczegóły.
- Ale... ale nie mogę tego tak zostawić! - wykrzyknął Veryan.
Dorothea dotknęła jego ramienia.
- Nie możesz zmusić Kornwalijczyka, żeby powiedział ci coś,
czego nie chce powiedzieć - wyjaśniła. - Nie dopytuj się, kuzynie.
Jaką korzyść można odnieść z trzęsienia gniazdem szerszeni? Abel
nie zdradził nam nic konkretnego. Może po prostu wzięli go na
statek i wysadzili gdzieś na pustkowiu we Francji, a teraz Bram
gnije w obozie dla jeńców wojennych? Tego nie wiemy. - Osobiście
sądziła jednak raczej, że dostał czymś ciężkim w głowę i wypadł za
burtę. Nie wydawało jej się, by jeszcze był wśród żywych.
- Chyba masz rację - zgodził się Veryan po chwili. - Sam bym go
zabił, gdybym miał broń pod ręką. Zaczęli rozmawiać o Sylwii.
- Powinna iść do szkoły - powiedziała Dorothea. - Potrzebuje
towarzystwa rówieśniczek. Musi mieć kogoś, kto z nią pochichocze
i w razie czego zwróci jej uwagę, żeby za dużo nie mówiła. Ja nie
będę sobie strzępić języka, szkoda czasu. Dla Sylwii jestem zwykłą
starą panną, która nic nie wie o życiu.
- Czy ty też tak o sobie myślisz? - spytał Veryan. Wydawało mu się
okropne, że kuzynka mogłaby mieć o sobie takie złe zdanie.
227
Dorothea wzruszyła ramionami.
- I tak, i nie. Skończyłam trzydzieści lat i nie mam męża. Dla Sylwii
to oznacza, że właściwie przestałam być kobietą. Ale dobrze wiem,
że wcale nie jestem taka niedoświadczona, za jaką uważa mnie
Sylwia. - Na chwilę zamilkła. - Gdy miałam szesnaście lat, Bram
próbował mnie zgwałcić. Ugryzłam go w ucho tak mocno, że omal
go nie stracił. Pewnie zauważyłeś u niego bliznę. Muszę wyznać, że
ilekroć ją widzę, odczuwam cichą satysfakcję. - I wciąż czuję w
ustach ohydny smak krwi, pomyślała ze zgrozą.
- A to kanalia! - Veryan był oburzony. - Czy twój ojciec nic z nim
nie zrobił? Ja przynajmniej złoiłbym mu skórę.
- Nigdy o tym nikomu nie powiedziałam - wyznała Dorothea. -
Dzieci nie zwierzają się z takich spraw. Dzisiaj mówię o tym
pierwszy raz.
Veryan ujął jej dłoń i uniósł do warg. Dorothea wstydliwie się do
niego uśmiechnęła.
Sylwia miała iść do szkoły. Wiele było na ten temat rozmów i
kłótni, w końcu postanowiono jednak, że kilka lat na pensji dla
panien w jakimś ładnym i zdrowym mieście najlepiej pomoże
dziewczynie zagoić rany duszy. Szkoła zapewni jej też
towarzystwo i umożliwi zdobycie niezbędnych doświadczeń w
życiu.
Fanny zgodziła się na to ze łzami w oczach, ale pod warunkiem, że
będzie mogła wyjechać z córką i zamieszkać w pobliżu pensji. Nie
była w stanie znieść myśli, że Sylwia mogłaby znaleźć się z dala od
niej i widywać ją tylko raz do roku, w lecie.
- Trzynastoletnie dziecko jeszcze potrzebuje matki -
argumentowała i w końcu Veryan wyraził zgodę. Pamiętał, jak
brakowało mu Matty, gdy wyjechał do Winchester, i nie chciał,
żeby Sylwia cierpiała tak samo jak on.
Odpowiednią szkołę znaleziono w Harrogate. Chodziła tam
młoda kuzynka Toby’ego, a jej mama wyrażała się o szkole w
228
samych superlatywach. Veryan napisał list z prośbą o informacje, a
ponieważ warunki okazały się zadowalające, załatwił niezbędne
formalności. Tak więc od września Sylwia z panią FitzWalter miały
się przeprowadzić do Harrogate. Veryan zgodził się podnieść
roczny dochód pani FitzWalter do dwustu funtów. Miała mieszkać
niedaleko pensji i widywać się z córką co niedziela po
nabożeństwie, a poza tym gościć ją w okresach Bożego Narodzenia
i Wielkanocy. Natomiast na lato obie miały przyjeżdżać do
Kornwalii.
Był jednak pewien kłopot, który zauważył Toby.
- Panno Selwood... - powiedział któregoś dnia. Dorothea akurat
była w składziku, gdzie przygotowywała lawendowe pachnidła.
Toby przystanął, zaintrygowany unoszącym się w powietrzu
aromatem. - Jak ładnie tu pachnie.
- Co się stało? - Dorothea uśmiechnęła się do niego. Lubiła pana
Marchama i podziwiała za taktowne odnoszenie się do Sylwii.
Traktował ją prawie jak dorosłą kobietę, lecz mimo to żartował z
nią, gdy tylko miała na to ochotę.
- Przykro mi o tym wspominać, ale zdaje się, że ani sir Veryan, ani
pani FitzWalter o tym nie pomyśleli.
- Hm? - Dorothea była bardzo skupiona na swoim zajęciu.
- Moja droga panno Selwood, czy przyszło pani do głowy, w jak
niezręcznej sytuacji postawi panią wyjazd pani FitzWalter?
Dorothea podniosła głowę. Przez chwilę przyglądała się Toby’emu
i nagle zaświtało jej, o co mu chodzi. Omal nie zemdlała. Gdy
otworzyła usta, nie poznała swojego głosu; zdawało jej się, że to
mówi ktoś inny. Upuściła woreczek z lawendą.
- Chce pan powiedzieć, że stracę damę do towarzystwa? - Toby
skinął głową. - Ale z pewnością... Panie Marcham, jestem kobietą
ponad trzydziestoletnią i... - Głos ją zawiódł.
- Przykro mi - rzekł Toby. - Pani i ja dobrze wiemy, że wszelkie
aluzje co do niestosowności sytuacji byłyby śmieszne. Niemniej
jednak, panno Selwood, z pewnością zaczęłyby krążyć plotki. I
229
jestem przekonany, że odebrałaby je pani jako wyjątkowo przykre.
Mogłaby pani znaleźć się w takiej samej izolacji, w jakiej żyła przez
wiele lat pani FitzWalter. - Spojrzał na jej sposępniałą twarz i dodał:
- Musi pani chyba zastanowić się nad wyjazdem z Selwood Priory.
Widział, że jest oszołomiona tą sugestią, ale nic nie mógł na to
poradzić. Wydawało się wyjątkowym okrucieństwem wypędzać ją
z domu, w którym mieszka od urodzenia, niestety, innej
możliwości chyba nie było. Gdyby panna Selwood dalej mieszkała
w Priory, niechybnie padłaby ofiarą ostracyzmu. Ludzie uznaliby ją
za kochankę Veryana. Jaki ojciec, taka córka, mówiliby.
Jedyną osobą, która mogła cokolwiek w tej sprawie zrobić, był
Veryan, jemu zaś dotąd nic takiego nie przyszło do głowy. Toby nie
wątpił w to, że przyjaciel lubi kuzynkę, ale do jakiego stopnia byłby
gotów zmienić swój dotychczasowy sposób życia zdeklarowanego
kawalera, który większość dorosłego życia spędził w zamkniętym
uniwersyteckim świecie?
Dorothea bezmyślnie bawiła się przez chwilę woreczkiem z
lawendą, a potem odezwała się bezbarwnie:
- Ma pan rację. Nie pomyślałam o tym. Nie chciałabym, żeby
kuzyn stracił dobre imię, na które sobie zapracował. Bądź co bądź -
zdobyła się na wymuszony uśmiech - będę mogła składać tu wizyty
w lecie, podczas bytności Sylwii z matką.
Mała społeczność Selwood Priory wydawała się w przededniu
rozpadu. Veryan przypomniał sobie, że jego kolega z New College,
John Norton, ma brata w 95 Pułku Strzelców, więc napisał do niego
list. Korespondencja trwała przez pewien czas. „Arthur jest w tej
chwili adiutantem generała Crauforda, napisał John Norton, i
najprawdopodobniej wróci do Anglii w sierpniu. Z pewnością
chętnie pomoże młodemu podopiecznemu Selwoodów”.
Zaproponował, żeby sir Veryan przywiózł młodzieńca w
odwiedziny, by ten mógł poznać Arthura.
Horace zareagował entuzjastycznie.
230
- Dziewięćdziesiąty Piąty? No, pewnie! - Był to jeden z najbardziej
nowoczesnych pułków w armii.
Trudniej było przekonać Fanny, ale w końcu i ona się zgodziła.
Dobry pułk z życzliwym opiekunem, pod którego okiem można się
szkolić, niewątpliwie odpowiadałby Horace’owi. Fanny dzielnie
stłumiła więc matczyne niepokoje i dała pomysłowi swoje
błogosławieństwo.
- A ty, Toby? - spytał któregoś wieczoru Veryan, gdy siedzieli
razem w bibliotece. - Co planujesz na przyszłość? Mam nadzieję, że
te zajścia, których byłeś tutaj świadkiem, nie wzbudziły w tobie
tęsknoty do sezonu w Londynie.
- Och, przeciwnie, cieszyłem się, że mnie tam nie ma - odparł
Toby. - Mam przesyt sezonu. Teraz wybiorę się do domu,
przynajmniej na trochę, zobaczę, jak się miewa ojciec, no, a potem
pewnie jednak zajrzę do Londynu. Na nowe pola i pastwiska
nowe... - Nie powiedział jednak tego zbyt entuzjastycznie.
- Dość masz polowania na niewierne żony innych mężczyzn? -
spytał Veryan. - Czemu się nie ożenisz i nie ustatkujesz?
- Skończyłem dopiero dwadzieścia pięć lat - odparł Toby. - Jeszcze
nie czas się ustatkować. Urwał i spojrzał na przyjaciela nieco
zakłopotany. - Myślę, że poczekam na Sylwię. Naprawdę
polubiłem tę pannę.
- Wielkie nieba - jęknął Veryan.
- Ale Sylwia jest bardzo młoda - ciągnął Toby. - Pożyjemy,
zobaczymy. Zresztą może mnie nie zechcieć.
Sylwia, naturalnie, nic nie wiedziała o tej rozmowie, ale nie była
szczęśliwa z powodu szkoły, do której będzie musiała wyjechać.
- Wiem, że jestem zła - powiedziała przez łzy do Toby’ego - ale czy
od razu trzeba mnie wygnać?
- Wcale nie jesteś zła - odparł z przekonaniem. - Tylko
niedoświadczona. I musisz wyjechać, Sylwio. Dobre wychowanie i
umiejętność przestawania z dziewczętami w swoim wieku jest
bardzo ważna. - Poczuł się tak, jakby miał sto lat, choć miał
231
nadzieję, że Sylwia nie widzi w nim wujka dającego dobre rady. -
Może potraktujesz to jak zwykłą przygodę. Naturalnie, zatęsknisz
do domu, ale dom ci nie ucieknie, będziesz do niego przyjeżdżać na
lato. W szkole poznasz nowych ludzi, nawiążesz nowe przyjaźnie.
Czy to naprawdę będzie takie przykre?
- Pewnie nie. - Westchnęła. - I mama z Theą też będą blisko. Och,
panie Marcham, biedna Thea! Czy ona naprawdę musi wyjechać?
Dlaczego kuzyn Veryan się z nią nie ożeni? Przecież wtedy
mogłaby tu zostać.
- Sylwio - odezwał się Toby surowo - nie waż się pisnąć o tym ani
słowa któremukolwiek z nich.
- Dlaczego nie? - zdziwiła się Sylwia. - Kuzyn Veryan jest taki zły
na Theę. Prawie się do niej nie odzywa, chociaż przedtem byli w
bardzo dobrych stosunkach. On myśli, że ona chce mu zrobić na
złość, a ją to rani. Czy ktoś nie mógłby im tego wytłumaczyć?
Toby westchnął.
- Nie - odparł. - Mówię poważnie, Sylwio. Zrozum, gdybyś była
panną Selwood, to czy chciałabyś, żeby sir Veryan oświadczył ci się
z poczucia obowiązku? Dlatego, że to byłoby coś, czego się od
niego oczekuje?
Przez chwilę Sylwia w milczeniu rozważała problem.
- Nie. - Podniosła głowę. - Miałabym swoją dumę. - Toby
uśmiechnął się. - Ale to wydaje się bardzo trudne.
- Pozostaje nam nadzieja, że znajdą wyjście z tej sytuacji - rzekł
Toby. - A jeśli już musisz o tym z kimś rozmawiać, to zawsze
możesz ze mną.
Veryan zareagował na oświadczenie Dorothei, że wyjeżdża z
panią FitzWalter do Harrogate, tą samą lodowatą wściekłością, jaką
zareagował na pojawienie się w domu Daniela Watsona. Ona
natomiast w ogóle nie zdradzała się z uczuciami, poprzestała na
beznamiętnym zakomunikowaniu faktu. Veryana uraziło to i
zirytowało w najwyższym stopniu.
232
- Niech ci będzie - powiedział chłodno. - Rób, jak chcesz. -
Odwrócił się i od tej pory rzadko się do niej odzywał. Jej pomysł
uważał za szaleńczy. Jak ona sobie poradzi? - zastanawiał się.
Majątek Dorothei był zainwestowany w „Marię”, więc z czego
zamierzała żyć? Czyżby sądziła, że dwieście funtów rocznie -
należących się pani FitzWalter - wystarczy na utrzymanie ich obu?
Poza tym Dorothea opuściłaby wszystkich swoich podopiecznych.
Co stałoby się z biedną Jenny Tregair? To był straszny egoizm.
Od pewnego czasu myślał o kuzynce jak o kimś wyjątkowym.
Cieszył się więc, że w porę odkrył jej prawdziwy charakter. Niby
podświadomie wiedział, że nawet nie postawił sobie pytania,
dlaczego zdecydowała się na taki krok, ale uczucia były od niego
silniejsze. Targały nim ból i złość jednocześnie, a on umiał się przed
tym obronić jedynie całkowitym wymazaniem Dorothei z pamięci.
Dopiero gdy pojechał z wizytą do sir Thomasa Shebbeare’a,
uzmysłowił sobie prawdę. Chciał obejrzeć czerwone bydło rasy
dewońskiej, hodowane przez sąsiada, i dowiedzieć się, ile kosztuje
jego utrzymanie. Przy okazji zaproszono go na lunch i tam poznał
lady Shebbeare.
Lady Shebbeare była ambitną kobietą, która za jedyny cel życia
postawiła sobie wydanie za mąż trzech córek. Znajomości z sir
Veryanem nie szukała dotąd wyłącznie z powodu haniebnej
obecności byłej kochanki sir Waltera w Selwood Priory. Z ulgą
wysłuchała więc, jak sir Veryan opowiada o swych planach wobec
FitzWalterów. Wreszcie postępuje tak, jak powinien, pomyślała.
Potem Veryan wspomniał, że panna Selwood wybiera się do
Harrogate razem z panną FitzWalter i jej matką.
Oczy lady Shebbeare zapłonęły.
- Biedna panna Selwood - powiedziała. - To będzie dla niej bolesna
strata. Ale, naturalnie, nic na to nie można poradzić. Przecież nie
mogłaby mieszkać w Selwood Priory bez damy do towarzystwa!
Sama wspominałam jej zaraz po śmierci sir Waltera, że będzie
musiała się wyprowadzić, ale wtedy nie zwróciła na to uwagi.
233
„Pani Potter jest znakomitą damą do towarzystwa”, powiedziała mi
wtedy. Cieszę się, że mądre rady znajdują posłuch. Panna Selwood
jest bardzo poczciwa, ale nie należy się spodziewać, by mogła
znaleźć męża. Chyba zbliża się już do trzydziestki, a poza tym to
dziwne zestawienie kolorów włosów i oczu, taki niefortunny
kaprys natury! By nie wspomnieć już o mieszkaniu w tym walącym
się domu... - Roześmiała się i poklepała sir Veryana po
nieruchomym ramieniu. - Ma pan rację, sir, że ją pan odsyła. -
Pochyliła się do niego i konfidencjonalnym tonem zakończyła: -
Między nami mówiąc, sam może pan osiągnąć dużo lepszą pozycję!
- Uśmiechnęła się do niego figlarnie i zwróciła jego uwagę na
specjały ze stołu: - Może trochę wybornej szynki przyrządzonej
przez naszą kucharkę, a może skuszę cię, sąsiedzie, na plasterek
pasztetu z gołębi?
Dorothea była na poddaszu. Ostatnimi dniami często szukała tam
schronienia. W takim nastroju nie mogła znieść obecności Veryana,
było to zbyt bolesne. Męczyły ją również entuzjazm Horace’a dla 95
Pułku Strzelców i nieustanne wypytywania Sylwii o szkołę.
Ten okres wydawał jej się o niebo gorszy niż miesiące po śmierci
matki. Owszem, była wtedy przygnębiona i bardzo tęskniła za
matką, ale życzliwe wsparcie Fanny dodawało jej otuchy, miała też
dom, który kochała, a w otoczeniu bliskich ludzi. Potem urodzili się
Horace i Sylwia i stopniowo jej życie odzyskało kolory. Tym razem
było inaczej. Miała wrażenie, że znalazła się na pustyni,
wyschniętej, jałowej, pozbawionej życia, w miejscu gdzie nic nie
istnieje i nawet nie może zaistnieć.
Siedziała na poddaszu, wiedziała bowiem, że powinna zacząć je
porządkować. Daniel obiecał zająć się jej finansami. Wcale się nie
zdziwiła, gdy powiedział, że ma pokaźne konto w banku Hoare’a.
Był gotów przekazywać co miesiąc na jej nazwisko dowolną sumę
pod warunkiem, że Dorothea poda mu swój adres w Harrogate.
Trzeba było więc tylko podjąć decyzję w tej sprawie.
234
Musiała też postanowić, co z lekami. Co ze środkiem
wzmacniającym Jenny i z maścią na reumatyzm Tamsin Wright?
Może powinna zostawić dla nich recepty? Ale kto by im zrobił te
leki?
Wydawało się, że nie ma odpowiedzi na żadne z tych pytań,
zresztą Dorothea była zbyt zmęczona, by rzeczowo pomyśleć. Żyła
jak w otchłani, trudno jej było nawet się poruszać. Westchnęła i
odłożyła łyżeczkę do odmierzania składników, po czym podeszła
do okna i zaczęła wpatrywać się w morze, chociaż tak naprawdę
niczego nie widziała. Nie usłyszała też pukania na dole ani kroków
na schodach.
Jeszcze ze schodów Veryan dostrzegł jej sylwetkę na tle okna. Nie
płakała, ale od czasu do czasu po policzku spływała jej łza. Nigdy
nie widział tak opuszczonej Dorothei. Skrzypienie desek podłogi
zwróciło jej uwagę. Odwróciła się i widząc kuzyna, głośno nabrała
powietrza i chciała szybko się opanować, znowu nałożyć maskę
obojętności, którą nosiła przez cały ostatni tydzień.
Veryan podszedł prosto do niej, objął ją i pocałował. Nie miał w
tym wprawy, więc nie był pewien reakcji Dorothei. Po chwili uniósł
głowę i spojrzał jej w oczy. Wydawała się bardziej zdumiona niż
zła, a jego uchu chyba nic nie groziło. Pocałował ją więc znowu,
tym razem odważniej i nagle, ku swej wielkiej uldze i radości,
poczuł jej ramiona na szyi.
Zaczął mówić jej, w przerwach między następnymi pocałunkami,
jaka jest niezastąpiona, jaka piękna i jak bardzo ją kocha.
Gdy wreszcie odsunęli się od siebie, powiedział pośpiesznie:
- Och, Theo! Jestem pewien, że nie robię tego jak należy, ale
proszę, powiedz, czy nie zechciałabyś się zastanowić nad
poślubieniem mnie? Nie mogę znieść myśli, że mogłabyś odejść, tak
bardzo cię kocham.
Dorothea znów go objęła i pocałowała.
- Tak, wyjdę za ciebie - powiedziała. Łzy już jej wyschły, a oczy
lśniły. - Nie wiem, skąd ci przyszło do głowy, że nie robisz tego jak
235
należy. Moim zdaniem, dajesz sobie radę doskonale.
Veryan smutno się uśmiechnął.
- To musi być triumf natury nad brakiem doświadczenia!
- Kocham cię takiego, jaki jesteś, Veryanie - powiedziała Dorothea.
- Wcale nie narzekam.
236