Hawksley Elizabeth Wieza


Elizabeth Hawksley WIEŻA

Dla Jenny Haddon, z wyrazami miłości

1

Kiedyś, mój chłopcze, prości ludzie zyskają prawo głosu - powiedział kamieniarz Isaac Darke do swojego pięcioletniego synka. Daniela. - Wtedy dopiero nastąpią wielkie zmiany.

Daniel skinął głową. Był ładnym dzieckiem o ciemnych, kręconych włosach i brązowych oczach, które w tej chwili z powagą patrzyły na ojca. Prawdę mówiąc, nie rozumiał jego łów, ale bardzo go podziwiał i wiedział, że ojciec na pewno na rację.

Isaac przywiązywał wielką wagę do wykształcenia. Daniel jego siostra Meg umieli czytać, pisać i rachować. Nauczyli się tego nie od jakiejś półanalfabetki, najętej do uczenia dzieci a pensa tygodniowo, tylko w prawdziwej szkole.

- Słowa są ważne - mawiał Isaac. - Nie ma lepszego narzędzia niż słowo. Zapamiętaj to sobie. - Zwracał baczną wagę na sposób wysławiania się swoich dzieci.

Sam był znanym w okolicy mówcą i tej niedzieli, pogodnego jesiennego dnia 1770 roku, zabrał ze sobą syna do pobliskiej cioski Airedale, gdzie zamierzał przemawiać na temat praw wyborczych. Daniel lubił takie wyprawy. Patrzył, jak ludzie zbierają się wokół ojca, zadają pytania, dyskutują. Potem zwykle ktoś zapraszał ich do siebie na posiłek. Tym razem jednak było inaczej. Isaac stał na drewnianej skrzynce na środku wsi, gdy nagle, nie wiadomo skąd, poleciało w jego stronę zgniłe jajo i trafiło go w podbródek.

Kleiste żółtko spływało po szyi Isaaca, a wokół rozchodziła się woń siarki.

Do tej pory Daniel wierzył, że ojciec to ktoś w rodzaju wędrownego anioła i jak święty Jerzy walczy o prawa uciskanych. Teraz, widząc, jak go wyśmiano, zrozumiał z przykrością, że ludzie bywają nieprzewidywalni.

Tego wieczoru Isaac ze śmiechem oznajmił żonie:

- Dziś trafiłem na złych ludzi.

Daniel siedział na stołku i jadł chleb, popijając mlekiem. To było okropne, pomyślał. Wszyscy się śmiali, zakrywając usta. Nawet dobra kobieta, która pomogła ojcu doprowadzić się do porządku i poczęstowała ich chlebem z serem, uśmiechała się skrycie.

Wieczorem, gdy Daniel z siostrą znalazł się już w małym, dziecinnym pokoiku na poddaszu, Meg zapytała:

- Dan, co się stało? - A gdy nie odpowiadał, rozgniewana, że traktuje ją jak małe dziecko, powiedziała: - W takim razie spytam mamę.

Daniel podniósł wzrok.

- Ktoś rzucił w tatę zgniłym jajem. - Kiedy to powiedział, ogarnął go taki wstyd, że aż ukrył twarz w dłoniach.

Meg wyszła z łóżka i podeszła do brata. Daniel objął ją ramieniem. Przez chwilę trwali przytuleni, pocieszając się nawzajem.

Jako dorastający chłopak Daniel nadal podziwiał ojca za przekonania i odwagę, ale nie podzielał jego wiary w to, że człowiek może osiągnąć doskonałość. Ludzie dbali tylko o siebie samych. Isaac był nieskazitelnie uczciwy, ale inni nie przejmowali się niczym i bez wahania zamieniali droższy kamień na tańszy, zatrzymując dla siebie nieuczciwie zyskane pieniądze. Daniel nie wierzył, że gdyby ludzie mieli prawo głosu, staliby się uczciwi.

Matka Daniela była doświadczoną prządką. Nowe maszyny przędzalnicze nie dostarczały jeszcze wystarczającej ilości przędzy, więc zarabiała dobrze. Daniel i Meg mieli szczęśliwe dzieciństwo.

Kiedy Daniel skończył jedenaście lat, wydarzyło się nieszczęście. Było piątkowe popołudnie i rodzeństwo właśnie wróciło ze szkoły. Daniel co chwila zerkał przez otwarte okno, spodziewając się, że za chwilę wróci ojciec - remontował wieżę kościelną i obiecał synowi, że pokaże mu zdobiące ją gargulce. Nagle rozległo się skrzypienie wozu i gwar ludzkich głosów. Gdy wóz zatrzymał się przed domem. Daniel wybiegł na zewnątrz.

- Chłopcze, zawołaj matkę - powiedział cicho brygadzista. - Zdarzył się wypadek.

Ojciec leżał na wozie, przykryty starym kocem. Miał zamknięte oczy. Daniel od razu wiedział, że stało się coś strasznego. Zaniepokojona hałasem pani Darke wyszła z domu. Spojrzała na męża i rozszlochała się.

- Spadł z rusztowania - wyjaśnił brygadzista. - Złamał sobie kręgosłup. Nic nie możemy poradzić. Przykro nam. - Dał znak towarzyszącym mu ludziom. Zdjęli z wozu Isaaca i wnieśli go do domu.

- Teraz to wam przykro! - krzyknęła pani Darke. - Przecież mówił, że to rusztowanie jest niebezpieczne. Wszyscy o tym wiedzieliście. Och, Isaacu! - Przygarnęła dzieci, a kiedy uniosła głowę, nikogo już nie było. Mężczyźni odjechali.

Isaac zmarł po kilku dniach. Władze gminne dały pieniądze na pogrzeb i pięć gwinei odszkodowania. Wdowa z dziećmi musiała opuścić dom z warzywnikiem, który z takim zamiłowaniem uprawiał Isaac, i z jabłoniami, na które lubił się wspinać Daniel. Zamieszkali w tańszym miejscu.

Następnego roku weszły do użytku nowe maszyny przędzalnicze i spadła cena przędzy. Daniel i Meg bardzo się starali pomagać matce, ale nie mogli wiele zarobić. Zimą pani Darke zachorowała na zapalenie płuc i umarła. Dzieci zostały same. Po powrocie z pogrzebu usiadły, tuląc się do siebie przy dogasającym kominku. Było zimno, więc Meg okryła ramiona pledem.

- Co się z nami stanie? - zapytała brata, mocno ściskając drewnianą lalkę. - Wszyscy mówili, że pomogą tacie...

Daniel wrzucił kilka szczap do ognia. Płomienie strzeliły w górę, a potem znów przygasły. W zamyśleniu pokręcił głową. Ludzie mogli pomóc, zanim ojciec zginął. Wiedzieli, że rusztowanie jest niebezpieczne. Ojciec zginął niepotrzebnie, z powodu niedbałości innych.

- Och, Dan! - Meg zaczęła płakać. - Ja chcę do mamy! Daniel otarł oczy rękawem, a potem uściskał siostrę.

- Ojciec mówił, że trzeba polegać wyłącznie na sobie - powiedział, prostując szczupłe ramiona. - Mam dwanaście lat, jestem prawie dorosły. Umiem czytać, pisać i rachować. Znajdę pracę, żebyśmy mogli się utrzymać. Na pewno nam się uda.

- Ale ja mam dopiero dziewięć - chlipała Meg, myśląc o zakupach, sprzątaniu i gotowaniu. Dotychczas zajmowała się tym mama. Dziewczynka bała się, że sama nie podoła obowiązkom.

- Musimy być razem - oznajmił zdecydowanie brat. Urzędnik gminny zdecydował jednak inaczej. Meg była na swój wiek mała i słaba, więc miała pójść do przytułku na rok lub dwa. Daniel natomiast miał pracować w przędzalni. Widząc, że chce zaprotestować, urzędnik dodał:

- Możesz widywać siostrę raz w tygodniu, w niedzielę, po nabożeństwie.

- Nie chcę pracować w przędzalni. Chcę czegoś lepszego w życiu - upierał się Daniel. - Potrafię zadbać o siebie i o siostrę.

- Chłopcze, Wszechmogący sprawił, że jesteś niskiego stanu i nie wolno ci podawać w wątpliwość Jego mądrości. - Urzędnik popatrzył na Meg. - Pośpiesz się, dziecko, spakuj swoje rzeczy.

Daniel spojrzał mu prosto w oczy.

- Wszyscy jesteśmy równi wobec Boga. Tak mówił mój ojciec i ja w to wierzę.

Urzędnik wziął mały tobołek Meg, chwycił dziewczynkę za ramię i szorstko pociągnął za sobą. Daniel pobiegł za siostrą, odepchnął urzędnika i uściskał ją mocno. Wyczuwał bicie jej serca pod znoszoną bawełnianą bluzką. Obejmowała go kurczowo szczupłymi ramionami, a jej łzy kapały mu na koszulę.

- Przyjdę po ciebie, Meg. Tak szybko, jak tylko będę mógł. Obiecuję - wyszeptał. Jego łzy kapały jej na głowę.

Patrzył, jak odchodzą. Urzędnik niósł węzełek. Meg dreptała za nim smutno, co chwila oglądając się za siebie. To był jeden z najgorszych dni w życiu Daniela.

Urzędnik znalazł Danielowi pracę w tkalni w Skipton. Chłopiec miał robić to, co akurat było konieczne - wczołgiwać się pod maszyny, biegać na posyłki - dopóki nie nauczy się wystarczająco dużo, żeby zostać pomocnikiem tkacza. Nawet gdyby kiedyś został samodzielnym tkaczem, zarobiłby najwyżej dwanaście szylingów tygodniowo.

Chciał osiągnąć więcej. Pierwszego dnia nie wszedł do tkalni bramą dla robotników, jak mu kazano, tylko skierował się prosto do biura w bocznym skrzydle budynku.

- Czego tu szukasz? - zapytał odźwierny, zagradzając mu drogę.

- Przyszedłem do pracy - odrzekł Daniel. Mężczyzna wskazał kciukiem bramę do fabryki.

- Pomyliłeś drogę. To tam.

- Chcę pracować tutaj - nie ustępował chłopiec. - Umiem czytać, mam ładny charakter pisma i rachuję w pamięci.

- To tam - powtórzył odźwierny i zrobił krok w stronę Daniela.

- Chcę rozmawiać z szefem - upierał się chłopiec.

- Wynocha! - Odźwierny popchnął opierającego się intruza.

- Co się tam dzieje? - Z biura wyszedł mężczyzna w średnim wieku. Miał na sobie dopasowany surdut, bryczesy i białą perukę. Za ucho zatknął pióro.

Pięć minut później Daniel znalazł się w biurze. Przeczytał kilka fragmentów z porannej gazety, odpowiedział na szczegółowe pytania, dotyczące przeczytanego tekstu, i napisał krótkie dyktando. Okazało się, że ma ładny charakter pisma i nie robi błędów ortograficznych. Mężczyzna z uznaniem mruknął coś pod nosem; wziął z biurka księgę rachunkową i podał ją Danielowi.

- Popatrz na ostatnią stronę - polecił.

Daniel spełnił polecenie. Po chwili podniósł wzrok.

- Znalazłem błąd. Tu jest napisane czternaście funtów, siedemnaście szylingów i sześć pensów, a powinno być piętnaście funtów, siedem szylingów i sześć pensów.

Mężczyzna skinął głową.

- Powiedz mi jeszcze raz, jak się nazywasz.

- Daniel Darke.

- Jesteś krewnym Isaaca Darke'a?

- To mój ojciec - oznajmił z dumą chłopiec. Mężczyzna skinął głową.

- Był dobrym człowiekiem. Kiedyś wstawił się za mną, choć nie musiał, i nieźle za to oberwał. Tak, przyjmę cię do pracy. Przyda mi się pomoc, a widzę, że jesteś bystry. Nazywam się Moore i będę twoim szefem. Dzień pracy trwa od dziewiątej do szóstej trzydzieści. Pół godziny przerwy na obiad i piętnaście minut przerwy o czwartej. Na początek dam ci dwanaście szylingów tygodniowo. Za spóźnienia potrącam z wypłaty. Masz jakieś pytania?

- Tak, wielmożny panie. Nie mam gdzie mieszkać.

- Nie mów do mnie

wielmożny panie”. Wystarczy panie Moore. - Zastanowił się przez chwilę. - Zajrzyj do Betsy Collier na River Street. To przyzwoita kobieta. Wynajmuje pokoje.

Co niedziela Daniel przemierzał dziesięć kilometrów, żeby odwiedzić Meg w przytułku. Kiedy zobaczył ją tam pierwszy raz, miała ogoloną głowę z powodu wszy. Ubrana była w perkalową sukienkę i za duże buty, więc powłóczyła nogami, żeby nie zsunęły jej się ze stóp. Wydawała się Jeszcze szczuplejsza niż zwykle, ale twierdziła, że czuje się dobrze.

- Dobrze cię tu traktują? - spytał Daniel z niepokojem.

- Tak - skłamała dzielnie, chociaż co wieczór usypiała z płaczem. Starsza dziewczynka ukradła jej lalkę, a dwie inne ciągle ją szczypały, robiąc jej siniaki na ramionach, tak by nie były widoczne pod rękawami sukienki. Meg przez kilka dni jakoś to znosiła, aż wreszcie nie wytrzymała i rzuciła się na dręczycielki, gryząc i drapiąc niczym rozwścieczona kotka. Od tamtej pory jej nie zaczepiały. Starsze dziewczynki kradły jedzenie młodszym i Meg musiała się nauczyć jeść bardzo szybko, bo inaczej stale chodziłaby głodna.

Daniel nic nie odrzekł. Wiedział, że siostra kłamie. Dał jej jabłko, a ona zjadła je tak łapczywie, jakby od tygodnia nic nie miała w ustach.

Położyła mu dłoń na ramieniu i westchnęła.

- Dan, trafiłam na złych ludzi.

Przytulił ją mocno. Przysiągł sobie w duchu, że będzie pracował, ile sił, żeby pewnego dnia sprowadzić siostrę do siebie. Odwiedzał ją regularnie i za każdym razem przynosił coś do jedzenia.

Dwa miesiące później, kiedy stanął u bramy przytułku, dowiedział się, że Meg leży w izbie chorych. Miała wysoką gorączkę. Z początku nie chcieli go do niej wpuścić, ale w końcu jeden z posługaczy pozwolił mu wejść bocznymi drzwiami.

- Ostatnie łóżko - szepnął, kiwając smutno głową. Meg leżała z zamkniętymi oczami. Twarz miała skurczoną i bladą, czoło zroszone kroplami potu. Oddychała płytko. Ukucnął przy jej łóżku i wziął ją za rączkę, chudą jak patyczek.

- Meg - szepnął cicho, łamiącym się głosem. Zmarszczyła brwi, z trudem otworzyła oczy i spróbowała się uśmiechnąć.

- Meg! Nie zostawiaj mnie! Mam tylko ciebie. Tak ciężko pracuję. Wytrzymaj jeszcze trochę. Siostra słabo uścisnęła mu dłoń.

- Za późno - szepnęła.

- Nie! Nie! To niemożliwe. Meg, nie odchodź! Dziewczynka zebrała resztki sił.

- Z moim sercem jest coś nie tak. Doktor powiedział... To przez tę chorobę, którą przeszłam, jak byłam mała.

- Wytrzymaj, proszę! - łkał zrozpaczony Daniel. Tak bardzo chciał być dorosły. Wierzył, że pewnego dnia będzie go stać na najlepszych lekarzy i najdroższe lekarstwa.

Meg pokręciła głową.

- Czekałam tylko, żeby ciebie zobaczyć. Jestem taka zmęczona, Dan. - Miała ochotę zamknąć oczy i odpłynąć w niebyt, ale widząc rozpacz brata, powstrzymała się jeszcze na chwilę. - Nie zapomnij mnie - szepnęła. - A ja, gdziekolwiek się znajdę, zawsze będę o tobie pamiętać.

Daniel ukrył twarz w szorstkim kocu. Łzy nie pozwalały mu mówić. Meg zacisnęła rękę na jego dłoni, zamknęła oczy i odeszła.

W dniu pogrzebu pozwolono mu zwolnić się na kilka godzin z pracy i potrącono odpowiednią sumę z wypłaty.

Z trudem zniósł śmierć siostry. Wydawało mu się, że wszystkie nieszczęścia, jakie go w życiu spotkały, bolą go teraz jeszcze dotkliwiej. W ciągu niespełna dwóch lat stracił całą rodzinę. Żył jak automat, mechanicznie wykonując wszystkie niezbędne czynności. Jadł posiłki, które stawiała przed nim gospodyni, ale nie czuł żadnego smaku. Źle sypiał. W snach Meg znów żyła, więc kiedy budził się rano, na nowo przeżywał jej utratę. Rzucił się w wir pracy, żeby o wszystkim zapomnieć. Tylko w ten sposób mógł jakoś egzystować.

Dziesięcioletnia Cassandra Hampden i jej dwunastoletnia siostra Harriet patrzyły z lękiem na swojego stryjecznego dziadka, trzymając się mocno za ręce dla dodania sobie otuchy.

Obie były ubrane w żałobne białe sukienki z czarnymi szarfami. Był rok 1784, a ich rodzice zmarli właśnie na ospę, jedno tydzień po drugim. Jedynym żyjącym krewnym okazał się hrabia Lavington. Sprowadził je do siebie, do posiadłości Juniper Park, położonej obok wsi Little Hampden, w hrabstwie Surrey.

Nie chciał ich. Były dziewczynkami, więc nic dla niego nie znaczyły.

- Nie będziemy ci sprawiać kłopotu, stryjeczny dziadku - wyszeptała Harriet. Była grzecznym, miłym i łagodnym dzieckiem. Kiedy to mówiła, jej niebieskie oczy wypełniły się łzami.

Cassandra zerknęła na siostrę i zmarszczyła brwi. Buntownicza natura nie pozwoliła jej stać spokojnie.

- To nie nasza wina, że mama i tata umarli - powiedziała, występując naprzód. - Nie chciałyśmy tu przyjeżdżać.

- Cassandro! - błagalnie szepnęła Harriet. Hrabia spojrzał na nią gniewnie.

- No! Przynajmniej nie boisz się mówić, co myślisz - zauważył. - Dostaniecie guwernantkę, ale czy będziecie się uczyć, czy nie, to już wasza sprawa. Zrozumiano?

- Tak, dziadku - z powagą oparła Harriet. - Obie będziemy ciężko pracować. Prawda, Cassandro? Cassandra zastanowiła się.

- Jeśli dostanę kucyka - oznajmiła w końcu. Hrabia Lavington roześmiał się krótko.

- Zobaczymy. Teraz wejdźcie do środka. Pani Minton zaprowadzi was do waszego pokoju. - Odwrócił się na pięcie i poszedł do stajni, żeby wyładować zły humor na chłopcach stajennych.

Jako młody człowiek hrabia zaciągnął tyle długów, że jego ojciec musiał sprzedać część posiadłości, żeby je spłacić. Gdy żył jego bratanek, ojciec Cassandry i Harriet, hrabia nosił się z zamiarem przekazania resztek majątku jego spadkobiercy, gdyby taki się pojawił, ale te plany pokrzyżowała śmierć pana Hampdena. Jako ostatni męski potomek rodu, ze śmiercią którego miał zniknąć hrabiowski tytuł, hrabia stracił resztki motywacji do ograniczenia wydatków i zachowania choć niewielkiej części dóbr dla przyszłych pokoleń. Zdawał sobie jednak sprawę, że skoro w jego domu zamieszkają dwie młode panienki, nie będzie mógł już wydawać hałaśliwych pijackich przyjęć.

Dzieciństwo Cassandry i Harriet w Juniper Park upłynęło raczej szczęśliwie. Dwa razy w roku przeżywały wielkie emocje, kiedy do wsi przyjeżdżali Cyganie, ze swoimi srokatymi kucami, psami i barwnie ubranymi kobietami. Harriet bała się ich, natomiast Cassandra z radością wyglądała ich przybycia. Podczas tych wizyt jej ulubioną towarzyszką zabaw była Marilla Burton, która uczyła ją, jak wspinać się na drzewa i odróżniać grzyby jadalne od trujących. Czasami razem ze starszym bratem Marilli chodziły zakładać sidła na króliki i zające.

Od czasu do czasu we wsi pojawiał się wędrowny handlarz Abednego. Wystawiał na sprzedaż tanie zabawki i inne drobiazgi. Niektórzy mówili, że przemyca brandy i francuskie koronki.

Życie w Juniper Park płynęło spokojnie. Hrabiemu nigdy nie przyszło do głowy, żeby zabrać wnuczki brata do Londynu lub nad morze. Jednak kiedy Cassandra wykazała się talentem plastycznym, zatrudnił dla niej nauczyciela rysunku, a Harriet opłacił lekcje gry na fortepianie.

Dziewczynki nie lubiły jedynie wizyt u siostry hrabiego, ciotki Marii, która mieszkała w Belvedere Tower, jedynej ocalałej części starego zamku, stojącego niegdyś na terenie posiadłości.

Dlaczego musimy tam chodzić? - buntowała się Cassandra, wyrywając się guwernantce, która chciała wyszczotkować jej włosy. - Auu! To boli.

- Nie kręć się.

- Ciotka Maria jest okropna. I tak dziwnie pachnie. A jak całuje mnie na powitanie, to kłuje.

Cassandra nie chciała przyznać, że boi się ciotki Marii, która przypomina jej czarownicę. Zawsze z ulgą wracała z wizyt u niej, ciesząc się, że nie została zamieniona w jakieś obrzydliwe stworzenie, na przykład ropuchę.

Choć hrabia niechętnie przyjął wnuczki pod swój dach, z czasem nauczył się tolerować Harriet, starszą i ładniejszą z sióstr, obdarzoną dobrym sercem dziewczynkę, która urządzała herbatki dla lalek i opiekowała się małymi kotkami. Co więcej, wbrew samemu sobie, polubił postrzeloną Cassandrę, która stale darła sukienki, wspinając się na drzewa. Podarował jej obiecanego kucyka i pozwalał jeździć bryczką po okolicy.

Wprawdzie dalej zaciągał długi, ale dziewczynki na szczęście nie były od niego zależne finansowo. Odziedziczyły po matce szesnaście tysięcy funtów i jeszcze w umowie przedślubnej rodziców miały zagwarantowane, że każda z nich dostanie połowę tej sumy.

Hrabia zaplanował sobie, że wyda za mąż Harriet, ładniejszą z sióstr. Kiedy skończyła osiemnaście lat, wysłał ją do Londynu z początkiem sezonu towarzyskiego i jasno dał do zrozumienia, że lepiej będzie, jeśli przed powrotem znajdzie sobie męża, ponieważ nie zamierza płacić za jej wyjazd do stolicy w następnym sezonie.

- Szkoda, że ze mną nie jedziesz - z żalem powiedziała Harriet. - Dziadek tak niedelikatnie każe mi znaleźć sobie męża, a przecież wcale nie jestem pewna, czy ktoś mnie zechce.

- Jasne, że zechce - zapewniła lojalnie Cassandra. - Nie znam ładniejszej dziewczyny niż ty. Ale to okropne, tak być wystawianą jak towar na targu panien do wzięcia.

- Jak możesz tak mówić? - wzdrygnęła się starsza siostra.

- Przecież to prawda. Czyż nie? - odparowała Cassandra. Patrzyła surowo na swoje odbicie w lustrze na toaletce siostry. Kiedy się złościła, zawsze, zdaniem Harriet, wyglądała groźnie. Zapewne sprawiały to jej brwi, ciemne i mocno zarysowane. Ze mną pewnie nikt nigdy nie zechce się ożenić, pomyślała z rezygnacją.

Pobyt Harriet w Londynie zakończył się sukcesem. Udało jej się złapać Richarda Sayersa, starszego od niej o dwanaście lat dziedzica wiejskiej posiadłości, który właśnie poszukiwał żony.

Pisała do siostry:

Wiem, że się martwisz, czy aby nie przyjęłam oświadczyn tylko po to, żeby się wyrwać spod kurateli dziadka, ale ja naprawdę kocham pana Richarda. Zrozumiesz to, kiedy go poznasz.

Hrabia zbadał stan majątku pana Sayersa, rezultat go zadowolił, więc małżeństwo zostało zawarte. Cieszył się, że Cassandra zostaje u niego. Młodsza siostra szybko nauczyła się prowadzić mu dom i robiła to bardzo sprawnie. Wiodła spokojne życie. Spotykała się jedynie z pastorem Freese i jego żoną oraz z państwem Parslow z Mattick Hall. Jedyną rozrywką były wizyty handlarza Abednego, który sprzedawał koronki, zabawki i świecidełka. Wiosną i jesienią przyjeżdżali też Cyganie, którzy pomagali w siewach i zbiorach.

W miarę dorastania Cassandra coraz częściej czuła, że życie Jej umyka, choć właściwie nigdy się na dobre nie zaczęło.

Hrabia nie zamierzał wysyłać jej do Londynu - była na to zbyt użyteczna w Juniper Park - ale pozwalał jej korzystać z procentów spadku po matce i zgadzał się, żeby latem spędzała miesiąc z siostrą - co prawda nie w Londynie, tylko w jakimś spokojnym miejscu, gdzie nie groziło jej spotkanie żadnego atrakcyjnego kawalera.

W 1788 roku Danielowi już wiodło się dobrze. Był dumny, że do wszystkiego doszedł sam. Ciężka praca, dyscyplina i talent do interesów sprawiły, że został dyrektorem świetnie prosperującej tkalni. Nie było powodu, dla którego nie miałby zajść jeszcze wyżej.

Zamierzał kiedyś się ożenić, ale nie z dziewczyną z fabryki, choćby była najładniejsza i najszlachetniejsza. Miłość nie była dla niego; nie zapomniał bólu, jaki czuł po stracie siostry i rodziców. Przysiągł sobie, że nigdy więcej nie dopuści do takiej sytuacji. Jeśli za miłość trzeba płacić taką cenę, to wolał z niej zrezygnować. Owszem, chciał się dobrze ożenić, opierając związek na rozsądku i wzajemnych korzyściach. On wniesie pieniądze, a żona pozycję społeczną. Wszystko to jednak była sprawa przyszłości.

Teraz potrzebował kobiety, która zaspokoiłaby jego potrzeby fizyczne, tak żeby nie musiał korzystać z usług roznoszących różne choroby prostytutek mieszkających nad kanałem. Jego wybór padł na Marthę Lawson. Nadawała się idealnie. Młoda, czysta i ładna, musiała zarobić na utrzymanie swoje i starszej siostry Kitty, cierpiącej na tajemnicze schorzenie, które przykuwało ją do łóżka, ilekroć zapowiadało się, że będzie musiała pracować. Tak przynajmniej postrzegał to Daniel. Wiedział też, że Matty stara się odciągnąć siostrę od kieliszka.

Stać go było na utrzymanie obu kobiet w małym domku, gdzieś w ustronnym miejscu.

Pewnego dnia, po drugiej zmianie, zaprosił dziewczynę do biura.

- Siadaj, Matty - nakazał.

Usiadła i splotła dłonie na kolanach. Co takiego zrobiła? Dyrektor chyba nie chce zwolnić jej z pracy?

Daniel odchrząknął, zmieszany. Kiedy to planował, wszystko wydawało mu się takie proste, ale teraz czuł się bardzo niezręcznie. Wstał, podszedł do okna i przez chwilę patrzył przed siebie.

Matty zarumieniła się lekko. A więc po to ją wezwał? Nie spodziewała się tego po nim.

Daniel odwrócił się.

- Chcę ci zaproponować pewien interes - oznajmił. - Jeśli się nie zgodzisz, nie będzie to miało żadnego wpływu na twoją dalszą pracę. Nie zwolnię cię. - Widząc, że dziewczyna zaczerwieniła się po uszy, zauważył z ulgą: - Zdaje się, że mnie rozumiesz, więc od razu przejdę do rzeczy. Szukam czystej kobiety, która... no... W zamian będę utrzymywać ciebie i twoją siostrę. Stawiam tylko dwa warunki: nie będziesz się zadawała z innymi mężczyznami i nie puścisz pary z ust.

- Ja... jestem uczciwą dziewczyną, panie Darke - wyjąkała Matty.

- Wiem. - Daniel usiadł. - Jesteś uczciwą dziewczyną, która zarabia osiemnaście szylingów na tydzień. Ja ci proponuję dwadzieścia pięć szylingów tygodniowo i dom. Będę płacił za czynsz, dopilnuję, żebyś miała węgiel i tak dalej. Pomyśl o tym, Matty. Przedyskutuj to z siostrą.

- A co będzie, jeśli się panu znudzę? - zapytała trochę zaczepnym tonem. - Nie chcę skończyć na ulicy. - Zabezpieczę cię sumą trzystu funtów. - A dlaczego nie chce się pan ożenić?

- Na razie nie mogę sobie na to pozwolić - odparł niecierpliwie. - Chcę jeszcze wiele osiągnąć i nie zamierzam obarczać się żoną.

Miał tylko dwadzieścia trzy lata i zaszedł już daleko, ale jego ambicje sięgały jeszcze dalej. Wkrótce będzie miał własny interes. Potem zostanie kupcem, hurtownikiem albo pośrednikiem w handlu bawełną. Kiedy już zarobi odpowiednio dużo, kupi posiadłość i zostanie ziemianinem. Może nawet posłem do parlamentu. Ale do tego będzie mu potrzebna odpowiednia żona.

Matty wróciła do domu i opowiedziała wszystko siostrze.

Kitty była zachwycona.

- Nie ma co udawać cnotki, Matty - powiedziała. - Druga taka propozycja już ci się nie trafi.

- Ale ja chciałabym być prawdziwą żoną! - Matty rozszlochała się.

Kitty wzruszyła ramionami. Będą miały dom i dwadzieścia pięć szylingów tygodniowo. A kiedyś pan Darke zabezpieczy je hojnie. Wtedy Matty będzie mogła wyjść za mąż, jeśli nadal będzie jej na tym zależało.

- To dobry człowiek - przyznała po chwili Matty. - Sprawiedliwy. To wiem na pewno. - Gdyby stać ją było na szczerość wobec samej siebie, musiałaby przyznać, że ta propozycja bardzo jej odpowiadała. Daniel nie był zniewalająco przystojny, ale prezentował się całkiem nieźle - ciemnowłosy, muskularny, o brązowych oczach, na widok których serce zaczynało jej mocniej bić. Jej mama wyszła za mąż z miłości i dokąd ją to zaprowadziło? Do przytułku dla ubogich. Robotnica z fabryki musi chwytać każdą okazję, jaka się nawinie. Co mogła jej przynieść przyszłość? Małżeństwo z jakimś tkaczem i tuzin dzieciaków, z których połowa nie przeżyje roku, a ona sama pewnie umrze na wyniszczającą płuca pylicę.

Następnego dnia poszła do biura Daniela i zgodziła się zostać jego kochanką.

Był zadowolony z obmyślonego przez siebie układu, dopóki Matty nie zaszła w ciążę.

- Na litość boską, kobieto! - zawołał, kiedy usłyszał nowinę. - Dlaczego się nie zabezpieczyłaś?

- Jak to, dlaczego się nie zabezpieczyłam? - szlochała Matty. - Przecież sama sobie tego dziecka nie zrobiłam.

- Takim wypadkom można zapobiegać - odparował. - Myślałem, że siostra przynajmniej tego cię nauczyła.

- Zawsze chciałam mieć dziecko - chlipała. - Postaram się, żeby nie wchodziło ci w drogę.

Daniel nie powiedział nic więcej. Ruth urodziła się w roku 1790. Daniel spojrzał nie ciemnookie niemowlę i poczuł ukłucie bólu. Dziecko bardzo przypominało Meg. Odwrócił się szybko.

- Bardzo ładne dziecko - powiedział obojętnie. Kiedy Matty zapytała, czy chciałby być przy kąpieli, przecząco pokręcił głową. W drodze do domu wspominał dzień, w którym urodziła się Meg, a także to, jaki był przejęty, gdy zacisnęła maleńką rączkę na jego palcu. Wiedział, że źle obszedł się z Matty, ale nie chciał znów przeżywać bólu. Odpędził wspomnienia i zatrzasnął drzwi do swego serca.

Dwa lata później urodził się Tom.

- Na tym koniec, Matty - oznajmił stanowczo Daniel. - Dwoje wystarczy. Jeśli urodzi się następne, będziesz mogła się lakować. - Tym razem nawet nie spojrzał na dziecko. Wystarczyło mu, że Ruth w miarę upływu czasu coraz bardziej przypominała Meg. Nie chciał, żeby kolejne dziecko także Opadło mu w serce.

Podczas jego wizyt Matty starała się, żeby dzieci mu nie Przeszkadzały. Daniel wypłacał jej trzydzieści szylingów tygodniowe. Dzieci przyjęły nazwisko matki. Kiedy Daniel o nich myślał, a starał się robić to jak najrzadziej, nazywał je „dzieciakami Matty”.

Przez kilka lat plan hrabiego działał doskonale, ale w 1801 roku, kiedy Cassandra skończyła dwadzieścia siedem lat, jak co roku pojechała do Worthing odwiedzić siostrę i jej powiększającą się gromadkę. Richard Sayers zawsze wynajmował tam dom na lato, żeby Harriet mogła odpocząć po trudach londyńskiego sezonu, a dzieci skorzystać z dobroczynnego działania morskiego powietrza.

Właśnie tam Cassandra poznała Claude'a de Tessy, emigranta, który jako dziecko uciekł do Anglii przed rewolucją francuską. Był przystojny, jasnowłosy i niebieskooki; mówił z lekkim francuskim akcentem, co bardzo podobało się Cassandrze.

- Spodobałaś mu się - stwierdziła z chytrym uśmiechem Harriet. Od dawna pragnęła, żeby siostra poznała kogoś odpowiedniego, więc ucieszyła się, kiedy usłyszała, że Claude wyraża się o Cassandrze z dużym uznaniem.

- Czyżby? - Cassandra poczuła nagły przypływ nieśmiałości.

- Ma znajomości w najlepszym londyńskim towarzystwie - zapewniła Harriet. Mąż co prawda ostrzegał ją, żeby „miała oko na tego Francuzika”, ale ona tylko się śmiała. Jej zdaniem, ukochany mąż żywił staroświecki lęk przed wszystkim, co zagraniczne. Na szczęście Richard na tydzień wyjechał do Londynu.

Następnego dnia, kiedy dzieci bawiły się na plaży, zjawił się Claude i zaprosił Cassandrę na krótki spacer nad morzem.

- Ależ, kochanie, oczywiście, że musisz iść! - zawołała

Harriet, widząc wahanie siostry. - Będę was stąd widziała, więc nie ma w tym nic niestosownego.

- Dziękuję. - Cassandra wzięła Claude'a pod ramię. Lubi mnie, pomyślała z radością, kiedy ruszyli przed siebie. Po raz pierwszy zdarzyło jej się odczuć, jak miła jest adoracja ze t strony przystojnego młodego człowieka. Wróciła z muszelką, którą znalazł dla niej Claude.

Przez kolejne dni Claude nadal szukał towarzystwa Cassandry. Opowiedział jej o stryju, wicehrabim de Tessy, którego był spadkobiercą, i o niewielkiej posiadłości w Szwajcarii. Dał jej do zrozumienia, że chce dzielić z nią przyszłość.

Nie wspomniał, że w Londynie środki do wygodnego życia zdobywa przy karcianym stoliku. Dochody uzupełniał popełniając drobne fałszerstwa - ktoś potrzebował przepustki na podróż, ktoś inny pochlebnych referencji od kogoś powszechnie szanowanego, jak opat Carron de la Carriere. Niestety, narobił ostatnio tak wiele długów, że pragnął jak najszybciej opuścić Anglię. Małżeństwo z posażną panną mogło się okazać dobrym wyjściem.

Spotkanie z Cassandra było niczym dar niebios; mógł się do niej zalecać, nie narażając się na spojrzenia i uwagi osób wścibskich. Lady Sayers niczego nie podejrzewała. Wiedział, że zrobił na niej dobre wrażenie, więc miał nadzieję, że nie będzie zbyt gorliwie odgrywała roli przyzwoitki, co mu wiele ułatwi. Dzięki Bogu, jej podejrzliwy mąż miał wrócić dopiero za tydzień. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby Claude roztoczył przed Cassandra cały swój wdzięk.

Pewnego wieczoru Cassandra weszła do sypialni siostry, która właśnie przebierała się do kolacji.

- Pan de Tessy poprosił mnie o rękę - oznajmiła nieśmiało.

- Och, Cassandro! - Harriet podskoczyła i ucałowała siostrę. - Jestem z tego bardzo zadowolona. To taki uroczy i przystojny młody człowiek. Nie dziwię się, że się w nim zakochałaś. Można powiedzieć, że sama się w nim prawie zadurzyłam. A raczej, zadurzyłabym się w nim, gdybym nie była żoną mojego kochanego Richarda.

- Ale... ale ja go nie kocham - wyznała Cassandra. - Myślisz, że w takim razie powinnam mu odmówić?

- Nie kochasz go?

- Wiesz, jak się żyje w Juniper Park. Mam dwadzieścia siedem lat! To moja jedyna szansa na rozpoczęcie własnego życia. Chyba mnie rozumiesz?

- Ale on jest w tobie taki zakochany!

- Naprawdę? - Cassandra wcale tego nie czuła. Poświęcał jej natomiast wiele uwagi i był bardzo miły, więc wierzyła, że będą razem szczęśliwi.

Kiedy Claude pojawił się w Juniper Park, żeby prosić hrabiego o pozwolenie na ślub z jego podopieczną, gospodarz bardzo się zdenerwował, ale niewiele mógł zrobić. Cassandra była pełnoletnia i miała własne pieniądze. Napisał do niej oficjalny list, w którym przepowiedział, że pożałuje swojej decyzji.

- Ma dwadzieścia siedem lat - powiedział Claude'owi. - Nie jest już taka młoda. Na dodatek niezbyt urodziwa. Tylko figurę ma nie najgorszą.

- Nie mógłbym marzyć o piękniejszej żonie niż panna Hampden - odrzekł Claude, kłaniając się sztywno. Od kilku lat polował na posag i wreszcie mu się udało. Odczuwał wielką ulgę.

Hrabia roześmiał się.

- Chodzi ci o jej pieniądze. To prawda, ma osiem tysięcy funtów, ale nie pozwolę ci ich tknąć. Nigdy nie chciałem, żeby wyszła za jakiegoś fircyka. Masz moje pozwolenie na ślub, bo i tak nie mógłbym jej powstrzymać, ale mojego błogosławieństwa nie dostaniecie. A teraz wynoś się.

Wściekły i obrażony Claude zrobił, co mu kazano. Gdy Richard Sayers dowiedział się, co się zdarzyło podczas jego nieobecności, bardzo się przejął.

- Harriet! Jak mogłaś być tak nierozważna! - zawołał, rażąc nerwowo po salonie. Żona roześmiała się.

- Nierozważna? To bzdura. Cassandra zasłużyła na miłego męża. A może tak samo jak mój stryjeczny dziadek uważasz, że powinna zostać na zawsze w Juniper Park?

Richard zatrzymał się.

- Nie mam nic przeciwko temu, żeby twoja siostra wyszła za mąż. Nie podoba mi się tylko ten de Tessy.

- To zwykłe uprzedzenie! - Harriet, nie chciała kłócić się z mężem, więc podeszła i pocałowała go w policzek.

Richard Sayers lubił Cassandrę, toteż zrobił, co mógł, żeby naprawić zło, które się wydarzyło. Napisał do hrabiego pełen troski list.

Nic nie wiemy o panu de Tessy, oprócz tego, co sam nam powiedział. Proszę Pana, milordzie, żeby zechciał Pan zasięgnąć o nim języka.

Hrabia jednak nie zadał sobie tego trudu. Na ślub nie przyjechał i pozostawił panu Sayersowi nadzór nad sporządzeniem intercyzy, a także poprowadzenie panny młodej do ołtarza.

Claude i Cassandra pobrali się w listopadzie 1801 roku i pojechali do Francji, kiedy tylko w marcu roku 1802 zawarto pokój w Amiens. Z początku wszystko układało się dobrze. Claude zapewniał ją, że jadą tam tylko w podróż poślubną. Dopiero po pewnym czasie zorientowała się, że zamierza tam zostać na stałe. Chciał przekonać kogoś z rodziny, że jest godnym spadkobiercą majątku. Co gorsza, stryj wicehrabia niewątpliwie istniał, ale miał własnych synów, a posiadłość w Szwajcarii okazała się zamkiem na lodzie.

Wiele nadziei Claude wiązał z niemłodą kuzynką, panią Hortense de Flagy, która mimo rewolucji francuskiej zachowała większość rodzinnego majątku. Przyjęła pod swój dach młode małżeństwo, ale uczyniła to bez entuzjazmu. Ucieszyła się na widok Claude'a; dobrze wiedziała, że liczy na spadek - jej syn zginął na wojnie - nie była natomiast zadowolona, że przywiózł ze sobą żonę Angielkę i protestantkę.

Przy pierwszym spotkaniu popatrzyła na Cassandrę z ledwie skrywaną niechęcią i powiedziała:

- Pozostaje nam mieć nadzieję, że doceni pani zaszczyt, jakim jest poślubienie członka rodziny de Tessy.

Zaskoczona Cassandra wymamrotała coś pod nosem. Cieszyła się na myśl o spotkaniu z kuzynką Hortense, a z oddali zamek de Flagy prezentował się bardzo ładnie - wznosił się dumnie na niewielkim wzgórzu, opływanym przez rzekę. Claude zapewniał, że kuzynka jest miłą, przyjacielską osobą, jednak ta kobieta o zaciętej twarzy, patrząca na Cassandrę z pogardą, wcale taka nie była.

Pani de Flagy obrzuciła Cassandrę taksującym spojrzeniem, i zatrzymała wzrok na jej brzuchu.

- Spodziewasz się dziecka? - zapytała bez ogródek.

- Tak... tak sądzę.

- To już coś! - Jej spojrzenie trochę złagodniało. - Twoim obowiązkiem jest zapewnienie mężowi syna. Jeśli to zrobisz, to się zastanowię, czy nie uczynić go swoim spadkobiercą. Oczywiście będzie się nazywał Maurice, tak jak mój syn.

- To wielki zaszczyt, kuzynko - bąknął Claude. Mam nadzieję, że to będzie córka, pomyślała Cassandra ponuro.

Pani de Flagy przetrwała rewolucję dzięki przebiegłości i przekupstwu. Zapraszała przedstawicieli władzy na obiady, raczyła ich winem z piwnic zamkowych. Ukryła najlepsze rodowe srebra i meble w lochach i pozwoliła sankiulotom splądrować resztę zamku. Na szczęście rabusie wkrótce zagubili się w labiryncie zamkowych korytarzy, zadowalając się podłożeniem ognia w południowym skrzydle.

Cassandrze czas bardzo się dłużył. Kiedy pytała, czy mogłaby w czymś pomóc, mówiono, że ma wypoczywać i dbać o wyczekiwane dziecko. Z braku zajęcia wyruszyła na zwiedzanie zamku. W północnym skrzydle odkryła niewielką salę, której ściany zdobiły piękne freski, przedstawiające sceny z Boccaccia. Nie mogła się nadziwić staranności, z jaką oddano wszystkie szczegóły: kwiaty porastające każdy centymetr łąki z historii Floresa i Blanchefleur czy końskie czapraki w scenach z opowieści o Arcycie i Palamonie. Wzięła szkicownik i przez wiele godzin pracowicie kopiowała freski. Dzięki temu nie rozmyślała zbyt wiele o swoim nieszczęśliwym położeniu.

Pięć miesięcy po przybyciu do zamku de Flagy urodziła syna. Dano mu imiona Maurice Henn François i z wielką pompą ochrzczono w zamkowej kaplicy. Dla okazania swojej wdzięczności pani de Flagy obdarowała Cassandrę wyjątkowo brzydką broszką z topornie grawerowanego złota, ozdobioną brylantem ze skazą na samym środku.

Pani de Flagy pilnowała, żeby dziecko wychowywano według jej wskazówek.

- Musi być zahartowany - twierdziła. - To ma być prawdziwy de Tessy.

Poddała chłopca spartańskiemu reżimowi, by zrobić z niego prawdziwego wojownika. Codziennie rano miał być kąpany w zimnej wodzie, a w zimie nie wolno było ogrzewać jego kołyski rozgrzaną, zawiniętą w ściereczkę cegłą.

Przecież to tylko dziecko, myślała Cassandra z oburzeniem.

Bona Maurice'a nie śmiała przeciwstawić się chlebodawczyni, ale kiedy matka dolewała do kąpieli malca gorącej wody lub ogrzewała jego pościel rozgrzaną cegłą, udawała, że tego nie widzi.

- Szkoda, że chłopiec jest w połowie Anglikiem, jednak zdrowe francuskie wychowanie na pewno mu pomoże - mówiła pani de Flagy do swojego kuzyna.

Claude roześmiał się.

- Cassandra należy do tych nowoczesnych matek, które uważają, że powinny same wychowywać dziecko. Nie chciała nawet mamki.

- Jeśli chcesz odziedziczyć po mnie majątek, musisz coś z tym zrobić. - Tu nastąpiła znacząca pauza.

Tego wieczoru Claude oznajmił żonie, że natychmiast musi odstawić dziecko od piersi. Cassandra odmówiła. Na szczęście pani de Flagy odwiedzała pokój dziecinny o ściśle określonych porach, więc nigdy się nie dowiedziała, że jej polecenie nie zostało wykonane. Sam Claude nie miał odwagi jej o tym powiedzieć.

Z początku Claude bardzo cieszył się synem, ale kiedy nadeszły jesienne chłody i deszcze, dziecko stało się marudne i płaczliwe, więc przestał się nim interesować.

- Ten dzieciak potrafi tylko płakać - stwierdził z niezadowoleniem.

Przestał udawać, że czuje coś do Cassandry, i nie chronił jej już przed swoją kuzynką. Całkowicie sprzymierzył się z panią de Flagy.

Pewnego razu Cassandra niechcący usłyszała, co pani Flagy o niej mówi:

- Stryjeczny dziadek twojej żony jest hrabią? Nie wierzę w to.

- Ależ to prawda. Poznałem go - wyjaśnił Claude.

- Pewnie to jakiś nieślubny potomek - zauważyła z przekąsem pani de Flagy.

Cassandra poskarżyła się mężowi, ale ją zbył.

- Nie bądź głupia. Coś sobie ubzdurałaś. Nie mogę się narażać kuzynce Hortense. Są jeszcze inni krewni, którzy mogą po niej dziedziczyć. I na litość boską, przestań mówić o powrocie „do domu”, jak to robiłaś dzisiaj przy kolacji. Kuzynce się to nie podoba.

Kiedy w maju 1803 roku zerwano pokój w Amiens, Cassandra chciała natychmiast wracać do Anglii, ale pani de Flagy się na to nie zgodziła.

- Dziecko zostanie tutaj - oświadczyła tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Claude jest Francuzem! A Francja nie prowadzi wojny z cywilami.

Cassandra nie mogła nic zrobić.

Pani de Flagy myliła się. Pod koniec roku 1803 do zamku przybyli żołnierze i aresztowali Claude'a jako obywatela wrogiego państwa. Takie były rozkazy Pierwszego Konsula. Wszyscy obywatele wrogich państw mieli być internowani w twierdzy Verdun.

Cassandra jeszcze nigdy w życiu nie była tak wdzięczna losowi.

Pani de Flagy głośno protestowała, twierdząc, że jej kuzyn jest Francuzem. Władze pozostały jednak nieugięte. Zapewniono ją ze współczuciem, że wszystkie wątpliwe przypadki zostaną wkrótce wyjaśnione, ale tymczasem obowiązuje rozkaz, żeby zatrzymywać wszystkich mężczyzn w wieku poborowym, posiadających paszport brytyjski. Pani de Tessy z dzieckiem może wracać do Anglii, jeśli tak sobie życzy.

- Zostaniesz z Maurice'em tutaj, ze mną - oznajmiła pani de Flagy. Cassandra odmówiła.

- Zmienię testament - groziła kuzynka. - Jeśli chcecie odziedziczyć chateau...

Ja nie chcę, pomyślała Cassandra.

- Maurice i ja nie możemy opuścić Claude'a. Sama pani mówiła, że żona powinna przede wszystkim spełniać swoje obowiązki wobec męża. Pojadę tam, żeby pomóc mężowi się urządzić.

Tym razem Claude ją poparł. Nawet on zauważył, że surowy reżim wychowawczy nie służy zdrowiu syna. A przecież wszystkie jego nadzieje na przyszłość zależały od męskiego potomka. Obawiał się, że Maurice nie przeżyje następnej zimy w zamku.

Pani de Flagy ustąpiła.

- Jak tylko Claude się tam urządzi, masz tu wracać z synem - nakazała Cassandrze. - Chcę, żeby dziecko wychowywało się pod moim okiem.

Dzięki Ci, Boże, za twierdzę Verdun, pomyślała Cassandra. Wszystko było lepsze od zamku de Flagy. Już kiedy przekraczali fosę, eskortowani przez francuskich oficerów, serce Cassandry rozpierała radość. Jej i dziecku zapewniono kryty wóz, natomiast Claude jechał obok konno i miał bardzo nieszczęśliwą minę. Padał zimny deszcz i płótno wozu przeciekało, ale Cassandra na to nie zważała, szczęśliwa, że wreszcie wyrwała się z zamku.

Kiedy dotarli do twierdzy i usłyszała język ojczysty, odczuła tak wielką ulgę, że aż wybuchnęła płaczem.

Pani de Flagy wyposażyła Claude'a w pewną sumę pieniędzy, więc kiedy warunkowo zwolniono go z twierdzy, wynajęli wygodne mieszkanie w mieście.

Cassandra w końcu mogła napisać list do Harriet. Pisywała i z zamku, ale podejrzewała, że pani de Flagy czyta jej fety, więc uważała na każde słowo.

Jest tu kilkuset Anglików. Och, Harriet, co to w ulga przebywać w towarzystwie ludzi, którzy mnie rozumieją. Nie chodzi o to, że nie lubię Francuzów - zdziwiłabyś się,, gdybyś usłyszała, jak dobrze teraz mówię po francusku - tylko życie na zamku tak bardzo się różniło od tego, do czego przywykłam. Verdun wygląda tak jak Londyn w szczycie sezonu - przynajmniej ja tak sobie to wyobrażam. Są tu kluby, spotkania towarzyskie, a nawet tor wyścigowy.

Wszystkie panie prześcigały się w wydawaniu obiadów i organizowaniu tańców. Maurice przybrał na wadze, odzyskał zdrowie i ku radości Cassandry zaczął wreszcie raczkować. W liście nie napisała tylko, że Claude większość czasu spędza w salonach gier.

Stawało się to coraz trudniejsze do wytrzymania. Pewnego dnia wrócił do domu bardzo późno. Widać było, że pił.

- Ciii! - szepnęła, kiedy wtoczył się do mieszkania. Siedziała przy dziecku, które było marudne, bo właśnie zaczęło ząbkować. - Przed chwilą ułożyłam go do snu.

- Przeklęty dzieciak! - Claude przyciągnął do siebie żonę i zaczął ją obmacywać.

- Nie, Claude, nie! - Była zmęczona, martwiła się zaległym czynszem i wcale nie miała ochoty na pijackie awanse męża.

Bez słowa ostrzeżenia Claude uderzył ją pięścią w skroń. Zatoczyła się, potknęła o stołek i upadła. W tym momencie Maurice się obudził i zaczął płakać. Claude rzucił się do kołyski.

Cassandra z trudem podniosła się z podłogi. Czuła, że po twarzy ścieka jej krew. Jakoś zdołała stanąć pomiędzy mężem a kołyską i przyjąć cios na siebie. Claude chwiejnie poszedł do sypialni, padł na łóżko i po chwili już spał, głośno chrapiąc.

- Moja droga! - zawołała następnego ranka pani Tait, jedna z nowych znajomych Cassandry. - Przyniosę arnikę. Co za okropny siniec!

- Upadłam i uderzyłam się o drzwi - wyjaśniła Cassandra. Lubiła panią Tait, ale nie życzyła sobie jej litości.

- Rozumiem. - Pani Tait taktownie umilkła. Kobiety nie były internowane, więc pani Tait wraz z córką planowała powrót do Anglii. Zaproponowała Cassandrze, że weźmie ją razem z dzieckiem, a w zamian wykorzysta jej znajomość francuskiego.

Cassandra z ulgą przyjęła jej propozycję. Claude stawał się coraz gwałtowniejszy i było tylko kwestią czasu, kiedy zacznie bić dziecko. Ale jak zdołają wyrwać się spod jego władzy?

Na szczęście w bieg spraw wmieszała się pani de Flagy. Pociągnęła za kilka sznurków i skreślono Claude'a z listy osób niebezpiecznych. Dano mu paszport i wezwano do Paryża, żeby przedstawił swoją sprawę Bonapartemu. Cassandra patrzyła, jak mąż odjeżdża, i miała nadzieję, że już nigdy go nie zobaczy. Rodzina de Tessy wywodziła się ze starej szlachty, a Bonaparte potrzebował takich ludzi, ale to oznaczało, że ona wraz z dzieckiem znajdą się z powrotem w zamku de Flagy i już się stamtąd nie wydostaną.

Dwa dni później z bramy twierdzy wyjechała podróżna dwukółka, uwożąc Cassandrę, Maurice'a, panią Tait i jej małą córeczkę. Jechali do domu.

Podróż była straszna. Dwie Angielki, podróżujące bez męskiej opieki, uznawano za łatwy cel i oszukiwano na każdym kroku. Cassandra musiała używać całej swojej siły perswazji, żeby przepuszczono je przez kolejne punkty kontrolne i żeby przekonać pazernych strażników, że nie wiozą pieniędzy ani niczego, co warto było ukraść. Drogi były w strasznym stanie, dawano im najsłabsze konie, a w oberżach najgorsze pokoje. Zawsze też obsługiwano je na końcu.

W miarę zbliżania się do wybrzeża coraz częściej widziały wokół siebie oznaki aktywności wojska. Wyładowane wozy jechały wolno do portów, grupy mężczyzn umacniały fortyfikacje i pogłębiały baseny portowe. Pani Tait i Cassandra spojrzały po sobie.

- Sądzisz, że naprawdę zaatakują? - spytała ze strachem pani Tait.

Kierowały się do Boulogne, ale kiedy jeden z karczmarzy powiedział im, że to jest centrum dowodzenia wojsk, zdecydowały się pojechać dalej, w spokojniejsze okolice.

- Jak my się stąd wydostaniemy? - szlochała pani Tait. Francuskie okręty patrolowały wody przybrzeżne. W końcu dotarły do Dieppe, gdzie ktoś im powiedział rybaku, który był skłonny zabrać je na drugą stronę kanału.

- To zapewne przemytnik - stwierdziła Cassandra. Szczerze mówiąc, nie przeszkadzałoby jej nawet, gdyby okazał się piratem. Najważniejsze, żeby pomógł im dostać się do domu.

Rankiem w dniu wyjazdu Maurice dostał wysokiej temperatury, a szyję i buzię pokryły mu czerwone plamy. Nic nie można było na to poradzić, więc pani Tait z córką musiały ruszyć w dalszą drogę same. Wiedziona poczuciem winy pani Tait wcisnęła w rękę Cassandry resztę swoich franków.

- Weź je, moja droga - powiedziała, zasłaniając usta szalem, żeby się ustrzec infekcji. - To nie jest wiele, ale na pewno ci się przydadzą. Musisz opiekować się synkiem. - Spojrzała na dziecko, ale nic nie powiedziała. Co miała mówić? Sama straciła kilkoro dzieci i wiedziała, jak łatwo umierają.

Daniel patrzył na przykrytą prześcieradłem nieruchomą postać, leżącą na łóżku w sypialni na piętrze. Do diabła! I co teraz? W swoich planach na przyszłość w ogóle nie brał pod uwagę śmierci Matty. Co on teraz zrobi z dzieciakami? Kitty chlipała przy łóżku, a bijący od niej zapach ginu tłumił wszystkie inne zapachy. Na parterze czternastoletnia Ruth i dwunastoletni Tom siedzieli przytuleni do siebie na ławie w niszy okiennej. Kiedy przyjechał, zerwali się na równe nogi i popatrzyli na niego z lękiem. Nie zwracając uwagi na dzieci, poszedł prosto na górę.

Odkrył prześcieradło i przez chwilę patrzył na Matty. Lekko dotknął jej włosów.

- To była dobra kobieta - powiedział. Ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że będzie mu jej brakowało. Nie pozwalał sobie na dopuszczanie do głosu emocji, więc kiedy łzy zakłuły go pod powiekami, poczuł niepokój.

Kitty szlochała głośno, kołysząc się w przód i w tył.

- Co będzie ze mną i z dziećmi? - Czknęła donośnie i sięgnęła pod łóżko po butelkę. Daniel chwycił ją pierwszy.

- Jesteś pijana - stwierdził z obrzydzeniem.

- No to co?! - wrzasnęła Kitty. - Nigdy nie kochałeś Matty tak jak ja! Dla ciebie była tylko życiowym udogodnieniem. Nie obchodziło cię, że sąsiedzi nas ignorują, że dzieci boją się powiedzieć do ciebie „tato”. Co teraz z nami zrobisz? Wyrzucisz nas na ulicę?

- Nie bądź głupia. - Daniel przetarł twarz dłonią. - Zajmę się wszystkim, ale nie licz na to, że będę cię utrzymywał, jeśli nie przestaniesz pić. - Zszedł z powrotem na dół.

Ruth i Tom podnieśli na niego wzrok. Oboje byli bladzi i wystraszeni.

- Ruth, zrób nam, proszę, herbaty i zanieś też ciotce na górę.

Dziewczynka dygnęła grzecznie.

- Dobrze - odparła i poszła do kuchni.

- Co się z nami stanie? - zapytał z lękiem Tom, kiedy siostra wróciła z herbatą. Już o tym rozmawiali. Najbardziej przerażał ich przytułek dla ubogich. Tam by ich rozdzielono, siostra zamieszkałaby w części dla kobiet, brat w części dla mężczyzn. Oboje jak najszybciej wysłano by do pracy. Ruth trafiłaby do tkalni lub została służącą. Tom miałby szczęście, gdyby został czeladnikiem.

- Nie wiem. - Daniel opadł na krzesło. Dotychczas płacił za ich naukę i zapewniał Matty, że w odpowiednim czasie Tom zostanie przyuczony do zawodu, a Ruth dostanie kilkaset funtów posagu, żeby mogła dobrze wyjść za mąż. Zamierzał spełnić swój obowiązek, zawsze jednak liczył na to, że dzieci szybko dorosną, rozpoczną własne życie i znikną mu z oczu.

- Ja... jestem bardzo rozsądna - odezwała się nieśmiało Ruth. - Mogłabym zająć się domem, a pan tymczasem się zastanowi.

- Tylko proszę nie dawać pieniędzy ciotce Kitty - ostrzegł Tom.

Daniel spojrzał na dzieci. Tom odziedziczył jasne włosy i niebieskie oczy po matce. Nadal jeszcze miał dziecięce, pulchne policzki. Był radosnym chłopcem. Kiedy widział, że Daniel nadjeżdża, wybiegał z domu i z zapałem zajmował się jego koniem. Czasami nieśmiało pokazywał mu różne ciekawe rzeczy, na przykład gniazdo z jajkami drozda lub nową procę. Daniel przypomniał sobie, że on również pokazywał takie rzeczy ojcu, i ogarnęło go poczucie winy.

Ruth szybko dorastała. Niezdarna, chuda, z zeszpeconą trądzikiem cerą na czole i prostymi włosami, nie budziła zachwytu, ale miała bardzo miły uśmiech. Boleśnie przypominała mu siostrę. Meg miała takie same ciemne włosy i oczy. Daniel starał się o tym nie myśleć.

- Przestań rozdrapywać ten pryszcz! - nakazał. Ruth zaczerwieniła się jak piwonia. Daniel natychmiast się zawstydził. Przecież Ruth nie była winna temu, że wygląda jak Meg.

- Lepiej pójdę do pastora - powiedział, odstawiając filiżankę. Na przeprosiny niezdarnie poklepał Ruth po ramieniu. - Spróbujcie za bardzo się nie martwić. Jeszcze nie wiem, jakie rozwiązanie będzie najlepsze, ale nie zostawię was na pastwę losu.

Ruth uśmiechnęła się niepewnie.

- Dziękuję panu - wyjąkała.

Cassandra zapamiętała bardzo niewiele z ostatniego tygodnia swojego pobytu w Dieppe. Po śmierci syna ona również zachorowała i dostała wysokiej gorączki. Oberżysta przeniósł niechcianego gościa do małego pokoiku na poddaszu; Gburowata służąca przynosiła jej tam wodę, niecierpliwie karmiła kleikiem i opróżniała nocnik, jeśli o tym nie zapomniała.

Kiedy tylko gorączka spadła i Cassandra przespała spokojnie pierwszą noc, żona karczmarza wkroczyła do pokoiku i oznajmiła ze wzburzeniem:

- Od tygodnia nie zapłaciła nam pani ani sou. To nie jest instytucja dobroczynna. Albo pani płaci, albo się wynosi.

Złożyła ramiona na piersiach i patrzyła na nią z niechęcią. Nazwisko de Tessy sugerowało francuskie pochodzenie, ale w gorączce chora majaczyła po angielsku, a przecież Francja prowadziła z Anglikami wojnę. I gdzie był mąż tej dziwnej kobiety? Szanujące się damy nie podróżują same. W dodatku zjawiła się tu z dzieckiem. Nikt chętnie nie gości pod swoim dachem kobiety o podejrzanej reputacji, do tego jeszcze cudzoziemki.

Cassandra spojrzała obojętnie na zaciętą twarz żony oberżysty.

- W takim razie umrę tutaj. Wszystko mi jedno. - Zamknęła oczy.

Kobieta pochyliła się i gwałtownie nią potrząsnęła.

- Pieniądze, madame - nalegała, znacząco pocierając palcem wskazującym o kciuk. Cassandra z wysiłkiem otworzyła oczy.

- Oddałam wam już wszystkie pieniądze - wyszeptała. Powieki znów jej opadły.

- No, dobrze. Daję pani jeszcze dwa dni. A potem musi się pani wynieść.

Trzy dni później nakazano Cassandrze opuścić pokój. Tym razem oberżystka była nieugięta.

2

Tego popołudnia, nadal słaba po chorobie, z zaledwie kilkoma centymami w torebce, Cassandra siedziała na skale i spoglądała w morze. Za nią wznosiła się twierdza w Dieppe. Było jej wszystko jedno, czy umrze, czy będzie żyła. Właściwie śmierć wydawała jej się bardziej kusząca. Był chłodny, jesienny dzień i Cassandra drżała z zimna pod cienką, wełnianą peleryną. Od kilku dni nie miała nic w ustach, oprócz niewielkich porcji kleiku, a na dodatek dzisiaj nie miała gdzie się podziać. Jedynym jej majątkiem była mała walizka. Zastawiła wszystko, włącznie z obrączką ślubną, żeby zapłacić za pokój dla siebie i syna, potem za pogrzeb i za pobyt w oberży.

Patrzyła na zimne wody kanału La Manche i wątpiła, czy jeszcze kiedyś zobaczy Anglię. Straciła to, co było dla niej najdroższe: ukochane dziecko, słodkiego chłopczyka z dołeczkami w policzkach, który dreptał przy jej boku, trzymając ją za rękę, a każdego ranka witał ją promiennym uśmiechem, kiedy przychodziła go obudzić. Serce ściskało jej się z bólu na myśl, że nigdy już nie usłyszy, jak mówi do niej maman.

Krótki jesienny dzień dobiegał końca, słońce kryło się za pasmem chmur na horyzoncie. Uliczny latarnik zapalał latarnie przy promenadzie, na kamieniach bruku pojawiły się żółte kręgi światła. Zaczął mżyć drobny deszcz, mieszając się ze łzami spływającymi po policzkach Cassandry. Wsunęła na głowę kaptur peleryny i spróbowała opanować drżenie.

Z początku nie poczuła, że ktoś położył jej rękę na ramieniu. Potem usłyszała jakiś głos.

- Co pani jest?

Podniosła wzrok, choć miała wrażenie, że się przesłyszała. Kto mógł do niej mówić po angielsku? Tutaj, w Dieppe? Głos wydał się dziwnie znajomy. Przez łzy i gęstniejący mrok usiłowała przyjrzeć się twarzy mężczyzny. Był w nieokreślonym wieku, równie dobrze mógł mieć trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat. Niewysoki, przysadzisty, o ogorzałej twarzy, jasnoniebieskich oczach i potarganych, ciemnych włosach. Miał na sobie brudne, połatane spodnie, rybackie buty, koszulę z grubego lnu i skórzaną kamizelkę.

- Abednego? - zapytała z wahaniem. Czyżby to jej się śniło? Co on tu robi?

- Poznała mnie pani. A widać, że ma pani kłopoty. Cassandra tylko skinęła głową, ponieważ ucisk w gardle nie pozwalał jej mówić.

Abednego Breague był jednym z wielu brytyjskich szpiegów, zbierających informacje na temat możliwej inwazji Bonapartego na Anglię. Raporty składał panu Sidneyowi Smithowi. Pochodził z rodziny kornwalijskich rybaków i zgodnie z uświęconym tradycją tego hrabstwa zwyczajem, trudnił się też przemytem. Znał język bretoński, ponieważ jego matka pochodziła z Brestu. Mówił po francusku z wyraźnym bretońskim akcentem. Z punktu widzenia pana Smitha, Abednego był idealnym agentem: prosty, mówiący po bretońsku rybak nie budził niczyich podejrzeń, nawet jeśli zadawał trochę zbyt dociekliwe pytania. Wziął jej walizkę.

- Idziemy - powiedział. - Tutaj nie możemy rozmawiać. To zbyt niebezpieczne. - Ruszył przed siebie i Cassandra, chcąc nie chcąc, musiała podążyć za nim. Ledwie dotrzymywała mu kroku, nogi miała jak z waty i oddychała z trudem. Abednego zatrzymał się raz czy dwa, żeby mogła się z nim zrównać.

Nie odezwał się, dopóki nie minęli rogatek Dieppe i nie znaleźli się w małej oberży, do której prowadziła jedynie polna droga. Abednego otworzył ramieniem boczne drzwi i zaprowadził Cassandrę do pokoiku na tyłach, oświetlonego jedynie światłem łojowej świecy i dogasającego żaru w kominku.

- Niech pani siada. - Wskazał ławę przy kominku. Postawił obok niej walizkę i wyszedł.

Wrócił jakieś dziesięć minut później ze szklaneczką brandy, miską zupy i chrupiącą bagietką na tacy.

- Niech pani je - polecił. Zapalił jeszcze kilka świec i dołożył drew do ognia.

Cassandra spełniła polecenie. Od wielu dni był to jej pierwszy prawdziwy posiłek. Przełknęła trochę zupy i odłożyła łyżkę.

- To bardzo smaczne, ale... chorowałam. Nie mogę dużo jeść.

- Niech pani zje, ile pani może. Jeszcze tej nocy odpływamy na „Seamew”.

Przełknęła kolejną łyżkę zupy.

- Jesteś... jesteś przemytnikiem? Wydawało mi się, że handlarzem.

Abednego roześmiał się.

- Trochę handluję z Francją.

- Podczas wojny?

- Ludzie chcą dobrej brandy i ginu również podczas wojny. Mam tu przyjaciół, którzy dbają o to, żebym nie miał kłopotów. Oczywiście, za odpowiednią cenę. - Nie przyznał się, że rząd brytyjski mu płaci za wszelkie informacje na temat planów Bonapartego dotyczących inwazji na Anglię.

- Ale... ja nie mam pieniędzy - oznajmiła Cassandra. - Jeśli jednak odwieziesz mnie bezpiecznie do domu mojego szwagra, w okolicach Horsham, jestem pewna, że cię sowicie wynagrodzi. - Wiedziała, że Abednego czasem jeździ w tamte strony, ponieważ zdarzało się, że dostarczał jej listy do Harriet.

- Tak się składa, że mam akurat beczułkę brandy dla pana Richarda.

- Przecież on jest sędzią pokoju!

Abednego parsknął śmiechem. Pan Richard lubił przemycaną brandy jak każdy inny śmiertelnik. Jeśli Abednego przywoził jakieś ważne informacje, Richard Sayers przekazywał je admiralicji. Co za zabawny zbieg okoliczności, że przypadkiem wyratował z opresji jego szwagierkę.

- Jak to się stało, że znalazła się pani w takich kłopotach, panno Cassandro?

Cassandra nie należała do osób, które chętnie i ze szczegółami opowiadają wszystkim o swoich problemach. Od czasu ślubu nie zwierzała się nikomu, nawet w listach do siostry była bardzo powściągliwa. Pani Tait wiedziała o niej tylko tyle, ile było absolutnie konieczne. Być może dlatego, że Abednego należał do zupełnie innego świata, przed nim łatwo jej było się otworzyć. Choć z początku się wahała, w końcu opowiedziała mu o małżeństwie, pobycie u pani de Flagy i internowaniu męża w Verdun.

- Pani Tait z córką ruszyły w dalszą drogę do domu, a ja zostałam w Dieppe z chorym synkiem. Kiedy zmarł, ja również zachorowałam. - Zamilkła i bezradnie rozłożyła ręce.

- Strata kogoś, kogo się kocha, to okropna rzecz - powiedział z westchnieniem Abednego. - W dziewięćdziesiątym siódmym roku straciłem brata. Po buncie na Spithead powieszono go na rei.

Cassandra ocknęła się z zamyślenia nad własnym losem. Znała Abednego od dzieciństwa, ale o tym nic nie wiedziała.

- To straszne! Tak mi przykro. - Po chwili zapytała cicho: - Jak się nazywał?

- Shadrach.

- Tyle się czyta o warunkach panujących na pokładach statków: brutalni kapitanowie, robaczywe suchary, nędzne wyżywienie. Nigdy nie wierzyłam, że ludzie lepiej pracują po solidnej chłoście. - Przypomniało jej to surowy program wychowawczy, któremu pani de Flagy chciała poddać jej synka: spartańskie warunki życia i częste bicie.

Abednego poklepał ją po ręce.

- Pani jest bardzo dobra. Shad nie zasłużył sobie na taki los. To był przyzwoity człowiek.

Desperackie próby ocalenia brata sprawiły, że pan Sidney Smith zwrócił uwagę na wędrownego handlarza i uznał go za dobry materiał na szpiega. Abednego w pierwszej chwili odmówił z oburzeniem - nie chciał pracować dla ludzi, którzy powiesili jego brata. Dopiero kiedy pan Smith zaproponował wdowie po Shadrachu hojną rentę, Abednego się ugiął.

Przez chwilę panowała cisza. Cassandra zjadła jeszcze kilka łyżek zupy i ze zdziwieniem spostrzegła, że talerz jest pusty.

- Czas ruszać - stwierdził Abednego.

Pan Freese, pastor z wioski Little Hampden, położonej nieopodal Juniper Park, należał do starej szkoły; wykształcony w Oxfordzie, ustosunkowany - był dalekim krewnym hrabiego - wiódł żywot ziemianina i cenił sobie uroki życia. Większość spraw parafii pozostawiał swojemu wikariuszowi. Żona, młodsza od niego o dwadzieścia lat, poświęcała czas wychowaniu córek, Sary i Rachel.

Pani Freese, miła kobieta po czterdziestce, bardzo lubiła Cassandrę i często narzekała do męża, że przez egoizm hrabiego dziewczyna zostanie starą panną.

- Powinna mieć własne życie - powtarzała. Z wielką radością przyjęła wiadomość o planowanym ślubie Cassandry, a jeszcze bardziej się ucieszyła, kiedy zobaczyła pana de Tessy podczas jego wizyty u hrabiego.

- Co za przystojny mężczyzna - zachwycała się. Kiedy dowiedziała się od Harriet, że Cassandra zostawiła męża i po okropnych przeprawach uciekła z Francji, doznała wstrząsu. Harriet była bardzo dyskretna, ale pastorowa odgadła, że małżeństwo nie było szczęśliwe. Dowiedziała się też, że Cassandra nie planuje powrotu do Juniper Park, chociaż chciałaby spotkać się ze stryjecznym dziadkiem.

- Mam nadzieję, że nie zamierza wrócić do Juniper Park! - zawołała pani Freese do męża, czytając przy śniadaniu list od Harriet. Hrabia sprowadził do domu kochankę i trudno się było spodziewać, by Cassandra mogła zaakceptować tę sytuację.

Pastor bąknął coś pod nosem i nałożył sobie na talerz kolejny plaster szynki i kilka łyżek smażonych grzybów. Osobiście dość lubił Bellę, pogodną kobietę o bujnych kształtach, ale doskonale rozumiał, dlaczego Cassandra nie może wrócić do posiadłości stryjecznego dziadka.

- Zatrzyma się u nas - oznajmiła stanowczo pani Freese i zaraz po śniadaniu napisała do Cassandry:

Przyjedź do nas na tak długo, jak będziesz chciała. Twoja wizyta będzie dla nas radością. Jestem pewna, że Twój stryjeczny dziadek wymyśli jakieś rozwiązanie, ale to może trochę potrwać. Z przyjemnością ugościmy Cię u nas, a Sara i Rachel będą zachwycone.

Rozgniewany hrabia Lavington, opierając się ciężko na lasce i dysząc z wysiłkiem, zwrócił się szorstko do Cassandry:

- Nie myśl sobie, że możesz tak po prostu wrócić z podwiniętym ogonem. Miałaś tu dobry dom, ale wbrew mojej woli wyszłaś za tego Francuzika.

- Nie chciałam zostać starą panną - odparowała wojowniczo.

- Jesteś głupia i tyle! Kobiety zawsze chcą wychodzić za mąż, a co na tym zyskują? Rodzą gromadę rozwrzeszczanych bachorów, tracą figurę i zainteresowanie męża. Tobie przynajmniej to zostało oszczędzone.

Cassandra drgnęła lekko, ale nic nie powiedziała. W duchu stwierdziła, że hrabia wcale z wiekiem nie złagodniał. Bieg czasu jednak przygiął go ku ziemi i wyglądał teraz o wiele starzej.

- Nie będę z twojego powodu zmieniał stylu życia - ciągnął. - Nie możesz ze mną mieszkać, kiedy jest tu Bella. - Po ślubie Cassandry hrabia natychmiast sprowadził kochankę do Juniper Park i nie miał zamiaru się jej pozbywać.

Bella była kiedyś aktorką w teatrze na Drury Lane. Miała dobre serce, ale wulgarny sposób bycia. Cassandra słyszała o niej wiele dobrego, między innymi to, że pomagała biednym mieszkańcom wioski, ale musiała przyznać hrabiemu rację. Nie mogła mieszkać z nią pod jednym dachem. Gdzie więc miała się podziać? Harriet zaproponowała, że weźmie ją do siebie, ale chociaż Cassandra kochała siostrę, nie chciała znów być od kogoś zależna.

- Możesz zająć Belvedere Tower - oznajmił hrabia. - Jest tam sad jabłkowy, trzy zagrody dla koni, budynki gospodarcze obok wieży i ten stary warzywnik. Razem około trzech akrów. Mój prawnik, niejaki Dunn, przygotuje umowę najmu za symboliczny czynsz, taką samą jak kiedyś dla ciotki Marii. Możesz tam zamieszkać albo wszystko wynająć, jeśli znajdziesz chętnego. Nic więcej ode mnie nie dostaniesz. Masz swój posag. Będzie ci musiał wystarczyć.

- Dzię...dziękuję - wyjąkała Cassandra, zaskoczona. Sama nie wiedziała, czego się spodziewać, ale nie oczekiwała, że hrabia da jej Belvedere Tower, budowlę pochodzącą z lat sześćdziesiątych szesnastego wieku, w której nikt nie mieszkał od niemal dwudziestu lat, czyli od śmierci jego ekscentrycznej siostry.

- Szkoda, że nie jesteś chłopcem - stwierdził nagle hrabia. - Dobrze byś tu sobie dała radę. Zawsze tak myślałem. - A tak, kiedy umrę, cały majątek pochłonie spłata długów, pomyślał. - Radziłbym ci wrócić do nazwiska Hampden. Toczy się wojna z Francuzami i francuskie nazwisko może wydawać się podejrzane.

Cassandra potakująco skinęła głową. Z Claude'em nic już jej nie wiązało. Nie chciała go więcej widzieć.

- Mniej więcej za tydzień Dunn skontaktuje się z tobą. Daj mi znać, jeśli będziesz potrzebowała jakichś mebli. To, co zostało po ciotce Marii, pewnie całkiem zbutwiało. - Nagle, jakby speszony tym, że okazał jej tyle troski, zawołał: - To Wszystko! Teraz uciekaj!

Cassandra wolno wracała na probostwo, rozglądając się Wokół. Była jesień. Liście kasztanowców pożółkły, buki się rozzłociły, a słońce chyliło się wcześniej ku zachodowi. Nadchodzi czas rękawiczek i ciepłych szali, pomyślała. We Francji brakowało jej długich letnich wieczorów i mroźnych zimowych dni. Tam pory roku mniej różniły się od siebie.

W salonie pani Freese płonął jasny ogień i zasłony już były zaciągnięte. Cassandra opowiedziała pastorowej o zdumiewającej propozycji hrabiego.

- Belvedere Tower! - zawołała pani Freese. - Przecież to miejsce nie nadaje się do zamieszkania!

- Ciotka Maria tam mieszkała.

Na wzmiankę o lady Marii pani Freese tylko machnęła ręką.

- Tam nawet nie ma drzwi wejściowych.

- To każę je wstawić.

Zamilkły, rozmyślając o wieży. Była to trzypiętrowa budowla z ładnej, różowej cegły, z okrągłą klatką schodową, prowadzącą na piętra z dużego holu na parterze. Na każdym piętrze był jeden pokój, a u szczytu schodów znajdowało się wyjście na płaski, ogrodzony murkiem dach. W minionych wiekach rodzina jadała tam latem posiłki na świeżym powietrzu, podziwiając rozciągający się stamtąd wspaniały widok. Stąd wzięła się nazwa wieży - Belvedere.

- Jutro się tam wybiorę - zadecydowała Cassandra.

- Pójdę z tobą - oznajmiła pani Freese. Pamiętała lady Marię, zdziwaczałą staruszkę, której bała się cała wioska, uważając ją za czarownicę. Nie, Cassandra stanowczo nie mogła tam zamieszkać.

Tydzień później Daniel siedział w swoim biurze ze starym przyjacielem, Nathanem Levy. Poznali się w Manchesterze, kiedy Nathan pracował dla pana Rothschilda, a Daniel bardzo chciał się nauczyć jak najwięcej o świecie handlu. Różnili się bardzo. Nathan - drobny i żywiołowy - od wielu lat był szczęśliwie żonatym ojcem rosnącej gromadki dzieci; Daniel był wysoki i poważny. Nathan pochodził z zamożnej rodziny z Frankfurtu, nie musiał się wydobywać z rynsztoka, tak jak jego przyjaciel. Podziwiał Daniela za determinację i ambicję.

Nathan jako jeden z niewielu ludzi wiedział o istnieniu Matty. Często się zastanawiał nad związkiem między Danielem, jego kochanką i dziećmi, których istnienie ojciec tak rzadko przyjmował do wiadomości. Mówił sobie, że może to tylko typowa angielska powściągliwość. Jednak Daniel nie był chłodny, przynajmniej w stosunku do przyjaciół, i zawsze kiedy przyjeżdżał do Manchesteru, z przyjemnością spędzał wieczór z gadatliwą i żywiołową rodziną Nathana.

- Panna Lorrimer stanowi pewien problem - przyznał Daniel śmierci Matty.

- Panna Lorrimer? - zdziwił się Nathan. Daniel potarł twarz dłońmi.

- Mam nadzieję się z nią ożenić.

- To wspaniale - ucieszył się przyjaciel. Właśnie tego było Danielowi trzeba: miłej żony, która zajęłaby się jego dziećmi i dała mu szczęście.

- Panna Lorrimer jest dokładnie tym, czego szukam, ale co powie, kiedy dowie się, że mam dwoje dzieci, niewiele młodszych od niej? Skończyła dopiero osiemnaście lat.

Pani Lorrimer wraz z córką Barbarą niedawno zamieszkały w okolicy. Już przy pierwszym spotkaniu Daniel uznał, że to odpowiednia dziewczyna na żonę. Pochodziła z dobrej rodziny, była ładna, młoda, a więc zapewne mógłby nią kierować.

Nathan nic nie powiedział. Przeczuwał, że to może się skończyć katastrofą. Mężczyzna pod czterdziestkę poślubiający osiemnastoletnią dziewczynę naraża się w przyszłości na poważne kłopoty.

- Opowiedz mi więcej o pannie Lorrimer.

- Muszę poślubić kobietę z koneksjami. Na pewno to rozumiesz. Żydzi zawierają związki małżeńskie między sobą, prawda? Jestem pewien, że częściowo dzieje się tak ze względu na odpowiednie koneksje.

Nathan zastanowił się.

- Tak, masz rację. Zakochałem się w mojej Lei, ale pomogło mi też to, że jej ojciec jest agentem handlowym, prowadzącym interesy w Niemczech.

- Ja nie szukam znajomości w świecie interesów, tylko koneksji towarzyskich. Zaczynałem od zera, a chcę skończyć jako właściciel posiadłości ziemskiej, może nawet poseł do parlamentu. Do tego potrzebuję żony z odpowiedniego środowiska. Ja zapewnię pieniądze, ona musi wnieść dobre pochodzenie. Poślę synów do Eton albo Harrow, a córki wejdą do najlepszego towarzystwa i poślubią arystokratów.

- Może ty sam dostaniesz tytuł? Daniel roześmiał się.

- Matka panny Lorrimer jest córką baroneta, a jej ojciec to najmłodszy syn pewnego hrabiego. Sprawdziłem to dokładnie.

Nathan spojrzał z troską na przyjaciela.

- A czy panna Lorrimer cię kocha? - Dlaczego osiemnastolatka z tak doskonałym pochodzeniem miałaby pragnąć związku z Danielem? Oczywiście, doceniał Daniela, ale nie wątpił, że osiemnastoletnia panna wolałaby kogoś młodszego i ze swojej sfery.

- Jej matka dała mi do zrozumienia, że córka jest mną zainteresowana - odparł Daniel. - Mają bardzo mało pieniędzy. Pan Lorrimer był utracjuszem i zostawił je niemal bez centa przy duszy. Powiedziałem jasno, że zamierzam kupić odpowiednią posiadłość, gdzieś w pobliżu Londynu, ale zakładałem, że Ruth i Tom zostaną pod opieką matki. - W głosie Daniela zabrzmiał niechętny ton. Swoją śmiercią Matty sprawiła mu spory kłopot.

To straszne, pomyślał Nathan. Przecież dzieci potrzebują ojca. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Daniel tak odsunął się od syna i córki. Jakby nic dla niego nie znaczyli. Niech diabli porwą pannę Lorrimer.

Zapadła cisza. Daniel wbił spojrzenie w stół i raz czy dwa ciężko westchnął.

- Myślałem o tym, żeby posłać dzieci do jakiejś szkoły z internatem, gdzie mogłyby mieszkać również w czasie wakacji, ale sumienie mi na to nie pozwala. - Kiedy rozważał takie wyjście, natychmiast stawały mu przed oczami ponure mury przytułku dla ubogich. Nie mógłby wysłać dzieci do szkoły z internatem.

W głębi duszy Nathan odetchnął z ulgą.

Następnego ranka Cassandra i pani Freese wyruszyły do Belvedere Tower. Tylko tyle zostało ze starego domostwa w stylu Tudorów, które kiedyś stało na terenie obecnego Juniper Park. W porannym słońcu mury wieży błyszczały różowo i na ten widok Cassandra nabrała otuchy. Weszły do środka przez łukowaty otwór na drzwi.

- Każę wstawić nowe - powiedziała Cassandra, wskazując i ślady po zawiasach.

Pani Freese przymknęła oczy i pokręciła głową.

Pokoje były brudne, zastawione starymi gratami i zawilgocone; dach przeciekał, a deski podłogi w pokoju na najwyższym piętrze przegniły. Ze ścian odpadał tynk. Cassandra przypomniała sobie, że ciotka Maria żyła w bałaganie, ale przecież kiedyś te wnętrza wyglądały o wiele lepiej.

Wróciła do pokoju na pierwszym piętrze i rozejrzała się. Zobaczyła solidny kominek z kamiennym gzymsem oraz wychodzące na południe okno z małymi szybkami. Mniejsze okno wychodziło na północ. Drzwi prowadzące na schody wykonano z solidnego dębu. Pokój był duży i proporcjonalny, najwyraźniej

zaprojektowano go jako pomieszczenie mieszkalne, skoro był tu kominek i okno na południe.

- To wszystko da się naprawić. - Cassandra wskazała na oderwany tynk i zacieki. Pani Freese, mieszkająca w wygodnym, nowoczesnym domu, wyposażonym nawet w skanalizowaną toaletę, piec Rumforda i doskonale grzejące kominki, spojrzała na swoją towarzyszkę z przerażeniem. Urządzenia kuchenne pewnie były tak stare jak sam budynek. Nie było toalety, nie dostrzegła też wody. Odwróciła się i bez słowa zeszła na dół. Może pastor przemówi Cassandrze do rozumu.

Obok wieży wznosiła się kamienna brama i przylegający do niej fragment muru, tak samo jak wieża zwieńczony blankami. Stały przy nim zabudowania, których przeznaczenie trudno było określić.

- To jest zachodnia granica mojej siedziby - powiedziała Cassandra, wskazując na mur. - Dochodzi aż do sadu. - Przeszła przez bramę o łukowatym sklepieniu;- O! Pamiętam tę studnię! Pomieszczenie na parterze przeznaczę na kuchnię. Opowiesz mi, jak działa twój piec Rumforda i jak unowocześniłaś kominy.

Pani Freese w milczeniu spoglądała na studnię.

- Mój piec wymaga bardzo niewiele opału, ale kosztował osiem gwinei! Wszystkie kominy przerobiliśmy według wskazówek hrabiego Rumforda. Zdaje się, że zostały zwężone. Było to bardzo drogie, ale muszę przyznać, że dom jest teraz o wiele cieplejszy i można go ogrzać tańszym kosztem.

- Krok po kroku uporządkuję Belvedere Tower - zdecydowała Cassandra. - Zatrudnię jakieś dziewczęta z przytułku dla ubogich i kogoś do ogrodu.

- Ależ moja droga... - zaczęła pani Freese. Cassandra położyła jej rękę na ramieniu.

- Nie próbuj mnie zniechęcać - poprosiła błagalnym tonem. - Potrzebuję jakiegoś zajęcia, ciężka praca dobrze mi zrobi. Nie rozumiesz tego? Dzięki temu przestanę myśleć... o moim synku. - Jej oczy wypełniły się łzami. - Nie zdobyłam się na to, żeby powiedzieć o tym stryjecznemu dziadkowi, ale jestem strasznie zrozpaczona jego śmiercią.

Pastorowa uścisnęła rękę Cassandry. Ona również straciła kiedyś dziecko.

- W takim razie nic już nie powiem - obiecała. Pomyślała, że może wysiłek Cassandrze posłuży, a wkrótce sama na pewno dojdzie do wniosku, że tu się nie da mieszkać.

W wieku trzydziestu dziewięciu lat Daniel osiągnął wszystko, co obiecał siostrze: został właścicielem przędzalni, a od niedawna zajmował się handlem i inwestycjami bankowymi. Był bardzo bogatym człowiekiem.

Nawet jeśli w życiu uczuciowym musiał za to zapłacić wysoką cenę, nie dawał tego po sobie poznać.

Teraz mógł sobie pozwolić na małżeństwo, i to na własnych warunkach. Miłość go nie interesowała. To miał być związek oparty na wspólnym interesie obu stron i panna Lorrimer doskonale się do tego nadawała. Oczywiście zamierzał darzyć żonę uczuciem - przecież zostanie panią jego domu, będzie nosiła jego nazwisko i da mu dzieci.

Jeśli kiedykolwiek przypominało mu się, jacy szczęśliwi byli ze sobą jego rodzice lub jak wielkim uczuciem darzył siostrę, natychmiast odpychał od siebie te wspomnienia. Tylko nie to, myślał. Nigdy więcej nikogo nie pokocha. Strata ukochanych osób była przeżyciem zbyt bolesnym.

W domu na wsi Ruth i Tom zastanawiali się, co dalej robić. W zeszłym tygodniu ciotka Kitty pojechała do Skipton i nie wróciła. Kilka dni później przyszła do nich żona jednego z okolicznych farmerów.

- Wasz ciotka uciekła z jakimś żołnierzem - powiadomiła ich, pociągając nosem. Mąż jej opowiedział, że Kitty widziano w podejrzanej gospodzie nad kanałem. - To wstyd i hańba! - Kobieta zawsze podejrzliwie patrzyła na tę rodzinę. Pani Matty Lawson, akurat. Jaka tam pani! Jednak Ruth i Tom to grzeczne dzieci. Ruth utrzymywała dom w porządku i czystości, a kiedy kupowała na farmie jaja, zawsze płaciła, nie tak jak Kitty, która często o tym „zapominała”.

Kiedy sąsiadka poszła, brat i siostra zaczęli rozmawiać o tym, co usłyszeli. Nie byli zaskoczeni. Kitty ostatnio często wychodziła. Nie wiadomo skąd brała alkohol.

- Chyba nie powinniśmy mówić tego ojcu - stwierdziła Ruth. Oboje wiedzieli, że w życiu Daniela nie ma dla nich miejsca.

- Wyśle nas do przytułku dla ubogich? - ze strachem zapytał Tom. Spojrzał na siostrę i wybuchnął: - Wolałbym umrzeć!

- Może nas nie wyśle, jak zobaczy, że sami dajemy sobie radę. Ale musisz zacząć mi pomagać. Sama wszystkiego w domu nie zrobię.

- To babska robota! - prychnął z niechęcią.

- Wolisz przytułek dla ubogich? Przed pójściem do szkoły będziesz przynosił wodę ze studni i sprawdzał, czy wystarczy drewna na opał.

Chłopiec skrzywił się pogardliwie, ale postanowił spełnić polecenie siostry. Oboje ze strachem myśleli o tym, co zrobi Daniel, kiedy się dowie, że ciotka zniknęła.

Ku zdziwieniu Cassandry hrabia dotrzymał słowa i w niespełna tydzień później pan Dunn przygotował umowę dzierżawy Belvedere Tower i otaczającego ją gruntu na dwadzieścia pięć lat. Czynsz ustalono na symboliczną sumę jednej gwinei rocznie. Co więcej, hrabia zlecił, żeby jeszcze przed wprowadzeniem się Cassandry naprawiono dach i odnowiono tynk na ścianach.

Cassandra spotkała się z panem Dunnem w gabinecie pastora, żeby podpisać umowę.

- Co go do tego skłoniło? - zdziwiła się, kiedy usłyszała o remoncie domu.

Dunn, który znał Cassandrę od dzieciństwa, pozwolił sobie na lekki uśmiech.

- On na swój sposób cię lubi. Często ubolewał nad tym, że nie jesteś chłopcem.

Cassandra pomyślała cierpko, że żaden z mężczyzn w jej życiu nie akceptował jej takiej, jaka jest. Ojciec narzekał, że ciągle psoci, stryjeczny dziadek żałował, że nie jest chłopcem, Claude wolałby, żeby była Francuzką, najlepiej z dużym posagiem.

- Zawsze będę mu wdzięczna, że po śmierci rodziców przyjął pod swój dach mnie i moją siostrę - powiedziała po chwili. - Nie lubił dzieci, a tu nagle w jego domu zjawiło się dwoje. W dodatku dziewczynki!

Po wyjściu prawnika Cassandra siedziała z umową na kolanach i spoglądała w ogień. Własny dom! Małżeństwo nie dało jej prawdziwego domu, tylko zamek de Flagy. Teraz w końcu będzie u siebie, a pan Dunn powiedział, że ma w banku dwieście funtów.

Po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuła, że budzi się w niej iskierka nadziei.

Następne tygodnie upłynęły jej na gorączkowej pracy. Codziennie chodziła do wieży, żeby nadzorować prace remontowe. Potem wraz z panią Freese doglądała montowania nowego pieca, odnawiania kominków i przewodów kominowych według zaleceń hrabiego Rumforda. Z własnej inicjatywy kazała podwyższyć palenisko i umieścić pod nim wysuwany pojemnik na spadający popiół.

- Wynalazki hrabiego Rumforda są takie proste, a jednocześnie takie skuteczne - zauważyła. - Cóż prostszego, jak zwęzić komin, żeby ciąg powietrza był silniejszy, i wysunąć palenisko do przodu, żeby ogrzewało pokój, a nie wnętrze komina?

- I to jakiego szerokiego komina - dodała pani Freese.

- Pamiętam, jak przychodziłam tu na herbatę do ciotki Marii. Krople deszczu wpadały przez komin, drewno syczało. Bałam się ciotki. Ciągle coś do siebie mamrotała, a ja myślałam, że rzuca na mnie czary i któregoś dnia zamieni mnie w ropuchę albo węża. - Roześmiała się. - Kiedy stąd wychodziłam, zawsze czułam ulgę, że nadal jestem sobą.

Biedna ciotka Maria, pomyślała Cassandra. Musiała być bardzo samotna. A nas trzeba było tu przyprowadzać niemal siłą. Może się tak zdarzyć, że w przyszłości mnie będą brali za czarownicę i wiejskie dzieci będą przede mną uciekać, żebym ich nie zaklęła w jakieś zwierzę.

Wreszcie zakończono prace remontowe i następnego dnia Cassandra poszła do Juniper Park, żeby poszukać zbędnych mebli. Hrabia powiedział, że może wziąć, co jej się podoba, z ich dawnego saloniku, z sypialni i pokoju do nauki. Nie mogła się doczekać, kiedy zacznie meblować swoją wieżę. Pastorostwo byli bardzo uprzejmi, ale chciała już zamieszkać u siebie.

Drzwi otworzyła zdenerwowana służąca i Cassandra natychmiast domyśliła się, że coś się stało.

- Co się dzieje, Lizzie?

- Och, chodzi o jego lordowską mość. Ostatniej nocy miał atak, a nie chce, żeby zbadał go lekarz. - Zniżyła głos i dodała: - A ta Bella podniosła taki wrzask, jakby lis wpadł do kurnika!

Cassandra mimowolnie się uśmiechnęła, widząc, ile emocji dostarczyły Lizzie najnowsze wydarzenia. Jednocześnie zastanawiała się, co robić. Hrabia nie chciał, żeby poznała jego kochankę, i bardzo słusznie, ale w obecnej sytuacji ktoś musiał przejąć dowodzenie, a Bella na pewno się do tego nie nadawała.

- Lepiej będzie, jeśli z nią porozmawiam - zadecydowała. - Lizzie, przynieś kawę do niebieskiego saloniku i zapytaj... hm... panią, czy nie zechciałaby mi towarzyszyć.

Dziesięć minut później, kiedy Cassandra sączyła już gorący napój, drzwi do saloniku otworzyły się. Stanęła w nich pulchna kobieta, dobrze po czterdziestce. Spod koronkowego czepka wymykały się wypłowiałe blond loki. Miała na sobie jaskrawoniebieski szlafrok, starannie zapięty do samej góry. Widać było, że choć lubi barwne stroje, nie ubiera się wyzywająco.

Cassandra odstawiła filiżankę.

- Zapewne mam przyjemność z panną... - Jak ona, do licha, ma na nazwisko?

Bella podeszła bliżej.

- Nazywam się Truebody. I w przeciwieństwie do tego, co pani pewnie słyszała, nie zamieszkałam tu po to, żeby zrujnować Starego Lavingtona.

Cassandra zamrugała ze zdziwienia, słysząc określenie „stary Lavington”, ale zaraz uśmiechnęła się i odrzekła:

- Mój stryjeczny dziadek sam potrafi doprowadzić się do miny.

Bella wybuchnęła rechotliwym śmiechem. - Co wieczór wypija butelkę porto, albo i więcej - zdradziła Cassandrze. - Mówię mu: „Lavington, jak nie przestaniesz pić, to w łóżku nie będzie z ciebie żadnego pożytku”, ale on nic sobie z tego nie robi, tylko wrzeszczy, że będzie robić, co mu się podoba, a ja mam iść do diabła.

- Co się stało? - zapytała Cassandra, niezrażona bezpośredniością Belli.

- Miał wczoraj jakiś atak. Trzeba się było nieźle namęczyć, żeby położyć go do łóżka. Nie chciał doktora. „Żadnych konowałów”, krzyczał. „To pijawki, wyssą ze mnie ostatnią kroplę krwi!”

Cassandra nie zdziwiła się. Sama nieraz słyszała podobne słowa z ust hrabiego.

- A dziś rano? - dopytywała się.

- Kazał sobie podać brandy, a kiedy odmówiłam, chciał wstać, ale się przewrócił. Jest w kiepskiej formie, panno Hampden. Powinien wezwać doktora, ale jak tylko wejdę do jego sypialni, to zaraz chce czymś we mnie rzucić. Tylko że jest słaby jak dziecko, biedaczyna.

To już nie było podobne do hrabiego. Cassandra wstała z fotela.

- Niech pani idzie ze mną. Poradzę sobie z nim, ale mogę potrzebować pani pomocy. - Znała hrabiego i wiedziała, jak trudno było go do czegoś przekonać, jeśli był pijany. - Dam mu trochę laudanum i obiecam, że potem dostanie brandy. To kiedyś skutkowało.

Kiedy otworzyła drzwi sypialni, nieprzyjemnie uderzył ją silny odór wymiocin, potu i brandy. Niezdrowo zaczerwienioną twarz hrabiego pokrywały plamy, pościel była brudna i zmięta, a dywan poplamiony. Nigdy nie widziała go w tak złym stanie.

Otworzyły się drzwi do garderoby i ukazał się w nich służący hrabiego. Miał posiniaczoną twarz i zakrwawiony nos.

- Panna Cassandra! Dzięki Bogu, że pani przyszła! - zawołał. Ostatni wieczór był dla niego trudny do zniesienia. Hrabia omal go nie udusił w pijackiej furii, nim padł bezwładnie na podłogę.

Cassandra trzymała szklankę z wodą i laudanum. Skinęła na służącego, by podbiegł do hrabiego i przytrzymał mu głowę. Hrabia otworzył usta i Cassandra bez ceregieli wlała mu laudanum do gardła. Lavington z przekleństwem opadł na łóżko.

Cassandra energicznie pociągnęła za taśmę od dzwonka i po chwili w sypialni zjawiła się Lizzie.

- Proszę, przynieś miskę ciepłej wody do umycia jego lordowskiej mości. Aha, jeszcze czyste prześcieradła i coś do wyczyszczenia dywanu - poleciła dziewczynie. Lizzie z przerażeniem spojrzała na hrabiego.

- Tak jest, panno Cassandro - wyszeptała i uciekła. Przez następne pół godziny w sypialni panował ożywiony ruch. Hrabia został bezceremonialnie umyty, przebrany i ułożony w świeżej pościeli, gdzie zapadł w ciężki, narkotyczny sen. Bella przecierała mu twarz gąbką i zwilżała skronie wodą lawendową. Cassandra otworzyła okno, żeby przewietrzyć.

- Dziękuję - zwróciła się do służącego. - Teraz będzie spał. A ty lepiej idź opatrzyć swoje rany.

- On jest już za stary na takie wybryki - powiedziała Bella, poklepując hrabiego po bezwładnej dłoni. - Biedny stary dureń. Często mu powtarzałam, że jeśli chce żyć, to powinien skończyć z piciem. Ale on twierdzi, że co mu z życia, skoro i tak siedzi po uszy w długach. - Rozejrzała się i wzruszyła ramionami. Hrabia miał wielki dom i piwnice pełne wina. Cóż on mógł wiedzieć o długach?

- Zastanawiam się, dlaczego w takim razie dał mi Belvedere Tower - zdziwiła się Cassandra.

- Żeby coś pani zostało po jego śmierci - odrzekła Bella. - Tak przynajmniej powiedział.

Obie spojrzały na hrabiego, Bella smutno i z uczuciem, Cassandra z irytacją. On na nią nie zasługuje, na Bellę, pomyślała. Ta kobieta, choć wątpliwej konduity, była dla niego zbyt dobra.

Godzinę później, po posiłku złożonym z szynki i sałatki, Cassandra poszła obejrzeć meble. Zdecydowała się na tradycyjne. Zbyt nowoczesne sprzęty nie pasowałyby do wieży. Najpierw poszła do sypialni i zatrzymała się przed kominkiem. Stał tam rząd drewnianych zabawek, pochodzących ze skrzyni Abednego. Wzięła do ręki żołnierza, którego ręce i nogi poruszały się, gdy pociągała za sznurek. Zapłaciła za niego dwa pensy, swoje kieszonkowe na cały tydzień. Nie mogła zostawić tych zabawek, stanowiły część jej dzieciństwa. Postanowiła też wziąć łóżko z baldachimem i stary dębowy stół z pokoju do nauki. Chodziła po pokojach, wybierała i zaznaczała kredą sprzęty, które mogły jej się przydać.

- Jutro po południu przyślę Jacoba z wozem - powiadomiła Bellę.

- Będą pani potrzebne dywany i zasłony - praktycznie zauważyła Bella.

- Za jednym razem wszystko nie zmieści się na wozie.

- Niech się pani nie martwi, panno Hampden. Wszystkiego dopilnuję. Teraz niech pani wraca do domu. Widać, że jest pani zmęczona. - Biedactwo, dodała w duchu. Choć się z tym nie zdradziła, wiele słyszała o Cassandrze. Stary Lavington nie mógł zrozumieć, dlaczego dziewczyna wyszła za mąż za tego Francuzika. Uważał, że miała w Juniper Park dobry dom, dostawała trochę pieniędzy na bieżące wydatki i co roku mogła w lecie odwiedzać siostrę. Stary egoista, pomyślała Bella z rozczuleniem. Przecież to naturalne, że młoda kobieta chciała wyjść za mąż. Inna sprawa, że źle wybrała kandydata na męża, ale to się zdarzało. Ten świat okrutnie obchodzi się z kobietami panna Hampden, tak samo jak Bella, po prostu walczyła o swoje. Bella doceniła też to, że Cassandra była dla niej uprzejma i nie patrzyła na nią z góry, jak wiele innych pań.

Tego wieczoru poszła do sypialni pana domu. Hrabia, prawie rozbudzony, pozwolił poprawić sobie poduszki i wypił trochę napoju z gotowanego jęczmienia i soku z cytryny.

Bella spojrzała na niego z troską. Nie wygląda dobrze, pomyślała, długo już na tym świecie nie zabawi. Wiedziała, że w tej sytuacji musi wkrótce stąd zniknąć, bo inaczej mieszkańcy wioski wywiozą ją siłą.

Hrabia wyciągnął do niej rękę.

- Odchodzę, Bello. Jak tylko umrę, ten dom opadną sępy i wszystko rozdrapią. Długi, moja droga. Będę miał szczęście, jeśli nie wezmą w zastaw mojego ciała. Takie rzeczy się już zdarzały. - Widząc przerażoną minę kochanki, roześmiał się chrapliwie. - Nic mnie to nie obchodzi! Ale tobie radzę, żebyś szybko stąd wyjechała. Masz adres, który ci dałem? To dobrze. Rzadko miewałem do czynienia z tego rodzaju ludźmi, ale ten człowiek nie pozwoli ci zginąć. Dostaniesz resztę pieniędzy z mojego konta, choć nie będzie to wiele. Naciesz się nimi. - Zamknął na chwilę oczy. - A teraz daj mi drinka.

- Ależ Lavington... - zaczęła.

- Drinka, kobieto! Niewiele czasu mi zostało i nie mam zamiaru go spędzić na popijaniu tej lury, którą mi dajesz. Przynieś brandy.

Bella posłuchała go niechętnie.

Następnego dnia, kiedy Jacob przyjechał po drugi transport mebli, spostrzegł przygotowane do zabrania dwie dodatkowe skrzynie.

- Te skrzynie są dla panny Hampden. Ona o nich nie wie, więc trzymaj język za zębami, dopóki jego lordowska mość nie spocznie bezpiecznie w grobie - powiedziała Bella, a widząc, że Jacob spogląda na nią pytająco, dodała zniecierpliwiona: - Sama słyszałam, jak mówił do panny Hampden, że może zabrać, co chce. Ale to taka naiwna kobieta, że musiałam jej trochę pomóc.

Mniej więcej tydzień później, kiedy Daniel zszedł na śniadanie w swoim domu w Skipton, obok talerza znalazł dwa listy. Jeden został wysłany przez pana Briggsa, sekretarza, i zawierał wycinek z „The Morning Post”.

Francis Walter Hampden, ósmy i ostatni hrabia Lavington, zmarł 4 listopada 1804 roku w Juniper Park, w hrabstwie Surrey.

W dołączonym do wycinka liście Briggs pisał:

Posiadłość hrabiego została wystawiona na sprzedaż z powodu konieczności spłaty długów. Dom jest solidny, zbudowany jakieś siedemdziesiąt lat temu. Stoi na tysiącu pięciuset akrach gruntu. Jest położony niecałe pięćdziesiąt kilometrów od Londynu, prowadzi do niego dobra droga. Jeśli jest Pan zainteresowany, wypytam o dalsze szczegóły.

Daniel poszedł do gabinetu, zdjął z półki tom oprawny w czerwoną skórę i zaczął kartkować. Lavington z Juniper Park. Znalazł rysunek dużego domu z eleganckim frontonem i korynckimi kolumnami. Przed domem pasły się jelenie, w tle widać było jakąś dziwaczną wieżę. Hrabia był ostatnim męskim przedstawicielem rodu, jego jedyny bratanek zmarł wiele lat przed nim, pozostawiając dwie córki.

Daniel poczuł, że serce bije mu szybciej. Ta posiadłość doskonale spełniała jego oczekiwania: była wystarczająco duża, położona w dogodnej odległości od metropolii, pod każdym względem mu odpowiadała.

Otworzył drugi list i znalazł tam zaproszenie od pani Lorrimer, która wydawała proszoną kolację z okazji odwiedzin swojego brata z żoną. Pisała, że dawno już nie mieli przyjemności gościć Daniela i córka się dopytuje, co się z nim dzieje.

Uśmiechnął się. Panna Lorrimer o niego pytała! Musi polecić Briggsowi, żeby natychmiast zajął się sprawą Juniper Park.

Pani Lorrimer weszła do sypialni córki i usiadła na łóżku. Barbara właśnie przygotowywała się do snu. Zręcznie splatała złociste włosy w warkocz, uśmiechając się do swojego odbicia w lustrze. James miał jutro przyjść do nich na obiad! Matka nieczęsto miała gości; jako wdowa nie mogła zapraszać samotnych kawalerów. Obecność wuja i ciotki była prawdziwym darem niebios.

Oprócz wuja i ciotki Anstruther matka zaprosiła pana Darke'a i Townsendów - w tym ich syna, Jamesa. Barbara miała nadzieję, że chłopak cieszy się na to spotkanie tak samo jak ona. Ostatni raz widziała go na pikniku w lipcu. Poszedł z nią na spacer nad brzeg rzeki, żeby nakarmić kaczki, a kiedy nikt ich nie widział, skradł jej całusa pod wierzbą.

Pani Lorrimer doskonale zdawała sobie sprawę, że James durzy się w jej córce, ale nie przejmowała się tym zbytnio. Wiedziała, że pani Townsend zdusi ten romans w zarodku. Rodzice Jamesa, tak samo zresztą jak ona, nie chcieli, żeby ich syn poślubił Barbarę.

Celem pani Lorrimer był pan Darke.

- Nie zapominaj, Barbaro, że pan Darke szuka żony - powiedziała. - Jako człowiek zamożny jest bardzo odpowiednią partią. Barbara skończyła zaplatać warkocz.

- Czy takie stwierdzenie nie jest trochę niegodne damy? Pani Lorrimer zaczerwieniła się lekko. Jako wdowa z niewielkim majątkiem musiała pewne rzeczy wyrażać jasno.

- Na pewno zdajesz sobie sprawę, że utrzymujemy się głównie z mojej renty. Kiedy ja odejdę, pieniądze przestaną napływać. Zostaną ci jedynie dwa tysiące funtów, czyli niespełna sto funtów na rok. Jak się z tego utrzymasz? Trzeba myśleć praktycznie.

Barbara nic nie powiedziała, tylko nadal spoglądała na swoje odbicie w lustrze, teraz lekko skrzywione.

Pani Lorrimer zmierzyła córkę bystrym spojrzeniem i lekko pociągnęła za warkocz.

- Wydaje mi się, że mały, niewinny flircik z Jamesem skłoni pana Darke'a do szybszych oświadczyn.

Przed południem, w dniu kolacji u pani Lorrimer, Daniel pojechał sprawdzić, jak sobie radzą Kitty, Tom i Rum. Sumienie nie pozwalało mu o nich zapomnieć. Pod koniec ostatniej wizyty dał Ruth dziesięć gwinei i miał nadzieję, że udało jej się uchronić je przed ciotką. Liczył też na to, że Kitty wzięła się w garść i roztoczyła opiekę nad dziećmi.

Kiedy w oddali zobaczył dom, z ulgą spostrzegł, że ktoś starannie przystrzygł żywopłot, a na krzaku rozmarynu suszą się świeżo uprane ściereczki. Przywiązał konia do słupka przy furtce, zapukał i wszedł do środka.

Ruth siedziała przy oknie i szyła. Na jego widok zerwała się z miejsca.

- O, dzień dobry, oj... proszę pana. - Zaczerwieniła się i uśmiechnęła nieśmiało.

Daniel rozejrzał się wokół. Dzięki Bogu wszędzie panował nieskazitelny porządek. Może dzieci będą mogły tu zostać. To rozwiązałoby wiele problemów. Kitty chyba wreszcie przestała pić. Badawczo pociągnął nosem; nie wyczuł woni alkoholu. Oczywiście jeśli dzieci tu zostaną, po przeprowadzce do Surrey nie będzie ich zbyt często widywał, ale przecież niedługo już będą dorosłe, a do tego czasu jakoś sobie poradzą, z pomocą Kitty. Panna Lorrimer wcale nie musi wiedzieć o ich istnieniu.

- Tom jest w szkole - powiedziała nieśmiało córka. Nie wiedziała, czy zaproponować ojcu, żeby zdjął płaszcz i kapelusz. - Niedługo wróci na lunch. Może zjemy razem? Będą tylko ciasteczka owsiane, ser i jabłko... - Spojrzała na niego z wyczekiwaniem, nerwowo splatając dłonie na fartuszku.

Daniel rzucił płaszcz i kapelusz na krzesło.

- Dobrze, zjemy razem. I tak chciałem porozmawiać z waszą ciotką.

- Już jej tutaj nie ma. Odwrócił się gwałtownie.

- Jak to?

- Wyjechała jakiś miesiąc temu. Napisałabym o tym, ale nie byłam pewna... - Nie dokończyła.

- Gdzie pojechała?

- Na owczym targu poznała jakiegoś mężczyznę. - Dziewczynka zacisnęła ręce na oparciu krzesła, aż zbielały jej kostki. - Dajemy sobie radę sami. Chcemy... chcemy zostać razem.

Słysząc to. Daniel podniósł wzrok, ale nic nie powiedział. Ruth miała wilgotne ze zdenerwowania dłonie. Nie śmiała się odezwać. W milczeniu zaczekali na Toma, a potem szybko zjedli posiłek. Brat i siostra wymieniali stroskane spojrzenia, lecz nie mieli odwagi o nic pytać. W końcu Daniel westchnął i wstał od stołu.

- Muszę jechać. - Sięgnął do kieszeni i odliczył pięć gwinei. - To powinno wam wystarczyć na miesiąc. Jeśli będziecie mnie potrzebować, napiszcie na adres przędzalni.

Dzieci spojrzały na siebie z ulgą.

- Dobrze - odrzekły jednym głosem. Gdy Daniel wziął płaszcz i kapelusz. Tom wybiegł na zewnątrz, żeby podprowadzić konia. Kiedy ojciec wskoczył na siodło, chłopiec stanął obok siostry, a ta objęła go ramieniem. Daniel spojrzał na dzieci, zamrugał gwałtownie i odwrócił wzrok. Po chwili oznajmił:

- Nie rozdzielę was.

Idąc wieczorem do pani Lorrimer, nadal nie wiedział, co zrobi. Nie chciał dopuścić do tego, żeby dzieciaki Matty pokrzyżowały jego życiowe plany. Starał się o nich nie myśleć.

Z dzisiejszym zaproszeniem wiązał wielkie nadzieje. To, że pani Lorrimer chciała go poznać ze swoim bratem i bratową, uznał za dobry znak. Wyobrażał sobie, że będzie jedynym gościem, do którego panna Lorrimer będzie się ślicznie uśmiechać i poprosi, żeby usiadł przy niej na sofie.

Ku swojemu rozczarowaniu zobaczył w salonie wielu gości. Byli tam państwo Anstruther, państwo Townsend i jakiś młody człowiek, który w chwili, kiedy Daniel wszedł do środka, rozmawiał z roześmianą panną Barbarą.

Pani Lorrimer powiedziała bratu i bratowej, jakie nadzieje wiąże z Danielem, więc oboje powitali go bardzo wylewnie. Townsendowie uścisnęli mu dłoń, Barbara dygnęła, a wysoki i przystojny James podszedł zaciekawiony.

- To jest pan Darke, a to James Townsend - przedstawiła ich sobie gospodyni. Zauważyła że Daniel ma niezbyt zadowoloną minę. - Pan Townsend właśnie przyjechał z Oxfordu.

- Z Oxfordu? - zainteresował się Daniel. - A z którego college'u? - Nie miał pojęcia, czym jeden college różni się od drugiego, ale wiedział, że to stosowne pytanie.

- Z Balliol - odparł James. - A pan? - Dobrze wiedział, że Daniel nie miał wykształcenia, ale nie spodobał mu się ten ciemnowłosy, krępy mężczyzna. Wyglądał jak kowal przebrany w elegancki strój wieczorowy. A poza tym James lubił prowokować.

- Nie studiowałem - odparł krótko Daniel. - Od razu poszedłem do pracy.

- Doprawdy? - Rozbawiony zerknął na Barbarę. Powiedziała mu, że pan Darke przypomina jej starego niedźwiedzia, i już rozumiał dlaczego.

Pani Lorrimer spojrzeniem dała córce do zrozumienia, że później z nią porozmawia, i odciągnęła Daniela od nieobliczalnego młodzieńca.

- Panie Darke, nie widziałyśmy pana od tak dawna. Jak się pan miewa? - zaszczebiotała.

- Mówiłem już kiedyś, że rozglądam się za odpowiednią posiadłością. Chyba znalazłem to, czego szukałem.

Pani Lorrimer z należytą uwagą wysłuchała jego opowieści, we właściwych miejscach wydając okrzyki radości lub zdumienia, a potem uderzyła go wachlarzem w ramię.

- To brzmi wspaniale! - zawołała. Barbara musiałaby być szalona, żeby zrezygnować z takiej atrakcyjnej partii. - Musi pan opowiedzieć o tym mojej córce. - Przy stole zamierzała posadzić go obok Barbary, a Jamesowi wyznaczyła miejsce na drugim końcu.

- Wygląda na to, że ktoś inny doskonale zabawia ją rozmową - stwierdził Daniel, widząc, że Barbara nadal rozmawia z tym okropnym młodzieńcem, takim śmiesznym w tym sztywno nakrochmalonym fularze.

- James Townsend to przyjaciel z dzieciństwa - uspokajała go pani Lorrimer. I ściszonym głosem dodała: - Czyż nie wygląda zabawnie? Zawiązanie tego fularu zajęło mu chyba Parę godzin.

Daniel uśmiechnął się z wysiłkiem. Wyraźnie widział, że pannie Lorrimer ten niedorzeczny fular wcale nie przeszkadza. Z zachwytem wpatrywała się w młodego Townsenda.

Kiedy zasiedli do stołu, sytuacja przybrała lepszy obrót. Barbara była dobrze wychowaną panną, więc z uwagą słuchała, gdy Daniel wychwalał zalety Juniper Park, i zadała mu nawet kilka pytań. Przyszło jej do głowy, że skoro niewinny flirt z Jamesem może skłonić pana Darke'a do oświadczyn, to ta sama taktyka zadziała również w przeciwną stronę.

Daniel wstał od stołu przepełniony nadzieją. Jednak kiedy wychodził, panna Barbara powiedziała:

- Dobranoc, panie Darke. Mam nadzieję, że będzie pan zadowolony z Jupiter Place.

- Juniper Park - poprawił ją Daniel, marszcząc czoło. Dziewczyna zachichotała, osłaniając usta dłonią.

- Oczywiście, ależ jestem niemądra. Daniel pomyślał, że gdyby słuchała go z prawdziwym zainteresowaniem, zapamiętałaby nazwę posiadłości.

Claude opuścił Verdun pod koniec września i całe dwa tygodnie czekał w Paryżu na audiencję u Bonapartego. Do chateau de Flagy przybył dopiero w połowie listopada. Zeskoczył z konia i oparł się o zakrwawiony od wbijania ostróg bok zwierzęcia. Od szybkiej i długiej jazdy bolały go wszystkie mięśnie, ale jednocześnie rozpierała go radość. Spojrzał na zamek. Mój, pomyślał. Pewnego dnia będzie mój.

- Mam nadzieję, że moja ciotka miewa się dobrze? - zapytał stajennego.

Chłopak spojrzał na poranione boki konia i z satysfakcją pomyślał, że pana Claude'a czeka nieprzyjemna niespodzianka.

- Pani miewa się dobrze - odparł głośno.

Claude, lekko utykając, skierował się do bocznego wejścia.

Z początku zamierzał od razu iść do kuzynki, ale rozmyślił się. Kuzynka Hortense była damą o tradycyjnych poglądach i ceniła sobie sztywne reguły, panujące na dworze Ludwika XIV. Nie spodobałoby jej się brudne odzienie.

Godzinę później, wykąpany, ogolony i stosownie ubrany, wkroczył do salonu pani de Flagy. Widząc go, odłożyła robótkę.

- A, Claude! - Uśmiechnęła się zdawkowo i podała mu rękę do pocałowania. - Jeannette, przynieś nam trochę wina.

Służąca dygnęła i wyszła.

- Udało mi się, droga kuzynko.

Claude wręczył pani de Flagy oficjalny list, przypieczętowany i podpisany przez Bonapartego.

- Znów jestem obywatelem francuskim.

Twarz pani de Flagy pozostała bez wyrazu. Claude rozejrzał się, instynktownie sprawdzając, czy podczas jego nieobecności do zamku nie zakradł się jakiś inny krewny i nie wszedł w laski kuzynki.

Pani de Flagy przez chwilę patrzyła na list. Potem rzuciła go na stół.

- Kiedy cię nie było, posłałam po twoją żonę i syna. - Na chwilę zamilkła. - Oboje wyjechali z Verdun. - Claude otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale kuzynka uciszyła go władczym ruchem ręki. - Pojechali na północ, zapewne ich celem była Anglia. Trzeba sprowadzić ich z powrotem.

Claude trzęsącą się dłonią odstawił kieliszek. Wrócili do Anglii? Jak ma ich stamtąd sprowadzić? Francja prowadzi z Anglią wojnę. Gdy tylko postawi stopę na angielskiej ziemi, aresztują go.

- Gdybyś przez swoją głupotę nie ożenił się z angielską Protestantką, znalazłabym ci odpowiednią żonę we Francji - Warknęła kuzynka Hortense. - A teraz jesteśmy skazani na tę dziewczynę. Jeśli chcesz zostać moim spadkobiercą, musisz oboje tu sprowadzić. Twój syn jest mi potrzebny, żeby zapewnić ciągłość rodu. Przywieź ich tutaj, to załatwię ci zmianę nazwiska. Nie będziesz się nazywał de Tessy, tylko de Flagy. Możesz dzień lub dwa odpocząć przed podróżą.

- Ale...

- W drodze na wybrzeże będziesz się posługiwał swoimi nowymi francuskimi dokumentami. Dam ci pieniądze, żebyś mógł przekupić jakiegoś rybaka i przeprawić się do Anglii. Kiedy tam dotrzesz, powiesz, że uciekłeś z Verdun.

Usadowiła się wygodniej w fotelu i wypiła łyk wina. Wiedziała, że Claude zrobi, co mu każe, w obawie, że straci jej łaskę.

Claude nerwowo przełknął ślinę.

- Oczywiście, kuzynko. - Żeby diabli wzięli Cassandrę, przeklął w duchu. Jak ona śmiała? Dobrze, pojedzie do Anglii, odnajdzie żonę i postara się, żeby zapłaciła za wszystko, co mu zrobiła.

3

Daniel nie zasypiał gruszek w popiele. Jeśli panna Lorrimer chce poślubić właściciela posiadłości, to on zapewni jej posiadłość. Na pewno nie byłoby na to stać tego fircyka z monstrualnym fularem. Cztery dni po proszonej kolacji siedział już z panem Briggsem w jadalni w Juniper Park.

Przez cały ranek oglądali dom czy raczej to, co z niego zostało po aukcjach. Deski podłóg, pokaleczone ćwiekami z obcasów i poplamione przeżutym tytoniem, świadczyły o tym, że po śmierci hrabiego przez te pokoje przewinęły się tłumy. Zawartość piwnic i stajni sprzedano na jednej licytacji, lepsze obrazy, srebra i porcelanę na drugiej. Zostało tylko to, co było zbyt duże lub zbyt staromodne, żeby znaleźć amatora. Dom z większością mebli czekał na kupca.

Jadalnia była duża i proporcjonalna, z ozdobnymi gzymsami w kształcie kiści winogron i rzeźbionym marmurowym kominkiem. Blat długiego, mahoniowego stołu znaczyły ciemniejsze kręgi, tam gdzie kiedyś ktoś postawił mokry kieliszek Porto lub brandy. Dywan, niegdyś niewątpliwie piękny, w wielu miejsca był poprzecierany niemal na wylot.

Pan Briggs przesunął palcem po zakurzonym stole.

- Pewnie zatrudni pan jakiegoś specjalistę do urządzenia tych wnętrz. Można by było sprzedać kominek i te ciężkie framugi drzwi, a w ich miejsce zamówić coś bardziej nowoczesnego.

- To może zaczekać - odrzekł Daniel. Panna Lorrimer się tym zajmie, pomyślał. Nie chciał zatrudniać nikogo z zewnątrz, choćby najsławniejszego. Tym samym ogłosiłby wszem i wobec, że jest kompletnym parweniuszem.

Teraz, kiedy transakcja miała dojść do skutku, poczuł nagłe zdenerwowanie. W Skipton szanowano go za to, kim jest, doceniano, że wszystko osiągnął własnym wysiłkiem. Jego bezpretensjonalny dom z szarego kamienia był urządzony prosto i wygodnie. Co też mu przyszło do głowy, żeby zmienić się w kogoś, kim wcale nie jest? Nie powinien też się oszukiwać, że Barbara zaakceptuje Ruth i Toma. Jakim cudem subtelna, dobrze wychowana panna mogłaby się pogodzić z istnieniem dwojga nieślubnych dzieci, zaledwie kilka lat młodszych od niej? Że też Matty nie mogła przeżyć jeszcze kilku lat, żeby jej dzieciaki zdążyły się usamodzielnić.

Nie chciał ich odsyłać do szkoły z internatem, bo wtedy musiałby je rozłączyć.

- Cena sprzedaży wynosi dziesięć tysięcy - ciągnął pan Briggs, nie doczekawszy się odpowiedzi. - Moim zdaniem, jest zbyt wysoka.

Daniel wrócił do rzeczywistości.

- Zgadzam się. Dom wymaga wielu napraw, a ziemia jest zaniedbana. - Niewątpliwie hrabia był próżniakiem, jak większość ludzi z jego sfery. Spojrzał na mapę posiadłości i zauważył niewielki obszar, obwiedziony czerwoną linią. - Co to jest?

- Ach, tutaj mamy mały problem. To Belvedere Tower, jedyna pozostałość starego domostwa z czasów Tudorów.

Razem z otaczającymi ją siedmioma akrami gruntu została za symboliczną opłatę wynajęta na dwadzieścia pięć lat krewnej zmarłego hrabiego, niejakiej pannie Hampden.

- Czy to znaczy, że jest wyłączona z posiadłości?

- Obawiam się, że tak.

Pewnie mieszka tam jakaś wiekowa stara panna, pomyślał Daniel. Niewątpliwie zgodzi się odsprzedać prawa do wynajmu. To przecież niedorzeczne - mieć siedmioakrową dziurę w środku posiadłości, na domiar złego tak blisko domu.

- Na wolnym rynku wieża i otaczający ją teren byłyby pewnie warte piętnaście funtów rocznie - mówił dalej Briggs. - Może nawet dwadzieścia. Jeśli zaproponuje jej pan, powiedzmy, czterysta funtów, myślę że nie będzie się zastanawiać ani chwili.

- Mam nadzieję - burknął Daniel. Za te pieniądze mogłaby wynająć mieszkanie w Bath, ulubionej miejscowości zdziwaczałych staruszek. Daniel nie życzył sobie, żeby z wieży spoglądała na niego jakaś zadzierająca nosa stara panna.

- Możemy tam pójść, jeśli pan sobie życzy - zaproponował Briggs. - Porozmawia pan z nią. A ja skontaktuję się z panem Dunnem, dobrze? Na początek zaproponuję mu siedem tysięcy i postaram się nie dać więcej niż osiem i pół.

Daniel skinął głową.

Prace w Belvedere Tower znów się opóźniały. Wymiana desek podłogi została odłożona, bo na kominie wykryto pęknięcia i trzeba było je naprawić. W końcu uporano się ze wszystkim. Uzupełniono dziury w tynku, ściany pomalowano na biało. Niewiele z dawnym mebli ciotki Marii dało się uratować, większość była zniszczona przez komiki i wilgoć, śle Cassandra ocaliła toaletkę, solidny stół i dwa krzesła, które stały teraz w kuchni, obok pieca Rumforda. Resztę mebli kupiła na licytacji w Juniper Park i wieża nareszcie zaczęła wyglądać jak prawdziwy dom.

Następnym problemem było znalezienie odpowiedniej służby. Cassandra wpadła na pomysł, żeby zatrudnić dziewczęta z przytułku dla ubogich.

- Nie - sprzeciwiła się stanowczo pani Freese. - Trzeba je będzie wszystkiego uczyć od początku. Nie masz pojęcia, jakie to ignorantki!

- Trudno się dziwić. Co te biedne stworzenia mogą wiedzieć o życiu w prawdziwym domu?

- Może zatrudnisz panią Wagstaff? Kiedyś pracowała w Juniper Park i zna się na prowadzeniu gospodarstwa.

Pani Wagstaff, wdowa, mieszkała we wsi wraz z opóźnioną w rozwoju córką Milcah. Biedna dziewczyna, o której wszyscy mówili „głupia Milly”, za dnia była łagodna i spokojna, więc można było ją zostawiać samą. Tylko nocami miała lęki i wymagała nadzoru.

Cassandra przemyślała propozycję pastorowej i postanowiła zatrudnić panią Wagstaff jako kucharkę, ale przyjęła też do pomocy dziewczynę z przytułku. Pani Wagstaff była zachwycona propozycją. Miała przychodzić codziennie o ósmej rano i kończyć pracę o szóstej po południu. Prudence, dziewczyna, którą Cassandra wybrała wraz z panią Wagstaff, miała być służącą do wszystkiego i zamieszkać u kucharki, do czasu zakończenia prac remontowych w wieży.

Na koniec przyjęła również do pracy Jacoba Pottera, który kiedyś pracował w stajniach Juniper Park, ale okulał po tym, jak kopnął go narowisty ogier. Przez kilka lat z trudem zarabiał na utrzymanie, wykonując najróżniejsze prace w posiadłości, i Cassandra zawsze miała poczucie, że hrabia nie potraktował go dobrze. Jacob lubił pracować na świeżym powietrzu - obiecał zająć się ogrodem warzywnym ciotki Marii oraz wszelkimi koniecznymi naprawami i posługami.

Wszystko zaczynało dobrze się układać. Spokój Cassandry burzyła jedynie wiadomość, że niejaki pan Darke, bogaty właściciel przędzalni i kupiec, złożył ofertę kupna posiadłości.

- Kupiec! - wykrzyknęła Cassandra do pani Freese, kiedy jadły śniadanie na plebanii. - Mój stryjeczny dziadek w grobie się przewraca.

- Wieś będzie miała pożytek, jeśli postąpi jak należy i zacznie wydawać pieniądze na miejscowe produkty i usługi - zauważyła łagodnie pastorowa.

- Właśnie, „jeśli” - stwierdziła sceptycznie Cassandra. Oczyma duszy zobaczyła grubego, hałaśliwego prostaka mówiącego gwarą i przeklinającego co drugie słowo. - Taki człowiek na pewno wszystko będzie sprowadzał z miasta.

- Nie osądzajmy go przedwcześnie, moja droga. Należy docenić to, że człowiek z nizin społecznych dzięki własnej pracy wspiął się tak wysoko.

Cassandra skrzywiła się lekko. Dzięki Bogu, że niepodważalna umowa gwarantowała jej wynajem Belvedere Tower. Wcale nie musi spotykać się z tym panem. Jeśli ona nie będzie sprawiała mu kłopotów, może i on odwzajemni się tym samym.

Po przybyciu do Belvedere Tower Cassandra zobaczyła, że wszystkie jej rzeczy wniesiono do kuchni. Prudence, krzepka dziewczyna o niebieskich oczach i gęstych, brązowych włosach, szorowała właśnie półki, a pani Wagstaff i Jacob rozpalali w nowym piecu. Gospodyni z radością stwierdziła, że nagrzewa się bardzo szybko, choć włożyła do paleniska bardzo mało węgla.

- Kiedy się chce zwiększyć ogień, wystarczy otworzyć tę szufladkę - objaśniał Jacob, który wcześniej dokładnie obejrzał Piec u pastorostwa. - Dzień dobry, panno Cassandro - powitał ją. - Chce pani otworzyć skrzynie, które przygotowała dla pani Bella?

- Zupełnie o nich zapomniałam. Tak, czemu nie?

W rogu kuchni stały trzy duże skrzynie. Wskazała na tę, na której Bella koślawymi literami napisała kuchnia. Jacob podważył wieko, a Prudence i kucharka zaczęły wyjmować przedmioty ze środka.

Wyglądało na to, że Bella jak burza przebiegła przez kuchnię w Juniper Park i wzięła wszystkiego po trochu. Były tam rondle i patelnie, miski, sita i waga z mosiężnymi odważnikami, noże kuchenne, tarka do sera i czasomierz do gotowania jajek. W rogu skrzyni wcisnęła nóż do wycinania gniazd nasiennych z jabłek, zniszczone, ale nadające się do użytku łyżki kuchenne, kilka szpikulców do pieczenia mięsa i wałek do ciasta. Na dnie skrzyni leżały formy do pieczenia ciast, mięs i chleba.

Coraz więcej przedmiotów wyłaniało się ze środka. Każdy był owinięty w stary numer „The Morning Post”. Po chwili nie było już spod nich widać wyszorowanego do czysta blatu stołu.

- No, ta kokietka ma głowę nie od parady! - wykrzyknęła pani Wagstaff. - Wszystko to bardzo się przyda. - Sprzęty pozostawione przez lady Marię zardzewiały i nie nadawały się do użytku, oprócz kilku fajansowych naczyń.

- Szkoda, że dopiero teraz przypomniałam sobie o tych skrzyniach. - Cassandra poczuła lekkie wyrzuty sumienia. Miała nadzieję, że Bella bezpiecznie dotarła do Londynu.

- Otworzyć pozostałe skrzynie? - zapytał Jacob. Widniały na nich napisy porcelana i pościel.

- Na razie nie. Nie ma miejsca na te rzeczy. - Wskazała na uginający się stół.

- No to ja wracam do ogrodu - zdecydował Jacob i wyszedł, puszczając oko do Prudence. Zachichotała rozbawiona.

Cassandra poszła do pokoju na pierwszym piętrze, w którym zamierzała urządzić salon. Robotnicy według jej instrukcji pomalowali ściany na biało, jednak Cassandra postanowiła, że spróbuje ozdobić je malowidłami ściennymi, na wzór fresków z zamku de Flagy. Dwa dni temu odnalazła swój stary szkicownik, przeniosła wzory na kratkowany papier i naszkicowała rysunki węglem na ścianie. Postanowiła namalować średniowieczną scenę, przedstawiającą Floresa i Blanchefleur, parę kochanków na tle kwiecistego pejzażu. Na fresku było też mnóstwo innych rzeczy: wiewiórki skakały po liściastych drzewach, króliki biegały wśród kwiatów, smukły chart w nabijanej drogimi kamieniami obroży stał u nogi Floresa, a Blanchefleur siedziała w otoczeniu dam, splatając kwietne girlandy.

Wiedziała, że jej dzieło nie będzie doskonałe, ale postanowiła przyłożyć się do pracy. Dzięki temu przynajmniej będzie miała co robić w zimie i przy pracy trochę się rozgrzeje.

Poprzedniego dnia naszkicowała główne postacie i zarysy drzew. Dzisiaj po raz pierwszy miała przystąpić do właściwego malowania. Na starą suknię włożyła szeroki fartuch, włosy upięła na czubku głowy i owinęła długim pasem materiału, tworząc coś na kształt turbanu. Rozstawiła drabinę i zaczęła malować.

Czas mijał. Była tak pochłonięta pracą, że nie usłyszała pukania do drzwi piętro niżej ani głosu Prudence, która powiadamiała kogoś, że pani jest na górze.

Drzwi do salonu były uchylone, więc Daniel pchnął je lekko.

Zobaczył kobietę na drabinie. Stała odwrócona do niego plecami, całą uwagę skupiając na malowaniu. Ta dziwna Postać nie mogła być starszawą kuzynką hrabiego. Kosmyki włosów wymykały się spod dziwnego nakrycia głowy, na rękach widać było ślady farby. Co też ta kobieta tu robi?

Zakasłał, a kiedy to nie odniosło oczekiwanego skutku, zapukał do drzwi.

Cassandra odwróciła się, zirytowana.

- Słucham? - odezwała się szorstko, nadal skupiona na malowidle.

- Czy mam przyjemność rozmawiać z panną Hampden?

Usłyszała ciepły, męski głos z lekkim akcentem. Zmarszczyła brwi, westchnęła niecierpliwie, włożyła pędzel do słoika z wodą i wytarła ręce w mokrą szmatkę.

- Tak - odparła krótko, schodząc z drabiny. - Kim pan jest? - Zobaczyła mocno zbudowanego przybysza, który zdawał się wypełniać sobą całe drzwi.

- Darke - przedstawił się Daniel, niemile zaskoczony jej apodyktycznym tonem. - Jestem zainteresowany kupnem Juniper Park.

A więc to ten prostacki właściciel przędzalni, domyśliła się. Oczekiwała, że będzie miał silniejszy akcent, charakterystyczny dla mieszkańców Yorkshire, jednak był on ledwie dosłyszalny.

- Słucham pana? - zapytała sucho.

Daniel wszedł do pokoju. Stojąca przed nim kobieta była średniego wzrostu, miała zgrabną figurę - przynajmniej tak mu się wydało, ponieważ większość przysłaniał obszerny fartuch - twarz o mocnych rysach i wydatnych kościach policzkowych, ciemne brwi, zdecydowanie zarysowany nos i stanowcze usta. Szare oczy spoglądały na niego badawczo i wrogo.

- Rozumiem, że to pani jest najemcą tej wieży? - Zauważył, że nie wyciągnęła do niego ręki na powitanie i bardzo mu się to nie spodobało.

- Tak, to ja. - Jego nagłe pojawienie się nieprzyjemnie ją zaskoczyło. Co on sobie o niej pomyślał? Zerknęła na swoje ubrudzone farbą ręce, zaraz jednak przywołała się do porządku. Co ją to w ogóle obchodzi? Energicznie wypłukała pędzel w wodzie.

- Chcę pani złożyć propozycję - oznajmił Daniel, coraz bardziej zirytowany. Mogła przecież odnosić się do niego trochę grzeczniej. - Interesuje mnie ta posiadłość, ale nie podoba mi się, że w samym środku jest siedmioakrowa dziura, która nie należałaby do mnie.

- Nikomu by się to nie podobało - przyznała Cassandra. Starannie wytarła pędzel i włożyła do starego kamionkowego dzbanka.

- Wydaje mi się, że czterysta funtów to godziwa cena. - Daniel rozejrzał się po salonie. Co ona tu robi? Dlaczego maluje na ścianie jakieś fantastyczne sceny?

- Bardzo godziwa. - Nie wiem, jakie ma wady, ale na pewno nie jest skąpy, przyznała niechętnie w duchu.

- W takim razie wszystko już ustaliliśmy - stwierdził z ulgą Daniel. A już zaczynał podejrzewać, że to wariatka. Okazało się, że wcale nie jest taka zarozumiała, jak się spodziewał. Postanowił, że wykaże się szczodrością i pomoże jej w przeprowadzce.

- Co ustaliliśmy? - Cassandra ściągnęła brwi.

- Że przyjmie pani czterysta funtów w zamian za unieważnienie umowy najmu.

- Nic takiego nie powiedziałam. - Wzięła inny pędzel, zanurzyła w niebieskiej farbie i odwróciła się do ściany. - Zgodziłam się, że czterysta funtów to godziwa cena, ale moja odpowiedź brzmi „nie”. Nie chcę się wyprowadzać.

- W takim razie, pięćset funtów - niecierpliwie zaproponował Daniel. Cassandra westchnęła.

- Panie Darke, doskonale rozumiem, dlaczego pan chce, żebym się wyprowadziła. Na pana miejscu też bym tego chciała, ale mam dzierżawę na tę nieruchomość na dwadzieścia Pięć lat i nigdzie się stąd nie ruszę.

Nieprzyzwyczajony do oporu. Daniel wpadł w złość.

- Kim pani w ogóle jest? - zapytał gniewnie. - Myślałem, że jest pani krewną hrabiego.

- To był mój stryjeczny dziadek. Wychowałam się w Juniper Park razem z siostrą.

- Dokładnie przyjrzę się tej umowie najmu i jeśli tylko znajdę jakąś usterkę, unieważnię ją - zagroził.

- Ta umowa nie ma usterek - odparowała z satysfakcją Cassandra. Daniel odwrócił się na pięcie, a ona dodała słodko: - Proszę uważać na schodach, niektóre stopnie są bardzo wydeptane.

Usłyszała jakiś hałas i stłumione przekleństwo. Najwyraźniej gość się potknął i musiał się chwycić barierki.

- A nie mówiłam! - krzyknęła za nim.

Pan Dunn, wykonawca testamentu hrabiego, chciał jak najszybciej pozbyć się Juniper Park. Po ożywionej wymianie listów zgodził się na proponowaną przez Daniela cenę ośmiu i pół tysiąca funtów. Wszelkie formalności Daniel pozostawił Briggsowi i nakazał mu pozbyć się panny Hampden, nawet za cenę sześciuset funtów. Potem wrócił na północ.

Następnym zadaniem, jakie sobie wyznaczył, było zdobycie ręki panny Barbary Lorrimer.

Uzzell, dawniej leśniczy hrabiego, teraz pana Darke'a, włożył płaszcz i czapkę, wziął latarnię i kij z kąta, burknął do żony, żeby na niego nie czekała, i wyszedł. Był solidnie zbudowanym mężczyzną pod sześćdziesiątkę, nosił bryczesy i buty zapinane na klamry. Starannie zamknął za sobą drzwi i skierował się do stajni, gdzie parobek, Johnny Timms, osiodłał już gniadą Betty i przytroczył do siodła skórzane sakwy.

Leśniczy skinął głową.

- Idź do łóżka, chłopcze. Nie czekaj na mnie. Johnny otarł czoło i wyszedł ze stajni. Był nieśmiałym trzynastolatkiem, jego matka była powszechnie znaną w wiosce awanturnicą. Dzieciństwo Johnny'ego upłynęło głównie na uchylaniu się przed razami. Bardzo się ucieszył, kiedy pan Uzzell zaproponował mu pracę, chociaż i od niego czasami obrywał, jeśli nie ruszał się dość szybko.

Kiedy wszedł do domu, pani Uzzell podniosła wzrok znad robótki.

- Pan odjechał - powiedział chłopak. Skinęła głową.

- Przynieś więcej drewna i sprawdź, czy wystarczy wody na rano.

Była chudą, znękaną troskami kobietą. Bała się, że mąż końcu napyta sobie biedy. Ostatnimi laty zadawał się z bandą kłusowników z Londynu. Odkąd hrabia zaczął popadać w długi i tracić kontrolę nad swoją posiadłością, Uzzell często znikał w nocy, wdając się w jakieś podejrzane sprawki.

Oczywiście, jako leśniczy zawsze mógł się wytłumaczyć, że nocami dogląda interesów swojego pracodawcy i pilnuje, żeby nikt ze wsi nie kłusował, ale pani Uzzell dobrze wiedziała, że olbrzymia liczba królików, zajęcy, bażantów, a czasami nawet Jakiś jeleń, trafiała z tych lasów prosto na londyńskie stoły, jej mąż zaś chował do kieszeni solidną prowizję.

Jeśli go złapią, będzie mu groziła deportacja lub nawet szubienica.

Każdy we wsi trochę kłusował. To przecież zrozumiałe, że skoro króliki podjadają farmerom marchew i sałatę, trzeba zastawiać na nie sidła. Nie było to zgodnie z prawem, ale hrabia nie karał winnych, jeśli zachowywali umiar i dyskrecję. W lesie nadal nie brakowało zwierzyny, dzięki czemu polowania były udane, więc cieszył się, że farmerzy czasami zjedli pożywniejszy obiad bez strachu przed aresztowaniem. Zimy bywały srogie, ludzie musieli coś jeść.

Jednak działalność Uzzella to było coś zupełnie innego. Przyjeżdżali do niego dwaj mężczyźni z Londynu, zostawiali wóz przy starej chacie wypalaczy węgla drzewnego, a o świcie wywozili stosy zwierzyny, ukryte pod workowym płótnem. Jeden z nich uderzył pałką w głowę Billy'ego Jacksona, kiedy ten zastawiał nocą własne sidła - a wszyscy wiedzieli, że Billy ma chorą żonę i troje dzieci do wyżywienia.

Pani Uzzell nie miała odwagi, żeby z kimś o tym porozmawiać, choć wiedziała, że powinna. Nie wspomniała nic nawet Johnny'emu i nie wiedziała, czy chłopiec się czegoś domyśla.

- Na kuchni znajdziesz trochę duszonego mięsa - powiedziała.

- Dziękuję - z wdzięcznością odrzekł Johnny. Po jakimś czasie wyprawiła chłopca do łóżka - spał w pomieszczeniu nad stajnią, w pewnej odległości od domu - a sama siadła przy dogasającym kominku. Co miała zrobić? Nie podobali jej się ci dwaj osobnicy z Londynu, choć mąż bardzo uważał, żeby nie miała okazji dobrze im się przyjrzeć. Jeden z nich, człowiek ze złotym zębem, bił swojego psa tak mocno, że biedne zwierzę skomlało z bólu.

W końcu zasnęła w fotelu i obudził ją dopiero podmuch zimnego powietrza, który dwie godziny później wdarł się przez otwarte drzwi. Wrócił Uzzell.

- Mówiłem ci, żebyś poszła spać. - Oparł strzelbę o ścianę i zdjął płaszcz.

- Martwiłam się, Matt.

- Robiłem, co do mnie należy i tyle.

- Ale Matt...

Uzzell mówił dalej:

- Dziś prawie udało mi się przyłapać Joego Appleby. - Wyciągnął w jej stronę nogę, żeby mu zdjęła zabłocony but. - Nic przy sobie nie miał, ale wiem, że gdzieś ukrył zająca. Powiedziałem mu, że jeśli kiedyś go złapię, zostanie wysłany do Botany Bay.

- Hrabia wcale by sobie tego nie życzył - stwierdziła pani Uzzell z przekonaniem. Zdjęła mężowi drugi but i wytarła ręce w ściereczkę. Lubiła Joego Appleby, który czasami przynosił jej trochę owoców tarniny lub grzybów.

- Ale stary hrabia nie żyje, prawda? Nowy pan jest inny. Nie wie, jak postępował hrabia, a ja nie mam zamiaru mu o tym mówić. Zrobi to, co mu doradzę. To przecież zwykły dorobkiewicz.

Uzzell przelotnie widział Daniela, który zrobił na nim

Krążenie kogoś, kto łatwo da się wodzić za nos. Mimo to kłaniał mu się uniżenie. Wiedział, że jeśli nie rozdrażni pana Darke'a, nadal będzie mógł sprzedawać dziczyznę do Londynu.

Dwa dni później, w Skipton, Jessie, pokojówka pani Lorrimer, wzięła od Daniela wizytówkę i powiedziała:

- Dzień dobry panu. Proszę chwilę zaczekać, sprawdzę, czy panienka jest w domu. - Z bijącym z przejęcia sercem pomknęła na górę. Pan Darke tutaj, sam, po południu. Na pewno przyszedł się oświadczyć pannie Barbarze! Matka natychmiast zaciągnęła Barbarę do sypialni.

- Różowa jedwabna suknia. Szybko. Za chwilę tu wrócę. Podenerwowana Jessie wzięła od Daniela płaszcz i kapelusz i zaprowadziła go do salonu, z którego przed chwilą wyszła matka z córką.

- Panna Lorrimer wkrótce do pana dołączy - powiedziała z uśmiechem i tak szybko wybiegła z pokoju, że zapomniała zaniknąć za sobą drzwi.

Daniel wsunął palec pod ciasny kołnierzyk. Nagle poczuł, że jest zdenerwowany. Przypomniała mu się nieprzyjemna chwila sprzed wielu lat, kiedy prosił pana Moore'a o podwyżkę. Trząsł się wtedy ze zdenerwowania, chociaż wiedział, że zasługuje na lepsze wynagrodzenie.

Z góry, z sypialni Barbary, dochodziły odgłosy gorączkowej krzątaniny i czegoś, co przypominało gwałtowną kłótnię. Daniel wiedział, że nie powinien tego robić, ale cicho podszedł do otwartych drzwi i wymknął się na korytarz. Usłyszał przerywane szlochaniem słowa Barbary:

- Mamo, wysłuchaj mnie, proszę!

- Już dość się nasłuchałam! Wiesz, jaka jest nasza sytuacja. Nie wolno ci odrzucić jego oświadczyn!

- On jest taki stary! Mógłby być moim ojcem!

- Bzdura. Ma dopiero trzydzieści dziewięć lat. Jest dokładnie w moim wieku.

- To dlaczego ty za niego nie wyjdziesz? Nie mam nic przeciwko temu.

- Barbaro! Zachowujesz się jak dziecko. Wstań... Weź głęboki oddech. Już lepiej.

- Przypomina mi niedźwiedzia. A poza tym ma okropne maniery. Przy kolacji zauważyłam, że nie wie, którego widelca użyć.

Pani Lorrimer westchnęła zniecierpliwiona.

- Jego maniery nie są nienaganne, ale ty się zajmiesz ich szlifowaniem.

- Nie jestem guwernantką!

Daniel nie chciał dalej słuchać. Zdjął z wieszaka płaszcz i kapelusz i ruszył do wyjścia. Na ulicy zauważył, że cały się trzęsie z gniewu i poniżenia. „Jego maniery nie są nienaganne, ale ty się zajmiesz ich szlifowaniem”. A potem: „Nie jestem guwernantką!” Był tak wściekły, że kiedy mijał drewniany słupek do przywiązywania koni, kopnął go tak mocno, że rozpadł się w drzazgi.

Pięć minut później ubrana w różowy jedwab Barbara z chłodną i opanowaną miną weszła do salonu, rozciągając usta w wymuszonym uśmiechu. Z niedowierzaniem omiotła pokój spojrzeniem i podbiegła do okna. W oddali zobaczyła idącego szybkim krokiem Daniela. Gdy zniknął za rogiem, dziewczyna opadła na najbliższy fotel i wybuchnęła płaczem. Odczuła wielką ulgę.

Jeśli coś się zdarzyło na północnym wybrzeżu Francji, Abednego Breague prędzej czy później musiał się o tym dowiedzieć. We wszystkich portach od Ostendy po Etaples roiło się od cieśli okrętowych i żołnierzy. Abednego starał się oszacować jak najdokładniej, ile budowano brygów, kanonierek i szalup i jakie miały uzbrojenie. Każdy port stanowił zagrożenie i Anglii, więc Abednego miał je wszystkie na oku.

Jego pojawienie się w Dieppe nie było przypadkowe. Pewien pieg doniósł mu, że podróżująca z córką pani Tait wypytuje się o łódź, a towarzyszy jej jakaś inna Angielka z dzieckiem. Do zawodowej ciekawości dołączyła się naturalna potrzeba pomagania rodakom. Dzięki temu po jakimś czasie pan Sidney Smith dowiedział się, że Claude de Tessy sprzymierzył się z Bonapartem.

Abednego był jednym z wielu agentów brytyjskich, działających we Francji, ale ze względu na to, że mówił po bretońsku Jak rodowity Bretończyk, stał się wyjątkowo użyteczny. W listopadzie pan Smith znów wysłał go do Francji. Angielska blokada Brestu okazała się jedynie połowicznym sukcesem.

Abednego miał sprawdzić, w jakim stopniu pokrzyżowała ona plany Bonapartego. W Bretanii łatwo mógł porozmawiać z miejscowymi ludźmi i dowiedzieć się, co się dzieje.

Bretania była również idealnym miejscem dla kogoś, kto chciał się przeprawić przez kanał i szukał życzliwego rybaka niezadającego zbędnych pytań. Przyczyniła się do tego wieloletnia tradycja przemycania różnych towarów do Devonu i Konwalii.

Pewnego ranka Abednego rozmawiał ze swoim kuzynem.

- Ktoś chce dziś ze mną przepłynąć kanał - powiadomił go Josse. - Dobrze płaci. To pewnie ktoś ważny.

Abednego podniósł wzrok znad sieci rybackiej, którą właśnie naprawiał.

- Tak? A podał jakieś nazwisko?

- Mówi, że nazywa się Tessy.

- Tessy - z namysłem powtórzył Abednego. Nie umiał czytać ani pisać, ale jego ustne sprawozdania zawsze były przejrzyste jak kryształ i niezwykle dokładne. Po chwili przypomniał sobie, gdzie słyszał to nazwisko.

- To szpieg? - zaniepokoił się kuzyn. - Chcesz, żebym go wrzucił do wody?

Abednego pokręcił głową.

- Najpierw trzeba sprawdzić, z kim się skontaktuje.

Josse skinął głową.

- Odbijamy z wieczornym odpływem.

W czasie podróży przez Francję Claude zwracał czujną uwagę na to, z kim rozmawia. Chociaż miał już francuskie dokumenty, zdawał sobie sprawę, że minister policji Gouche ma wszędzie swoich szpiegów i że każdy podejrzany o kontakty z wrogiem natychmiast jest rozstrzeliwany. Nie był pewien, czy jakiś podejrzliwy oficer policji nie zacznie powątpiewać w jego historię.

Claude nie był jednak człowiekiem spostrzegawczym i kiedy znalazł się na łodzi, nie zwracał najmniejszej uwagi na towarzyszy podróży, tylko siedział otulony płaszczem i wpatrywał się w morze. Gdzie powinien najpierw się skierować? Czy odegrać rolę zatroskanego męża i odwiedzić państwa Sayers? Na pewno wiedzą, gdzie jest Cassandra z synem. A może lepiej tego nie robić? Richard Sayers mógłby powiadomić władze o jego obecności.

Nie, rozważniej będzie pojechać do Juniper Park i tam się czegoś dowiedzieć. Przecież chodziło mu nie o żonę, tylko o syna. Kiedy odzyska Maurice'a, Cassandra sama za nim pojedzie. Będzie musiała. Choć nie odpowiadała mu jako żona, wiedział, że bardzo kocha dziecko.

Noc była pochmurna, w sam raz na kontrabandę, toteż i nie wydarzyło się nic nieprzewidzianego. Na pół mili przed wybrzeżem zatrzymał ich angielski kuter i zabrał kilka skrzynek towaru. Claude i Abednego również przesiedli się na jego pokład.

Claude wreszcie zauważył, że na łodzi jest jeszcze jakiś pasażer.

- Ty też wychodzisz na brzeg? - spytał z niepokojem.

- Tak, panie. Pochodzę z tych stron. Jestem wędrownym handlarzem.

- Co, u diabła, robiłeś we Francji? - Przyjrzał mu się podejrzliwie, starając się przebić wzrokiem ciemności, ale towarzysz podróży miał na głowie kaptur i nie można było zobaczyć jego rysów.

- Przemycam koronki i inne rzeczy, ku radości dam. Claude natychmiast stracił zainteresowanie nieznajomym.

Podniósł kołnierz płaszcza, bo zaczęło padać. Boże, co za okropny kraj.

- Będzie pan chciał złapać dyliżans? - zapytał Abednego. - Jadę aż do Exeter i znam te strony jak własną kieszeń.

- Ile to będzie kosztowało?

- Słyszałem, że uciekł pan z Verdim. Dżentelmen uciekający przed Bonapartem nic nie zapłaci. Ale szybciej byłoby, gdyby wynajął pan konie. Inaczej trzeba będzie przejść piechotą prawie dwadzieścia kilometrów.

Claude skinął głową.

Nietrudno było go skłonić do rozmowy. Żywił typową dla francuskiej arystokracji pogardę dla pospólstwa i nawet przez myśl mu nie przeszło, że Abednego mógłby być nie tym, za kogo się podawał.

Claude przedstawił mu swoją wymyśloną historię: uciekł z Verdun i wraca do domu, do żony i syna. Nie był pewien, gdzie teraz jest jego rodzina, ale miał nadzieję, że czegoś się dowie od stryjecznego dziadka żony, mieszkającego w okolicach wioski Little Hampden.

Abednego zareagował prawidłowo. Odprowadził go na stację dyliżansów w Exeter, a sam pośpieszył do hotelu Foote, gdzie zatrzymywały się dyliżanse pocztowe. Dyliżans pocztowy był szybszy niż dyliżanse kursujące regularnie na tej trasie. Zatrzymywał się tylko po to, żeby zabrać pocztę, i docierał do Londynu w imponującym czasie osiemnastu godzin. Abednego, jako agent rządowy, mógł dowolnie korzystać z tego środka transportu.

Zamierzał wysiąść w Bagshot, złapać tam kolejny dyliżans i dotrzeć do Farnham. Stamtąd miał już blisko do celu. Tam też wynajmował osła, który niósł jego towary. Bardzo chciał porozmawiać z Cassandrą, zanim przybędzie jej mąż.

Cassandra nadal urządzała swoje mieszkanie w wieży. Pan Darke wyjechał i nikt nie wiedział, dokąd się udał. Miała nadzieję, że transakcja nie dojdzie do skutku. Doszła do wniosku, że to gbur. Nie spodobał jej się. Jeśli mu się wydawało, że się jej pozbędzie dla własnej wygody, to się srodze pomylił. Wykończyła malowidło przedstawiające Floresa i Blanchefleur, a w przypływie inwencji umieściła w rogu karykaturę pana Darke'a, przedstawiającą go jako łasicę. Zadowolona z rezultatu, z przyjemnością spoglądała na swoje dzieło.

Pani Wagstaff nauczyła się obsługiwać nowy piec i wszyscy powoli przywykli do życia w Belvedere Tower.

Przy rozpakowywaniu skrzyni z napisem porcelana, Cassandrą miała trochę wyrzutów sumienia. Zdawała sobie sprawę, że zawartość powinna być wystawiona na licytację wraz z resztą cennej zastawy. Na samym wierzchu znalazła serwis do herbaty. Prudence aż splotła z zachwytu dłonie i zawołała:

- Och, panno Cassandro! Jakie to śliczne! Nawet w środku filiżanki jest kwiatek! - Kiedyś widziała serwis do herbaty, którego używał dyrektor przytułku, kiedy przyjmował wizyty dam, i do tej chwili uważała, że był najpiękniejszy pod słońcem. Teraz jednak zmieniła zdanie.

- Ładny, prawda? - zgodziła się Cassandrą. Zamówiła go tuż przed wyjazdem do Worthing na brzemienne w skutki odwiedziny u siostry. Dostarczono go już po jej ślubie i nadal spoczywał w oryginalnym opakowaniu.

Pod spodem, starannie zawinięty w gazety i szmatki, znajdował się niezwykle drogi serwis obiadowy z porcelany z Sevres, ślubny prezent dla prababki Cassandry. W skrzyni znalazła Jeszcze niebiesko-złoty serwis do codziennego użytku, o nieco przetartych zdobieniach. Na samym dnie leżały srebrne patery do owoców, sosjerki i zawinięte w ściereczki srebrne sztućce. W zakamarkach utknięto różne drobiazgi: solniczki, figurki Porcelanowe i kryształowe wazony.

- To jest jak jaskinia Aladyna! - zachwycała się Prudence. - I sporo to wszystko warte - zauważyła pani Wagstaff.

- Wiem - odrzekła Cassandra. - Trzeba to było raczej wystawić na licytacji.

- Co też pani opowiada! - zaprotestowała gospodyni. - To wszystko się pani należy. Jest pani krewną hrabiego i przez tyle lat prowadziła mu dom.

- Otworzymy trzecią skrzynię? - błagalnie zapytała Prudence. Oczy jej błyszczały, kiedy patrzyła na napis pościel.

- Wątpię, żebyśmy znalazły tam coś równie wspaniałego, ale jeśli chcesz, to otwórz - zgodziła się Cassandra.

Prudence natychmiast przystąpiła do dzieła. Znalazła w skrzyni tuzin kompletów prześcieradeł, powłoczki na poduszkę, a także obrusy i ściereczki. Na samym dnie leżała szkatułka z kości słoniowej, inkrustowana macicą perłową.

- Klejnoty! - wykrzyknęła dziewczyna. Cassandra roześmiała się.

- Niestety, nie. To tylko szkatułka, w której moja prababka przechowywała guziki. - Odchyliła wieczko. - Widzisz, tylko guziki.

- Ale jakie śliczne - zachwyciła się Prudence.

- Rzeczywiście. - Cassandra wyjęła srebrny guziczek w kształcie kwiatka, ze środkiem z macicy perłowej. - Proszę, weź to, Prue. Przyszyjesz go do wstążki i będziesz miała naszyjnik.

Służąca z szacunkiem wzięła guzik do ręki. Nagle wybuchnęła płaczem.

- Co się z tobą dzieje, dziewczyno? - zdziwiła się gospodyni.

- Jeszcze nigdy nie dostałam prezentu!

Pani Wagstaff poklepała ją po ramieniu.

- Schowaj go gdzieś w bezpiecznym miejscu, a potem wracaj. Pomożesz mi przy warzywach.

Nigdy nie dostała prezentu, powtórzyła w myślach Cassandra. Biedne stworzenie.

Tego popołudnia przez wioskę Little Hampden przejechał jakiś mężczyzna w połatanej kurtce i zniszczonym kapeluszu z szerokim rondem. Prowadził objuczonego pakunkami osła.

- Handlarz! Handlarz! - krzyczały wiejskie dzieci, wybiegając z domów. - Abednego przyjechał! Abednego rozłożył towar i zaczął nawoływać:

- Mam wszystko, czego wam trzeba! - zachwalał swoje towary.

Zaciekawione matki z zawiniętymi w ciepłe szale dziećmi na rękach tłoczyły się wokół niego. W wiosce na ogół niewiele się działo i wszystko, co przerywało monotonię i mogło dać temat do plotek, było mile widziane. Ludzie nie mieli wiele pieniędzy, ale niejednemu udało się wysupłać kilka pensów na kawałek wstążki czy paczkę igieł i szpilek. Niektóre kobiety z żalem dotykały koronek; od razu poznawały, że to towar doskonałej jakości.

- Co się dzieje w wielkim domu? - zapytał Abednego, puszczając oko do jednej z dziewcząt.

- Nic nie słyszałeś? Hrabia nie żyje. A panna Cassandra zamieszkała w Belvedere Tower. Właśnie się urządza, więc może będzie czegoś potrzebować.

Abednego złożył towar, objuczył nim osła i ruszył dalej. Cassandra stała właśnie przed domem, nadzorując wnoszenie dywanu, kiedy zjawił się Abednego. Uśmiechnęła się szeroko.

- Witaj, Abednego. - Handlarz dotknął brzegu kapelusza i znacząco spojrzał na Jacoba i Prudence. - Zaprowadź swojego osła do stajni - powiedziała i dodała: - Jacob, Prue, zanieście dywan do mojej sypialni. Zaraz tam do was dołączę. Kiedy byli już w stajni, zwróciła się do przybysza:

- Bardzo się cieszę, że cię widzę. Właściwie jeszcze ci nie podziękowałam.

- Mam dla pani wiadomość. Zmierza tu pani mąż.

- Mój mąż? - Chwyciła za słupek boksu, jakby się bała, że upadnie.

Abednego wyjaśnił jej sytuację.

- Przyjechał po panią i po dziecko - zakończył. - Twierdzi, że uciekł z Verdun.

- Przecież mu napisałam, że synek nie żyje! - krzyknęła Cassandra. - Sam wiesz. - Napisała list, kiedy była już u siostry, a handlarz obiecał, że dostarczy go bezpiecznie do Francji.

- Josse miał go wysłać - potwierdził Abednego. - To solidny człowiek.

Niestety, agent ministra Fouche odebrał mu list, uznając, że jest podejrzany, toteż wiadomość nigdy nie dotarła do celu.

Cassandra zastanawiała się, co też mogło się zdarzyć. Czyżby pani de Flagy wyrzuciła Claude'a z zamku? Może Bonaparte mu odmówił? Ciekawiło ją też, jaką rolę w tym wszystkim odgrywa Abednego. Skąd o wszystkim wie? Zbieg okoliczności był raczej mało prawdopodobny.

- Na pewno jesteś głodny - zagaiła, żeby zyskać czas do namysłu. - Jeśli chcesz, pani Wagstaff da ci coś do jedzenia, Wciąż jeszcze mieszkamy w prowizorycznych warunkach, więc nie wiem, co jest na kolację, ale na pewno coś się znajdzie.

- Osiołek potrzebuje wody - powiedział Abednego, poklepując zwierzę po grzbiecie. Odpiął torby z towarem, zdjął z osła siodło i przykrył go starą derką.

- Jak widzisz, w stajni nic nie ma, ale możesz przywiązać go na zewnątrz, żeby pożywił się trawą. Prue przyniesie wodę. - Wiedziała, że i tak nie udałoby się utrzymać dziewczyny z dala od towarów Abednego.

Wróciła na górę, żeby sprawdzić, czy dywan został dobrze rozłożony.

- Spodziewała się pani przyjazdu Abednego, panno Cassandro? - zaciekawił się Jacob.

- Pomógł mi wydostać się z Francji.

- Na pewno trudni się też przemytem. - Jacob z satysfakcją skinął głową. Zawsze go ciekawiło, skąd handlarz ma francuskie koronki.

Zapewne jeszcze czymś, dodała w duchu Cassandra. Ciekawe, dlaczego Claude chce się z nią spotkać? Czego chce? Czy może ją zmusić do powrotu do Francji?

Poczuła, że wcale nie jest tu już bezpieczna.

Ruth i Tom Lawson, którzy nagle, przez kaprys ojca, stali się panną i paniczem Darke, siedzieli ubrani w nowe stroje w podróżnej dwukółce; ich kufry jechały na dachu pojazdu. Zmierzali na południe, do nowego domu.

Wszystko stało się tak szybko, że nadal byli trochę oszołomieni. Niespodziewanie znaleźli się w domu ojca w Skipton. a wokół nich uwijali się krawiec i krawcowa, biorąc miary, rozwijając bele materiału i upinając na nich nowe ubrania.

- Czy nie powinniśmy nosić żałoby, proszę pana? To znaczy... ojcze? - nieśmiało zapytała Ruth.

- Nie sądzę - odparł stanowczo Daniel. Bał się, że żałobna czerń ubrań dzieci zaszkodzi mu w rozpoczęciu nowego życia w Skipton. - Uważam, że żałoba to sprawa prywatna.

Tydzień później jechali na południe.

- Gdzie jedziemy? - ośmielił się zapytać Tom. Miał na sobie beżowe, zapinane wysoko spodnie i ciasny, granatowy surdut, w którym było mu wyjątkowo niewygodnie. Na dodatek gniotły go buty.

- Kupiłem posiadłość w Surrey. Nazywa się Juniper Park i właśnie tam zamieszkamy.

Ruth również było niewygodnie. Podobała jej się nowa podróżna suknia i peleryna z futrzaną mufką, ale po raz pierwszy w życiu miała na sobie gorset, w którym nie mogła swobodnie oddychać.

Rano, kiedy wyruszali. Daniel polecił woźnicy:

- Jedź ostrożnie, panna i panicz Darke nie są przyzwyczajeni do takich podróży i nie chcę, żeby się pochorowali. Przed nami długa droga.

Panna i panicz Darke? Ruth zawsze myślała o sobie jako o Ruth Lawson. Teraz już nie była pewna, kim jest.

- Czy... czy naprawdę jestem panną Darke? - zapytała.

- Tak. Od dzisiaj oboje nazywacie się Darke.

Ruth Darke. Powtarzała w myślach nowe nazwisko. Brzmiało dziwnie i wydawało jej się za krótkie.

Daniel spojrzał na dzieci. Biedne stworzenia, pomyślał, takie wystraszone i zagubione. Wszystko, co znały, nagle znikło, a on nie miał zamiaru tłumaczyć, co się stało u pani Lorrimer i dlaczego zdecydował się na taką zmianę planów. Sam nie był pewien, dlaczego to zrobił, wiedział tylko, że ma dość Skipton i chce się stamtąd wynieść. To, że zabrał ze sobą dzieci, jakoś wyszło samo.

Nathan Levy, który był właścicielem kilku przędzalni w pobliskim Ilkley, zgodził się pokierować jego fabryką. Podpisali umowę i Danielowi pozostało tylko wynająć dom, porządnie ubrać dzieci i wyjechać.

- Lepiej będzie dla nas wszystkich, jeśli zaczniecie uchodzić za moje prawowite potomstwo - ciągnął Daniel. - Nie chcę, żebyście kłamali, ale od dziś zakładamy, że wasza matka była moją żoną.

Tom zmarszczył brwi.

- A ciocia Kitty?

- Nie komplikujmy spraw. Ze względu na zdrowie matki mieszkaliście w domu na wsi, a ja odwiedzałem was, kiedy tylko mogłem.

- Więc wszystko jest tak, jak było, tylko trochę inaczej? - upewniał się zdezorientowany chłopiec.

- Właśnie.

- Aha. - Namyślał się przez chwilę. - A czy w nowym domu będę mógł mieć psa?

- A czemu nie?

Tom rozluźnił się i poruszył palcami w nowych butach. Zrobiły się trochę wygodniejsze.

- Będę musiała być damą? - zaniepokoiła się Ruth.

- Tak. Oboje będziecie musieli nauczyć się nowych zasad, ale szybko do tego przywykniecie.

- Jaki jest nasz nowy dom? - zapytał chłopiec. - Taki duży jak ten w Skipton? - Nie spodobała mu się wzmianka o nowych zasadach, ale jeśli będzie miał psa, to jakoś to wytrzyma.

- O wiele większy. Ma dwanaście sypialni, nie licząc pokojów dla służby.

- Dwanaście sypialni! - Oczy Toma zrobiły się okrągłe. Kto w nich będzie spał?

Oczyma duszy Ruth ujrzała tłum nadętych dam, spoglądających na nią z góry i szepczących do siebie: „Ona tylko udaje damę, to wszystko kłamstwo”. Wciśnięta w kąt dwukółki, tęskniła za przytulnym, znajomym domkiem na wsi. Nigdy nie Przyzwyczai się do tego nowego życia.

Daniel popatrzył w pełne obaw oczy i widział Meg, ostatniego dnia w rodzinnym domu, kurczowo trzymającą lalkę, Przerażoną tym, że za chwilę zabiorą ją do przytułku. Nie chciał mieć dzieci. Były dla niego kłopotem, dodatkowym obciążeniem, ale przynajmniej wiedziały, skąd się wywodzi. Przed nimi nie musiał niczego udawać.

- Czy w tym domu są lochy? - zaciekawił się Tom. Może dom będzie podobny do zamku w Skipton? Daniel roześmiał się.

- Nie, ale w pobliżu jest stara wieża, w której mieszka czarownica.

- Czarownica! Lata na miotle?

- Prawdopodobnie. - Z przyjemnością zrobiłby z panny Hampden czarownicę. Polecił Briggsowi, żeby jeszcze raz złożył jej propozycję. Niestety, nie chciała się wyprowadzić nawet za sześćset funtów.

- Czy ona mieszka bardzo blisko? - Ruth zacisnęła ukryte w mufce dłonie.

- Nie bardzo. Nie musicie się jej bać, nie skrzywdzi was. Ta odpowiedź nie uspokoiła Ruth. Skąd ojciec może to wiedzieć?

Tej nocy Cassandrze przyśnił się koszmar. Claude zbliżał się do niej z nożem w ręku. Chciała uciekać, ale stopy grzęzły jej w błocie, a on był coraz bliżej. Czuła jego oddech na karku. Obudziła się z głośno bijącym sercem i nawet światło świecy nie przegoniło jej lęku.

Następnego ranka starała się myśleć racjonalnie. Co Claude może jej zrobić? Maurice nie żyje. Jeśli mąż zechce się z nią rozwieść, chętnie się zgodzi. Od czasu rewolucji rozwody stały się we Francji łatwiejsze do uzyskania. Doszła do wniosku, że nie warto dłużej się nad tym zastanawiać. Lepiej wrócić do malowania.

Włożyła fartuch, upięła włosy, zawinęła turban na głowie i starała się skupić na pracy, ale nie mogła. Po kilku błędach, przez które Blanchefleur zaczęła zezować, a królik zyskał piątą nogę, doszła do wniosku, że zajmie się inną sceną. Malowidło na przeciwległej ścianie miało przedstawiać scenę z Eneidy Boccaccia. Tezeusz, zdobywszy rękę królowej Amazonek, Hipolity, wracał to Teb wraz z jej siostrą, Emilią. Postanowiła namalować główne postacie wysiadające w porcie na ląd. W oddali miały wznosić się wieże Teb. Zdecydowała, że będą przypominały wieże zamku de Flagy, ale żeby nie wyglądały tak ponuro i przygnębiająco, namaluje je w różowych i złocistych barwach.

Rozrysowała już tę scenę na kratkowanym papierze, a teraz zamierzała naszkicować ją węglem na ścianie. Była to praca ciężka i wymagająca skupienia.

Mijały godziny i Cassandrę bolały już ręce i plecy. Właśnie miała zrobić przerwę, kiedy usłyszała tętent końskich kopyt. Odłożyła węgiel i podbiegła do okna. Claude właśnie zsiadał z konia, a Jacob odbierał od niego wodze. Szybko zdjęła fartuch i turban, przeczesała włosy palcami i wzięła głęboki oddech.

- Wszystko w porządku - powiedziała sobie. - Tylko bez paniki. Będzie dobrze.

Słyszała, jak Claude wchodzi po schodach. Potem rozległo się pukanie do drzwi.

- Proszę.

Wszedł do środka, zdjął kapelusz i zbliżył się, żeby pocałować ją w policzek.

- Witam. - Spojrzał na żonę. Wydała mu się szczuplejsza, starsza i bledsza. Jak mogła mu się kiedykolwiek podobać? Rozejrzał się, ale nigdzie nie zauważył śladu syna.

- Witaj, Claude.

- Przyjechałem, żeby was zabrać do domu. - Spostrzegł, że Cassandra jeszcze bardziej pobladła. - Według prawa Maurice należy do mnie.

- Ależ... Claude... - wyjąkała Cassandra i usiadła. - Chyba dostałeś mój list?

- Żadnego listu nie dostałem - burknął arogancko. - Wyjechałaś bez jednego słowa, ukradkiem...

- Przestań, proszę cię! - zawołała. - Maurice umarł w Dieppe.

Claude usiadł na ławie pod oknem.

- Umarł? Nie wierzę ci. - Na pewno kłamała. Cassandra przyniosła złożoną kartkę papieru i podała mu.

- Dostał wysokiej gorączki i zmarł dwa dni później. Zrobiłam wszystko, co mogłam... - Oczy napełniły jej się łzami. Odwróciła wzrok.

Claude rozwinął papier. Było tam napisane, że Maurice Henri François de Tessy zmarł dziewiętnastego września 1804 roku i został pochowany w kościele St Remy w Dieppe. Pod zaświadczeniem widniał niewyraźny podpis i rozmazana urzędowa pieczęć.

Twarz Claude'a stężała. Nigdy nie przepadał zbytnio za synem. W ciągu swojego krótkiego życia chłopiec stale go irytował - wiecznie cierpiał na kolkę, ząbkowanie lub obrzydliwy katar - ale wkradł się w łaski Hortense.

- Gdybyś nie wyjechała z Verdun, nic takiego by się nie stało! - krzyknął. - To twoja wina!

- Sama wciąż siebie obwiniam - przyznała Cassandra. - Myślę jednak, że umarłby też, gdyby został w zamku de Flagy. Dobrze wiesz, że ciągle tam chorował. Jeśli nie zabiłaby go wilgoć, dokonałyby tego metody wychowawcze twojej okropnej kuzynki.

- Hortense była Maurice'owi bardzo oddana, tak samo jak ja!

- Nie kochaliście go - stwierdziła Cassandra ze smutkiem. - Dla was był tylko pionkiem w grze o to, kto odziedziczy zamek. Nawet na niego nie patrzyłeś i nigdy się z nim nie bawiłeś.

- Mężczyzna nie powinien interesować się dziećmi - odparował Claude. - Polubiłbym go, kiedy by dorósł.

To beznadziejne, pomyślała Cassandra. Nie mamy sobie nic do powiedzenia. Nawet nie potrafimy razem rozpaczać nad śmiercią syna.

Claude spojrzał na drugą stronę kartki. Spostrzegł tam przypięty jakiś kwit.

- Co to jest? - Przypominało mu to kwit z lombardu.

- Musiałam zastawić broszkę od pani de Flagy, żeby wykupić miejsce na cmentarzu. Nie chciałam, żeby nasz syn został pochowany jak nędzarz. Ojciec Eustachę będzie wiedział, gdzie jest grób. Na nagrobek już mi nie starczyło. - Umilkła, a po chwili dodała: - Napisałam do ciebie, jak tylko wróciłam do Anglii, i wiem, że list bezpiecznie dotarł na drugą stronę kanału.

Znów zapadło milczenie. Myśli Claude'a biegły szybko. Skoro Maurice nie żyje - a trzeba będzie to jeszcze sprawdzić - równie dobrze mogła umrzeć i Cassandra.

Wolno wstał z ławy i ruszył w jej stronę.

Coś w jego twarzy nakazało jej poderwać się na równe nogi i pobiec do drzwi, lecz Claude był szybszy. Otworzyła usta do krzyku, ale ręce Claude'a zacisnęły się na jej szyi. Zaczęła rozpaczliwie się szamotać, aż nagle przypomniała sobie, czego nauczyła ją wiele lat temu pewna Cyganka. Najmocniej, jak potrafiła, kopnęła napastnika kolanem w krocze.

Claude zwinął się z bólu i puścił ją. Cassandra krzyknęła ochryple. Na schodach rozległ się hałas i po chwili do pokoju wbiegła Prudence, a za nią zdyszana pani Wagstaff.

Odepchnąwszy je szorstko, Claude rzucił się do drzwi i pognał w dół po schodach, omal z nich nie spadając. Prudence również zbiegła na dół i zamknęła za nim drzwi na zasuwę.

Pod Cassandrą ugięły się nogi. Trzymając się za szyję, osunęła się na podłogę i z trudem złapała oddech.

- Coś podobnego! - krzyknęła gospodyni. - To jakiś bandyta! Panno Cassandro, posadzę panią na fotelu. Prue, przynieś sole trzeźwiące.

- Nie chcę, żeby to się rozniosło - wydusiła Cassandra. - Rozumiesz, Prue? Ani słowa. - Nie zniosłaby takiego upokorzenia.

- Nic nie powiem, panno Cassandro - obiecała służąca. Była przerażona, kiedy zobaczyła, jak ten człowiek dusi jej panią, ale teraz, kiedy niebezpieczeństwo minęło, była bardzo przejęta faktem, że wzięła udział w takim niezwykłym zdarzeniu. - Kto to był? - zapytała.

- Mój mąż - odrzekła sucho Cassandra. - Jestem wam obu bardzo wdzięczna. - Nawet bała się pomyśleć, co by się stało, gdyby nie Prue i pani Wagstaff.

4

Oprócz pastorostwa Freese w Little Hampden mieszkała jeszcze jedna licząca się rodzina - państwo Parslow z Mattick Hall. Oni również bardzo interesowali się tym, co się dzieje w Juniper Park i w Belvedere Tower.

Pewnego dnia w domu państwa Parslow rozgorzała dyskusja, czy należy złożyć wizytę w Juniper Park, kiedy pan Darke tam zamieszka.

Pan Parslow, krzepki mężczyzna po sześćdziesiątce, o twarzy ogorzałej od częstego przebywania na świeżym powietrzu, szczycił się tym, że zawsze ma swoje zdanie i nie ulega wpływom innych. Gdy tylko jego żona ostrożnie zasugerowała przy śniadaniu, że warto by było zawrzeć znajomość z panem Darke, zadecydował, że nie odwiedzi nowego właściciela Juniper Park.

- Fabrykant! - stwierdził. - Nie będę sobie nim zawracał głowy. - Rozejrzał się dokoła, gotów siłą stłumić wszelkie Protesty.

- Mówią, że ma okrągłe piętnaście tysięcy funtów rocznego dochodu - odezwał się Freddy, syn państwa Parslow. - Może powinieneś się z nim poznać ze względu na Agnes? - Uśmiechnął się do siostry.

- Nie bądź wulgarny - zganiła go Agnes. - Fabrykant! Z takimi ludźmi nie utrzymuje się kontaktów towarzyskich. - Wiedziała już, że nowy sąsiad jest bardzo bogaty, ponieważ złożyła wizytę pani Freese tylko po to, żeby się czegoś o nim dowiedzieć, i zdecydowała w duchu, że koniecznie musi go poznać.

Wymieniła z matką znaczące spojrzenie.

- To na pewno prostak - zgodziła się natychmiast pani Parslow. Wiedziała, że w ten sposób najszybciej sprawi, żeby mąż zrobił tak, jak ona chce. Nie zamierzała pozbawiać córki okazji poznania odpowiedniego kandydata na męża.

Widząc, że nie ma okazji do kłótni, pan Parslow zmienił nieco ton:

- Słyszałem od jego sekretarza, że daje dwanaście szylingów tygodniowo za pracę przy udrażnianiu rowów i odpływów w Juniper Park. To zwiększy możliwość zatrudnienia w naszej okolicy. - Pokiwał głową. - A jednak to smutne, że taki człowiek przejął dom po Lavingtonie.

- Ludzi z wioski to nie martwi - mruknął Freddy. Nie zgadzał się z ojcem w żadnej niemal sprawie.

- Ostatnio ciężko im się żyje - zgodziła się pani Parslow. Dzięki temu mogła spełniać swój chrześcijański obowiązek, obdarowując biednych swoją galaretą z cielęcych nóżek i rosołem.

- To zrozumiałe, że czasem jakiś królik trafia do garnka biedaka - stwierdził pan Parslow. - Słyszałem jednak plotki, że przyjeżdżają tu jacyś ludzie z Londynu. Za ubitą nielegalnie zwierzynę dostaną w mieście dobrą cenę. - Nikt mu się nie sprzeciwił, więc zamyślił się, siorbiąc głośno kawę, aż żona i córka skrzywiły się z niesmakiem. - Może dobrze by było, gdybym się spotkał z tym człowiekiem. Dowiedziałbym się, co zamierza zrobić z tymi typami z Londynu.

- Właściciele ziemscy powinni trzymać się razem - oznajmił Freddy i puścił oko do siostry, ale ona go zignorowała. Wiedział, że zależy jej na poznaniu pana Darke'a.

Agnes obierała jabłko nożykiem z rączką z masy perłowej.

- Mam nadzieję, że tutaj go nie zaprosisz - powiedziała. - O czym byśmy z nim rozmawiali? Mamo, ty się chyba nie znasz na przędzalniach, prawda?

- Moja panno, zrobisz, co ci każę - odrzekł ojciec. - Jeśli postanowię go tu zaprosić, ty i twoja matka spełnicie swój obowiązek. Czy to jasne?

Agnes spuściła oczy, żeby ukryć błysk satysfakcji.

- Dobrze, papo.

- Kolejna runda dla Agnes - wymamrotał Freddy pod nosem. Trochę bał się siostry.

Agnes była wysoką, elegancką dziewczyną o blond włosach i niebieskich oczach. Niedawno skończyła dwadzieścia cztery lata. Podczas debiutanckiego sezonu w Londynie zyskała miano „lodowatej blondynki”. Wielu kawalerów ją podziwiało, ale z daleka. Przed trzema laty niespodziewanie zadziwiła całą elitę towarzyską, zostając narzeczoną młodszego syna markiza Shrieve i dwa miesiące później w tajemniczych okolicznościach zrywając zaręczyny. Nikt nie wiedział, co się wydarzyło, bo żadna ze stron nie puściła pary z ust. Panowało ogólne przekonanie, że to panna Parslow zerwała zaręczyny, choć wiele osób się zastanawiało, dlaczego miałaby to zrobić. Niektórzy sądzili, że zerwanie nastąpiło z przyczyny lorda Roberta i że jego ojciec wypłacił niedoszłej synowej sporą sumę za zerwanie umowy. Agnes, bogatsza o trzy tysiące funtów, milczała jak zaklęta.

Pani Parslow również trochę obawiała się córki. Agnes zawsze dostawała to, czego chciała. Z początku miała posag w wysokości czterech tysięcy funtów, ale zmarł jej ojciec chrzestny i niespodziewanie zostawił jej w spadku jeszcze dwa tysiące. Potem, po dziwnym epizodzie z synem markiza, wzbogaciła się o trzy tysiące, więc teraz jej łączny majątek wynosił dziewięć tysięcy funtów. Pani Parslow czasami się zastanawiała, jak córka zdołała tego dokonać.

Cassandra tymczasem poszła z wizytą na plebanię. Pani Freese z przerażeniem popatrzyła na jej siną szyję. Z początku nie pojmowała, jak mogło do tego dojść. Ten miły młodzieniec, którego kiedyś widziała, chciał zamordować swoją żonę? Takie rzeczy zdarzają się tylko w melodramatach.

- Nic mi się nie stało - uspokoiła ją Cassandra. Nadal dręczyły ją koszmary, ale nie chciała o tym mówić.

Pastorowa patrzyła na nią przez chwilę, a potem ze smutkiem pokiwała głową i zmieniła temat.

- Słyszałam, że widziałaś się z panem Darke.

- Przez moment. To okropny człowiek.

- Tego się obawiałam. A mój mąż miał nadzieję, że ktoś odpowiedni zajmie się posiadłością.

Cassandrę ogarnęło lekkie poczucie winy. Pan Darke nie był przecież hałaśliwym prostakiem, jakiego się spodziewała. Prawdę mówiąc, złożył jej bardzo hojną propozycję. Musiała to przyznać, chociaż z niej nie skorzystała.

- Chyba nie jestem sprawiedliwa - wyznała. - To człowiek przyzwyczajony do sprawowania władzy, co od razu można zauważyć. Nie powiem, żeby mi się spodobał, choć sama nie wiem dlaczego. - Jego wizyta wytrąciła ją z równowagi, zaburzyła spokój. Z jakiegoś powodu wysoka, muskularna postać pana Darke'a przeszkadzała jej w pracy i kiedy patrzyła teraz na Floresa, wydawał jej się wątły i zniewieściały.

- Pan Freese będzie musiał złożyć mu wizytę - z rezygnacją oznajmiła pastorowa. - Jako proboszcz musi dbać o dobre stosunki ze wszystkimi parafianami. Pan Darke ma dzieci, trochę młodsze od Sary i Rachel. Na pewno są nieokrzesane i pospolite.

- O, Boże, dzieci! - Oczami duszy Cassandra zobaczyła wybite szyby w oknach i stratowane rośliny w ogrodzie.

Rozmowa toczyła się dalej. Pani Freese zapytała o pięknego, czarno-białego kota, którego wysłała do Belvedere Tower, i bardzo ucieszyła się na wieść, że zadomowił się w wieży, a nawet złapał już kilka myszy.

- Niestety, złapał też małego puchacza - dodała Cassandra. - Puchaczowi nic poważnego się nie stało, ma tylko złamane skrzydło i bardzo się wystraszył.

- Co z nim zrobiłaś?

- Narzuciłam na niego ręcznik i złapałam, a Jacob przygotował łubki do unieruchomienia skrzydła. W tej chwili puchacz mieszka w mojej sypialni, za starą osłoną do kominka. Pani Wagstaff miele mu mięso. Zasmakował mu też chleb z mlekiem.

- Muszę powiedzieć o tym dziewczynkom - stwierdziła pani Freese. - Na pewno bardzo będą chciały go zobaczyć.

- Niestety, Prudence opowiada we wsi, że jestem czarownicą, bo trzymam w domu puchacza. - Cassandra westchnęła. - Chce, żeby w jej życiu działo się coś dramatycznego, ale takie plotki to nic dobrego. Kiedy dzisiaj mijałam panią Timms, odwróciła się i wygrażała mi pięścią.

- Pani Timms ma trudny charakter. Porozmawiam z nią. Co gorsza, po wsi rozeszły się również plotki o wizycie Claude'a. Nikt nie wiedział, kim naprawdę był gość, ale

Wszyscy pamiętali, że panna Cassandra zniknęła na trzy lata i wróciła niespodziewanie, tuż przed śmiercią hrabiego. A teraz odwiedził ją tajemniczy cudzoziemiec. Może była szpiegiem? Pani Timms, wziąwszy się pod boki, wysyczała to wprost do ucha pani Hill i pani Jackson, kiedy spotkała je przy studni.

- Szpieg! - powtórzyła pani Hill, jedna z niewielu kobiet, które nie bały się pani Timms. - Nie powinnaś tak jej nazywać, Dorcas Timms! Panna Cassandra wyszła za mąż za Francuza, który osiadł w Anglii jeszcze jako dziecko. To żadna tajemnica. A teraz przestań plotkować o lepszych od siebie. Nie godzi się tak.

Kiedy pani Hill odeszła, Dorcas Timms chwyciła panią Jackson za chustę i wyszeptała:

- Tam dzieje się coś podejrzanego, zapamiętaj moje słowa. Prudence mi mówiła, że jak tylko panna Cassandra zagadała do tego ptaszyska, natychmiast się uspokoiło! - Pani Timms nie wyjaśniła, jak się miał fakt uspokojenia wystraszonego puchacza do podejrzeń o szpiegostwo.

- Panna Cassandra zawsze była dla mnie dobra - odparła wymijająco pani Jackson. Nie zapomniała, że podczas chłodów dostała od niej koce, a także drewno na opał.

- Też coś! - prychnęła pani Timms.

Względna łatwość, z jaka Claude przeprawił się z powrotem przez kanał, zasmuciłaby pana Sidneya Smitha, szefa brytyjskiego wywiadu, ale pewnie by go nie zdziwiła. Claude bez trudu namówił pewnego rybaka, żeby go przewiózł w pobliże Dieppe.

Abednego podążył za nim. Claude, jako sympatyk Bonapartego, budził w nim niepokój, chociaż nie wykazał się żadną podejrzaną aktywnością. Najwyraźniej po prostu chciał jak najszybciej wracać do Francji. Mimo wszystko Abednego postanowił się upewnić, czy Francuz czegoś nie knuje.

W Dieppe Claude wynajął pokój w przyzwoitej oberży i poszedł odzyskać broszkę Cassandry. To miał być dodatkowy dowód na to, że żona zmarła. Potem odszukał urzędnika parafii, ojca Eustachę, który pracował w zagraconym pokoiku na tyłach kościoła St. Remy. W kilku słowach objaśnił cel swojej wizyty.

- Ach, tak, pamiętam tę damę. - Urzędnik spojrzał na niego zza szkieł wzrokiem krótkowidza. - Była zrozpaczona śmiercią synka. - Pokręcił głową. - Taka była wola Boża. - Wstał i podszedł do półki, na której leżały księgi z odnotowanymi pogrzebami.

Claude uważnie rozejrzał się po pokoju, zerknął czujnie na urzędnika, ukradkiem wziął kilka czystych kartek papieru z leżącego na biurku stosu i wsunął je do głębokiej kieszeni płaszcza.

Urzędnik znalazł właściwy tom, zdmuchnął z niego obłoczek kurzu i otworzył. Claude podszedł bliżej, po drodze rozglądając się bacznie. Gdzie też może być urzędowa pieczęć, ta którą podstemplowano zaświadczenie o śmierci Maurice'a? Na biurku Jej nie dostrzegł.

Urzędnik szybko odnalazł wpis.

- O, tutaj zostało to odnotowane. Grób znajduje się w kwaterze dwudziestej siódmej. Rozumiem, że chce pan zamówić nagrobek?

- Oczywiście - przytaknął Claude. - Zrobię wszystko, co należy.

- Muszę przynieść odpowiedni formularz. Będzie pan grzejmy zaczekać? - Ukłoniwszy się, urzędnik wyszedł z ciasnego biura.

Claude szybko przeszukał wszystkie szuflady biurka, znalazł starą, drewnianą pieczęć i wsunął ją do kieszeni. Potem sprawdził, czy urzędnik nie wraca, i szybko wymknął się na zewnątrz. Zdobył to, po co tu przyszedł, i nie zamierzał tracić pieniędzy na nagrobek. Można je wydać na coś ciekawszego.

Wrócił do oberży i rozłożył swoje łupy na stole. A gdyby przeklęta Cassandra nie żyła? Co wtedy? Byłby wolny i mógłby sobie znaleźć dobrą, francuską żonę.

Kuzynka Hortensja nigdy nie dowie się prawdy. Bo niby skąd?

Przyjrzał się uważnie zaświadczeniu o śmierci syna, potem przysunął do siebie czystą kartkę papieru i przez chwilę podrabiał charakter pisma urzędnika. Wypisanie zaświadczenia o śmierci żony zajęło mu całą resztę poranka. Miał duże doświadczenie w podrabianiu dokumentów i wiedział, że im staranniej się do tego przyłoży, tym lepszy osiągnie rezultat. Kiedy skończył, na biurku leżały trzy zaświadczenia. Podszedł do okna i uważnie im się przyjrzał. Potem jedną kartkę zmiął i wrzucił do ognia. Kula papieru odbiła się od kraty paleniska i wpadła pod ruszt. Kiedy atrament na dwóch pozostałych zaświadczeniach wyschnie, wybierze jedno z nich. Po namyśle położył obie kartki na baldachimie stojącego w pokoju łóżka i wyszedł, żeby coś zjeść.

Abednego, który siedział na wiklinowym koszu na ryby i dla zabicia czasu gawędził z jakimś żołnierzem z twierdzy, wstał, skinął rozmówcy głową i ruszył w stronę oberży. De Tessy to głupiec, pomyślał. Nawet nie przyszło mu do głowy, że ktoś może go śledzić. Nie zachował ani odrobiny ostrożności i wszystko, co robił w oberży, można było zobaczyć przez okno. Nie nadawał się na szpiega.

- Kiedy Abednego wszedł do środka, oberżystka podniosła wzrok.

- Słucham?

- Jestem służącym pana de Tessy. Kazał mi zaczekać w pokoju. Dał mi klucz.

Oberżystka skinęła głową i wróciła do wycierania stołów, Abednego zaś wszedł na górę. Łatwo odnalazł właściwy pokój, otworzył drzwi wytrychem i po minucie był już w środku.

Claude nie zadał sobie nawet trudu, żeby schować gdzieś drewnianą pieczęć. Abednego obejrzał ją uważnie. Po chwili odnalazł w kominku zwiniętą w kulę kartkę papieru. Pięć minut później natknął się na dwa zaświadczenia suszące się na baldachimie. Nie potrafił czytać, ale kiedy porównał wszystkie trzy dokumenty, spostrzegł, że były jednakowe. Co też knuł ten Francuzik?

Wygładził zmięty papier, odbił na nim pieczęć i starannie schował do kieszeni na piersi. Potem odłożył pozostałe dwa dokumenty na miejsce, wyszedł z oberży i znów zajął pozycję na koszu.

Claude zjadł pierwszy od wielu dni porządny obiad, popijając go całkiem niezłym winem. Nigdy nie polubi angielskiej kuchni. Potem poszedł na targ rybny w Le Pollet. Rybacy wrócili rano z połowu i wszędzie uwijali się ludzie z płaskimi koszami halibutów i soli. Dziewczyny w sabotach przygotowywały noże do patroszenia i krojenia ryb. Kamienie bruku były śliskie i pokryte łuskami.

Dzieci z piskiem biegały w koło, a dziewczyny bez złości przywoływały je do porządku. Claude spostrzegł starą kobietę siedzącą w bramie. Co jakiś czas przerywała pracę nad koronką, żeby dołożyć do ognia w koksowniku. Obok niej siedział mały Jasnowłosy i niebieskooki chłopczyk z sinymi od zimna nóżkami. Pociągał kobietę za spódnicę, ale ona nie zwracała na niego uwagi.

Claude przyjrzał się dziecku. Czy się na to zdecyduje? Czy wystarczy mu odwagi? To jedno posunięcie rozwiązałoby jego problemy. Jeśli wróci do de Flagy jako bezdzietny wdowiec, kuzynka Hortensja bez wątpienia poszuka mu żony, która będzie musiała urodzić dziecko właściwej płci. Dobrze wiedział, że dopóki nie dostarczy kuzynce dziedzica, na nic nie może liczyć. Zanim doczeka się dziecka, wszystko może się zdarzyć, zwłaszcza że Cassandra nadal żyje.

Potrząsnął głową, żeby przegonić z niej natrętne myśli, i skupił uwagę na małym uliczniku. Gdyby wrócił do de Flagy jako wdowiec z dzieckiem....

Podszedł do kobiety. Jej zdeformowane palce poruszały się z trudem przy robieniu koronki. Okazało się, że Jeannot jest jej wnukiem. Nie, nie zna ojca dziecka. Chłopiec ma półtora roku, ale jest mały na swój wiek.

Nie zastanawiając się, Claude oznajmił:

- Mam syna w tym samym wieku. Kuleje. Moja żona chce, żebym poszukał mu towarzysza zabaw. Kiedy Jeannot dorośnie, zostanie jego służącym. Obiecuję, że będzie wiódł wygodne życie. - Kobieta znieruchomiała. Przez pewien czas szacowała go chciwym spojrzeniem.

- Ile? - zapytała krótko.

- Pięćdziesiąt franków.

- Sto.

- Siedemdziesiąt i ani centyma więcej.

Kobieta wstała i z zaskakującą skwapliwością poprowadziła go do rozpadającej się rudery w najbiedniejszej części miasta. Chłopczyk dreptał za nią. Claude skrzywił się, kiedy w nozdrza uderzył go nieprzyjemny odór, ale schylił głowę i wszedł do środka.

Dał kobiecie pięć franków i polecił:

- Nakarm chłopca i kup mu jakieś porządne odzienie.

I wykąp go. Będziemy podróżować przez kilka dni. Posłuchaj! Potrząsnął nią szorstko, widząc, że wpatruje się w pieniądze. - Masz trzymać język za zębami, rozumiesz? Wrócę po chłopca o piątej i nie chcę tu żadnego tłumu gapiów. Przyniosę ci pieniądze. Jeśli jednak puścisz parę z ust, nic nie będzie z naszej umowy. Najlepiej powiedz wszystkim, że córka po niego przysłała.

Kobieta nagle złapała go za rękę.

- Będzie pan dobry dla Jeannota? Przysięgnie pan? - Trzymała go tak mocno, że czuł wszystkie kości jej chudej dłoni. Popchnęła go w stronę drewnianego krucyfiksu na ścianie. - Niech pan przysięgnie na krzyż!

Claude przelotnie dotknął krzyża.

- Przysięgam. Będzie pod dobrą opieką. - Kuzynka Hortense jest już starszą osobą. Kiedy umrze, będzie mógł nagle odkryć, że pomylił się co do chłopca, i oddać go pod opiekę komuś innemu. Nie miał zamiaru trzymać w gnieździe kukułczego jaja.

- Obyś usmażył się w piekle, jeśli nie dotrzymasz słowa - wysyczała jadowicie staruszka, zaciskając w dłoni pięć franków.

Im bardziej oddalali się od Skipton, tym Ruth gorzej się czuła. Zostawili za sobą krainę wzgórz i dolin, a krajobraz stawał się coraz bardziej równinny. Wcale jej się to nie podobało. Bardzo brakowało jej matki. Nie tylko wszystko wokół się zmieniało, ale ona sama wydawała się sobie kimś, kogo wcale nie zna. Niespodziewanie odkrywała w sobie duszę buntownika.

Bolało ją, że Tom, kiedyś tak jej bliski, zdawał się coraz bardziej obcy. Cieszył się, że każdą noc spędzają w innym miejscu.

- Bardzo mi się tu podoba! - zawołał, wysuwając głowę z dwukółki, żeby zobaczyć mijający ich dyliżans pocztowy. Kiedy po czterech dniach podróży dotarli do Juniper Park, Tom niecierpliwie wyciągał szyję, żeby zobaczyć nowy dom.

- Widzę go! - krzyknął uradowany. Ruth skuliła się i odwróciła głowę. - Jaki wielki! Ruth, zobacz!

Z przerażeniem zerknęła przez okno i poczuła, że opuszczają ją resztki odwagi. Kiedyś widziała przytułek dla ubogich, w którym umarła siostra ojca. Ten dom wyglądał podobnie - wielki ponury budynek z mnóstwem okien. Był bardziej imponujący, ale poza tym taki sam.

Zajechali pod frontowe drzwi, gdzie już czekała na nich zebrana na schodach służba. Nawet Daniel wydawał się trochę przerażony tym feudalnym ceremoniałem. Gdyby to było w fabryce, kazałby im wracać do pracy. Z ulgą zobaczył, że czeka na niego również Briggs.

Woźnica rozłożył schodki. Wysiedli.

Daniel po cichu zwrócił się do dzieci:

- Róbcie to samo co ja.

Briggs wystąpił naprzód i dokonał prezentacji:

- Pani Minton, gospodyni. Pani Roberts, kucharka. Lizzie, Mary, Dorothy... - Pokojówki i służące grzecznie dygały. Ruth również dygnęła, ale Tom syknął jej do ucha:

- Ty nie, głupia!

- Co oni wszyscy mają tu do roboty? - spytała szeptem. Nigdy nie zapamięta, kto jest kim. Dwie pokojówki coś do siebie szeptały, jedna zachichotała ukradkiem. Ruth była pewna, że śmieją się z niej.

Briggs zaczął przedstawiać mężczyzn:

- Gilling, kamerdyner. Jeffreys, pana osobisty służący. Jessop, Wheeler, Eims... - Lista była długa.

Jeden z lokajów mrugnął. Spłoszona Ruth spuściła wzrok.

Wreszcie, ku jej uldze, połowa męskiej służby odeszła do stajni i ogrodu.

- Dziękuję, Briggs. - Daniel skinął głową. - Pani Minton, proszę pokazać pannie Ruth i paniczowi Tomowi ich pokoje.

- Oczywiście, proszę pana. Lunch zostanie podany o drugiej.

- Dzieci, idźcie do siebie. Zobaczymy się w jadalni. - Spojrzał na służących, którzy pozostali na schodach. - Jeffreys, będziesz mi potrzebny. Briggs, dobrze by było, gdybyś zjadł lunch z nami. - Zignorował znaczące spojrzenie, jakie pani Minton posłała kamerdynerowi. To był jego dom i będzie w nim robił to, co uzna za stosowne. Jeśli chce, żeby Briggs jadał z nimi przy wspólnym stole, to tak będzie, nawet gdyby stary hrabia na jego miejscu zrobił co innego.

Kiedy weszli do domu, gospodyni dała znak Mary.

- Odprowadź panienkę i panicza do ich pokoi - poleciła. To nie był jej obowiązek. Zwróciła się do lokajów: - John, Robert, zanieście kufry na miejsce. Ruszajcie się, żeby wam to nie zajęło całego dnia.

Mary pociągnęła nosem. Nowy pan nie był prawdziwym ziemianinem, choć chciał za takiego uchodzić.

- Tędy - powiedziała do dzieci i nie oglądając się, ruszyła przed siebie.

Dziesięć minut później Ruth stała bez ruchu w swoim pokoju i czuła, że chce umrzeć. Wielkie łoże z baldachimem miało rozmiar jej dawnego pokoju. Nie śmiała niczego tu dotknąć. Ostrożnie położyła na krześle kapelusz i płaszcz. Co ma teraz robić? Dokąd iść?

Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Podeszła do nich na Paluszkach i otworzyła. W progu stała pokojówka, dziewczyna niewiele starsza od niej.

- Jestem Dorothy Jackson - przedstawiła się. - Pani Minton przysłała mnie na wypadek, gdyby panienka czegoś potrzebowała.

Tego już było za wiele. Ruth wybuchnęła płaczem. Dorothy weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Biedna dziewczyna, pomyślała. Wszyscy tu byli krytycznie nastawieni do tej nowobogackiej rodziny, ale czy to wina panny Ruth, że jej tata się dorobił? Przynajmniej służba będzie dostawała zapłatę na czas, co się nie zdarzało za życia starego hrabiego.

- Proszę, niech panienka usiądzie. - Podprowadziła Ruth do krzesła. - Za chwilę lokaje przyniosą kufry i pomogę panience się rozgościć.

- Przepraszam - wyjąkała Ruth. - Wszystko jest tu dla mnie takie obce.

- Przyzwyczai się panienka. Wszystko w swoim czasie, jak mawia moja mama.

- Czy powinnam przebrać się do lunchu? - spytała nieśmiało.

Tymczasem Tom był najzupełniej szczęśliwy. Zdjął czapkę i płaszcz, przeczesał włosy grzebieniem i wyruszył na zwiedzanie. Zanim zabrzmiał gong wzywający na lunch, zdążył zajrzeć do wszystkich pokoi na parterze i pierwszym piętrze. Natrafił na fascynujące pomieszczenie z nowoczesnym klozetem, spłukiwanym wodą, i na pokój pełen lamp. Udało mu się też spłoszyć pokojówkę i lokaja, obściskujących się w pakamerze na buty.

- Czego chcesz? - spytał lokaj.

- Tak sobie zwiedzam - odrzekł chłopiec i dodał bezczelnie: - Widzę, że masz ręce pełne roboty.

Tu może być nawet zabawnie, pomyślał. Po lunchu pójdę zwiedzać okolicę.

Tego dnia, kiedy nowi właściciele zjawili się w Juniper Park, Uzzell poszedł do lasu, żeby jeszcze raz spotkać się ze wspólnikami z Londynu. Od czasu śmierci hrabiego kłusował coraz bardziej otwarcie. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, w Londynie ceny na dziczyznę rosły. Postanowił, że tego wieczoru odbierze należne mu pieniądze.

- Idź spać - polecił żonie, wkładając płaszcz. - Kiedy wrócę, nie chcę słyszeć twojego chlipania, rozumiesz?

- Ale, Matt... co będzie, jak... - W końcu na pewno go złapią. I co ona wtedy zrobi?

- Siedź cicho! Jeśli cię zobaczę na dole, to tak ci przyłożę, że dopiero będziesz miała powód do płaczu!

Wziął z kąta kij i groźnie świsnął nim żonie przed nosem. Widząc, jak się przestraszyła, roześmiał się z satysfakcją i wyszedł.

W zagajniku niedaleko Farnham stała opustoszała chata wypalaczy węgla. Znalazł się tam po dwudziestu minutach marszu. Wokół panowały ciemności, ale nie zapalił latami, bo światło mogłoby przyciągnąć czyjąś uwagę. Wystarczył mu blask księżyca.

Dziesięć minut po przybyciu na miejsce usłyszał wyczekiwany stukot końskich kopyt. Pojawili się dwaj mężczyźni na wozie, przywitali go krótko i zeskoczyli na ziemię.

- Gdzie jest Maggit? - zapytał Uzzell, spoglądając podejrzliwie na jednego z przybyłych.

- Siedzi w pace. Złapali go z towarem. Ten tutaj to Moley - wyjaśnił drugi mężczyzna, błyskając złotymi zębami. - Trudno.

Uzzell nic nie odpowiedział, ale poczuł, że włosy na karku jeżą mu się ze strachu. Maggit i Złotozęby kłócili się ostatnio dość często, a Złotozęby nie lubił, jak ktoś mu się sprzeciwiał.

- Ruszajmy - wtrącił Moley. - Czas ucieka. - Był niski, rachityczny, ale kiedy trzeba, całkiem szybko się ruszał.

Uzzell otworzył drzwi do chaty, zdjął z haka latarnię i zapalił ją.

Złotozęby spojrzał na zawieszone pod sufitem rzędy bażantów, królików i zajęcy.

- Postarałeś się, kolego - zauważył.

- Zjawił się nowy pan - odparł krótko Uzzell. - Nie wiem, jak to dalej będzie. Chciałem zdobyć jak najwięcej towaru, póki jeszcze mogę.

Złotozęby spojrzał na niego znacząco.

- Zadałem sobie sporo trudu, żeby zdobyć stałych klientów w Londynie - oznajmił. - Nie chciałbym, żebyś się teraz wycofał. - Chwycił zająca i jednym ruchem kciuka wydłubał mu oko.

Uzzell skrzywił się.

- Nie mam zamiaru się wycofać - zapewnił, czując, że coś ściska go w gardle.

- To dobrze.

Dziesięć minut później wszystkie ubite zwierzęta leżały już na wozie, przykryte starymi workami. Złotozęby podał Uzzellowi sakiewkę.

- Twoja część. Chcesz przeliczyć? - spytał kpiąco.

- Na pewno się zgadza - odpowiedział sztywno leśniczy. Przybysze wsiedli na wóz, Moley ujął lejce i konie ruszyły przed siebie.

- Za dwa tygodnie! - krzyknął Złotozęby.

Uzzell nic nie odpowiedział. Szybko wrócił do domu, po drodze co chwila dotykając sakiewki w kieszeni. To już ostatni raz, powtarzał sobie w myślach, jak zawsze zresztą. Ciągle jednak spotykał się z przybyszami z Londynu. Hrabia nie żył, zwierzyny było w bród, dlaczego miał nie skorzystać z okazji?

Dotarł do domu i ostrożnie otworzył drzwi. Żona już spała. Świetnie. Zdjął buty i w samych skarpetach przeszedł na drugi koniec kuchni. Przykląkł, odsunął szmaciany chodnik i podważył jeden z kamieni posadzki. Pod nim znajdowała się głęboka jama. Wyjął z niej okutą żelazem szkatułkę i postawił na stole. Wyprostował się i chwilę nasłuchiwał. Nic nie usłyszał. Nie zauważył, że w drzwiach do spiżarni, otulona ciemnym szalem, stoi jego żona.

Wyjął z sakiewki pieniądze i zaczął je przeliczać, starannie rozkładając na stole. Według jego wyliczeń należało mu się dziesięć funtów. Przeliczył pieniądze i twarz mu pociemniała. Przeliczył je powtórnie. Siedem funtów, piętnaście szylingów. Złotozęby był mu winien dwa funty i pięć szylingów.

Pani Uzzell spostrzegła błysk złota i gwałtownie wciągnęła powietrze.

Leśniczy usłyszał to. Podniósł wzrok. Dostrzegł żonę. Doskoczył do niej, jedną ręką zakrył jej usta, drugą chwycił za szyję. Kiedy zaskomlała z bólu, rozluźnił uścisk.

- Cicho! - syknął. - Nic nie widziałaś, rozumiesz?

- Matt... - wyszeptała drżącym głosem. - Doprowadzisz nas do zguby.

- Babskie gadanie. Darke nigdy się nie dowie. Poza tym robię to tylko czasami. Przestań gderać.

Pani Uzzell wiedziała jednak, że mąż coraz częściej kłusuje i że we wsi już się o tym szepcze.

Ostrzegła ją pani Wright, żona kowala, przyjaciółka z dzieciństwa.

- Niech twój mąż ma się na baczności. Mówię ci to, Nelly, bo jestem ci życzliwa. Ludzie gadają. Widzieli twojego męża w podejrzanym towarzystwie. Wiesz, co mam na myśli.

Ośmieliła się teraz powtórzyć to mężowi.

- To wścibska plotkara - odparował. - Ośmiela się wygadywać takie rzeczy, bo ma męża kowala. - Zastanowił się, czy nie nasłać Złotozębego na Sama Wrighta.

Tom szybko zadomowił się w Juniper Park. Miał beztroskie, miłe usposobienie i łatwo zjednywał sobie ludzi. Jeśli chciał coś wiedzieć, po prostu pytał. Od razu też znalazł drogę do kuchni i serca pani Roberts.

- Wystarczy, paniczu - upominała go kucharka, grożąc wałkiem. - Proszę nie wsadzać wszędzie palców. Pomoże mi panicz wyłożyć jabłka na ciasto, ale najpierw proszę umyć ręce.

Tom zrobił, co mu kazano.

- Ojciec obiecał mi psa - powiedział, pokazując kucharce czyste ręce. Obejrzała je uważnie z obu stron i skinęła głową. Tom wziął łyżkę i zaczął wykładać uduszone jabłka do formy.

- Psa? Pani Minton nie będzie zadowolona z psiej sierści na meblach.

- Wytresuję go, jak trzeba - obiecał Tom. - Nigdy jeszcze nie miałem psa.

- Lepiej niech panicz porozmawia z ogrodnikiem Wheelerem, zna się na tresowaniu psów. To jest taka sama sztuka jak gotowanie. Trzeba umieć to robić.

Ruth tymczasem radziła sobie o wiele gorzej. Tęskniła za matką i za starym domem. Bolało ją, że Tom tak się zmienił. W nowym, nieprzyjaznym domu bała się wszystkich i chowała się po kątach, żeby nie spotkać na swojej drodze kogoś ze służby. Lokaj wciąż puszczał do niej oczka, więc starała się go unikać. Nie pamiętała nazw poszczególnych pokoi i nie wiedziała, co się w nich robi.

W końcu zdesperowana postanowiła przejść się po okolicy. Minęła ogród i stajnie i skierowała się ku wieży z różowej cegły, wznoszącej się na końcu wysokiego muru. Czy tam naprawdę mieszka czarownica, czy ojciec tylko sobie żartował? Miała nadzieję, że Daniel kiedyś zacznie zachowywać się jak prawdziwy ojciec i poświęci jej więcej czasu, na razie jednak ledwo ją zauważał. Czasami przyglądał się jej, ale kiedy napotykał jej wzrok, natychmiast odwracał oczy. Na jego twarzy malował się wtedy wyraz bólu. Zdawała sobie sprawę, że nie jest piękna. Pewnie był nią rozczarowany. A może tak jej się tylko zdawało? Czasami myślała sobie, że ojciec jest jej niemal tak samo obcy jak wszyscy inni otaczający ją ludzie.

Ruth nawet nie zauważyła, kiedy żwirowa ścieżka zaprowadziła ją pod samą wieżę.

Nie spodziewała się, że to tak blisko. Już miała wracać, kiedy usłyszała jakiś głos i podniosła głowę. Z okna dawała jej znaki jakaś kobieta w dziwnym turbanie na głowie.

- Może wejdziesz i napijesz się lemoniady?

Czarownica! Ruth poczuła, że ze strachu uginają się pod nią kolana, ale po chwili zwyciężył zdrowy rozsądek. Zganiła się w duchu za niedorzeczne myśli. Przecież to nie był dom z piernika w środku lasu. Kobieta proponowała jej lemoniadę, a nie zatrute jabłko.

- Dziękuję, chętnie - odparła niepewnie.

- Otwórz drzwi i wejdź na górę.

Kiedy Ruth wspinała się po kręconych schodach, trzymając się mocno sznurowej barierki, serce jej biło ze strachu i przejęcia. W drzwiach pokoju na pierwszym piętrze przywitała ją kobieta. Zdjęła już turban i widać teraz było jej ciemne włosy, upięte w prosty węzeł na czubku głowy. Szare oczy uśmiechały się przyjaźnie.

- Jesteś! Bardzo mi miło. Właśnie sobie myślałam, że dobrze by było, gdyby zjawił się jakiś gość. Jestem panna Hampden, a ty pewnie nazywasz się Darke, tak?

- Tak - potwierdziła Ruth bez przekonania. Nadal myślała o sobie jako o zwykłej Ruth Lawson, a nie o pannie Darke.

Weszła do środka i szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia. Na przeciwległej ścianie zobaczyła malowidło, przedstawiające Fluresa i Blanchefleur wśród kwiatów i zieleni. Stroje kobiet były niebieskie, żółte i różowe, na drzewach siedziały ptaki, na jednej gałęzi przycupnęła mała wiewiórka.

- Och! - jęknęła mimo woli. Dostrzegła stojące w pobliżu pędzle i miseczki z farbą. - Sama pani to namalowała?

- Tak. Podoba ci się?

- To jest piękne! - szczerze zachwyciła się Ruth. - Chciałabym mieć takie malowidło na ścianie sypialni. - Zerknęła na łasicę wyglądającą zza drzewa. Bardzo przypominała jej ojca, ale to chyba był przypadek. A może panna Hampden rzeczywiście była czarownicą i już rzuciła na nią jakiś urok?

- Kiedyś opowiem ci historię przedstawioną na tym malowidle - obiecała z uśmiechem Cassandra. - Ale teraz napijemy się lemoniady. Zaraz wrócę. - Wskazała jej krzesło i wyszła z pokoju.

Zapominając o strachu, Ruth przeszła się po pokoju. Widać było, że jest bardzo stary. Na przeciwległej ścianie panna Hampden tworzyła inną scenę. Na razie jedynie naszkicowała ją węglem. Co to będzie? Czy te kształty to smoki, czy zarysy statków? Podniosła wzrok. Belki na suficie były grube, a podmurówkę komina w rogu zdobiły płaskorzeźby, przedstawiające dziwaczne stwory. Na kominku stały drewniane zabawki. Od ognia biło miłe ciepło, więc Ruth zdjęła płaszcz. Nagle usłyszała za sobą jakiś szelest i gwałtownie się odwróciła. Na podłodze, w rogu pokoju, za starą osłoną paleniska kominka, siedział puchacz.

Serce znów zaczęło jej mocniej bić. Puchacz patrzył na nią uważnie, co jakiś czas mrugając i strosząc pióra. Ruth dopiero po chwili zobaczyła, że ptak ma unieruchomione skrzydło. Zafascynowana podeszła bliżej.

- Widzę, że poznałaś Solona - powiedziała Cassandra, wchodząc do pokoju z tacą. Na widok zdziwionej miny Ruth wyjaśniła: - Nazwałam go tak na cześć greckiego filozofa.

Ocaliłam go przed kotem. Kiedy skrzydło się zrośnie, wróci na wolność, ale mam nadzieję, że czasami będzie mnie odwiedzał.

- Nigdy nie widziałam puchacza z bliska - wyznała Ruth.

- Jest już trochę oswojony. - Delikatnie odsunęła osłonę. - Nie rób gwałtownych ruchów, to może uda ci się go pogłaskać.

Ruth zrobiła to po krótkim wahaniu.

- Jaki miękki i ciepły! - wyszeptała.

Kiedy siedziały, popijając lemoniadę i jedząc piernik, Ruth poczuła się tak swobodnie, że otwarcie wyznała Cassandrze, jak bardzo nie znosi swojego nowego domu.

Cassandra wysłuchała jej w milczeniu, a potem poradziła:

- Skoro tak lubisz Dorothy, to może poprosisz ojca, żeby wyznaczył ją na twoją pokojówkę? To miła dziewczyna. Ma dwie młodsze siostry i malutkiego braciszka. - Przyjrzała się swojemu gościowi z namysłem. Rozluźniona i ożywiona Ruth rozmawiała z nią tak swobodnie. Niewiele było trzeba, żeby poczuła się tu jak w domu, ale widocznie ojciec tej biednej dziewczyny przypominał Claude'a - nic go nie obchodziło własne dziecko.

- Co jeszcze mogę ci powiedzieć? - zastanowiła się. - Lizzie lubi sensacje. Kiedy dzieje się coś dramatycznego, jest w swoim żywiole.

- A Mary? - dopytywała się Ruth. - Wydaje się zawsze taka zagniewana.

Po godzinie wracała do Juniper Park o wiele szczęśliwsza. Dzięki informacjom Cassandry widziała teraz w pracownicach z Juniper Park zwyczajne dziewczyny, a nie wyniosłe pokojówki, spoglądające na nią z góry. I wreszcie jej samej przydarzyło się coś ciekawego. Poznała czarownicę z wieży, która okazała się taka miła i powiedziała, że można ją odwiedzać.

Claude niespiesznie zjadł śniadanie, po czym spakował torbę. Zapłacił rachunek, zarezerwował dwa bilety na dyliżans i poszedł do dzielnicy nędzy, żeby zabrać dziecko.

Abednego upewnił się, że Claude nie jest szpiegiem, więc dalsze śledzenie go nie należało do jego obowiązków, ale mimo to podążył za Francuzem. To Richard Sayers przyczynił się do tego, że wdowa po Shadrachu dostała rentę, więc Abednego czuł, że ma wobec niego pewne zobowiązania. Sir Richard był przerażony, kiedy jego szwagierka bez środków do życia wróciła do Anglii, więc na pewno będzie chciał się dowiedzieć, o co tu chodzi.

Claude dotarł do rudery, w której mieszkała kobieta z dzieckiem. Zobaczył, że Jeannot został umyty, ubrany w kurtkę o zbyt długich rękawach i zbyt obszerne spodenki. Kobieta podała Claude'owi płócienną torbę.

- Jego pieluchy. W drodze będzie go pan musiał przewijać.

- Przewijać? - Claude był przerażony.

- No. - Kobieta splunęła do rynsztoka i odwróciła się, żeby ukryć cierpki uśmiech. - Znajdzie pan sobie jakąś kobietę, która panu pomoże. Takim jak pan zawsze się to udaje.

Jeannot miał przerażoną minę. Nagle wybuchnął płaczem i przywarł do babki. Popchnęła go w stronę Claude'a, na siłę rozwierając zaciśnięte na spódnicy paluszki.

- Idź z tym panem. Zostaniesz służącym jego syna. Bądź grzeczny.

Claude niepewnie podniósł chłopca z ziemi i wziął jego bagaż.

- A moje pieniądze?! - krzyknęła kobieta. Wsunął rękę do kieszeni.

- Masz i przestań wrzeszczeć. - Potrząsnął chłopcem. - Ty też już nie płacz. Nikt cię nie skrzywdzi. Pojedziemy pięknym dyliżansem.

Abednego stał niezauważony w pobliskiej bramie i patrzył za odchodzącymi. Kobieta odprowadziła ich wzrokiem, smutno potrząsnęła głową i wróciła do rudery. Kilka sąsiadek, które obserwowały tę scenę zza firanek, wybiegło ze swoich domów i zastukało do jej drzwi. Wysunęła głowę przez okno.

- Odejdźcie!

- Kto to był? Gdzie zabrał Jeannota?

- Moja Babette po niego przysłała! - krzyknęła przez łzy. - Odejdźcie. Nie mam ochoty na rozmowy. - Okno zamknęło się z trzaskiem.

Kobiety spojrzały po sobie.

- No to Babette się powiodło - stwierdziła pierwsza.

- Prawdziwy dżentelmen. - No, ale przecież teraz wszyscy jesteśmy równi, pomyślała inna.

- Biedny malec - użalała się pierwsza z nich. Abednego w zamyśleniu poszedł do oberży, gdzie zatrzymywały się dyliżanse. Pogawędka z urzędnikiem z kasy biletowej potwierdziła jego przypuszczenia. Mężczyzna z dzieckiem właśnie odjechał na południe.

5

W niedzielę Daniel zabrał dzieci do kościoła. Przyszło mu do głowy, że to ułatwi im start. Sam kiedyś chadzał do kościoła z matką, ale od czasu gdy dorósł, jego noga nigdy tam nie postała. Jednak właściciel Juniper Park powinien być co niedziela widziany w rodzinnej ławce Lavingtonów.

Kościół był stary i zaniedbany. Posadzka popękała, ławy przeżarły komiki, zewsząd rozchodziła się woń wilgoci. Spod sklepienia zwisały pajęczyny, a do środka, ku uciesze dzieci, wlatywały gnieżdżące się pod dachem wróble. Na galerii grał zespół muzyczny, złożony z pary skrzypiec, klarnetu, fletu i trąbki. Śpiewał też niewielki chór. Rytm nadawał im grający na organach Freddy Parslow. Muzyka była jego namiętnością, co bardzo nie podobało się ojcu, który uważał to za wybitnie niemęskie zajęcie.

Z okazji przybycia nowego właściciela Juniper Park pastor Freese osobiście odprawiał nabożeństwo. Pan Uzzell, jako kościelny stróż, ze służalczym ukłonem zaprowadził Daniela z dziećmi do właściwej ławki, na końcu której siedziała już Cassandra.

Skinęła głową na powitanie. Daniel zaś ukłonił się zdawkowo. Ruth uśmiechnęła się nieśmiało. Tom trącił siostrę łokciem.

- Czy to ta czarownica?

- Jest bardzo miła - odrzekła szeptem. Miała ochotę zapytać pannę Hampden, jak się miewa puchacz, ale widząc niezadowoloną minę ojca, nie śmiała się odezwać.

Państwo Parslow z córką siedzieli w swojej ławce. Agnes przyglądała się Danielowi z wielkim zainteresowaniem: wysoki, ciemnowłosy, postawny, może niezbyt przystojny, ale niewątpliwie na swój surowy sposób atrakcyjny. Daniel obejrzał się, a Agnes pozwoliła, żeby ich oczy się spotkały. Patrzyli na siebie przez chwilę, potem Agnes skromnie spuściła wzrok. Kiedy spojrzała na niego kilka sekund później, wciąż na nią patrzył. Zadowolona, znów spuściła oczy, a kiedy rozległ się dźwięk organów, wstała wdzięcznie wraz z resztą parafian. Jak to dobrze, że włożyłam nowy kapelusik, pomyślała.

Daniel nie mógł jeszcze raz się obejrzeć, ale cały czas myślał o ślicznej jasnowłosej dziewczynie. Kto to jest? Pewnie córka pana Parslowa. Daniel zawsze wolał blondynki i z radością zauważył, iż piękna nieznajoma jest nim zainteresowana.

Może chodzenie do kościoła wcale nie jest takie nudne.

Podczas kazania Agnes dyskretnie przyjrzała się towarzystwu z Juniper Park i to, co zobaczyła, niezbyt jej się spodobało. Słyszała, że Darke ma dzieci, ale sądziła, że są młodsze. Z irytacją stwierdziła, że są w najbardziej kłopotliwym wieku. Uznała, że pan Darke jest świetnym materiałem na męża, ale nie chciała mieć na głowie dwojga dorastających dzieci, zwłaszcza dziewczynki. Wolała sama błyszczeć w towarzystwie, niż odgrywać rolę przyzwoitki swojej pasierbicy.

Ze zmarszczonymi brwiami patrzyła na Ruth, która w niewygodnym gorsecie wierciła się niespokojnie. Tyczkowata, niezdarna, o rzadkich, brązowych włosach i pryszczatym czole, nie mogła uchodzić za piękność.

W pewnej chwili Tom odwrócił się i spostrzegł Agnes. Oczy rozszerzyły mu się z zachwytu, a usta same złożyły w ciup, jakby chciał zagwizdać z aprobatą. Agnes uśmiechnęła się do niego najmilej, jak potrafiła. Dorastająca pasierbica to jedno, natomiast pasierb uwielbiający macochę to zupełnie co innego. Zasugeruje panu Darke'owi, żeby wysłał córkę na trzy lub cztery lata do jakiejś ekskluzywnej szkoły dla panien w Bath.

Kazanie wygłoszone przez pastora opierało się na przypowieści o talentach z ewangelii świętego Mateusza i wyraźnie sugerowało, że Daniel powinien wydać pieniądze na odnowienie posiadłości. Znalazła się tam zawoalowana krytyka rozrzutności starego hrabiego i gorąco wyrażona nadzieja, że nowy właściciel wszystko naprawi.

Daniel słuchał tego ze splecionymi ramionami i chmurnym wyrazem twarzy. Ruth przez chwilę miała wrażenie, że ojciec zerwie się z miejsca i zaprotestuje. Na samą myśl o tym poczerwieniała ze wstydu. Nagle zobaczyła lekko rozbawioną minę Cassandry i rozluźniła się. Może to rzeczywiście była śmieszna scena.

W końcu nabożeństwo dobiegło końca i zabrzmiała muzyka Haendla. Wierni poruszyli się, ale nikt nie wyszedł z kościoła.

- Czekają na pana, panie Darke - wyszeptała Cassandra, pochylając się w stronę Daniela. Wścibska baba, pomyślał.

- Pani przodem, panno Hampden - powiedział głośno.

- Pana rodzina musi pierwsza opuścić kościół - powiadomiła go stanowczym tonem.

Daniel wzruszył ramionami i ruszył do wyjścia, a za nim Cassandra. W połowie nawy Ruth zebrała się na odwagę.

- Panno Hampden, jak się miewa Solon? - spytała szeptem.

- Coraz lepiej. Musisz go odwiedzić. - Cassandra uśmiechnęła się. - Czy to twój brat?

- Tak, to jest Tom.

Tom już miał spytać, kto to jest Solon, ale Daniel odwrócił się i powiedział ostro:

- Chodźcie, dzieci. Przestańcie męczyć pannę Hampden.

Ruth obrzuciła Cassandrę przepraszającym spojrzeniem, zagryzła wargę i podążyła za ojcem.

Agnes i pani Parslow spojrzały na siebie porozumiewawczo i nagle stwierdziły, że jedna z nich zostawiła w kościele rękawiczkę. Choć pan Parslow starał się szybko wyjść z kościoła, tak długo jej szukały, że wyszły na samym końcu.

Daniel uznał za swój obowiązek zamienić kilka słów z każdym, kogo znał, a jeśli kogoś nie znał, pastor natychmiast mu go przedstawiał. Zastanawiając się, gdzie zniknęła śliczna blondynka, zerkał w głąb kościoła.

Agnes właśnie się zbliżała. Na chwilę pochwycił jej wzrok, a ona lekko uśmiechnęła się do niego i zaraz wróciła do rozmowy z matką. Zniecierpliwiony pan Parslow, który czekał na nie przy wyjściu, zerknął na zegarek.

- Wreszcie jesteście - burknął gderliwie.

- Mama zgubiła rękawiczkę - wyjaśniła Agnes. Daniel podszedł do nich, wyciągając dłoń.

- Witam pana, panie Parslow.

Parslow krótko uścisnął mu rękę, po czym, nie mając innego Ujścia, przedstawił mu żonę i córkę.

- Witam panie. - Uścisnęli sobie ręce. Kiedy spojrzał na Agnes, w jego oczach pojawił się błysk rozbawienia. Przybrała teraz bardzo skromną minkę, choć przed chwilą wyraźnie widział, ze jej się spodobał. Ale czy to dziwne, że wzbudził jej zainteresowanie? Był bogaty, wolny i szukał żony. To naturalne, że dziewczyna miała oczy szeroko otwarte.

- Pozwolą państwo, że przedstawię swoje dzieci. Oto Ruth i Tom. - Z grymasem niezadowolenia patrzył, jak córka dyga niezgrabnie.

Dyga jak służąca, pomyślała Agnes. Ciekawe, skąd u niej te prostackie maniery?

- Przeprowadzka na wieś to pewnie dla ciebie wielka zmiana - zagaiła.

- O, nie! Zawsze mieszkałam na wsi - wyjąkała Ruth.

- Doprawdy? Wydawało mi się, że twój ojciec miał dom w jakimś przemysłowym mieście.

Ruth poczerwieniała i nerwowo splotła dłonie. Co miała powiedzieć? A jeśli wyrwie jej się coś nieodpowiedniego? Rozejrzała się z rozpaczą dokoła. Na szczęście odezwała się pani Parslow.

- Mam nadzieję, że którejś niedzieli przyjdą państwo do nas na lunch.

- E tam! To zimny posiłek! - zaprotestował pan Parslow, szczęśliwy, że wreszcie może coś zakwestionować. - Wydamy świąteczne przyjęcie. To lepszy pomysł.

- Jest jeszcze... - zaczął Daniel, ale pan Parslow przerwał mu niecierpliwie.

- Postanowione - oznajmił. - Zapraszamy w Wigilię, o szóstej. Oczywiście proszę zabrać dzieci. Daniel zerknął na Agnes.

- Papa ma rację. Proszę przyjść. Przyjęcie świąteczne to lepszy pomysł.

Przerażona Ruth pokręciła głową, a Tom zaszurał butami po żwirze. Był zły, że na przyjęciu będzie musiał grzecznie się zachowywać, pocieszył się jednak myślą, że pewnie podadzą galaretki i ciasta. - Dziękujemy - odrzekł Daniel. - Przyjdziemy z przyjemnością.

W niedzielne popołudnia Dorothy mogła odwiedzać matkę. Pani Minton przyjaźniła się w dzieciństwie z panią Jackson, więc dała dziewczynie koszyk i powiedziała:

- Włożyłam tam kilka rzeczy dla twojej mamy. Teraz idź, ale pamiętaj, że masz wrócić na czas, żeby pomóc pannie Ruth przebrać się do kolacji.

Każdej zimy pani Jackson uskarżała się na bronchit, a panująca w domu wilgoć dodatkowo pogarszała jej stan. Strzechę na dachu miejscami porastał zielony mech, na ściany sypialni zaś wpełzał jaskrawożółty grzyb. Dorothy czekało pracowite popołudnie. Nie tylko chciała zobaczyć się z matką, ale też doprowadzić do porządku dom.

Dwie młodsze siostry wybiegły, żeby ją powitać.

- Jak się czuje mama? - zapytała, całując je na powitanie. Zauważyła, że Molly ma podarty fartuszek, a buty Jenny przetarły się niemal na wylot.

- Źle - odparła smutno Molly. - A do tego Frank ząbkuje. Dziewczynki odbiegły, szczęśliwe, że nie muszą już czuwać przy matce, a Dorothy weszła do domu. Pani Jackson siedziała w bujanym fotelu, z małym Frankiem na kolanach. Na widok córki uśmiechnęła się z wysiłkiem. Dorothy ucałowała matkę i wzięła niemowlę na ręce. Miało mokrą pieluchę, więc przewinęła je, dała mu łyżeczkę syropu makowego i ułożyła w kołysce.

- Gdzie jest ojciec?

Pani Jackson zakasłała, osłaniając ręką usta.

- Wyszedł - odrzekła krótko.

Dorothy zagryzła wargę. Jeśli kłusował na zające, mógł natknąć się na leśniczego Uzzella. Nic jednak nie powiedziała, żeby nie martwić matki.

Dziecko usnęło, pani Jackson też zapadła w drzemkę, więc Dorothy poszła do kuchni. Spiżarnia świeciła pustkami. Matka nie czuła się na tyle dobrze, żeby doglądać kur, a Molly, która miała ją w tym zastąpić, była roztrzepana i niestaranna. Miesiąc temu lis porwał trzy sztuki. Musieli też sprzedać świnię. Sprawy przedstawiały się źle.

Dorothy wyłożyła na półkę rzeczy z koszyka, przyniosła wodę, zamiotła podłogi i zaczęła przyrządzać zupę warzywną na kościach.

Kiedy wróciła do pokoju, matka nadal spała. Dorothy zapaliła święcę i zabrała się za cerowanie ubranek rodzeństwa. Krótki zimowy dzień dobiegał końca. Po godzinie usłyszała na zewnątrz jakieś głosy, odłożyła więc cerowanie i poszła do drzwi.

Ojciec wszedł niepewnie do domu i ciężko usiadł na krześle. Na twarzy miał wielki siniec. Za nim wszedł Barty Wright, młodszy syn kowala.

Pani Jackson drgnęła, a po chwili się obudziła.

- Co się stało? - zapytała trzęsącym się głosem.

- Nic takiego, proszę pani - odrzekł Barty z uśmiechem. To tylko siniak. - Sięgnął do głębokich kieszeni płaszcza i wyjął z nich dwa króliki.

- Mam nadzieję, że nie widział was leśniczy! - krzyknęła Dorothy.

- Nie, chociaż mało brakowało. Nie spodziewaliśmy się go tak szybko po nabożeństwie. Musieliśmy się schować. Jakaś gałąź uderzyła twojego ojca w twarz. - Podniósł króliki w górę. - Daj mi świecę, to je wypatroszę.

Jackson doszedł do siebie i zaczął uspokajać żonę:

- To tylko zadrapanie. Nic się nie stało.

Barty poszedł za Dorothy do kuchni, gdzie szybko i sprawnie sprawił króliki.

- Daj mi je. Uduszę je z warzywami - powiedziała. - Im szybciej zostaną zjedzone, tym lepiej.

- Dobrze się spisałem, Dot? - Barty uśmiechnął się do niej i schował nóż za pasek.

Dorothy wzięła się pod boki.

- Nie lubię, kiedy mama się denerwuje.

Chłopak wziął ją za ręce.

- Zrobiłem to dla ciebie, Dot. Twój tata nie ma szczęścia do kłusowania.

- Wiem - przyznała. Kochał rodzinę i starał się, jak potrafił, ale prześladował go pech. Po wsi krążyło powiedzenie, że jeśli ktoś ma się potknąć lub przewrócić, to na pewno będzie to Billy Jackson.

Barty przysunął się bliżej. Na chwilę ich cienie na ścianie zlały się w jeden obraz, ale zaraz się rozłączyły.

- Wystarczy - stwierdziła rozsądnie Dorothy.

Sir Richard Sayers siedział przy biurku i patrzył na lekko zmiętą kartkę papieru.

- Ten człowiek sfałszował zaświadczenie o śmierci mojej szwagierki, a na dodatek chce przedstawiać jakiegoś obdartusa jako swojego syna.

Przed nim stała butelka brandy, a przed siedzącym naprzeciwko Abednego kufel piwa. Szpieg przywiózł mu nie tylko podrobiony dokument, ale również alkohol, a dla żony francuskie koronki. Państwo płaciło z opóźnieniem, a musiał przecież jakoś zarabiać na życie.

Obaj nie widzieli niczego niewłaściwego w tym, że chociaż

Pracowali dla rządu, pozbawiali go należnych mu podatków.

Pan Sayers zmarszczył brwi. Zastanawiał się, co dalej robić. W pierwszym odruchu chciał napisać do pani de Flagy i zdemaskować podstęp jej kuzyna, ale... Na razie dolał sobie brandy.

- Najlepiej będzie zostawić tę sprawę w spokoju - stwierdził Abednego.

- Zostawić w spokoju? - zagrzmiał pan Sayers. - Jakiś oberwaniec miałby odziedziczyć zamek de Flagy!

- Przecież oni tam uważają, że wszyscy są równi - powiedział z ironią Abednego, ale uszła ona uwagi jego rozmówcy. Gdyby Shadrach był oficerem, nie potraktowano by go tak surowo. W porewolucyjnej Francji podobno można było do wszystkiego dojść własnymi siłami. Kuzyn Josse często mu sugerował, że bardziej by mu się opłacało zostać Francuzem i czasami Abednego rozważał przeniesienie się do Bretanii. Był jednak Kornwalijczykiem z krwi i kości, a poza tym za bardzo cenił sobie wolność.

Sir Richard podniósł wzrok. Może dotarło do niego jakieś echo myśli przemytnika, bo popchnął w jego stronę dzban z piwem i gestem zachęcił do napełnienia kufla. Abednego miał rację. Lepiej zostawić tę sprawę. Niech mały obdartus odziedziczy fortunę de Flagy. W ten sposób będą mieli z głowy Claude'a. Pan Sayers lubił swoją szwagierkę, więc kiedy się dowiedział, że mąż chce siłą sprowadzić ją do Francji, był przerażony.

- Zostaje jeszcze problem listu, w którym moja szwagierka zawiadamia męża o śmierci dziecka. Zapewniałeś mnie, że został wysłany do Francji, a ta wiadomość do niego nie dotarła.

- Obawia się pan, co będzie, jeśli znajdzie go pani de Flagy? - upewnił się Abednego. List miał wysłać kuzyn Josse, a na nim można było polegać.

Sir Richard skinął głową. Nie chciał nawet sobie wyobrażać, jak to się może skończyć. Cassandra wyznała, że w Verdun Claude ją pobił. Co zrobi, kiedy spotka go taki zawód? Do czego jest zdolny się posunąć? Szwagierka nic tu nie zawiniła, ale czy to go powstrzyma przed zrobieniem jej krzywdy?

Szkoda, że Josse go nie utopił, pomyślał z żalem Abednego. Oszczędziłoby to wszystkim wielu kłopotów.

Do świąt został jeszcze tydzień. Przez okno w sypialni Cassandra widziała srebrzysty od szronu park i nagie gałęzie drzew. Z drugiego, mniejszego okna dostrzegła, że nad sadem snuje się dym. Gdy wychyliła się na zewnątrz, zobaczyła tył cygańskiego wozu.

O tej porze roku Hosea Burton rzadko zjawiał się z taborem w Juniper Park. Cyganie zwykle przyjeżdżali wiosną i jesienią, kiedy mężczyźni mogli zarabiać pracą w polu. Cassandra cieszyła się z wizyty taboru, ale była nieco zdziwiona jej nietypową porą.

Rozległo się pukanie i do sypialni weszła Prudence z dzbankiem gorącej wody. Cassandra zamknęła okno.

- Panno Cassandro, Cyganie przyjechali! - Kiedy rano wyciągała wodę ze studni, pomógł jej przystojny śniady chłopak. Powiedział, że nazywa się Jasper Burton. Prudence już nie mogła się doczekać, kiedy znowu wyjdzie z domu.

- Tak, widziałam.

- Czy oni przepowiadają przyszłość?

- O, tak. - Cassandra roześmiała się sceptycznie. - Jak położysz monetę na dłoni starej pani Chickno, to zaraz ci przepowie, że pokocha cię wysoki, przystojny brunet.

Prudence zachichotała.

Cassandra ubrała się szybko, narzuciła starą pelerynę i poszła do sadu. Zobaczyła tam ustawione w krąg wozy cygańskie, kilka srokatych koni i czujnych, podobnych do chartów psów. Nad rozpalonym ogniskiem wisiał osmalony kociołek, a nieopodal, na niskim stołku, siedziała otulona w chusty babka Hosei, siwowłosa, smagła i pomarszczona. Na widok Cassandry psy się poderwały, ale po chwili znów się położyły.

- Pani Chickno - powitała Cygankę Cassandra. - Cieszę się, że widzę panią w dobrym zdrowiu. - Pani Chickno twierdziła, że z dzieciństwa pamięta, jak dotarły do niej wieści o bitwie pod Blenheim, co by znaczyło, że ma ponad sto lat. Cassandra w to wątpiła, chociaż hrabia wspominał, że kiedy był chłopcem, pani Chickno była już dorosłą kobietą i miała dzieci.

- Jakoś się trzymam - zaskrzeczała Cyganka i szponiastą dłonią wskazała stołek. Cassandra przysunęła go bliżej ognia i rozgrzała dłonie nad płomieniami. - Nie układa ci się ostatnio najlepiej.

- Ano nie.

- Straciłaś dziecko.

- Tak. - Poruszyła się niespokojnie. Nie miała pojęcia, skąd staruszka to wie, ale nie chciała o tym rozmawiać. Rana w sercu była jeszcze zbyt świeża.

- Przyszły rok będzie inny.

- Z pewnością - przytaknęła Cassandra trochę szorstko. - Zostawiłam męża we Francji i mam zamiar tutaj ułożyć sobie życie.

Cyganka spojrzała na nią mądrymi oczami.

- Będziesz miała wysokiego, przystojnego bruneta za męża.

- Nie, dziękuję. - Roześmiała się.

- Powinnaś słuchać swojego serca, gołąbeczko.

- Serce czasami oszukuje.

- Rozum też.

To prawda, pomyślała Cassandra. Uważała, że wychodząc za Claude'a, postępuje rozsądnie. Teraz rozumiała, że wolała nie zadawać sobie niewygodnych pytań. Pan Sayers prosił ją przecież, żeby zaczekała, dopóki nie dowie się czegoś o jej narzeczonym, ale się nie zgodziła. Chciała jak najszybciej uciec z Juniper Park, rozpocząć nowe życie. Była zaślepiona niczym zakochana nastolatka.

Z wozu wyszedł ogorzały mężczyzna z kolczykami w uszach. Miał na sobie bryczesy, lnianą koszulę i skórzaną kamizelkę, a na szyi kolorową chustkę.

- Hosea! - powitała go radośnie Cassandra. Uścisnęli sobie dłonie.

- Przykro mi, że stary hrabia nie żyje.

- Dziękuję.

- A jak się sprawuje nowy właściciel?

- Pan Darke? - Skrzywiła się. - To trudny człowiek. Chce mnie wyrzucić z wieży.

- Uzzell nie ucieszył się na nasz widok - ciągnął Hosea. Prawdę mówiąc, leśniczy zagroził mu bronią i kazał natychmiast się wynosić, chociaż tabor Hosei od pokoleń przyjeżdżał do Juniper Park.

- Podobno skumał się z bandą kłusowników z Londynu.

- Nie chciał nas wpuścić na ziemię pana Darke'a, więc rozbiliśmy się tutaj.

- Jesteście tu mile widziani. Pani Wagstaff się ucieszy. Trzeba zalutować kilka rondli, ale musicie uważać, bo teraz wszystko tu się zmieniło. - Nic już nie zależy ode mnie, dodała w myślach.

- Uzzell zagroził, że zastrzeli nasze psy, jeśli zobaczy je tam, gdzie nie trzeba. - Hosea roześmiał się.

Cassandra też się uśmiechnęła. W dzieciństwie często patrzyła, jak Cyganie zakładają wnyki z plecionej trawy. Wiedzieli, gdzie je zastawić, i robili to tak wprawnie, że do kłusowania niepotrzebne im były psy. Nie miała wątpliwości, że Hosea również to potrafi.

- Jacob przyciął stare jabłonie, ale nie mam zbyt dużo drewna na opał. Chciałabym, żeby pan Darke pozwolił wam zbierać chrust w lesie, jednak moje prośby na nic się nie zdadzą. Nie jesteśmy w przyjaznych stosunkach.

Jedną z korzyści, jakie dawała jej przeprowadzka do Belvedere Tower, było to, że tutaj robiła, co chciała. W Juniper Park mogła jeździć konno, lecz nie pozwalano jej czyścić konia. Mogła zbierać kwiaty, ale nie wolno jej było ich sadzić. Tu była panią siebie.

Nowe życie miało też pewnie wady. Po przeprowadzce straciła wpływ na to, co się dzieje w posiadłości. Hrabia zaniedbywał swoje obowiązki wobec okolicznych farmerów i Cassandra, wraz z sekretarzem hrabiego, często musiała to naprawiać. Kiedyś mogła wydawać polecenia Uzzellowi, a nawet go zwolnić, gdyby to było konieczne.

Teraz jej pozycja całkowicie się zmieniła, lecz nie zamierzała tego rozpamiętywać. Postanowiła, że dzisiaj posprząta stajnię i przygotuje ją do malowania. Przebrała się w stare, wygodne ubranie, wzięła z kuchni kubeł, szczotkę i nie zważając na pełne świętego oburzenia protesty pani Wagstaff, ruszyła do pracy.

W tym czasie Daniel, elegancko ubrany, pukał do drzwi Belvedere Tower.

- Panna Cassandra jest w stajni - powiadomiła go Prudence. - Zaraz ją zawołam.

- W stajni! - powtórzył zaskoczony Daniel. Co ona tam, u diabła, robi? Przecież nie ma konia, pomyślał i dodał: - Nie trzeba. Sam tam pójdę.

Po wejściu do stajni musiał chwilę odczekać, aż jego wzrok przyzwyczai się do półmroku. Z początku nie dostrzegł Cassandry, ale po chwili jakiś hałas sprawił, że podniósł wzrok.

Czarownica z wieży, w starym płaszczu i dziwacznym turbanie, klęczała na desce przerzuconej między dwiema belkami. Obok niej stał kubeł z wodą, w ręku trzymała szczotkę do szorowania. W pobliżu stała drabina. Wyglądało to bardzo niebezpiecznie.

Przez chwilę ją obserwował. Pracowała z zapałem i już wyczyściła pół ściany. Deska, na której klęczała, była bardzo krótka. Kiedy Cassandra przesunęła się nieco, deska drgnęła i przemieściła się tak, że jeden jej koniec bliski był zsunięcia się z podpierającej go belki.

Cassandra zamarła bez ruchu.

- Jakieś kłopoty? - zapytał Daniel.

- Chyba... chyba tak.

- Proszę mi dać kubeł.

Ostrożnie spełniła jego polecenie, a wtedy on odstawił kubeł pod ścianę. Potem oparł drabinę o belkę przy desce i wszedł na górę.

- Przytrzymam deskę, a pani niech przejdzie na drugą stronę i usiądzie na tamtej belce. Da pani radę?

Skinęła głową. Pan Darke pewnie myśli, że całkiem zwariowała. Choć spódnica krępowała jej ruchy, jakoś dotarła do belki. Daniel zdjął deskę i przystawił drabinę do belki, na której siedziała Cassandra.

- Proszę zejść na dół. Trzymam mocno drabinę.

- To był głupi pomysł... - powiedziała nieco drżącym głosem, kiedy znalazła się na ziemi. - Dziękuję.

- Nie ma za co.

- Poproszę Jacoba, żeby mi znalazł dłuższą deskę. - Rozwinęła turban i zdjęła płaszcz. Dlaczego się przed nim tłumaczyła?

- A czy Jacob nie może wykonać sam tej pracy? - Daniel wskazał na ścianę.

- Chłopak ma niesprawną nogę, a poza tym chciałam się tym zająć. Kiedy mieszkałam w Juniper Park, nie wolno mi było robić takich rzeczy. Dama nie powinna brudzić sobie rąk pracą fizyczną! - Spojrzała na zaczerwienione od zimnej wody dłonie i zapytała: - Przyszedł pan z wizytą, czy tylko przechodził pan obok?

- Przyszedłem z wizytą.

- Zapraszam do salonu.

Skinął głową.

Jako trzydziestoletnia mężatka, na szczęście nie potrzebuję przyzwoitki, pomyślała Cassandra. Wsunęła głowę do kuchni i powiedziała:

- Prue, przynieś na górę kawę i piernik, dobrze? - Daniel rozejrzał się po salonie. Malowidło na ścianie było już skończone i musiał z niechęcią przyznać, że zrobiło na nim wrażenie. Drażniła go obecność panny Hampden w samym środku jego posiadłości, ale mylił się, sądząc, że będzie miał do czynienia ze zdziwaczałą starą panną. Zauważył też, że w pokoju jest zadziwiająco ciepło.

Obejrzał stojące na kominku drewniane zabawki - myszkę na kółkach i małpkę uderzającą w bębenek.

- Śliczne, prawda? - zapytała Cassandra. - Kupowałam je za zaoszczędzone kieszonkowe od Abednego, wędrownego handlarza.

- Myślałem, że miała pani prawdziwe zabawki, konia na biegunach i tym podobne rzeczy. - Sam w dzieciństwie bawił się takimi drewnianymi figurkami i wiedział, że kosztowały najwyżej kilka pensów.

Pokręciła głową.

- Owszem, było tak, kiedy mieszkałyśmy w domu, to znaczy, przed śmiercią rodziców. Tutaj było inaczej. Siostra miała kilka prawdziwych lalek, ale ja ich nie lubiłam. Za to podobały mi się zabawki Abednego. Pewnie dlatego, że są takie małe. Najbardziej lubiłam tygrysa na sprężynie. - Uśmiechnęła się trochę smutno i dodała: - Niestety, hrabia go skonfiskował.

Rozległ się hałas na schodach i do salonu weszła Prudence, niosąc tacę. Dołożyła do ognia i wyszła. Cassandra próbowała podnieść dzbanek, ale zmarznięte palce odmówiły posłuszeństwa.

- Ja to zrobię. - Daniel nalał kawy do dwóch filiżanek, ukroił po kawałku piernika i usiadł.

Cassandra poczuła się dziwnie. Wcale nie była pewna, czy chce, żeby pan Darke w jej salonie pełnił honory domu. I dlaczego opowiedziała mu o stracie tygrysa?

Gorący napój rozgrzał Daniela i wprawił w dobry, domowy nastrój. Musiał przyznać, że malowidło na ścianie jest piękne. Nawet widok puchacza, śpiącego w rogu pokoju, nie zepsuł mu humoru. Ostatni raz czuł się tak swobodnie, kiedy jeszcze żyli rodzice i w zimowe wieczory cała rodzina gromadziła się przy kominku, żeby piec kasztany.

- Bardzo dobre ciasto - stwierdził z uznaniem.

- Tak. Ciasta pani Wagstaff są słynne. - Już miała dodać, że Ruth pomogła trzeć imbir, ale się powstrzymała. Ten człowiek nie dbał o dzieci.

Daniel też miał świadomość, że atmosfera między nimi stała się niebezpiecznie swobodna. Natychmiast przywołał się do Porządku.

- Pani umowa jest nie do obalenia - powiedział trochę bardziej surowo, niż zamierzał.

- Wiem.

Nastąpiło krótkie milczenie. Daniel ze zmarszczonym czołem patrzył na malowidło na ścianie. Chyba spostrzegł łasicę, pomyślała w popłochu Cassandra.

- Chciałabym być w dobrych stosunkach z sąsiadami - powiedziała, żeby przerwać krępującą ciszę. - Czy nie moglibyśmy odnosić się do siebie w sposób cywilizowany? Moja obecność tutaj nie musi panu przeszkadzać.

- Przeszkadza mi, że przyjęła pani do siebie tych przeklętych Cyganów - odciął się Daniel, odstawiając filiżankę.

- Dlaczego to panu przeszkadza?

- Uzzell mi powiedział, że to złodziejska banda. Kradną i kłusują po lasach. Radził mi, żebym się ich pozbył. A dziś rano wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że rozbili obóz w pani sadzie. - Cassandra chciała coś powiedzieć, ale Daniel nie dał jej dojść do głosu. - Nie zgadzam się na to! Jak złapię któregoś na złodziejstwie, to podam do sądu!

Cassandra zbladła. Od lat istniała niepisana umowa, że Cyganie i okoliczni mieszkańcy, choć prawo tego zabrania, mogą zbierać w lesie chrust i polować na gołębie i zające, które niszczyły im warzywa w ogródkach.

Cóż mogła powiedzieć? Najwidoczniej Uzzell, którego nigdy nie lubiła, zadał sobie trochę trudu, żeby nastawić nowego właściciela przeciwko niej. Jej słowa na pewno tego nie zmienią. Doszła do wniosku, że plotki o bandzie z Londynu są prawdziwe, a to oznaczało kłopoty.

- I co pani na to? - zapytał gniewnie Daniel.

- Wydaje mi się, że powinien pan o tym porozmawiać z pastorem i panem Parslow - odrzekła tak spokojnie, jak tylko potrafiła. - Krążą plotki o tym, że działa tu banda kłusowników z Londynu i Uzzell najprawdopodobniej z nimi współpracuje.

- Uzzell? Bzdura. Ma bardzo jednoznaczny pogląd na kłusownictwo.

- Nie wątpię. - Uśmiechnęła się trochę ironicznie. Daniel nie przywykł do sprzeciwów, a dodatkowo wytrącał go z równowagi fakt, że nie ma prawa nic Cassandrze narzucić.

- Chcę, żeby Cyganie się wynieśli - ciągnął gromkim głosem, który nawet w jego uszach brzmiał zbyt agresywnie. Co w niego, u diabła, wstąpiło? Przecież sam uważał prawo dotyczące polowań na drobną zwierzynę za zbyt surowe.

- Tabor Hosei przyjeżdża tu od wielu pokoleń - oznajmiła cicho Cassandra. - Mój stryjeczny dziadek zatrudniał ich wiosną do siewów, a jesienią do żniw. Lutują garnki, robią wieszaki do ubrań, wyplatają kosze z wikliny. Czasami zdarza im się złapać królika lub gołębia, i to wszystko. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek coś ukradli.

- Dlaczego więc Uzzell im nie ufa?

- Sama się nad tym zastanawiam. - Odpowiedź, która przychodziła jej do głowy, wcale jej się nie podobała. Uzzell najwyraźniej postarał się, żeby Cyganie stali się pierwszymi podejrzanymi, gdyby zrodziły się jakieś podejrzenia o kłusownictwo na większą skalę.

Daniel wstał.

- Nie życzę sobie intruzów w mojej posiadłości. Mam nadzieję, że to jasne. - Zanim wyszedł, dodał z irytacją: - I co tu robi ten puchacz?

Cassandra nie odpowiedziała. Odprowadziła nieproszonego gościa do drzwi, a potem podeszła do okna i patrzyła, jak się oddalał.

Przy każdym spotkaniu z Danielem Agnes nabierała głębszego przekonania, że pan Darke nadaje się na męża. W jej głowie zaczął kształtować się plan, jak zdobyć to, na czym jej zależy, czyli męża i majątek, a przy okazji pozbyć się Ruth Darke. Przeczuwała, że ta dziewczyna kryje jakąś wstydliwą tajemnicę. Agnes miała nosa do takich spraw.

Nigdy nie lubiła otwarcie stawiać sprawy. Zawsze wymyślała iście makiaweliczne intrygi dla własnych korzyści, dlatego zwykle wszystko jej się udawało. Nie tak dawno przez osoby trzecie zasugerowała swojemu ojcu chrzestnemu, że oddana mu bratanica Maria zamierza popełnić mezalians i że to ona bardziej zasługuje na spadek po nim. Musiała postępować bardzo ostrożnie i dołożyła wszelkich starań, żeby zaprzyjaźnić się z Marią. Po odczytaniu testamentu bardzo jej współczuła. Nikt niczego nie podejrzewał, a ona wzbogaciła się o dwa tysiące funtów.

Zresztą nic złego się nie stało. Maria w końcu wyszła za mąż za bogatego człowieka i te dwa tysiące wcale nie były jej potrzebne. Suma ta natomiast dodała Agnes pewności siebie, dzięki czemu zwróciła uwagę syna markiza i wkrótce odkryła jego sekret, dzięki czemu...

Uśmiechnęła się do siebie. Wydobycie z Ruth Darke jej tajemnicy to dziecięca igraszka.

Agnes wiedziała, że jest miejscową pięknością. Adorowali ją nie tylko chłopcy z sąsiedztwa, wielbiły ją również dziewczęta, między innymi córki pastora, Sara i Rachel. Agnes traktowała ich wszystkich bardzo miło, czując, że mogą jej się przydać. Nagle wpadła na świetny pomysł.

Zapukała cicho do buduaru matki.

- Mamo, mogę wejść? - spytała. - Pomyślałam sobie, że...

Po wsi lotem błyskawicy rozeszła się wiadomość, że przyjechali Cyganie i rozbili obóz w sadzie panny Cassandry.

Wiele młodych dziewcząt natychmiast odczuło dotkliwy brak wieszaków na ubrania. Nie zważając na ostrzeżenia matek, wymykały się z domu i biegły do Belvedere Tower.

- Latają za tym Jasperem Burtonem - powiedziała pani Timms do pani Hill. - Gdyby to były moje córki, to sprałabym je na kwaśne jabłko. Będą z tego kłopoty, ja ci mówię.

Jaśniej nie odważyła się wyrazić. Pani Freese udzieliła jej reprymendy za obgadywanie lepszych od siebie i pani Timms wcale się to nie spodobało. I tak uważała za dziwne, że Cyganie zjawili się o nietypowej porze roku. Ale skoro panna Cassandra jest szpiegiem, to wszystko było jasne. Trzeba ją obserwować.

- Jasper to dobry chłopak - odrzekła pani Hill. Lubiła go, choć wiedziała, że to uwodziciel i że nie oprze mu się żadna dziewczyna. Nawet jej, szacownej matronie, matce dzieciom, bardzo się podobał, więc nie dziwiła się młodym dziewczętom. Jasper żadnej nie zwodził. Wszystkie wiedziały, że nie myśli o poważnym związku.

- O wilku mowa - mruknęła pod nosem pani Timms. Prowadząc gniado-srokatego konia, zbliżał się do nich Jasper.

Ależ on jest przystojny, pomyślała pani Hill. Dzięki Bogu, że moje córki są jeszcze małe.

- Dzień dobry - powitał je z uśmiechem.

- Po co tu przyjechaliście? - bez ogródek spytała pani Timms.

- Cyganie to wędrowny lud. Przychodzimy, odchodzimy... - Spojrzał z namysłem na panią Timms i dodał: - Dowiedzieliśmy się, że stary hrabia nie żyje, więc przyjechaliśmy pożegnać zmarłego.

- Uważajcie lepiej na Uzzella - Ostrzegła go pani Hill.

- Wiem o tym. Dziękuję. - Skinął głową.

- Dokąd idziesz? - Pani Timms nie dawała za wygraną.

- Do kowala. Tancerz zgubił podkowę. - Uśmiechnął się i odszedł.

Pani Timms znacząco pociągnęła nosem.

Kuźnia stała na środku wsi, obok gospody Hampden Arms. Sam Wright, kowal, i Phineas, jego starszy syn, kuli właśnie rozgrzane do czerwoności żelazo. Rytmiczny huk młotów roznosił się po całej okolicy. Mieli teraz dużo pracy. Daniel dokonywał wielu napraw w posiadłości, toteż trzeba było przygotować nowe zawiasy do bram, lemiesze i części do wozów.

Barty, młodszy syn kowala, siedział w niewielkim kantorku przy kuźni. Szczupły i nie tak silny jak brat, zajmował się prowadzeniem rachunków ojca. Podniósł właśnie głowę i spostrzegł przybysza.

- To Jasper Burton - powiedział bezgłośnie do ojca i wyszedł przed kuźnię.

Uścisnęli sobie dłonie i Barty poklepał Jaspera po ramieniu.

- Cieszę się, że cię widzę! - zawołał. - Na długo przyjechaliście?

Jasper wzruszył ramionami.

- Zależy, co stary postanowi. Widzę, że macie dużo roboty. Podkujecie mi Tancerza?

Barty skinął głową.

- Zostaw go. Po południu go do was przyprowadzę.

- Przyjdź na kolację. A może masz ochotę zapolować na króliki?

- Dlaczego nie? - chętnie zgodził się Barty.

Następnego ranka Daniel, Ruth i Tom jedli razem śniadanie. Dzieci już wiedziały, że o tak wczesnej porze ojciec nie lubi rozmów, więc siedziały cicho. Tom nad jajkami na szynce, a Ruth nad bułką z miodem. Dziewczynka odkryła niedawno, że lubi gorącą czekoladę, i z przyjemnością, zabarwioną lekkim poczuciem winy, popijała gęstawy płyn. W Yorkshire nie jadali takich śniadań.

Daniel był teraz bardzo zajęty. Wychodził rano, żeby poznać lepiej swoją nową posiadłość i nadzorować prowadzone w niej prace. Z początku robotników denerwowała jego obecność, ale kiedy się przekonali, że pan Darke nie przychodzi po to, żeby ich poganiać, tylko żeby się czegoś dowiedzieć o ich pracy, uspokoili się.

Cieszył się z nawału zajęć. Odkrył, że pan Parslow zostawia prowadzenie gospodarstwa swojemu rządcy, a sam zajmuje się rzeczami, które bardziej przystoją właścicielowi ziemskiemu. Natomiast dla Daniela dzień spędzony na polowaniu był dniem straconym. W każdym razie nie mógłby robić tego zbyt często. Przez całe życie był bardzo aktywny i nie zamierzał tego zmieniać. Siedząc przy stole, przeglądał listy od Briggsa i Nathana Levy'ego.

Ruth powoli odzyskiwała lepsze samopoczucie. Dorothy została jej osobistą pokojówką i chętnie wyjaśniała jej wątpliwości. Mimo to Ruth nie do końca potrafiła się odnaleźć w nowej i sytuacji. Nie miała nawyku czytania książek, nie grała na pianinie, nie potrafiła też wyszywać. Chadzała na długie spacery, czasami w towarzystwie Dorothy, która poznała ją ze swoją matką i siostrą.

To właśnie u Jacksonów Ruth czuła się jak w domu. Z przyjemnością brała małego Franka na kolana i gawędziła z panią Jackson. Czasami zszywała rozdarty fartuszek Molly lub cerowała skarpety pana Jacksona. Z początku pani Jackson protestowała z przerażeniem.

- To nie uchodzi! - wołała.

- Proszę mi pozwolić. Umiem to robić i potrzebuję jakiegoś g zajęcia.

Wracając do domu przez wieś, Ruth widziała, w jakim złym stanie są domy farmerów. Żałowała, że nie potrafi zdobyć się na odwagę i powiedzieć o tym ojcu. Popijając czekoladę, rozmyślała nad tym, co trzeba zrobić, żeby dom Jacksonów bardziej nadawał się do mieszkania.

Daniel podniósł głowę znad listu i wyrwał ją z zamyślenia.

- Ruth, pani Parslow wraz z córką były tak miłe, że zaprosiły cię jutro na lunch. Rachel i Sara Freese też tam będą. Ustalicie, jak się ubierzecie na świąteczne przyjęcie.

Ruth skurczyła się w sobie.

- Czy muszę tam iść? Wolałabym zostać w domu. Daniel zmarszczył brwi. Pani Parslow napisała, że jest to pomysł „drogiej Agnes”. Był uszczęśliwiony, że śliczna blondynka chce sprawić przyjemność jego córce.

Ruth wbiła wzrok w talerz. Jak mu to wytłumaczyć? Odkąd usłyszała o świątecznym przyjęciu, drżała ze strachu na myśl o świętach. Nie miała w co się ubrać i nie lubiła panny Parslow.

- A dlaczego nie?

- Ja tam nie pasuję - wyznała z nieszczęśliwą miną. - Ojcze, proszę, nie każ mi tam iść. Nie będę wiedziała, o czym z nimi rozmawiać.

Przypomniała sobie rozmowę z Dorothy. „Panno Ruth, musi panienka być bardziej stanowcza”.

- Ruth... - zaczął ostro Daniel. Wzięła głęboki oddech.

- Nie! - krzyknęła. - Nie lubię panny Parslow. Jest wścibska. I nie mam żadnej sukni na przyjęcie, więc o czym będę z nimi rozmawiać?

Ojciec wolno odłożył list. Ruth już raz wybuchła w podobny sposób. Przypominała mu Meg, która też była skłonna do nagłych ataków złości.

- Co masz przeciwko pannie Parslow?

- Ona mnie nie lubi.

- Bzdura. - Roześmiał się. - Dlaczego w takim razie zaprasza cię na lunch? - Bardzo mu pochlebiało, że takie wyróżnienie spotyka jego córkę, postanowił jednak zachować ostrożność. Po przykrym zdarzeniu z Barbarą nie chciał się narażać na kolejne upokorzenie.

Ruth patrzyła na niego buntowniczo. Nie lubiła panny Parslow, która próbowała wyciągnąć od niej wiadomości o jej dawnym życiu, jakby szukała tam czegoś kompromitującego. Tego jednak nie mogła ojcu powiedzieć.

- Porozmawiamy o tym przy lunchu - zakończył sprawę Daniel.

Zaraz po śniadaniu Ruth pomknęła do swojego pokoju, szybko się przebrała i niemal biegiem ruszyła do Belvedere Tower. Cassandra była w sadzie, gdzie rozmawiała z panią Chickno.

Ruth zatrzymała się jak wryta i wbiła wzrok w starą Cygankę. Cassandra uśmiechnęła się.

- Poznaj panią Chickno - powiedziała, a potem zwróciła się do staruszki: - To jest panna Darke.

Ruth grzecznie dygnęła. Nigdy jeszcze nie widziała Cyganki, i to z tak bliskiej odległości. Otulona barwnymi chustami pani Chickno przypominała jej egzotyczny, barwny tobołek, z którego wystawała tylko smagła twarz i kosmyki siwych włosów.

Cyganka skinęła głową.

- Zabierz ją do domu - powiedziała Cassandrze. - Widać, ze ma do ciebie jakąś pilną sprawę.

Ruth nie mogła się powstrzymać i jeszcze zanim doszły do wieży, wylała wszystkie swoje żale.

- Nic na to nie poradzę, nie lubię panny Parslow - zakończyła.

- Ja też jej nie lubię - wyznała Cassandra. Widząc zaskoczenie na twarzy dziewczyny, dodała: - To jest mała społeczność. Lepiej jest utrzymywać ze wszystkimi dobre stosunki, o ile to możliwe. - Co prawda, z panem Darke jej się to nie udało. - Jeśli zaś chodzi o wyjściową suknię, to może porozmawiamy o tym z panią Freese? Ona będzie wiedziała, co zrobić.

Nie zważając na protesty Ruth, skierowała się ku plebanii. Niedługo potem siedziały w saloniku pastorowej, pogrążone w poważnej rozmowie.

- Moja droga Ruth - powiedziała w końcu pani Freese. - Napiszę do twojego taty, że sprowadzam krawcową, która uszyje suknie dla Sary i Rachel. Zaproponuję, żeby uszyła kreację również dla ciebie. - Widząc popłoch na twarzy dziewczyny, dodała: - Gdyby żyła twoja mama, z pewnością by tego dopilnowała. Niestety, nie żyje, a mężczyźni nie mają pojęcia o tych sprawach.

- To prawda - zgodziła się Cassandra. - Pan Darke na pewno będzie wdzięczny za pomoc w wypełnianiu ojcowskich obowiązków - stwierdziła, choć wcale nie była tego pewna.

- Ale co ja powiem pannie Parslow?! - zawołała Ruth.

- Prawdę - stwierdziła pastorowa. - Że potrzebna ci nowa suknia i szyje ją dla ciebie moja krawcowa.

- Ale kiedy ona się dowie, że nie mam sukni, zacznie mną pogardzać - wyrzuciła z siebie Ruth.

- Pogardza prawie wszystkimi - odrzekła cierpko Cassandra. - Zwłaszcza kobietami.

Pocieszona tymi słowami Ruth już nic nie powiedziała. Nie protestowała nawet, kiedy pani Freese postanowiła przyprowadzić do salonu swoje córki.

- Muszę cię uprzedzić, że Sara i Rachel uwielbiają pannę Parslow - ostrzegła ją Cassandra, kiedy na chwilę zostały same.

- Dlaczego? - szeptem zapytała Ruth.

- Panna Parslow lubi otaczać się gronem akolitów.

- Kto to jest akolita?

Na schodach rozległy się kroki.

- Ciii! Potem ci wytłumaczę.

Sara i Rachel okazały się o wiele mniej groźnie, niż Ruth się obawiała. Były od niej dwa-trzy lata starsze, a więc w jej oczach niemal dorosłe. Sara miała oczy niebieskie, a Rachel brązowe. Były ciemnowłose i bardzo ładne.

- Ojej! - wykrzyknęła współczująco Sara. - Wiem, jak to jest, wyrosnąć ze starej sukni i nie mieć co na siebie włożyć.

Ruth uśmiechnęła się blado. Nigdy nie miała odświętnej sukni, ale wiedziała, że Sara nie chciała jej urazić.

- Zastanówmy się nad kolorem - ciągnęła Sara, przyglądając się Ruth. - Niebieski?

- Młode dziewczęta powinny ubierać się na biało - wtrąciła pastorowa.

- To takie nudne. - Sara skrzywiła się.

- Może pójdziemy razem na górę i przymierzysz któreś z naszych sukien? - zaproponowała Rachel. - Zapraszam. Zobaczysz, jaka to miła zabawa. No i sprawdzimy, w jakim kolorze jest ci do twarzy. - W dzieciństwie lubiła ubierać lalki, a teraz miała żywą dziewczynkę do ubrania i bardzo jej się to spodobało.

Zaciekawiona i trochę wystraszona Ruth spojrzała na Cassandrę.

- Ależ idź. To dobry pomysł. - Po chwili słychać już było dziewczęcy śmiech na schodach. Cassandra zwróciła się do pani Freese. - Dziękuję. Biedne dziecko, nie bardzo sobie radzi. Mam nieodparte wrażenie, że jej poprzedni dom był zupełnie inny, choć nie chcę jej o to wypytywać.

- To jeszcze prawie dziecko, ale jestem pewna, że niedługo wyrośnie z niej wspaniała panna. Ma piękne oczy, a figura z czasem stanie się mniej kanciasta.

- Dam jej trochę swojego rozmarynowego płynu do włosów - zdecydowała Cassandra. - I polecę miksturę z dzikiego bzu i maślanki do przemywania twarzy. Prawdę mówiąc, potrzeba jej tylko trochę więcej pewności siebie.

Przy lunchu Daniel z zaskoczeniem spostrzegł, że córka jest szczęśliwa i ożywiona. Kiedy wspomniał o wizycie u państwa Parslow, powiedziała, że z chęcią tam pójdzie, i dała mu list od pastorowej.

Daniel przeczytał go szybko.

- To bardzo miło ze strony pani Freese - orzekł. - Powinienem był sam o tym pomyśleć. Napiszę, że się zgadzam. - Może powinien ją poprosić, żeby zajęła się też resztą garderoby Ruth? Nagle coś go zastanowiło. - Kiedy się z nią widziałaś?

- Dzisiaj przed południem. Panna Hampden mnie do niej zabrała.

Znowu przeklęta panna Hampden, pomyślał. Czy ona nigdy nie przestanie się wtrącać w jego życie?

Na zamku de Flagy świętowano powrót Claude'a w towarzystwie syna. Choć nikt nie powiedział tego głośno, widać było, że kuzynka Hortense uznała śmierć Cassandry za szczęśliwe zrządzenie losu.

- Muszę ci znaleźć odpowiednią żonę - zapowiedziała Claude'owi.

- Jestem jeszcze w żałobie - przypomniał. Nie chciał, żeby go do czegokolwiek zmuszano. Poza tym przyszło mu do głowy, że potencjalny teść może zechcieć sprawdzić go o wiele dokładniej niż hrabia Lavington.

Pani de Flagy wzruszyła ramionami. Da Claude'owi kilka miesięcy na pozbycie się tych niedorzecznych skrupułów. Spostrzegła, że kuzyn mniej liczy się z jej życzeniami niż dawniej. Może mu się wydawało, że zostanie jej spadkobiercą, skoro zdołał sprowadzić syna do Francji? Już dawno postanowiła, że nie podejmie decyzji o spadku wcześniej, niż to będzie absolutnie konieczne, a zamierzała żyć długo i przyjemnie.

Teraz, kiedy ta Angielka nie żyła, pani de Flagy była bardziej skłonna oddać jej sprawiedliwość. Pamiętała, że Claude nie traktował żony z szacunkiem. Ostatnio zauważyła w jego sposobie bycia to samo podejście w stosunku do siebie i wcale jej się to nie spodobało.

Doszła do wniosku, że skoro wrócił Maurice, Claude wcale nie jest jej potrzebny.

6

Uzzell siedział w starej chacie wypalaczy węgla drzewnego. Zabite zające, bażanty, kuropatwy i króliki zwisały z haków wbitych w krokwie. Leżący u jego stóp pies dyszał, sapał i tęsknym wzrokiem spoglądał na zwierzynę. Uzzell spodziewał się, że wkrótce zainkasuje niezłą sumę, ale mimo to miał powody do zmartwienia. Nieoczekiwane przybycie taboru zaskoczyło go i pochopnie kazał Cyganom się wynieść. Pożałował tego natychmiast, widząc zdziwione spojrzenie Hosei. Wiadomość o groźbach szybko się rozejdzie i ludzie zaczną się zastanawiać, dlaczego to zrobił.

To prawdziwy pech, że zjawili się akurat wtedy, gdy Złotozęby i Moley mieli przyjechać po zwierzynę. Cyganie, doskonale znający się na tropieniu i czytaniu śladów, stanowili dla Uzzella zagrożenie. Nie mógł też grozić im tak jak okolicznym farmerom.

Spodziewał się, że wyjadą, ale ku jego wściekłości rozbili obóz przy Belvedere Tower. Starał się oczernić ich przed panem Darke, lecz nowy właściciel z pewnością wkrótce się dowie, że wizyty cygańskiego taboru są nieodłączną częścią życia tej okolicy. Uzzell westchnął. Bardzo zależało mu na dokończeniu interesów ze Złotozębym. Przez ostatnie lata zbił sporą fortunę. Jeszcze kilka transportów dziczyzny do Londynu i będzie mógł skończyć z kłusownictwem. Spojrzał na strzelbę, opartą o ścianę. Postanowił, że tym razem nie da się oszukać.

Daniel przeglądał księgi rachunkowe Juniper Park, siedząc w bibliotece. Zapiski z trzech ostatnich lat były chaotyczne, ale przedtem rachunki prowadzono bardzo dobrze, zapisywano je wyraźnym pismem i widać było, że choć nie wydawano zbyt dużo pieniędzy, wszystko w posiadłości szło jak należy. Najwyraźniej wyliczenia prowadził jakiś dobry księgowy. Jego inicjały - C.H. - widniały pod koniec każdego tygodnia.

Widać, że ten człowiek dobrze dawał sobie radę z zarządzaniem posiadłością, chociaż rozrzutność hrabiego na pewno utrudniała mu zadanie. Tylko gdzie on teraz jest? Pewnie z rozpaczy zrezygnował, pomyślał Daniel. Trudno się było dziwić. Gdyby jednak dał się namówić do powrotu, to wszystko szłoby o wiele sprawniej.

Na razie Daniel nie miał rządcy z prawdziwego zdarzenia. Z zapisków wynikało, że Uzzell dostawał dodatkowe trzy szylingi za pobieranie czynszu od dzierżawców. Daniel nie stwierdził żadnych nadużyć. Niestety, leśniczy nie zawracał sobie głowy żadnymi naprawami ani nadzorem prac polowych.

Daniel miał zamiar odwieźć Ruth na proszony lunch do państwa Parslow, a przy okazji poprosić pana domu o sąsiedzką radę. Jeśli przy okazji zobaczy pannę Parslow, to będzie bardzo miłe, ale postanowił zbyt wiele sobie nie obiecywać.

Tego ranka Ruth czuła się bardziej pewna siebie. Otuchy dodało jej wyznanie panny Hampden, że ona też nie przepada za panną Parslow. Dorothy przyznała się do tego samego.

- Patrzy z góry na moją matkę - wyjawiła służąca. - Zawsze daje jej do zrozumienia, że powinna się wziąć w garść. A przecież to nie jest wina mamy, że choruje. Gdyby to od niej zależało, to na pewno byłaby zdrowa.

Ruth ze zrozumieniem pokiwała głową. Dawniej, w Yorkshire, tak samo się czuła, rozmawiając z żoną farmera, od której kupowała jajka. Tamta kobieta zawsze wpędzała ją w niczym nieuzasadnione poczucie winy.

- Nie powinnam obmawiać lepszych od siebie - zmitygowała się Dorothy.

- Panna Parslow ma być lepsza? Akurat! - W Ruth obudził się odziedziczony po dziadku Isaacu szacunek dla prostego człowieka i skłonność do obrazoburstwa, taka sama, jaka w młodości cechowała Daniela. - Nie przepracowała w życiu ani jednego dnia.

- Panno Ruth! - oburzyła się służąca. - Nie wolno mówić takich rzeczy!

- Przecież to prawda!

- No, rzeczywiście. - Dorothy zachichotała.

Był mroźny, słoneczny dzień. Ruth, ubrana w nowy płaszcz, kapelusz i mufkę, ucieszyła się na wieść, że ojciec sam odwiezie ją do państwa Parslow. Wsiedli do starego powoziku, którym dawniej jeździła Cassandra. Ruth z dumą stwierdziła, że ojciec doskonale się prezentuje w ciemnozielonym płaszczu i lśniących, czarnych butach z cholewami. Usiadła wyprostowana, starając się nie przynosić mu wstydu.

Kiedy mijali dom Jacksonów, powiedziała:

- Tutaj mieszka rodzina Dorothy. To bardzo wilgotny dom, a pani Jackson stale kaszle. - Spojrzała na ojca z nadzieją, ale nie miała odwagi wyrazić się jaśniej.

Daniel popatrzył na dom z zapadniętą strzechą. Dobrze wiedział, że takie lokum nie służy zdrowiu.

- Nie chcę, żebyś odwiedzała tego rodzaju miejsca - oznajmił. - To siedlisko wszelkich chorób.

Nie odwiedzać domu Jacksonów?! Nie rozmawiać więcej z mamą Dorothy, nie bawić się z małym Frankiem? Ruth była przerażona. To niesprawiedliwe. Daniel spojrzał na nią z ukosa i zobaczył w jej ciemnych oczach bunt.

- Czy wyraziłem się jasno? - zapytał groźnie, sam trochę zaskoczony.

- Tak - odrzekła, spoglądając na niego wyzywająco. Wyraził się całkiem jasno, ale nie miała zamiaru go słuchać. Był właścicielem całej okolicy. Powinien dbać o domy farmerów, żeby nie były siedliskiem wszelkich chorób!

Resztę drogi do Mattick Hall przebyli w milczeniu. Ruth rozmyślała o swoich wadach, a Daniel o tym, że zależy mu na opinii córki.

Kiedy zajechali na miejsce, Ruth z ulgą zauważyła, że są tam już Sara i Rachel. Pani Parslow przywitała ją miło. Agnes, chociaż zamierzała jedynie chłodno skinąć głową, na widok Daniela cała się rozpromieniła.

- Panna Darke! Jak cudownie! - Przechyliła głowę i zwróciła się do Daniela: - Czyżby pan również był zainteresowany modą?

Daniel roześmiał się.

- Ależ nie. Przyjechałem, żeby poprosić pani ojca o radę, jeśli zechce mi poświęcić trochę czasu.

Agnes wiedziała, że ojciec może być zajęty co najwyżej lekturą gazety, i znacząco zerknęła na matkę.

- Jestem pewna, że mój mąż z przyjemnością z panem porozmawia - zapewniła pani Parslow. - A potem musi pan zjeść z nami lunch.

- Dziękuję.

Panna Parslow wyglądała na uszczęśliwioną jego wizytą. Zauważył też wymianę spojrzeń miedzy nią a matką. Co za miła odmiana po wymuszonej uprzejmości Barbary Lorrimer.

Ruth, Sara i Rachel poszły za Agnes na górę, pani Parslow natomiast zaprowadziła Daniela do gabinetu męża.

Pan Parslow, choć tyranizował domowników, w towarzystwie innych właścicieli ziemskich zmieniał się w jowialnego, dobrodusznego jegomościa. Rozmawiał kiedyś z Dunnem, dawnym prawnikiem hrabiego, i wiedział, że Daniel jest bardzo zamożny. Doszedł do wniosku, że z człowiekiem o takich dochodach należy utrzymywać przyjazne stosunki. Kiedy Daniel spytał go, kto był dawniej rządcą Juniper Park,- odpowiedział bez namysłu.

- Panna Hampden.

- Panna Hampden? - Daniel nie dowierzał własnym uszom. Potem przypomniał sobie inicjały C.H.

- Tak, i robiła to bardzo dobrze, jak na kobietę oczywiście. W dodatku Lavington bardzo niechętnie wydawał pieniądze na naprawy i remonty. Kiedy wyszła za mąż, posiadłość zaczęła podupadać. Hrabiemu żal było pieniędzy na zatrudnienie rządcy z prawdziwego zdarzenia. Uzzell pobierał czynsz od dzierżawców, ale innych spraw nikt nie nadzorował.

- Panna Hampden jest mężatką? - Daniel nie wiedział dlaczego, ale ta wiadomość wcale mu się nie spodobała.

- W tysiąc osiemset pierwszym roku wyszła za mąż za Francuza, niejakiego de Tessy, potomka porządnej, emigranckiej rodziny. Wyjechali do Francji, gdzie de Tessy ma krewnych. Nie znam szczegółów, ale panna Hampden wróciła do Anglii krótko przed śmiercią starego hrabiego.

- Ale dlaczego udaje, że jest panną?

- Och, to nie jest żaden sekret. Lepiej używać panieńskiego nazwiska, kiedy prowadzimy wojnę z Bonapartem.

- Cesarzem Napoleonem - wtrącił ironicznie Daniel. Niedawno rozeszła się wiadomość, że Bonaparte koronował się na cesarza Francuzów.

- Właśnie. - Parslow spojrzał na gościa i dodał: - Jeśli chce pan wiedzieć więcej na temat zarządzania Juniper Park, musi pan spytać pannę Hampden.

Daniel niecierpliwie zmarszczył brwi. Gdziekolwiek się odwrócił, natrafiał na pannę Hampden. Nie znosił przemądrzałych kobiet. Powinny znać swoje miejsce, tak jak Matty.

- Darke, chciałem porozmawiać o tych plotkach - ciągnął pan Parslow. Widząc pytający wzrok Daniela, wyjaśnił: - Chodzi mi o tę bandę kłusowników z Londynu. Leśniczy kilka razy mi meldował, że widział w lesie jakichś obcych. Zauważył też, że ubywa zwierzyny. Kłusownictwo to bardzo dochodowy interes, zwłaszcza przed świętami.

- Uzzell nic mi nie mówił. Powiedział tylko, że powinienem uważać na tych Cyganów. Według niego to włóczędzy i złodzieje.

- Bzdura! - roześmiał się Parslow. - Przyjeżdżają tu od niepamiętnych czasów. Bardzo się przydają w porze żniw.

- Twierdzi pan, że Uzzell to kłamca? - zapytał chmurnie Daniel.

- Nic takiego nie powiedziałem. Osobiście nie przyłapałem go na żadnej nieuczciwości. Radzę tylko, żeby miał pan oczy szeroko otwarte. To wszystko.

Parslow był już drugą osobą, która sugerowała, że Uzzell nie jest uczciwy. Czyżby więc nie potrafił zarządzać własną posiadłością? Takie przypuszczenie bardzo mu się nie spodobało. Owszem, był tu nowy, ale od lat prowadził interesy i pochlebiał sobie, że na kilometr wyczuwa kanciarza. W księgach rachunkowych nie znalazł nic podejrzanego.

Rozmawiali jeszcze niemal przez godzinę. Parslow udzielił wielu cennych wskazówek, które Daniel zapisywał w notesie.

- Poluje pan, Darke? - zapytał na koniec.

- Nie, chociaż w dzieciństwie chodziłem w nagonce.

- Nie ma pan więc nic przeciwko temu, żeby myśliwi przejeżdżali przez pańską ziemię?

- Absolutnie nic. Czy hrabia też polował?

Parslow skinął głową i już miał rozpocząć opowieść o myśliwskich umiejętnościach Lavingtona, gdy przerwał mu gong.

- Lunch. - Gospodarz zatarł dłonie. - Dołączymy do pań?

Ruth spodziewała się, że razem przejrzą żurnale i omówią fasony sukien, ale wkrótce się przekonała, że Agnes miała zamiar wyłącznie chwalić się własnymi kreacjami.

Kiedy weszły do różowej sypialni Agnes, czekała już na nie służąca Hanna. Wiedząc od Cassandry, że Hanna jest siostrą Lizzie, Ruth nieśmiało się do niej uśmiechnęła.

- Pomóżcie mi dokonać wyboru - powiedziała Agnes. Skinęła na Hannę, a ta z pełną szacunku ostrożnością zaczęła wyjmować z szafy suknie i rozkładać je na łóżku. Sara i Rachel wzdychały i piszczały z zachwytu. Ruth starała się dotrzymać im kroku.

- Ojej! - zawołała Rachel, dotykając błękitnej sukni z jedwabną podszewką. - Spójrz, Saro! Po prostu boska! Panno Parslow, niech pani wybierze tę!

- Ładna, prawda? - Agnes uśmiechnęła się. - Byłam w niej na balu u księżnej Somerwater, w zeszłym roku.

- Mnie podoba się ta. - Sara wskazała na suknię w kolorze kości słoniowej, wyszywaną w maleńkie różyczki.

Rzeczywiście, sukienka była ładna, ale Ruth wydała się nieco zbyt głęboko wycięta. Poza tym mimo podszewki, była niemal przezroczysta.

- Pannie Darke się nie podoba - zauważyła Agnes.

- Ależ... podoba mi się. Tylko... czy nie jest zbyt... śmiała? Agnes wybuchnęła perlistym śmiechem.

- Co za prowincjonalna myszka!

- Właśnie taka ma być - wyjaśniła Rachel. - Taka jest teraz moda. - Dobrze wiedziała, że mama nigdy nie pozwoliłaby jej ubrać się w coś takiego.

- Niektóre panie nawet zwilżają wodą halki, żeby bardziej przylegały do ciała - powiedziała Sara, z zazdrością spoglądając na suknię. Ciekawe, jak by się czuła, wkraczając w takiej sukni na salę balową pełną mężczyzn.

To obrzydliwe, pomyślała Ruth. Panie zwilżające halki przywodziły jej na myśl ulicznice, a to z kolei przypominało jej o dawnym życiu. Oczywiście, matka nigdy nie włożyłaby czegoś takiego, ale ciotka Kitty nie miałaby żadnych oporów. Ruth nie mogła się doczekać zmiany tematu.

- A wieczorowe pantofelki? - zapytała szybko Sara. Podziwiała elegancję Agnes, ale wiedziała też, że potrafi ona mówić przykre rzeczy, jeśli ktoś nie okazuje jej podziwu, tak jak teraz Ruth.

Hanna wyjęła z szafy pantofelki ze srebrzystego jedwabiu i z niebieskiego aksamitu.

- Och! Te srebrne są przepiękne! - zachwyciła się Rachel. - Śliczne. Jak z bajki - przytaknęła skwapliwie Ruth.

- Pantofelki jak z bajki dla bajkowej panny - dokończyła Rachel.

- A co ty włożysz na przyjęcie? - Agnes zwróciła się to Ruth.

- Nie wiem. Suknia jest jeszcze u krawcowej.

- Żałuję, że już wyrosłam z tej złocistożółtej - z westchnieniem oznajmiła Sara. - Bardzo ją lubiłam.

- Kiedy byłam małą dziewczynką, miałam taką ładną, białą z wiśniową szarfą - dorzuciła Agnes. - A ty, Ruth? Opowiedz nam o swoich ulubionych sukniach.

Ruth wpadła w panikę. Co powiedzieć? Jeszcze nigdy nie miała wyjściowej sukni. Czy ma udawać? Zdała sobie sprawę, że Agnes znów usiłuje z niej coś wydobyć. Postanowiła, że nie będzie kłamać.

- Nigdy nie miałam wyjściowej sukienki - oświadczyła.

- Dziwne! - Agnes roześmiała się dźwięcznie. - Ale chyba twoja mama czasami wydawała przyjęcia? Na pewno zapraszała wspólników od interesów twojego ojca.

Jaka ona okrutna, pomyślała Ruth. Jest jak kot, który zabawia się myszą. Mama bardzo chciała uczestniczyć w życiu ojca, być jego żoną, poznać jego znajomych. Nagle oczy Ruth wypełniły się łzami.

- Moja mama była chora - powiedziała, z trudem panując nad drżącym głosem.

Agnes uśmiechnęła się z satysfakcją. A więc jest jakaś tajemnica. Musi być. Dlaczego nigdy nie mówi się o pani Darke?

- Ojej - powiedziała. - Tak mi przykro.

Miękki głos gongu obwieścił, że podano lunch. Ruth odetchnęła z ulgą. Kiedy dotarły do jadalni, byli tam już państwo Parslow z Danielem. Posiłek przebiegł w swobodnej atmosferze. Pan Parslow kroił zimną szynkę, a Agnes namawiała wszystkich na sałatkę.

Właśnie zaczęli jeść, kiedy zjawił się Freddy i stanął jak wryty na widok Daniela i trzech dziewcząt.

- Mój syn, Freddy. A to pan i panna Darke - przedstawił gospodarz i zaraz dodał: - Spóźniłeś się.

- Przepraszam. Grałem w kościele na organach - beztrosko odparł Freddy. Puścił oko do Rachel i usiadł obok Ruth.

- Na organach! - prychnął zdegustowany ojciec. - Nie masz nic lepszego do roboty?

Przyzwyczajony do komentarzy ojca, Freddy tylko wzruszył ramionami i zwrócił się do Ruth.

- Niech no zgadnę, panno Darke: Agnes chwaliła się wam swoimi sukniami, wywołując ogólną zazdrość, prawda? Ruth spojrzała na niego niepewnie.

- Widzę, że mam rację - oznajmił z uśmiechem. - Biedaczki. Poproszę o sól.

Ruth podała mu solniczkę. Od razu poczuła do niego sympatię. Nareszcie ktoś tu mówi prawdę.

Agnes siedziała obok Daniela. Wśród gwaru rozmowy szepnęła:

- Biedna panna Darke jest taka nieśmiała. Bardzo mi jej żal.

Daniel uśmiechnął się.

- To bardzo miło z pani strony, że zadała sobie pani tyle trudu. Bardzo się cieszyła na tę wizytę.

Czyżby, z powątpiewaniem pomyślała Agnes, głośno zaś zapytała:

- A nie myślał pan o tym, żeby ją wysłać do szkoły z internatem? Spotkałaby tam dziewczęta z dobrych domów, nabrała ogłady towarzyskiej. Kilka lat w Bath bardzo dodaje pewności siebie.

- Ruth nie chce rozstawać się z bratem.

- To wzruszające. - Co za absurd, stwierdziła w duchu. Nic więcej nie powiedziała, ale wiedziała, że ziarno zostało zasiane.

Barty i Jasper mieli już za sobą jedną noc udanego kłusowania. Tego dnia Barty znów się wybrał do obozu Cyganów.

Noc była bezchmurna i Droga Mleczna przecinała niebo niczym srebrna tęcza. Orion jeszcze nie wzeszedł nad wschodnim horyzontem. W oknach domów migotały światła.

Barty miał na sobie ciemny płaszcz z głębokimi kieszeniami na upolowaną drobną zwierzynę. Okrążył Belvedere Tower i podszedł do obozu. Już z daleka widział ognisko i skupionych wokół niego ludzi. Pani Chickno siedziała w ozdobnie rzeźbionym fotelu. Zza jednego wozu dochodził stłumiony chichot. Potem wyszła stamtąd jakaś dziewczyna, wygładzając na sobie ubranie i chowając kosmyki włosów pod czepek. Za nią ukazał się Jasper. Szepnął jej coś do ucha, klepnął ją w pośladek i podbiegł do Barty'ego. Dziewczyna uciekła.

- Która to tym razem?

- Rosie Timms.

Wszystkie dziewczyny Timmsów to latawice, pomyślał Barty, a chłopcy to tchórze, jak biedny Johnny, który bał się własnego cienia. Często przychodziło mu do głowy, że to pani Timms jest temu winna.

Zwrócił się do Jaspera:

- Sądziłem, że jesteś zaręczony.

- Bo jestem - potwierdził z uśmiechem. - Ale Mikailia jest gdzieś w Yorkshire, a ja tutaj.

Barty nie drążył tematu. To nie jego sprawa. Podszedł do ogniska, przywitał się z Hoseą i panią Chickno.

Była już głęboka noc, kiedy wraz z Jasperem wyruszyli do lasu.

Jasper gwizdnął cicho na psa.

- Wczoraj w nocy coś odkryłem - powiedział. Szli, kryjąc się w cieniu żywopłotu.

- Co takiego?

- Zobaczysz.

Podążali wzdłuż strumienia, a potem przez zagajnik, przylegający do drogi do Farnham. Barty był zdziwiony, ale ufał towarzyszowi, więc kiedy ten nagle padł na ziemię i zaczął się czołgać, uczynił to samo.

Jasper zatrzymał się, poślinił palec i uniósł do góry. Wiatr trochę się zmienił. Po chwili czołgali się dalej. Barty zrównał się z towarzyszem, który właśnie na coś wskazywał.

Kilka metrów przed nimi stała opuszczona chata wypalaczy węgla. Zza szyby okna sączył się cienki strumyk światła.

- Uzzell? - spytał szeptem Barty. Jasper skinął głową.

- Wytropiłem go wczoraj w nocy, kiedy niósł wypchany worek, pewnie ze zwierzyną. Siedział tu chyba pół godziny, potem wyszedł, ale worek był już pusty. Zamknął drzwi na klucz i zasłonił okna.

- Zdaje się... - zaczął Barty.

- Ciii... Słuchaj!

Usłyszeli stukot końskich kopyt i skrzypienie wozu. Kiedy się zbliżył, mogli obejrzeć jego zarys w świetle księżyca. Zatrzymał się przed chatą i zeskoczyło z niego dwóch mężczyzn. Jeden zawrócił wóz, drugi zapukał w okno.

Uzzell wyszedł przed chatę. Drugi z mężczyzn ustawił już wóz i wszyscy trzej weszli do środka, zamykając za sobą drzwi. Rozległy się podniesione głosy, krzyki i głuche uderzenia. Jasper podczołgał się bliżej.

W chacie Uzzell uderzał pięścią w rozchwiany stół stojący pod oknem.

- Mówię wam, że brakowało więcej niż dwa funty.

- Nazywasz mnie kłamcą? - Złotozęby wyszczerzył się i w uśmiechu, ale macał wiszący u pasa nóż.

- Zaczekaj. - Moley położył mu rękę na ramieniu, próbując go uspokoić. Złotozęby był bardzo porywczy i lada chwila mogła polać się krew. Pociągnął go do kąta i gorączkowo wyszeptał mu do ucha: - Jest nam tu potrzebny, bez niego nie będzie zwierzyny. Na nic nam się nie przyda, jak będzie leżeć dwa metry pod ziemią.

Złotozęby odepchnął go.

- Sam liczyłem - powiedział.

- Pomyliłeś się. I macie mi dopłacić, bo nie dam wam nowego towaru. - Uzzell wyjął spod stołu gotową do strzału broń.

Złotozęby roześmiał się, ale nadal był czujny.

- Nie strzelisz! Hałas zaalarmowałby okolicznych mieszkańców.

- Tak myślisz? - wycedził Uzzell. - A co niby mam do stracenia? Nic.

- Dajcie spokój - prosił Moley, wystraszony takim obrotem sprawy. Gdyby Uzzell ich obu zastrzelił, łatwo by się wytłumaczył, że złapał ich na gorącym uczynku, a martwi nie mają okazji nic wyjaśnić. - Przecież jesteśmy po tej samej stronie.

Złotozęby przez chwilę zmagał się z sobą, w końcu wzruszył ramionami i powiedział:

- Dobra, może się pomyliłem. Zabieramy towar. Uzzell opuścił broń, ale jej nie zabezpieczył.

- Najpierw się rozliczymy.

Złotozęby spojrzał na niego złym wzrokiem, sięgnął do kieszeni i rzucił na stół sakiewkę.

- Masz. Przelicz. - Zapamiętam to sobie, pomyślał. Nikt nie będzie mi się bezkarnie narażać.

- Ty... - Uzzell wskazał na Moley a. - Ty przelicz. Moley zerknął na wspólnika i drżącymi palcami zaczął przeliczać pieniądze, układając monety w jednofuntowe stosy.

Leśniczy nie zdejmował palca ze spustu.

- Zamówiliście sto bażantów. Są. Osiemdziesiąt kuropatw. Mam siedemdziesiąt dwie. Czeka też na was dwadzieścia sześć zajęcy, trzydzieści królików i sama. Według moich wyliczeń należą mi się dwadzieścia dwa funty i pięć szylingów.

Moley zaczął odliczać sumę. Okazało się, że w sakiewce jest siedemnaście funtów i piętnaście szylingów. Złotozęby wyjął z kieszeni mniejszą sakiewkę i rzucił na stół. Moley doliczył cztery funty i dziesięć szylingów.

Uzzell skinął głową, kazał Moleyowi włożyć pieniądze do większej sakiewki i schował je do kieszeni.

- W porządku - oznajmił. - Od dziś będziemy się rozliczać uczciwie. - A to jest wasze. - Wskazał na zwierzynę.

Jasper i Barty tymczasem doczołgali się na tył chaty i skryli za żywopłotem. Za krzakami widzieli konia i wóz. Słyszeli podniesione głosy. Wtem drzwi się otworzyły i z chaty wyszło dwóch nieznajomych, dźwigając zwierzynę. Układali kolejne partie na wozie i nakrywali starymi workami.

Jasper uniósł się nieco, przyłożył dłonie do ust i zarżał, naśladując konia. Trzej mężczyźni wybiegli z chaty, Uzzell z uniesioną bronią.

- Szybko, dumie - syczał. - Ruszajcie się.

- Kto to może być?

- Pewnie jeden z tych przeklętych Cyganów. Pośpieszcie się. Barty uśmiechnął się do Jaspera. Mężczyźni na końcu wynieśli z chaty łanię, wskoczyli na wóz i odjechali. Twarz Złotozębego wykrzywiał morderczy grymas.

Uzzell został na miejscu, nie wypuszczając broni, rozglądał się wokół. Chłopcy przywarli do ziemi, Jasper położył dłoń na Pysku psa. Po długich pięciu minutach leśniczy odszedł. Słychać było, jak przedziera się przez zagajnik i przechodzi przez ogrodzenie na pobliskie pole.

Barty szybko policzył w myślach. Uzzell najprawdopodobniej zainkasował dziś ponad dwadzieścia funtów, sumę, na którą farmer musiałby pracować cały rok. Nic dziwnego, że tak uparcie zwalczał wszelkie kłusownictwo na drobną zwierzynę i zabraniał farmerom zbierać drewno na opał. Nie chciał, żeby ktoś wpadł na trop jego zakazanej działalności.

Za coś takiego można było zawisnąć na szubienicy.

Jasper wstał.

- Chodź, zobaczymy, co tam jest. - Wskazał na chatę. Drzwi były otwarte. Znaleźli hubkę i krzesiwo i zapalili ogarek. Od razu poznali, że chata została zamieniona w przechowalnię upolowanej zwierzyny. We wszystkie belki wbito haki, na podłodze widać było ślady zaschniętej krwi.

- Zostawili coś - zauważył Jasper, podnosząc z ziemi zająca, królika i parę bażantów. Ze śmiechem podał królika i jednego bażanta koledze. - Łatwa zdobycz!

Prudence zauważyła ze złością, że w obozie cygańskim stale kręcą się jakieś dziewczyny z wioski. Cyganki, ciemnowłose i ciemnookie, ze złotymi kolczykami w uszach, ubrane w barwne stroje, trzymały się z dala od innych. Czasami tylko uśmiechały się do Prudence, kiedy brała wodę ze studni.

To Jasper, najmłodszy syn Hosei, przyciągał jak magnes dziewczęta ze wsi, a wszystkie one spoglądały z góry na Prudence. Cóż dla nich znaczyła dziewczyna z przytułku dla ubogich, która nie miała nawet prawdziwego nazwiska? lnu? nadała jej kierowniczka przytułku, a nazwisko dostała na cześć jednego z dobroczyńców tej instytucji.

Codziennie musiała wstawać o świcie i rozpalać w piecu, żeby był gotowy, kiedy pani Wagstaff o wpół do dziewiątej przychodziła do pracy. Musiała przynieść wodę ze studni wyczyścić palenisko. Grzała wodę dla panny Cassandry, parzyła kawę lub herbatę.

Wiedziała, że w porównaniu z tym, jak powodzi się niektórym dziewczętom, nie dzieje jej się krzywda. Praca nie przekraczała jej sił, w wieży były tylko cztery pokoje. W przytułku zawsze otaczały ją inne dziewczęta, więc tęskniła za samotnością, jednak tutaj, kiedy gospodyni wracała do siebie do domu, a ona podała już kolację pannie Cassandrze, wieczory bardzo jej się dłużyły. Brakowało jej kogoś, z kim mogłaby porozmawiać. Miała tylko czternaście lat i nieprzywykła do samotności. W przytułku spała wśród innych dziewcząt i nigdy nie bała się skrzypienia podłogi czy odgłosów nocy.

Kiedy więc pewnego dnia Jasper zajrzał do wieży i podarował jej własnoręcznie zrobioną drewnianą szkatułkę, zaprosiła go na piernik pani Wagstaff.

- Jesteś pewna, że to wypada? - spytał.

- Panna Cassandra jest na górze - wyjaśniła Prudence. - Muszę tu być, w razie gdyby czegoś potrzebowała.

- No, dobrze. Wstąpię na dziesięć minut - zgodził się z uśmiechem.

W przytułku często słyszała kazania na temat cnoty i ostrzeżenia przed niebezpieczeństwami, jakie niosą kontakty z młodzieńcami, którym tylko jedno w głowie, ale niewiele z tego rozumiała.

Niebezpieczeństwo kojarzyło jej się z alkoholem, podejrzanymi spelunkami, tańcami w gospodzie. Tutaj, w Belvedere Tower, gdzie piętro wyżej siedziała w swoim pokoju panna Cassandra, co mogło jej grozić? Dobrze było siedzieć w kuchni z Jasperem i przy świetle pojedynczej świecy rozmawiać o najróżniejszych rzeczach.

- W zeszłym miesiącu przyjechał tu mąż panny Cassandry - wyszeptała konfidencjonalnym tonem. - Jaki przystojny! Poszedł do niej na górę, a potem usłyszeliśmy jakiś rumor. Pani Wagstaff pobiegła tam. Panna Cassandra leżała na podłodze... On próbował ją udusić!

- Czy coś jej się stało? - Jasper był wstrząśnięty.

- Całą szyję miała siną! - Dziewczyna wzdrygnęła się na wspomnienie tej sceny. - Myślałam, że ona jest szpiegiem - wyznała. - To znaczy, przed tym zdarzeniem.

- Szpiegiem! - Jasper prychnął rozbawiony. - Na pewno nie.

- Ale to by było niesamowite!

- Widzę, że lubisz sensacje. - Objął ją ramieniem.

- O, tak. - Jasper przysunął się do niej, a po chwili ciszy Prudence pisnęła cienkim głosem: - Nie... nie mogę. Muszę iść... znaczy, ty powinieneś już iść.

Jasper wstał.

- Nie rób takiej zmartwionej miny. - Dotknął palcem czubka jej nosa. - Czy pocałunek dwojga przyjaciół to coś złego?

Otworzył drzwi kuchni i spojrzał w niebo. Dziewiąta. Jak ten czas leci. Zamierzał dziś z bratem zastawiać wnyki, więc pożegnał się i wyszedł.

Prudence wolno zamknęła drzwi, stanęła przy oknie i długo odprowadzała wzrokiem odchodzącego chłopca.

Następnego ranka Cassandra otrzymała niespodziewany list.

- Lizzie go przyniosła - wyjaśniła pani Wagstaff. Wyrabiała właśnie ciasto na chleb.

Cassandra spojrzała na list. Był napisanym wyraźnym, sekretarskim pismem. Zaniosła go na górę i złamała pieczęć.

Droga Panno Hampden!

Dowiedziałem się, ze przed ślubem sprawowała Pani obowiązki rządcy w majątku hrabiego. Byłbym wdzięczny, gdyby zechciała mi Pani poświęcić kilka godzin i udzielić paru rad. Proponuję spotkanie dziś o jedenastej. Jeśli ten termin Pani nie odpowiada, proszę wyznaczyć inny.

Z poważaniem,

D. Darke

Patrzyła zdumiona na list. Ktoś, być może pan Parslow, opowiedział mu o jej małżeństwie. Nie była to tajemnica, ale wolałaby, żeby pan Darke o tym nie wiedział. Po ostatnim spotkaniu z Claude'em nadal męczyły ją złe sny i każdej nocy sprawdzała, czy drzwi są zaryglowane. Małżeństwo, które z początku dawało jej nadzieję na nowe życie, zamieniło się w koszmar.

Usiadła za biurkiem i wybrała gęsie pióro. Napisała, że z przyjemnością odwiedzi go o jedenastej. Podpisała list C. Hampden, zaadresowała i poleciła Prudence, żeby natychmiast go doręczyła.

Przez moment zastanawiała się, w co się ubierze, ale natychmiast zganiła się w myślach. Jakież to miało znaczenie? Mimo to przebrała się w nową suknię i starannie ułożyła włosy.

Za pięć jedenasta była już w Juniper Park. Nie odwiedzała domu od śmierci hrabiego i trochę bała się tej wizyty. Jakie zmiany wprowadził pan Darke? Czy zobaczy tam szkarłatne obicia i wulgarne złocenia?

Drzwi otworzył jej Gilling, kamerdyner.

- Dzień dobry, panno Cassandro. - Uśmiechnął się szeroko. - Pan Darke czeka w bibliotece. - Dał znak lokajowi, żeby wziął jej płaszcz i kapelusz, a potem poprowadził ją korytarzem.

Kroczyła po marmurowej posadzce, rozglądając się bystro. Z ulgą stwierdziła, że nowy właściciel niewiele tu zmienił. Wnętrza były teraz bardziej zadbane, naprawiono połamane okiennice, ale ścian nawet nie odmalowano.

Gilling zapukał do drzwi biblioteki i zaanonsował jej przybycie:

- Panna Hampden, proszę pana.

Daniel wstał. Wyciągnął rękę na powitanie.

- Bardzo się cieszę, że panią widzę, zwłaszcza że zaproszenie było niespodziewane. Gilling, przynieś nam kawę. Proszę usiąść, panno Hampden.

Na stole leżały księgi rachunkowe posiadłości.

- Musi pani wiedzieć, że całe życie spędziłem w fabryce. Tam przez cały rok robi się to samo. Tutaj jest zupełnie inaczej. Zauważyłem, że odkąd pani wyjechała, nikt nie zajmował się zarządzaniem posiadłością. Pani stryjeczny dziadek jedynie zlecił leśniczemu Uzzellowi zbieranie czynszu. Nie wiem tylko, dlaczego wybrał akurat jego.

- Uzzell umie czytać i pisać - wyjaśniła Cassandra. Daniel roześmiał się.

- No, nie wiem. - Pokazał jej niezdarny i pełen błędów wpis do księgi.

Cassandra uśmiechnęła się.

- Dziadek niewiele lepiej znał się na ortografii. Zapewne nie dostrzegł tu żadnych błędów.

Daniel również się uśmiechnął. Kiedy wrócił Gilling z kawą, rozluźnili się jeszcze bardziej. Cassandra z przyjemnością wypiła łyk gorącego płynu. Zapomniała już, jak zimno było w Juniper Park. W kominku płonął ogień, ale do środka pokoju ciepło nie docierało.

- Powinien pan przerobić kominy według zaleceń hrabiego Rumforda - oznajmiła nagle, natychmiast jednak dodała: - Przepraszam. To nie moja sprawa.

- Co by to dało?

- Bardzo wiele. - Wyjaśniła mu sposób i skutki unowocześnienia przewodów kominowych, a nawet starannie naszkicowała, na czym miałyby polegać zmiany.

Daniel przez chwilę przyglądał się rysunkowi.

- Pamiętam, że w pani wieży było bardzo ciepło. To dzięki tej nowej konstrukcji?

- Tak. Dawniej zimą bywało tam wręcz lodowato. Powinien pan porozmawiać o tym z panią Freese. Na plebanii również unowocześniono piece i kominy.

Może ona nie jest taka okropna, pomyślał Daniel, obserwując swojego gościa znad filiżanki kawy. Podobała mu się też jej fryzura.

Cassandra wyjęła z torebki złożony plik kartek papieru i podała mu.

- Oto lista koniecznych prac. Sporządziłam ją dziś rano.

Oczywiście, każdego roku wygląda to trochę inaczej. Niekiedy zimą nie można wykonać pewnych prac, ponieważ ziemia jest zmarznięta. Wypisałam też, kto jest za co odpowiedzialny i w posiadłości.

Daniel zerknął na papiery. Stolarz, kowal, bednarz, ogrodnik, siodlarz, kołodziej, kamieniarz... Lista zajmowała kilka stron.

- Mój ojciec był kamieniarzem - powiedział nagle.

- To bardzo trudne zajęcie. Nasz kamieniarz, Tunnicliffe, pracuje we wszystkich okolicznych wioskach. Ostatnio jednak ma niewiele zajęcia w Juniper Park, ale to pan pewnie sam wie. Myślę, że pan go polubi. To człowiek niezależny w sądach.

- Tak jak mój ojciec. Kiedy zmarł, miałem zaledwie jedenaście lat, ale nauczyłem się od niego, że trzeba liczyć tylko na siebie i stale nad sobą pracować, żeby się rozwijać.

- Zgadzam się z tym. Każdy powinien dostać szansę w życiu, prawda? Przyzwoite mieszkanie, czysta woda, wykształcenie. Dziecko, które ciągle choruje, bo mieszka w wilgotnej norze, a w wieku sześciu lat zmuszane jest do płoszenia ptaków z pól, nie ma szansy na rozwój.

- Moim zdaniem, mężczyzna powinien zarobić na utrzymanie rodziny. Mój ojciec oszczędzał, żebyśmy z siostrą mogli chodzić do szkoły. Dbał, żebyśmy mieszkali jak należy.

- Ale pański ojciec mógł się przeprowadzić - zauważyła Cassandra. - Miał zawód, który dawał mu taką możliwość. Tutaj większość ludzi pracuje na pańskiej ziemi i mieszka w wydzierżawionych domach. Nie mają takiej możliwości.

Daniel zmarszczył brwi.

- Szczerze mówiąc, tutejsi ludzie wydają mi się bardzo ulegli. Jeszcze nigdy nie widziałem tylu wystraszonych min. Tam, skąd pochodzę, oczekuje się, że pracownik będzie patrzył pracodawcy prosto w oczy i jasno mówił, o co mu chodzi.

- A jeśli się z panem nie zgodzi, to może sobie szukać pracy gdzie indziej, prawda?

- Właśnie tak.

- Farmerzy nie mogą tak zrobić! Znają się tylko na uprawie ziemi. Przez to, że dziadek nie zgodził się na budowę szkoły, większość z nich to analfabeci. Gdzie mieliby iść? Skazaliby swoje żony i dzieci na bezdomność lub przytułek dla nędzarzy.

- Nie uważam, żeby słuszne było niańczenie pracowników - oświadczył chłodno Daniel. - Mężczyzna przestaje być mężczyzną, jeśli się go traktuje jak dziecko.

- Zapewnienie dobrych warunków zamieszkania to nie jest niańczenie - zaprotestowała Cassandra. - Na tym polega zadanie odpowiedzialnego właściciela ziemskiego.

A przemądrzałe kobiety są tak samo nieznośne jak zbyt ulegli farmerzy, pomyślał Daniel. Nie miał zamiaru rozpieszczać swoich pracowników. To jest jednak prawdziwa czarownica, nie pomylił się.

- Dziękuję, że poświęciła mi pani czas - powiedział, wstając. Nagle stanął mu przed oczami dzień, kiedy przywieziono do domu rannego ojca. Zginął z powodu niedbałości innych ludzi. Serce ścisnęło mu się z bólu. Nie chciał, żeby panna Hampden widziała go w takim stanie. - Odprowadzę panią do drzwi.

Cassandra wstała. On ją prawie wyrzucał z domu!

- Sama trafię do wyjścia - oświadczyła lodowato. - Żegnam, panie Darke.

Kiedy tylko wyszła, Daniel usiadł i ukrył twarz w dłoniach.

Pani Uzzell siedziała w fotelu na biegunach i kołysała się miarowo. Poprzedniej nocy mąż wrócił bardzo późno. Tym razem została w sypialni, ale słyszała, jak podważa kamień posadzki i wyjmuje szkatułkę. A więc znowu spotkał się z tymi ludźmi. Nie wiedziała, kim oni są, ale na pewno sprowadzali męża na złą drogę. Rano chodził dumny jak paw, lecz mimo to zauważyła, że jest jakiś nieswój. Najwyraźniej coś go dręczyło.

Johnny Timms unikał jej wzroku i starał się schodzić jej z drogi. Czyżby on też coś wiedział? Był jeszcze prawie dzieckiem, w dodatku bardzo bał się matki. Jeśli pani Timms się o tym dowie, zaraz będzie wiedziała cała wieś. I co wtedy? Na pewno dojdzie to do uszu pana Darke'a.

Na ogół mieszkańcy wioski dochowywali tajemnic, ale ta sprawa była inna. Matt już nie cieszył się sympatią ludzi. Odkąd zadał się z tą bandą z Londynu i zabraniał ludziom nawet zbierania grzybów w lesie, stał się obcy.

Pogrążona w smutku, nie zauważyła, kiedy do kuchni weszła pani Wright. Zdjęła czepek, płaszcz i położyła rękę na ramieniu pani Uzzell.

- Co się dzieje, Nelly? - zapytała. Pani Uzzell drgnęła i spojrzała na nią zaczerwienionymi oczami.

- Sally! - Starała się wziąć w garść, ale tak się trzęsła, że ledwie wydobywała z siebie głos.

Pani Wright poklepała ją po ramieniu.

- Zrobię herbatę, dobrze?

Pani Uzzell wydmuchała nos w chusteczkę, otarła oczy, a kiedy przyjaciółka postawiła przed nią filiżankę herbaty, opowiedziała wszystko, co jej leżało na sercu.

Sally Wright wysłuchała jej w skupieniu. Nie była to dla niej nowina, ponieważ tego ranka Barty opowiedział jej mężowi o przygodach minionej nocy. Miejscowi ludzie przymykali oko na drobne kłusownictwo, dla wyżywienia rodziny, ale stanowczo potępiali kłusowanie na wielką skalę i sprzedawanie zwierzyny do miasta.

- Trzeba coś zrobić, Sally - powiedział rano jej mąż. - Ta londyńska banda będzie chciała zastraszyć całą okolicę. Ktoś może zginąć.

- Ojcze, było ich tam tylko dwóch - przypomniał mu Barty.

- Tak, ale nie wiemy, kto jeszcze za nimi stoi. Sally, lepiej porozmawiaj z panią Uzzell i dowiedz się, co wie.

- Ktoś powinien porozmawiać z Johnnym Timmsem - zasugerował syn.

- Żeby cała wieś się dowiedziała? - zaprotestował ojciec. Nie ufał tej rodzinie. - Pani Timms ma za długi język. Jak się dowie, będzie źle. Wiadomość może dotrzeć do Uzzella.

- Johnny chyba nic jej nie powiedział - wtrąciła pani Wright. - Biedny chłopak, pewnie jest przerażony.

Kiedy więc żona leśniczego wszystko jej opowiedziała, pani Wright stwierdziła:

- Nelly, to się musi skończyć. - Rozejrzała się. - Gdzie jest Johnny?

- W stajni.

- Zawołam go. - Wyszła i po chwili wróciła z chłopcem. Wskazała mu stołek. - Siadaj.

Johnny usiadł posłusznie. Mocno wystraszony, zerknął na panią Uzzell.

- Nie bój się - uspokoiła go. - Powiedz tylko całą prawdę.

- Chodzi o tę londyńską bandę - wyjaśniła pani Wright. - Co wiesz na ten temat?

- Nic!- odrzekł szybko Johnny.- Mówię prawdę. Pan leśniczy trzyma mnie od tego z daleka. Grozi mi.

- Posłuchaj, Johnny. Jeśli czegoś się dowiesz, na przykład, kiedy mają się zjawić, powiedz o tym pani Wright albo Barty'emu.

- Ale skąd miałbym to wiedzieć? - Johnny był przerażony.

- Miej uszy i oczy szeroko otwarte. Nie chcemy, żebyś zrobił coś głupiego.

- Nie chcę stracić pracy - płaczliwie odparł chłopiec. - Nie chcę wracać do domu, bo mama cały czas na mnie krzyczy ale nie bije. Pani nie wie, jak to jest.

- Mój mąż znajdzie ci inną pracę - obiecała pani Wright. - Ani słowa matce!

- Nawet mi to do głowy nie przyszło - zapewnił.

- Zawsze wiedziałam, że tak się skończy - stwierdziła ponuro pani Uzzell. - Mówiłam Mattowi, ale nie chciał mnie słuchać.

- Zrobię dla ciebie, co będę mogła - przyrzekła przyjaciółce. - Ale musisz nam pomóc.

- Nie mam wyboru.

Tej nocy Cassandra znów nie mogła spać. Na toaletce stała drewniana szkatułka z kolczykami i naszyjnikiem z pereł, które dostała kiedyś od siostry. W rogu, obok nich, leżała para maleńkich wełnianych skarpetek. Tylko tyle zostało jej po synku. Zrobiła je sama, w Verdun. Jak co wieczór, wyjęła je ze szkatułki i ucałowała.

Wiedziała, że to niemądre, ale wydawało jej się, że w ten sposób utrzymuje kontakt z synkiem. Od jego śmierci nie minęły nawet trzy miesiące, lecz w tym czasie tyle się wydarzyło, jakby minęły już długie lata. Jednak każdej nocy na chwilę wyjmowała ze szkatułki te dziecięce skarpetki i pozwalała sobie na chwilę żałoby.

Tego wieczoru myślała również o spotkaniu z Danielem. Jak to się stało, że byli już niemal przyjaciółmi, a po chwili pan Darke praktycznie wyrzucił ją z domu? Nie powiedziała przecież nic, co mogłoby obrazić takiego rozsądnego człowieka. A jednak zareagował bardzo gwałtownie.

Nagle przypomniał jej się inny gwałtowny czyn. Zadrżała. Czy drzwi na pewno są zaryglowane? Postanowiła wejść na wieżę, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Wyjrzała przez okno. Niebo było bezchmurne, usiane gwiazdami.

Włożyła szlafrok, pantofle, wzięła świecę i poszła na górę. Cicho otworzyła drzwi na dach i stanęła przy parapecie muru, biegnącego wokół szczytu wieży. Noc była piękna i natychmiast ogarnął ją spokój. W głębi sadu widziała cygańskie wozy i niewyraźny blask ogniska. Dostrzegła skurczoną sylwetkę pani Chickno. Cyganka powiedziała jej kiedyś, że starzy ludzie nie potrzebują wiele snu, a ona lubi przesiadywać nocą przy ognisku, sam na sam ze swoimi myślami.

Wracając na dół, zajrzała do pokoju Prudence i spostrzegła, że jest pusty. Nie zważając na to, że ze świecy kapie wosk, zbiegła na dół. Frontowe drzwi były zaryglowane, ale tylne nie. Cassandra pobiegła do pani Chickno.

- Prudence zniknęła - powiadomiła ją.

Cyganka mruknęła coś pod nosem i splunęła w ognisko.

- Wcześniej była tutaj, z Jasperem. Jeśli wierzy, że ten chłopak ma wobec niej poważne zamiary, to jest głupia. Jasper ma narzeczoną, też Cygankę. Nigdy by się nie ożenił z kimś obcym.

- Nie chcę też, żeby z nią sypiał - bez ogródek odparła Cassandra. - Dziewczyna ma dopiero czternaście lat. Przyszła tu z przytułku dla ubogich i jestem za nią odpowiedzialna.

- Rozumiem. - Pani Chickno wstała z pomocą Cassandry i wzięła laskę. Z zadziwiającą szybkością pokuśtykała w stronę wozu. Po chwili rozległ się męski krzyk i dziewczęcy pisk. Prudence, w rozpiętej bluzce i z włosami w nieładzie, wyskoczyła z płaczem z wozu. Wewnątrz rozległy się jakieś gniewne słowa w cygańskim języku, a potem odgłosy uderzeń. Pani Chickno potrafiła zrobić użytek ze swojej laski.

Jasper wyszedł z wozu, pośpiesznie zapinając koszulę, a za nim wzburzona stara Cyganka.

- Posłuchaj mnie, Jasper - przemówiła stanowczo Cassandra. - Jesteś tu moim gościem. A to znaczy, że nie wolno ci uwodzić mojej służącej. - Chłopak ze wstydem spuścił oczy. - Wiem od pani Chickno, że masz narzeczoną.

Prudence wybuchnęła głośnym płaczem. Jasper skinął głową i czujnie zerknął na panią Chickno.

- Powiedz to tej dziewczynie! - nakazała mu surowo.

- Jestem zaręczony - przyznał chłopak. - Chciałem się z tobą tylko zabawić. - Spojrzał na zrozpaczoną Prudence i dodał: - Przepraszam.

Cyganka podeszła do Prudence.

- Posłuchaj mnie, dziewczyno. Jeszcze raz ci się coś takiego przydarzy, to stanie się nieszczęście. Widzę to. Twoja przyszłość może się jeszcze zmienić, ale teraz widzę ociekającą wodą dziewczynę i jej dziecko w rzece. Pomyśl o tym.

- Nie, nie! - wyszeptała pobladła jak kreda służąca. Pani Chickno powiedziała coś do Jaspera po cygańsku. Chłopak pokręcił głową.

- Masz szczęście, że twoja pani o ciebie dba - znów zwróciła się do Prudence. - A teraz uciekaj.

Dziewczyna bez namysłu pobiegła do wieży. Cassandra przymknęła oczy, szczęśliwa, że tak się to skończyło.

- Solidnie ją wystraszyłam - z satysfakcją stwierdziła Cyganka. - Mam nadzieję, że to poskutkuje.

Cassandra wróciła do Belvedere Tower i znalazła Prudence w kuchni - przytulała kota i głośno wypłakiwała się w jego futerko.

- Myślałam, że on mnie kocha! - szlochała.

Cassandra starannie zamknęła drzwi i zaparzyła rumianek.

- Wypij, Prue - zachęciła nieco już spokojniejszą dziewczynę. - Po kilku dniach znajomości nie można powiedzieć, że to jest miłość.

- Ale ja go pokochałam.

- Nieprawda - zaprzeczyła stanowczo Cassandra. - Chciałaś się z nim przespać, i to wszystko.

- Ależ to obrzydliwe!

- Obrzydliwe? Dlaczego? To, co kobiety nazywają miłością, bywa bardzo zwodnicze. Nie wypada nam fizycznie pragnąć przystojnego, młodego mężczyzny, więc żeby się usprawiedliwić, nazywamy to uczucie miłością.

- Pewnie w ten sposób moja mama dorobiła się mnie - powiedziała Prudence po chwili namysłu. - Ja nie mam ojca.

- Być może tak było. Czy naprawdę chcesz, żeby twoja przyszłość też tak wyglądała?

Prue pokręciła głową.

- Nie, ale czuję się taka samotna - wyjaśniła. - Nie mam z kim porozmawiać, a dziewczyny ze wsi patrzą na mnie z góry, bo jestem z przytułku.

- Wypij rumianek - poprosiła łagodnie Cassandra. Muszę coś z tym zrobić, postanowiła w duchu. Biednej dziewczynie brakuje przyjaciół.

Tak bym chciała wiedzieć, kto jest moją matką, pomyślała Prudence i łzy znów pociekły jej po twarzy.

Ruth siedziała na łóżku, obejmując kolana rękami. Wszystko wokół niej się zmieniło. Jeszcze tak niedawno mieszkała w Yorkshire, musiała oszczędzać, ciężko pracować, a teraz pławiła się w luksusie. Musiała przyznać, że nie było to takie całkiem nieprzyjemne. Dobrze jest budzić się w ciepłym pokoju i nie martwić się o to, że pijana ciotka pewnie znów spadnie ze schodów. Istniała jednak i druga strona medalu.

Z Tomem nie byli sobie już tacy bliscy jak dawniej. Brat ciągle był zajęty poza domem, pobierał lekcje jazdy konnej, biegał po okolicy z psem, a Ruth za nim tęskniła. Tak długo razem zmagali się z wszystkimi problemami, mieli te same kłopoty, a teraz Tom żył własnym życiem, nie oglądając się na siostrę.

Przełknęła łzy. To pewnie naturalna kolej rzeczy, ale bardzo ją to bolało. Na dodatek Tom był zachwycony panną Parslow i wyśmiał ją, kiedy mu powiedziała, że ta zimna piękność chce °d niej wyciągnąć jakieś informacje.

Na pocieszenie została jej przyjaźń panny Hampden. A dzisiaj obierała się do Sary i Rachel, żeby zamówić nową suknię.

Ku jej radości Daniel zaproponował, że odprowadzi ją na plebanię. Chciał porozmawiać z panią Freese o przebudowie kominów.

- Cieszę się, że polubiłaś Sarę i Rachel - powiedział, kiedy wyruszyli. - Zaprzyjaźniłyście się, prawda? - Rozmyślał nad radą Agnes, żeby wysłać córkę do szkoły, i ciekawiło go, jak też Ruth zareaguje na tę propozycję.

- O, tak. Są bardzo miłe - odparła szczerze.

- To dobrze. Martwiłem się o ciebie. Ruth aż się zaróżowiła z radości.

- Powoli się do wszystkiego przyzwyczajam. Niektórych rzeczy nadal mi brakuje. Na przykład owsianych ciasteczek.

- Mnie też! - powiedział Daniel ze śmiechem.

- Żałuję, że nie mogę czasami zajrzeć do kuchni.

- A dlaczego nie?

- Czy damy mogą same gotować? - zastanawiała się Ruth. Nigdy nie widziała panny Hampden przy kuchni. Musi ją o to zapytać.

- Napisz przepis na kartce, a ja poproszę panią Roberts, żeby nam je upiekła.

- Świetnie! - Ruth aż podskoczyła z radości. Kiedy mijali dom Jacksonów, zapytała:

- Te domy należą do ciebie, prawda? Daniel spojrzał na nią z ukosa. Czyżby znów usłyszał w jej głosie buntowniczą nutę?

- Sądzisz, że powinienem kazać je wyremontować?

- Tak sądzę - oznajmiła stanowczo. - Przecież za nie odpowiadasz.

Teraz znowu ona, pomyślał z irytacją Daniel.

- Nie jestem zwolennikiem rozpieszczania pracowników.

- Ale twoją powinnością jest wynajmowanie im domów, które nadają się do zamieszkania - nie ustępowała Ruth.

- Jakbym słyszał własnego ojca. - Mimo woli poczuł, że ta rozmowa go bawi.

- Panna Hampden na pewno wie, jakie naprawy są najpilniejsze.

- Nie będę się jej naprzykrzał - odparł cierpko. Ruth spojrzała na niego zdziwiona. Czyżby jej nie lubił? Zrobiło jej się smutno.

7

Jutro wyjeżdżamy - powiedział Hosea do kowala. Sama Wrighta. Siedzieli w gospodzie Hampden Arms. - Już czas.

- Wrócicie jesienią?

Hosea skinął głową.

- Na szczęście Jasper będzie wtedy żonaty.

- Myślisz, że to go powstrzyma? - Kowal roześmiał się.

- Być może nie, ale Mikailia na pewno to zrobi! Hosea nie pragnął, by syn tak szybko się ożenił, ale po wypadku ze służącą panny Hampden wolał nie kusić losu. Pojadą do Yorkshire i tam Jasper złączy się z Mikailia. To powinno zakończyć sprawę. Mikailia miała silny charakter i Hosea nie wątpił, że utrzyma męża w ryzach. Poza tym czuł, że za długo już siedzą w jednym miejscu. Wzywały go otwarte przestrzenie.

Tego wieczoru Cassandra rozmawiała z panią Chickno.

- Dużo myślałam o Prue - powiedziała. - Ona czuje się bardzo samotna. Nic w tym dziwnego. Zaproponuję, żeby zamieszkała z panią Wagstaff. Wiem, że Milly jest trochę opóźniona, ale lubi Prue i będą mogły razem chichotać. Pani Chickno spojrzała na nią z troską.

- To nierozsądne, żebyś na noc zostawała sama.

- Ma pani na myśli mojego męża? - domyśliła się Cassandra. - Wątpię, czy wróci. Poza tym założyłam już rygle w drzwiach. Nikt nie wejdzie do środka.

Pani Chickno wzdrygnęła się, jakby miała jakieś złe przeczucie.

- Wszystko jedno, to chyba nie jest mądry pomysł. Lepiej byłoby zatrudnić jeszcze jedną dziewczynę.

- Nie stać mnie na to - szczerze odparła Cassandra. Przebudowa kominów dużo ją kosztowała. Dopiero około Wielkanocy będzie miała trochę pieniędzy. Może ta wyprowadzka do pani Wagstaff to nie był mądry pomysł, ale nie chciała, żeby Prudence czuła się samotna. Dziewczyna powinna mieć szansę na zaprzyjaźnienie się z rówieśnicami ze wsi.

Pani Chickno nic nie powiedziała. Czasami nie można uniknąć przeznaczenia.

Mimo niespodziewanej zmiany otoczenia i nazwiska, mały Jeannot niezwykle szybko przyzwyczaił się do nowych warunków. Po kilku tygodniach stał się zupełnie innym dzieckiem. Nie przeszkadzał mu spartański reżim pani de Flagy, ponieważ i tak wiódł na zamku wygodniejsze życie niż w ruderze, z której zabrał go Claude. Było mu ciepło, jadł do syta, więc szybko się zaokrąglił i policzki mu poróżowiały. Nabrał sił i bona Marie z trudem dotrzymywała mu kroku.

Umyty i dobrze ubrany, zmienił się w śliczne, jasnowłose, Pogodne dziecko i pani de Flagy z coraz większą niecierpliwością wyczekiwała pory odwiedzin w pokoju dziecięcym.

- Jak na swój wiek jest wyjątkowo dobrze rozwinięty - stwierdziła dumnie. Jak widać, wbrew temu, co mówiła ta Angielka, surowe wychowanie dobrze mu służyło. - To prawdziwy de Flagy. - Już ustaliła ze swoim prawnikiem, że chłopiec będzie nosił jej nazwisko.

Claude uśmiechnął się kwaśno. Był zazdrosny o tego przybłędę. Zapomniał już, jak wymagająca potrafi być kuzynka. Chciała rządzić całym jego życiem, a kiedy się jej przeciwstawiał, napomykała o innych kuzynach, którzy na pewno byliby dla niej milsi.

- Nie jesteś dumny z syna? - dopytywała się.

- Ależ jestem - odparł niechętnie. Sztywno wziął dziecko na ręce. - Maurice, chodź do tatusia.

Jeannot tylko pokręcił jasną główką, podbiegł do pani de Flagy i wtulił się w jej suknię.

Jak tylko stara wykorkuje, pozbędę się dzieciaka, obiecał sobie Claude. Cóż, nie przewidział, że tak to się ułoży.

Jedynie bona odnosiła się do chłopczyka z pewną rezerwą. Prawdziwy Maurice miał pod lewą łopatką dwa pieprzyki, to dziecko nie miało żadnego. I czy jego oczy były przedtem takie niebieskie? Wydawało jej się, że widziała w nich brązowe plamki. Miała nieodparte wrażenie, że to inne dziecko.

Pewnego dnia, kiedy wyprowadzała chłopca na spacer po ogrodzie, natknęła się na Claude'a. Wiedząc, że kuzynka może obserwować ich z okna, wziął go na ręce i kilka razy podrzucił. Malec wyrywał mu się z płaczem.

- Mały Maurice zgubił gdzieś dwa pieprzyki - oznajmiła Marie, patrząc na Claude'a chytrze.

- Co powiedziałaś? - Przestraszył ją wyraz twarzy Claude'a.

- Powiedziałam tylko, że zniknęły gdzieś pieprzyki na plecach dziecka. Nic złego nie miałam na myśli. Zapadła długa, niepokojąca cisza.

- Lubisz swoją pracę, Marie? - zapytał w końcu Claude.

- O, tak, proszę pana. A pański synek to wspaniały chłopiec.

- To dobrze. Nie zapominaj o tym. Inaczej będę musiał zasugerować pani de Flagy, że czas zmienić dziecku opiekunkę. - Dał im znak, żeby się oddalili. Domyślił się, że Marie chce pieniędzy, nie miał jednak zamiaru dać się naciągnąć. To potwierdziłoby tylko jej podejrzenia, a on nie chciał skazywać się na łaskę i niełaskę szantażystki. Z drugiej strony jednak jej podejrzenia mogą kiedyś okazać się przydatne.

Na plebanii odbywała się ostatnia przymiarka. W białej sukni z koralową szarfą Ruth wyglądała bardzo dorośle. Kiedy Sara mierzyła swoją suknię, Ruth i Rachel przysiadły w koszulkach na ławie we wnęce okiennej i czekały na swoją kolej.

- Dorothy uważa, że powinnam ściąć włosy - oznajmiła Ruth. - A ty co o tym myślisz? - Od jakiegoś czasu z dobrym skutkiem używała rozmarynowego płynu od Cassandry.

Rachel dotknęła włosów koleżanki.

- Chyba dobrze byś wyglądała. Masz śliczną, długą szyję, a krótka fryzura by to podkreśliła.

Ruth zarumieniła się z radości. Rachel już nosiła krótką fryzurę.

- Poproszę mamę, żeby pozwoliła swojej służącej ściąć ci włosy. To trzeba zrobić bardzo umiejętnie.

- A twoja mama się zgodzi? - zaniepokoiła się Ruth.

- Oczywiście. Musisz wyglądać modnie, skoro wyjeżdżasz do szkoły. Ruth wydała cichy okrzyk przerażenia.

- Co takiego? - wyszeptała.

- A nie wyjeżdżasz? - Rachel spojrzała na nią z troską. - Wydawało mi się, że tak. Panna Parslow coś o tym wspomniała.

- Panna Parslow! - wykrzyknęła Ruth. - Ona chce się mnie pozbyć. - Nagle zrozumiała dlaczego. - Poluje na mojego ojca!

Oczy Rachel zrobiły się okrągłe. Poluje na pana Darke'a? Przypomniała sobie lunch w Mattick Hall. Agnes zachowywała się zupełnie inaczej niż zwykle: żartowała z ojcem, była miła dla Freddy'ego i okazywała względy ojcu Ruth.

Po raz pierwszy Rachel spojrzała na pannę Parslow innymi oczami. Czyżby naprawdę chciała usidlić pana Darke'a?

- Nie chcesz wyjechać do szkoły? - zapytała. - Kiedyś namawiałam mamę, żeby mnie wysłała, ale się nie zgodziła. - Kochała Sarę, jednak czasami trudno jest być młodszą siostrą.

- Ostatnio miałam tyle zmian w życiu - odrzekła Ruth. - Po prostu chciałabym tu trochę pomieszkać i do wszystkiego się przyzwyczaić. - Chcę też lepiej poznać ojca i być blisko panny Hampden, dodała w duchu.

Rachel zdradziła matce, co powiedziała jej Ruth.

- Mamo, wierzysz w to, że panna Parslow chce się pozbyć Ruth? - zakończyła.

Pani Freese zastanawiała się chwilę. Od dawna już nie pochwalała młodzieńczej admiracji córek względem Agnes, ale była zbyt mądra, żeby ją otwarcie krytykować. Nie uważała panny Parslow za wzór do naśladowania dla młodych dziewcząt. Według niej ta młoda dama była zbyt wyrachowana i nie zważała na potrzeby innych ludzi.

- Wiesz, kochanie, panna Parslow trochę za bardzo dba o własne interesy. Obawiam się, że Ruth ma rację. - Nie zamierzała wspominać o niesmacznym epizodzie z młodym lordem Robertem. - A co byś powiedziała, gdyby Ruth po świętach zaczęła razem z wami pobierać lekcje u panny Norton? - Była to guwernantka córek pastora.

Rachel rozpromieniła się.

- To by było wspaniale! - W przyszłym roku Sara miała zadebiutować w towarzystwie i matka zamierzała zwolnić ją z pobierania nauk. Rachel niechętnie myślała o perspektywie samotnych lekcji.

- Zasugeruję to panu Darke - obiecała pani Freese.

Claude'owi nawet przez myśl nie przeszło, że kuzynka Hortense zapała takim uczuciem do Jeannota. Teraz zdał sobie sprawę, że pozycja chłopca jest pewniejsza niż jego. Z każdym dniem pani de Flagy coraz bardziej przywiązywała się do malca. Claude zaczął poważnie się zastanawiać, czy nie powinien zaaranżować jakiegoś „wypadku”. W głębokiej fosie łatwo się utopić, upadek z kamiennych schodów może skończyć się śmiercią. To jednak mogło być ryzykowne. Nie miał jeszcze pewności, czy kuzynka uczyniła go swoim spadkobiercą.

W Wigilię pani de Flagy powiedziała coś, co ścięło go z nóg.

- Postanowiłam zostawić zamek Maurice'owi - oznajmiła z uśmieszkiem.

Przez chwilę miał ochotę rozbić kieliszek, a odłamki szkła wgnieść jej w twarz, spuścił jednak wzrok i opanował wściekłość.

- W takim razie, droga kuzynko, będę musiał poszukać szczęścia w armii Napoleona - oznajmił słodko. - W Paryżu poznałem pana de Dinarda, który tak jak ja wrócił z emigracji. Teraz jest kapitanem fizylierów. Zapewnił mnie, że będę mile widziany w jego regimencie. Na pewno zainteresuje go moja historia. - Ja też potrafię grać w tę grę, pomyślał. Miał szczery zamiar oczernić nazwisko kuzynki, jeśli tylko będzie miał okazję.

- Regiment piechoty! - wykrzyknęła pani de Flagy. Nie znała pana de Dinarda, ale było to dobre nazwisko. Na pewno obracał się wśród elity. Nie chciała, żeby rozpowiadał o niej złośliwe plotki.

- Cóż, biedacy nie mogą grymasić - dodał Claude. Pani de Flagy z trudem zbierała myśli. Zdała sobie sprawę, że Claude'a nie zdoła tak łatwo uciszyć.

- Ależ, drogi kuzynie, przecież to jest również twój dom. Zawsze będziesz tu mile widziany. Claude skłonił głowę.

- Nic tu po mnie - zauważył. - Oczywiście, nie chciałbym zaczynać wojskowej kariery od najniższego stopnia, ale słyszałem, że w wojsku Napoleona szybko wynagradza się zasługi.

Pani de Flagy wzdrygnęła się. Arystokrata, jej bliski krewny, w jednym szeregu ze zwykłymi chłopami? Nie zniosłaby tego.

- Powinieneś zająć w wojsku należną ci pozycję - oznajmiła z wyższością. - Zapewnię ci odpowiednie fundusze.

Claude podziękował. Bardzo był ciekaw, ile też pieniędzy kuzynka zechce mu przeznaczyć.

Wieczorem, w zaciszu swojej sypialni, obmyślał dalsze plany. Poważną przeszkodę stanowiła Cassandra. Dopóki miał nadzieję zostać spadkobiercą kuzynki, żona mu nie przeszkadzała, była tylko drobnym źródłem irytacji. Nie pragnął powtórnego ożenku, zwłaszcza z wybraną przez ciotkę nadętą panną z dobrego domu. Gdyby po śmierci kuzynki przejął jej majątek, rozwiódłby się szybko i mógłby wybrać sobie nową żonę według własnego gustu. Wkrótce potem odkryłby, że chłopiec nie jest jego synem, oddałby go gdzieś na wychowanie i oczywiście zapewnił naukę jakiegoś rzemiosła.

Teraz wszystko przedstawiało się inaczej. Będzie musiał utrzymywać się z wypłacanych mu przez ciotkę pieniędzy, pozostając na jej łasce. Chciał się od niej uwolnić. Przyszło mu do głowy, że Napoleon często aranżuje małżeństwa między kawalerami ze starych arystokratycznych rodów i pannami z zamożnych, nowobogackich domów. No cóż, jeśli nadarzy się taka okazja, natychmiast z niej skorzysta i zgarnie majątek.

Oczywiście nadal mógł rozwieść się z Cassandra, ale istniał pewien problem: kuzynka sądziła, że jego żona nie żyje. Jeśli dowie się o rozwodzie, odetnie mu dopływ gotówki. Ale gdyby tak żonie przytrafił się jakiś wypadek...

Belvedere Tower stoi na uboczu. Cassandra ma tylko troje służących: kalekiego chłopca, kobietę, która nocuje u siebie w domu, i młodą dziewczynę. W nocy jest właściwie sama. Gdyby zdołał dostać się do wieży, zrobiłby, co trzeba, i zniknął, zanim ktokolwiek zdążyłby wszcząć alarm. Mógłby ukryć konia gdzieś w pobliżu i ulotnić się w ciągu kilku minut.

Nawet jeśli będą go o to podejrzewać, nie będzie to miało najmniejszego znaczenia. Wyjedzie z Anglii i znajdzie się poza zasięgiem brytyjskiego wymiaru sprawiedliwości. Nietrudno przeprawić się przez kanał. Przemytnicy udający rybaków robią to codziennie.

Poza tym uważał, że ta suka zasłużyła na śmierć. To przez nią umarł Maurice i nie chciała wrócić z nim do Francji. Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie mógłby mieć mu za złe, że chce się pozbyć takiego obciążenia.

Wigilię, dzień, w którym miało się odbyć świąteczne przyjęcie u państwa Parslow, Cassandra spędziła na przygotowaniach. Umyła głowę i rozgrzała żelazko do wyprasowania wieczorowej sukni.

Opuszczając zamek de Flagy, zabrała ze sobą tylko jeden mały kufer, żeby nie wzbudzić podejrzeń pani de Flagy. Zapakowała jednak dwie suknie wieczorowe, które okazały się bardzo przydatne w Verdim. Jedna była ciemnoniebieska, wyszywana perełkami, zwodniczo prosta w kroju, ale wspaniale podkreślająca figurę. Cassandra bardzo dobrze w niej wyglądała i była pewna, że francuska elegancja tej kreacji przyćmi strój Agnes.

- Jaka piękna suknia! - zachwyciła się Prudence, ostrożnie gładząc jedwab.

Cassandra uśmiechnęła się z zadowoleniem. Ciekawe, w co ubierze się Daniel. Nagle się rozzłościła. Dlaczego w ogóle się nad tym zastanawia?

W porze lunchu czekała na nią wiadomość z Juniper Park, napisana charakterystycznym pismem Daniela. W krótkich słowach proponował jej podwiezienie na przyjęcie, na które wybierał się wraz z dziećmi. Odpisała równie krótko, wyrażając zgodę.

Po lunchu zajęła się fryzurą. Podczas pobytu we Francji nabrała wyczucia stylu i nauczyła się pięknie układać włosy, co teraz wykorzystała, z pomocą Prudence. Zabrało jej to kilka godzin, a kiedy skończyła, bardzo bolały ją ramiona.

- Wygląda pani jak księżniczka - wyszeptała służąca, ustawiając tak ręczne lusterko, żeby Cassandra mogła zobaczyć swoje dzieło również z tyłu.

- Mam nadzieję, że przetrwa całe przyjęcie. - Cassandra sięgnęła po suknię.

Ze szkatułki na biżuterię wyjęła naszyjnik i kolczyki z perłami, prezent od Harriet. Agnes pewnie włoży brylanty, które dostała w prezencie zaręczynowym od lorda Roberta i których nie zwróciła po rozstaniu.

Cassandra wzięła torebkę, wachlarz z kości słoniowej i zeszła do salonu, żeby zaczekać na powóz Daniela.

Powóz przyjechał! - zawołała Prudence, tak podekscytowana, jakby to ona sama jechała na bal. Podała swej pani płaszcz i mufkę. Schodki powozu były już opuszczone i Daniel pomógł Cassandrze wejść do środka.

Usiadła obok Ruth, a Tom i Daniel naprzeciwko. Tom, wbrew własnej woli ubrany w koszulę z żabotem, ciasny żakiet i spodnie do kolan, wiercił się niespokojnie. Ruth w nowej sukni siedziała sztywno wyprostowana. Od niedawna miała krótką fryzurkę i nie była pewna, czy dobrze w niej wygląda. Daniel najwidoczniej nie zapomniał ostatniego spotkania z Cassandra, bo zachowywał się chłodno i oficjalnie.

W Mattick Hall obie przybyłe panie zaprowadzono do pokoju gościnnego, gdzie mogły zdjąć płaszcze i poprawić fryzury. Ruth stała skrępowana, nie wiedząc, co robić.

- Ślicznie wyglądasz - zapewniła ją Cassandra, przyglądali jąć jej się ze wszystkich stron. - Pięknie ci w tych krótkich włosach.

- Naprawdę? - Ruth przesunęła dłonią po odsłoniętym karku.

- Naprawdę. - Z niepokojem spojrzała na własną fryzurę, ale na szczęście wszystkie loczki dobrze zniosły podróż.

- Wygląda pani pięknie, panno Hampden - stwierdziła Ruth z przekonaniem. - Przyćmi pani pannę Parslow.

- Mam nadzieję, że nie! Na pewno by jej się to nie spodobało wszyscy byśmy za to zapłacili.

Ruth zachichotała. Zwierzyła się Cassandrze, że po świętach będzie pobierała nauki razem z Rachel.

- Tom chce wyjechać do szkoły - zakończyła smutno. - Będzie jednak musiał zaczekać do września. Tymczasem zacznie lekcje z wikariuszem.

- Nie znam dobrze Toma, ale wydaje mi się, że doskonale będzie się czuł w szkole z internatem.

- Tak, chodzi mi tylko o to, że dotychczas zawsze byliśmy razem.

Cassandra poklepała ją po ręku.

- Wiem, co czujesz. Kiedy moja siostra Harriet opuściła dom, bardzo za nią tęskniłam.

Zeszły na dół.

Wielki salon państwa Parslow udekorowano pękami ostrokrzewu. Dywan został zwinięty, a w końcu sali stało dwóch skrzypków, przygotowując się do grania. Cassandra skinęła im głową.

- To Joe Appleby i Phineas Wright - wyjaśniła. - Chyba ich nie znasz.

- Poznałam Barty'ego Wrighta.

- Phineas to jego starszy brat, pracuje w kuźni. Joe Appleby jest stolarzem.

Podeszły do pani Parslow i Agnes, które witały gości.

Agnes miała na sobie jasnoniebieską suknię, która podkreślała kolor jej oczu. Wyglądała ślicznie i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Daniel patrzył na nią jak urzeczony. Pani Parslow coś do niego mówiła, on jej odpowiadał, ale widać było, że robi to mechanicznie, co chwila zerkając na piękną blondynkę. Cassandra poczuła przykry ucisk w sercu.

Gospodyni powitała ich z uśmiechem, natomiast Agnes chłodno uścisnęła im dłonie.

- Bardzo mi miło - powiedziała znudzonym głosem. Dla niej to przyjęcie było jedynie okazją do tańca z Danielem. Na pewno nie będzie zawracała sobie głowy szukaniem partnera dla Ruth. Słyszała już, że dziewczyna ma chodzić na lekcje razem z Rachel i wcale nie była z tego zadowolona. Wcale też jej się nie podobało, że Freddy podszedł i powiedział:

- Zaraz zaczną się tańce. Zatańczy pani ze mną, panno Darke?

- Ja? - zdziwiła się Ruth. - Ale ja nie umiem.

- Pokażę pani. Dziś będą głównie proste tańce ludowe.

- Szybko się pani nauczy. - Podał dziewczynie ramię i odprowadził ją w stronę innych gości.

Pan Parslow obserwował córkę. W przyszłym roku powinna już wyjść za mąż, pomyślał. Niedługo skończy dwadzieścia cztery lata, a dwadzieścia pięć to już staropanieństwo. Udawał, że zabiegi matrymonialne żony i córki wcale go nie obchodzą, ale bardzo mu zależało, żeby znalazł się jakiś odpowiedni kandydat na zięcia, i to szybko. Agnes najwyraźniej interesowała się panem Darke. Zmarszczył brew. Lubił go, wiedział, że ma spory majątek, ale przecież trudno go było nazwać dżentelmenem.

Tak samo jak żona i syn, czuł do Agnes szacunek połączony z rezerwą. Nikomu o tym nie mówił, ale czasami przerażała go chłodna determinacja w dążeniu do celu, którą widział u córki. Teraz wyglądało na to, że znalazła, czego szukała, ale pan Parslow nie był z tego zadowolony. Patrzył, jak córka, wsparta na ramieniu Daniela, odchodzi na parkiet. Stojąca obok niego Cassandra również przyglądała się tej parze.

- Pan Darke to przystojny mężczyzna - stwierdził.

- To prawda - odrzekła krótko.

- Agnes potrafi postawić na swoim - ciągnął pan Parslow. - Nie mogę powiedzieć, żeby ten związek mi się podobał, chociaż to bardzo zamożny człowiek. Oczywiście, nie będę stał im na przeszkodzie. - W końcu nie miał nic przeciwko panu Darke. Agnes wniosłaby w tej związek klasę, on pieniądze. Mogło być gorzej.

Cassandra nic nie odpowiedziała.

Z drugiej strony salonu obserwowali tę parę John i James Rye, synowie sir Thomasa i lady Rye z Heath Hall. Oni również ubiegali się o rękę panny Parslow i do czasu przybycia nowego sąsiada cieszyli się jej względami. Obaj patrzyli na Daniela z wyraźną niechęcią.

- Kto to w ogóle jest? - dociekał John.

- Zwykły fabrykant - burknął James. Był zirytowany, ale znał swoje obowiązki. Podszedł do siedzącej obok matki Sary Freese i zaprosił ją do tańca. Po chwili John i Rachel dołączyli do tańczących.

Pan Parslow podszedł do pana Freese. Teraz stali i patrzyli na Cassandrę.

- Zawsze było mi żal panny Hampden - stwierdził pastor. - Szkoda, że nie zadebiutowała w towarzystwie tak jak siostra. Przez to musiała wyjść za tego Francuza. To piękna kobieta, choć pewnie ma już ze trzydzieści lat. - Nie wiedział dokładnie, co przydarzyło jej się we Francji, ale wróciła stamtąd o wiele bardziej pewna siebie.

- Nie tańczysz, Freese?

- Ależ tak. Poproszę panią Parslow.

- Dobrze. W takim razie ja zaproszę pannę Hampden.

Daniela ogarnął dziwny nastrój. Nie potrafił oderwać oczu od Agnes, jej srebrzystych loków, szafirowych oczu, twarzy, figury - była ucieleśnieniem marzeń każdego mężczyzny. Właśnie. Miał wrażenie, że to wszystko mu się śni, że nie jest do końca prawdziwe.

Agnes roztaczała cały swój urok. Zerkała na niego, uśmiechając się ukradkiem, ale przede wszystkim flirtowała ze wszystkimi, jakby to była jakaś przyjemna, niepoważna gra. Nie zgodziła się też na więcej niż dwa tańce.

- Ależ panie Darke, to by było zupełnie niestosowne! - zawołała. - Uśmiechnęła się przez ramię do Johna Rye i znów spojrzała na Daniela. - Powinien pan zatańczyć z panną Hampden.

- Z panną Hampden! - powtórzył z niechęcią. - Raczej nie.

Agnes uśmiechnęła się triumfalnie. Nie podobało jej się, że Cassandra prezentuje się tak elegancko we francuskiej sukni.

- No, tak - ciągnęła. - W domu hrabiego odebrała takie nietypowe wychowanie. Nic dziwnego, że stała się zrzędą. Trzeba okazać jej wyrozumiałość.

- Zrzędą? - Daniel zmarszczył brwi.

- No, wie pan. Ma naturę starej panny. - Agnes doszła do wniosku, że dość już powiedziała. To powinno zniechęcić Daniela do tańców z Cassandra. - Och, nie powinnam się o niej tak wyrażać - dodała ze skruszoną minką.

- Wolałbym rozmawiać o pani - odrzekł Daniel, wpatrzony w jej białą szyję, która aż prosiła się o pocałunek. Agnes roześmiała się.

- Nic z tego. Zbliża się John Rye. Obiecałam mu taniec.

Daniel musiał odejść jak skarcony uczniak. Rozejrzał się po sali, starając się zebrać myśli. Ruth rozmawiała wesoło z panem Freese i Sarą. Tom siedział z boku, obejmując jakiegoś wielkiego psa, i rozmawiał z nieznaną Danielowi dziewczynką.

Przez chwilę przyglądał się Cassandrze, tańczącej z panem Thomasem Rye. Wyglądała dziś zupełnie inaczej. Zwykle widywał ją w tym dziwacznym turbanie i zaplamionym farbą fartuchu. Zdziwiony zauważył, że w połyskliwej, ciemnoniebieskiej sukni prezentuje się wyjątkowo atrakcyjnie. Zapamiętał ją sobie jako dziwaczną czarownicę z wieży, a teraz nagle zdał sobie sprawę, że jest całkiem inna i na dodatek pasuje do tego towarzystwa o wiele bardziej niż on.

Postanowił spełnić swój towarzyski obowiązek. Podszedł do pani Parslow i poprosił ją do tańca.

O ósmej podano kolację w sąsiedniej sali. Pani Parslow ugościła wszystkich bardzo wystawnie. Na pięknie nakrytych stołach podano paszteciki z krewetkami, ostrygi, pieczoną szynkę i indyka, sałaty, stosy owoców i orzechów. Na bocznym bufecie pyszniły się torty, ciasta i ciasteczka oraz misy galaretek, zastygłych w pięknych formach.

Tom w towarzystwie małej Mary Rye patrzył okrągłymi oczami na bezy i tort. Jeszcze nigdy w życiu nie widział tyle jedzenia naraz. Mary zerkała łakomie na galaretkę.

Wszyscy przeszli do jadalni i zgromadzili się wokół stołów.

- Siadaj tutaj. - Tom wskazał dziewczynce krzesło. - Zaraz ci coś przyniosę. Na co masz ochotę?

- Na kawałek tortu z likierem - zadecydowała od razu. - I porcję galaretki owocowej. Tej czerwonej.

Tom wystartował natychmiast, zręcznie przepchnął się do stołu i po chwili Mary zajadała smakołyki. Tom ukradkiem nakarmił psa gospodarzy pasztecikiem z. krewetkami, który zupełnie mu nie smakował.

Cassandra siedziała sama, jedząc indyka i sałatkę. Tańczyła, lub obiecała taniec każdemu z obecnych panów oprócz Daniela i zastanawiała się, dlaczego jej unika. Owszem, zajmowała Belvedere Tower, ale miała do tego prawo. Czyżby aż tak jej nie lubił, że nie mógł się zmusić do spełnienia towarzyskiego obowiązku, jakim było zaproszenie jej do tańca?

Odsunęła ostatni kawałek indyka na brzeg talerza. Nie była głodna. Szpilki kłuły ją w głowę i miała ochotę wracać do domu.

Nagle uświadomiła sobie, że straciła swoją pozycję gospodyni Juniper Park i związane z tym zajęcia. Teraz nie miała tego czym zastąpić. Kiedy skończy malowidło na ścianie i urządzi całą wieżę, nie będzie miała co robić. Nie była ani żoną, ani matką, prowadzenie obecnego domu nie wymagało wielkiego wysiłku, a w sprawach Juniper Park nie miała nic do powiedzenia.

Znów pomyślała o Danielu. Jeśli nawet jeszcze nie kochał Agnes, to wkrótce ją pokocha, a wizja panny Parslow jako gospodyni Juniper Park była trudna do zniesienia. Postanowiła, że jeśli tak się stanie, to odsprzeda Danielowi prawa do wieży i wyjedzie do Bath albo poszuka jakiegoś lokum bliżej siostry. Nie chciała patrzeć, jak Agnes panoszy się w jej dawnym domu.

- Mogę usiąść obok pani?

Podskoczyła i zarumieniła się. To był Daniel.

- O...oczywiście.

- Czy to pani mam dziękować za poddanie pani Freese pomysłu, żeby Ruth uczyła się razem z Rachel? - spytał. Zgodził się na to, ponieważ Ruth bardzo tego chciała, ale winił Cassandrę za wtrącanie się w jego sprawy. Zwłaszcza że panna Parslow oznajmiła mu lekkim, ale chłodnym tonem: „Jaka szkoda! Miałam nadzieję, że panna Ruth skorzysta z dobrodziejstw porządnej szkoły dla dziewcząt”.

Cassandra pokręciła głową.

- O ile wiem, pani Freese i Rachel same to wymyśliły, ale bardzo się z tego cieszę. Są dzieci, na przykład Tom, które rozkwitają w szkołach z internatem. Wydaje mi się jednak, że Ruth czułaby się tam onieśmielona, może nawet byłaby prześladowana przez koleżanki. Dziewczęta w tym wieku potrafią być okrutne i złośliwe. - Agnes nigdy z tego nie wyrosła, dodała w myślach.

- Myślałem, że pani to zasugerowała - upierał się Daniel.

- Nie, ale uważam, że takie rozwiązanie będzie korzystne dla obu dziewcząt.

- Wątpię, czy towarzystwo Ruth może coś dać pannie Rachel.

- Znów nie mogę się z panem zgodzić - odparła z uśmiechem. - Rozmawiałam niedawno z pańską córką. Jest dla mnie oczywiste, że z niezwykłą jak na swój wiek mądrością podchodzi do spraw prowadzenia gospodarstwa domowego. Rachel to kochana dziewczyna, ale na razie myśli tylko o przyjęciach i sukniach.

Daniel gwałtownie ściągnął brwi.

- Czy Ruth opowiadała pani o swoim dawnym życiu w Yorkshire?

Pokręciła głową.

- Nie pamiętam już, jak się zaczęła ta rozmowa. Opowiadałam jej o czasach, kiedy mieszkałam w Juniper Park, i o tym, jak zarządzałam gospodarstwem, zmagając się z rozrzutnością hrabiego. Czasami trudno było związać koniec z końcem. Ruth rozumiała ten problem doskonale i dorzuciła kilka słusznych uwag. To wszystko.

Daniel rozluźnił się. Najwyraźniej panna Hampden nie znalazła w słowach jego córki nic niezwykłego. Nagle zdał sobie sprawę, że rozmawiając z Agnes, musiał bardzo starannie dobierać słowa.

Ruth zobaczyła ich razem i podeszła.

- Dobrze się bawisz? - zapytał ją.

- O, tak. Nauczyłam się tylu tańców. Nie wiem, jak ja je wszystkie spamiętam. - Oczy jej błyszczały.

- Odwróć się na chwilę - poprosiła Cassandra i jeszcze raz zawiązała jej szarfę w ładną kokardę. - Teraz lepiej.

- Zaraz znów zaczną grać - ciągnęła Ruth. - Ten taniec obiecałam Freddy'emu.

- Freddy'emu? - zdziwił się Daniel.

- No, dobrze. Panu Frederickowi Parslow. - Spojrzała na ojca, skrzywiła się zabawnie i odbiegła.

Daniel widział, jak Freddy wziął ją za rękę i poprowadził do salonu.

- Wolałbym, żeby zbytnio nie ośmielała tego młodego nicponia - stwierdził. Pomyślał, że gdyby Ruth wyjechała do szkoły, nie byłoby takich problemów.

Cassandra otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła.

- No, dobrze. - Daniel spojrzał na nią trochę rozbawiony. - Co tym razem chce mi pani powiedzieć?

- Ruth ma czternaście lat i cieszy się swoim pierwszym sukcesem towarzyskim - ostrożnie rzekła Cassandra. - Freddy skończył lat dwadzieścia jeden i nudzi się w domu, gdzie nie ma nic do roboty, a na dodatek terroryzuje go ojciec i... inni członkowie rodziny. Być może nie wie pan, że błagał ojca, żeby mu pozwolił studiować muzykę, ale na próżno. Pan Parslow sądzi, że muzykowanie nie jest zajęciem godnym dżentelmena, a na dodatek uważa je za wybitnie niemęskie.

- I tu się z nim zgadzam!

- Gdyby pozwolono mu zająć się muzyką, byłby szczęśliwszy i spokojniejszy - cierpliwie mówiła dalej. - Bardzo dobrze gra na kilku instrumentach i regularnie ćwiczy. Doskonale sobie wyobrażam, że w przyszłości mógłby zostać statecznym ziemianinem, który dla rozrywki muzykuje w gronie przyjaciół o podobnych zainteresowaniach. Nie widzę w tym nic złego.

- Nie chcę, żeby się kręcił koło Ruth - nie ustępował Daniel. - Powiem jej, że to się musi skończyć.

Przynajmniej interesuje się córką, pomyślała Cassandra, a głośno powiedziała:

- Niech mi pan powie, panie Darke, gdyby pan miał czternaście lat i ktoś wystąpiłby wobec pana z podobnym zakazem, co by pan zrobił?

Daniel uśmiechnął się mimo woli.

- Rozumiem, co pani ma na myśli, i muszę przyznać pani rację. - Sala jadalna niemal opustoszała, z salonu dobiegały dźwięki muzyki. - Czy mogę prosić panią do tańca? - spytał Daniel.

Gdy przeszli razem do salonu, Cassandra z satysfakcją dostrzegła niezadowoloną minę Agnes.

Na dzień przed wyjazdem z zaniku pani de Flagy wręczyła Claude'owi list.

- Pokaż go mojemu prawnikowi - poleciła. - Wypłaci ci wymienioną w nim sumę.

Claude zerknął na pismo. Kuzynka przyznała mu trzysta franków miesięcznie i zaliczkę w wysokości stu franków.

- Dziękuję. Jesteś bardzo hojna, kuzynko. - W rzeczywistości było to dużo mniej, niż dała mu przedtem. Sto franków! Przecież za chłopca zapłacił siedemdziesiąt pięć. Dżentelmen nie utrzyma się za trzysta franków miesięcznie.

W swoim pokoju z rosnącą irytacją przeczytał list jeszcze raz. Był pewien, że kuzynkę stać było na przyznanie mu o wiele większej sumy.

Dwie godziny później, kiedy pani de Flagy pojechała z wizytą, Claude przeszukał jej biurko, znalazł papier listowy i zabrał się do pisania własnej wersji listu. Na podróż dała mu kiedyś trzysta franków, więc teraz mogła dać tyle samo. Zdecydował, że miesięcznie powinien otrzymywać pięćset franków. Jej pismo było tak niewyraźne, że trójkę z łatwością można było pomylić z piątką. Pan Charpentier, nieśmiały człowieczek, na pewno nie będzie kwestionował polecenia pani de Flagy. Claude potrafił tak dobrze kopiować pismo ciotki, że prawnik nie będzie podejrzewał oszustwa. W dodatku zapieczętuje je pieczęcią kuzynki. To powinno wystarczyć.

Agnes była niemal pewna, że w przeszłości Ruth kryje się jakiś sekret, który pozwoli jej usidlić Daniela. Kiedyś już udał jej się podobny wybieg. Kiedy zna się czyjąś tajemnicę, ma się nad nim władzę. Tak było z lordem Robertem. Zagroziła mu oskarżeniem o niedotrzymanie obietnicy małżeństwa i w ten sposób zdobyła trzy tysiące funtów. Wszystko poszło dobrze dzięki temu, że nie wpadła w pułapkę chciwości. Łatwo mogła uzyskać więcej, gdyby rzeczywiście poszła do sądu, ale była rozważna. Taki krok mógłby się na niej zemścić - doprowadziłby lorda Roberta do ruiny, a jej przysporzył potężnych wrogów.

Z panem Darke sprawa przedstawiała się nieco inaczej. Agnes chciała zdobyć znaczną sumę pieniędzy, ale też wyjść za niego za mąż i mieć nad nim stałą władzę. Jedyną przeszkodą była ta nieznośna dziewczyna, która nie chciała puścić pary z ust.

Agnes spodziewała się, że Ruth dołączy do grona jej adoratorek, jak Sara i Rachel, lecz ku jej irytacji tak się nie stało. Musiała zastosować inną taktykę.

W świąteczny poranek, kiedy wybierali się do kościoła, Agnes zagadnęła matkę:

- Wiesz, mamo, tak sobie myślałam, że powinnam coś zrobić dla biednej Ruth Darke. Jest taka nieobyta. Co byś powiedziała, gdybym zaprosiła na herbatę pana Ibbotsona? Jestem pewna, że to by nieco poprawiło jej maniery.

Pan Ibbotson był emerytowanym nauczycielem tańca i mieszkał w Farnham. Kiedy Agnes przygotowywała się do swojego pierwszego sezonu, dał jej kilka lekcji, nie tylko jak tańczyć kadryla, ale też jak się kłaniać z wdziękiem, jak chodzić elegancko i jak siadać. Agnes była pewna, że pan Ibbotson z przyjemnością udzieli podobnej lekcji Ruth, a poza tym Daniel na pewno to doceni.

- Ale wiesz, moja droga, nie jesteś spokrewniona z panną Darke - zmartwiła się pani Parslow. - Może się wydawać, że... - chciała dodać: że wtrącasz się w cudze sprawy, ale powstrzymało ją lodowate spojrzenie córki.

- Robię to tylko dla dobra Ruth - oświadczyła chłodno. Kiedy po nabożeństwie oznajmiła wszystkim o swoich planach, jedynie Ruth odniosła się do nich niechętnie.

- To bardzo miło z pani strony - stwierdził Daniel, podziwiając urodę Agnes. Na pewno nie zadaje sobie tyle trudu tylko ze względu na Ruth. Coś mu mówiło, że robi to również dla niego. Co za miła odmiana po Barbarze Lorrimer.

- W takim razie wszystko postanowione - oznajmiła Agnes z uśmiechem. Zwróciła się do Ruth i dodała: - Bardzo miło wspominam lekcje z panem Ibbotsonem. Co prawda, wyglądał śmiesznie, kiedy mi pokazywał, jak trzepotać wachlarzem lub składać ukłon, ale nie miał innego wyjścia.

Jaki ona ma niedobry charakter, pomyślała Ruth, uśmiechając się chłodno.

Kilka dni później pojechała na lekcję do Mattick Hall. Wprowadzono ją do dawnego pokoju lekcyjnego Agnes, gdzie została przedstawiona panu Ibbotsonowi, eleganckiemu mężczyźnie w staromodnym stroju.

Skłonił się przed nią wytwornie, a Ruth jak zwykle dygnęła.

- Widzi pan? - odezwała się Agnes. - Ona dyga jak prosta służąca.

Ruth zaczerwieniła się po same uszy.

- Dzisiaj skupimy się na trzech rzeczach: ukłonie, powitaniu z osobą równą nam stanem i na pożegnaniu - zapowiedział nauczyciel.

- Tak jest - odrzekła Ruth. Z ulgą zauważyła, że pan Ibbotson patrzy na nią życzliwie.

- Nie „tak jest”, tylko „tak, proszę pana” - poprawiła ją Agnes. Lekcja się zaczęła.

- Powitanie. Wydaje mi się, moja droga, że nie przyzwyczaiłaś się jeszcze do bycia panną Darke z Juniper Park. Mam rację?

- Jestem nią od niedawna - odparła Ruth ostrożnie. Widziała, że panna Parslow przygląda się jej chłodno i drapieżnie. A więc po to zorganizowała tę lekcję. Naprawdę chce się czegoś dowiedzieć.

- Panna Darke mieszkała do niedawna w zupełnie innym otoczeniu - powiedziała Agnes. - Proszę opowiedzieć o tym panu Ibbotsonowi.

- To nie będzie konieczne - wtrącił nauczyciel, uśmiechając się do Ruth pokrzepiająco. - Ważne jest to co teraz. Proszę bardzo, zaczynamy od powitania...

Kiedy lokaj zawiadomił ich, że pan Darke przybył po córkę, Ruth była napięta jak struna, a oczy Agnes ciskały gromy. Przeklęta dziewczyna nie zdradziła się ani słowem. Żeby dać upust swojemu niezadowoleniu, Agnes nie zaprosiła nauczyciela na zwyczajową herbatę.

Daniel natomiast był zachwycony. Ruth weszła do salonu jak królowa, wysunęła rękę, wdzięcznie przechyliła głowę na bok i powiedziała:

- Papa! Jak miło cię widzieć.

Daniel roześmiał się.

- Ty figlarko! - Uścisnął ją krótko. - Jestem bardzo wdzięczny, panno Parslow. Lekcja była przyjemna? - zwrócił się do córki.

- Bardzo pouczająca - odrzekła. Najwyraźniej tego popołudnia posiadła również sztukę ironii. - Mam wrażenie, że teraz znam pannę Parslow o wiele lepiej.

- I na pewno cenisz ją... tak jak ja. - Daniel uśmiechnął się do Agnes.

- Cenię ją tak, jak na to zasługuje - powiedziała słodko Ruth.

Tego dnia Ruth miała wrażenie, że za chwilę eksploduje, jeśli z kimś nie porozmawia. Nikt nie mógł jej pomóc, ponieważ oprócz ojca i Toma nikt nie znał jej tajemnicy. Rozmowa z ojcem była wykluczona. Jak mogła go spytać, dlaczego nie poślubił matki albo dlaczego w Yorkshire prawie nie przyjmował do wiadomości istnienia swoich dzieci? Tom też nic by jej nie pomógł. Najwyżej poradziłby jej, żeby skłamała.

Jednak kłamstwa zawsze przychodziły jej z trudem. Rumieniła się, jąkała i to ją zdradzało.

Doszła do wniosku, że jedynie Cassandra ją zrozumie i nie zdradzi. I chyba nie potępi jej za to, że jest nieślubnym dzieckiem. Ciężko jej było dotrwać do następnego dnia, a wcześniej nie mogła odwiedzić Belvedere Tower.

Cassandra słyszała o lekcji z panem Ibbotsonem i ciekawiło ją, jak Ruth sobie poradziła, ale zdziwiła się, kiedy dziewczyna wpadła do holu jak burza.

- Muszę z panią porozmawiać - oznajmiła od progu, wyraźnie zdesperowana.

- Chodź na górę - zaprosiła Cassandra. - Tam będziemy miały spokój.

Ruth usiadła, kurczowo splotła dłonie na kolanach, a po chwili wyszeptała:

- Panno Hampden, chcę pani coś powiedzieć, ale proszę obiecać, że nikomu pani tego nie powtórzy.

- Obiecuję.

Ruth wzięła głęboki oddech.

- Jestem dzieckiem z nieprawego łoża. Tom również. Ojciec nigdy nie poślubił naszej matki.

- To nie twoja wina - łagodnie odrzekła Cassandra. Od razu przyszło jej na myśl, że jeśli pan Darke ubiega się o rękę Agnes, to wkracza na niebezpieczny grunt. Nie wyobrażała sobie, żeby panna Parslow zaakceptowała dwoje bękartów. Ruth odetchnęła z ulgą.

- Musiałam z kimś o tym porozmawiać - wyznała. - Panna Parslow stale mnie wypytuje. Wiem, że coś podejrzewa.

- Lepiej by było, gdyby panna Parslow o tym nie wiedziała. - Biedna dziewczyna, pomyślała Cassandra. Znalazła się w wyjątkowo trudnym położeniu, a Agnes mogła łatwo to wykorzystać. - Ja też ci zdradzę własny sekret. Tak będzie uczciwie.

Ruth z szeroko otwartymi oczami wysłuchała historii o małżeństwie Cassandry, ucieczce z Verdim, stracie dziecka i wreszcie o ostatnich wydarzeniach.

- Próbował panią udusić? - przeraziła się Ruth. - To straszne!

- Przez tydzień musiałam nosić szalik na szyi, żeby ukryć sińce.

- Tak mi szkoda pani synka - dodała Ruth po chwili zadumy. - Nadal tęsknię za matką. Co gorsza, nie mogę o tym rozmawiać z ojcem, a Tom już zaczyna zapominać.

- Tyle sekretów - stwierdziła Cassandra. - I wszystkie takie bolesne. Ludzie w okolicy oczywiście wiedzą, że jestem mężatką. Mąż przyjechał do Juniper Park prosić hrabiego o moją rękę. To nie jest tajemnica. Ale o dziecku nie wie nikt. Nie zniosłabym rozmów na ten temat. Powiedziałam tylko pani Freese.

Ruth wróciła do domu pocieszona.

Złotozęby mieszkał w cuchnącym zaułku na tyłach Great Peter Street w dzielnicy Westminster. Jego pokój w rozpadającym się budynku był w trochę lepszym stanie niż inne, ponieważ w oknach brakowało tylko kilku szyb, a sufit jeszcze się trzymał. W kominku płonął mizerny ogień, obłoczki brunatnego dymu wpełzały do pokoju. Złotozęby siedział otulony kawałkiem worka, trzymając nogi na rozgrzanych cegłach. Był w złym humorze.

Miał nadzieję, że Uzzell się wystraszy i nie upomni się o swoje pieniądze. Kiedy musiał zapłacić mu resztę należności, wpadł we wściekłość i jego gniew przez ostatnie tygodnie wcale się nie zmniejszył.

Kiedy Moley stwierdził, że leśniczy żądał tylko tyle, ile mu obiecali, Złotozęby bardzo się zdenerwował.

- Jesteś tchórzem?- zapytał kompana.

- No, nie! - Moley roześmiał się sztucznie. - Nie chcę mieć kłopotów, i tyle.

- Przecież go nie zabiję - warknął Złotozęby. - Ale muszę go nauczyć, że należy mi się trochę szacunku.

- Coś wymyśliłeś? - zaciekawił się Moley.

- Tak mi przyszło do głowy, że Uzzell pewnie ma jakąś skrytkę na pieniądze. Następnym razem pójdę za nim do domu. Pan leśniczy musi dostać lekcję.

Gdy Claude wyjechał z zamku de Flagy, miał trzysta franków i dwadzieścia funtów w angielskim złocie. Pan Charpentier okazał się wyjątkowo łatwowierny. Claude pożegnał się z kuzynką, która rozstawała się z nim bez żalu.

Pojechał prosto nad kanał i w wiosce na zachód od Dieppe znalazł rybaka, chętnego do wyprawy na drugi brzeg.

O wschodzie słońca wylądował na angielskim wybrzeżu, dwie mile od Worthing. Dzień wstawał mroźny i nagie szkielety drzew lśniły od szronu. Owiał go tak lodowaty wiatr, że wzdrygnął się nerwowo, ale zaraz się uspokoił. Znał te okolice, nawet spacerował tu kiedyś z Cassandrą. Teraz musiał tylko się rozgrzać, coś zjeść i wynająć konia. Pierwszy etap podróży miał już za sobą.

8

Daniel postanowił dokładnie poznać swoją posiadłość. Swoją fabrykę w Skipton znał doskonale, nie tylko maszyny, ale i ludzi. Postępował z pracownikami surowo, lecz sprawiedliwie.

Co rano kazał przyprowadzać bryczkę pod dom i ruszał na objazd. Dzisiaj postanowił obejrzeć las przylegający do drogi na Farnham. Po drodze zatrzymał się, żeby zamienić słowo z Tomem Hillem, który nadzorował pracę przy naprawie domu Jacksonów. W końcu dotarł do lasu, przywiązał konia do słupka przy drodze i dalej ruszył pieszo.

Od razu zauważył, że zawiasy furtki przy ogrodzeniu są dobrze naoliwione, i przypomniał sobie ostrzeżenia Cassandry na temat Uzzella. Nie uwierzył jej, ale to wydało mu się podejrzane. Nie spostrzegł też wokół zbyt wiele zwierzyny, zaledwie jednego czy dwa króliki.

Natknął się na starą chatę z zasłoniętymi oknami. Poruszył klamką, ale drzwi były zamknięte. Obszedł chatę dokoła i sprawdził, czy pod parapetem nie ma klucza. Nic nie znalazł. Nagle spostrzegł kawałek drewna wystający spod strzechy - za nim ktoś ukrył klucz.

Daniel otworzył drzwi i wszedł do środka. Na wbitych w ściany i belki hakach wisiały króliki, zające, bażanty, i przepiórki i gołębie.

Ktoś korzystał z chaty regularnie, bo na podłodze było mnóstwo zaschniętej krwi, a zwierzyna wydawała się świeża.

Daniel wyszedł na zewnątrz, zamknął drzwi, a klucz odłożył na miejsce.

Wracał na skraj lasu, czując, jak narastający gniew ściska mu żołądek. Nie znosił, kiedy go oszukiwano, a to na pewno była sprawka Uzzella. Ilu mieszkańców wsi było z nim w zmowie? Komu mógł zaufać?

Nagle przypomniał sobie, jak pan Parslow mu radził, żeby o sprawy posiadłości pytał pannę Hampden. Znów ta kobieta.

Wsiadł do bryczki i odjechał, mocno zamyślony. Poszedł prosto do biblioteki, chwycił pióro i napisał list.

Odkryłem, że stara chata w lesie przy drodze do Farnham jest zamknięta. Czekaj tam na mnie o wpół do trzeciej i przynieś klucz. D. Darke.

Złożył kartkę, zapieczętował, a na wierzchu napisał nazwisko odbiorcy: Uzzell.

Zaczął pisać list do panny Hampden, ale się zawahał. Ostatnim razem, kiedy poprosił ją o radę, skończyło się to dość nieprzyjemnie. Dlaczego wtedy niemal wyrzucił ją z domu? Dlaczego zawsze tak zachodziła mu za skórę?

Nie, nie powinien do niej pisać. Osobiście wybierze się do Belvedere Tower. Zrobi przynajmniej tyle. Wstąpi tam po lunchu, w drodze na spotkanie z leśniczym.

Zadzwonił na służącą, a kiedy się zjawiła, polecił jej natychmiast przekazać list Uzzellowi.

Rozległ się gong i Daniel przeszedł do jadalni. Zastał tam tylko córkę.

- Wychodzisz dziś po południu, ojcze? - zapytała nieśmiało. Było jej przykro, że nigdy nie zaproponował, żeby z nim pojechała.

- Muszę się spotkać z Uzzellem i wstąpić do panny Hampden, żeby ją o coś spytać.

- Panny Hampden nie ma. Pojechała odwiedzić lady Rye. Daniel zaklął w duchu.

- Może to i lepiej - stwierdził. - Sam nie wiem dlaczego, ale często mam ochotę ją udusić. Co takiego powiedziałem? - zdziwił się, widząc, że córka zbladła.

- Mąż panny Hampden zjawił się tu kilka tygodni temu i próbował ją udusić! - wybuchnęła bez namysłu. - Uratowały ją pani Wagstaff i Prudence. Przez tydzień nosiła na szyi szalik, żeby ukryć sińce.

- Naprawdę? Jesteś tego pewna? - Wszystko to brzmiało niedorzecznie.

- O, tak. Sama mi powiedziała. Bił ją, kiedy jeszcze mieszkali razem.

- Nie pojmuję, dlaczego ci to wszystko opowiadała.

- Ponieważ ja jej zdradziłam swój sekret! - buńczucznie odparła Ruth. Daniel patrzył na nią osłupiały - Uznała, że tak będzie uczciwie. Wyznałam jej, że jestem twoim nieślubnym dzieckiem... i wcale tego nie żałuję. Gdybym tego komuś nie powiedziała, chybabym oszalała. Panna Hampden pocieszyła mnie, że to nie moja wina. Jej to nie robi żadnej różnicy.

Daniel odwrócił wzrok. Ogarnęło go przerażenie. Że też akurat panna Hampden musiała się o tym dowiedzieć. Z trudem zachował panowanie nad sobą.

- Ruth, jestem z ciebie bardzo niezadowolony. Nawet nie wiesz, jak bardzo sobie zaszkodziłaś. Twoje szanse na przyszłość...

- Nic mnie to nie obchodzi! Nie chciałabym poślubić człowieka, który potępiałby mnie za coś, na co nie miałam wpływu. - Spojrzała na niego z oburzeniem. - To ty powinieneś się tłumaczyć, ja nie mam z czego.

- Jeśli nie potrafisz zwracać się do mnie z szacunkiem, to lepiej wyjdź - oświadczył surowo.

- Na szacunek trzeba zasłużyć - odpaliła córka. - Mogłeś ożenić się z mamą, byłeś kawalerem. Ale tak ci było wygodniej.

- Ruth... - z wściekłością zaczął Daniel. Wstała.

- Przepraszam, że byłam niegrzeczna, ale nie żałuję tego, co powiedziałam. - I wybiegła z pokoju, dumnie unosząc głowę.

Daniel patrzył za nią osłupiały. Co w nią wstąpiło? Była taka nieśmiała, aż tu nagle zmieniła się w złośnicę. Znów dostrzegł w niej odbicie Meg. Siostra również śmiało wygłaszała swoje zdanie, jeśli według niej coś było niesprawiedliwe. Musiał przyznać, że córka miała wiele racji.

Tylko jak on teraz spojrzy w oczy pannie Hampden?

Uzzell kończył właśnie południowy posiłek, złożony z chleba z boczkiem. Był bardzo zadowolony z siebie. Dał oszustowi nauczkę i Złotozęby na pewno już go więcej nie oszuka.

Kiedy posłaniec przyniósł wiadomość, leśniczy przeczytał ją wolno. Potem przeczytał ją jeszcze raz. Gdy podniósł głowę, był blady jak ściana, a serce łomotało mu w piersi. Co robić? Wszystkiego się wyprzeć?

Skoczył na równe nogi i z kieszeni kamizelki drżącą ręką wyjął zegarek. Minęła pierwsza. Została mu niespełna godzina. Ubrał się szybko i wybiegł z domu. Osiodłał Gniadą Betty, przytroczył do siodła sakwy, wziął kłębek sznurka, kilka worków i pogalopował do lasu.

Po kwadransie był już w chacie wypalaczy węgla. Musiał szybko pozbyć się towaru. Gdyby udał, że nic nie wie o tej kryjówce, straciłby pracę za niedbalstwo i nie mógłby dalej uprawiać swojego procederu. Jeśli zaś zdoła schować zwierzynę, będzie miał jeszcze szansę.

Przeklęty Darke, zaklął w duchu. Dlaczego to musiało się stać akurat dzisiaj? Pojutrze cała zwierzyna miała już stąd zniknąć.

Gorączkowo upychał dziczyznę z sakwach. Klacz, wyczuwając krew, nerwowo przestępowała z nogi na nogę, więc krzyknął na nią głośno, lecz wtedy stała się jeszcze bardziej niespokojna. Nie miał rady, musiał przemówić do niej łagodnie.

Kiedy sakwy były już pełne, upchnął resztę zwierzyny w workach i przytroczył do siodła. Zamknął drzwi, schował klucz do kieszeni i poprowadził Betty w głąb lasu. Znał miejsce, gdzie drzewo zwaliło się na kamienny mur, tworząc wygodną kryjówkę. Tam schowa towar, nakryje workami i przywali kamieniami. Przez kilka godzin zwierzyna będzie bezpieczna. Kiedy Darke odjedzie, z powrotem przywiezie wszystko do chaty.

O wpół do trzeciej z uśmiechem powitał Daniela na miejscu.

- Czyja to chata? - spytał Daniel.

- Wypalaczy węgla. Nie wiem, dlaczego jest zamknięta. Kiedyś korzystali z niej robotnicy pracujący przy zalesianiu, ale wydaje mi się, że przez ostatnie lata nikt jej nie używał. - Za dużo gadam, pomyślał.

Danielowi ta paplanina również wydała się podejrzana.

- Klucz - powiedział i wyciągnął rękę. Leśniczy sięgnął do kieszeni i spełnił jego polecenie. - Gdzie go trzymasz?

- U siebie w stajni.

- Aha.

Daniel wszedł do chaty, a Uzzell otworzył okiennice. W środku było pusto, tylko przeciąg unosił w powietrzu kilka pojedynczych piór. Daniel udał, że ich nie zauważył.

- To jedyny klucz?

- Tak, proszę pana. - Uzzell zaczął się pocić.

- Ten domek może się przydać. - Daniel widział, że las jest zaniedbany. Najwyraźniej leśniczy nie zajmował się nim od lat. Zamknął chatę i schował klucz do kieszeni.

Kiedy Uzzell poszedł przyprowadzić bryczkę, szybko wsunął rękę pod strzechę i stwierdził, że klucz zniknął. A więc ten, który teraz miał w kieszeni, rzeczywiście był jedyny. Leśniczy pewnie zjawił się tu wcześniej i usunął dowody winy. Na ziemi widać było ślady końskich kopyt, których tu wcześniej nie było.

Daniel zaczekał, aż jego gniew nieco ostygnie. Już dawno się nauczył, że w trudnej sytuacji należy zachować zimną krew, spokojnie przemyśleć za i przeciw, no i planować kilka kroków naprzód.

Przyprowadzenie bryczki zajęło leśniczemu trochę czasu. Musiał zawrócić nią na wąskiej drodze, a konie wyczuwały jego zdenerwowanie. Rozpierało go jednak poczucie zwycięstwa. Darke nic nie zauważył. To zwykły mieszczuch, łatwo go było oszukać. Wkrótce Uzzell zupełnie się uspokoił.

Daniel rzucił mu klucz.

- Zatrzymaj go. Kiedyś zadecyduję, co będzie z tą chatą, ale nie teraz. Mam ważniejsze sprawy do załatwienia.

- Dobrze, proszę pana. - Uzzell patrzył za odjeżdżającym pracodawcą, a kiedy ten trochę się oddalił, zagrał mu na nosie.

Pół godziny później zwierzyna znalazła się z powrotem w chacie. Leśniczy uznał, że trudno o bezpieczniejsze miejsce niż to, które przed chwilą sprawdzono.

Claude dotarł do Little Hampden późnym popołudniem. Słońce już skryło się za horyzontem, ale jeszcze było jasno. Nie zdecydował się jechać przez środek wsi. Wybrał polną drogę, którą przybył do Belvedere Tower z innej strony.

Po krótkiej jeździe dotarł do głównej bramy posiadłości, teraz odremontowanej. Zastanawiał się przez chwilę. Doszedł do wniosku, że kiedy znajdzie się za murem, nikt z zewnątrz go nie zauważy. Zsiadł z konia i popchnął wrota bramy. Nie była zamknięta na klucz. Rozglądając się na boki, wprowadził konia do środka.

Krótki Zimowy dzień szybko dobiegał końca. Zerwał się ostry wiatr. Claude znów wsiadł na konia i ruszył przed siebie. Pamiętał, że granicę między parkiem a Belvedere Tower odgradza gęsty żywopłot. W jednym miejscu załamywał się pod ostrym kątem i właśnie tam można było doskonale ukryć konia. Szybko odnalazł to miejsce.

Po krótkich zmaganiach udało mu się przywiązać konia do żywopłotu. Poluzował mu popręg i nakrył starą derką. Dotknął ręką sakiewki u boku, gdzie włożył buteleczkę z oliwą, pióro, hubkę i krzesiwo oraz kawałek mocnego, cienkiego szpagatu. Z sakwy przy siodle wyjął sztylet, ale po chwili schował go z powrotem. Nie, nie będzie mu potrzebny. Wystarczy szpagat. Poza tym na widok krwi robiło mu się słabo.

Bezszelestnie ruszył w stronę wyciętego w żywopłocie przejścia.

Daniel wolno wracał z Little Hampden. Ciekaw był, na jaką skalę kłusował jego leśniczy. Oczywiście będzie musiał go zwolnić, ale najważniejsze było, by równocześnie wsadzić za kratki jego londyńskich wspólników. Musi porozmawiać o tym z Parslowem. Jutro pojedzie do Mattick Hall i może dostanie zaproszenie na lunch...

Na myśl o spotkaniu z Agnes serce zaczęło mu szybciej bić. Był już prawie zdecydowany, że to odpowiednia kandydatka na panią Juniper Park, jednak coś wciąż nie dawało mu spokoju. Ruth nadal była do Agnes uprzedzona, a szczęście córki również miało dla Daniela znaczenie. Bardzo polubił swoją wrażliwą, wybuchową Ruth, nie mógł jednak dopuścić do tego, żeby to ona rządziła jego życiem. Jeśli dziewczyna nie pogodzi się z sytuacją, to zawsze zostaje jej szkoła z internatem.

Zanosiło się na deszcz, więc popędził konia. Nagle z dala zobaczył kobiecą sylwetkę w pelerynie z kapturem. To mogła być panna Hampden, a on nie chciał się z nią spotkać po tym, co przy lunchu powiedziała mu Ruth. Dojeżdżał właśnie do skrzyżowania dróg i mógł skręcić, udając, że jej nie zauważył. Już zamierzał to zrobić, kiedy spadły pierwsze krople deszczu. Westchnął ciężko i pojechał dalej prosto. Od Belvedere Tower dzieliło ich jeszcze prawie półtora kilometra. Nie mógł dopuścić, żeby Cassandra przemokła.

Kiedy się zrównali, uchylił kapelusza.

- Czy mogę panią podwieźć? - zaproponował.

- Tak, dziękuję. - Weszła do środka. Rozpoznała bryczkę, której kiedyś sama używała.

- Z daleka pani idzie? - zagaił grzecznie Daniel.

- Byłam z wizytą u państwa Rye. Zwykle lubię spacerować, ale dzisiaj jest tak zimno i zanosi się na deszcz.

Daniel potrząsnął lejcami, konie ruszyły.

- Miała pani rację co do Uzzella - oznajmił nagle.

- Przykro mi to słyszeć. - Wiedziała, że przyznanie się do błędu wiele Daniela kosztuje. - Jak pan do tego doszedł? Opowiedział jej całą historię.

- Nie wiem tylko, kto jeszcze we wsi jest w to zamieszany.

- Najprawdopodobniej nikt. Uzzell nie jest lubiany. - Zawahała się i dodała: - Jeśli potrzebne panu jakieś wsparcie, proszę zwrócić do Sama Wrighta. To kowal. Ma we wsi posłuch.

- Uzzell wiele razy mi mówił, że okoliczni mieszkańcy kłusują - przypomniał sobie Daniel.

- Ależ oczywiście - odparła krótko Cassandra, a Daniel uśmiechnął się niechętnie. - Wieś kieruje się prawem boskim bardziej niż ludzkim - wyjaśniła. - Ludzkie prawo bezwzględnie zabrania im polowania na jakiekolwiek zwierzęta pod groźbą najsurowszej kary. Prawo boskie mówi, że ludzie muszą jeść.

Daniel skinął głową. Pamiętał, że ojciec miał podobne poglądy. Sam nie wiedział, jak to się stało, ale opowiedział Cassandrze o Isaacu i jego radykalnych przekonaniach.

- To wielkie szczęście, że miał pan takiego ojca - stwierdziła na koniec Cassandra. - Miał się pan na kim wzorować.

Rozmowa swobodnie potoczyła się dalej. Daniel nawet nie zauważył, kiedy dojechali na miejsce.

- Już jesteśmy! - zawołała Cassandra. - Bardzo dziękuję za podwiezienie. Obiecałam pani Wagstaff i Prue, że będą mogły wcześniej wrócić do domu. Biedna Milly źle się czuje.

- Sądziłem, że Prudence mieszka u pani.

- Tak było, ale nocami się bała, biedaczka. W przytułku zawsze było koło niej mnóstwo innych dziewcząt.

- A pani nie przeszkadza samotność?

- Raczej nie. Nawet mi się podoba. Czasami odwiedza mnie mój puchacz. Puka dziobem w szybę, a ja wpuszczam go do środka. - Daniel uniósł brew. - Pani Timms twierdzi, że latam po wsi na miotle, z puchaczem na ramieniu. Nie rozumiem tylko, dlaczego miałabym wyczyniać takie rzeczy w środku zimy!

Daniel roześmiał się, a Cassandra wyskoczyła z bryczki.

- Jeszcze raz dziękuję! - zawołała i pobiegła do wieży.

Uzzell wrócił do domu w wojowniczym nastroju. Kazał Johnny'emu zaprowadzić Gniadą Betty do stajni, a polecenie wzmocnił szarpnięciem i kopniakiem, po którym chłopiec upadł na ziemię. Leśniczy tylko się roześmiał i poszedł do domu.

Johnny wstał, przeklinając pod nosem. Nagle przyszło mu do głowy, że pewnie coś się szykuje. Uzzell był rano zdenerwowany i wyjechał z domu tak szybko, jakby goniło go stado diabłów. Chłopiec szybko rozsiodłał i napoił klacz, a potem wyszeptał jej do ucha:

- Jeszcze tu wrócę, ale najpierw muszę się czegoś dowiedzieć.

Leśniczy zawołał żonę i szorstko pchnął ją na krzesło.

- Wyjeżdżamy - oznajmił.

- Wyjeżdżamy? Teraz? - wyszeptała oszołomiona.

- Nie teraz, głupia babo. Mam już dość tej roboty. Zawsze chciałem prowadzić małą gospodę. Pojedziemy gdzieś, gdzie będzie duży ruch, może do którejś z tych nowomodnych nadmorskich miejscowości. - Od razu przyszło mu do głowy, że mógłby się też zająć przemytem.

- Ale co się stało? - zapytała z przerażeniem żona. Nie chciała wyjeżdżać. Tutaj mieszkała przez całe swoje życie.

- Nic się nie stało - warknął. Chociaż był przekonany, że Darke nic nie zauważył, miał jakieś złe przeczucie. Pojutrze zjawią się Złotozęby i Moley, sprzeda im ostatnią partię zwierzyny i wyniesie się ze wsi. Nic im nie powie. Niech mają niespodziankę.

- Kiedy wyjeżdżamy? - A co z moim kotem, z kwiatkami, które zasadziłam jesienią? Przecież nie mogę ich tak zostawić, myślała pani Uzzell.

- Dopiero po piątku. W sobotę albo w niedzielę. Nie mów o tym nikomu. Wyjedziemy po cichu, więc ani słowa, rozumiesz? - Przysunął twarz do jej twarzy tak blisko, że widziała kępki zarostu i czuła bijący od niego odór krwi martwych zwierząt.

- Rozumiem, Matt - odparła, przełykając ślinę. Nie mogła powiedzieć o tym Sally. Najwyraźniej w piątek coś się miało wydarzyć. Jeśli go złapią, na pewno go powieszą i co ona wtedy pocznie?

Johnny Timms wysłuchał całej rozmowy, przykucnąwszy pod oknem. A więc nadeszła odpowiednia chwila, pomyślał. Uzzell chce zwiać. Musi wymknąć się do wsi i opowiedzieć wszystko pani Wright.

Claude dotarł do Belvedere Tower i ukrył się w przylegającej do stajni komórce. Przez szparę w uchylonych drzwiach obserwował wieżę. Było już niemal ciemno. W kuchni paliło się światło i widział, że ktoś się tam porusza. Na piętrze również się świeciło. Przypomniał sobie, że to salon tej suki. Namacał w kieszeni sznurek i zaczął się zastanawiać, co zrobi po powrocie do Francji. Może wyjedzie do Paryża? Tam można zarobić duże pieniądze, jeśli tylko się wie jak. A on przecież wiedział.

Z zamyślenia wyrwało go skrzypienie kuchennych drzwi. Przed domem pojawiła się pani Wagstaff z latarnią w ręku. Po chwili na progu stanęła otulona w szal Prudence i poszła po wodę do studni. Nie minęło pięć minut, gdy Claude usłyszał hałas opuszczanego w głąb studni wiadra.

Bezszelestnie wyszedł z szopy, zakradł się do środka i cicho pobiegł w stronę schodów.

Prudence z panią Wagstaff szybko wróciły do domu. Claude nie tracił czasu. Na szczęście schody były oświetlone świecami, więc bez trudu wszedł na górę. Przystanął pod drzwiami salonu i chwilę nasłuchiwał. Ktoś się tam poruszał. Świetnie. To pewnie ona. Wspiął się na wyższe piętro i otworzył drzwi do pokoju, w którym kiedyś sypiała Prudence. Od razu poznał, że pokój jest teraz nieużywany, więc wszedł do środka. Jedno go tylko niepokoiło. A jeśli służąca nocuje w sypialni tej suki? Nie chciał mieć do czynienia z dwiema jednocześnie. Może jednak dziewczyna śpi w kuchni, bo tam jest o wiele cieplej. Będzie musiał zachowywać się cicho, żeby jej nie obudzić.

Zaczeka, aż obie położą się spać, potem zejdzie na dół, naoliwi zawiasy w drzwiach frontowych i upewni się, że nie są zaryglowane. Ma mnóstwo czasu.

Cassandra postanowiła, że kiedy pani Wagstaff i Prudence pójdą już do domu, zajmie się cerowaniem bielizny pościelowej. Prześcieradła, które Bella przysłała jej z Juniper Park, od dawna domagały się naprawy.

Po wyjściu gospodyni i służącej zeszła do kuchni, nakarmiła kota, sprawdziła, czy drzwi są zamknięte i wzięła tacę z kolacją, którą zostawiła jej pani Wagstaff. Dołożyła kilka drew do kominka w salonie, zapaliła dodatkowe świece i zabrała się do pracy.

Godziny mijały. Wstała i przeciągnęła się, z satysfakcją patrząc nas stos zacerowanej bielizny. Dochodziła dziewiąta, więc mogła iść na spoczynek.

Nagle zatrzeszczały schody. Chwilę nasłuchiwała zdziwiona. W starych domach często coś trzeszczy i skrzypi, ale ten dźwięk był jakiś inny. Cicho podeszła do drzwi. Znów rozległ się cichy trzask, trochę niżej, a po chwili następny. Ktoś był w wieży.

Daniel jak zwykle zjadł kolację o wpół do siódmej, z roztargnieniem słuchając sprawozdania córki z lekcji na plebanii i narzekania Toma, że od jutra zaczyna nauki z wikariuszem. Myślał o rozmowie z Cassandrą. Co za niezwykła kobieta! Nie posądzałby jej o tak radykalne sympatie. Z niechęcią musiał, przyznać, że wzbudzała w nim szacunek. Był pochłonięty sprawą leśniczego i podczas rozmowy zupełnie zapomniał, że Cassandra wie o jego związku z Matty. Niewątpliwie jej stosunek do niego wcale się nie zmienił.

W końcu Ruth i Tom poszli spać, a Daniel nalał sobie szklaneczkę porto, usiadł przy kominku w bibliotece i zapatrzył się w ogień. Po raz pierwszy od śmierci Matty zaczął o niej myśleć. Ruth miała rację. Zachował się oburzająco i egoistycznie, nie proponując jej małżeństwa, kiedy się dowiedział, że urodzi jego dziecko. Wtedy tłumaczył sobie, że to tylko prosta robotnica i że źle by się czuła w jego środowisku.

Ale przecież on potrafił się do tego środowiska dostosować, więc czemu jej miałoby się to nie udać? Była ładna i inteligentna. Wprawdzie i tak miała całkiem szczęśliwe, a na pewno bardzo wygodne życie, ale prawdą jest, że nie potraktował jej dobrze. Dopiero teraz to zrozumiał.

Zerknął na zegar i stwierdził, że nie ma jeszcze dziewiątej. Wyjrzał przez okno. Deszcz ustał, noc była chłodna, ale bezchmurna.

Postanowił przejść się po okolicy. Ubrał się ciepło i wyszedł.

W świetle księżyca wszystko wyglądało inaczej. Kiedy dotarł do końca parku, odwrócił się i spojrzał na zalany srebrną poświatą dom. Jego dom! Osiągnął większość tego, co sobie wiele lat temu zaplanował. Brakowało mu tylko żony. Ciekawe, co myślałby o tym jego ojciec, gdyby żył. Miał przeczucie, że powiedziałby: „Liczy się nie to, co się osiągnęło, tylko jak się do tego doszło”.

Nagle usłyszał za sobą jakiś hałas i ciche rżenie. Koń? Tutaj? Za żywopłotem coś się poruszyło.

- Kto tam?! - zawołał groźnym głosem.

Jedyną odpowiedzią był szelest i ciche końskie parskanie.

Daniel wyszedł za ogrodzenie i zobaczył osiodłanego wierzchowca. Otworzył przytroczoną do siodła sakwę - znalazł w niej trochę ubrań, przybory do golenia oraz skórzany portfel z paszportem. Otworzył go i odwrócił do światła. Claude de Tessy.

To nie moja sprawa, pomyślał. Już dość miał na dzisiaj towarzystwa panny Hampden. Włożył paszport na miejsce, zamknął sakwę i już miał odejść, ale nagle znieruchomiał.

Serce Cassandry biło jak szalone, dłonie jej zwilgotniały. Rozejrzała się za czymś, co mogło by posłużyć do obrony. Zdesperowana chwyciła pogrzebacz i modliła się o odwagę, żeby go użyć, jeśli zajdzie taka potrzeba. Zza drzwi dobiegały kolejne skrzypnięcia. Ktoś szedł na górę. Zdmuchnęła świece i stanęła za drzwiami.

Mijały minuty. Cassandra widziała tylko pełgający po ścianach blask ognia w kominku. Jej oddech z wolna się uspokajał. Chyba się pomyliła. Kto mógłby tu wejść? Służąca i gospodyni były tu do piątej, potem pani Wagstaff zamknęła kuchenne drzwi, a klucz wzięła ze sobą. Frontowe drzwi po wyjściu obu kobiet Cassandra zamknęła osobiście.

Nagle klamka się poruszyła, potem drzwi otworzyły się, jakby zaczęły żyć własnym życiem. Do środka wpadło drżące światło świecy. Strach ścisnął Cassandrę za gardło. Uniosła pogrzebacz. Do pokoju wsunęła się jakaś ciemna postać. Cassandra z całej siły uderzyła intruza w wyciągnięte ramię.

Rozległ się okrzyk bólu i przekleństwo, ale zanim zdążyła wymierzyć następny cios, intruz wykręcił jej ramię i pogrzebacz upadł z hukiem na podłogę. Poczuła okropny ból. Z przerażeniem stwierdziła, że intruzem jest Claude. Uszkodziła mu ramię, ale to był silny mężczyzna i przyszedł po to, by ją zabić.

Zaczęła krzyczeć. Czuła, że Claude próbuje zarzucić jej coś na szyję. Miała unieruchomione ręce, ale mogła jeszcze gryźć, więc wgryzła się najmocniej jak potrafiła w jego policzek, aż poczuła w ustach słony smak krwi.

Szpagat wypadł Claude'owi z rąk. Wprawdzie uderzył Cassandrę, ale już nie reagowała na ból. Spróbowała kopnąć, napastnika, lecz zdołał uskoczyć. Wyciągnął ją z pokoju i zaczął wlec na górę po schodach. Wyrywała się i krzyczała, chwytając się kurczowo poręczy. Chociaż Claude cały czas milczał, Cassandra nie miała wątpliwości, że to on. Wiedziała, że nikt jej nie słyszy, ale cały czas krzyczała.

Prowadzące na dach drzwi u szczytu schodów stały otworem i zasapany Claude zdołał wciągnąć ją na szczyt wieży. Usta miał pełne własnej krwi, w ramieniu czuł straszliwy ból, lecz nie przestawał ciągnąć Cassandry na skraj dachu. Jedną rękę zacisnął na jej szyi, dławiąc jej rozpaczliwy krzyk. Czuła, że są już przy murku ogradzającym dach wieży. Chociaż siły zaczęły ją opuszczać, wciąż się nie poddawała.

Daniel usłyszał krzyk. W pierwszej chwili pomyślał, że to głos jakiegoś zwierzęcia. Nagle przypomniał sobie opowieść Ruth o tym, jak mąż Cassandry próbował ją udusić. Claude de Tessy! Ruszył biegiem do wieży. Krzyki były coraz głośniejsze, wyraźnie słyszał w nich śmiertelny strach. Wbiegł do środka i przeskakując po dwa stopnie, pomknął na górę. Na dachu zobaczył dwie zwarte w walce postacie, niebezpiecznie wychylone poza skraj wieży.

Zdecydowanym ruchem odepchnął Cassandrę na bok.

- Ja to załatwię!

Claude zobaczył go i rzucił się na niego z pięściami. Daniel uchylił się, jednocześnie wymierzając mu cios w szczękę. Claude krzyknął z bólu, bo uderzenie trafiło w zraniony policzek. Daniel znów uderzył. Claude poczuł na łydkach dotyk zimnych kamieni niskiego murku, otaczającego dach, i zachwiał się. Wymachując rękami, starał się odzyskać równowagę, ale było już za późno. Ostatni cios Daniela wyrzucił go poza obręb wieży. Rozległ się dziki krzyk przerażenia, głuche uderzenie, a po chwili zaległa cisza.

Półprzytomna Cassandra klęczała w rogu, po jej twarzy ciekła krew.

Daniel przez chwilę stał bez ruchu, łapczywie chwytając powietrze. Potem spojrzał w dół. Ciało Claude'a, z rozrzuconymi rękami i nogami, leżało na trawie. W oddali migotało chwiejnie światło latami. Do wieży zbliżała się jakaś utykająca postać.

- Potter! - zawołał Daniel. Jacob uniósł głowę. - Ktoś napadł na pannę Hampden! Za żywopłotem stoi koń. Przyprowadź go tutaj.

- Dobrze, proszę pana - odrzekł Jacob, wyraźnie zdenerwowany, i posłusznie odszedł. To pewnie ten Francuzik, domyślił się. Kiedy był tu poprzednim razem, pani Wagstaff

opowiadała mu, co się stało. Okropny człowiek. Chyba lepiej, że nie żyje.

Daniel przyklęknął przy Cassandrze. Straciła przytomność, ale puls był wyczuwalny. Gdy wziął ją na ręce, wydała mu się zadziwiająco lekka. Jej powieki zadrgały i na chwilę się uniosły. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie padły żadne słowa.

- Wszystko w porządku - uspokoił ją. - On nie żyje. Jesteś bezpieczna.

Skrzywiła się lekko, jakby z bólu, ale nie odezwała się. Daniel ostrożnie zniósł ją po schodach. Kędy wyszedł na zewnątrz, czekał tam już Jacob z koniem. Chłopiec zdążył nawet odpiąć sakwy.

Cassandra oprzytomniała. Nagle zdała sobie sprawę, że Daniel trzyma ją na rękach.

- Proszę postawić mnie na ziemi - zażądała słabym głosem. Zignorował jej prośbę.

- Panno Hampden, wsadzę panią na konia i zawiozę do Juniper Park, gdzie pani Minton się panią zaopiekuje.

Z wysiłkiem skinęła głową. Jacob przytrzymał konia. Daniel posadził Cassandrę w siodle, a sam usiadł za nią. W podziękowaniu skinął chłopakowi głową.

- Zostań tutaj - polecił. - Wkrótce wrócę i będę potrzebował twojej pomocy.

Jacob chwilę patrzył za odjeżdżającymi, potem wziął sakwy i wszedł do wieży.

Cassandra oparła się o ramię Daniela.

- Myślałam, że to już koniec - wyszeptała.

- Mało brakowało. - Czuł na policzku jej miękkie włosy. W milczeniu dojechali do Juniper Park. Po drodze Daniel zastanawiał się, jak złagodzić tę historię na użytek pani Minton.

Rozbudzenie gospodyni i wyjaśnienie sytuacji zabrało mu trochę czasu, ale w końcu Cassandra znalazła się w ciepłym łóżku. Daniel wrócił do Belvedere Tower, gdzie Jacob już ułożył ciało Claude'a na starej desce.

- To się rozejdzie po całej wsi - stwierdził chłopak.

- Cóż, może nic w tym złego. - I tak wkoło było za dużo tajemnic.

- No, tak - zgodził się Jacob. Pomyślał, że teraz przynajmniej pani Timms przestanie obmawiać pannę Hampden.

- Mimo wszystko wolałbym, żeby ludzie nie wiedzieli, że brałem w tym udział. Wszystko opowiem panu Parslow, ponieważ jest miejscowym sędzią pokoju. Pan Freese również pozna prawdę. Nie chcę jednak, żeby panna Hampden znów stała się przedmiotem plotek. Powiedziałem pani Minton, że pan de Tessy poślizgnął się i przypadkowo spadł z dachu.

Jacob skinął głową.

- W stajni jest miejsce. Można tam wnieść ciało.

- Dobry pomysł. - Zanieśli ciało na desce do stajni, Jacob przyniósł latarnię i przez chwilę stali, przyglądając się Claude'owi. Daniel z lekką niechęcią zauważył, że był to całkiem przystojny mężczyzna. I młody. Na pewno młodszy od niego.

Jacob nakrył zwłoki końską derką, Daniel wziął sakwy, po czym wyszli ze stajni. Chłopak zamknął wrota i oddał Danielowi klucz.

- Porozmawiam z panem Parslow jutro z samego rana - powiedział Daniel. - Dobrano, Potter, i dziękuję.

Wrócił do Juniper Park, gdzie Jessop już czekał, żeby zająć się koniem. Pani Minton powitała go w drzwiach.

- Umieściłam pannę Cassandrę w różowym pokoju. Opatrzyłam jej rany i sińce. Wypiła trochę laudanum, więc powinna zasnąć. Biedaczka. A wszyscy tak się cieszyliśmy, kiedy Wyszła za mąż. Że też tak to się skończyło!

Daniel skinął głową.

- Ludzie na pewno będą plotkować, a to jej się wcale nie spodoba.

- Jeszcze nie przebolała straty dziecka.

- Straty dziecka? - powtórzył wstrząśnięty Daniel. - Panna Hampden miała dziecko?

- Niepotrzebnie o tym wspomniałam - zmitygowała się gospodyni. - Nie wszyscy o tym wiedzą. Pastorowa powiedziała mi w zaufaniu.

- Nie powiem nikomu - przyrzekł Daniel. Zastanawiał się, jak by się czuł, gdyby stracił Rum i Toma. - Nie wiedziałem, że panna Hampden przeżyła tyle trudnych chwil.

- O, tak. Powinna być chłopcem. Stary hrabia często to powtarzał.

Chłopcem? Daniel pomyślał, że stary hrabia się mylił.

Johnny Timms nie był odważnym chłopcem i na samą myśl o wędrówce do pani Wright truchlał ze strachu. Odgłosy, które za dnia brzmiały całkiem niewinnie, nocą stawały się złowrogie i groźne, a już zaczynało się ściemniać.

Co gorsza, widział, że pan Uzzell jest zły jak osa. Wpadł do stajni, pociągnął chłopca mocno za włosy i kazał mu wyczyścić uprząż i naoliwić koła wozu. Kilka minut później Johnny słyszał, jak Uzzell krzyczy na żonę.

Roztarł bolące miejsce na głowie, przełknął łzy i poszedł zapalić latarnię. Pracował sumiennie i co z tego miał? Nic. Wiedział, że jeśli leśniczy wyjedzie, straci pracę i pozostanie na łasce gminy. Czyszcząc uprząż, rozmyślał nad tym, co zrobić. Postanowił, że pojedzie do pani Wright na Gniadej Betty. Konno będzie mu raźniej i szybciej dotrze do celu.

O szóstej poszedł na kolację i chlipiąca cicho pani Uzzell dała mu trochę duszonego królika. Oczy miała czerwone, spuchnięte i unikała wzroku chłopca. Johnny domyślił się, że od niej nie uzyska żadnej pomocy.

Nikt się nie odzywał. Uzzell jadł w milczeniu, maczając w sosie kawałki chleba. Kiedy skończył, sięgnął po fajkę.

- Będzie pan znów potrzebował dziś Gniadej Betty? - spytał nieśmiało chłopak. Nie podnosił wzroku, żeby leśniczy nie mógł odczytać jego myśli.

- Nie - warknął krótko Uzzell. Przyniósł dziś do domu dwa stare worki, kazał żonie pociąć je w wąskie pasy i zaszyć w nie monety, żeby były gotowe do przewiezienia. Miał zamiar uważnie ją obserwować, kiedy będzie wykonywała to zadanie. Obawiał się, że podkradnie mu kilka monet i ucieknie.

Johnny nadal był głodny. Zjadł ostatni kawałek i z nadzieją spojrzał na panią Uzzell, ale nie zwróciła na to uwagi.

- Wracaj do stajni - polecił mu leśniczy. - Na co czekasz? Porządnie wyczyść Gniadą Betty i przykryj ją derką.

Chłopak kiwnął głową i szybko wybiegł z domu. Ze swojej izby nad stajnią wziął szalik i rękawiczki. Z sercem w gardle podkradł się pod dom, ale stwierdził, że okiennice są zamknięte. Uzzell nie chciał, żeby ktokolwiek widział, co się dzieje w środku.

Johnny pobiegł z powrotem do stajni, drżącymi rękami osiodłał Betty i wyprowadził ją na zewnątrz. Wskoczył na siodło i skierował się do wsi. Kiedy oddalił się od domu leśniczego, popędził konia. Nagle zrobiło mu się lżej. Po raz pierwszy w życiu robił coś z własnej woli.

Sally Wright siedziała w kuchni i cerowała skarpetki Barty'ego, gdy usłyszała pukanie w szybę. Wyjrzała przez okno.

- Sam! To Johnny Timms! - zawołała i otworzyła chłopcu tylne drzwi.

Johnny stał w progu, dygocąc ze zdenerwowania. Zjawił się kowal, a za nim Barty.

- Wejdź - powiedział. - Barty zajmie się koniem. Kilka minut później Johnny siedział nad miską parującej zupy i opowiadał swoją historię. Napięcie go opuściło. W tym domu czuł się tak dobrze. Pan Wright nie walił pięścią w stół i nie krzyczał na żonę jak pan Uzzell. Pani Wright nie przemykała wystraszona pod ścianami.

- Dobrze się spisałeś, chłopcze - pochwalił Sam. - A więc w piątek w nocy? Teraz lepiej będzie, jak tam wrócisz. Ja się wszystkim zajmę, a ty nic nie daj po sobie poznać. Nie chcemy, żeby spotkało cię coś złego.

- A co się ze mną stanie potem? - spytał Johnny z niepokojem.

- Nie martw się - uspokoił go kowal. - Znajdę ci jakąś pracę.

Kiedy chłopak odjechał. Sam przez chwilę patrzył na nocne niebo, a potem wszedł do domu.

- Szykuje się niezła awantura, Sally - stwierdził z szerokim uśmiechem. W młodości lubił się bić i słusznie zyskał sobie w okolicy przydomek Żelazny Sam. Cieszył się na myśl o starciu z tymi handlarzami nielegalnie upolowaną zwierzyną. Będzie miał okazję przypomnieć sobie stare, dobre czasy.

9

Gdy Cassandra obudziła się następnego ranka, niewiele pamiętała z wydarzeń minionego wieczoru. Miała niejasną świadomość, że wszystko ją boli. Nie wiedziała, gdzie jest. Słyszała strzelanie ognia na kominku, a sufit wyglądał dziwnie znajomo. Ostrożnie odwróciła głowę w bok i powoli dotarło do niej, że znajduje się w Juniper Park, w różowym pokoju.

Zaczęła sobie przypominać: szelesty za drzwiami, ręka Claude'a trzymająca świecę, przerażenie, szamotanina na dachu wieży. Co się stało? Chyba ktoś przyszedł, była jakaś bójka, potem jazda na koniu, a potem... nic.

Usłyszała skrzypienie otwieranych drzwi i na chwilę serce skoczyło jej do gardła.

- Panno Cassandro, przyniosłam herbatę.

- Pani Minton! - wychrypiała. - Dlaczego tu jestem? Co się stało? - Spróbowała usiąść w pościeli. Gospodyni postawiła filiżankę na nocnym stoliku.

- Zaraz pani pomogę. - Podłożyła jej pod plecy poduszki i przyniosła stary szlafrok.

- Dobry Boże, to szlafrok mojej siostry.

- Tylko ten udało nam się znaleźć, kiedy pan Darke wczoraj panią tu przywiózł.

- To był pan Darke? - Dopiero teraz sobie przypomniała i mocno się zaczerwieniła, ale szybko się opanowała. - Przyjechał mój mąż, prawda? Czy on nie żyje?

- Tak, proszę pani - potwierdziła z ulgą gospodyni, rada, ze nie musi sama przekazać tej wiadomości.

- Próbował mnie zabić. - Dotknęła sińców na szyi i podciągnęła wyżej kołdrę. - Uratował mnie pan Darke. Muszę mu podziękować.

- Ale nie w nocnej koszuli! - oburzyła się pani Minton. Cassandra próbowała się uśmiechnąć, ale okazało się to zbyt bolesne.

- Wypiję herbatę i wstanę - postanowiła. Chciała się dowiedzieć, co właściwie się wydarzyło.

- Jeszcze za wcześnie na wstawanie. Przeżyła pani wielki wstrząs i powinna pani zostać w łóżku. Pan Darke już wyjechał i wróci później. - Cassandra nie miała siły się spierać. - Niedługo przyślę tu Lizzie ze śniadaniem. Jeszcze dzisiaj przyjdzie tu Prudence i przyniesie pani rzeczy. - Pani Minton skinęła głową i wyszła.

Wsparta na poduszkach Cassandra sączyła herbatę. Czuła przede wszystkim ulgę. Przedtem nie zdawała sobie w pełni sprawy, jak bardzo boi się Claude'a. Nieustannie burzył jej spokój ducha.

Ślub z nim był straszliwą pomyłką, za którą przyszło jej drogo zapłacić.

Przez cały ranek Daniel był bardzo zajęty. Najpierw odwiedził pastora i opowiedział mu, co się stało. Tym razem nic nie zataił. Zabił człowieka i choć wiedział, że nie miał innego wyjścia, dręczyły go wyrzuty sumienia. Byli w gabinecie pastora. Pan Freese siedział za biurkiem i patrzył na swojego gościa. To dobry człowiek, pomyślał.

- Wie pan, jest różnica między morderstwem a zabójstwem - tłumaczył, widząc jego zatroskaną twarz. - Panna Hampden była w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Gdyby udało się panu tylko go obezwładnić, poszedłby do więzienia, a pan musiałby zeznawać w sądzie. Wówczas reputacja panny Hampden bardzo by ucierpiała. Zapewne de Tessy zostałby skazany i powieszony. Wolałby pan taki bieg wypadków?

- Nie - stwierdził Daniel, już trochę spokojniejszy. - Ale nie podoba mi się to, że zabiłem człowieka. - Ojciec by mnie zrozumiał, pomyślał.

- Takie odczucie dobrze o panu świadczy. Oczywiście, musi pan powiedzieć prawdę panu Parslow, ale tylko jemu. Żonie opowiem tę wersję zdarzeń, którą przekazał pan pani Minton: zaskoczony pana pojawieniem się de Tessy stracił równowagę i spadł z wieży. Trzeba zawiadomić lady Sayers. Moja żona do niej napisze.

Kiedy Daniel wychodził z plebanii, było mu lżej na sercu. Przypomniał sobie, że ma też inne sprawy do załatwienia. Musi porozmawiać z Samem Wrightem o Uzzellu.

Mimo wczesnej pory w kuźni już wrzała praca. Daniel zsiadł z konia i wszedł do środka. Uderzyła go fala gorąca. Barty wyjrzał ze swojego kantorka.

- Dzień dobry panu - powiedział.

- Muszę pilnie pomówić z twoim ojcem. - Daniel ruchem głowy wskazał pochylonego nad kowadłem Sama.

Barty skinął głową. Domyślił się, że chodzi o leśniczego. Sam oddał młotek Phineasowi i zdjął skórzany fartuch. Kiedy szli do domu. Daniel opowiedział mu o swoim odkryciu w chacie wypalaczy węgla drzewnego.

- To jest moja żona - przedstawił Sam, kiedy weszli do kuchni, gdzie Sally zmywała naczynia. - To ona rozmawiała z Johnnym Timmsem. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, to chcielibyśmy oboje wziąć udział w tej rozmowie.

Usiedli przy stole. Daniel zdjął kapelusz i rękawiczki. Kilka razy poruszył obolałą prawą dłonią. Była spuchnięta i sina.

Sally wytarła ręce i usiadła wraz z nimi. Daniel przypomniał sobie, że jego matka i ojciec razem podejmowali wszystkie ważne decyzje. Najwyraźniej w domu Wrightów panował ten sam zwyczaj. Szkoda, że nie posłuchał Cassandry i wcześniej nie naradził się z kowalem. Już po krótkiej rozmowie Sam wydał mu się godny zaufania. Zaproponował, że wraz z synami pomoże zakończyć tę sprawę.

- A więc w piątek wieczorem - zakończył rozmowę Daniel. - Teraz muszę jechać do pana Parslow w zupełnie innej sprawie, ale powiem mu, co ustaliliśmy. Jest sędzią, więc to on będzie odpowiedzialny za zatrzymanie Uzzella i jego londyńskich wspólników. O tej drugiej sprawie i tak pewnie będzie we wsi głośno, więc równie dobrze mogę wam teraz o tym opowiedzieć - dodał. - Dziś w nocy na pannę Hampden napadł jej mąż. Na szczęście usłyszałem jej krzyk i pośpieszyłem na pomoc. Pan de Tessy potknął się i spadł z dachu wieży. Upadek zakończył się jego śmiercią.

Sam przez chwilę patrzył na Daniela, potem przelotnie zerknął na jego opuchniętą dłoń i wyciągnął własne wnioski.

- Niewielka to strata - stwierdził. - Pannie Cassandrze będzie lepiej bez męża. Sally skinęła głową.

- Mój mąż ma rację. Panna Cassandra na pewno bardzo to przeżyje, ale to nie był dobry człowiek.

Sam nie miał wątpliwości, że Daniel przyczynił się do śmierci Francuza, ale nic nie powiedział. Pan Darke był ziemianinem, więc na pewno nic go za to nie spotka. Pomyślał, że gdyby to on zabił tego Francuzika, zakopałby go gdzieś w lesie i nikomu nie pisnął o tym ani słówka, chyba że chciałby zawisnąć na szubienicy. Sam doceniał to, że Daniel tak przytomnie podszedł do sprawy Uzzella. Pan Darke znacznie urósł w jego oczach.

Ustalili ostatnie szczegóły i Daniel pojechał dalej, do Mattick Hall. Dopiero dochodziła dziesiąta, więc państwo Parslow pewnie jedli jeszcze śniadanie. Cóż, trudno, nie mógł zwlekać.

Drzwi otworzył mu zaskoczony lokaj.

- Przykro mi, że tak wcześnie zakłócam spokój panu Parslow, ale mam do niego pilną sprawę - oznajmił Daniel.

Służący wprowadził go do gabinetu i wyszedł. Daniel tymczasem układał plan rozmowy. Najpierw opowie o sprawie z de Tessym, a potem o planach związanych z Uzzellem.

W pokoju śniadaniowym pani Parslow i Agnes wymieniły znaczące spojrzenia. Na pewno coś się stało! Pierwszą myślą pani Parslow było, że Daniel przyjechał oświadczyć się córce, szybko jednak doszła do wniosku, że to nieprawdopodobne. Nie zrobiłby tego o tak wczesnej porze, a poza tym najpierw z pewnością porozmawiałby z samą Agnes.

Agnes również zastanawiała się gorączkowo, co się dzieje. Czyżby nadeszła chwila, na którą czekała? Musi być ostrożna. Nie może okazać zbytniego entuzjazmu, zwłaszcza w obecności ojca. Opanowała się i wypiła łyk kawy.

- Cóż to za pora na wizytę! - oznajmiła z przyganą. - Papo, chyba nie zamierzasz go przyjąć?

- Jak to dobrze, że nie chce widzieć się z nami - dorzuciła pani Parslow, ukradkiem zerkając na córkę. Pan Parslow szybko przełknął ostatni łyk kawy.

- To na pewno jakaś ważna sprawa i oczekuję, że kiedy skończę z nim rozmawiać, wy obie również go przyjmiecie - powiedział stanowczo. Agnes udała, że tłumi ziewnięcie, choć rozpierała ją satysfakcja.

- Oczywiście, jak sobie życzysz - posłusznie odrzekła pani Parslow.

Pięć minut później pan Parslow wszedł do gabinetu. Spojrzał na bladą twarz Daniela i stwierdził:

- Widzę, że przydałoby się panu coś mocniejszego.

Gość pokręcił głową. Wziął głęboki oddech i powiedział:

- Nie, dziękuję. Dziś w nocy de Tessy zakradł się do Belvedere Tower. Próbował zabić pannę Hampden. Usłyszałem jej krzyk i pobiegłem na pomoc. Obawiam się, że zabiłem napastnika.

Oczy gospodarza omal nie wyszły z orbit. Ciężko opadł na fotel i wskazał gościowi drugi. Daniel jeszcze raz opowiedział całą historię. Pan Parslow słuchał uważnie. Zrobił jakieś notatki i zadał kilka pytań.

- Zgadzam się z pastorem - oznajmił w końcu. - Nic innego nie mógł pan zrobić.

Otarł wilgotne czoło. Dzięki Bogu, że chodziło o Francuza. Gdyby to był angielski dżentelmen, zwłaszcza z wpływowej rodziny, sprawa byłaby o wiele trudniejsza. Ale tutaj chodziło o cudzoziemca, być może nawet zdrajcę swojej przybranej ojczyzny. Parslow słyszał, że de Tessy miał we Francji kuzynkę. Czy należało ją zawiadomić? Nie, lepiej nie nadawać tej sprawie zbędnego rozgłosu, postanowił i powiedział:

- Im mniej osób będzie o tym wiedziało, tym lepiej dla wszystkich zainteresowanych. Jestem pewien, że Potter będzie trzymał język za zębami, ale nie zaszkodzi, jeśli dostanie gwineę czy dwie. Joe Appleby zrobi trumnę i też byłoby dobrze, gdyby dostał za to hojną zapłatę. Oczywiście ludzie będą gadać, ale na to nic się nie poradzi.

- Pani Freese zawiadomi lady Sayers - dodał Daniel. - Panna Hampden nie może zostać w Juniper Park, a na pewno nie będzie chciała wrócić do Belvedere Tower. - Nagle zdał sobie sprawę, że Cassandra pewnie nigdy już nie wróci do wieży. Gdyby zaproponował jej teraz czterysta funtów, zapewne by je przyjęła. Ta myśl jednak wcale go nie ucieszyła.

- Pani Freese to rozsądna kobieta - stwierdził Parslow. - Najlepiej będzie, jeśli panna Cassandra na jakiś czas wyjedzie do siostry. Po pewnym czasie wszystko się uspokoi. Sądzę, że pogrzeb należy zorganizować jak najszybciej. Nie zamierzam wszczynać dochodzenia. - Trzeba za wszelką cenę uniknąć rozgłosu, pomyślał. Może ucierpieć reputacja panny Hampden i Darke'a. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął pan Parslow, był zięć z podejrzaną przeszłością.

- Mam jeszcze jedną sprawę - oznajmił Daniel. - Chodzi o Uzzella. - Opowiedział o swoim ostatnim odkryciu i zakończył pytaniem: - Czy życie na wsi jest zawsze takie burzliwe?

Gospodarz parsknął śmiechem. Z przyjemnością zauważył, że twarz Daniela odzyskała zdrową barwę.

- A więc jutro wieczorem, tak? Jestem pewien, że z pomocą kowala i jego synów da pan sobie radę, ale jeśli zajdzie potrzeba, proszę przysłać do mnie Barty'ego. - Spojrzał na Daniela z błyskiem w oku. - Żona i córka nigdy by mi nie wybaczyły, gdybym pozwolił panu odejść. Proszę im opowiedzieć o przyczynie swojej wizyty. Oczywiście w wersji okrojonej. A sprawę Uzzella możemy pominąć milczeniem.

- Z przyjemnością zobaczę się z paniami. - Daniel wyraźnie poweselał.

Prudence również miała bardzo pracowity poranek. Kiedy rano wraz z panią Wagstaff przybyły do Belvedere Tower, Jacob przekazał im nowinę. Gospodyni chwyciła się za serce i opadła na najbliższe krzesło, a Prudence pisnęła ze strachu i przejęcia. W przytułku coś takiego nigdy by się nie zdarzyło.

Jacob bardzo oględnie opowiedział o zdarzeniach minionej nocy, ale dziewczyna potrafiła sobie wyobrazić szczegóły. W salonie zobaczyła ślady walki. Krzesło było przewrócone, lichtarz leżał na podłodze. Pogrzebacz znalazła pod stołem.

Oczami duszy Prudence zobaczyła całe zdarzenie: świeca, płonąca na dywanie, bójka, krew na pogrzebaczu.

- Obudź się, dziewczyno! - Szorstki głos gospodyni przywołał ją do rzeczywistości. - Trzeba tu zrobić porządek.

- Nie chcę iść na górę, jeśli trup jeszcze tam leży!

- Zanieśli go do stajni - uspokoiła ją pani Wagstaff.

- Aha! - Prue była bardzo rozczarowana.

- Kiedy skończymy, pójdziesz do Juniper Park i zaniesiesz pannie Cassandrze ubrania na zmianę.

Prudence poweselała. Lubiła pannę Cassandrę i po skończonych porządkach chętnie powędrowała z walizką do Juniper Park.

Cassandra spędziła ranek na drzemce i rozmyślaniach. Dopiero teraz naprawdę przemyślała swoją przeszłość. Jak mogła wyjść za mąż za Claude'a, nie poznawszy uprzednio jego przyjaciół i jego samego? W swojej naiwności sądziła, że Claude jest taki, za jakiego się podaje. Gdyby wykazała się większym rozsądkiem, uniknęłaby tylu nieszczęść.

Kiedy Prudence przyniosła lunch, Cassandra już czuła się lepiej.

- Panno Cassandro! Jak mogłam zostawić panią samą? -

zawołała służąca na widok jej sińców i skaleczeń. Wyobraziła sobie, jak zakrada się niepostrzeżenie i powala Francuza na ziemię, uderzając go czymś ciężkim w głowę, na przykład patelnią.

Cassandra uśmiechnęła się, widząc jej minę.

- Lubisz sensacje, prawda?

- O, tak, proszę pani! - Oczy dziewczyny zabłysły. - Na pewno była pani bardzo dzielna... - Wyczekująco spojrzała na pracodawczynię.

Jeśli cokolwiek jej powiem, za kilka godzin dowie się o tym cała wieś, pomyślała Cassandra. Prue to dobra dziewczyna, ale straszna gaduła.

- Jeśli przyniosłaś mi czyste ubrania, z chęcią się przebiorę - powiedziała tylko.

Prudence ciężko westchnęła.

Gdy tylko ojciec wyszedł z pokoju śniadaniowego, Agnes pobiegła do swojej sypialni i niecierpliwie zadzwoniła na służącą.

- Pośpiesz się, głupia! - krzyknęła, kiedy zjawiła się Hanna. - Pomóż mi się przebrać w tę jasnoniebieską, obcisłą suknię.

Służka posłusznie wyjęła suknię z szafy. Wszyscy na dole wiedzieli o niespodziewanej wizycie pana Darke'a. Pewnie przyjechał się oświadczyć. Biedaczysko, pomyślała służąca. Nie znała większej egoistki od panny Parslow.

Na szczęście Agnes za bardzo się śpieszyła, żeby dać się we znaki służącej, więc tylko dwa razy kazała sobie poprawiać fryzurę.

Kiedy zeszła na dół, zastała w salonie tylko matkę i brata. Freddy grał na fortepianie i śpiewał jakąś żartobliwą piosenkę o pięknej dziewicy.

- Na litość boską, przestań! - krzyknęła zirytowana.

- Biedny Darke - powiedział Freddy. - Masz ochotę go przyszpilić, prawda?

- Freddy, pan Darke nie jest motylem - zgromiła go matka.

- Ale kręci się wokół Aggie, prawda?

- Nie nazywaj mnie Aggie! - krzyknęła piskliwie siostra. Drzwi się otworzyły i Agnes ledwie zdążyła przybrać słodką minkę, kiedy do salonu wszedł ojciec z Danielem. Po powitaniach pan Parslow oznajmił:

- Pan Darke przybył tu w pewnej nieprzyjemnej sprawie. Otóż mąż panny Hampden zjawił się wczoraj w Belvedere Tower i chciał pozbawić żonę życia. Na szczęście nagłe pojawienie się pana Darke'a wystraszyło go tak bardzo, że stracił równowagę, spadł z wieży i zabił się.

- Biedna Cassandra! - krzyknęła pani Parslow z niekłamanym przerażeniem.

Freddy gwizdnął cicho i zaczął grać marsza pogrzebowego. Agnes natomiast nie zdołała ukryć grymasu irytacji. A więc po to tu przyszedł!

Daniel spojrzał na nią zdziwiony, więc Agnes natychmiast przywołała się do porządku i zaszczebiotała ze współczuciem:

- Biedny pan Darke! To musiało być dla pana straszne przeżycie!

- Mój udział nie był zbyt duży. To panna Hampden najbardziej ucierpiała.

- Lepiej jej będzie bez tego gościa - stwierdził Freddy.

- Synu! - Matka była oburzona. - A gdzie teraz jest panna Hampden?

- W Juniper Park. Bardzo ucierpiała podczas szamotaniny. Opiekuje się nią moja gospodyni.

Agnes oczywiście nie widziała w Cassandrze rywalki, ale bardzo jej się nie podobało, że jakaś inna kobieta przebywa pod dachem jej potencjalnego męża.

- A jak się czuje? - zapytała szybko pani Parslow, widząc minę córki.

- Dzisiaj jej nie widziałem, ale o ile wiem, noc upłynęła jej spokojnie.

- Ależ ona nie może mieszkać w pańskim domu! To nie wypada!

- Pani Freese zawiadomi o wszystkim lady Sayers - wyjaśnił Daniel, starając się stłumić irytację. - Siostra zapewne weźmie pannę Hampden do siebie. - Cóż oni sobie wyobrażają? Co miałby zrobić pannie Hampden? Nawet Agnes patrzyła na niego jakoś krytycznie, choć spodziewał się od niej wsparcia.

Agnes starała się stłumić niezadowolenie. Hanna już pewnie opowiedziała całej służbie, jak to jej pani przygotowywała się do niedoszłych zaręczyn. Dobrze przynajmniej, że Cassandra niedługo wyjedzie. Oby na zawsze. Wcale jej się nie podobało, że Ruth tak uwielbia tę dziwaczkę. Jeśli już kogoś miała uwielbiać, to ją. Tymczasem nawet Rachel Freese już nie nadskakiwała jej tak jak dawniej.

- Biedna, kochana Cassandra - odezwała się Agnes. - Mamo, powinnyśmy jej wysłać kosz z owocami, prawda?

Daniel wracał do Juniper Park niezbyt szczęśliwy. Owszem, panna Parslow była jak zwykle urocza, ale po raz pierwszy wyczuł w niej jakiś fałsz. Może po prostu jeszcze nie doszedł do siebie po wstrząsie minionej nocy.

Z ulgą wrócił do domu, zjadł z dziećmi lunch i skrył się w bibliotece. Gdy pani Minton powiedziała mu, że panna Hampden zamierza zejść na dół, ze zdziwieniem stwierdził, że niecierpliwie na to czeka. Przed nią przynajmniej nie musiał niczego udawać. Kiedy usłyszał kroki na schodach, wyszedł na korytarz.

Jak się pani czuje?

- Jestem trochę obolała, ale żyję - odparła z uśmiechem. - I jestem panu bardzo wdzięczna.

- Dzięki Bogu, zdążyłem. Może wejdzie pani do biblioteki? Ruth i Tom są w salonie.

Usiedli naprzeciwko siebie. Cassandra zauważyła opuchliznę i skaleczenia na jego dłoniach.

- Bardzo pan ucierpiał? Pokręcił głową.

- To się wkrótce zagoi. A pani?

- Ja też nie. Pamiętam, że zaciekle się broniłam, a to sprawia, że łatwiej mi się otrząsnąć z tego koszmaru. Uśmiechnął się, słysząc jej rzeczowy ton.

- Nie wyobrażam sobie pani omdlewającej ze strachu.

- Gdybym zemdlała, już bym nie żyła. - Zamilkła na chwilę. - Pan go zabił, prawda?

- Tak. - Cóż więcej mógł powiedzieć? Taka była prawda.

- Jak brzmi oficjalna wersja? Daniel wszystko jej wyjaśnił.

- Pastor i sędzia znają oczywiście prawdziwy przebieg wydarzeń - dodał.

- Gdzie jest ciało mojego męża? - spytała.

- W stajni Belvedere Tower. Zanieśliśmy je tam z Potterem. Ja mam klucz.

- Chcę go zobaczyć. - Właściwie nie chciała, ale musiała się upewnić, że Claude nie żyje.

Zuch dziewczyna, pomyślał z mimowolnym podziwem. Nie powinna jednak iść tam sama.

- Jeśli można, będę pani towarzyszył.

- Byłabym wdzięczna. - To na pewno nie będzie mile, pomyślała.

Dziesięć minut później wsparta na ramieniu Daniela dotarła do stajni przy Belvedere Tower. Weszli do środka, Daniel powiesił na haku latarnię i stanął pod ścianą. Cassandra podeszła do ciała i odchyliła przykrywającą je derkę. Na żółtawej twarzy Claude'a widać było czarny ślad po jej ugryzieniu.

A więc rzeczywiście nie żyje, pomyślała. Co za ulga. Stała przez chwilę, spodziewając się, że znów odczuje strach, może nawet cień smutku, ale nic takiego nie nastąpiło. Claude odszedł i zabrał ze sobą trzy lata jej życia. Zakryła go i wyprostowała się.

- Miał ze sobą sakwy - przypomniał sobie Daniel, kiedy wychodzili. - Są w bibliotece. O szóstej przyjdzie Joe Appleby po instrukcje dotyczące trumny, a pastor odprawi pogrzeb, kiedy pani sobie zażyczy. - Zamknął drzwi i podał jej klucz.

Słońce kryło się za horyzontem. Widać już było pierwsze gwiazdy. Zmrożona ziemia chrzęściła pod ich stopami.

- On nie żyje, prawda? - spytała nagle Cassandra. - Już nie wróci?

- Nie, nie wróci.

- Dzięki Bogu. - Daniel zerknął na nią, ale nic nie powiedział. - Nie powinnam była wychodzić za niego za mąż - ciągnęła, zatopiona w myślach. - Mniej byłoby kłopotów, gdybym została jego kochanką. Mogłabym go opuścić w każdej chwili i o nic się nie martwić.

Panna Hampden z pewnością nie jest pruderyjna, pomyślał Daniel.

- Podejrzewam, że gdybym była jego kochanką, traktowałby mnie dużo lepiej. Być może nawet by mi się to podobało.

- Niekoniecznie. - Daniel poczuł, że może sobie pozwolić na szczerość. - Nie traktowałem dobrze Matty, matki Toma i Ruth, choć nie byliśmy małżeństwem. - Jak dobrze jest z kimś porozmawiać otwarcie, bez udawania.

- Bił ją pan? - Cassandra cofnęła dłoń z jego ramienia.

- Oczywiście, że nie, ale zachowywałem się samolubnie. Powinienem był bardziej dbać o to, żeby była szczęśliwa.

- Dlaczego pan się z nią nie ożenił? - zapytała odważnie.

- Chciałem najpierw zarobić pieniądze, a dopiero potem się ożenić. Nie spodziewałem się, że przyjdą na świat dzieci.

- Panie Darke! - Obrzuciła go ironicznym spojrzeniem. - Przecież dzieci nie znajduje się w kapuście.

Uśmiechnął się blado.

- Wydawało mi się, że w mojej kapuście ich nie będzie. Obwiniałem o to biedną Matty. Teraz mi się wydaje, że Ruth i Tom to jedyne dobrze rzeczy, które wynikły z tego smutnego rozdziału w moim życiu.

- Na pewno dobrze wyposaży pan córkę, a synowi zapewni start w życiu. Sądzę, że nie zaszkodziłoby im bardzo, gdyby ich pochodzenie stało się znane - stwierdziła Cassandra. - Takie rzeczy są na porządku dziennym w wielu arystokratycznych domach.

Co by sobie pomyślała panna Parslow, gdyby się o tym dowiedziała? Czy byłaby tak wyrozumiała jak Cassandra?

O dziesiątej wieczorem Daniel, Sam, Phineas i Barty wyruszyli do chaty wypalaczy węgla. Noc była zimna i bezchmurna, na granatowym niebie rysowały się kontury nagich drzew.

Daniel postawił kołnierz dla ochrony przed zimnem. Miał ze sobą znalezioną w domu grubą laskę, która zapewne należała kiedyś do starego hrabiego. Phineas niósł zwój cienkiego, mocnego sznura.

Zatrzymali się przy żywopłocie i Daniel powiedział:

- Sędzia Parslow uprzedził mnie, że musimy ich złapać na gorącym uczynku. Nie możemy się ruszyć, dopóki nie zobaczymy w ich rękach martwej zwierzyny. I niech nikt bez potrzeby nie ryzykuje. Oni mogą być uzbrojeni.

- Niech się pan nie martwi - uspokoił go kowal. - Rozmawiałem o tym z synami. Niech pan to zostawi nam.

- No to co ja mam robić? - spytał rozdrażniony.

- Proszę zostać ze mną. My dwaj zajmiemy się Uzzellem. - Sam liczył na to, że na widok pana Darke'a leśniczy podda się bez walki. Poprowadził Daniela w las.

Barty ułożył się w rowie biegnącym wzdłuż drogi. Rów był suchy, ale kamienisty, co czuło się mimo grubego ubrania.

„Załatwimy ich po kolei”. Tak powiedział mu ojciec. Zadaniem Barty'ego było unieruchomienie wozu. Musiał tylko odłączyć uprząż, by wóz nie pojechał. Barty często zaprzęgał Ikonie do wozu, więc mógł to zrobić nawet z zamkniętymi oczami. Mimo to czuł lekkie zdenerwowanie.

W żołądku miał nieprzyjemny ucisk. Wytarł ręce o spodnie i poruszył się niespokojnie. Wokół słyszał tajemnicze odgłosy nocy. Ponad jego głową cicho przeleciała sowa. Nagle w oddali rozległ się cichy stukot końskich kopyt. To oni! Ostrożnie wyjrzał z ukrycia i spostrzegł wśród drzew sylwetkę Phineasa. Na drodze pojawił się wóz. Barty przyłożył dłonie do ust i zahukał jak nocny ptak.

Daniel i Sam przykucnęli za pniem zwalonego drzewa.

- Powinien nadejść tędy - szepnął kowal.

Daniel czuł, że serce bije mu coraz szybciej. A jeśli coś się nie uda? Osaczony Uzzell może okazać się bardzo niebezpieczny, a Daniel czuł się odpowiedzialny za Sama i jego synów. Nagle usłyszeli umówiony sygnał.

- To Barty - domyślił się Sam. - Wóz już nadjeżdża. Daniel odwrócił tarczę zegarka do światła księżyca. Jedenasta.

Sam trącił go łokciem, wskazując coś ruchem głowy. Usłyszeli trzask łamanych gałęzi i skrzypienie końskiej uprzęży. Uzzell jechał przez las na Gniadej Betty, pod pachą trzymał strzelbę. Sam skrzywił się, a kiedy jeździec go minął, powiedział:

- Chodźmy!

Ostrożnie ruszyli za Uzzellem.

W pewnej odległości od chaty leśniczy zeskoczył na ziemię i przywiązał klacz do młodego drzewka. Odczepił przytroczoną do strzemienia latarnię i nakrył zwierzę derką. Potem ruszył do chaty. Chwilę nasłuchiwał, a kiedy usłyszał nadjeżdżający wóz, wydłużył krok. Otworzył drzwi chaty, zapalił lampę i powiesił na haku. Potem odbezpieczył broń i podszedł do furtki w ogrodzeniu.

Daniel bezszelestnie podszedł do Gniadej Betty i rozluźnił jej popręg. Słysząc, jak Uzzell wita się z przybyszami, poklepał klacz i wycofał się do lasu.

Złotozęby i Moley zeskoczyli z wozu. Moley rozejrzał się czujnie. Nie lubił lasu. Przerażały go tajemnicze odgłosy i nieznane kształty. Złotozęby na takie rzeczy nie zwracał uwagi. Przywitał się z Uzzellem i kazał Moleyowi zawrócić wóz. Wspólnik wykonał polecenie tak szybko, jak tylko potrafił, i pobiegł za Złotozębym do chaty.

Barty natychmiast wstał z ziemi i drżącymi palcami odłączył uprząż od wozu. Phineas z oddali z uznaniem podniósł kciuk, a Barty zadowolony znów ukrył się w rowie.

W chacie Uzzell pokazał Złotozębemu swoje wyliczenie.

- Masz tu rachunek. Możesz sprawdzić - oznajmił, podając mu kawałek papieru i wskazując na zwisającą z haków zwierzynę.

- Nie! Przecież ci ufam - ze śmiechem odparł Złotozęby. Sięgnął do kieszeni i dał leśniczemu ciężką sakiewkę. Długo się nią nie nacieszy, pomyślał.

Uzzell spojrzał na niego podejrzliwie, ale wspólnik tylko się uśmiechnął. Leśniczy wysypał zawartość na stół i przeliczył. Wszystko się zgadzało co do pensa. Włożył monety do sakiewki i schował do kieszeni.

- Zaczynajmy - polecił.

Moley odetchnął z ulgą. Przed wyjazdem Złotozęby nic nie mówił, tylko cicho pogwizdywał, ale Moley miał niepokojące przeczucie, że kompan coś planuje. Zapytany powiedział tylko, że dzisiaj mogą mieć więcej roboty niż zwykle. Zaczęli zdejmować zwierzynę z haków i zanosić ją na wóz. Z początku Barty i Phineas nic nie mogli zrobić, ponieważ londyńscy handlarze nosili towar, a Uzzell przyglądał się im, stojąc przy furtce. W pewnej chwili Złotozęby dostrzegł na ziemi upuszczonego królika. Podniósł go, rzucił na wóz, ale nie trafił i królik wylądował w zaroślach. Kiwnął głową na Moleya.

- Podnieś go - polecił.

Kiedy Moley się schylił, Phineas wyszedł z ukrycia i powalił go jednym ciosem pięści. Ogłuszony Moley bezwładnie padł na ziemię, a Phineas natychmiast go zakneblował i wraz z bratem skrępował mu ręce i nogi sznurkiem.

W pewnej chwili zobaczyli zbliżające się światło latami Uzzella.

- Do rowu! - syknął Barty.

Odkąd mąż wyszedł wieczorem z domu, Nelly Uzzell czuła jakiś ciężar na piersi. Nie mogła się na niczym skupić. Johnny poszedł do stajni, została więc sama. Miała się pakować, ale nie mogła zebrać na to sił. Żeby się nieco uspokoić, zrobiła sobie herbaty i wzięła kota na kolana, jednak zwierzę, wyczuwając jej zdenerwowanie, wyrwało się i uciekło.

Czas biegł wolno. W końcu Nelly nie mogła dłużej wytrzymać. Ubrała się i wyszła. Nie wiedziała, gdzie iść, miała tylko poczucie, że niedługo wydarzy się coś strasznego. Przez ostatnie lata starała się udawać, że nic złego się nie dzieje, lecz teraz stało się to niemożliwe. Czy Matt wdałby się w podejrzane interesy, gdyby mieli dzieci? Może wtedy nie narażałby rodziny na takie niebezpieczeństwo?

Księżyc oświetlił drogę. Nelly spostrzegła ślady podków Gniadej Betty i poszła za nimi.

Złotozęby i Uzzell byli tak zajęci, że długo nie zauważali zniknięcia Moleya. W końcu Uzzell rozejrzał się uważnie.

- Gdzie Moley? - Podejrzliwie spojrzał na Złotozębego. Spodziewał się, że zechcą go oszukać, ale pierwszym podejrzanym był Złotozęby. Groźnie uniósł broń.

Złotozęby niedbale wzruszył ramionami.

- Pewnie poszedł w krzaki za potrzebą. - Wziął następną partię zwierzyny i wyszedł. Gdy tylko dotarł do wozu, od razu spostrzegł, że coś jest nie tak. Koń stał za daleko od dyszla, a Moleya nigdzie nie było widać. Rzucił zwierzynę na wóz i sięgnął po nóż. Usłyszał za sobą jakiś hałas, więc odwrócił się i krzyknął.

Słysząc jego krzyk, leśniczy podbiegł do furtki, jednym spojrzeniem ocenił sytuację i rzucił się do ucieczki. W mroku rozpoznał zwalistą sylwetkę Phineasa. Co się dzieje? Phineas powinien wiedzieć, że wystarczy jedno słowo do pana Darke'a, żeby go wysłać do więzienia, a nawet na szubienicę. Zresztą, nawet jeśli syn kowala z kompanami chce poturbować Złotozębego i Moleya, to co? Uzzell uznał, że wcale go to nie obchodzi. Dostał już zapłatę, a jutro stąd zniknie. Chyba że... Może ktoś na niego doniósł? Nelly? Jeśli to zrobiła, zabije ją.

Z tym dobiegły jakieś hałasy i krzyki. Pobiegł do lasu, tam gdzie przywiązał Gniadą Betty. Klacz stała na swoim miejscu. Włożył nogę w strzemię i chciał wskoczyć na siodło, ale poczuł, że się ześlizguje. Ktoś rozluźnił popręg. Za nim rozległ się trzask łamanej gałęzi. Uzzell odwrócił się gwałtownie, ale nikogo nie zauważył. Pobiegł przed siebie, nie wypuszczając broni z rąk. Słyszał, że ktoś go ściga.

Sam biegł za leśniczym, pochylając się co chwila, żeby uniknąć zderzenia z gałęziami. Ukryty w zaroślach Daniel chwycił mocniej laskę i czekał, aż Uzzell do niego dobiegnie. Wiedział, że najważniejszym zadaniem jest odebranie leśniczemu broni. Nawet jeśli sam Uzzell ucieknie, schwytanie s go będzie tylko kwestią czasu.

Nelly Uzzell, nie zważając na nic, szła ścieżką prowadzącą w las. Ze spuszczoną głową wypatrywała na ziemi śladów końskich kopyt. Nie docierały do niej nocne dźwięki, nie czuła gałęzi smagających ją po twarzy. Z każdym krokiem ciężar na piersi przygniatał ją coraz mocniej. Miała wrażenie, że to wszystko dzieje się w jakimś koszmarnym śnie. Musi dotrzeć do Matta. Na pewno grozi mu jakieś straszliwe niebezpieczeństwo. Otuliła się mocniej szarą peleryną i jak duch przemykała miedzy drzewami.

Teraz, kiedy nadeszła rozstrzygająca chwila. Daniel poczuł, że ogarnia go spokój. Uzzell biegł zygzakami i Daniel już miał podciąć mu nogi laską, kiedy w oddali ukazała się szara postać Nelly. Uzzell podniósł strzelbę i wypalił, zaraz potem potknął się o laskę i ciężko upadł. Daniel rzucił się na niego i chciał wyrwać mu broń, ale leśniczy uderzył go kolbą w bok. Daniel poczuł, że pęka mu żebro, zachwiał się i cofnął. Podbiegł do nich Sam, kopniakiem wytrącił Uzzellowi strzelbę z rąk. Zaczęli się szamotać i kowal upadł na ziemię.

Daniel odzyskał równowagę, zaczekał na odpowiedni moment, położył laskę na grdyce Uzzella i nacisnął. Leśniczy zaczął charczeć, jego opór słabł i po chwili było już po walce. Sam wyjął kawałek sznurka z kieszeni, by spętać pojmanego. Wyczuł w jego kieszeni sakiewkę i oddał Danielowi.

Daniel podniósł strzelbę z ziemi, by wyjąć z niej pozostały nabój. Kiedy się wyprostował, dostrzegł nie opodal leżącą na ziemi szarą postać.

Złotozęby wyjął nóż i czujnie krążył wokół uzbrojonego w kij Phineasa. Wierzył, że zna więcej sztuczek i wybiegów niż ten wiejski osiłek. Ukryty za wozem Barty zastanawiał się, co robić. Złotozęby niespodziewanie silnym kopnięciem złamał kij Phineasa, zamarkował uderzenie nożem i roześmiał się. Zdesperowany Barty wskoczył mu na plecy i próbował wykręcić rękę, ale przeciwnik okazał się zbyt silny. Miotając się na wszystkie strony, Złotozęby zamachnął się i ugodził Barty'ego nożem w udo. Chłopak spadł na ziemię i potoczył się na bok.

Phineas doskoczył do Złotozębego i boleśnie wykręcił mu ramię. Zbir wypuścił nóż, ale się nie poddał. Dopiero kiedy otrzymał silny cios w żołądek, zgiął się we dwoje. Phineas wykorzystał tę szansę, chwycił go za kostkę i mocno pociągnął. Dopiero teraz Złotozęby zwalił się na ziemię.

Phineas ogłuszył go mocnym ciosem, odciągnął do rowu, skrępował, ułożył obok Moleya i wrócił do brata.

- Barty! - zawołał z przerażeniem, widząc głęboką ranę w jego nodze. - To źle wygląda. - Zdjął koszulę, podarł ją na pasy i opatrzył ranę.

- Będzie ci zimno - zaprotestował słabo Barty.

- Nie gadaj bzdur. - Spojrzał na opatrunek. - Na razie musi wystarczyć. Potem mama zrobi to lepiej.

Moley nadal był nieprzytomny, ale Złotozęby zaczął się poruszać, klnąc pod nosem. Phineas znów musiał go ogłuszyć. Teraz obaj przybysze z Londynu byli unieszkodliwieni.

Podszedł do wozu i Zaprzągł do niego konia, po czym pomógł bratu na nim się usadowić.

- Pilnuj tych dwóch - polecił, dając mu nóż Złotozębego. - Jakby zaczęli się ruszać, zawołaj mnie. Ja zobaczę, jak ojciec sobie radzi.

Barty oparł się o ścianę wozu. Czuł się słabo, kręciło mu się w głowie, a powieki same się zamykały. Gdy tylko Phineas dotarł do Sama i Daniela, od razu się domyślił, że coś poszło nie tak.

- Co się stało? - zapytał.

- Uzzell wystrzelił i trafił swoją żonę - wyjaśnił krótko kowal. - Jest ciężko ranna. Pan Darke ma złamane żebro.

- A co z wami, synu?

- Barty jest ranny w nogę. Opatrzyłem ranę, ale stracił dużo krwi. - Głos Phineasa załamał się. Związany Uzzell siedział pod drzewem i otępiałym wzrokiem patrzył przed siebie. Kiedy rozpoznał Daniela, wiedział, że to już koniec. Nawet gdyby udało mu się uciec, nie miał żadnych szans.

- Wydaje mi się, że z tego nie wyjdzie, biedaczka - stwierdził Daniel. Co też przyszło jej do głowy, żeby się tu zjawić? Z pewnością nie należała do bandy. Troskliwie nakrył ją peleryną. - Najpierw musimy zamknąć gdzieś naszych więźniów i odwieźć Barty'ego do domu.

Możemy ich wsadzić do mojej piwnicy - zaproponował

Sam. Była często używana jako zastępczy areszt, miała grube ściany i drzwi wzmocnione żelaznymi sztabami. - Wstawaj - rozkazał Uzzellowi.

Daniel zarzucił sobie broń leśniczego na ramię i razem z Samem podnieśli Nelly. Oddychała, ale jej puls był ledwie wyczuwalny. Starali się powstrzymać krwawienie, okazało się to jednak niemożliwe.

Kiedy dotarli do chaty. Daniel zdecydował:

- Pani Uzzell nie wytrzyma dalszej drogi. Ja tu z nią zostanę. - Biedna kobieta nie może umierać sama, pomyślał, a na głos powiedział: - Sam, weź swoich chłopców i zaniknijcie tych trzech drani w piwnicy.

Kowal skinął głową. Kiedy ułożyli Nelly na słomie w rogu chaty, szybko pobiegł do Barty'ego. Bardzo się o niego niepokoił. Chłopak leżał na wozie. Twarz miał bladą jak ściana. Daniel również podszedł do niego i wyjął z kieszeni na piersi niewielką płaską butelkę.

- To brandy - powiedział i podał ją Samowi. Kowal wlał kilka kropel alkoholu do ust syna. Barty zakasłał, zakrztusił się i otworzył oczy.

- Wypij to, synku - poprosił kowal.

- Nic mi nie jest - wyszeptał słabo chłopak.

- Właśnie widzę! - odparł Sam. Poczuł wielką ulgę, widząc, że syn odzyskał przytomność. - Co zrobimy ze zwierzyną? - spytał Daniela.

- Weźcie sobie kilka sztuk, a resztę na razie zostawimy w chacie. Szybko. Im szybciej odwieziecie Barty'ego do domu, tym lepiej. Chciałbym, żebyś potem wrócił tu z Phineasem. Musimy omówić kilka spraw.

Daniel popatrzył za odjeżdżającymi i wrócił do chaty. Pani Uzzell miała zamknięte oczy, ale nadal oddychała. Zaczął padać deszcz, więc Daniel wprowadził Gniadą Betty pod dach, rozsiodłał i napoił. Potem usiadł i zamyślił się, starając się zapomnieć o okropnym bólu w boku.

Zważywszy na okoliczności, Uzzell i jego kompani najprawdopodobniej zawisną. Co się stanie z panią Uzzell, jeśli jakimś cudem przeżyje? Pewnie trafi do przytułku. Daniel wzdrygnął się. Pozostawał jeszcze Johnny Timms. Powinien zostać jakoś nagrodzony za udział w tej sprawie. Daniel wstał, wyjął z kieszeni sakiewkę Uzzella i wysypał jej zawartość na stół. Ponad dziesięć funtów. Jeśli leśniczy co kilka tygodni dostarczał taką partię, to pewnie miał gdzieś schowane setki funtów.

Godzinę później przyjechał kowal z żoną. Sally miała ze sobą sporą torbę.

- Pani Wright! - ucieszył się Daniel. - To dobrze, że pani przyjechała. Co z Bartym?

- Kiepsko, ale z Bożą pomocą wyzdrowieje - odparła trzeźwo Sally. Jeszcze się nie otrząsnęła z szoku, jaki przeżyła na widok rannego, pobladłego jak kreda syna. Opatrunek Phineasa zapewne uratował mu życie. Oczyściła ranę naparem z ziół. Okład powstrzymał krwawienie.

Nie chciała zostawiać syna, ale uznała, że musi coś zrobić dla Nelly. Przyjaciółka nigdy nie potrafiła o siebie zadbać, a ślub z Uzzellem był jej największą życiową pomyłką.

Podeszła do pani Uzzell, otworzyła torbę, ale od razu poznała, że nic nie pomoże.

- Nelly! - powiedziała cicho.

Pani Uzzell poruszyła się i otworzyła oczy. Sally wzięła ją za rękę.

- To ty? - wyszeptała umierająca.

- Jestem przy tobie.

- Weź do siebie mojego kota. Jest bardzo łowny - wyszeptała z trudem.

- Daj spokój, Nelly. Wyjdziesz z tego, ani się obejrzysz.

Pani Uzzell słabo pokręciła głową.

- Tak będzie lepiej... - Ściszyła głos. - Pudełko Matta... Pod kamieniem... - Zamilkła. Westchnęła głęboko i odeszła.

Wszyscy milczeli. Deszcz zaczynał ustawać. Sally podniosła wzrok na męża.

- Nie możemy jej tutaj zostawić. To nie byłoby w porządku. Sam skinął głową.

- Zabierzemy ją.

Sally zwróciła się do Daniela.

- Uzzell miał skrytkę pod kamieniem - oznajmiła, choć mąż spojrzał na nią z wyrzutem.

- Dziękuję - odrzekł Daniel. Wyjął sakiewkę leśniczego i podał ją kowalowi. - Podziel te pieniądze tak, jak uznasz za stosowne. Zaraz zaprowadzę klacz Uzzella do domu i powiem Johnny'emu, co się wydarzyło.

- Biedny chłopak, na pewno się wystraszy - stwierdziła Sally.

- Jeśli będzie się bał zostać sam, pojedzie ze mną do Juniper Park - zdecydował Daniel. - Potem się zastanowimy, jak mu pomóc.

Wiadomość o nocnej zasadzce rozeszła się po wsi lotem błyskawicy. Wkrótce wśród mieszkańców krążyło pół tuzina wersji wydarzeń: pan Darke zabił leśniczego gołymi rękami, Barty Wright nie żyje, pani Uzzell uciekła.

Dorothy Jackson snuła się po domu, popłakując z cicha, dopóki pani Minton nie kazała jej wziąć się w garść.

- Pan Darke nic nie wspominał o śmierci Barty'ego - powiedziała trzeźwo.

- Ale Prue mówiła... - zaszlochała Dorothy.

- To nie wiesz, że jej nie można wierzyć? - zganiła ją gospodyni.

- Johnny Timms też mówił o jakichś zwłokach! - zatkała niepocieszona dziewczyna. Poszła do sypialni Ruth, ale nadal pociągała nosem.

- Barty nie żyje? - zdziwiła się Ruth. - To niemożliwe. Zapytam ojca i ci powiem.

Cassandra wysłuchała barwnej opowieści Prudence. Gdyby dać jej wiarę, to nocą odbyła się w lesie masowa rzeź. Cassandra postanowiła zaczerpnąć wiadomości z innego źródła.

Ubrała się, odprawiła Prue i zeszła na dół. W pokoju śniadaniowym zastała jedynie Toma i Ruth. Tom narzekał, że za chwilę musi iść na lekcje i nie dowie się, co się wydarzyło, natomiast Ruth martwiła się o Barty'ego.

- Dorothy bardzo się martwi - wyznała Cassandrze. - Obiecałam jej, że spytam ojca, ale już wyszedł. A ja też muszę iść na lekcje.

- Nic nie szkodzi - uspokoiła ją Cassandra. - Pojadę z tobą na plebanię. - I tak musiała się spotkać z pastorem w sprawie pogrzebu Claude'a. - Jeśli tam niczego się nie dowiemy, pojedziemy do kowala. Może chcesz, żebym zabrała ze sobą Dorothy?

- Dziękuję, panno Hampden! - zawołała Ruth.

10

Harriet siedziała w swoim różowym buduarze i czytała list od pani Freese. Kiedy skończyła, wydała okrzyk przerażenia. Mąż zaatakował Cassandrę, a potem spadł z wieży i się zabił? Takie rzeczy zdarzają się tylko w powieściach sensacyjnych.

Z listu wynikało, że siostra przebywa teraz w Juniper Park, pod opieką pani Minton. Przecież to nie uchodzi, pomyślała z przerażeniem lady Sayers. List spadł jej na kolana. Siedziała ze wzrokiem utkwionym w nagich drzewach za oknem. To wszystko jej wina. Powinna była posłuchać męża, który ją przestrzegał przed panem de Tessy. Miał rację. Claude de Tessy okazał się człowiekiem niebezpiecznym i pozbawionym wszelkich skrupułów.

Łza spłynęła jej po policzku. Dlaczego nie wykazała się większą rozwagą? Biedna Cassandra. Harriet szybko wytarła łzę, wzięła list i poszła z nim do męża.

Sir Richard przeczytał go uważnie, potem objął stroskaną żonę i ucałował ją w czubek głowy.

- Musi do nas przyjechać - oznajmił. - Zaopiekujemy się nią. Nie wróci już do tej okropnej wieży. Zawsze byłem przeciwny temu, żeby tam mieszkała. To takie ekscentryczne.

- Chciała być niezależna - Harriet wystąpiła nieśmiało w obronie siostry.

- Niezależna! Też coś! - Pan Sayers uważał, że kobieta i niezależność to pojęcia, które się wzajemnie wykluczają. Zadaniem mężczyzny jest opieka nad kobietą. Nie można oczekiwać od Cassandry, by sama dawała sobie radę w życiu. Spojrzał na list. - Pani Freese zaprasza nas do siebie. Pojedziemy tam i przywieziemy tu twoją siostrę. Zastanowię się, co będzie dla niej najlepsze.

- Tak, Richardzie - potulnie zgodziła się Harriet.

Tego samego dnia Daniel odwiedził Mattick Hall. Najpierw jednak wstąpił na plebanię i omówił z pastorem szczegóły pogrzebu pani Uzzell, potem odwiedził kowala i dowiedział się, że Barty spokojnie przespał noc.

- Ma jeszcze trochę gorączki - powiedziała Sally. - Trudno się dziwić. Miło, że pan o niego pyta.

Daniel odszedł uspokojony.

Pan Parslow niecierpliwie czekał na wieści. Natychmiast zaprowadził Daniela do gabinetu. Spisał jego zeznanie i zarządził przewiezienie złoczyńców do więzienia w Guildford, Idzie wszyscy trzej mieli czekać na proces. Miał nadzieję, że zostaną skazani na szubienicę.

- Trzeba coś zrobić z Johnnym Timmsem - powiedział Daniel.

- Z tym parobkiem? - zdziwił się pan Parslow. - A po co płacimy podatki? Niech się nim zajmie gmina. Znajdzie się dla niego miejsce w przytułku dla ubogich.

- Chłopak zasługuje na coś innego - uciął krótko Daniel. Los Johnny'ego nie interesował zbytnio pana Parslowa, więc rozmowa zeszła na inne tematy.

Jakiś czas później, wracając do domu. Daniel spostrzegł Cassandrę i Dorothy, wychodzące z domu kowala. Zatrzymał się przy nich.

- Panno Hampden, może panią podwieźć? Dorothy też się zmieści.

- Dziękuję. - Cassandra ucieszyła się. Ten krótki spacer bardzo ją zmęczył. - Ale Dorothy chciała jeszcze odwiedzić matkę.

Cassandra wsiadła do bryczki, a Dorothy poszła dalej. Widziała Barty'ego! Był blady i osłabiony, ale żył! Na jego widok ze szczęścia aż zalała się łzami.

Jak wróci do domu, powie Prudence coś do słuchu.

Daniel okrył nogi Cassandry pledem i chwycił lejce.

- Nie wiem dlaczego, ale dzisiaj czuję się gorzej niż wczoraj - wyznała.

- To pewnie opóźnione efekty wstrząsu, jaki pani przeżyła, Cassandra nic nie odpowiedziała. Po południu miał się odbyć pogrzeb Claude'a. Damy nie bywają na pogrzebach, ale ona zdecydowała, że pójdzie. Chciała ostatecznie się upewnić, że Claude nie żyje. Musiała dziś być w formie.

- Znajdzie pani siły, żeby przejrzeć zawartość sakwy pana de Tessy? Jest w mojej bibliotece.

- Oczywiście - zgodziła się natychmiast, chociaż miała ochotę od razu położyć się do łóżka.

Znalazła torbę w rogu biblioteki. Usiadła i patrzyła na nią ze strachem. Co w niej jest? Jakie okropności w sobie kryje?

Daniel odprowadził bryczkę do stajni i również wszedł do biblioteki. Postawił torbę na biurku i otworzył. Zauważył, że Cassandra zbladła.

- Nic pani nie jest? - zapytał z troską. - Może napije się pani wina?

- Nie, dziękuję. Wszystko w porządku. - Podeszła do biurka i oparła się o nie dla zachowania równowagi.

- Przejrzałem zawartość torby, kiedy natknąłem się na konia pana de Tessy - ciągnął Daniel. - Znalazłem jego paszport i dzięki temu domyśliłem się, że może pani grozić niebezpieczeństwo.

Wysypał zawartość torby na biurko. Zobaczyli francuski paszport, sakiewkę z pięcioma angielskimi funtami, nóż, zmianę bielizny, przybory do golenia i skórzaną torbę, wypchaną frankami. Daniel przeliczył je i okazało się, że jest tam suma równa wartości niemal stu funtów.

- Po co mu było tyle pieniędzy? - zdziwiła się Cassandra.

- Musiał opłacić przeprawę przez kanał - zasugerował Daniel. Najwyraźniej de Tessy bardzo pragnął śmierci żony, pomyślał. Ciekawe dlaczego. Pewnie nigdy się tego nie dowiedzą. Z szuflady biurka wyjął trochę drobnych monet i zegarek kieszonkowy. - To miał przy sobie.

Cassandra usiadła.

- Sama nie wiem, co z tym wszystkim zrobić. - Dotknęła czubkiem palca stosu monet. - Mam wrażenie, że to pieniądze splamione krwią.

- Jeśli pani sobie życzy, załatwię zamianę franków na funty. Jako wdowa po panu de Tessy ma pani prawo do tych pieniędzy.- Spostrzegł jej niepewną minę. - Pieniądze są neutralne, same w sobie ani dobre, ani złe. Wszystko zależy od tego, jak je spożytkujemy.

Cassandra podniosła na niego wzrok.

- Bardzo trafna uwaga. - Już nie była taka blada. Daniel spojrzał na pieniądze.

- Był w moim życiu taki czas, kiedy z powodu ich braku... - nie dokończył.

Wiem, jak to jest - przyznała. - Gdybym w Dieppe nie spotkała Abednego, umarłabym z braku pieniędzy. - Po chwili dodała szeptem: - Tak jak umarł mój synek. Starałam się, ale nie miałam funduszy, żeby zapewnić mu właściwą opiekę.

- Bardzo mi przykro. Ile miał lat?

- Skończył zaledwie rok.

- Kiedy zmarła moja siostra w przytułku dla ubogich... wydawało mi się, że życie straciło sens. Wtedy też nie miałem pieniędzy.

Zamilkli. Cassandra patrzyła na przedmioty na biurku, a Daniel na nią. Jaka interesująca twarz, pomyślał. Z charakterem.

Cassandra wyrwała go z zamyślenia.

- Doszłam do wniosku, że bycie jego żoną wiele mnie kosztowało - stwierdziła. - Cóż, w życiu często się płaci za doświadczenie i nigdy nie wiadomo, jaka będzie cena.

- To prawda.

Cassandra wzięła sakiewkę i schowała do niej funty.

- Uważam, że to mi się należy.

Daniel uśmiechnął się.

- Nie ma najmniejszych wątpliwości. Włożyła franki z powrotem do skórzanej torby i popchnęła w jego stronę.

- Będę wdzięczna, jeśli zamieni je pan dla mnie na funty.

Zaraz po powrocie do Juniper Park Dorothy odszukała Prudence. Dziewczyna była w prasowalni, czekała, aż rozgrzeje się żelazko. Dorothy chwyciła ją za ramiona i mocno potrząsnęła.

- Barty żyje! - zawołała. - Czuje się już całkiem dobrze! Jak mogłaś wygadywać takie kłamstwa? Jesteś podłą, okrutną dziewczyną!

Oniemiała Prue przez chwilę patrzyła na Dorothy, a potem rozpłakała się głośno.

- Przepraszam! - zaszlochała. - Dorothy, przepraszam! Dorothy powoli się uspokajała. Matka powiedziała jej, że powinna być wyrozumiała dla Prue, ponieważ w przytułku nie było nikogo, kto mógłby ją nauczyć, że nie wolno kłamać.

- Posłuchaj mnie - powiedziała Dorothy. - Nie należy kłamać. Kłamstwo rani.

Prudence wytarła twarz fartuchem.

- Nie zdawałam sobie z tego sprawy - wyszeptała. - Przecież to... to była tylko taka ciekawa historia... - Nie potrafiła jaśniej się wytłumaczyć. Kiedy opowiadała ciekawe historie, ludzie jej słuchali, zwracali na nią uwagę. Nie przypuszczała, że jej słowa mogą kogoś skrzywdzić.

Cassandra stała nad otwartym grobem i patrzyła, jak znika s w nim trumna męża. Towarzyszył jej Daniel. Miała wrażenie, że jej serce jest całkiem puste i zimne, nawet już nie rozpaczała. Nic nie mogło przywrócić życia jej dziecku. Kiedy modlitwa dobiegła końca i pierwsze grudy ziemi zaczęły spadać na wieko trumny, Cassandra odeszła. Chciała jak najszybciej zapomnieć o tym miejscu.

Choć wspierała się na ramieniu Daniela, z trudem doszła do bryczki i natychmiast po przyjeździe do Juniper Park poszła do swojej sypialni.

- Biedna panna Cassandra - powiedziała pani Minton, kiedy już zaniosła jej rozgrzewający napój. - Te przeżycia zbyt dużo ją kosztują. Gdyby stary hrabia zachował się jak należy i wysłał ją na sezon do Londynu tak jak pannę Harriet, nic takiego by się nie wydarzyło. I co teraz będzie?

Następnego dnia wszystko powoli zaczęło się uspokajać. Odbył się cichy pogrzeb pani Uzzell, w którym wzięli udział Daniel, Sam, Phineas i kilku mieszkańców wsi. Leśniczy pana Parslowa zabrał zwierzynę z chaty. Daniel znalazł w sakwie Claude'a rachunek za wynajęcie konia w Worthing, i kazał stajennemu odprowadzić zwierzę do właściciela.

Późnym popołudniem przybyli państwo Sayers. Elegancki powóz z herbem na drzwiach przemknął przez wieś i zatrzymał się przed plebanią. Wokół zebrała się gromadka dzieci. Harriet wyszła z powozu, uśmiechając się przyjaźnie.

Państwo Freese powitali gości. Po chwili sir Richard rozmawiał z pastorem w jego gabinecie, a pastorowa zaprosiła Harriet do swojego buduaru.

- Mojemu mężowi nigdy się nie podobało, że Cassandra mieszka sama w Belvedere Tower - wyznała pani Sayers. - Uważał to za dziwactwo. Prawdę mówiąc, jestem zadowolona, że ją stąd zabierzemy. Zamieszka z nami, a jesienią pojedziemy razem na sezon do Bath. Trochę rozrywki dobrze jej zrobi.

- Nieraz jej powtarzałam, że ta wieża nie nadaje się do zamieszkania, ale nie chciała mnie słuchać. - Pastorowa lubiła Cassandrę, choć uważała, że jest równie uparta jak stary hrabia.

Harriet zniżyła głos, choć w pobliżu nie było nikogo obcego.

- Kiedy się dowiedziałam, że zamieszkała w Juniper Park, byłam przerażona. Pan Darke nie jest naszym krewnym, więc jest to bardzo niestosowne.

Zamilkła wymownie. Przez chwilę zastanawiała się, co by było, gdyby pan Darke powziął wobec Cassandry zamiary matrymonialne. Jakiś nowobogacki fabrykant miałby poślubić stryjeczną wnuczkę hrabiego? Co innego pan de Tessy. On przynajmniej był francuskim arystokratą.

- Nie miałam okazji poznać pana Darke'a... - stwierdziła ostrożnie i pociągnęła łyk herbaty.

Pani Freese doskonale ją zrozumiała.

- To porządny człowiek - zapewniła. - Jego córka pobiera lekcje razem z Rachel. Oczywiście, z towarzyskiego punktu widzenia jest nikim. Cieszę się, że jego syn jest jeszcze mały i żadna z moich córek się nim nie zainteresuje.

- Ile pan Darke ma lat?

- Zdaje się, że nie skończył jeszcze czterdziestu. - Pani Freese dostrzegła niepokój na twarzy Harriet. - Wydaje mi się, że stara się o pannę Parslow.

- O pannę Parslow! A czy ona odwzajemnia jego zainteresowanie?

- Powiedzmy, że jest to osoba, która docenia wartość pieniądza.

Jak to dobrze, że nie interesuje się Cassandra, pomyślała Harriet. Trzeba jednak zachować ostrożność i zabrać ją z Juniper Park.

Tego wieczoru państwo Sayersowie mieli okazję poznać tak pogardzanego fabrykanta, ponieważ Daniel przysłał im zaproszenie na kolację. Pisał, że choć panna Hampden jest wyczerpana po pogrzebie męża, to bardzo chce zobaczyć się z siostrą.

- List napisany we właściwym tonie - stwierdził sir Richard, trochę zaskoczony. - Chyba możemy przyjąć zaproszenie. - Chciał na własne oczy zobaczyć Daniela.

Harriet z przyjemnością zauważyła, że dom wygląda niemal tak samo jak dawniej.

Sir Richard musiał niechętnie przyznać, że Daniel przyjął go jak należy, z zachowaniem wszelkich reguł towarzyskich.

Blada i osłabiona Cassandra spoczywała na szezlongu przy kominku. Na widok siostry próbowała wstać, ale nie mogła, więc tylko wyciągnęła ramiona.

- Cassandro! - Harriet podbiegła do niej i uściskała ją mocno.

Sir Richard ucałował ją w policzek.

- Nie wiem, co się ze mną dzieje! - zawołała. - Właściwie nic mi nie jest. Jeszcze wczoraj dobrze się czułam. Prawda, panie Darke?

- To opóźniona reakcja na szok, panno Hampden. Musi pani wypocząć.

- Właśnie, kochanie - podchwyciła siostra. - Przyjechaliśmy zabrać cię do domu.

Cassandra spojrzała na siostrę. Kochała ją bardzo, ale bała się, że jeśli z nią zamieszka, siostra i szwagier będą nalegali, żeby została na zawsze. Wiedziała jednak, że nie może dłużej mieszkać w Juniper Park, a do wieży na razie nie chciała wracać. Gdzie więc miała się podziać?

- Przywieziemy cię tu z powrotem, kiedy poczujesz się lepiej - zapewnił sir Richard, choć wcale nie miał zamiaru tak zrobić. Uważał, że lepiej będzie dla Cassandry, jeśli on zacznie za nią decydować.

Ku swojemu zaskoczeniu, poczuł do Daniela sympatię. Słuchał jego opowieści o pracach, które przedsięwziął w posiadłości. Ponieważ sir Richard również miał dużą posiadłość, potrafił docenić roztropne i dalekowzroczne pomysły Daniela.

- Będzie pan tu miał wiele do zrobienia - stwierdził ze współczuciem. - Majątek był zaniedbywany przez lata.

- Dzięki temu wszystkiego, co zrobię, to będzie zmiana na lepsze - odparł Daniel. - Panna Hampden bardzo mi pomogła. - Spojrzał na Cassandrę i uśmiechnął się.

Nie był to uśmiech mężczyzny zauroczonego kobietą, ale świadczył o łączącej ich nici porozumienia. Panu Sayersowi wcale się to nie podobało. Darke bez wątpienia był porządnym człowiekiem, ale taka znajomość jest szwagierce zupełnie niepotrzebna. Należało ją stąd zabrać. Nazajutrz była niedziela, więc podróż oczywiście nie wchodziła w grę, ale w poniedziałek z samego rana powinni wyruszyć w drogę.

Następnego dnia Cassandra nie poszła ze wszystkimi do kościoła. Cały ranek spędziła w swojej sypialni. Dopiero po południu zeszła na dół. Leżąc na szezlongu, rozmawiała z Ruth. Z przyjemnością zauważyła, że dziewczyna przestała już być nieśmiałą skrępowaną nastolatką. Nabrała ogłady i z chęcią uczęszczała na lekcje z Rachel. Polubiła Freddy'ego, a z Agnes nauczyła się dawać sobie radę. Widać było, że dobrze czuje się wśród ludzi.

Daniel czytał wczorajszą gazetę i od czasu do czasu rzucał na nie okiem. Widok swobodnie rozmawiającej córki sprawiał mu przyjemność. Syn, zwinięty na ławie w okiennej wnęce, czytał książkę.

Miał nadzieję, że pewnego dnia jego dzieci będą tak samo dobrze się czuły w towarzystwie Agnes. Jakoś jednak nie potrafił sobie wyobrazić panny Parslow, gawędzącej przyjaźnie z Ruth. Agnes zawsze chciała być w centrum uwagi, a rozmowa z dziećmi wcale jej nie bawiła. Czy dlatego tak zwlekał z oświadczynami?

Zegar na kominku wybił dziewiątą i Daniel wyprawił dzieci do łóżek.

- Będzie pani do mnie pisać? - spytała z niepokojem Ruth.

- Będę, już ci obiecałam - odrzekła Cassandra z uśmiechem. Kiedy dzieci wyszły, zwróciła się do Daniela: - Jestem panu winna wielką wdzięczność, nie tylko za uratowanie życia, ale też za udzielenie gościny. Powinnam panu ofiarować coś w zamian... Jeśli... jeśli nadal chce pan odzyskać Belvedere Tower, to zrezygnuję z prawa wynajmu.

- Postanowiła pani zamieszkać na stałe u siostry? - zapytał trochę przerażony Daniel. Bardzo by mu jej brakowało.

- Ależ nie! Nie chcę więcej być od nikogo zależna, ale mogę wynająć jakiś inny dom.

- Nie zdziwiłbym się, gdyby nabrała pani awersji do tej wieży.

- Nic podobnego. Nadal bardzo ją lubię. Stale myślę o moim ogrodzie, o malowidłach, jakimi mogłabym ozdobić inne pokoje. Po prostu muszę spędzić jakiś czas z dala od Belvedere Tower.

- W takim razie zostawmy wszystko tak jak jest. Na chwilę zapadła cisza. Oboje czuli, że coś się zmieniło, choć żadne nie było pewne co.

- Przypilnuję wieży podczas pani nieobecności - odezwał się w końcu Daniel.

- Dziękuję. Pani Wagstaff będzie tam wietrzyć i wycierać kurze. Nie wyjeżdżam na zbyt długo. Najwyżej dwa, może trzy miesiące.

Następnego ranka państwo Sayers zajechali swoim powozem, żeby zabrać Cassandrę i Prudence. Daniel wraz z dziećmi stał na schodach i patrzył za odjeżdżającymi. Potem dzieci odeszły do swoich zajęć, on zaś skrył się w bibliotece i zamknął drzwi. Zdał sobie sprawę, że będzie tęsknił za Cassandrą. Spróbował skupić się na pracy, zwłaszcza że czekało go dzisiaj mnóstwo papierkowej roboty. Chciał otworzyć szufladę biurka, ale się zacięła. Gdy szarpnął mocniej, odskoczyła z impetem i zawartość wysypała się na podłogę. Wśród najróżniejszych drobiazgów dostrzegł jakiś dziwny przedmiot. Był to mały, drewniany tygrys na sprężynie. To pewnie zaginiona zabawka panny Hampden, pomyślał i starannie schował go z powrotem do szuflady. Tutaj na nią zaczeka. Powiedziała, że nie będzie jej najwyżej dwa, trzy miesiące. Uśmiechnął się.

Sayers Place, elegancki dom, zbudowany jeszcze przez dziadka sir Richarda, był prowadzony porządnie i sprawnie przez gospodynię, panią Maws. Już po chwili Cassandra znalazła się w łóżku, w przeznaczonym dla niej pokoju. Harriet zaproponowała jej coś do zjedzenia.

- Dziękuję, nie jestem głodna - odparła. - Napiłabym się tylko herbaty.

- Zaraz dostaniesz, kochanie. - Siostra pocałowała ją w czubek głowy i odeszła na palcach.

Cassandrze bardzo taka czuła opieka odpowiadała. Opuściła ją wszelka energia, miała ochotę zwinąć się w kłębek i ukryć przed całym światem.

Harriet martwiła się. Siostra zawsze miała w sobie tyle życia.

- Mam nadzieję, że całkiem nie podupadnie na zdrowiu - powiedziała do męża.

- Przeżyła kilka trudnych lat - odrzekł sir Richard. - Nie wiemy, co ją spotkało we Francji, ale na pewno nic dobrego. Straciła dziecko, a potem ta straszna historia z de Tessym. Nic dziwnego, że się załamała.

- Oczywiście - zgodziła się Harriet i wyznała: - Tak bardzo bym chciała, żeby zaczęła chodzić na przyjęcia i bale. - Przyrzekła sobie w duchu, że postara się, aby siostra obracała się w odpowiednim towarzystwie. Trzeba trzymać ją z daleka od parweniuszy i francuskich emigrantów.

- Na razie to wykluczone - stanowczo zadecydował mąż. - Potrzeba jej kilku tygodni odpoczynku.

Przez pierwsze dwa tygodnie pobytu u siostry Cassandra prawie nic nie robiła. Na godzinę lub dwie dziennie wstawała z łóżka i siadała w szlafroku przy kominku. Po krótkim czasie czuła takie zmęczenie, że musiała znów się położyć. Często płakała, choć sama nie wiedziała dlaczego. Napisała do Daniela list z podziękowaniem, dołączyła też krótką wiadomość do Ruth.

Pewnego dnia pod koniec stycznia, całkiem niespodziewanie, obudziła się spokojna i silniejsza. Wiedziała, że już zawsze będzie tęskniła za synkiem, ale czuła, że gdziekolwiek się znalazł, jest mu tam dobrze. Wiedziała, że czeka ją jeszcze długa żałoba, ale największe cierpienie już minęło.

Odczuła wielką ulgę. Wstawał nowy dzień, a ją przepełniało uczucie spokoju.

Kiedy Prudence weszła do sypialni, zobaczyła, że Cassandra stoi przy oknie i podziwia wschód słońca.

- Wygląda pani o wiele lepiej, panno Cassandro - stwierdziła z zadowoleniem. Bardzo martwiła się o swoją panią. Od czasu rozmowy z Dorothy wiele zrozumiała i powoli się zmieniała. - Ma pani ochotę na coś do jedzenia?

- Tak. Poproszę filiżankę gorącej czekolady i świeżą bułeczkę. Aha, i sprawdź, czy nie było do mnie listów. - Nie dostała żadnej wiadomości od Ruth i trochę ją to dziwiło. Była też ciekawa, jak radzi sobie Daniel.

Później, kiedy zeszła na dół, spytała o listy również Harriet, ale siostra tylko przecząco pokręciła głową.

- Ciekawe, dlaczego nikt nie pisze? - zadumała się Cassandra. - Mam nadzieję, że nie wydarzyło się nic złego. Chyba napiszę do Ruth jeszcze raz.

- Połóż list na moim biurku, wyślę go sam - zaproponował sir Richard.

W jego głosie słychać było dziwny ton, który sprawił, że Harriet spojrzała na niego czujnie, ale nic nie powiedziała.

- Dziękuję. - Uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Zastanawiam się, czy napisać do pani de Flagy i powiadomić ja o śmierci Claude'a.

- To nie byłoby wskazane - oznajmił stanowczo sir Richard. Ustalił z panem Parslow, że lepiej nie wywoływać wilka z lasu. Poza tym Cassandra nie wiedziała, że mąż podstawił inne dziecko na miejsce ich syna i sir Richard zadecydował, że nie powinna się o tym dowiedzieć. Uznał, że byłoby to zbyt okrutne.

W tym samym tygodniu Daniel z dziećmi został zaproszony na lunch do Mattick Hall. Wyjątkowo oboje państwo Parslow zgodnie wystosowali zaproszenie. Agnes była niezadowolona z braku postępów w stosunkach z panem Darke, co odbijało się na wszystkich wokół: uderzyła służącą w twarz, doprowadziła matkę do łez, wciąż dokuczała bratu, a ojciec krył się przed jej humorami w swoim gabinecie.

Zgnębiony pan Parslow doszedł do wniosku, że zaakceptuje Daniela jako zięcia. Do tej pory miał nadzieję, że córka znajdzie kogoś bardziej odpowiedniego, ale w końcu pan Darke był bardzo bogaty, a poza tym kiedy Agnes wyjdzie za mąż, na nim będzie rozładowywać swoje humory.

Jednak intencje Darke'a nadal pozostawały niejasne.

Choć Agnes była zajęta zamawianiem i przymiarkami nowych sukien na nadchodzący sezon, miała dużo czasu na rozmyślania. Zirytowana, stwierdziła, że jej manewry nie przyniosły na razie oczekiwanego rezultatu. Z lordem Robertem poszło jej o wiele łatwiej, ale to był niedoświadczony młodzik. Bez trudu potrafiła zwabić go do loży w teatrze albo w ustronne miejsce w ogrodzie. Szybko zauważyła, że młody arystokrata właściwie wcale się nią nie interesuje, że służy mu za coś w rodzaju parawanu. Mimo to podobała jej się perspektywa zdobycia tytułu lady, więc sprowokowała go do oświadczyn.

Wkrótce potem nakryła go w intymnej sytuacji z lokajem. Trzy tysiące funtów za milczenie nie było zbyt wysoką ceną, zwłaszcza że postarała się, żeby stosunki z rodziną markiza pozostały przyjazne. Zachowała na temat całej sprawy dyskretne milczenie i nawet matce nie powiedziała prawdy.

Jednak Danielem nie była w stanie manipulować.

No cóż, skoro on nie chciał wykonać żadnego ruchu, może ona powinna to zrobić? Czuła, że pan Darke też skrywa jakiś sekret, który mogłaby wykorzystać.

Ruth okazała się odporna na jej sztuczki, więc Agnes postanowiła zająć się Tomem.

W niedzielę po kościele powóz Daniela podążył za powozem państwa Parslow do Mattick Hall.

Ruth nawet się cieszyła z tej wizyty. Agnes traktowała ją teraz z chłodną uprzejmością, natomiast Freddy stał się bardzo przyjacielski. Po lunchu przeszli razem do pokoju do muzykowania. Freddy odkrył, że Ruth lubi śpiewać, i uczył ją prostej piosenki a capella.

Ruth trochę mu współczuła. Ojciec nie pochwalał jego zainteresowania muzyką. Z łatwością wybaczyłby mu wymykanie się z domu na walki kogutów czy mecze pięściarskie, ale zupełnie nie rozumiał, dlaczego syn ucieka do gospody, żeby tam grać na pianinie z synem kowala i stolarzem.

Przy lunchu Agnes uwodziła Daniela, jak tylko umiała. Słuchała uważnie jego słów, nie odrywając od niego spojrzenia, a kiedy zaczął rozmawiać o polityce, słodkim głosem przyznała się do całkowitej ignorancji w tej dziedzinie, co go wręcz rozczuliło.

Po skończonym posiłku poszedł z gospodarzem do gabinetu, żeby omówić dalszy los kłusowników. Zgodnie z przewidywaniami pana Parslowa, wszystkich skazano na śmierć.

Agnes w tym czasie zajęła się Tomem.

- Tom, musisz obejrzeć kolekcję osobliwości, którą zgromadził mój dziadek. - Nie czekając na reakcję chłopca, ruszyła do małego pokoju obok biblioteki. Tam na stole stała szafka ze szklanymi drzwiami.

Tom poszedł za Agnes bez większego zapału, ale na widok zgromadzonych w szafce przedmiotów oczy mu się roziskrzyły. Dziadek Agnes najwyraźniej żywił zamiłowanie do rzeczy makabrycznych. W jego kolekcji znajdowały się między innymi zmumifikowane koty i krokodyl z Egiptu, indyjski sztylet o rękojeści wysadzanej rubinami, skurczona ludzka głowa z Borneo i kilka śmiercionośnych mieczy samurajskich.

- Ojej, jeszcze czegoś takiego nie widziałem - wyszeptał z podziwem.

Agnes uśmiechnęła się.

- Właśnie tak sobie myślałam, że ci się spodoba.

- Ale widziałem raz na jarmarku dwugłowego cielaka. - Nie dodał, że potem przez tydzień mu się to śniło.

- Często jeździłeś na jarmarki?

- Nie, mama twierdziła, że za dużo tam hałasu i ordynarnych ludzi. - Nie dodał, że w dodatku ciotka Kitty stale im się tam gubiła.

Zerknął z ukosa na Agnes. Nagle przypomniał sobie, że miał nie opowiadać nic o przeszłości. E - A ojciec cię tam nie zabierał?

Tom pokręcił głową. Bardzo chciał, żeby Agnes wreszcie zmieniła temat.

- Mogę go potrzymać? - zapytał.

Agnes wyjęła sztylet z szafki i podała mu.

- Opowiedz mi trochę o waszym życiu w Yorkshire - poprosiła. - Nikomu nie powtórzę. Przyrzekam.

- Nie ma o czym opowiadać - odrzekł szorstko. Nie bardzo wiedział, jak zareagować. Przesunął palcem po ostrzu. - Jejku, jaki ostry. Jak pani myśli, panno Agnes, czy to wgłębienie jest po do, żeby krew szybciej spływała?

- Okropny z ciebie chłopak! - zawołała. - Przestań machać tym sztyletem i nie strasz mnie.

- Nigdy bym pani nie skrzywdził - zapewnił z uśmiechem. Cieszył się, że rozmowa zeszła na inny temat. - Pani jest taka ładna.

- Kiedyś będziesz bardzo niebezpiecznym młodym człowiekiem - stwierdziła i pocałowała go w policzek. - Proszę. Teraz masz wobec mnie dług.

Tom zaczerwienił się. Był bardzo zmieszany. No tak, teraz ma wobec niej dług. Przecież go pocałowała i coś jest jej za to winien.

- A co pani chce wiedzieć? - spytał niechętnie.

- Tom, jestem twoją przyjaciółką. Powiedz mi, dlaczego ojciec z wami nie mieszkał? - Już zaczynała się domyślać.

- Nie powtórzy pani nikomu?

- Ależ skąd. - Wstrzymała oddech.

- Oni nie byli małżeństwem - wyszeptał chłopiec. - Ale to sekret.

- Nikomu nie powiem - zapewniła go Agnes. Nie potrafiła stłumić nuty triumfu w głosie.

Tom popatrzył na nią z niepokojem. Nagle zrobiło mu się zimno.

Przyszedł luty i wkrótce na wierzbach ukazały się miękkie bazie. Dni stawały się dłuższe. Cassandra chodziła z siostrą na spacery, kiedy tylko pozwalała na to pogoda. Z każdym dniem czuła się lepiej.

- Jesteś dla mnie taka dobra - powiedziała z wdzięcznością. - Będę za wami tęskniła.

- Chyba nie myślisz o wyjeździe? Kochanie, nie jesteś jeszcze wystarczająco silna. - Harriet zaniepokoiła się. Siostra nie może wyjechać. Richard byłby bardzo niezadowolony.

- Może masz rację. - Cassandra westchnęła. Nadal popołudniami musiała odpoczywać. - Ale wiesz, jak to jest. Zawsze tęskni się za domem.

- Miałam nadzieję, że uważasz Sayers Place za swój dom. Cassandra roześmiała się.

- Na pewno nie byłabyś zadowolona, gdybym zaczęła ci malować po ścianach! I gdybym wydawała polecenia pani Maws.

- Ciągle zapominam, że nie jesteś już moją małą siostrzyczką. - Rozumiała pragnienie Cassandry. Tylko jak przekonać sir Richarda?

Cassandra zgodziła się zostać następne dwa tygodnie.

W trawie ukazały się krokusy, wkrótce miały zakwitnąć żonkile, a od Ruth nadal nie było żadnej wiadomości. Czy nie działo się tam nic złego? Czyżby Agnes postawiła na swoim i jednak wysłała to biedne dziecko do szkoły z internatem?

Pewnego ranka Prudence zjawiła się w sypialni Cassandry z filiżanką gorącej czekolady. Obok na tacy leżał list.

- Znalazłam go na stoliku przy bibliotece. Leżał na samej górze, więc go wzięłam - wyjaśniła Prue. - Mam nadzieję, że nie zrobiłam nic złego.

Całą pocztę zwykle odbierał sir Richard i sortował w swoim gabinecie.

- Oczywiście, że nie - uspokoiła ją Cassandra. Kiedy tylko przeczytała list, zrozumiała, że działo się coś złego, ale nie w Juniper Park. Ruth dostała od niej jedynie pierwszy list. Sama pisała kilka razy, lecz do Cassandry nie dotarła żadna z tych wiadomości. Dziwne. Sir Richard frankował i wysyłał jej listy. Ofrankowany list przechodzi pod opiekę rządu i rzadko ginie. Oczywiście, jeśli w ogóle został wysłany. Czyżby szwagier niszczył jej listy? Czy jeśli teraz zapieczętuje list od Ruth i odłoży na miejsce, to sir Richard jej go przekaże?

Postanowiła się o tym przekonać. Znalazła wosk, zapieczętowała list na nowo i ukradkiem podrzuciła na stolik w holu.

Kiedy wróciła do siebie, poczuła, że ogarnia ją gniew, a także lęk. Historia zdawała się powtarzać.

Tego dnia listy długo leżały na stoliku, ponieważ sir Richard wyjechał wcześnie rano i miał wrócić dopiero po południu.

Dzień zapowiadał się pogodny, więc Harriet zaproponowała siostrze przejażdżkę do Horsham. Nie był to przypadek. Tego ranka mąż powiadomił ją, że spodziewa się wizyty Abednego i wolałby, żeby Cassandry nie było wtedy w domu. Kiedy żona zaprotestowała przeciw oszukiwaniu siostry, oznajmił stanowczo:

- Moja droga, wiem, co jest dla niej najlepsze. Harriet spełniła jego prośbę, choć sumienie trochę jej dokuczało.

- Horsham? Z przyjemnością. - Cassandra ucieszyła się. Może zdoła osobiście wysłać wiadomość do Ruth? Poza tym będzie mogła sprawdzić godziny odjazdu dyliżansów. Po chwili zganiła się w duchu za takie myśli. To chyba niemożliwe, żeby szwagier chciał ją zmusić do pozostania w Sayers Place wbrew jej woli.

Dzień upłynął siostrom bardzo miło. Harriet zamówiła osobną salkę w gospodzie, więc spokojnie zjadły lunch. Cassandrze udało się dyskretnie wysłać list, po zakupach zaś wróciły do domu na kolację. Sir Richard był w doskonałym humorze. Harriet opowiedziała mu, jak miło spędziły dzień. Bardzo się z tego ucieszył. Lubił swoją szwagierkę i chciał dla niej jak najlepiej.

Przy kolacji rozmawiali z ożywieniem o różnych sprawach, jednak szwagier nie wspomniał o liście. W końcu Cassandra spytała go o to wprost.

- List? Obawiam się, że nie dostałaś dziś żadnego listu.

Kiedy z pomocą Prudence przygotowywała się do snu, dowiedziała się, jaka była przyczyna niespodziewanej wycieczki do Horsham.

- Panno Cassandro, minęła się pani z Abednego! - Prue była bardzo przejęta. - Był tu przed południem.

- Był tu Abednego? - powtórzyła wolno Cassandra, czując zimny ucisk w sercu. Nie mogła się dłużej oszukiwać: szwagier nie zamierzał pozwolić jej na powrót do domu. Najwyraźniej zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby zerwać jej więzy z Little Hampden.

Wpadła w pułapkę.

Na chwilę stanęły jej przed oczami mury zamku de Flagy i ogarnęło ją poczucie beznadziejności, ale zaraz wezbrał w niej gniew. Jakim prawem chcą rządzić jej życiem?

Przecież zaufała Harriet. Jak rodzona siostra mogła uczestniczyć w zmowie, która miała z niej uczynić więźnia?

Po odejściu służącej Cassandra usiadła na łóżku i zaczęła się zastanawiać, co robić. Sayers Place leżało ponad dziesięć mil od Horsham. Trudno byłoby wynająć konie i powóz tak, żeby sir Richard się o tym nie dowiedział. A jeśli się domyśli, jakie ma plany, każe jej pilnować. Wiedziała, że ma tylko jedną szansę, i że ta pierwsza próba musi się udać.

Postanowiła uciec bez Prudence. Jeśli sama się wymknie, szwagier już nic nie będzie mógł zrobić, więc przyśle jej służącą i bagaże.

Ucieczka. Nagle poczuła, że całe jej życie było ucieczką: najpierw od stryjecznego dziadka, potem z zaniku de Flagy, z Verdun, a teraz z miejsca, które powinno być jej bezpieczną przystanią.

Daniel był bardzo zajęty. Gdy tylko ziemia rozmarzła, rozpoczął prace polowe. Dopilnował też, żeby ogrodnik Wheeler zajął się warzywnikiem. We wsi trwały remonty domów. Na razie wykonywano doraźne naprawy, poważniejsze miały zaczekać do lata.

Dzięki tym zajęciom często spotykał pannę Parslow, kiedy objeżdżał swoją posiadłość. Wcześniej nie zdawał sobie sprawy, że Agnes tak bardzo dba o okolicznych mieszkańców. Stale natykał się na nią, kiedy szła z koszykiem, niosąc pożywną zupę lub kawałek szynki dla jakiejś biednej rodziny czy przykutej do łóżka kobiety. Właśnie takiej żony potrzebował - pracowitej i dbającej o posiadłość.

Ludzie ze wsi sceptycznie patrzyli na poczynania Agnes. Nigdy przedtem nie odwiedzała chorych ani ubogich i z łatwością odgadli przyczynę tej nagłej troski.

Kilka razy podczas spotkań z panną Parslow Daniel zastanawiał się, czy nie wie ona czegoś na temat pochodzenia jego dzieci.

- Oczywiście, panna Ruth może mieć pewne trudności, zważywszy na jej problem... - powiedziała raz, a przy innej okazji: - Co za niezręczna sytuacja dla młodej dziewczyny...

- Co pani ma na myśli? - zapytał w końcu Daniel.

- Chodzi mi o niezręczną sytuację w towarzystwie - odrzekła Agnes, otwierając szeroko oczy. - Jest taka nieobyta, a w dobrej szkole nabrałaby ogłady. Cóż innego mogłam mieć na myśli?

- Jestem rad z postępów Ruth - odparł wymijająco Daniel, ale coś w tonie panny Parslow sprawiło, że poczuł się nieswojo.

Wracając do domu, zastanawiał się, czy to możliwe, żeby coś wiedziała. Ale kto mógł jej powiedzieć? Na pewno nie Ruth. Czyżby panna Hampden? Wyjechała niemal dwa miesiące temu, a przysłała tylko jeden list, choć obiecywała Ruth, że będzie do niej pisywać. Córka była bardzo rozczarowana. Miał o pannie Hampden lepsze wyobrażenie. Może to jednak ona zdradziła jego sekret?

- Sądzę, że panna Hampden nie wróci już do Belvedere Tower - oznajmił przy kolacji. - Poproszę pana Briggsa, żeby jej zaproponował jakąś sumę za rezygnację z wynajmu. I powiem wam, że jestem z tego zadowolony.

- Jesteś zadowolony? - Ruth osłupiała.

- To nie jest osoba, z którą powinniście utrzymywać znajomość. Mam powody, żeby podejrzewać, że powiedziała pannie Parslow, jaki był charakter mojego związku z waszą matką.

- Na pewno tego nie zrobiła - upierała się Ruth. Tom odłożył sztućce.

- Ojcze, to ja jej powiedziałem - wyznał odważnie. Ojciec i siostra osłupieli. - Nie chciałem. Rozmawialiśmy, ona ciągle mnie o coś wypytywała i tak jakoś samo wyszło.

- Widzisz! - zawołała Ruth, patrząc na ojca. - Mówiłam ci, że coś chce ze mnie wyciągnąć, a ty mi nie wierzyłeś. Tom, jestem pewna, że wydobyła to z ciebie podstępem.

Chłopiec spuścił głowę.

- Tak - wyszeptał. - Była taka miła...

- Powinieneś mieć więcej rozumu - zganił go Daniel. To musiał być dla niej wstrząs, pomyślał. Cóż to za szlachetna kobieta. Nadal chciała z nim rozmawiać, kiedy spotykali się we wsi.

- Dlaczego winisz Toma? - Oczy Ruth zabłysły gniewem. - Panna Parslow nie powinna wtykać nosa w cudze sprawy. Założę się, że wykorzysta tę informację.

Brat popatrzył na nią z wdzięcznością.

- Wiem, że nie powinienem był tego zdradzić, ale nie umiałem jej odmówić. - Zaczerwienił się i dodał: - A poza tym pocałowała mnie i powiedziała, że teraz jestem jej coś winien, więc kiedy o to spytała, musiałem odpowiedzieć.

Daniel nic nie odrzekł. Po chwili odsunął talerz i wstał.

- Idę do biblioteki i proszę, żeby mi nie przeszkadzano - oznajmił z ponurą miną.

11

Cassandra postanowiła, że jakoś dostanie się do Horsham i tam złapie dyliżans do Farnham. Stamtąd już blisko było do Little Hampden. Nie wiedziała tylko, jak dostać się do Horsham. Pojechać z Harriet powozem? Ale wtedy musiałaby bez słowa uciec siostrze. Nie mogła się na to zdecydować. Kochała siostrę i nie chciała sprawiać jej przykrości.

Niespodziewanie Harriet zachorowała i ich wspólne przejażdżki na jakiś czas ustały. Cassandra starała się udawać zadowoloną z życia, ale to opóźnienie bardzo ją irytowało. Chciała wrócić do domu. Pewnie niedługo przyjedzie Hosea Burton. Tęskniła też za Ruth, a nawet, ku swojemu zaskoczeniu, za Danielem. Często chodziła na samotne spacery po okolicy Sayers Place, bez końca obmyślając plan ucieczki.

Pewnego dnia zawędrowała aż do stajni i nagle przyszło jej do głowy rozwiązanie. Abednego! Dlaczego wcześniej o nim nie pomyślała? Kiedy przywiózł ją po ucieczce z Francji do Sayers Place, nie zostawił swojego konia w głównym budynku stajni, tylko w jakimś mniejszym, nieco z boku. Po krótkich poszukiwaniach, uważając, żeby nie zwrócić niczyjej uwagi, Cassandra odnalazła znajome drzwi. Tak, to tutaj! Zobaczyła żłób z sianem i kubeł wody w rogu. Na ziemi zauważyła ślady kół. To musi być tutaj.

Wyszła, starannie zamknąwszy za sobą drzwi. Teraz musi się tylko dowiedzieć, kiedy znów pojawi się handlarz. To mogło być trudne. Nie chciała wypytywać służby wprost, żeby nie wzbudzić podejrzeń szwagra. Wiedziała, że musi być bardzo ostrożna.

Tego wieczoru, przebierając się do kolacji, powiedziała niedbale do Prudence:

- Szkoda, że rozminęłam się z Abednego. Spytałabym go, co słychać w Juniper Park. - Poprawiła niesforny kosmyk włosów. - Tak jest dobrze. Prue, podaj mi wachlarz.

Gdy następnego ranka służąca przyszła ją obudzić, od razu podała nowinę:

- Panno Cassandro, Abednego przyjechał! Pani Maws zabroniła mi to rozgłaszać, bo dziewczęta wymykają się z domu, żeby coś od niego kupić, ale pomyślałam sobie, że pani chciałaby to wiedzieć.

Cassandra myślała gorączkowo.

- Źle się dzisiaj czuję - powiedziała słabym głosem. - Mam migrenę. Chyba zostanę w łóżku.

- Rzeczywiście, jest pani trochę blada. Powiem o tym lady Sayers.

- Teraz nie trzeba jej niepokoić - zaprotestowała Cassandra. - Wystarczy, jak jej powiesz po śniadaniu.

Około wpół do jedenastej zatroskana Harriet przyszła do jej pokoju, niosąc szklaneczkę laudanum i wodę lawendową.

- Wypij to i nie wstawaj - poleciła siostrze. - Jaka szkoda. Chciałam cię gdzieś zabrać na cały dzień. Nie szkodzi, zrobimy to innym razem. Dzisiaj sama wybiorę się do wioski i odwiedzę kilka domów.

- Możesz zaciągnąć zasłonę? - poprosiła Cassandra. - Słońce mnie razi. - Gdy Harriet odwróciła się, żeby spełnić jej prośbę, Cassandra szybko wylała laudanum do naczynia stojącego pod łóżkiem i udała, że właśnie przełknęła lekarstwo. - Co za okropny smak. - Skrzywiła się, odstawiając szklankę. - Przyjdę do ciebie po lunchu - obiecała siostra. Pół godziny później Cassandra zobaczyła przez okno, że siostra wyjeżdża do wsi. Wstała więc, ubrała się w szarą spacerową suknię i solidne buty. Potem usiadła przy biurku i napisała krótki list.

Moja Droga Harriet!

Wyjechałam.

Twoja kochająca siostra, C. Hampden.

Na razie tyle musi wystarczyć. Z domu napisze więcej. Złożyła kartkę i schowała do biurka. Minie trochę czasu, zanim siostra ją znajdzie, ale nie chciała ryzykować, że próba ucieczki wyda się zbyt szybko. Jeśli jej się nie uda wyjechać, będzie mogła zniszczyć list.

Schowała do kieszeni sakiewkę, chwyciła płaszcz, kapelusz i rękawiczki. O tej porze większość służby przebywała w kuchni, więc mogła niezauważona wyjść. Przemknęła się pod frontową ścianą domu. Kiedy mijała okna biblioteki, usłyszała jakieś głosy. Nie mogła rozróżnić słów, ale rozpoznała głos szwagra i Abednego. Odetchnęła z ulgą. A więc jest tutaj, jeszcze nie wyjechał.

Żeby pozostać niezauważoną, musiała przeczołgać się pod oknami biblioteki. We Francji nauczyła się, że jak coś trzeba zrobić, to trzeba i już. Ubłocony płaszcz to niewygórowana cena za wolność.

W tym czasie Abednego, słysząc jakiś hałas, wyjrzał przez okno.

Minąwszy dom, Cassandra nie musiała już zachowywać takiej ostrożności. Bardziej rzucałaby się w oczy, gdyby przemykała chyłkiem między krzakami, więc choć serce biło jej jak szalone, poszła prosto do stajni.

Otworzyła drzwi i zobaczyła konia i wóz Abednego. Odetchnęła z ulgą, zaraz jednak znów ogarnął ją niepokój. A co będzie, jeśli handlarz nie zechce jej zabrać?

Nagle usłyszała głosy. Sir Richard i Abednego szli w tę stronę. Nie namyślając się długo, weszła na wóz i ukryła się pod stertą starych worków.

Tego samego kwietniowego poranka Daniel zastał na dziedzińcu przed stajnią w Juniper Park grupkę mężczyzn - rozmawiali o czymś, z powątpiewaniem kręcąc głowami. Podszedł i przywitał się. Kilku natychmiast odeszło, został tylko stajenny Jessop i jakiś nieznajomy..

- To jest Hosea Burton, proszę pana - przedstawił go stajenny.

A więc to ten Cygan, pomyślał Daniel i skinął mu głową. Oszacował go wzrokiem. Niewysoki, krzepki mężczyzna o dumnej postawie. Wyglądał na uczciwego człowieka. Uzzell odradzał mu przyjmowanie Cyganów na swojej ziemi, ale miał ku temu własne powody. Panna Cassandra dobrze się wyrażała o rodzinie Hosei.

- Chcielibyśmy dostać pozwolenie na rozbicie obozu na pańskim polu - powiedział Hosea.

- Dobrze - zgodził się Daniel. - Skąd przyjechaliście?

- Z targu w Salisbury. Potem jedziemy do Malmesbury.

- Możecie zbierać w lesie drewno na opał, chociaż teraz nie ma go wiele. Uważajcie tylko na młode sadzonki na wzgórzu. Poza tym zachowujcie się tak, jak za czasów starego hrabiego.

- Dziękuję panu. Mam nadzieję, że zaszczyci nas pan wizytą w obozie. Moja babka, pani Chickno, bardzo by chciała pana poznać.

Zabrzmiało to bardziej jak królewski rozkaz niż zaproszenie, pomyślał rozbawiony Daniel, skinął jednak głową i odszedł.

W obozie Mikailia rozpalała ognisko i zawieszała nad ogniem kociołek. Jasper z kuzynem wybierali się do lasu. Zanosiło się na to, że kolacja będzie obfita.

Wracając do obozu, Hosea wstąpił do wioski. Babka kazała mu przekazać pani Wagstaff pilną wiadomość.

Pani de Flagy nie była tak mało spostrzegawcza, jak sądził Claude. Co miesiąc przeglądała swoje rachunki i natychmiast zauważyła niezgodność między sumą, jaką przeznaczyła dla kuzyna, a wypłatą, którą otrzymał od pana Charpentiera. Przyłożyła do oczu lornion i uważnie obejrzała list.

- List jest podrobiony! Proszę natychmiast unieważnić polecenie wypłaty! - oświadczyła. A więc dlatego Claude nie narzekał, że dostał za mało. Należało przywołać kuzyna do porządku. Będzie musiał długo ją prosić, żeby mu przywróciła zapomogę, oczywiście w pierwotnej wysokości.

Claude nie odezwał się do niej już nigdy. Ona też nie szukała z nim kontaktu. Po co miała to robić, skoro Maurice wychowywał się u niej? Mały Jeannot wszystkiego szybko się uczył i pani de Flagy poleciła stolarzowi, żeby zrobił mu konika na biegunach.

Wrota stajni otworzyły się. Ukryta pod workami Cassandra wstrzymała oddech. Abednego zaczął kłaść jakieś przedmioty na wóz.

- Już dobrze, mała, nie ma strachu - powiedział w pewnej chwili. Zwracał się pewnie do swojej klaczy, ale Cassandra poczuła się raźniej. Sir Richard nadal stał przed stajnią i rozmawiał z handlarzem. Koń poruszył się niespokojnie.

- Niech pan już idzie - poprosił Abednego. - Moja szkapa jest trochę niespokojna, może kopnąć.

- Zaczekam, aż odjedziesz - uparł się sir Richard. Coś go niepokoiło, choć nie potrafił powiedzieć co.

Handlarz sprawnie zaprzągł konia, wsiadł na wóz i ujął lejce. Sir Richard nie zauważył na wozie nic podejrzanego, ale nadal czuł jakiś nieokreślony niepokój.

- Będziesz przejeżdżał przez Little Hampden? - spytał.

- Nie, proszę pana. Jadę w inną stronę. A chciałby pan, żebym tam wstąpił w powrotnej drodze?

- Nie. - Sir Richard wreszcie się uspokoił. - Nie ma takiej potrzeby. - Odsunął się, schodząc z drogi Abednego. Nie poszedł jednak do domu, tylko stał. i patrzył za odjeżdżającym.

Gdy tylko znaleźli się poza zasięgiem jego słuchu, handlarz powiedział:

- Panno Cassandro, niech się pani nie rusza, póki nie powiem, że już wolno.

Cassandra o mało nie rozpłakała się z ulgi. Dopiero kiedy przejechali ponad kilometr i zaczęło ją mdlić od podskoków na wybojach i woni ryb, Abednego zatrzymał się i zapewnił, że jest już bezpieczna.

- Skąd wiedziałeś? - zapytała. Handlarz podrapał się w głowę.

- Wydało mi się dziwne, że nie widywałem tu pani przedtem ani nie dostałem żadnej wiadomości. Pani nie jest z tych, co zapominają o przyjaciołach. A kiedy dziś zobaczyłem, jak pani się czołga pod oknem, wiedziałem, że coś jest nie tak.

- Och, Abednego! Już myślałam, że nigdy więcej nie zobaczę Belvedere Tower. Sir Richard chciał mnie zatrzymać w Sayers Place. Palił moje listy. Nie mogłam dłużej tego znieść

- Już jest pani bezpieczna. Zawiozę panią do domu.

Agnes była zadowolona. Owszem, sprawy toczyły się wolno, ale we właściwym kierunku. Cassandra wyjechała i wyglądało na to, że już nie wróci. Panna Parslow nigdy za nią nie przepadała. Jako stryjeczna wnuczka hrabiego Cassandra była pierwszą damą okolicy, więc kiedy wróciła tu po rozstaniu z mężem, Agnes miała wrażenie, że zabrała należną jej pozycję,

Bardzo się starała jak najczęściej spotykać we wsi Daniela. Odwiedzała różne męczące staruszki, wypytywała o sprawy. które wcale jej nie interesowały, czując, że zrobi to na Danielu dobre wrażenie. Jego oświadczyny były teraz tylko kwestią czasu. Znała jego sekret, będzie więc mogła dyktować warunki. Wyśle Ruth do szkoły, a sobie zagwarantuje sporą sumkę w umowie przedmałżeńskiej. Przynajmniej pięć tysięcy rocznie. To nie jest zbyt wygórowana cena za milczenie. Oczywiście zażąda też domu w Londynie, w najlepszej dzielnicy.

A jeśli pan Darke zechce zerwać zaręczyny, oskarży go o złamanie obietnicy małżeństwa. Rodzina lorda Roberta była bardzo wpływowa i Agnes nie mogła pozwolić sobie na zbytnią chciwość. Pan Darke jest nikim, a to daje większe możliwości.

Cokolwiek się stanie, wiedziała, że będzie górą.

Tego popołudnia ludzie ze zdziwieniem zauważyli, że z komina Belvedere Tower wydobywa się dym. Okna były otwarte i świeżo uprana pościel suszyła się na sznurze. Pani

Timms, jak zwykle wszystkiego ciekawa, poszła do wieży i zobaczyła panią Wagstaff, zajętą sprzątaniem.

- O co tu chodzi? - spytała napastliwie. - Nie słyszałam, żeby przyszły jakieś wiadomości od panny Cassandry.

- Dzisiaj wraca - spokojnie odrzekła gospodyni, potrząsając przed nosem pani Timms ścierką do wycierania kurzu. - Pani Chickno mi powiedziała.

- Nie wierzysz chyba w cygańskie wróżby - z pogardą odrzekła pani Timms.

Pani Wagstaff znieruchomiała.

- Jesteś głupia, Dorcas Timms - powiedziała i odwróciła się na pięcie.

Pani Timms wróciła do wsi i zaczęła rozpowiadać wszem i wobec, że pani Wagstaff zwariowała.

Po pożegnaniu Abednego sir Richard spędził większość dnia poza domem i wrócił dopiero na kolację. Kiedy wszedł do salonu, zobaczył, że żona jest wyraźnie zmartwiona. Na jej kolanach leżała jakaś kartka.

Sir Richard rozejrzał się dokoła.

- A gdzie Cassandra?

- Pojechała do domu. - Żona wręczyła mu kartkę. Szybko przebiegł ją wzrokiem.

- Co? Tak bez słowa? - Abednego, pomyślał od razu. Przecież czuł, że coś jest nie tak. - Dlaczego jej nie zatrzymałaś?

Zapadła cisza. Po chwili Harriet powiedziała spokojnie:

- Oboje bardzo się myliliśmy, Richardzie. Wyrzucam sobie, że ci się nie sprzeciwiłam, bo powinnam była to zrobić. - Sir Richard popatrzył na nią zdumiony. Harriet śmiało spojrzała mu w oczy. - Szkoda, że nie posłuchałam głosu własnego sumienia. Cassandra jest pełnoletnia. Ma prawo robić, co chce, a my nie powinniśmy tak ingerować w jej życie.

- Robiliśmy to dla jej dobra - upierał się sir Richard, ale spalone listy mocno ciążyły mu na sumieniu.

- Tak nam się tylko wydawało - nie ustępowała Harriet.

- Postąpiła samolubnie i podstępnie. - Sir Richard chciał mieć ostatnie słowo.

- Nie, to my byliśmy samolubni i podstępni. Mam tylko nadzieję, że kiedyś mi przebaczy. Rozległ się gong.

- Kolacja - z ulgą stwierdził sir Richard. Nie bardzo wiedział, jak postępować z tą nową Harriet. I jak tu się przyznać, że popełniło się błąd? Jeszcze nigdy nie spotkał go taki problem. Postanowił, że przemyśli to podczas kolacji. - Wyglądasz dziś ślicznie, kochanie - powiedział tylko.

Harriet wiedziała, że wygrała.

Abednego zawiózł Cassandrę prosto na plebanię.

- Lepiej będzie, jak pani tu przenocuje. Mieszkanie w wieży może nie być gotowe - stwierdził.

Skinęła tylko głową. Już drugi raz zjawiała się na plebanii tak niespodziewanie. Miała nadzieję, że pani Freese nie będzie zbyt wstrząśnięta. Spotkanie wypadło lepiej, niż się spodziewała. Abednego przywiózł brandy dla pastora, więc miał okazję wyjaśnić mu sytuację, toteż gdy pani Freese zeszła na dół powitać nieoczekiwanego gościa, wszystko już wiedziała. Mimo to zdumiona wysłuchała opowieści Cassandry. Miała nadzieję, że Cassandra będzie szczęśliwa w Sayers Place, i uważała, że tam byłoby jej lepiej, jednak z przykrością dowiedziała się o wybiegach, które miały na celu zatrzymanie jej tam na stałe.

- Myliłam się co do pana Sayersa - przyznała. Cassandra westchnęła.

- Muszę natychmiast napisać do Harriet. - Wiedziała, że to będzie trudny list, ale miała nadzieję, że siostra całkiem nie zerwie z nią kontaktu. - Proszę mi opowiedzieć, co słychać w okolicy. Czy Agnes nadal ostrzy sobie ząbki na pana Darke'a? A może są już zaręczeni? - Nagle poczuła ból w sercu.

- Ludzie w wiosce mówią, że ślub jest pewny, ale ja nie jestem o tym przekonana.

- Tak? - Cassandra starała się mówić lekkim tonem.

- Owszem, pan Darke jest nią zainteresowany, ale postępuje wyjątkowo ostrożnie.

- Aha. - Poczuła ulgę. Tłumaczyła to sobie tym, że nie chciałaby, żeby Agnes została jej najbliższą sąsiadką.

Zanim poszła spać, napisała list do siostry. Był bardzo krótki. Doszła do wniosku, że Harriet i Richard na pewno zdają sobie sprawę, że źle postąpili, więc nie ma sensu ich oskarżać. Chciała też zachować dobre stosunki z siostrą.

Moja Droga Harriet!

Uważam, że nie powinnyśmy się kłócić. Zapomnę o wszystkich próbach powstrzymania mnie przed powrotem do domu. Pan Freese użyczy mi powozu, więc wyślę służącego, żeby przywiózł tu Prudence i moje ubrania. Załączam dwa funty dla pani Maws i dla służących, które się mną opiekowały.

Twoja kochająca siostra,

C. Hampden

Triumf pani Timms nad panią Wagstaff nie trwał długo. Następnego dnia po wsi rozeszła się wiadomość, że panna Cassandra wróciła.

Ruth usłyszała tę nowinę od Dorothy i twarz jej się rozjaśniła. Dziewczyna szybko podbiegła do okna. Rzeczywiście. Z konina Belvedere Tower unosił się dym.

- Ostatnią noc spędziła na plebanii - dodała Dorothy. Minę miała stroskaną. Prudence nie przyjechała ze swoją panią. Dorothy była na nią zła, ale widząc skruchę Prue, szybko jej wybaczyła. Miała nadzieję, że dziewczyna nie zraziła się do tej okolicy.

Ruth pierwsza zbiegła na śniadanie i nie mogła się doczekać, kiedy dołączą do niej ojciec i brat.

- Panna Hampden wróciła? - powtórzył Daniel zaskoczony, że ta wiadomość sprawiła mu taką przyjemność. Musi jej złożyć wizytę kurtuazyjną.

- Lubię ją - stwierdził Tom. Może nie była tak ładna, jak panna Parslow, ale przynajmniej nie starała się wyciągnąć z niego sekretów.

Zaraz po śniadaniu Ruth chwyciła szkolną torbę i pobiegła na plebanię. Cassandra siedziała w salonie z pastorową. Ruth rzuciła torbę na podłogę i wylewnie uściskała przyjaciółkę.

- Naprawdę pani wróciła?

- Wróciłam. - Cassandra przyjrzała się dziewczynie. - Chyba urosłaś. Mam nadzieję, że twój ojciec i brat czują się dobrze.

- Tak, dziękuję. - Wybiła dziesiąta, Więc nie miały czasu na dalszą rozmowę.

O jedenastej Cassandra podziękowała pani Freese za gościnę i wyruszyła do Belvedere Tower. Kiedy dotarła do celu, ze zdziwieniem zobaczyła dym unoszący się z komina i krzątającą się w kuchni panią Wagstaff.

- Wiedziałam, że pani przyjedzie - oznajmiła gospodyni po serdecznych powitaniach.

- Skąd? Sama przecież o tym nie wiedziałam.

- Pani Chickno mi powiedziała.

- Przyjechali Cyganie?

- Tak. Rozbili obóz na polu pana Darke'a.

- A więc pan Darke zmienił zdanie. - Uśmiechnęła się z satysfakcją. - Mam nadzieję, że Jasper jest już mężem Mikailii. - Prudence miała wkrótce wrócić, a Cassandra nie chciała żadnych kłopotów.

- Tak. Ta Mikailia to wspaniała dziewczyna. A jak pięknie tańczy! - zachwycała się pani Wagstaff, obierając marchewkę. - Mam nadzieję, że nie będzie pani mieszkać tu sama. To nie byłoby rozsądne.

- Ma pani rację. Prudence musi spać w wieży. Zatrudnię jeszcze jedną dziewczynę, żeby miała towarzystwo.

- Nie chcę nic narzucać, ale moja siostrzenica. Mary Ann, szuka pracy. To dobra dziewczyna, a u nich w domu się nie przelewa.

- Dobrze, zatrudnię ją.

- Powiem siostrze. - Pani Wagstaff była uszczęśliwiona.

Cassandra poszła na górę do salonu. Wolno Otworzyła drzwi, jakby się bała, że na podłodze nadal leży pogrzebacz, którym uderzyła Claude'a. Jednak pokój był jasny i wesoły. Na kominku płonął ogień, a na stole stał wazon z żonkilami.

Spojrzała na malowidło na ścianie. Spoglądała z niego groźnie łasica o rysach Daniela. Muszę to zmienić, pomyślała Cassandra. Trzeba było też dokończyć scenę portową z opowieści o Arcycie i Palamonie.

Zdjęła z wieszaka fartuch, odsunęła meble od ściany, przyniosła drabinę i zabrała się do pracy. Nie słyszała ani pukania do drzwi, ani kroków na schodach. Zauważyła Daniela dopiero wtedy, gdy stanął w progu.

- Pan Darke! - zawołała z niekłamaną radością, zdejmując fartuch. - Jak miło pana widzieć.

Uścisnęli sobie dłonie i przez chwilę stali, uśmiechając się do siebie.

- Kiedy zobaczyłem panią pierwszy raz, też pani malowała - przypomniał sobie Daniel. - Wydała mi się pani wtedy bardzo nieprzyjazna.

- To z powodu brwi - stwierdziła. - Przez nie czasami wyglądam groźnie.

- Nawet nie chciała pani podać mi ręki.

- Pewnie byłam pobrudzona farbą. Pan też zachowywał się raczej wrogo. Próbował mnie pan stąd wyrzucić.

- To prawda, ale teraz zmieniłem zdanie. Cieszę się, że pani tu mieszka.

Cassandra nagle uświadomiła sobie, że go lubi, i to bardzo.

- Jestem szczęśliwa, że wróciłam. U siostry sytuacja zaczynała się robić zbyt trudna. - Daniel spojrzał na nią pytająco, więc wszystko mu opowiedziała.

Tak im się dobrze rozmawiało, że nie zauważyli upływu czasu. Co za dzielna dziewczyna, myślał Daniel, wracając do Juniper Park. Dała sobie radę dzięki własnej inteligencji i mocnym nerwom.

Cieszył się, że wróciła.

Tego popołudnia przyjechała Prudence z bagażami. Dwa dni później do pracy zgłosiła się Mary Ann. Jacob również na nowo zajął się ogrodem.

Agnes nie była w najszczęśliwszym położeniu. W tym roku miała skończyć dwadzieścia cztery lata, a więc w przyszłym sezonie będzie już starą panną. Za dwa tygodnie rodzina planowała wyjazd do Londynu. Dlaczego ten Darke się ociąga? Po wsi zaczynały krążyć plotki.

Postanowiła wykonać stanowczy ruch.

Wybrała się z wizytą do wsi, do pani Hill, ponieważ wiedziała, że Daniel również tam będzie, żeby sprawdzić, czy remont domu Hillów przebiega prawidłowo. Przez jakiś czas znudzonym głosem czytała pani Hill Biblię, ale kiedy tylko usłyszała głos Daniela, wybiegła na zewnątrz.

- Dzień dobry, panie Darke - powitała go, udając zaskoczenie.

- Witam, panno Parslow. - Jak zwykle zachwyciła go jej uroda, ale tym razem przypomniał sobie, co mówił Tom. „Ciągle mnie o coś wypytywała”.

Zaproponował, że odprowadzi ją do domu, co Agnes z góry przewidziała. Po drodze rozmawiali o chorobie pani Hill i o koniecznych naprawach domów w wiosce.

- Wkrótce wyjeżdżamy do Bath - oznajmiła nagle Agnes. - Jeśli pan sobie życzy, poproszę moją przyjaciółkę, której dawna guwernantka prowadzi bardzo ekskluzywną szkołę dla panien w Bath, żeby przysłała mi broszurę. Wiem, że chciałby pan wybrać najlepszą szkołę dla córki, jednak w jej sytuacji... - Westchnęła. - Niektóre szkoły nie przyjmą jej do siebie, ale jestem gotowa napisać list polecający.

- Ruth dobrze czuje się w domu - odrzekł Daniel. Agnes zerknęła na niego z ukosa. Miał zatroskaną minę. Bardzo dobrze.

- Ależ panie Darke, chyba pan nie rozumie... Pani Freese przyjęła Ruth na lekcje, nie znając całej prawdy. Gdyby się dowiedziała... - Umilkła znacząco.

- Domyślam się, że mówi pani o nieślubnym pochodzeniu mojej córki. Tom zrobił bardzo źle, mówiąc pani o tym. Ale w jaki sposób pastorowa miałaby się o tym dowiedzieć? - Daniel zauważył, że Agnes uważa za kompromitujące pochodzenie Ruth, natomiast nic nie mówi o Tomie.

- Takie wiadomości szybko się rozchodzą. Na prowincji trudno zachować coś w tajemnicy. Panna Hampden bardzo lubi Ruth. Gdyby to do niej dotarło... Wydaje mi się, że powinien pan wysłać córkę do szkoły.

- Szantażuje mnie pani?

- Cóż to za pomysł! - Agnes szeroko otworzyła niebieskie oczy. - Mówię to tylko dla pana dobra, zapewniam. Bardzo pana podziwiam za to, co pan w życiu osiągnął. Z nizin wspiął się pan na szczyt. Nadal jednak nie jest pan uważany za dżentelmena. Pana, nazwijmy to, okres próbny wciąż jeszcze trwa.

- Rozumiem. - Daniel zacisnął usta. - Jaka jest cena za pani milczenie?

- Ależ nie kłóćmy się - odrzekła miękko. - Mogę być pana dobrą przyjaciółką, jednakże...

- Chce pani, żebym złożył oficjalną wizytę pani ojcu i poprosił o pani rękę, tak?

- Być może. - Spojrzała na niego kokieteryjnie. - Dobra żona potrafi dbać o reputację męża.

Dotarli do Mattick Hall. Agnes położyła mu rękę na ramieniu.

- Proszę to przemyśleć - rzekła. - Mogę panu wiele zaoferować. To może być bardzo korzystna wymiana. - Uśmiechnęła się i odeszła.

Cassandra przez cały ranek rozmawiała z panią Chickno. Stara Cyganka przedstawiła jej Mikailię. Wystarczyło spojrzeć na płonące, czarne oczy dziewczyny, żeby mieć pewność, że poradzi sobie ze wszystkimi wielbicielkami Jaspera.

- Oczekuje dziecka - zdradziła Cassandrze pani Chickno, kiedy Mikailia odeszła. - To będzie chłopak.

- Skąd pani wiedziała, że wracam? - zaciekawiła się Cassandra.

Cyganka uśmiechnęła się.

- Po prostu to zobaczyłam. Wszystko się zmienia - dodała. - Będziesz miała jeszcze nowe szansę, nowe wybory.

Cassandra skrzywiła się lekko. Chyba nie w Little Hampden. Oczyma duszy zobaczyła upływające lata i siebie w Belvedere Tower, coraz starszą, coraz bardziej znudzoną. Wszystkie jej dotychczasowe wybory kończyły się źle.

- Zaczekaj spokojnie - powiedziała Cyganka.

Wracając do domu, Cassandra zobaczyła Daniela. Szedł wolno, jakby coś go trapiło. Zrozumiał, że po raz drugi dał się nabrać na ładną buzię. Agnes była zainteresowana tylko jego pieniędzmi. Miała w nosie to, że jeśli zdradzi jego tajemnicę, zaszkodzi Rum i Tomowi. Nie okazała ani krzty zrozumienia dla ich sytuacji.

Nawet gdyby spełnił jej żądanie, z pewnością nie byłoby ono ostatnie.

Zauważył Cassandrę w ostatniej chwili. Otrząsnął się z zamyślenia i przystanął.

- Idę obejrzeć młode sadzonki - powiedział. - Zechce mi pani towarzyszyć?

- Z przyjemnością.

Dotarli na skraj młodego lasu i usiedli obok siebie na pniu zwalonego drzewa.

- Czy coś się stało? - zapytała Cassandra, widząc, że cały czas jest zamyślony i milczący.

- Panna Parslow mnie szantażuje - wyznał w końcu.

- Szantażuje?! - Nie wierzyła własnym uszom.

- Chodzi o nieślubne pochodzenie moich dzieci. Grozi, że wszystkim o tym powie. A przecież dzieci... - Nie mógł mówić dalej.

Cassandra widziała ból na jego twarzy. To okropne, pomyślała. Rzeczywiście trudna sytuacja. Pastorowa może dojść do wniosku, że Ruth nie powinna pobierać lekcji razem z jej córką.

- A wie pani, jaka jest cena za jej milczenie? - zapytał Daniel. - Małżeństwo! I odesłanie Ruth do szkoły z internatem.

Dobry Boże, co za tupet, pomyślała Cassandra.

- To moja wina - ciągnął. - Cóż, chciałem je tylko chronić. Ludzie potrafią być okrutni, a one już przywykły do życia tutaj. Jeśli teraz wszystkim o tym opowiem... ludzie pomyślą, że haniebnie ich oszukałem.

Cassandra położyła mu rękę na ramieniu.

- Proszę się tak nie zadręczać. Niech pan powie pastorowi. Musi pan to zrobić, ponieważ Ruth chodzi tam na lekcje. Pastor przekaże wiadomość żonie, ja też z nią porozmawiam. - Urwała i spojrzała mu w oczy. - Przykro mi, że panna Parslow tak pana zraniła.

- Zagroziła, że pani również powie - odrzekł Daniel, trochę pogodniejszym tonem.

- Niech mówi, proszę bardzo. - Cassandra roześmiała się. Daniel zastanawiał się, jak to możliwe, że doprowadził do takiej okropnej sytuacji. W jego interesach wszystko było proste i jasne. Rozmawiając z Briggsem czy Nathanem Levy, - nigdy nic nie zatajał, niczego nie udawał.

Tak samo jak w rozmowach z panną Hampden. Spojrzał na Cassandrę, jakby widział ją po raz pierwszy. Ich oczy się spotkały. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia. Daniel wziął ją w ramiona i pocałował. Krzyknęła cicho, ale tak mocno ją obejmował, że nie mogła nic zrobić. Zapadła długa cisza. Daniel poczuł, że wszystko zaczyna mu się układać w jasną i logiczną całość. Oczyma duszy ujrzał obrazy z przeszłości: rodzice stojący przed domem, ojciec obejmujący ramieniem matkę, oboje uśmiechnięci. Usłyszał słowa ojca: „Tak, synu, właśnie tak powinno być”.

Podniósł głowę i zobaczył zdziwioną minę Cassandry. Dotarło do niego, co zrobił.

- Bardzo... bardzo przepraszam - wyjąkał. - Nie chciałem.

- Nie chciał pan! - krzyknęła oburzona, przyciągnęła go do siebie i pocałowała.

Całowali się długo, a Daniel uśmiechał się przy tym mimo woli. Kiedy wreszcie się rozłączyli, dotknął jej policzka i wyszeptał.

- Teraz było o wiele lepiej.

Cassandra zaczerwieniła się.

- Nie powinnam była tego robić - wyszeptała. Co też strzeliło jej do głowy?

- Ja też nie powinienem, więc jesteśmy kwita - odrzekł. Czuł się niebywale szczęśliwy. Jak mógł wcześniej nie zauważyć, ile ta kobieta dla niego znaczy? Chyba był ślepy.

- Kiedy możemy się pobrać?

- Pobrać? Ale... - Nie wiedziała, co powiedzieć. - Panie Darke...

- Danielu - poprawił ją.

- Powiedziałeś mi kiedyś, że chcesz się dobrze ożenić. Wiem, że jeśli chodzi o pochodzenie i posag, to jestem odpowiednią partią, ale... nie chciałabym jeszcze raz... - Bezradnie rozłożyła ręce. Przecież Claude ożenił się z nią właśnie dlatego, że była odpowiednią partią.

- Kocham cię - powiedział Daniel.

- Jak mam ci wierzyć? - Głos jej drżał. - Jeszcze dziś rano kochałeś Agnes!

- Ależ skąd. To było jak gorączka. Na szczęście już przeszło. Jak mógłbym kochać kogoś, kto grozi moim dzieciom? - Wziął ją za ręce. - Ja nie jestem de Tessy. Byłem ślepy i głupi, ale naprawdę cię kocham. Chcę się ożenić z tobą, a nie z twoim pochodzeniem. - Spojrzał na jej stroskaną twarz. - Na razie zostawmy ten temat. Najpierw muszę porozmawiać z panem Freese i uporządkować swoje sprawy.

Musi wyznać prawdę pastorowi i mieć nadzieję, że państwo Freese nie zatrzasną Ruth drzwi przed nosem. Musi też porozmawiać z sędzią. To pewnie wystarczy, żeby unieszkodliwić Agnes. Od początku powinien grać w otwarte karty. Nie tylko nie udało mu się ochronić dzieci, ale w dodatku naraził je na jeszcze większe kłopoty.

- Chodźmy - powiedział, wstając. - Czas wracać. Mówiłem poważnie. Zobaczymy się jutro.

Agnes wróciła do Mattick Hall zadowolona z siebie. Wygrała. Teraz wystarczy zaczekać, aż pan Darke przyjdzie porozmawiać z ojcem. Była pewna, że to zrobi, ale mimo to ogarnęło ją zdenerwowanie. Lunch zjadła bez apetytu i nie reagowała na zaczepki brata.

Daniel zjawił się dopiero po czwartej i ku jej irytacji miał na sobie ten sam strój co rano. Przecież idąc z tak ważną wizytą, należało się przebrać. Usłyszała, jak lokaj otwiera drzwi, potem dobiegł cichy głos Daniela. Po chwili otworzyły się i zamknęły drzwi do gabinetu ojca. Agnes nie zastanawiała się długo. Pobiegła do swojego pokoju i wezwała Hannę.

Daniel odbył właśnie trudną, ponadgodzinną rozmowę z pastorem. Otwarcie wyznał prawdę i przeprosił za jej zatajenie. Pan Freese wyraził dezaprobatę dla jego postępku.

- Z wielką niechęcią powtórzę żonie tę niesmaczną opowieść. Jeśli ona zadecyduje, że Ruth nie jest odpowiednim towarzystwem dla naszych córek, zaakceptuję jej decyzję.

- Rozumiem i jeszcze raz bardzo przepraszam. Wina spoczywa wyłącznie na mnie. Moja biedna Ruth jest niewinna. Ta szczera skrucha wywarła na panu Freese dobre wrażenie.

- Rozumiem pokusę zatajenia tej sprawy - rzekł łagodniej. - Co więcej, zamiary panny Parslow są absolutnie nie do zaakceptowania. Wyznam, że nigdy nie miałem o niej dobrego zdania.

Daniel wyszedł z plebanii, nie mając pewności, jak pani Freese przyjmie tę wiadomość. Poszedł prosto do Mattick Hall. Nie wiedział jeszcze, co powie sędziemu. Sprawa była bardzo delikatna i nie mógł jasno opisać roli, jaką w tym wszystkim odegrała Agnes.

Z początku pan Parslow myślał, że gość przyszedł prosić o rękę jego córki. Przywitał się z nim serdecznie.

- Chyba wiem, po co pan tu przychodzi... - zaczął jowialnie.

- Nie sądzę - przerwał mu Daniel. Przestraszył się, że pan Parslow, nieproszony, odda mu rękę córki. - Przyszedłem coś panu powiedzieć. Coś, co dotychczas ukrywałem, ale pewne zdarzenia sprawiły, że stało się to dłużej niemożliwe.

Pan Parslow oniemiał. Czyżby gość chciał mu wyznać, że zbankrutował? Jeśli tak, to Agnes może się pożegnać z nadziejami. Może dlatego tak mało dziś zjadła na lunch?

- Proszę mówić - odezwał się w końcu. Daniel przełknął ślinę.

- Pozwoliłem, by wszyscy sądzili, że jestem wdowcem. A nie jestem. Nigdy nie byłem żonaty, a moje dzieci pochodzą z nieprawego łoża.

To wszystko? Pan Parslow był trochę zaskoczony. Mimo to sprawa była poważna. Trudno cieszyć się z zięcia obciążonego nieślubnym potomstwem i otwarcie się do tego przyznającego. Agnes też się nie ucieszy.

Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl.

- A co sprawiło, że postanowił pan wyjawić prawdę?

- Na to pytanie nie mogę odpowiedzieć - odparł stanowczo Daniel.

- Przyczyniła się do tego Agnes, prawda? - natychmiast odgadł Parslow. Na pewno próbowała go szantażować, ale jej się nie udało, pomyślał i spojrzał na Daniela ze współczuciem. Lepiej mu będzie bez mojej córki, przyznał. Zresztą sam już to wie.

- Dobrze pan zrobił, że mi pan powiedział - oznajmił głośno. - Będę z panem szczery. Wiem, że jest pan zainteresowany moją córką i bardzo mi przykro, ale wasze małżeństwo nie wchodzi w rachubę.

Daniel odczuł taką ulgę, że omal się głośno nie roześmiał.

- Rozumiem - wydusił tylko.

- Świetnie. - Najtrudniejszą część rozmowy mieli już za sobą, więc pan Parslow stał się bardziej wylewny. - A tak między nami mówiąc, cóż znaczy jeden bękart czy dwoje? Ja sam mam nieślubne dziecko. Powinien pan zostawić je w Yorkshire i nikt by się nie czepiał.

- Nie mogłem tego zrobić. Ich matka zmarła, więc mają tylko mnie.

- Ale przez nie stracił pan moją córkę. I bardzo dobrze, stwierdził w duchu Daniel.

Cassandra całe popołudnie krążyła niespokojnie po salonie. Dręczyły ją wspomnienia. Claude z początku wydawał jej się taki przystojny, uroczy i troskliwy, a potem wyszła na jaw jego podłość i fałsz.

A Daniel? Czy mogła wierzyć w jego miłość? I dlaczego tak zareagowała na jego pocałunek?

W końcu niepokój ustąpił. Daniel to nie Claude. Był dobrym człowiekiem. Popełniał błędy, ale potrafił się do nich przyznać i je naprawić. Chciał się z nią ożenić. Czy to będzie dobry związek? To możliwe.

Prudence przyniosła jej list od pani Freese. Pastorowa prosiła ją, by jak najszybciej do niej przyszła. Cassandra ubrała się i natychmiast wybiegła.

Pani Freese siedziała w salonie. Była bardzo wzburzona.

- Moja droga Cassandro! - zawołała. - Jak to dobrze, że przyszłaś. Mam straszną wiadomość! Pan Freese właśnie mi powiedział, że pan Darke nigdy nie był żonaty. Jego dzieci są nieślubne. Ruth nie może dłużej pobierać lekcji razem z Rachel. Jestem taka zdenerwowana.

Cassandra usiadła obok niej i poklepała ją po dłoni.

- Tak, pan Darke popełnił błąd, nie mówiąc nam o tym otwarcie, ale starał się chronić dzieci.

- Ależ nic nie rozumiesz! Jak mogę pozwolić, żeby Rum uczyła się razem z Rachel?

- Przecież nieślubne pochodzenie nie jest zaraźliwe. Niedawno mi mówiłaś, że towarzystwo Ruth bardzo dobrze wpływa na twoją córkę.

Pani Freese wydmuchała nos i chwilę siedziała w milczeniu, rozważając słowa Cassandry.

- Czy ty już wcześniej o tym wiedziałaś?

- Ruth powiedziała mi na krótko przed moim wyjazdem. Bardzo ją zdenerwowały dociekliwe pytania Agnes i chciała się komuś zwierzyć.

- Powinnaś mi była o tym powiedzieć.

- Przecież Ruth powierzyła mi swoją tajemnicę. Nie mogłam jej zdradzić. Ona nic nie zawiniła.

- Uważasz więc, że nie powinnam reagować?

- Jeśli pozwolisz Ruth nadal przychodzić tu na lekcje, to też będzie reakcja - zauważyła Cassandra. - Wydaje mi się też, że powinnaś ostro powiedzieć panu Darke, co myślisz o jego postępowaniu.

- Zastanowię się nad tym - obiecała pastorowa. - W tym, co powiedziałaś, jest wiele racji.

Po odejściu gościa pan Parslow zastanawiał się, co powiedzieć żonie i córce. Uznał, że należy powiedzieć im prawdę. Trochę się bał reakcji Agnes. Od dzieciństwa tyranizowała całą rodzinę, jeśli coś nie szło po jej myśli, dlatego wszyscy jej ustępowali.

Wezwał żonę i córkę do gabinetu.

- Siadajcie - polecił, kiedy weszły. Zauważył, że Agnes jest starannie uczesana i przebrana w elegancką suknię. Szkoda. Tyle zachodu na nic. Tym razem się przeliczyła.

Agnes rozejrzała się gorączkowo, ale poza ojcem nikogo w gabinecie nie było. Zbladła i zacisnęła wargi.

- Odwiedził mnie przed chwilą pan Darke, w bardzo niemiłej sprawie. - Spojrzał na córkę. - Powiadomił mnie, że nigdy nie był żonaty, a co za tym idzie, jego dzieci pochodzą z nieprawego łoża. Domyśliłem się, że ktoś go szantażuje. Choć nie powiedział mi, kto to jest, to i tak możemy zgadnąć.

Co za drań, pomyślała Agnes. Jak on śmiał? Wściekłość wykrzywiła jej rysy.

- To wstrząsające - wydusiła pani Parslow, z przerażeniem spoglądając to na męża, to na córkę.

- Owszem, wstrząsające - potwierdził sędzia. - Powiedziałem mu, żeby wybił sobie z głowy małżeństwo z naszą córką. Zgodził się ze mną.

- Co zrobiłeś?! - wrzasnęła Agnes. Przestała nad sobą panować. Chwyciła stojący na biurku kałamarz i rzuciła nim w okno. Szyba się roztrzaskała i odłamki szkła posypały się na wszystkie strony. Atrament poplamił dywan. Wyglądało to jak rozlana czarna krew. Agnes chwyciła szklany przycisk do papieru.

- Wystarczy! - krzyknął pan Parslow. Skoczył na równe nogi i wykręcił jej rękę, aż wypuściła przycisk na podłogę. Potem bezceremonialnie trzepnął ją w ucho.

Agnes krzyknęła piskliwie. Po chwili, w ataku histerii, padła na dywan i z bezsilnej wściekłości zaczęła bić pięściami w podłogę.

Hałas sprowadził do gabinetu lokaja. Zza jego pleców wyglądały dwie zaciekawione służące.

- Przynieś laudanum - zwięźle polecił sędzia, a gdy spojrzał na pobladłą żonę, dodał: - I trochę brandy.

Zanim lokaj wrócił, krzyki Agnes ucichły. Pan Parslow wziął od niego laudanum i odprawił go skinieniem głowy. Wlał córce miksturę do gardła, potem pociągnął ją do góry i pchnął na fotel. Sobie i żonie nalał brandy. Pani Parslow wypiła, trzymając szklaneczkę drżącą ręką.

- Załatwmy tę sprawę do końca - powiedział sędzia. - Przyspieszymy nasz wyjazd do Londynu. Wyjedziemy pojutrze. Po powrocie będziemy traktować pana Darke'a i jego dzieci tak samo jak dotychczas. A Agnes nauczy się dobrych manier.

Agnes patrzyła na ojca z wściekłością. Przysięgła sobie, że w tym sezonie znajdzie męża. I nigdy nie wróci tutaj, gdzie tak ją upokorzono.

Po wyjściu z Mattick Hall Daniel wstąpił do domu wikariusza i również wyznał mu prawdę. Wikariusz wykazał więcej zrozumienia niż pan Freese, ponieważ to on częściej spotykał się z wiernymi i dobrze znał ludzkie słabości.

Daniel nie spodziewał się, że te trudne rozmowy przebiegną tak gładko. Pozostawało mu tylko zaczekać, jak zareaguje pani Freese. Najważniejsze jednak, że uwolnił się od panny Parslow. Teraz może sobie mówić, co chce.

Tej nocy spał dobrze. Ranek wstał piękny i słoneczny. W poczcie nie znalazł listu z plebanii, odwołującego lekcje Ruth, więc dzieci jak co dzień wyszły do swoich zajęć. Kiedy tylko się oddaliły. Daniel poszedł do Belvedere Tower.

Cassandra miała za sobą niespokojną noc, pełną rozmyślań i wątpliwości. Choć rozum mówił jej, że Daniel to nie Claude, dawne lęki wróciły. Następnego ranka spróbowała malować, ale szybko dała za wygraną. Nie mogła się skupić i wciąż myślała o Danielu. Może przyśle jej list z oświadczeniem, że jego wyznanie to był chwilowy kaprys, i poprosi, żeby mu wybaczyła i o wszystkim zapomniała? Czy naprawdę go kocha?

Kiedy Daniel się zjawił, Cassandra była kłębkiem nerwów. Słysząc jego kroki na schodach, wzięła głęboki oddech i zebrała wszystkie siły.

- Mam coś dla ciebie - oznajmił bez żadnych wstępów. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej jakiś przedmiot.

- O! Mój tygrys! - zawołała uszczęśliwiona. Całe jej zdenerwowanie gdzieś zniknęło. - Gdzie go znalazłeś?

- Wyskoczył z szuflady biurka.

Roześmiała się radośnie. Wzięła zabawkę, przyjrzała jej się i postawiła na kominku, obok innych.

- Dziękuję. Tak się cieszę, że do mnie wrócił. Usiądziesz? Zaraz zadzwonię, żeby nam przyniesiono kawę... - Umilkła. Daniel podszedł do niej i wziął ją za rękę.

- Cassandro, chcesz mnie?

Choć rano obiecała sobie, że będzie rozważna i powściągliwa, ku swojemu własnemu zaskoczeniu bez namysłu odrzekła:

- Tak, Danielu.

Twarz mu się rozjaśniła. Kiedy Cassandra to zobaczyła, od razu zrozumiała, że jego uczucie jest prawdziwe. Jakiś czas zajęły im wyjaśnienia, zapewnienia i pocałunki, ale Cassandra już się nie wahała. Wiedziała, że jest kochana. Czuła to i była szczęśliwa.

- Kiedy możemy się pobrać? - zapytał w końcu Daniel. - Nie chcesz chyba odkładać ślubu ze względu na tego okropnego de Tessy?

- Oczywiście, że nie ze względu na niego - odparła smutno. Nie minął jeszcze rok od śmierci synka. Czuła, że musi poczekać na pierwszą rocznicę.

- Rozumiem. - Daniel otoczył ją ramionami.

- Maurice zmarł dziewiętnastego września. Po tej dacie weźmiemy ślub, kiedy tylko zechcesz.

- Dobrze. - Pocałował ją w czubek głowy. - Będę miał czas, żeby unowocześnić przewody kominowe i zamontować nowy piec w Juniper Place. Kiedy się wprowadzisz, wszystko będzie gotowe. - Pomyślał sobie, że koniec września często bywa piękny. W sam raz na miesiąc miodowy.

Cassandra podniosła na niego wzrok.

- Kocham cię - powiedziała.

- Właśnie to chciałem usłyszeć. - Ponad jej głową spojrzał na krajobraz za oknem. Słońce świeciło jasno. - Chodźmy na spacer. Chcę ci pokazać, jakie prace już zostały zrobione na polach.

Cassandra włożyła płaszcz i kapelusz, a potem razem wyruszyli we wspólną przyszłość.

80



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hawksley Elizabeth Wieża
Hawksley Elizabeth Wieża
Hawksley Elizabeth Szarada
Hawksley Elizabeth Testament
Hawksley Elizabeth Guwernantka
Hawksley Elizabeth Testament
Hawksley Elizabeth Koligacje
Hawksley Elizabeth Szarada 2
Hawksley Elizabeth Koligacje
Hawksley Elizabeth Brzydula
Hawksley Elizabeth Brzydula
Brzydula Hawksley Elizabeth(1)
Hawksley Elizabeth Testament
Hawksley Elizabeth Szarada 3
Hawksley Elizabeth Brzydula
Hawksley Elizabeth Koligacje
Hawksley Elizabeth Szarada
Hawksley Elizabeth Próba

więcej podobnych podstron