Elizabeth Hawksley
WIEŻA
Dla Jenny Haddon, z wyrazami miłości
1
1
Kiedyś, mój chłopcze, prości ludzie zyskają prawo głosu -
powiedział kamieniarz Isaac Darke do swojego pięcioletniego
synka. Daniela. - Wtedy dopiero nastąpią wielkie zmiany.
Daniel skinął głową. Był ładnym dzieckiem o ciemnych, kręconych
włosach i brązowych oczach, które w tej chwili z powagą patrzyły
na ojca. Prawdę mówiąc, nie rozumiał jego łów, ale bardzo go
podziwiał i wiedział, że ojciec na pewno na rację.
Isaac przywiązywał wielką wagę do wykształcenia. Daniel jego
siostra Meg umieli czytać, pisać i rachować. Nauczyli się tego nie
od jakiejś półanalfabetki, najętej do uczenia dzieci a pensa
tygodniowo, tylko w prawdziwej szkole.
- Słowa są ważne - mawiał Isaac. - Nie ma lepszego narzędzia niż
słowo. Zapamiętaj to sobie. - Zwracał baczną wagę na sposób
wysławiania się swoich dzieci.
Sam był znanym w okolicy mówcą i tej niedzieli, pogodnego
jesiennego dnia 1770 roku, zabrał ze sobą syna do pobliskiej wioski
Airedale, gdzie zamierzał przemawiać na temat praw wyborczych.
Daniel lubił takie wyprawy. Patrzył, jak ludzie zbierają się wokół
ojca, zadają pytania, dyskutują. Potem zwykle ktoś zapraszał ich do
siebie na posiłek. Tym razem jednak było inaczej. Isaac stał na
drewnianej skrzynce na środku wsi, gdy nagle, nie wiadomo skąd,
poleciało w jego stronę zgniłe jajo i trafiło go w podbródek.
Kleiste żółtko spływało po szyi Isaaca, a wokół rozchodziła się
woń siarki.
Do tej pory Daniel wierzył, że ojciec to ktoś w rodzaju
wędrownego anioła i jak święty Jerzy walczy o prawa uciskanych.
Teraz, widząc, jak go wyśmiano, zrozumiał z przykrością, że ludzie
bywają nieprzewidywalni.
Tego wieczoru Isaac ze śmiechem oznajmił żonie:
- Dziś trafiłem na złych ludzi.
Daniel siedział na stołku i jadł chleb, popijając mlekiem. To było
okropne, pomyślał. Wszyscy się śmiali, zakrywając usta. Nawet
2
dobra kobieta, która pomogła ojcu doprowadzić się do porządku i
poczęstowała ich chlebem z serem, uśmiechała się skrycie.
Wieczorem, gdy Daniel z siostrą znalazł się już w małym,
dziecinnym pokoiku na poddaszu, Meg zapytała:
- Dan, co się stało? - A gdy nie odpowiadał, rozgniewana, że
traktuje ją jak małe dziecko, powiedziała: - W takim razie spytam
mamę.
Daniel podniósł wzrok.
- Ktoś rzucił w tatę zgniłym jajem. - Kiedy to powiedział, ogarnął
go taki wstyd, że aż ukrył twarz w dłoniach.
Meg wyszła z łóżka i podeszła do brata. Daniel objął ją ramieniem.
Przez chwilę trwali przytuleni, pocieszając się nawzajem.
Jako dorastający chłopak Daniel nadal podziwiał ojca za
przekonania i odwagę, ale nie podzielał jego wiary w to, że
człowiek może osiągnąć doskonałość. Ludzie dbali tylko o siebie
samych. Isaac był nieskazitelnie uczciwy, ale inni nie przejmowali
się niczym i bez wahania zamieniali droższy kamień na tańszy,
zatrzymując dla siebie nieuczciwie zyskane pieniądze. Daniel nie
wierzył, że gdyby ludzie mieli prawo głosu, staliby się uczciwi.
Matka Daniela była doświadczoną prządką. Nowe maszyny
przędzalnicze nie dostarczały jeszcze wystarczającej ilości przędzy,
więc zarabiała dobrze. Daniel i Meg mieli szczęśliwe dzieciństwo.
Kiedy Daniel skończył jedenaście lat, wydarzyło się nieszczęście.
Było piątkowe popołudnie i rodzeństwo właśnie wróciło ze szkoły.
Daniel co chwila zerkał przez otwarte okno, spodziewając się, że za
chwilę wróci ojciec - remontował wieżę kościelną i obiecał synowi,
że pokaże mu zdobiące ją gargulce. Nagle rozległo się skrzypienie
wozu i gwar ludzkich głosów. Gdy wóz zatrzymał się przed
domem. Daniel wybiegł na zewnątrz.
- Chłopcze, zawołaj matkę - powiedział cicho brygadzista. -
Zdarzył się wypadek.
Ojciec leżał na wozie, przykryty starym kocem. Miał zamknięte
oczy. Daniel od razu wiedział, że stało się coś strasznego.
3
Zaniepokojona hałasem pani Darke wyszła z domu. Spojrzała na
męża i rozszlochała się.
- Spadł z rusztowania - wyjaśnił brygadzista. - Złamał sobie
kręgosłup. Nic nie możemy poradzić. Przykro nam. - Dał znak
towarzyszącym mu ludziom. Zdjęli z wozu Isaaca i wnieśli go do
domu.
- Teraz to wam przykro! - krzyknęła pani Darke. - Przecież mówił,
że to rusztowanie jest niebezpieczne. Wszyscy o tym wiedzieliście.
Och, Isaacu! - Przygarnęła dzieci, a kiedy uniosła głowę, nikogo już
nie było. Mężczyźni odjechali.
Isaac zmarł po kilku dniach. Władze gminne dały pieniądze na
pogrzeb i pięć gwinei odszkodowania. Wdowa z dziećmi musiała
opuścić dom z warzywnikiem, który z takim zamiłowaniem
uprawiał Isaac, i z jabłoniami, na które lubił się wspinać Daniel.
Zamieszkali w tańszym miejscu.
Następnego roku weszły do użytku nowe maszyny przędzalnicze
i spadła cena przędzy. Daniel i Meg bardzo się starali pomagać
matce, ale nie mogli wiele zarobić. Zimą pani Darke zachorowała
na zapalenie płuc i umarła. Dzieci zostały same. Po powrocie z
pogrzebu usiadły, tuląc się do siebie przy dogasającym kominku.
Było zimno, więc Meg okryła ramiona pledem.
- Co się z nami stanie? - zapytała brata, mocno ściskając drewnianą
lalkę. - Wszyscy mówili, że pomogą tacie...
Daniel wrzucił kilka szczap do ognia. Płomienie strzeliły w górę, a
potem znów przygasły. W zamyśleniu pokręcił głową. Ludzie
mogli pomóc, zanim ojciec zginął. Wiedzieli, że rusztowanie jest
niebezpieczne. Ojciec zginął niepotrzebnie, z powodu niedbałości
innych.
- Och, Dan! - Meg zaczęła płakać. - Ja chcę do mamy! Daniel otarł
oczy rękawem, a potem uściskał siostrę.
- Ojciec mówił, że trzeba polegać wyłącznie na sobie - powiedział,
prostując szczupłe ramiona. - Mam dwanaście lat, jestem prawie
dorosły. Umiem czytać, pisać i rachować. Znajdę pracę, żebyśmy
4
mogli się utrzymać. Na pewno nam się uda.
- Ale ja mam dopiero dziewięć - chlipała Meg, myśląc o zakupach,
sprzątaniu i gotowaniu. Dotychczas zajmowała się tym mama.
Dziewczynka bała się, że sama nie podoła obowiązkom.
- Musimy być razem - oznajmił zdecydowanie brat. Urzędnik
gminny zdecydował jednak inaczej. Meg była na swój wiek mała i
słaba, więc miała pójść do przytułku na rok lub dwa. Daniel
natomiast miał pracować w przędzalni. Widząc, że chce
zaprotestować, urzędnik dodał:
- Możesz widywać siostrę raz w tygodniu, w niedzielę, po
nabożeństwie.
- Nie chcę pracować w przędzalni. Chcę czegoś lepszego w życiu -
upierał się Daniel. - Potrafię zadbać o siebie i o siostrę.
- Chłopcze, Wszechmogący sprawił, że jesteś niskiego stanu i nie
wolno ci podawać w wątpliwość Jego mądrości. - Urzędnik
popatrzył na Meg. - Pośpiesz się, dziecko, spakuj swoje rzeczy.
Daniel spojrzał mu prosto w oczy.
- Wszyscy jesteśmy równi wobec Boga. Tak mówił mój ojciec i ja w
to wierzę.
Urzędnik wziął mały tobołek Meg, chwycił dziewczynkę za ramię
i szorstko pociągnął za sobą. Daniel pobiegł za siostrą, odepchnął
urzędnika i uściskał ją mocno. Wyczuwał bicie jej serca pod
znoszoną bawełnianą bluzką. Obejmowała go kurczowo
szczupłymi ramionami, a jej łzy kapały mu na koszulę.
- Przyjdę po ciebie, Meg. Tak szybko, jak tylko będę mógł.
Obiecuję - wyszeptał. Jego łzy kapały jej na głowę.
Patrzył, jak odchodzą. Urzędnik niósł węzełek. Meg dreptała za
nim smutno, co chwila oglądając się za siebie. To był jeden z
najgorszych dni w życiu Daniela.
Urzędnik znalazł Danielowi pracę w tkalni w Skipton. Chłopiec
miał robić to, co akurat było konieczne - wczołgiwać się pod
maszyny, biegać na posyłki - dopóki nie nauczy się wystarczająco
5
dużo, żeby zostać pomocnikiem tkacza. Nawet gdyby kiedyś został
samodzielnym tkaczem, zarobiłby najwyżej dwanaście szylingów
tygodniowo.
Chciał osiągnąć więcej. Pierwszego dnia nie wszedł do tkalni
bramą dla robotników, jak mu kazano, tylko skierował się prosto
do biura w bocznym skrzydle budynku.
- Czego tu szukasz? - zapytał odźwierny, zagradzając mu drogę.
- Przyszedłem do pracy - odrzekł Daniel. Mężczyzna wskazał
kciukiem bramę do fabryki.
- Pomyliłeś drogę. To tam.
- Chcę pracować tutaj - nie ustępował chłopiec. - Umiem czytać,
mam ładny charakter pisma i rachuję w pamięci.
- To tam - powtórzył odźwierny i zrobił krok w stronę Daniela.
- Chcę rozmawiać z szefem - upierał się chłopiec.
- Wynocha! - Odźwierny popchnął opierającego się intruza.
- Co się tam dzieje? - Z biura wyszedł mężczyzna w średnim
wieku. Miał na sobie dopasowany surdut, bryczesy i białą perukę.
Za ucho zatknął pióro.
Pięć minut później Daniel znalazł się w biurze. Przeczytał kilka
fragmentów z porannej gazety, odpowiedział na szczegółowe
pytania, dotyczące przeczytanego tekstu, i napisał krótkie
dyktando. Okazało się, że ma ładny charakter pisma i nie robi
błędów ortograficznych. Mężczyzna z uznaniem mruknął coś pod
nosem; wziął z biurka księgę rachunkową i podał ją Danielowi.
- Popatrz na ostatnią stronę - polecił.
Daniel spełnił polecenie. Po chwili podniósł wzrok.
- Znalazłem błąd. Tu jest napisane czternaście funtów,
siedemnaście szylingów i sześć pensów, a powinno być piętnaście
funtów, siedem szylingów i sześć pensów.
Mężczyzna skinął głową.
- Powiedz mi jeszcze raz, jak się nazywasz.
- Daniel Darke.
- Jesteś krewnym Isaaca Darke’a?
6
- To mój ojciec - oznajmił z dumą chłopiec. Mężczyzna skinął
głową.
- Był dobrym człowiekiem. Kiedyś wstawił się za mną, choć nie
musiał, i nieźle za to oberwał. Tak, przyjmę cię do pracy. Przyda mi
się pomoc, a widzę, że jesteś bystry. Nazywam się Moore i będę
twoim szefem. Dzień pracy trwa od dziewiątej do szóstej
trzydzieści. Pół godziny przerwy na obiad i piętnaście minut
przerwy o czwartej. Na początek dam ci dwanaście szylingów
tygodniowo. Za spóźnienia potrącam z wypłaty. Masz jakieś
pytania?
- Tak, wielmożny panie. Nie mam gdzie mieszkać.
- Nie mów do mnie
wielmożny panie”. Wystarczy panie Moore. - Zastanowił się przez
chwilę. - Zajrzyj do Betsy Collier na River Street. To przyzwoita
kobieta. Wynajmuje pokoje.
Co niedziela Daniel przemierzał dziesięć kilometrów, żeby
odwiedzić Meg w przytułku. Kiedy zobaczył ją tam pierwszy raz,
miała ogoloną głowę z powodu wszy. Ubrana była w perkalową
sukienkę i za duże buty, więc powłóczyła nogami, żeby nie zsunęły
jej się ze stóp. Wydawała się Jeszcze szczuplejsza niż zwykle, ale
twierdziła, że czuje się dobrze.
- Dobrze cię tu traktują? - spytał Daniel z niepokojem.
- Tak - skłamała dzielnie, chociaż co wieczór usypiała z płaczem.
Starsza dziewczynka ukradła jej lalkę, a dwie inne ciągle ją
szczypały, robiąc jej siniaki na ramionach, tak by nie były widoczne
pod rękawami sukienki. Meg przez kilka dni jakoś to znosiła, aż
wreszcie nie wytrzymała i rzuciła się na dręczycielki, gryząc i
drapiąc niczym rozwścieczona kotka. Od tamtej pory jej nie
zaczepiały. Starsze dziewczynki kradły jedzenie młodszym i Meg
musiała się nauczyć jeść bardzo szybko, bo inaczej stale chodziłaby
głodna.
Daniel nic nie odrzekł. Wiedział, że siostra kłamie. Dał jej jabłko, a
7
ona zjadła je tak łapczywie, jakby od tygodnia nic nie miała w
ustach.
Położyła mu dłoń na ramieniu i westchnęła.
- Dan, trafiłam na złych ludzi.
Przytulił ją mocno. Przysiągł sobie w duchu, że będzie pracował,
ile sił, żeby pewnego dnia sprowadzić siostrę do siebie. Odwiedzał
ją regularnie i za każdym razem przynosił coś do jedzenia.
Dwa miesiące później, kiedy stanął u bramy przytułku, dowiedział
się, że Meg leży w izbie chorych. Miała wysoką gorączkę. Z
początku nie chcieli go do niej wpuścić, ale w końcu jeden z
posługaczy pozwolił mu wejść bocznymi drzwiami.
- Ostatnie łóżko - szepnął, kiwając smutno głową. Meg leżała z
zamkniętymi oczami. Twarz miała skurczoną i bladą, czoło
zroszone kroplami potu. Oddychała płytko. Ukucnął przy jej łóżku
i wziął ją za rączkę, chudą jak patyczek.
- Meg - szepnął cicho, łamiącym się głosem. Zmarszczyła brwi, z
trudem otworzyła oczy i spróbowała się uśmiechnąć.
- Meg! Nie zostawiaj mnie! Mam tylko ciebie. Tak ciężko pracuję.
Wytrzymaj jeszcze trochę. Siostra słabo uścisnęła mu dłoń.
- Za późno - szepnęła.
- Nie! Nie! To niemożliwe. Meg, nie odchodź! Dziewczynka
zebrała resztki sił.
- Z moim sercem jest coś nie tak. Doktor powiedział... To przez tę
chorobę, którą przeszłam, jak byłam mała.
- Wytrzymaj, proszę! - łkał zrozpaczony Daniel. Tak bardzo chciał
być dorosły. Wierzył, że pewnego dnia będzie go stać na
najlepszych lekarzy i najdroższe lekarstwa.
Meg pokręciła głową.
- Czekałam tylko, żeby ciebie zobaczyć. Jestem taka zmęczona,
Dan. - Miała ochotę zamknąć oczy i odpłynąć w niebyt, ale widząc
rozpacz brata, powstrzymała się jeszcze na chwilę. - Nie zapomnij
mnie - szepnęła. - A ja, gdziekolwiek się znajdę, zawsze będę o
tobie pamiętać.
8
Daniel ukrył twarz w szorstkim kocu. Łzy nie pozwalały mu
mówić. Meg zacisnęła rękę na jego dłoni, zamknęła oczy i odeszła.
W dniu pogrzebu pozwolono mu zwolnić się na kilka godzin z
pracy i potrącono odpowiednią sumę z wypłaty.
Z trudem zniósł śmierć siostry. Wydawało mu się, że wszystkie
nieszczęścia, jakie go w życiu spotkały, bolą go teraz jeszcze
dotkliwiej. W ciągu niespełna dwóch lat stracił całą rodzinę. Żył jak
automat, mechanicznie wykonując wszystkie niezbędne czynności.
Jadł posiłki, które stawiała przed nim gospodyni, ale nie czuł
żadnego smaku. Źle sypiał. W snach Meg znów żyła, więc kiedy
budził się rano, na nowo przeżywał jej utratę. Rzucił się w wir
pracy, żeby o wszystkim zapomnieć. Tylko w ten sposób mógł
jakoś egzystować.
Dziesięcioletnia Cassandra Hampden i jej dwunastoletnia siostra
Harriet patrzyły z lękiem na swojego stryjecznego dziadka,
trzymając się mocno za ręce dla dodania sobie otuchy.
Obie były ubrane w żałobne białe sukienki z czarnymi szarfami.
Był rok 1784, a ich rodzice zmarli właśnie na ospę, jedno tydzień po
drugim. Jedynym żyjącym krewnym okazał się hrabia Lavington.
Sprowadził je do siebie, do posiadłości Juniper Park, położonej
obok wsi Little Hampden, w hrabstwie Surrey.
Nie chciał ich. Były dziewczynkami, więc nic dla niego nie
znaczyły.
- Nie będziemy ci sprawiać kłopotu, stryjeczny dziadku -
wyszeptała Harriet. Była grzecznym, miłym i łagodnym dzieckiem.
Kiedy to mówiła, jej niebieskie oczy wypełniły się łzami.
Cassandra zerknęła na siostrę i zmarszczyła brwi. Buntownicza
natura nie pozwoliła jej stać spokojnie.
- To nie nasza wina, że mama i tata umarli - powiedziała,
występując naprzód. - Nie chciałyśmy tu przyjeżdżać.
- Cassandro! - błagalnie szepnęła Harriet. Hrabia spojrzał na nią
gniewnie.
9
- No! Przynajmniej nie boisz się mówić, co myślisz - zauważył. -
Dostaniecie guwernantkę, ale czy będziecie się uczyć, czy nie, to już
wasza sprawa. Zrozumiano?
- Tak, dziadku - z powagą oparła Harriet. - Obie będziemy ciężko
pracować. Prawda, Cassandro? Cassandra zastanowiła się.
- Jeśli dostanę kucyka - oznajmiła w końcu. Hrabia Lavington
roześmiał się krótko.
- Zobaczymy. Teraz wejdźcie do środka. Pani Minton zaprowadzi
was do waszego pokoju. - Odwrócił się na pięcie i poszedł do stajni,
żeby wyładować zły humor na chłopcach stajennych.
Jako młody człowiek hrabia zaciągnął tyle długów, że jego ojciec
musiał sprzedać część posiadłości, żeby je spłacić. Gdy żył jego
bratanek, ojciec Cassandry i Harriet, hrabia nosił się z zamiarem
przekazania resztek majątku jego spadkobiercy, gdyby taki się
pojawił, ale te plany pokrzyżowała śmierć pana Hampdena. Jako
ostatni męski potomek rodu, ze śmiercią którego miał zniknąć
hrabiowski tytuł, hrabia stracił resztki motywacji do ograniczenia
wydatków i zachowania choć niewielkiej części dóbr dla przyszłych
pokoleń. Zdawał sobie jednak sprawę, że skoro w jego domu
zamieszkają dwie młode panienki, nie będzie mógł już wydawać
hałaśliwych pijackich przyjęć.
Dzieciństwo Cassandry i Harriet w Juniper Park upłynęło raczej
szczęśliwie. Dwa razy w roku przeżywały wielkie emocje, kiedy do
wsi przyjeżdżali Cyganie, ze swoimi srokatymi kucami, psami i
barwnie ubranymi kobietami. Harriet bała się ich, natomiast
Cassandra z radością wyglądała ich przybycia. Podczas tych wizyt
jej ulubioną towarzyszką zabaw była Marilla Burton, która uczyła
ją, jak wspinać się na drzewa i odróżniać grzyby jadalne od
trujących. Czasami razem ze starszym bratem Marilli chodziły
zakładać sidła na króliki i zające.
Od czasu do czasu we wsi pojawiał się wędrowny handlarz
Abednego. Wystawiał na sprzedaż tanie zabawki i inne drobiazgi.
Niektórzy mówili, że przemyca brandy i francuskie koronki.
10
Życie w Juniper Park płynęło spokojnie. Hrabiemu nigdy nie
przyszło do głowy, żeby zabrać wnuczki brata do Londynu lub nad
morze. Jednak kiedy Cassandra wykazała się talentem
plastycznym, zatrudnił dla niej nauczyciela rysunku, a Harriet
opłacił lekcje gry na fortepianie.
Dziewczynki nie lubiły jedynie wizyt u siostry hrabiego, ciotki
Marii, która mieszkała w Belvedere Tower, jedynej ocalałej części
starego zamku, stojącego niegdyś na terenie posiadłości.
Dlaczego musimy tam chodzić? - buntowała się Cassandra,
wyrywając się guwernantce, która chciała wyszczotkować jej włosy.
- Auu! To boli.
- Nie kręć się.
- Ciotka Maria jest okropna. I tak dziwnie pachnie. A jak całuje
mnie na powitanie, to kłuje.
Cassandra nie chciała przyznać, że boi się ciotki Marii, która
przypomina jej czarownicę. Zawsze z ulgą wracała z wizyt u niej,
ciesząc się, że nie została zamieniona w jakieś obrzydliwe
stworzenie, na przykład ropuchę.
Choć hrabia niechętnie przyjął wnuczki pod swój dach, z czasem
nauczył się tolerować Harriet, starszą i ładniejszą z sióstr,
obdarzoną dobrym sercem dziewczynkę, która urządzała herbatki
dla lalek i opiekowała się małymi kotkami. Co więcej, wbrew
samemu sobie, polubił postrzeloną Cassandrę, która stale darła
sukienki, wspinając się na drzewa. Podarował jej obiecanego
kucyka i pozwalał jeździć bryczką po okolicy.
Wprawdzie dalej zaciągał długi, ale dziewczynki na szczęście nie
były od niego zależne finansowo. Odziedziczyły po matce
szesnaście tysięcy funtów i jeszcze w umowie przedślubnej
rodziców miały zagwarantowane, że każda z nich dostanie połowę
tej sumy.
Hrabia zaplanował sobie, że wyda za mąż Harriet, ładniejszą z
sióstr. Kiedy skończyła osiemnaście lat, wysłał ją do Londynu z
początkiem sezonu towarzyskiego i jasno dał do zrozumienia, że
11
lepiej będzie, jeśli przed powrotem znajdzie sobie męża, ponieważ
nie zamierza płacić za jej wyjazd do stolicy w następnym sezonie.
- Szkoda, że ze mną nie jedziesz - z żalem powiedziała Harriet. -
Dziadek tak niedelikatnie każe mi znaleźć sobie męża, a przecież
wcale nie jestem pewna, czy ktoś mnie zechce.
- Jasne, że zechce - zapewniła lojalnie Cassandra. - Nie znam
ładniejszej dziewczyny niż ty. Ale to okropne, tak być wystawianą
jak towar na targu panien do wzięcia.
- Jak możesz tak mówić? - wzdrygnęła się starsza siostra.
- Przecież to prawda. Czyż nie? - odparowała Cassandra. Patrzyła
surowo na swoje odbicie w lustrze na toaletce siostry. Kiedy się
złościła, zawsze, zdaniem Harriet, wyglądała groźnie. Zapewne
sprawiały to jej brwi, ciemne i mocno zarysowane. Ze mną pewnie
nikt nigdy nie zechce się ożenić, pomyślała z rezygnacją.
Pobyt Harriet w Londynie zakończył się sukcesem. Udało jej się
złapać Richarda Sayersa, starszego od niej o dwanaście lat
dziedzica wiejskiej posiadłości, który właśnie poszukiwał żony.
Pisała do siostry:
Wiem, że się martwisz, czy aby nie przyjęłam oświadczyn tylko po to,
żeby się wyrwać spod kurateli dziadka, ale ja naprawdę kocham pana
Richarda. Zrozumiesz to, kiedy go poznasz.
Hrabia zbadał stan majątku pana Sayersa, rezultat go zadowolił,
więc małżeństwo zostało zawarte. Cieszył się, że Cassandra zostaje
u niego. Młodsza siostra szybko nauczyła się prowadzić mu dom i
robiła to bardzo sprawnie. Wiodła spokojne życie. Spotykała się
jedynie z pastorem Freese i jego żoną oraz z państwem Parslow z
Mattick Hall. Jedyną rozrywką były wizyty handlarza Abednego,
który sprzedawał koronki, zabawki i świecidełka. Wiosną i jesienią
przyjeżdżali też Cyganie, którzy pomagali w siewach i zbiorach.
W miarę dorastania Cassandra coraz częściej czuła, że życie Jej
umyka, choć właściwie nigdy się na dobre nie zaczęło.
12
Hrabia nie zamierzał wysyłać jej do Londynu - była na to zbyt
użyteczna w Juniper Park - ale pozwalał jej korzystać z procentów
spadku po matce i zgadzał się, żeby latem spędzała miesiąc z
siostrą - co prawda nie w Londynie, tylko w jakimś spokojnym
miejscu, gdzie nie groziło jej spotkanie żadnego atrakcyjnego
kawalera.
W 1788 roku Danielowi już wiodło się dobrze. Był dumny, że do
wszystkiego doszedł sam. Ciężka praca, dyscyplina i talent do
interesów sprawiły, że został dyrektorem świetnie prosperującej
tkalni. Nie było powodu, dla którego nie miałby zajść jeszcze wyżej.
Zamierzał kiedyś się ożenić, ale nie z dziewczyną z fabryki,
choćby była najładniejsza i najszlachetniejsza. Miłość nie była dla
niego; nie zapomniał bólu, jaki czuł po stracie siostry i rodziców.
Przysiągł sobie, że nigdy więcej nie dopuści do takiej sytuacji. Jeśli
za miłość trzeba płacić taką cenę, to wolał z niej zrezygnować.
Owszem, chciał się dobrze ożenić, opierając związek na rozsądku i
wzajemnych korzyściach. On wniesie pieniądze, a żona pozycję
społeczną. Wszystko to jednak była sprawa przyszłości.
Teraz potrzebował kobiety, która zaspokoiłaby jego potrzeby
fizyczne, tak żeby nie musiał korzystać z usług roznoszących różne
choroby prostytutek mieszkających nad kanałem. Jego wybór padł
na Marthę Lawson. Nadawała się idealnie. Młoda, czysta i ładna,
musiała zarobić na utrzymanie swoje i starszej siostry Kitty,
cierpiącej na tajemnicze schorzenie, które przykuwało ją do łóżka,
ilekroć zapowiadało się, że będzie musiała pracować. Tak
przynajmniej postrzegał to Daniel. Wiedział też, że Matty stara się
odciągnąć siostrę od kieliszka.
Stać go było na utrzymanie obu kobiet w małym domku, gdzieś w
ustronnym miejscu.
Pewnego dnia, po drugiej zmianie, zaprosił dziewczynę do biura.
- Siadaj, Matty - nakazał.
Usiadła i splotła dłonie na kolanach. Co takiego zrobiła? Dyrektor
13
chyba nie chce zwolnić jej z pracy?
Daniel odchrząknął, zmieszany. Kiedy to planował, wszystko
wydawało mu się takie proste, ale teraz czuł się bardzo niezręcznie.
Wstał, podszedł do okna i przez chwilę patrzył przed siebie.
Matty zarumieniła się lekko. A więc po to ją wezwał? Nie
spodziewała się tego po nim.
Daniel odwrócił się.
- Chcę ci zaproponować pewien interes - oznajmił. - Jeśli się nie
zgodzisz, nie będzie to miało żadnego wpływu na twoją dalszą
pracę. Nie zwolnię cię. - Widząc, że dziewczyna zaczerwieniła się
po uszy, zauważył z ulgą: - Zdaje się, że mnie rozumiesz, więc od
razu przejdę do rzeczy. Szukam czystej kobiety, która... no... W
zamian będę utrzymywać ciebie i twoją siostrę. Stawiam tylko dwa
warunki: nie będziesz się zadawała z innymi mężczyznami i nie
puścisz pary z ust.
- Ja... jestem uczciwą dziewczyną, panie Darke - wyjąkała Matty.
- Wiem. - Daniel usiadł. - Jesteś uczciwą dziewczyną, która zarabia
osiemnaście szylingów na tydzień. Ja ci proponuję dwadzieścia pięć
szylingów tygodniowo i dom. Będę płacił za czynsz, dopilnuję,
żebyś miała węgiel i tak dalej. Pomyśl o tym, Matty. Przedyskutuj
to z siostrą.
- A co będzie, jeśli się panu znudzę? - zapytała trochę zaczepnym
tonem. - Nie chcę skończyć na ulicy. - Zabezpieczę cię sumą trzystu
funtów. - A dlaczego nie chce się pan ożenić?
- Na razie nie mogę sobie na to pozwolić - odparł niecierpliwie. -
Chcę jeszcze wiele osiągnąć i nie zamierzam obarczać się żoną.
Miał tylko dwadzieścia trzy lata i zaszedł już daleko, ale jego
ambicje sięgały jeszcze dalej. Wkrótce będzie miał własny interes.
Potem zostanie kupcem, hurtownikiem albo pośrednikiem w
handlu bawełną. Kiedy już zarobi odpowiednio dużo, kupi
posiadłość i zostanie ziemianinem. Może nawet posłem do
parlamentu. Ale do tego będzie mu potrzebna odpowiednia żona.
Matty wróciła do domu i opowiedziała wszystko siostrze.
14
Kitty była zachwycona.
- Nie ma co udawać cnotki, Matty - powiedziała. - Druga taka
propozycja już ci się nie trafi.
- Ale ja chciałabym być prawdziwą żoną! - Matty rozszlochała się.
Kitty wzruszyła ramionami. Będą miały dom i dwadzieścia pięć
szylingów tygodniowo. A kiedyś pan Darke zabezpieczy je hojnie.
Wtedy Matty będzie mogła wyjść za mąż, jeśli nadal będzie jej na
tym zależało.
- To dobry człowiek - przyznała po chwili Matty. - Sprawiedliwy.
To wiem na pewno. - Gdyby stać ją było na szczerość wobec samej
siebie, musiałaby przyznać, że ta propozycja bardzo jej
odpowiadała. Daniel nie był zniewalająco przystojny, ale
prezentował się całkiem nieźle - ciemnowłosy, muskularny, o
brązowych oczach, na widok których serce zaczynało jej mocniej
bić. Jej mama wyszła za mąż z miłości i dokąd ją to zaprowadziło?
Do przytułku dla ubogich. Robotnica z fabryki musi chwytać każdą
okazję, jaka się nawinie. Co mogła jej przynieść przyszłość?
Małżeństwo z jakimś tkaczem i tuzin dzieciaków, z których połowa
nie przeżyje roku, a ona sama pewnie umrze na wyniszczającą
płuca pylicę.
Następnego dnia poszła do biura Daniela i zgodziła się zostać jego
kochanką.
Był zadowolony z obmyślonego przez siebie układu, dopóki Matty
nie zaszła w ciążę.
- Na litość boską, kobieto! - zawołał, kiedy usłyszał nowinę. -
Dlaczego się nie zabezpieczyłaś?
- Jak to, dlaczego się nie zabezpieczyłam? - szlochała Matty. -
Przecież sama sobie tego dziecka nie zrobiłam.
- Takim wypadkom można zapobiegać - odparował. - Myślałem,
że siostra przynajmniej tego cię nauczyła.
- Zawsze chciałam mieć dziecko - chlipała. - Postaram się, żeby nie
wchodziło ci w drogę.
Daniel nie powiedział nic więcej. Ruth urodziła się w roku 1790.
15
Daniel spojrzał nie ciemnookie niemowlę i poczuł ukłucie bólu.
Dziecko bardzo przypominało Meg. Odwrócił się szybko.
- Bardzo ładne dziecko - powiedział obojętnie. Kiedy Matty
zapytała, czy chciałby być przy kąpieli, przecząco pokręcił głową.
W drodze do domu wspominał dzień, w którym urodziła się Meg,
a także to, jaki był przejęty, gdy zacisnęła maleńką rączkę na jego
palcu. Wiedział, że źle obszedł się z Matty, ale nie chciał znów
przeżywać bólu. Odpędził wspomnienia i zatrzasnął drzwi do
swego serca.
Dwa lata później urodził się Tom.
- Na tym koniec, Matty - oznajmił stanowczo Daniel. - Dwoje
wystarczy. Jeśli urodzi się następne, będziesz mogła się lakować. -
Tym razem nawet nie spojrzał na dziecko. Wystarczyło mu, że Ruth
w miarę upływu czasu coraz bardziej przypominała Meg. Nie
chciał, żeby kolejne dziecko także Opadło mu w serce.
Podczas jego wizyt Matty starała się, żeby dzieci mu nie
Przeszkadzały. Daniel wypłacał jej trzydzieści szylingów
tygodniowe. Dzieci przyjęły nazwisko matki. Kiedy Daniel o nich
myślał, a starał się robić to jak najrzadziej, nazywał je „dzieciakami
Matty”.
Przez kilka lat plan hrabiego działał doskonale, ale w 1801 roku,
kiedy Cassandra skończyła dwadzieścia siedem lat, jak co roku
pojechała do Worthing odwiedzić siostrę i jej powiększającą się
gromadkę. Richard Sayers zawsze wynajmował tam dom na lato,
żeby Harriet mogła odpocząć po trudach londyńskiego sezonu, a
dzieci skorzystać z dobroczynnego działania morskiego powietrza.
Właśnie tam Cassandra poznała Claude’a de Tessy, emigranta,
który jako dziecko uciekł do Anglii przed rewolucją francuską. Był
przystojny, jasnowłosy i niebieskooki; mówił z lekkim francuskim
akcentem, co bardzo podobało się Cassandrze.
- Spodobałaś mu się - stwierdziła z chytrym uśmiechem Harriet.
Od dawna pragnęła, żeby siostra poznała kogoś odpowiedniego,
16
więc ucieszyła się, kiedy usłyszała, że Claude wyraża się o
Cassandrze z dużym uznaniem.
- Czyżby? - Cassandra poczuła nagły przypływ nieśmiałości.
- Ma znajomości w najlepszym londyńskim towarzystwie -
zapewniła Harriet. Mąż co prawda ostrzegał ją, żeby „miała oko na
tego Francuzika”, ale ona tylko się śmiała. Jej zdaniem, ukochany
mąż żywił staroświecki lęk przed wszystkim, co zagraniczne. Na
szczęście Richard na tydzień wyjechał do Londynu.
Następnego dnia, kiedy dzieci bawiły się na plaży, zjawił się
Claude i zaprosił Cassandrę na krótki spacer nad morzem.
- Ależ, kochanie, oczywiście, że musisz iść! - zawołała
Harriet, widząc wahanie siostry. - Będę was stąd widziała, więc
nie ma w tym nic niestosownego.
- Dziękuję. - Cassandra wzięła Claude’a pod ramię. Lubi mnie,
pomyślała z radością, kiedy ruszyli przed siebie. Po raz pierwszy
zdarzyło jej się odczuć, jak miła jest adoracja ze t strony
przystojnego młodego człowieka. Wróciła z muszelką, którą znalazł
dla niej Claude.
Przez kolejne dni Claude nadal szukał towarzystwa Cassandry.
Opowiedział jej o stryju, wicehrabim de Tessy, którego był
spadkobiercą, i o niewielkiej posiadłości w Szwajcarii. Dał jej do
zrozumienia, że chce dzielić z nią przyszłość.
Nie wspomniał, że w Londynie środki do wygodnego życia
zdobywa przy karcianym stoliku. Dochody uzupełniał popełniając
drobne fałszerstwa - ktoś potrzebował przepustki na podróż, ktoś
inny pochlebnych referencji od kogoś powszechnie szanowanego,
jak opat Carron de la Carriere. Niestety, narobił ostatnio tak wiele
długów, że pragnął jak najszybciej opuścić Anglię. Małżeństwo z
posażną panną mogło się okazać dobrym wyjściem.
Spotkanie z Cassandra było niczym dar niebios; mógł się do niej
zalecać, nie narażając się na spojrzenia i uwagi osób wścibskich.
Lady Sayers niczego nie podejrzewała. Wiedział, że zrobił na niej
dobre wrażenie, więc miał nadzieję, że nie będzie zbyt gorliwie
17
odgrywała roli przyzwoitki, co mu wiele ułatwi. Dzięki Bogu, jej
podejrzliwy mąż miał wrócić dopiero za tydzień. Nic nie stało na
przeszkodzie, żeby Claude roztoczył przed Cassandra cały swój
wdzięk.
Pewnego wieczoru Cassandra weszła do sypialni siostry, która
właśnie przebierała się do kolacji.
- Pan de Tessy poprosił mnie o rękę - oznajmiła nieśmiało.
- Och, Cassandro! - Harriet podskoczyła i ucałowała siostrę. -
Jestem z tego bardzo zadowolona. To taki uroczy i przystojny
młody człowiek. Nie dziwię się, że się w nim zakochałaś. Można
powiedzieć, że sama się w nim prawie zadurzyłam. A raczej,
zadurzyłabym się w nim, gdybym nie była żoną mojego kochanego
Richarda.
- Ale... ale ja go nie kocham - wyznała Cassandra. - Myślisz, że w
takim razie powinnam mu odmówić?
- Nie kochasz go?
- Wiesz, jak się żyje w Juniper Park. Mam dwadzieścia siedem lat!
To moja jedyna szansa na rozpoczęcie własnego życia. Chyba mnie
rozumiesz?
- Ale on jest w tobie taki zakochany!
- Naprawdę? - Cassandra wcale tego nie czuła. Poświęcał jej
natomiast wiele uwagi i był bardzo miły, więc wierzyła, że będą
razem szczęśliwi.
Kiedy Claude pojawił się w Juniper Park, żeby prosić hrabiego o
pozwolenie na ślub z jego podopieczną, gospodarz bardzo się
zdenerwował, ale niewiele mógł zrobić. Cassandra była pełnoletnia
i miała własne pieniądze. Napisał do niej oficjalny list, w którym
przepowiedział, że pożałuje swojej decyzji.
- Ma dwadzieścia siedem lat - powiedział Claude’owi. - Nie jest
już taka młoda. Na dodatek niezbyt urodziwa. Tylko figurę ma nie
najgorszą.
- Nie mógłbym marzyć o piękniejszej żonie niż panna Hampden -
odrzekł Claude, kłaniając się sztywno. Od kilku lat polował na
18
posag i wreszcie mu się udało. Odczuwał wielką ulgę.
Hrabia roześmiał się.
- Chodzi ci o jej pieniądze. To prawda, ma osiem tysięcy funtów,
ale nie pozwolę ci ich tknąć. Nigdy nie chciałem, żeby wyszła za
jakiegoś fircyka. Masz moje pozwolenie na ślub, bo i tak nie
mógłbym jej powstrzymać, ale mojego błogosławieństwa nie
dostaniecie. A teraz wynoś się.
Wściekły i obrażony Claude zrobił, co mu kazano. Gdy Richard
Sayers dowiedział się, co się zdarzyło podczas jego nieobecności,
bardzo się przejął.
- Harriet! Jak mogłaś być tak nierozważna! - zawołał, rażąc
nerwowo po salonie. Żona roześmiała się.
- Nierozważna? To bzdura. Cassandra zasłużyła na miłego męża.
A może tak samo jak mój stryjeczny dziadek uważasz, że powinna
zostać na zawsze w Juniper Park?
Richard zatrzymał się.
- Nie mam nic przeciwko temu, żeby twoja siostra wyszła za mąż.
Nie podoba mi się tylko ten de Tessy.
- To zwykłe uprzedzenie! - Harriet, nie chciała kłócić się z mężem,
więc podeszła i pocałowała go w policzek.
Richard Sayers lubił Cassandrę, toteż zrobił, co mógł, żeby
naprawić zło, które się wydarzyło. Napisał do hrabiego pełen troski
list.
Nic nie wiemy o panu de Tessy, oprócz tego, co sam nam powiedział.
Proszę Pana, milordzie, żeby zechciał Pan zasięgnąć o nim języka.
Hrabia jednak nie zadał sobie tego trudu. Na ślub nie przyjechał i
pozostawił panu Sayersowi nadzór nad sporządzeniem intercyzy, a
także poprowadzenie panny młodej do ołtarza.
Claude i Cassandra pobrali się w listopadzie 1801 roku i pojechali
do Francji, kiedy tylko w marcu roku 1802 zawarto pokój w
Amiens. Z początku wszystko układało się dobrze. Claude
zapewniał ją, że jadą tam tylko w podróż poślubną. Dopiero po
19
pewnym czasie zorientowała się, że zamierza tam zostać na stałe.
Chciał przekonać kogoś z rodziny, że jest godnym spadkobiercą
majątku. Co gorsza, stryj wicehrabia niewątpliwie istniał, ale miał
własnych synów, a posiadłość w Szwajcarii okazała się zamkiem na
lodzie.
Wiele nadziei Claude wiązał z niemłodą kuzynką, panią Hortense
de Flagy, która mimo rewolucji francuskiej zachowała większość
rodzinnego majątku. Przyjęła pod swój dach młode małżeństwo,
ale uczyniła to bez entuzjazmu. Ucieszyła się na widok Claude’a;
dobrze wiedziała, że liczy na spadek - jej syn zginął na wojnie - nie
była natomiast zadowolona, że przywiózł ze sobą żonę Angielkę i
protestantkę.
Przy pierwszym spotkaniu popatrzyła na Cassandrę z ledwie
skrywaną niechęcią i powiedziała:
- Pozostaje nam mieć nadzieję, że doceni pani zaszczyt, jakim jest
poślubienie członka rodziny de Tessy.
Zaskoczona Cassandra wymamrotała coś pod nosem. Cieszyła się
na myśl o spotkaniu z kuzynką Hortense, a z oddali zamek de
Flagy prezentował się bardzo ładnie - wznosił się dumnie na
niewielkim wzgórzu, opływanym przez rzekę. Claude zapewniał,
że kuzynka jest miłą, przyjacielską osobą, jednak ta kobieta o
zaciętej twarzy, patrząca na Cassandrę z pogardą, wcale taka nie
była.
Pani de Flagy obrzuciła Cassandrę taksującym spojrzeniem, i
zatrzymała wzrok na jej brzuchu.
- Spodziewasz się dziecka? - zapytała bez ogródek.
- Tak... tak sądzę.
- To już coś! - Jej spojrzenie trochę złagodniało. - Twoim
obowiązkiem jest zapewnienie mężowi syna. Jeśli to zrobisz, to się
zastanowię, czy nie uczynić go swoim spadkobiercą. Oczywiście
będzie się nazywał Maurice, tak jak mój syn.
- To wielki zaszczyt, kuzynko - bąknął Claude. Mam nadzieję, że
to będzie córka, pomyślała Cassandra ponuro.
20
Pani de Flagy przetrwała rewolucję dzięki przebiegłości i
przekupstwu. Zapraszała przedstawicieli władzy na obiady,
raczyła ich winem z piwnic zamkowych. Ukryła najlepsze rodowe
srebra i meble w lochach i pozwoliła sankiulotom splądrować
resztę zamku. Na szczęście rabusie wkrótce zagubili się w
labiryncie zamkowych korytarzy, zadowalając się podłożeniem
ognia w południowym skrzydle.
Cassandrze czas bardzo się dłużył. Kiedy pytała, czy mogłaby w
czymś pomóc, mówiono, że ma wypoczywać i dbać o wyczekiwane
dziecko. Z braku zajęcia wyruszyła na zwiedzanie zamku. W
północnym skrzydle odkryła niewielką salę, której ściany zdobiły
piękne freski, przedstawiające sceny z Boccaccia. Nie mogła się
nadziwić staranności, z jaką oddano wszystkie szczegóły: kwiaty
porastające każdy centymetr łąki z historii Floresa i Blanchefleur
czy końskie czapraki w scenach z opowieści o Arcycie i Palamonie.
Wzięła szkicownik i przez wiele godzin pracowicie kopiowała
freski. Dzięki temu nie rozmyślała zbyt wiele o swoim
nieszczęśliwym położeniu.
Pięć miesięcy po przybyciu do zamku de Flagy urodziła syna.
Dano mu imiona Maurice Henn François i z wielką pompą
ochrzczono w zamkowej kaplicy. Dla okazania swojej wdzięczności
pani de Flagy obdarowała Cassandrę wyjątkowo brzydką broszką z
topornie grawerowanego złota, ozdobioną brylantem ze skazą na
samym środku.
Pani de Flagy pilnowała, żeby dziecko wychowywano według jej
wskazówek.
- Musi być zahartowany - twierdziła. - To ma być prawdziwy de
Tessy.
Poddała chłopca spartańskiemu reżimowi, by zrobić z niego
prawdziwego wojownika. Codziennie rano miał być kąpany w
zimnej wodzie, a w zimie nie wolno było ogrzewać jego kołyski
rozgrzaną, zawiniętą w ściereczkę cegłą.
Przecież to tylko dziecko, myślała Cassandra z oburzeniem.
21
Bona Maurice’a nie śmiała przeciwstawić się chlebodawczyni, ale
kiedy matka dolewała do kąpieli malca gorącej wody lub ogrzewała
jego pościel rozgrzaną cegłą, udawała, że tego nie widzi.
- Szkoda, że chłopiec jest w połowie Anglikiem, jednak zdrowe
francuskie wychowanie na pewno mu pomoże - mówiła pani de
Flagy do swojego kuzyna.
Claude roześmiał się.
- Cassandra należy do tych nowoczesnych matek, które uważają,
że powinny same wychowywać dziecko. Nie chciała nawet mamki.
- Jeśli chcesz odziedziczyć po mnie majątek, musisz coś z tym
zrobić. - Tu nastąpiła znacząca pauza.
Tego wieczoru Claude oznajmił żonie, że natychmiast musi
odstawić dziecko od piersi. Cassandra odmówiła. Na szczęście pani
de Flagy odwiedzała pokój dziecinny o ściśle określonych porach,
więc nigdy się nie dowiedziała, że jej polecenie nie zostało
wykonane. Sam Claude nie miał odwagi jej o tym powiedzieć.
Z początku Claude bardzo cieszył się synem, ale kiedy nadeszły
jesienne chłody i deszcze, dziecko stało się marudne i płaczliwe,
więc przestał się nim interesować.
- Ten dzieciak potrafi tylko płakać - stwierdził z niezadowoleniem.
Przestał udawać, że czuje coś do Cassandry, i nie chronił jej już
przed swoją kuzynką. Całkowicie sprzymierzył się z panią de
Flagy.
Pewnego razu Cassandra niechcący usłyszała, co pani Flagy o niej
mówi:
- Stryjeczny dziadek twojej żony jest hrabią? Nie wierzę w to.
- Ależ to prawda. Poznałem go - wyjaśnił Claude.
- Pewnie to jakiś nieślubny potomek - zauważyła z przekąsem
pani de Flagy.
Cassandra poskarżyła się mężowi, ale ją zbył.
- Nie bądź głupia. Coś sobie ubzdurałaś. Nie mogę się narażać
kuzynce Hortense. Są jeszcze inni krewni, którzy mogą po niej
dziedziczyć. I na litość boską, przestań mówić o powrocie „do
22
domu”, jak to robiłaś dzisiaj przy kolacji. Kuzynce się to nie
podoba.
Kiedy w maju 1803 roku zerwano pokój w Amiens, Cassandra
chciała natychmiast wracać do Anglii, ale pani de Flagy się na to nie
zgodziła.
- Dziecko zostanie tutaj - oświadczyła tonem nie znoszącym
sprzeciwu. - Claude jest Francuzem! A Francja nie prowadzi wojny
z cywilami.
Cassandra nie mogła nic zrobić.
Pani de Flagy myliła się. Pod koniec roku 1803 do zamku przybyli
żołnierze i aresztowali Claude’a jako obywatela wrogiego państwa.
Takie były rozkazy Pierwszego Konsula. Wszyscy obywatele
wrogich państw mieli być internowani w twierdzy Verdun.
Cassandra jeszcze nigdy w życiu nie była tak wdzięczna losowi.
Pani de Flagy głośno protestowała, twierdząc, że jej kuzyn jest
Francuzem. Władze pozostały jednak nieugięte. Zapewniono ją ze
współczuciem, że wszystkie wątpliwe przypadki zostaną wkrótce
wyjaśnione, ale tymczasem obowiązuje rozkaz, żeby zatrzymywać
wszystkich mężczyzn w wieku poborowym, posiadających
paszport brytyjski. Pani de Tessy z dzieckiem może wracać do
Anglii, jeśli tak sobie życzy.
- Zostaniesz z Maurice’em tutaj, ze mną - oznajmiła pani de Flagy.
Cassandra odmówiła.
- Zmienię testament - groziła kuzynka. - Jeśli chcecie odziedziczyć
chateau...
Ja nie chcę, pomyślała Cassandra.
- Maurice i ja nie możemy opuścić Claude’a. Sama pani mówiła, że
żona powinna przede wszystkim spełniać swoje obowiązki wobec
męża. Pojadę tam, żeby pomóc mężowi się urządzić.
Tym razem Claude ją poparł. Nawet on zauważył, że surowy
reżim wychowawczy nie służy zdrowiu syna. A przecież wszystkie
jego nadzieje na przyszłość zależały od męskiego potomka.
Obawiał się, że Maurice nie przeżyje następnej zimy w zamku.
23
Pani de Flagy ustąpiła.
- Jak tylko Claude się tam urządzi, masz tu wracać z synem -
nakazała Cassandrze. - Chcę, żeby dziecko wychowywało się pod
moim okiem.
Dzięki Ci, Boże, za twierdzę Verdun, pomyślała Cassandra.
Wszystko było lepsze od zamku de Flagy. Już kiedy przekraczali
fosę, eskortowani przez francuskich oficerów, serce Cassandry
rozpierała radość. Jej i dziecku zapewniono kryty wóz, natomiast
Claude jechał obok konno i miał bardzo nieszczęśliwą minę. Padał
zimny deszcz i płótno wozu przeciekało, ale Cassandra na to nie
zważała, szczęśliwa, że wreszcie wyrwała się z zamku.
Kiedy dotarli do twierdzy i usłyszała język ojczysty, odczuła tak
wielką ulgę, że aż wybuchnęła płaczem.
Pani de Flagy wyposażyła Claude’a w pewną sumę pieniędzy,
więc kiedy warunkowo zwolniono go z twierdzy, wynajęli
wygodne mieszkanie w mieście.
Cassandra w końcu mogła napisać list do Harriet. Pisywała i z
zamku, ale podejrzewała, że pani de Flagy czyta jej fety, więc
uważała na każde słowo.
Jest tu kilkuset Anglików. Och, Harriet, co to w ulga przebywać w
towarzystwie ludzi, którzy mnie rozumieją. Nie chodzi o to, że nie lubię
Francuzów - zdziwiłabyś się,, gdybyś usłyszała, jak dobrze teraz mówię po
francusku - tylko życie na zamku tak bardzo się różniło od tego, do czego
przywykłam. Verdun wygląda tak jak Londyn w szczycie sezonu -
przynajmniej ja tak sobie to wyobrażam. Są tu kluby, spotkania
towarzyskie, a nawet tor wyścigowy.
Wszystkie panie prześcigały się w wydawaniu obiadów i
organizowaniu tańców. Maurice przybrał na wadze, odzyskał
zdrowie i ku radości Cassandry zaczął wreszcie raczkować. W liście
nie napisała tylko, że Claude większość czasu spędza w salonach
gier.
24
Stawało się to coraz trudniejsze do wytrzymania. Pewnego dnia
wrócił do domu bardzo późno. Widać było, że pił.
- Ciii! - szepnęła, kiedy wtoczył się do mieszkania. Siedziała przy
dziecku, które było marudne, bo właśnie zaczęło ząbkować. - Przed
chwilą ułożyłam go do snu.
- Przeklęty dzieciak! - Claude przyciągnął do siebie żonę i zaczął ją
obmacywać.
- Nie, Claude, nie! - Była zmęczona, martwiła się zaległym
czynszem i wcale nie miała ochoty na pijackie awanse męża.
Bez słowa ostrzeżenia Claude uderzył ją pięścią w skroń.
Zatoczyła się, potknęła o stołek i upadła. W tym momencie Maurice
się obudził i zaczął płakać. Claude rzucił się do kołyski.
Cassandra z trudem podniosła się z podłogi. Czuła, że po twarzy
ścieka jej krew. Jakoś zdołała stanąć pomiędzy mężem a kołyską i
przyjąć cios na siebie. Claude chwiejnie poszedł do sypialni, padł
na łóżko i po chwili już spał, głośno chrapiąc.
- Moja droga! - zawołała następnego ranka pani Tait, jedna z
nowych znajomych Cassandry. - Przyniosę arnikę. Co za okropny
siniec!
- Upadłam i uderzyłam się o drzwi - wyjaśniła Cassandra. Lubiła
panią Tait, ale nie życzyła sobie jej litości.
- Rozumiem. - Pani Tait taktownie umilkła. Kobiety nie były
internowane, więc pani Tait wraz z córką planowała powrót do
Anglii. Zaproponowała Cassandrze, że weźmie ją razem z
dzieckiem, a w zamian wykorzysta jej znajomość francuskiego.
Cassandra z ulgą przyjęła jej propozycję. Claude stawał się coraz
gwałtowniejszy i było tylko kwestią czasu, kiedy zacznie bić
dziecko. Ale jak zdołają wyrwać się spod jego władzy?
Na szczęście w bieg spraw wmieszała się pani de Flagy.
Pociągnęła za kilka sznurków i skreślono Claude’a z listy osób
niebezpiecznych. Dano mu paszport i wezwano do Paryża, żeby
przedstawił swoją sprawę Bonapartemu. Cassandra patrzyła, jak
mąż odjeżdża, i miała nadzieję, że już nigdy go nie zobaczy.
25
Rodzina de Tessy wywodziła się ze starej szlachty, a Bonaparte
potrzebował takich ludzi, ale to oznaczało, że ona wraz z dzieckiem
znajdą się z powrotem w zamku de Flagy i już się stamtąd nie
wydostaną.
Dwa dni później z bramy twierdzy wyjechała podróżna dwukółka,
uwożąc Cassandrę, Maurice’a, panią Tait i jej małą córeczkę. Jechali
do domu.
Podróż była straszna. Dwie Angielki, podróżujące bez męskiej
opieki, uznawano za łatwy cel i oszukiwano na każdym kroku.
Cassandra musiała używać całej swojej siły perswazji, żeby
przepuszczono je przez kolejne punkty kontrolne i żeby przekonać
pazernych strażników, że nie wiozą pieniędzy ani niczego, co warto
było ukraść. Drogi były w strasznym stanie, dawano im najsłabsze
konie, a w oberżach najgorsze pokoje. Zawsze też obsługiwano je
na końcu.
W miarę zbliżania się do wybrzeża coraz częściej widziały wokół
siebie oznaki aktywności wojska. Wyładowane wozy jechały wolno
do portów, grupy mężczyzn umacniały fortyfikacje i pogłębiały
baseny portowe. Pani Tait i Cassandra spojrzały po sobie.
- Sądzisz, że naprawdę zaatakują? - spytała ze strachem pani Tait.
Kierowały się do Boulogne, ale kiedy jeden z karczmarzy
powiedział im, że to jest centrum dowodzenia wojsk, zdecydowały
się pojechać dalej, w spokojniejsze okolice.
- Jak my się stąd wydostaniemy? - szlochała pani Tait. Francuskie
okręty patrolowały wody przybrzeżne. W końcu dotarły do
Dieppe, gdzie ktoś im powiedział rybaku, który był skłonny zabrać
je na drugą stronę kanału.
- To zapewne przemytnik - stwierdziła Cassandra. Szczerze
mówiąc, nie przeszkadzałoby jej nawet, gdyby okazał się piratem.
Najważniejsze, żeby pomógł im dostać się do domu.
Rankiem w dniu wyjazdu Maurice dostał wysokiej temperatury, a
szyję i buzię pokryły mu czerwone plamy. Nic nie można było na to
poradzić, więc pani Tait z córką musiały ruszyć w dalszą drogę
26
same. Wiedziona poczuciem winy pani Tait wcisnęła w rękę
Cassandry resztę swoich franków.
- Weź je, moja droga - powiedziała, zasłaniając usta szalem, żeby
się ustrzec infekcji. - To nie jest wiele, ale na pewno ci się
przydadzą. Musisz opiekować się synkiem. - Spojrzała na dziecko,
ale nic nie powiedziała. Co miała mówić? Sama straciła kilkoro
dzieci i wiedziała, jak łatwo umierają.
Daniel patrzył na przykrytą prześcieradłem nieruchomą postać,
leżącą na łóżku w sypialni na piętrze. Do diabła! I co teraz? W
swoich planach na przyszłość w ogóle nie brał pod uwagę śmierci
Matty. Co on teraz zrobi z dzieciakami? Kitty chlipała przy łóżku, a
bijący od niej zapach ginu tłumił wszystkie inne zapachy. Na
parterze czternastoletnia Ruth i dwunastoletni Tom siedzieli
przytuleni do siebie na ławie w niszy okiennej. Kiedy przyjechał,
zerwali się na równe nogi i popatrzyli na niego z lękiem. Nie
zwracając uwagi na dzieci, poszedł prosto na górę.
Odkrył prześcieradło i przez chwilę patrzył na Matty. Lekko
dotknął jej włosów.
- To była dobra kobieta - powiedział. Ze zdziwieniem zdał sobie
sprawę, że będzie mu jej brakowało. Nie pozwalał sobie na
dopuszczanie do głosu emocji, więc kiedy łzy zakłuły go pod
powiekami, poczuł niepokój.
Kitty szlochała głośno, kołysząc się w przód i w tył.
- Co będzie ze mną i z dziećmi? - Czknęła donośnie i sięgnęła pod
łóżko po butelkę. Daniel chwycił ją pierwszy.
- Jesteś pijana - stwierdził z obrzydzeniem.
- No to co?! - wrzasnęła Kitty. - Nigdy nie kochałeś Matty tak jak
ja! Dla ciebie była tylko życiowym udogodnieniem. Nie obchodziło
cię, że sąsiedzi nas ignorują, że dzieci boją się powiedzieć do ciebie
„tato”. Co teraz z nami zrobisz? Wyrzucisz nas na ulicę?
- Nie bądź głupia. - Daniel przetarł twarz dłonią. - Zajmę się
wszystkim, ale nie licz na to, że będę cię utrzymywał, jeśli nie
27
przestaniesz pić. - Zszedł z powrotem na dół.
Ruth i Tom podnieśli na niego wzrok. Oboje byli bladzi i
wystraszeni.
- Ruth, zrób nam, proszę, herbaty i zanieś też ciotce na górę.
Dziewczynka dygnęła grzecznie.
- Dobrze - odparła i poszła do kuchni.
- Co się z nami stanie? - zapytał z lękiem Tom, kiedy siostra
wróciła z herbatą. Już o tym rozmawiali. Najbardziej przerażał ich
przytułek dla ubogich. Tam by ich rozdzielono, siostra
zamieszkałaby w części dla kobiet, brat w części dla mężczyzn.
Oboje jak najszybciej wysłano by do pracy. Ruth trafiłaby do tkalni
lub została służącą. Tom miałby szczęście, gdyby został
czeladnikiem.
- Nie wiem. - Daniel opadł na krzesło. Dotychczas płacił za ich
naukę i zapewniał Matty, że w odpowiednim czasie Tom zostanie
przyuczony do zawodu, a Ruth dostanie kilkaset funtów posagu,
żeby mogła dobrze wyjść za mąż. Zamierzał spełnić swój
obowiązek, zawsze jednak liczył na to, że dzieci szybko dorosną,
rozpoczną własne życie i znikną mu z oczu.
- Ja... jestem bardzo rozsądna - odezwała się nieśmiało Ruth. -
Mogłabym zająć się domem, a pan tymczasem się zastanowi.
- Tylko proszę nie dawać pieniędzy ciotce Kitty - ostrzegł Tom.
Daniel spojrzał na dzieci. Tom odziedziczył jasne włosy i
niebieskie oczy po matce. Nadal jeszcze miał dziecięce, pulchne
policzki. Był radosnym chłopcem. Kiedy widział, że Daniel
nadjeżdża, wybiegał z domu i z zapałem zajmował się jego koniem.
Czasami nieśmiało pokazywał mu różne ciekawe rzeczy, na
przykład gniazdo z jajkami drozda lub nową procę. Daniel
przypomniał sobie, że on również pokazywał takie rzeczy ojcu, i
ogarnęło go poczucie winy.
Ruth szybko dorastała. Niezdarna, chuda, z zeszpeconą
trądzikiem cerą na czole i prostymi włosami, nie budziła zachwytu,
ale miała bardzo miły uśmiech. Boleśnie przypominała mu siostrę.
28
Meg miała takie same ciemne włosy i oczy. Daniel starał się o tym
nie myśleć.
- Przestań rozdrapywać ten pryszcz! - nakazał. Ruth zaczerwieniła
się jak piwonia. Daniel natychmiast się zawstydził. Przecież Ruth
nie była winna temu, że wygląda jak Meg.
- Lepiej pójdę do pastora - powiedział, odstawiając filiżankę. Na
przeprosiny niezdarnie poklepał Ruth po ramieniu. - Spróbujcie za
bardzo się nie martwić. Jeszcze nie wiem, jakie rozwiązanie będzie
najlepsze, ale nie zostawię was na pastwę losu.
Ruth uśmiechnęła się niepewnie.
- Dziękuję panu - wyjąkała.
Cassandra zapamiętała bardzo niewiele z ostatniego tygodnia
swojego pobytu w Dieppe. Po śmierci syna ona również
zachorowała i dostała wysokiej gorączki. Oberżysta przeniósł
niechcianego gościa do małego pokoiku na poddaszu; Gburowata
służąca przynosiła jej tam wodę, niecierpliwie karmiła kleikiem i
opróżniała nocnik, jeśli o tym nie zapomniała.
Kiedy tylko gorączka spadła i Cassandra przespała spokojnie
pierwszą noc, żona karczmarza wkroczyła do pokoiku i oznajmiła
ze wzburzeniem:
- Od tygodnia nie zapłaciła nam pani ani sou. To nie jest instytucja
dobroczynna. Albo pani płaci, albo się wynosi.
Złożyła ramiona na piersiach i patrzyła na nią z niechęcią.
Nazwisko de Tessy sugerowało francuskie pochodzenie, ale w
gorączce chora majaczyła po angielsku, a przecież Francja
prowadziła z Anglikami wojnę. I gdzie był mąż tej dziwnej
kobiety? Szanujące się damy nie podróżują same. W dodatku
zjawiła się tu z dzieckiem. Nikt chętnie nie gości pod swoim
dachem kobiety o podejrzanej reputacji, do tego jeszcze
cudzoziemki.
Cassandra spojrzała obojętnie na zaciętą twarz żony oberżysty.
- W takim razie umrę tutaj. Wszystko mi jedno. - Zamknęła oczy.
29
Kobieta pochyliła się i gwałtownie nią potrząsnęła.
- Pieniądze, madame - nalegała, znacząco pocierając palcem
wskazującym o kciuk. Cassandra z wysiłkiem otworzyła oczy.
- Oddałam wam już wszystkie pieniądze - wyszeptała. Powieki
znów jej opadły.
- No, dobrze. Daję pani jeszcze dwa dni. A potem musi się pani
wynieść.
Trzy dni później nakazano Cassandrze opuścić pokój. Tym razem
oberżystka była nieugięta.
2
Tego popołudnia, nadal słaba po chorobie, z zaledwie kilkoma
centymami w torebce, Cassandra siedziała na skale i spoglądała w
morze. Za nią wznosiła się twierdza w Dieppe. Było jej wszystko
jedno, czy umrze, czy będzie żyła. Właściwie śmierć wydawała jej
się bardziej kusząca. Był chłodny, jesienny dzień i Cassandra drżała
z zimna pod cienką, wełnianą peleryną. Od kilku dni nie miała nic
w ustach, oprócz niewielkich porcji kleiku, a na dodatek dzisiaj nie
miała gdzie się podziać. Jedynym jej majątkiem była mała walizka.
Zastawiła wszystko, włącznie z obrączką ślubną, żeby zapłacić za
pokój dla siebie i syna, potem za pogrzeb i za pobyt w oberży.
Patrzyła na zimne wody kanału La Manche i wątpiła, czy jeszcze
kiedyś zobaczy Anglię. Straciła to, co było dla niej najdroższe:
ukochane dziecko, słodkiego chłopczyka z dołeczkami w
policzkach, który dreptał przy jej boku, trzymając ją za rękę, a
każdego ranka witał ją promiennym uśmiechem, kiedy
przychodziła go obudzić. Serce ściskało jej się z bólu na myśl, że
nigdy już nie usłyszy, jak mówi do niej maman.
Krótki jesienny dzień dobiegał końca, słońce kryło się za pasmem
chmur na horyzoncie. Uliczny latarnik zapalał latarnie przy
promenadzie, na kamieniach bruku pojawiły się żółte kręgi światła.
Zaczął mżyć drobny deszcz, mieszając się ze łzami spływającymi
30
po policzkach Cassandry. Wsunęła na głowę kaptur peleryny i
spróbowała opanować drżenie.
Z początku nie poczuła, że ktoś położył jej rękę na ramieniu.
Potem usłyszała jakiś głos.
- Co pani jest?
Podniosła wzrok, choć miała wrażenie, że się przesłyszała. Kto
mógł do niej mówić po angielsku? Tutaj, w Dieppe? Głos wydał się
dziwnie znajomy. Przez łzy i gęstniejący mrok usiłowała przyjrzeć
się twarzy mężczyzny. Był w nieokreślonym wieku, równie dobrze
mógł mieć trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat. Niewysoki,
przysadzisty, o ogorzałej twarzy, jasnoniebieskich oczach i
potarganych, ciemnych włosach. Miał na sobie brudne, połatane
spodnie, rybackie buty, koszulę z grubego lnu i skórzaną
kamizelkę.
- Abednego? - zapytała z wahaniem. Czyżby to jej się śniło? Co on
tu robi?
- Poznała mnie pani. A widać, że ma pani kłopoty. Cassandra
tylko skinęła głową, ponieważ ucisk w gardle nie pozwalał jej
mówić.
Abednego Breague był jednym z wielu brytyjskich szpiegów,
zbierających informacje na temat możliwej inwazji Bonapartego na
Anglię. Raporty składał panu Sidneyowi Smithowi. Pochodził z
rodziny kornwalijskich rybaków i zgodnie z uświęconym tradycją
tego hrabstwa zwyczajem, trudnił się też przemytem. Znał język
bretoński, ponieważ jego matka pochodziła z Brestu. Mówił po
francusku z wyraźnym bretońskim akcentem. Z punktu widzenia
pana Smitha, Abednego był idealnym agentem: prosty, mówiący po
bretońsku rybak nie budził niczyich podejrzeń, nawet jeśli zadawał
trochę zbyt dociekliwe pytania. Wziął jej walizkę.
- Idziemy - powiedział. - Tutaj nie możemy rozmawiać. To zbyt
niebezpieczne. - Ruszył przed siebie i Cassandra, chcąc nie chcąc,
musiała podążyć za nim. Ledwie dotrzymywała mu kroku, nogi
miała jak z waty i oddychała z trudem. Abednego zatrzymał się raz
31
czy dwa, żeby mogła się z nim zrównać.
Nie odezwał się, dopóki nie minęli rogatek Dieppe i nie znaleźli
się w małej oberży, do której prowadziła jedynie polna droga.
Abednego otworzył ramieniem boczne drzwi i zaprowadził
Cassandrę do pokoiku na tyłach, oświetlonego jedynie światłem
łojowej świecy i dogasającego żaru w kominku.
- Niech pani siada. - Wskazał ławę przy kominku. Postawił obok
niej walizkę i wyszedł.
Wrócił jakieś dziesięć minut później ze szklaneczką brandy, miską
zupy i chrupiącą bagietką na tacy.
- Niech pani je - polecił. Zapalił jeszcze kilka świec i dołożył drew
do ognia.
Cassandra spełniła polecenie. Od wielu dni był to jej pierwszy
prawdziwy posiłek. Przełknęła trochę zupy i odłożyła łyżkę.
- To bardzo smaczne, ale... chorowałam. Nie mogę dużo jeść.
- Niech pani zje, ile pani może. Jeszcze tej nocy odpływamy na
„Seamew”.
Przełknęła kolejną łyżkę zupy.
- Jesteś... jesteś przemytnikiem? Wydawało mi się, że handlarzem.
Abednego roześmiał się.
- Trochę handluję z Francją.
- Podczas wojny?
- Ludzie chcą dobrej brandy i ginu również podczas wojny. Mam
tu przyjaciół, którzy dbają o to, żebym nie miał kłopotów.
Oczywiście, za odpowiednią cenę. - Nie przyznał się, że rząd
brytyjski mu płaci za wszelkie informacje na temat planów
Bonapartego dotyczących inwazji na Anglię.
- Ale... ja nie mam pieniędzy - oznajmiła Cassandra. - Jeśli jednak
odwieziesz mnie bezpiecznie do domu mojego szwagra, w
okolicach Horsham, jestem pewna, że cię sowicie wynagrodzi. -
Wiedziała, że Abednego czasem jeździ w tamte strony, ponieważ
zdarzało się, że dostarczał jej listy do Harriet.
- Tak się składa, że mam akurat beczułkę brandy dla pana
32
Richarda.
- Przecież on jest sędzią pokoju!
Abednego parsknął śmiechem. Pan Richard lubił przemycaną
brandy jak każdy inny śmiertelnik. Jeśli Abednego przywoził jakieś
ważne informacje, Richard Sayers przekazywał je admiralicji. Co za
zabawny zbieg okoliczności, że przypadkiem wyratował z opresji
jego szwagierkę.
- Jak to się stało, że znalazła się pani w takich kłopotach, panno
Cassandro?
Cassandra nie należała do osób, które chętnie i ze szczegółami
opowiadają wszystkim o swoich problemach. Od czasu ślubu nie
zwierzała się nikomu, nawet w listach do siostry była bardzo
powściągliwa. Pani Tait wiedziała o niej tylko tyle, ile było
absolutnie konieczne. Być może dlatego, że Abednego należał do
zupełnie innego świata, przed nim łatwo jej było się otworzyć. Choć
z początku się wahała, w końcu opowiedziała mu o małżeństwie,
pobycie u pani de Flagy i internowaniu męża w Verdun.
- Pani Tait z córką ruszyły w dalszą drogę do domu, a ja zostałam
w Dieppe z chorym synkiem. Kiedy zmarł, ja również
zachorowałam. - Zamilkła i bezradnie rozłożyła ręce.
- Strata kogoś, kogo się kocha, to okropna rzecz - powiedział z
westchnieniem Abednego. - W dziewięćdziesiątym siódmym roku
straciłem brata. Po buncie na Spithead powieszono go na rei.
Cassandra ocknęła się z zamyślenia nad własnym losem. Znała
Abednego od dzieciństwa, ale o tym nic nie wiedziała.
- To straszne! Tak mi przykro. - Po chwili zapytała cicho: - Jak się
nazywał?
- Shadrach.
- Tyle się czyta o warunkach panujących na pokładach statków:
brutalni kapitanowie, robaczywe suchary, nędzne wyżywienie.
Nigdy nie wierzyłam, że ludzie lepiej pracują po solidnej chłoście. -
Przypomniało jej to surowy program wychowawczy, któremu pani
de Flagy chciała poddać jej synka: spartańskie warunki życia i
33
częste bicie.
Abednego poklepał ją po ręce.
- Pani jest bardzo dobra. Shad nie zasłużył sobie na taki los. To był
przyzwoity człowiek.
Desperackie próby ocalenia brata sprawiły, że pan Sidney Smith
zwrócił uwagę na wędrownego handlarza i uznał go za dobry
materiał na szpiega. Abednego w pierwszej chwili odmówił z
oburzeniem - nie chciał pracować dla ludzi, którzy powiesili jego
brata. Dopiero kiedy pan Smith zaproponował wdowie po
Shadrachu hojną rentę, Abednego się ugiął.
Przez chwilę panowała cisza. Cassandra zjadła jeszcze kilka łyżek
zupy i ze zdziwieniem spostrzegła, że talerz jest pusty.
- Czas ruszać - stwierdził Abednego.
Pan Freese, pastor z wioski Little Hampden, położonej nieopodal
Juniper Park, należał do starej szkoły; wykształcony w Oxfordzie,
ustosunkowany - był dalekim krewnym hrabiego - wiódł żywot
ziemianina i cenił sobie uroki życia. Większość spraw parafii
pozostawiał swojemu wikariuszowi. Żona, młodsza od niego o
dwadzieścia lat, poświęcała czas wychowaniu córek, Sary i Rachel.
Pani Freese, miła kobieta po czterdziestce, bardzo lubiła Cassandrę
i często narzekała do męża, że przez egoizm hrabiego dziewczyna
zostanie starą panną.
- Powinna mieć własne życie - powtarzała. Z wielką radością
przyjęła wiadomość o planowanym ślubie Cassandry, a jeszcze
bardziej się ucieszyła, kiedy zobaczyła pana de Tessy podczas jego
wizyty u hrabiego.
- Co za przystojny mężczyzna - zachwycała się. Kiedy dowiedziała
się od Harriet, że Cassandra zostawiła męża i po okropnych
przeprawach uciekła z Francji, doznała wstrząsu. Harriet była
bardzo dyskretna, ale pastorowa odgadła, że małżeństwo nie było
szczęśliwe. Dowiedziała się też, że Cassandra nie planuje powrotu
do Juniper Park, chociaż chciałaby spotkać się ze stryjecznym
34
dziadkiem.
- Mam nadzieję, że nie zamierza wrócić do Juniper Park! -
zawołała pani Freese do męża, czytając przy śniadaniu list od
Harriet. Hrabia sprowadził do domu kochankę i trudno się było
spodziewać, by Cassandra mogła zaakceptować tę sytuację.
Pastor bąknął coś pod nosem i nałożył sobie na talerz kolejny
plaster szynki i kilka łyżek smażonych grzybów. Osobiście dość
lubił Bellę, pogodną kobietę o bujnych kształtach, ale doskonale
rozumiał, dlaczego Cassandra nie może wrócić do posiadłości
stryjecznego dziadka.
- Zatrzyma się u nas - oznajmiła stanowczo pani Freese i zaraz po
śniadaniu napisała do Cassandry:
Przyjedź do nas na tak długo, jak będziesz chciała. Twoja wizyta będzie
dla nas radością. Jestem pewna, że Twój stryjeczny dziadek wymyśli jakieś
rozwiązanie, ale to może trochę potrwać. Z przyjemnością ugościmy Cię u
nas, a Sara i Rachel będą zachwycone.
Rozgniewany hrabia Lavington, opierając się ciężko na lasce i
dysząc z wysiłkiem, zwrócił się szorstko do Cassandry:
- Nie myśl sobie, że możesz tak po prostu wrócić z podwiniętym
ogonem. Miałaś tu dobry dom, ale wbrew mojej woli wyszłaś za
tego Francuzika.
- Nie chciałam zostać starą panną - odparowała wojowniczo.
- Jesteś głupia i tyle! Kobiety zawsze chcą wychodzić za mąż, a co
na tym zyskują? Rodzą gromadę rozwrzeszczanych bachorów,
tracą figurę i zainteresowanie męża. Tobie przynajmniej to zostało
oszczędzone.
Cassandra drgnęła lekko, ale nic nie powiedziała. W duchu
stwierdziła, że hrabia wcale z wiekiem nie złagodniał. Bieg czasu
jednak przygiął go ku ziemi i wyglądał teraz o wiele starzej.
- Nie będę z twojego powodu zmieniał stylu życia - ciągnął. - Nie
możesz ze mną mieszkać, kiedy jest tu Bella. - Po ślubie Cassandry
35
hrabia natychmiast sprowadził kochankę do Juniper Park i nie miał
zamiaru się jej pozbywać.
Bella była kiedyś aktorką w teatrze na Drury Lane. Miała dobre
serce, ale wulgarny sposób bycia. Cassandra słyszała o niej wiele
dobrego, między innymi to, że pomagała biednym mieszkańcom
wioski, ale musiała przyznać hrabiemu rację. Nie mogła mieszkać z
nią pod jednym dachem. Gdzie więc miała się podziać? Harriet
zaproponowała, że weźmie ją do siebie, ale chociaż Cassandra
kochała siostrę, nie chciała znów być od kogoś zależna.
- Możesz zająć Belvedere Tower - oznajmił hrabia. - Jest tam sad
jabłkowy, trzy zagrody dla koni, budynki gospodarcze obok wieży
i ten stary warzywnik. Razem około trzech akrów. Mój prawnik,
niejaki Dunn, przygotuje umowę najmu za symboliczny czynsz,
taką samą jak kiedyś dla ciotki Marii. Możesz tam zamieszkać albo
wszystko wynająć, jeśli znajdziesz chętnego. Nic więcej ode mnie
nie dostaniesz. Masz swój posag. Będzie ci musiał wystarczyć.
- Dzię...dziękuję - wyjąkała Cassandra, zaskoczona. Sama nie
wiedziała, czego się spodziewać, ale nie oczekiwała, że hrabia da jej
Belvedere Tower, budowlę pochodzącą z lat sześćdziesiątych
szesnastego wieku, w której nikt nie mieszkał od niemal
dwudziestu lat, czyli od śmierci jego ekscentrycznej siostry.
- Szkoda, że nie jesteś chłopcem - stwierdził nagle hrabia. - Dobrze
byś tu sobie dała radę. Zawsze tak myślałem. - A tak, kiedy umrę,
cały majątek pochłonie spłata długów, pomyślał. - Radziłbym ci
wrócić do nazwiska Hampden. Toczy się wojna z Francuzami i
francuskie nazwisko może wydawać się podejrzane.
Cassandra potakująco skinęła głową. Z Claude’em nic już jej nie
wiązało. Nie chciała go więcej widzieć.
- Mniej więcej za tydzień Dunn skontaktuje się z tobą. Daj mi znać,
jeśli będziesz potrzebowała jakichś mebli. To, co zostało po ciotce
Marii, pewnie całkiem zbutwiało. - Nagle, jakby speszony tym, że
okazał jej tyle troski, zawołał: - To Wszystko! Teraz uciekaj!
Cassandra wolno wracała na probostwo, rozglądając się Wokół.
36
Była jesień. Liście kasztanowców pożółkły, buki się rozzłociły, a
słońce chyliło się wcześniej ku zachodowi. Nadchodzi czas
rękawiczek i ciepłych szali, pomyślała. We Francji brakowało jej
długich letnich wieczorów i mroźnych zimowych dni. Tam pory
roku mniej różniły się od siebie.
W salonie pani Freese płonął jasny ogień i zasłony już były
zaciągnięte. Cassandra opowiedziała pastorowej o zdumiewającej
propozycji hrabiego.
- Belvedere Tower! - zawołała pani Freese. - Przecież to miejsce nie
nadaje się do zamieszkania!
- Ciotka Maria tam mieszkała.
Na wzmiankę o lady Marii pani Freese tylko machnęła ręką.
- Tam nawet nie ma drzwi wejściowych.
- To każę je wstawić.
Zamilkły, rozmyślając o wieży. Była to trzypiętrowa budowla z
ładnej, różowej cegły, z okrągłą klatką schodową, prowadzącą na
piętra z dużego holu na parterze. Na każdym piętrze był jeden
pokój, a u szczytu schodów znajdowało się wyjście na płaski,
ogrodzony murkiem dach. W minionych wiekach rodzina jadała
tam latem posiłki na świeżym powietrzu, podziwiając rozciągający
się stamtąd wspaniały widok. Stąd wzięła się nazwa wieży -
Belvedere.
- Jutro się tam wybiorę - zadecydowała Cassandra.
- Pójdę z tobą - oznajmiła pani Freese. Pamiętała lady Marię,
zdziwaczałą staruszkę, której bała się cała wioska, uważając ją za
czarownicę. Nie, Cassandra stanowczo nie mogła tam zamieszkać.
Tydzień później Daniel siedział w swoim biurze ze starym
przyjacielem, Nathanem Levy. Poznali się w Manchesterze, kiedy
Nathan pracował dla pana Rothschilda, a Daniel bardzo chciał się
nauczyć jak najwięcej o świecie handlu. Różnili się bardzo. Nathan -
drobny i żywiołowy - od wielu lat był szczęśliwie żonatym ojcem
rosnącej gromadki dzieci; Daniel był wysoki i poważny. Nathan
37
pochodził z zamożnej rodziny z Frankfurtu, nie musiał się
wydobywać z rynsztoka, tak jak jego przyjaciel. Podziwiał Daniela
za determinację i ambicję.
Nathan jako jeden z niewielu ludzi wiedział o istnieniu Matty.
Często się zastanawiał nad związkiem między Danielem, jego
kochanką i dziećmi, których istnienie ojciec tak rzadko przyjmował
do wiadomości. Mówił sobie, że może to tylko typowa angielska
powściągliwość. Jednak Daniel nie był chłodny, przynajmniej w
stosunku do przyjaciół, i zawsze kiedy przyjeżdżał do
Manchesteru, z przyjemnością spędzał wieczór z gadatliwą i
żywiołową rodziną Nathana.
- Panna Lorrimer stanowi pewien problem - przyznał Daniel
śmierci Matty.
- Panna Lorrimer? - zdziwił się Nathan. Daniel potarł twarz
dłońmi.
- Mam nadzieję się z nią ożenić.
- To wspaniale - ucieszył się przyjaciel. Właśnie tego było
Danielowi trzeba: miłej żony, która zajęłaby się jego dziećmi i dała
mu szczęście.
- Panna Lorrimer jest dokładnie tym, czego szukam, ale co powie,
kiedy dowie się, że mam dwoje dzieci, niewiele młodszych od niej?
Skończyła dopiero osiemnaście lat.
Pani Lorrimer wraz z córką Barbarą niedawno zamieszkały w
okolicy. Już przy pierwszym spotkaniu Daniel uznał, że to
odpowiednia dziewczyna na żonę. Pochodziła z dobrej rodziny,
była ładna, młoda, a więc zapewne mógłby nią kierować.
Nathan nic nie powiedział. Przeczuwał, że to może się skończyć
katastrofą. Mężczyzna pod czterdziestkę poślubiający
osiemnastoletnią dziewczynę naraża się w przyszłości na poważne
kłopoty.
- Opowiedz mi więcej o pannie Lorrimer.
- Muszę poślubić kobietę z koneksjami. Na pewno to rozumiesz.
Żydzi zawierają związki małżeńskie między sobą, prawda? Jestem
38
pewien, że częściowo dzieje się tak ze względu na odpowiednie
koneksje.
Nathan zastanowił się.
- Tak, masz rację. Zakochałem się w mojej Lei, ale pomogło mi też
to, że jej ojciec jest agentem handlowym, prowadzącym interesy w
Niemczech.
- Ja nie szukam znajomości w świecie interesów, tylko koneksji
towarzyskich. Zaczynałem od zera, a chcę skończyć jako właściciel
posiadłości ziemskiej, może nawet poseł do parlamentu. Do tego
potrzebuję żony z odpowiedniego środowiska. Ja zapewnię
pieniądze, ona musi wnieść dobre pochodzenie. Poślę synów do
Eton albo Harrow, a córki wejdą do najlepszego towarzystwa i
poślubią arystokratów.
- Może ty sam dostaniesz tytuł? Daniel roześmiał się.
- Matka panny Lorrimer jest córką baroneta, a jej ojciec to
najmłodszy syn pewnego hrabiego. Sprawdziłem to dokładnie.
Nathan spojrzał z troską na przyjaciela.
- A czy panna Lorrimer cię kocha? - Dlaczego osiemnastolatka z
tak doskonałym pochodzeniem miałaby pragnąć związku z
Danielem? Oczywiście, doceniał Daniela, ale nie wątpił, że
osiemnastoletnia panna wolałaby kogoś młodszego i ze swojej
sfery.
- Jej matka dała mi do zrozumienia, że córka jest mną
zainteresowana - odparł Daniel. - Mają bardzo mało pieniędzy. Pan
Lorrimer był utracjuszem i zostawił je niemal bez centa przy duszy.
Powiedziałem jasno, że zamierzam kupić odpowiednią posiadłość,
gdzieś w pobliżu Londynu, ale zakładałem, że Ruth i Tom zostaną
pod opieką matki. - W głosie Daniela zabrzmiał niechętny ton.
Swoją śmiercią Matty sprawiła mu spory kłopot.
To straszne, pomyślał Nathan. Przecież dzieci potrzebują ojca. Nie
mógł zrozumieć, dlaczego Daniel tak odsunął się od syna i córki.
Jakby nic dla niego nie znaczyli. Niech diabli porwą pannę
Lorrimer.
39
Zapadła cisza. Daniel wbił spojrzenie w stół i raz czy dwa ciężko
westchnął.
- Myślałem o tym, żeby posłać dzieci do jakiejś szkoły z
internatem, gdzie mogłyby mieszkać również w czasie wakacji, ale
sumienie mi na to nie pozwala. - Kiedy rozważał takie wyjście,
natychmiast stawały mu przed oczami ponure mury przytułku dla
ubogich. Nie mógłby wysłać dzieci do szkoły z internatem.
W głębi duszy Nathan odetchnął z ulgą.
Następnego ranka Cassandra i pani Freese wyruszyły do
Belvedere Tower. Tylko tyle zostało ze starego domostwa w stylu
Tudorów, które kiedyś stało na terenie obecnego Juniper Park. W
porannym słońcu mury wieży błyszczały różowo i na ten widok
Cassandra nabrała otuchy. Weszły do środka przez łukowaty otwór
na drzwi.
- Każę wstawić nowe - powiedziała Cassandra, wskazując i ślady
po zawiasach.
Pani Freese przymknęła oczy i pokręciła głową.
Pokoje były brudne, zastawione starymi gratami i zawilgocone;
dach przeciekał, a deski podłogi w pokoju na najwyższym piętrze
przegniły. Ze ścian odpadał tynk. Cassandra przypomniała sobie,
że ciotka Maria żyła w bałaganie, ale przecież kiedyś te wnętrza
wyglądały o wiele lepiej.
Wróciła do pokoju na pierwszym piętrze i rozejrzała się.
Zobaczyła solidny kominek z kamiennym gzymsem oraz
wychodzące na południe okno z małymi szybkami. Mniejsze okno
wychodziło na północ. Drzwi prowadzące na schody wykonano z
solidnego dębu. Pokój był duży i proporcjonalny, najwyraźniej
zaprojektowano go jako pomieszczenie mieszkalne, skoro był tu
kominek i okno na południe.
- To wszystko da się naprawić. - Cassandra wskazała na oderwany
tynk i zacieki. Pani Freese, mieszkająca w wygodnym,
nowoczesnym domu, wyposażonym nawet w skanalizowaną
40
toaletę, piec Rumforda i doskonale grzejące kominki, spojrzała na
swoją towarzyszkę z przerażeniem. Urządzenia kuchenne pewnie
były tak stare jak sam budynek. Nie było toalety, nie dostrzegła też
wody. Odwróciła się i bez słowa zeszła na dół. Może pastor
przemówi Cassandrze do rozumu.
Obok wieży wznosiła się kamienna brama i przylegający do niej
fragment muru, tak samo jak wieża zwieńczony blankami. Stały
przy nim zabudowania, których przeznaczenie trudno było
określić.
- To jest zachodnia granica mojej siedziby - powiedziała
Cassandra, wskazując na mur. - Dochodzi aż do sadu. - Przeszła
przez bramę o łukowatym sklepieniu;- O! Pamiętam tę studnię!
Pomieszczenie na parterze przeznaczę na kuchnię. Opowiesz mi,
jak działa twój piec Rumforda i jak unowocześniłaś kominy.
Pani Freese w milczeniu spoglądała na studnię.
- Mój piec wymaga bardzo niewiele opału, ale kosztował osiem
gwinei! Wszystkie kominy przerobiliśmy według wskazówek
hrabiego Rumforda. Zdaje się, że zostały zwężone. Było to bardzo
drogie, ale muszę przyznać, że dom jest teraz o wiele cieplejszy i
można go ogrzać tańszym kosztem.
- Krok po kroku uporządkuję Belvedere Tower - zdecydowała
Cassandra. - Zatrudnię jakieś dziewczęta z przytułku dla ubogich i
kogoś do ogrodu.
- Ależ moja droga... - zaczęła pani Freese. Cassandra położyła jej
rękę na ramieniu.
- Nie próbuj mnie zniechęcać - poprosiła błagalnym tonem. -
Potrzebuję jakiegoś zajęcia, ciężka praca dobrze mi zrobi. Nie
rozumiesz tego? Dzięki temu przestanę myśleć... o moim synku. -
Jej oczy wypełniły się łzami. - Nie zdobyłam się na to, żeby
powiedzieć o tym stryjecznemu dziadkowi, ale jestem strasznie
zrozpaczona jego śmiercią.
Pastorowa uścisnęła rękę Cassandry. Ona również straciła kiedyś
dziecko.
41
- W takim razie nic już nie powiem - obiecała. Pomyślała, że może
wysiłek Cassandrze posłuży, a wkrótce sama na pewno dojdzie do
wniosku, że tu się nie da mieszkać.
W wieku trzydziestu dziewięciu lat Daniel osiągnął wszystko, co
obiecał siostrze: został właścicielem przędzalni, a od niedawna
zajmował się handlem i inwestycjami bankowymi. Był bardzo
bogatym człowiekiem.
Nawet jeśli w życiu uczuciowym musiał za to zapłacić wysoką
cenę, nie dawał tego po sobie poznać.
Teraz mógł sobie pozwolić na małżeństwo, i to na własnych
warunkach. Miłość go nie interesowała. To miał być związek oparty
na wspólnym interesie obu stron i panna Lorrimer doskonale się do
tego nadawała. Oczywiście zamierzał darzyć żonę uczuciem -
przecież zostanie panią jego domu, będzie nosiła jego nazwisko i da
mu dzieci.
Jeśli kiedykolwiek przypominało mu się, jacy szczęśliwi byli ze
sobą jego rodzice lub jak wielkim uczuciem darzył siostrę,
natychmiast odpychał od siebie te wspomnienia. Tylko nie to,
myślał. Nigdy więcej nikogo nie pokocha. Strata ukochanych osób
była przeżyciem zbyt bolesnym.
W domu na wsi Ruth i Tom zastanawiali się, co dalej robić. W
zeszłym tygodniu ciotka Kitty pojechała do Skipton i nie wróciła.
Kilka dni później przyszła do nich żona jednego z okolicznych
farmerów.
- Wasz ciotka uciekła z jakimś żołnierzem - powiadomiła ich,
pociągając nosem. Mąż jej opowiedział, że Kitty widziano w
podejrzanej gospodzie nad kanałem. - To wstyd i hańba! - Kobieta
zawsze podejrzliwie patrzyła na tę rodzinę. Pani Matty Lawson,
akurat. Jaka tam pani! Jednak Ruth i Tom to grzeczne dzieci. Ruth
utrzymywała dom w porządku i czystości, a kiedy kupowała na
farmie jaja, zawsze płaciła, nie tak jak Kitty, która często o tym
42
„zapominała”.
Kiedy sąsiadka poszła, brat i siostra zaczęli rozmawiać o tym, co
usłyszeli. Nie byli zaskoczeni. Kitty ostatnio często wychodziła. Nie
wiadomo skąd brała alkohol.
- Chyba nie powinniśmy mówić tego ojcu - stwierdziła Ruth.
Oboje wiedzieli, że w życiu Daniela nie ma dla nich miejsca.
- Wyśle nas do przytułku dla ubogich? - ze strachem zapytał Tom.
Spojrzał na siostrę i wybuchnął: - Wolałbym umrzeć!
- Może nas nie wyśle, jak zobaczy, że sami dajemy sobie radę. Ale
musisz zacząć mi pomagać. Sama wszystkiego w domu nie zrobię.
- To babska robota! - prychnął z niechęcią.
- Wolisz przytułek dla ubogich? Przed pójściem do szkoły
będziesz przynosił wodę ze studni i sprawdzał, czy wystarczy
drewna na opał.
Chłopiec skrzywił się pogardliwie, ale postanowił spełnić
polecenie siostry. Oboje ze strachem myśleli o tym, co zrobi Daniel,
kiedy się dowie, że ciotka zniknęła.
Ku zdziwieniu Cassandry hrabia dotrzymał słowa i w niespełna
tydzień później pan Dunn przygotował umowę dzierżawy
Belvedere Tower i otaczającego ją gruntu na dwadzieścia pięć lat.
Czynsz ustalono na symboliczną sumę jednej gwinei rocznie. Co
więcej, hrabia zlecił, żeby jeszcze przed wprowadzeniem się
Cassandry naprawiono dach i odnowiono tynk na ścianach.
Cassandra spotkała się z panem Dunnem w gabinecie pastora,
żeby podpisać umowę.
- Co go do tego skłoniło? - zdziwiła się, kiedy usłyszała o remoncie
domu.
Dunn, który znał Cassandrę od dzieciństwa, pozwolił sobie na
lekki uśmiech.
- On na swój sposób cię lubi. Często ubolewał nad tym, że nie
jesteś chłopcem.
Cassandra pomyślała cierpko, że żaden z mężczyzn w jej życiu nie
43
akceptował jej takiej, jaka jest. Ojciec narzekał, że ciągle psoci,
stryjeczny dziadek żałował, że nie jest chłopcem, Claude wolałby,
żeby była Francuzką, najlepiej z dużym posagiem.
- Zawsze będę mu wdzięczna, że po śmierci rodziców przyjął pod
swój dach mnie i moją siostrę - powiedziała po chwili. - Nie lubił
dzieci, a tu nagle w jego domu zjawiło się dwoje. W dodatku
dziewczynki!
Po wyjściu prawnika Cassandra siedziała z umową na kolanach i
spoglądała w ogień. Własny dom! Małżeństwo nie dało jej
prawdziwego domu, tylko zamek de Flagy. Teraz w końcu będzie
u siebie, a pan Dunn powiedział, że ma w banku dwieście funtów.
Po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuła, że budzi się w niej
iskierka nadziei.
Następne tygodnie upłynęły jej na gorączkowej pracy. Codziennie
chodziła do wieży, żeby nadzorować prace remontowe. Potem
wraz z panią Freese doglądała montowania nowego pieca,
odnawiania kominków i przewodów kominowych według zaleceń
hrabiego Rumforda. Z własnej inicjatywy kazała podwyższyć
palenisko i umieścić pod nim wysuwany pojemnik na spadający
popiół.
- Wynalazki hrabiego Rumforda są takie proste, a jednocześnie
takie skuteczne - zauważyła. - Cóż prostszego, jak zwęzić komin,
żeby ciąg powietrza był silniejszy, i wysunąć palenisko do przodu,
żeby ogrzewało pokój, a nie wnętrze komina?
- I to jakiego szerokiego komina - dodała pani Freese.
- Pamiętam, jak przychodziłam tu na herbatę do ciotki Marii.
Krople deszczu wpadały przez komin, drewno syczało. Bałam się
ciotki. Ciągle coś do siebie mamrotała, a ja myślałam, że rzuca na
mnie czary i któregoś dnia zamieni mnie w ropuchę albo węża. -
Roześmiała się. - Kiedy stąd wychodziłam, zawsze czułam ulgę, że
nadal jestem sobą.
Biedna ciotka Maria, pomyślała Cassandra. Musiała być bardzo
samotna. A nas trzeba było tu przyprowadzać niemal siłą. Może się
44
tak zdarzyć, że w przyszłości mnie będą brali za czarownicę i
wiejskie dzieci będą przede mną uciekać, żebym ich nie zaklęła w
jakieś zwierzę.
Wreszcie zakończono prace remontowe i następnego dnia
Cassandra poszła do Juniper Park, żeby poszukać zbędnych mebli.
Hrabia powiedział, że może wziąć, co jej się podoba, z ich dawnego
saloniku, z sypialni i pokoju do nauki. Nie mogła się doczekać,
kiedy zacznie meblować swoją wieżę. Pastorostwo byli bardzo
uprzejmi, ale chciała już zamieszkać u siebie.
Drzwi otworzyła zdenerwowana służąca i Cassandra natychmiast
domyśliła się, że coś się stało.
- Co się dzieje, Lizzie?
- Och, chodzi o jego lordowską mość. Ostatniej nocy miał atak, a
nie chce, żeby zbadał go lekarz. - Zniżyła głos i dodała: - A ta Bella
podniosła taki wrzask, jakby lis wpadł do kurnika!
Cassandra mimowolnie się uśmiechnęła, widząc, ile emocji
dostarczyły Lizzie najnowsze wydarzenia. Jednocześnie
zastanawiała się, co robić. Hrabia nie chciał, żeby poznała jego
kochankę, i bardzo słusznie, ale w obecnej sytuacji ktoś musiał
przejąć dowodzenie, a Bella na pewno się do tego nie nadawała.
- Lepiej będzie, jeśli z nią porozmawiam - zadecydowała. - Lizzie,
przynieś kawę do niebieskiego saloniku i zapytaj... hm... panią, czy
nie zechciałaby mi towarzyszyć.
Dziesięć minut później, kiedy Cassandra sączyła już gorący napój,
drzwi do saloniku otworzyły się. Stanęła w nich pulchna kobieta,
dobrze po czterdziestce. Spod koronkowego czepka wymykały się
wypłowiałe blond loki. Miała na sobie jaskrawoniebieski szlafrok,
starannie zapięty do samej góry. Widać było, że choć lubi barwne
stroje, nie ubiera się wyzywająco.
Cassandra odstawiła filiżankę.
- Zapewne mam przyjemność z panną... - Jak ona, do licha, ma na
nazwisko?
Bella podeszła bliżej.
45
- Nazywam się Truebody. I w przeciwieństwie do tego, co pani
pewnie słyszała, nie zamieszkałam tu po to, żeby zrujnować
Starego Lavingtona.
Cassandra zamrugała ze zdziwienia, słysząc określenie „stary
Lavington”, ale zaraz uśmiechnęła się i odrzekła:
- Mój stryjeczny dziadek sam potrafi doprowadzić się do miny.
Bella wybuchnęła rechotliwym śmiechem. - Co wieczór wypija
butelkę porto, albo i więcej - zdradziła Cassandrze. - Mówię mu:
„Lavington, jak nie przestaniesz pić, to w łóżku nie będzie z ciebie
żadnego pożytku”, ale on nic sobie z tego nie robi, tylko wrzeszczy,
że będzie robić, co mu się podoba, a ja mam iść do diabła.
- Co się stało? - zapytała Cassandra, niezrażona bezpośredniością
Belli.
- Miał wczoraj jakiś atak. Trzeba się było nieźle namęczyć, żeby
położyć go do łóżka. Nie chciał doktora. „Żadnych konowałów”,
krzyczał. „To pijawki, wyssą ze mnie ostatnią kroplę krwi!”
Cassandra nie zdziwiła się. Sama nieraz słyszała podobne słowa z
ust hrabiego.
- A dziś rano? - dopytywała się.
- Kazał sobie podać brandy, a kiedy odmówiłam, chciał wstać, ale
się przewrócił. Jest w kiepskiej formie, panno Hampden. Powinien
wezwać doktora, ale jak tylko wejdę do jego sypialni, to zaraz chce
czymś we mnie rzucić. Tylko że jest słaby jak dziecko, biedaczyna.
To już nie było podobne do hrabiego. Cassandra wstała z fotela.
- Niech pani idzie ze mną. Poradzę sobie z nim, ale mogę
potrzebować pani pomocy. - Znała hrabiego i wiedziała, jak trudno
było go do czegoś przekonać, jeśli był pijany. - Dam mu trochę
laudanum i obiecam, że potem dostanie brandy. To kiedyś
skutkowało.
Kiedy otworzyła drzwi sypialni, nieprzyjemnie uderzył ją silny
odór wymiocin, potu i brandy. Niezdrowo zaczerwienioną twarz
hrabiego pokrywały plamy, pościel była brudna i zmięta, a dywan
poplamiony. Nigdy nie widziała go w tak złym stanie.
46
Otworzyły się drzwi do garderoby i ukazał się w nich służący
hrabiego. Miał posiniaczoną twarz i zakrwawiony nos.
- Panna Cassandra! Dzięki Bogu, że pani przyszła! - zawołał.
Ostatni wieczór był dla niego trudny do zniesienia. Hrabia omal go
nie udusił w pijackiej furii, nim padł bezwładnie na podłogę.
Cassandra trzymała szklankę z wodą i laudanum. Skinęła na
służącego, by podbiegł do hrabiego i przytrzymał mu głowę.
Hrabia otworzył usta i Cassandra bez ceregieli wlała mu laudanum
do gardła. Lavington z przekleństwem opadł na łóżko.
Cassandra energicznie pociągnęła za taśmę od dzwonka i po
chwili w sypialni zjawiła się Lizzie.
- Proszę, przynieś miskę ciepłej wody do umycia jego lordowskiej
mości. Aha, jeszcze czyste prześcieradła i coś do wyczyszczenia
dywanu - poleciła dziewczynie. Lizzie z przerażeniem spojrzała na
hrabiego.
- Tak jest, panno Cassandro - wyszeptała i uciekła. Przez następne
pół godziny w sypialni panował ożywiony ruch. Hrabia został
bezceremonialnie umyty, przebrany i ułożony w świeżej pościeli,
gdzie zapadł w ciężki, narkotyczny sen. Bella przecierała mu twarz
gąbką i zwilżała skronie wodą lawendową. Cassandra otworzyła
okno, żeby przewietrzyć.
- Dziękuję - zwróciła się do służącego. - Teraz będzie spał. A ty
lepiej idź opatrzyć swoje rany.
- On jest już za stary na takie wybryki - powiedziała Bella,
poklepując hrabiego po bezwładnej dłoni. - Biedny stary dureń.
Często mu powtarzałam, że jeśli chce żyć, to powinien skończyć z
piciem. Ale on twierdzi, że co mu z życia, skoro i tak siedzi po uszy
w długach. - Rozejrzała się i wzruszyła ramionami. Hrabia miał
wielki dom i piwnice pełne wina. Cóż on mógł wiedzieć o długach?
- Zastanawiam się, dlaczego w takim razie dał mi Belvedere Tower
- zdziwiła się Cassandra.
- Żeby coś pani zostało po jego śmierci - odrzekła Bella. - Tak
przynajmniej powiedział.
47
Obie spojrzały na hrabiego, Bella smutno i z uczuciem, Cassandra
z irytacją. On na nią nie zasługuje, na Bellę, pomyślała. Ta kobieta,
choć wątpliwej konduity, była dla niego zbyt dobra.
Godzinę później, po posiłku złożonym z szynki i sałatki,
Cassandra poszła obejrzeć meble. Zdecydowała się na tradycyjne.
Zbyt nowoczesne sprzęty nie pasowałyby do wieży. Najpierw
poszła do sypialni i zatrzymała się przed kominkiem. Stał tam rząd
drewnianych zabawek, pochodzących ze skrzyni Abednego. Wzięła
do ręki żołnierza, którego ręce i nogi poruszały się, gdy pociągała
za sznurek. Zapłaciła za niego dwa pensy, swoje kieszonkowe na
cały tydzień. Nie mogła zostawić tych zabawek, stanowiły część jej
dzieciństwa. Postanowiła też wziąć łóżko z baldachimem i stary
dębowy stół z pokoju do nauki. Chodziła po pokojach, wybierała i
zaznaczała kredą sprzęty, które mogły jej się przydać.
- Jutro po południu przyślę Jacoba z wozem - powiadomiła Bellę.
- Będą pani potrzebne dywany i zasłony - praktycznie zauważyła
Bella.
- Za jednym razem wszystko nie zmieści się na wozie.
- Niech się pani nie martwi, panno Hampden. Wszystkiego
dopilnuję. Teraz niech pani wraca do domu. Widać, że jest pani
zmęczona. - Biedactwo, dodała w duchu. Choć się z tym nie
zdradziła, wiele słyszała o Cassandrze. Stary Lavington nie mógł
zrozumieć, dlaczego dziewczyna wyszła za mąż za tego
Francuzika. Uważał, że miała w Juniper Park dobry dom,
dostawała trochę pieniędzy na bieżące wydatki i co roku mogła w
lecie odwiedzać siostrę. Stary egoista, pomyślała Bella z
rozczuleniem. Przecież to naturalne, że młoda kobieta chciała wyjść
za mąż. Inna sprawa, że źle wybrała kandydata na męża, ale to się
zdarzało. Ten świat okrutnie obchodzi się z kobietami panna
Hampden, tak samo jak Bella, po prostu walczyła o swoje. Bella
doceniła też to, że Cassandra była dla niej uprzejma i nie patrzyła
na nią z góry, jak wiele innych pań.
Tego wieczoru poszła do sypialni pana domu. Hrabia, prawie
48
rozbudzony, pozwolił poprawić sobie poduszki i wypił trochę
napoju z gotowanego jęczmienia i soku z cytryny.
Bella spojrzała na niego z troską. Nie wygląda dobrze, pomyślała,
długo już na tym świecie nie zabawi. Wiedziała, że w tej sytuacji
musi wkrótce stąd zniknąć, bo inaczej mieszkańcy wioski wywiozą
ją siłą.
Hrabia wyciągnął do niej rękę.
- Odchodzę, Bello. Jak tylko umrę, ten dom opadną sępy i
wszystko rozdrapią. Długi, moja droga. Będę miał szczęście, jeśli
nie wezmą w zastaw mojego ciała. Takie rzeczy się już zdarzały. -
Widząc przerażoną minę kochanki, roześmiał się chrapliwie. - Nic
mnie to nie obchodzi! Ale tobie radzę, żebyś szybko stąd wyjechała.
Masz adres, który ci dałem? To dobrze. Rzadko miewałem do
czynienia z tego rodzaju ludźmi, ale ten człowiek nie pozwoli ci
zginąć. Dostaniesz resztę pieniędzy z mojego konta, choć nie będzie
to wiele. Naciesz się nimi. - Zamknął na chwilę oczy. - A teraz daj
mi drinka.
- Ależ Lavington... - zaczęła.
- Drinka, kobieto! Niewiele czasu mi zostało i nie mam zamiaru go
spędzić na popijaniu tej lury, którą mi dajesz. Przynieś brandy.
Bella posłuchała go niechętnie.
Następnego dnia, kiedy Jacob przyjechał po drugi transport mebli,
spostrzegł przygotowane do zabrania dwie dodatkowe skrzynie.
- Te skrzynie są dla panny Hampden. Ona o nich nie wie, więc
trzymaj język za zębami, dopóki jego lordowska mość nie spocznie
bezpiecznie w grobie - powiedziała Bella, a widząc, że Jacob
spogląda na nią pytająco, dodała zniecierpliwiona: - Sama
słyszałam, jak mówił do panny Hampden, że może zabrać, co chce.
Ale to taka naiwna kobieta, że musiałam jej trochę pomóc.
Mniej więcej tydzień później, kiedy Daniel zszedł na śniadanie w
swoim domu w Skipton, obok talerza znalazł dwa listy. Jeden
został wysłany przez pana Briggsa, sekretarza, i zawierał wycinek z
„The Morning Post”.
49
Francis Walter Hampden, ósmy i ostatni hrabia Lavington, zmarł 4
listopada 1804 roku w Juniper Park, w hrabstwie Surrey.
W dołączonym do wycinka liście Briggs pisał:
Posiadłość hrabiego została wystawiona na sprzedaż z powodu
konieczności spłaty długów. Dom jest solidny, zbudowany jakieś
siedemdziesiąt lat temu. Stoi na tysiącu pięciuset akrach gruntu. Jest
położony niecałe pięćdziesiąt kilometrów od Londynu, prowadzi do niego
dobra droga. Jeśli jest Pan zainteresowany, wypytam o dalsze szczegóły.
Daniel poszedł do gabinetu, zdjął z półki tom oprawny w
czerwoną skórę i zaczął kartkować. Lavington z Juniper Park.
Znalazł rysunek dużego domu z eleganckim frontonem i
korynckimi kolumnami. Przed domem pasły się jelenie, w tle widać
było jakąś dziwaczną wieżę. Hrabia był ostatnim męskim
przedstawicielem rodu, jego jedyny bratanek zmarł wiele lat przed
nim, pozostawiając dwie córki.
Daniel poczuł, że serce bije mu szybciej. Ta posiadłość doskonale
spełniała jego oczekiwania: była wystarczająco duża, położona w
dogodnej odległości od metropolii, pod każdym względem mu
odpowiadała.
Otworzył drugi list i znalazł tam zaproszenie od pani Lorrimer,
która wydawała proszoną kolację z okazji odwiedzin swojego brata
z żoną. Pisała, że dawno już nie mieli przyjemności gościć Daniela i
córka się dopytuje, co się z nim dzieje.
Uśmiechnął się. Panna Lorrimer o niego pytała! Musi polecić
Briggsowi, żeby natychmiast zajął się sprawą Juniper Park.
Pani Lorrimer weszła do sypialni córki i usiadła na łóżku. Barbara
właśnie przygotowywała się do snu. Zręcznie splatała złociste
włosy w warkocz, uśmiechając się do swojego odbicia w lustrze.
James miał jutro przyjść do nich na obiad! Matka nieczęsto miała
50
gości; jako wdowa nie mogła zapraszać samotnych kawalerów.
Obecność wuja i ciotki była prawdziwym darem niebios.
Oprócz wuja i ciotki Anstruther matka zaprosiła pana Darke’a i
Townsendów - w tym ich syna, Jamesa. Barbara miała nadzieję, że
chłopak cieszy się na to spotkanie tak samo jak ona. Ostatni raz
widziała go na pikniku w lipcu. Poszedł z nią na spacer nad brzeg
rzeki, żeby nakarmić kaczki, a kiedy nikt ich nie widział, skradł jej
całusa pod wierzbą.
Pani Lorrimer doskonale zdawała sobie sprawę, że James durzy
się w jej córce, ale nie przejmowała się tym zbytnio. Wiedziała, że
pani Townsend zdusi ten romans w zarodku. Rodzice Jamesa, tak
samo zresztą jak ona, nie chcieli, żeby ich syn poślubił Barbarę.
Celem pani Lorrimer był pan Darke.
- Nie zapominaj, Barbaro, że pan Darke szuka żony - powiedziała.
- Jako człowiek zamożny jest bardzo odpowiednią partią. Barbara
skończyła zaplatać warkocz.
- Czy takie stwierdzenie nie jest trochę niegodne damy? Pani
Lorrimer zaczerwieniła się lekko. Jako wdowa z niewielkim
majątkiem musiała pewne rzeczy wyrażać jasno.
- Na pewno zdajesz sobie sprawę, że utrzymujemy się głównie z
mojej renty. Kiedy ja odejdę, pieniądze przestaną napływać.
Zostaną ci jedynie dwa tysiące funtów, czyli niespełna sto funtów
na rok. Jak się z tego utrzymasz? Trzeba myśleć praktycznie.
Barbara nic nie powiedziała, tylko nadal spoglądała na swoje
odbicie w lustrze, teraz lekko skrzywione.
Pani Lorrimer zmierzyła córkę bystrym spojrzeniem i lekko
pociągnęła za warkocz.
- Wydaje mi się, że mały, niewinny flircik z Jamesem skłoni pana
Darke’a do szybszych oświadczyn.
Przed południem, w dniu kolacji u pani Lorrimer, Daniel pojechał
sprawdzić, jak sobie radzą Kitty, Tom i Rum. Sumienie nie
pozwalało mu o nich zapomnieć. Pod koniec ostatniej wizyty dał
51
Ruth dziesięć gwinei i miał nadzieję, że udało jej się uchronić je
przed ciotką. Liczył też na to, że Kitty wzięła się w garść i
roztoczyła opiekę nad dziećmi.
Kiedy w oddali zobaczył dom, z ulgą spostrzegł, że ktoś starannie
przystrzygł żywopłot, a na krzaku rozmarynu suszą się świeżo
uprane ściereczki. Przywiązał konia do słupka przy furtce, zapukał
i wszedł do środka.
Ruth siedziała przy oknie i szyła. Na jego widok zerwała się z
miejsca.
- O, dzień dobry, oj... proszę pana. - Zaczerwieniła się i
uśmiechnęła nieśmiało.
Daniel rozejrzał się wokół. Dzięki Bogu wszędzie panował
nieskazitelny porządek. Może dzieci będą mogły tu zostać. To
rozwiązałoby wiele problemów. Kitty chyba wreszcie przestała pić.
Badawczo pociągnął nosem; nie wyczuł woni alkoholu. Oczywiście
jeśli dzieci tu zostaną, po przeprowadzce do Surrey nie będzie ich
zbyt często widywał, ale przecież niedługo już będą dorosłe, a do
tego czasu jakoś sobie poradzą, z pomocą Kitty. Panna Lorrimer
wcale nie musi wiedzieć o ich istnieniu.
- Tom jest w szkole - powiedziała nieśmiało córka. Nie wiedziała,
czy zaproponować ojcu, żeby zdjął płaszcz i kapelusz. - Niedługo
wróci na lunch. Może zjemy razem? Będą tylko ciasteczka owsiane,
ser i jabłko... - Spojrzała na niego z wyczekiwaniem, nerwowo
splatając dłonie na fartuszku.
Daniel rzucił płaszcz i kapelusz na krzesło.
- Dobrze, zjemy razem. I tak chciałem porozmawiać z waszą
ciotką.
- Już jej tutaj nie ma. Odwrócił się gwałtownie.
- Jak to?
- Wyjechała jakiś miesiąc temu. Napisałabym o tym, ale nie byłam
pewna... - Nie dokończyła.
- Gdzie pojechała?
- Na owczym targu poznała jakiegoś mężczyznę. - Dziewczynka
52
zacisnęła ręce na oparciu krzesła, aż zbielały jej kostki. - Dajemy
sobie radę sami. Chcemy... chcemy zostać razem.
Słysząc to. Daniel podniósł wzrok, ale nic nie powiedział. Ruth
miała wilgotne ze zdenerwowania dłonie. Nie śmiała się odezwać.
W milczeniu zaczekali na Toma, a potem szybko zjedli posiłek. Brat
i siostra wymieniali stroskane spojrzenia, lecz nie mieli odwagi o
nic pytać. W końcu Daniel westchnął i wstał od stołu.
- Muszę jechać. - Sięgnął do kieszeni i odliczył pięć gwinei. - To
powinno wam wystarczyć na miesiąc. Jeśli będziecie mnie
potrzebować, napiszcie na adres przędzalni.
Dzieci spojrzały na siebie z ulgą.
- Dobrze - odrzekły jednym głosem. Gdy Daniel wziął płaszcz i
kapelusz. Tom wybiegł na zewnątrz, żeby podprowadzić konia.
Kiedy ojciec wskoczył na siodło, chłopiec stanął obok siostry, a ta
objęła go ramieniem. Daniel spojrzał na dzieci, zamrugał
gwałtownie i odwrócił wzrok. Po chwili oznajmił:
- Nie rozdzielę was.
Idąc wieczorem do pani Lorrimer, nadal nie wiedział, co zrobi.
Nie chciał dopuścić do tego, żeby dzieciaki Matty pokrzyżowały
jego życiowe plany. Starał się o nich nie myśleć.
Z dzisiejszym zaproszeniem wiązał wielkie nadzieje. To, że pani
Lorrimer chciała go poznać ze swoim bratem i bratową, uznał za
dobry znak. Wyobrażał sobie, że będzie jedynym gościem, do
którego panna Lorrimer będzie się ślicznie uśmiechać i poprosi,
żeby usiadł przy niej na sofie.
Ku swojemu rozczarowaniu zobaczył w salonie wielu gości. Byli
tam państwo Anstruther, państwo Townsend i jakiś młody
człowiek, który w chwili, kiedy Daniel wszedł do środka,
rozmawiał z roześmianą panną Barbarą.
Pani Lorrimer powiedziała bratu i bratowej, jakie nadzieje wiąże z
Danielem, więc oboje powitali go bardzo wylewnie. Townsendowie
uścisnęli mu dłoń, Barbara dygnęła, a wysoki i przystojny James
53
podszedł zaciekawiony.
- To jest pan Darke, a to James Townsend - przedstawiła ich sobie
gospodyni. Zauważyła że Daniel ma niezbyt zadowoloną minę. -
Pan Townsend właśnie przyjechał z Oxfordu.
- Z Oxfordu? - zainteresował się Daniel. - A z którego college’u? -
Nie miał pojęcia, czym jeden college różni się od drugiego, ale
wiedział, że to stosowne pytanie.
- Z Balliol - odparł James. - A pan? - Dobrze wiedział, że Daniel nie
miał wykształcenia, ale nie spodobał mu się ten ciemnowłosy,
krępy mężczyzna. Wyglądał jak kowal przebrany w elegancki strój
wieczorowy. A poza tym James lubił prowokować.
- Nie studiowałem - odparł krótko Daniel. - Od razu poszedłem do
pracy.
- Doprawdy? - Rozbawiony zerknął na Barbarę. Powiedziała mu,
że pan Darke przypomina jej starego niedźwiedzia, i już rozumiał
dlaczego.
Pani Lorrimer spojrzeniem dała córce do zrozumienia, że później z
nią porozmawia, i odciągnęła Daniela od nieobliczalnego
młodzieńca.
- Panie Darke, nie widziałyśmy pana od tak dawna. Jak się pan
miewa? - zaszczebiotała.
- Mówiłem już kiedyś, że rozglądam się za odpowiednią
posiadłością. Chyba znalazłem to, czego szukałem.
Pani Lorrimer z należytą uwagą wysłuchała jego opowieści, we
właściwych miejscach wydając okrzyki radości lub zdumienia, a
potem uderzyła go wachlarzem w ramię.
- To brzmi wspaniale! - zawołała. Barbara musiałaby być szalona,
żeby zrezygnować z takiej atrakcyjnej partii. - Musi pan
opowiedzieć o tym mojej córce. - Przy stole zamierzała posadzić go
obok Barbary, a Jamesowi wyznaczyła miejsce na drugim końcu.
- Wygląda na to, że ktoś inny doskonale zabawia ją rozmową -
stwierdził Daniel, widząc, że Barbara nadal rozmawia z tym
okropnym młodzieńcem, takim śmiesznym w tym sztywno
54
nakrochmalonym fularze.
- James Townsend to przyjaciel z dzieciństwa - uspokajała go pani
Lorrimer. I ściszonym głosem dodała: - Czyż nie wygląda
zabawnie? Zawiązanie tego fularu zajęło mu chyba Parę godzin.
Daniel uśmiechnął się z wysiłkiem. Wyraźnie widział, że pannie
Lorrimer ten niedorzeczny fular wcale nie przeszkadza. Z
zachwytem wpatrywała się w młodego Townsenda.
Kiedy zasiedli do stołu, sytuacja przybrała lepszy obrót. Barbara
była dobrze wychowaną panną, więc z uwagą słuchała, gdy Daniel
wychwalał zalety Juniper Park, i zadała mu nawet kilka pytań.
Przyszło jej do głowy, że skoro niewinny flirt z Jamesem może
skłonić pana Darke’a do oświadczyn, to ta sama taktyka zadziała
również w przeciwną stronę.
Daniel wstał od stołu przepełniony nadzieją. Jednak kiedy
wychodził, panna Barbara powiedziała:
- Dobranoc, panie Darke. Mam nadzieję, że będzie pan
zadowolony z Jupiter Place.
- Juniper Park - poprawił ją Daniel, marszcząc czoło. Dziewczyna
zachichotała, osłaniając usta dłonią.
- Oczywiście, ależ jestem niemądra. Daniel pomyślał, że gdyby
słuchała go z prawdziwym zainteresowaniem, zapamiętałaby
nazwę posiadłości.
Claude opuścił Verdun pod koniec września i całe dwa tygodnie
czekał w Paryżu na audiencję u Bonapartego. Do chateau de Flagy
przybył dopiero w połowie listopada. Zeskoczył z konia i oparł się
o zakrwawiony od wbijania ostróg bok zwierzęcia. Od szybkiej i
długiej jazdy bolały go wszystkie mięśnie, ale jednocześnie
rozpierała go radość. Spojrzał na zamek. Mój, pomyślał. Pewnego
dnia będzie mój.
- Mam nadzieję, że moja ciotka miewa się dobrze? - zapytał
stajennego.
Chłopak spojrzał na poranione boki konia i z satysfakcją pomyślał,
55
że pana Claude’a czeka nieprzyjemna niespodzianka.
- Pani miewa się dobrze - odparł głośno.
Claude, lekko utykając, skierował się do bocznego wejścia.
Z początku zamierzał od razu iść do kuzynki, ale rozmyślił się.
Kuzynka Hortense była damą o tradycyjnych poglądach i ceniła
sobie sztywne reguły, panujące na dworze Ludwika XIV. Nie
spodobałoby jej się brudne odzienie.
Godzinę później, wykąpany, ogolony i stosownie ubrany,
wkroczył do salonu pani de Flagy. Widząc go, odłożyła robótkę.
- A, Claude! - Uśmiechnęła się zdawkowo i podała mu rękę do
pocałowania. - Jeannette, przynieś nam trochę wina.
Służąca dygnęła i wyszła.
- Udało mi się, droga kuzynko.
Claude wręczył pani de Flagy oficjalny list, przypieczętowany i
podpisany przez Bonapartego.
- Znów jestem obywatelem francuskim.
Twarz pani de Flagy pozostała bez wyrazu. Claude rozejrzał się,
instynktownie sprawdzając, czy podczas jego nieobecności do
zamku nie zakradł się jakiś inny krewny i nie wszedł w laski
kuzynki.
Pani de Flagy przez chwilę patrzyła na list. Potem rzuciła go na
stół.
- Kiedy cię nie było, posłałam po twoją żonę i syna. - Na chwilę
zamilkła. - Oboje wyjechali z Verdun. - Claude otworzył usta, żeby
coś powiedzieć, ale kuzynka uciszyła go władczym ruchem ręki. -
Pojechali na północ, zapewne ich celem była Anglia. Trzeba
sprowadzić ich z powrotem.
Claude trzęsącą się dłonią odstawił kieliszek. Wrócili do Anglii?
Jak ma ich stamtąd sprowadzić? Francja prowadzi z Anglią wojnę.
Gdy tylko postawi stopę na angielskiej ziemi, aresztują go.
- Gdybyś przez swoją głupotę nie ożenił się z angielską
Protestantką, znalazłabym ci odpowiednią żonę we Francji -
Warknęła kuzynka Hortense. - A teraz jesteśmy skazani na tę
56
dziewczynę. Jeśli chcesz zostać moim spadkobiercą, musisz oboje
tu sprowadzić. Twój syn jest mi potrzebny, żeby zapewnić ciągłość
rodu. Przywieź ich tutaj, to załatwię ci zmianę nazwiska. Nie
będziesz się nazywał de Tessy, tylko de Flagy. Możesz dzień lub
dwa odpocząć przed podróżą.
- Ale...
- W drodze na wybrzeże będziesz się posługiwał swoimi nowymi
francuskimi dokumentami. Dam ci pieniądze, żebyś mógł
przekupić jakiegoś rybaka i przeprawić się do Anglii. Kiedy tam
dotrzesz, powiesz, że uciekłeś z Verdun.
Usadowiła się wygodniej w fotelu i wypiła łyk wina. Wiedziała, że
Claude zrobi, co mu każe, w obawie, że straci jej łaskę.
Claude nerwowo przełknął ślinę.
- Oczywiście, kuzynko. - Żeby diabli wzięli Cassandrę, przeklął w
duchu. Jak ona śmiała? Dobrze, pojedzie do Anglii, odnajdzie żonę
i postara się, żeby zapłaciła za wszystko, co mu zrobiła.
3
Daniel nie zasypiał gruszek w popiele. Jeśli panna Lorrimer chce
poślubić właściciela posiadłości, to on zapewni jej posiadłość. Na
pewno nie byłoby na to stać tego fircyka z monstrualnym fularem.
Cztery dni po proszonej kolacji siedział już z panem Briggsem w
jadalni w Juniper Park.
Przez cały ranek oglądali dom czy raczej to, co z niego zostało po
aukcjach. Deski podłóg, pokaleczone ćwiekami z obcasów i
poplamione przeżutym tytoniem, świadczyły o tym, że po śmierci
hrabiego przez te pokoje przewinęły się tłumy. Zawartość piwnic i
stajni sprzedano na jednej licytacji, lepsze obrazy, srebra i porcelanę
na drugiej. Zostało tylko to, co było zbyt duże lub zbyt staromodne,
żeby znaleźć amatora. Dom z większością mebli czekał na kupca.
Jadalnia była duża i proporcjonalna, z ozdobnymi gzymsami w
kształcie kiści winogron i rzeźbionym marmurowym kominkiem.
57
Blat długiego, mahoniowego stołu znaczyły ciemniejsze kręgi, tam
gdzie kiedyś ktoś postawił mokry kieliszek Porto lub brandy.
Dywan, niegdyś niewątpliwie piękny, w wielu miejsca był
poprzecierany niemal na wylot.
Pan Briggs przesunął palcem po zakurzonym stole.
- Pewnie zatrudni pan jakiegoś specjalistę do urządzenia tych
wnętrz. Można by było sprzedać kominek i te ciężkie framugi
drzwi, a w ich miejsce zamówić coś bardziej nowoczesnego.
- To może zaczekać - odrzekł Daniel. Panna Lorrimer się tym
zajmie, pomyślał. Nie chciał zatrudniać nikogo z zewnątrz, choćby
najsławniejszego. Tym samym ogłosiłby wszem i wobec, że jest
kompletnym parweniuszem.
Teraz, kiedy transakcja miała dojść do skutku, poczuł nagłe
zdenerwowanie. W Skipton szanowano go za to, kim jest,
doceniano, że wszystko osiągnął własnym wysiłkiem. Jego
bezpretensjonalny dom z szarego kamienia był urządzony prosto i
wygodnie. Co też mu przyszło do głowy, żeby zmienić się w kogoś,
kim wcale nie jest? Nie powinien też się oszukiwać, że Barbara
zaakceptuje Ruth i Toma. Jakim cudem subtelna, dobrze
wychowana panna mogłaby się pogodzić z istnieniem dwojga
nieślubnych dzieci, zaledwie kilka lat młodszych od niej? Że też
Matty nie mogła przeżyć jeszcze kilku lat, żeby jej dzieciaki zdążyły
się usamodzielnić.
Nie chciał ich odsyłać do szkoły z internatem, bo wtedy musiałby
je rozłączyć.
- Cena sprzedaży wynosi dziesięć tysięcy - ciągnął pan Briggs, nie
doczekawszy się odpowiedzi. - Moim zdaniem, jest zbyt wysoka.
Daniel wrócił do rzeczywistości.
- Zgadzam się. Dom wymaga wielu napraw, a ziemia jest
zaniedbana. - Niewątpliwie hrabia był próżniakiem, jak większość
ludzi z jego sfery. Spojrzał na mapę posiadłości i zauważył
niewielki obszar, obwiedziony czerwoną linią. - Co to jest?
- Ach, tutaj mamy mały problem. To Belvedere Tower, jedyna
58
pozostałość starego domostwa z czasów Tudorów.
Razem z otaczającymi ją siedmioma akrami gruntu została za
symboliczną opłatę wynajęta na dwadzieścia pięć lat krewnej
zmarłego hrabiego, niejakiej pannie Hampden.
- Czy to znaczy, że jest wyłączona z posiadłości?
- Obawiam się, że tak.
Pewnie mieszka tam jakaś wiekowa stara panna, pomyślał Daniel.
Niewątpliwie zgodzi się odsprzedać prawa do wynajmu. To
przecież niedorzeczne - mieć siedmioakrową dziurę w środku
posiadłości, na domiar złego tak blisko domu.
- Na wolnym rynku wieża i otaczający ją teren byłyby pewnie
warte piętnaście funtów rocznie - mówił dalej Briggs. - Może nawet
dwadzieścia. Jeśli zaproponuje jej pan, powiedzmy, czterysta
funtów, myślę że nie będzie się zastanawiać ani chwili.
- Mam nadzieję - burknął Daniel. Za te pieniądze mogłaby
wynająć mieszkanie w Bath, ulubionej miejscowości zdziwaczałych
staruszek. Daniel nie życzył sobie, żeby z wieży spoglądała na
niego jakaś zadzierająca nosa stara panna.
- Możemy tam pójść, jeśli pan sobie życzy - zaproponował Briggs. -
Porozmawia pan z nią. A ja skontaktuję się z panem Dunnem,
dobrze? Na początek zaproponuję mu siedem tysięcy i postaram się
nie dać więcej niż osiem i pół.
Daniel skinął głową.
Prace w Belvedere Tower znów się opóźniały. Wymiana desek
podłogi została odłożona, bo na kominie wykryto pęknięcia i trzeba
było je naprawić. W końcu uporano się ze wszystkim. Uzupełniono
dziury w tynku, ściany pomalowano na biało. Niewiele z dawnym
mebli ciotki Marii dało się uratować, większość była zniszczona
przez komiki i wilgoć, śle Cassandra ocaliła toaletkę, solidny stół i
dwa krzesła, które stały teraz w kuchni, obok pieca Rumforda.
Resztę mebli kupiła na licytacji w Juniper Park i wieża nareszcie
zaczęła wyglądać jak prawdziwy dom.
59
Następnym problemem było znalezienie odpowiedniej służby.
Cassandra wpadła na pomysł, żeby zatrudnić dziewczęta z
przytułku dla ubogich.
- Nie - sprzeciwiła się stanowczo pani Freese. - Trzeba je będzie
wszystkiego uczyć od początku. Nie masz pojęcia, jakie to
ignorantki!
- Trudno się dziwić. Co te biedne stworzenia mogą wiedzieć o
życiu w prawdziwym domu?
- Może zatrudnisz panią Wagstaff? Kiedyś pracowała w Juniper
Park i zna się na prowadzeniu gospodarstwa.
Pani Wagstaff, wdowa, mieszkała we wsi wraz z opóźnioną w
rozwoju córką Milcah. Biedna dziewczyna, o której wszyscy mówili
„głupia Milly”, za dnia była łagodna i spokojna, więc można było ją
zostawiać samą. Tylko nocami miała lęki i wymagała nadzoru.
Cassandra przemyślała propozycję pastorowej i postanowiła
zatrudnić panią Wagstaff jako kucharkę, ale przyjęła też do pomocy
dziewczynę z przytułku. Pani Wagstaff była zachwycona
propozycją. Miała przychodzić codziennie o ósmej rano i kończyć
pracę o szóstej po południu. Prudence, dziewczyna, którą
Cassandra wybrała wraz z panią Wagstaff, miała być służącą do
wszystkiego i zamieszkać u kucharki, do czasu zakończenia prac
remontowych w wieży.
Na koniec przyjęła również do pracy Jacoba Pottera, który kiedyś
pracował w stajniach Juniper Park, ale okulał po tym, jak kopnął go
narowisty ogier. Przez kilka lat z trudem zarabiał na utrzymanie,
wykonując najróżniejsze prace w posiadłości, i Cassandra zawsze
miała poczucie, że hrabia nie potraktował go dobrze. Jacob lubił
pracować na świeżym powietrzu - obiecał zająć się ogrodem
warzywnym ciotki Marii oraz wszelkimi koniecznymi naprawami i
posługami.
Wszystko zaczynało dobrze się układać. Spokój Cassandry burzyła
jedynie wiadomość, że niejaki pan Darke, bogaty właściciel
przędzalni i kupiec, złożył ofertę kupna posiadłości.
60
- Kupiec! - wykrzyknęła Cassandra do pani Freese, kiedy jadły
śniadanie na plebanii. - Mój stryjeczny dziadek w grobie się
przewraca.
- Wieś będzie miała pożytek, jeśli postąpi jak należy i zacznie
wydawać pieniądze na miejscowe produkty i usługi - zauważyła
łagodnie pastorowa.
- Właśnie, „jeśli” - stwierdziła sceptycznie Cassandra. Oczyma
duszy zobaczyła grubego, hałaśliwego prostaka mówiącego gwarą i
przeklinającego co drugie słowo. - Taki człowiek na pewno
wszystko będzie sprowadzał z miasta.
- Nie osądzajmy go przedwcześnie, moja droga. Należy docenić to,
że człowiek z nizin społecznych dzięki własnej pracy wspiął się tak
wysoko.
Cassandra skrzywiła się lekko. Dzięki Bogu, że niepodważalna
umowa gwarantowała jej wynajem Belvedere Tower. Wcale nie
musi spotykać się z tym panem. Jeśli ona nie będzie sprawiała mu
kłopotów, może i on odwzajemni się tym samym.
Po przybyciu do Belvedere Tower Cassandra zobaczyła, że
wszystkie jej rzeczy wniesiono do kuchni. Prudence, krzepka
dziewczyna o niebieskich oczach i gęstych, brązowych włosach,
szorowała właśnie półki, a pani Wagstaff i Jacob rozpalali w
nowym piecu. Gospodyni z radością stwierdziła, że nagrzewa się
bardzo szybko, choć włożyła do paleniska bardzo mało węgla.
- Kiedy się chce zwiększyć ogień, wystarczy otworzyć tę szufladkę
- objaśniał Jacob, który wcześniej dokładnie obejrzał Piec u
pastorostwa. - Dzień dobry, panno Cassandro - powitał ją. - Chce
pani otworzyć skrzynie, które przygotowała dla pani Bella?
- Zupełnie o nich zapomniałam. Tak, czemu nie?
W rogu kuchni stały trzy duże skrzynie. Wskazała na tę, na której
Bella koślawymi literami napisała kuchnia. Jacob podważył wieko, a
Prudence i kucharka zaczęły wyjmować przedmioty ze środka.
Wyglądało na to, że Bella jak burza przebiegła przez kuchnię w
Juniper Park i wzięła wszystkiego po trochu. Były tam rondle i
61
patelnie, miski, sita i waga z mosiężnymi odważnikami, noże
kuchenne, tarka do sera i czasomierz do gotowania jajek. W rogu
skrzyni wcisnęła nóż do wycinania gniazd nasiennych z jabłek,
zniszczone, ale nadające się do użytku łyżki kuchenne, kilka
szpikulców do pieczenia mięsa i wałek do ciasta. Na dnie skrzyni
leżały formy do pieczenia ciast, mięs i chleba.
Coraz więcej przedmiotów wyłaniało się ze środka. Każdy był
owinięty w stary numer „The Morning Post”. Po chwili nie było już
spod nich widać wyszorowanego do czysta blatu stołu.
- No, ta kokietka ma głowę nie od parady! - wykrzyknęła pani
Wagstaff. - Wszystko to bardzo się przyda. - Sprzęty pozostawione
przez lady Marię zardzewiały i nie nadawały się do użytku, oprócz
kilku fajansowych naczyń.
- Szkoda, że dopiero teraz przypomniałam sobie o tych
skrzyniach. - Cassandra poczuła lekkie wyrzuty sumienia. Miała
nadzieję, że Bella bezpiecznie dotarła do Londynu.
- Otworzyć pozostałe skrzynie? - zapytał Jacob. Widniały na nich
napisy porcelana i pościel.
- Na razie nie. Nie ma miejsca na te rzeczy. - Wskazała na
uginający się stół.
- No to ja wracam do ogrodu - zdecydował Jacob i wyszedł,
puszczając oko do Prudence. Zachichotała rozbawiona.
Cassandra poszła do pokoju na pierwszym piętrze, w którym
zamierzała urządzić salon. Robotnicy według jej instrukcji
pomalowali ściany na biało, jednak Cassandra postanowiła, że
spróbuje ozdobić je malowidłami ściennymi, na wzór fresków z
zamku de Flagy. Dwa dni temu odnalazła swój stary szkicownik,
przeniosła wzory na kratkowany papier i naszkicowała rysunki
węglem na ścianie. Postanowiła namalować średniowieczną scenę,
przedstawiającą Floresa i Blanchefleur, parę kochanków na tle
kwiecistego pejzażu. Na fresku było też mnóstwo innych rzeczy:
wiewiórki skakały po liściastych drzewach, króliki biegały wśród
kwiatów, smukły chart w nabijanej drogimi kamieniami obroży stał
62
u nogi Floresa, a Blanchefleur siedziała w otoczeniu dam, splatając
kwietne girlandy.
Wiedziała, że jej dzieło nie będzie doskonałe, ale postanowiła
przyłożyć się do pracy. Dzięki temu przynajmniej będzie miała co
robić w zimie i przy pracy trochę się rozgrzeje.
Poprzedniego dnia naszkicowała główne postacie i zarysy drzew.
Dzisiaj po raz pierwszy miała przystąpić do właściwego
malowania. Na starą suknię włożyła szeroki fartuch, włosy upięła
na czubku głowy i owinęła długim pasem materiału, tworząc coś
na kształt turbanu. Rozstawiła drabinę i zaczęła malować.
Czas mijał. Była tak pochłonięta pracą, że nie usłyszała pukania do
drzwi piętro niżej ani głosu Prudence, która powiadamiała kogoś,
że pani jest na górze.
Drzwi do salonu były uchylone, więc Daniel pchnął je lekko.
Zobaczył kobietę na drabinie. Stała odwrócona do niego plecami,
całą uwagę skupiając na malowaniu. Ta dziwna Postać nie mogła
być starszawą kuzynką hrabiego. Kosmyki włosów wymykały się
spod dziwnego nakrycia głowy, na rękach widać było ślady farby.
Co też ta kobieta tu robi?
Zakasłał, a kiedy to nie odniosło oczekiwanego skutku, zapukał do
drzwi.
Cassandra odwróciła się, zirytowana.
- Słucham? - odezwała się szorstko, nadal skupiona na malowidle.
- Czy mam przyjemność rozmawiać z panną Hampden?
Usłyszała ciepły, męski głos z lekkim akcentem. Zmarszczyła
brwi, westchnęła niecierpliwie, włożyła pędzel do słoika z wodą i
wytarła ręce w mokrą szmatkę.
- Tak - odparła krótko, schodząc z drabiny. - Kim pan jest? -
Zobaczyła mocno zbudowanego przybysza, który zdawał się
wypełniać sobą całe drzwi.
- Darke - przedstawił się Daniel, niemile zaskoczony jej
apodyktycznym tonem. - Jestem zainteresowany kupnem Juniper
Park.
63
A więc to ten prostacki właściciel przędzalni, domyśliła się.
Oczekiwała, że będzie miał silniejszy akcent, charakterystyczny dla
mieszkańców Yorkshire, jednak był on ledwie dosłyszalny.
- Słucham pana? - zapytała sucho.
Daniel wszedł do pokoju. Stojąca przed nim kobieta była
średniego wzrostu, miała zgrabną figurę - przynajmniej tak mu się
wydało, ponieważ większość przysłaniał obszerny fartuch - twarz o
mocnych rysach i wydatnych kościach policzkowych, ciemne brwi,
zdecydowanie zarysowany nos i stanowcze usta. Szare oczy
spoglądały na niego badawczo i wrogo.
- Rozumiem, że to pani jest najemcą tej wieży? - Zauważył, że nie
wyciągnęła do niego ręki na powitanie i bardzo mu się to nie
spodobało.
- Tak, to ja. - Jego nagłe pojawienie się nieprzyjemnie ją
zaskoczyło. Co on sobie o niej pomyślał? Zerknęła na swoje
ubrudzone farbą ręce, zaraz jednak przywołała się do porządku. Co
ją to w ogóle obchodzi? Energicznie wypłukała pędzel w wodzie.
- Chcę pani złożyć propozycję - oznajmił Daniel, coraz bardziej
zirytowany. Mogła przecież odnosić się do niego trochę grzeczniej.
- Interesuje mnie ta posiadłość, ale nie podoba mi się, że w samym
środku jest siedmioakrowa dziura, która nie należałaby do mnie.
- Nikomu by się to nie podobało - przyznała Cassandra. Starannie
wytarła pędzel i włożyła do starego kamionkowego dzbanka.
- Wydaje mi się, że czterysta funtów to godziwa cena. - Daniel
rozejrzał się po salonie. Co ona tu robi? Dlaczego maluje na ścianie
jakieś fantastyczne sceny?
- Bardzo godziwa. - Nie wiem, jakie ma wady, ale na pewno nie
jest skąpy, przyznała niechętnie w duchu.
- W takim razie wszystko już ustaliliśmy - stwierdził z ulgą Daniel.
A już zaczynał podejrzewać, że to wariatka. Okazało się, że wcale
nie jest taka zarozumiała, jak się spodziewał. Postanowił, że
wykaże się szczodrością i pomoże jej w przeprowadzce.
- Co ustaliliśmy? - Cassandra ściągnęła brwi.
64
- Że przyjmie pani czterysta funtów w zamian za unieważnienie
umowy najmu.
- Nic takiego nie powiedziałam. - Wzięła inny pędzel, zanurzyła w
niebieskiej farbie i odwróciła się do ściany. - Zgodziłam się, że
czterysta funtów to godziwa cena, ale moja odpowiedź brzmi „nie”.
Nie chcę się wyprowadzać.
- W takim razie, pięćset funtów - niecierpliwie zaproponował
Daniel. Cassandra westchnęła.
- Panie Darke, doskonale rozumiem, dlaczego pan chce, żebym się
wyprowadziła. Na pana miejscu też bym tego chciała, ale mam
dzierżawę na tę nieruchomość na dwadzieścia Pięć lat i nigdzie się
stąd nie ruszę.
Nieprzyzwyczajony do oporu. Daniel wpadł w złość.
- Kim pani w ogóle jest? - zapytał gniewnie. - Myślałem, że jest
pani krewną hrabiego.
- To był mój stryjeczny dziadek. Wychowałam się w Juniper Park
razem z siostrą.
- Dokładnie przyjrzę się tej umowie najmu i jeśli tylko znajdę jakąś
usterkę, unieważnię ją - zagroził.
- Ta umowa nie ma usterek - odparowała z satysfakcją Cassandra.
Daniel odwrócił się na pięcie, a ona dodała słodko: - Proszę uważać
na schodach, niektóre stopnie są bardzo wydeptane.
Usłyszała jakiś hałas i stłumione przekleństwo. Najwyraźniej gość
się potknął i musiał się chwycić barierki.
- A nie mówiłam! - krzyknęła za nim.
Pan Dunn, wykonawca testamentu hrabiego, chciał jak najszybciej
pozbyć się Juniper Park. Po ożywionej wymianie listów zgodził się
na proponowaną przez Daniela cenę ośmiu i pół tysiąca funtów.
Wszelkie formalności Daniel pozostawił Briggsowi i nakazał mu
pozbyć się panny Hampden, nawet za cenę sześciuset funtów.
Potem wrócił na północ.
Następnym zadaniem, jakie sobie wyznaczył, było zdobycie ręki
65
panny Barbary Lorrimer.
Uzzell, dawniej leśniczy hrabiego, teraz pana Darke’a, włożył
płaszcz i czapkę, wziął latarnię i kij z kąta, burknął do żony, żeby
na niego nie czekała, i wyszedł. Był solidnie zbudowanym
mężczyzną pod sześćdziesiątkę, nosił bryczesy i buty zapinane na
klamry. Starannie zamknął za sobą drzwi i skierował się do stajni,
gdzie parobek, Johnny Timms, osiodłał już gniadą Betty i
przytroczył do siodła skórzane sakwy.
Leśniczy skinął głową.
- Idź do łóżka, chłopcze. Nie czekaj na mnie. Johnny otarł czoło i
wyszedł ze stajni. Był nieśmiałym trzynastolatkiem, jego matka
była powszechnie znaną w wiosce awanturnicą. Dzieciństwo
Johnny’ego upłynęło głównie na uchylaniu się przed razami.
Bardzo się ucieszył, kiedy pan Uzzell zaproponował mu pracę,
chociaż i od niego czasami obrywał, jeśli nie ruszał się dość szybko.
Kiedy wszedł do domu, pani Uzzell podniosła wzrok znad
robótki.
- Pan odjechał - powiedział chłopak. Skinęła głową.
- Przynieś więcej drewna i sprawdź, czy wystarczy wody na rano.
Była chudą, znękaną troskami kobietą. Bała się, że mąż końcu
napyta sobie biedy. Ostatnimi laty zadawał się z bandą
kłusowników z Londynu. Odkąd hrabia zaczął popadać w długi i
tracić kontrolę nad swoją posiadłością, Uzzell często znikał w nocy,
wdając się w jakieś podejrzane sprawki.
Oczywiście, jako leśniczy zawsze mógł się wytłumaczyć, że
nocami dogląda interesów swojego pracodawcy i pilnuje, żeby nikt
ze wsi nie kłusował, ale pani Uzzell dobrze wiedziała, że olbrzymia
liczba królików, zajęcy, bażantów, a czasami nawet Jakiś jeleń,
trafiała z tych lasów prosto na londyńskie stoły, jej mąż zaś chował
do kieszeni solidną prowizję.
Jeśli go złapią, będzie mu groziła deportacja lub nawet szubienica.
Każdy we wsi trochę kłusował. To przecież zrozumiałe, że skoro
66
króliki podjadają farmerom marchew i sałatę, trzeba zastawiać na
nie sidła. Nie było to zgodnie z prawem, ale hrabia nie karał
winnych, jeśli zachowywali umiar i dyskrecję. W lesie nadal nie
brakowało zwierzyny, dzięki czemu polowania były udane, więc
cieszył się, że farmerzy czasami zjedli pożywniejszy obiad bez
strachu przed aresztowaniem. Zimy bywały srogie, ludzie musieli
coś jeść.
Jednak działalność Uzzella to było coś zupełnie innego.
Przyjeżdżali do niego dwaj mężczyźni z Londynu, zostawiali wóz
przy starej chacie wypalaczy węgla drzewnego, a o świcie wywozili
stosy zwierzyny, ukryte pod workowym płótnem. Jeden z nich
uderzył pałką w głowę Billy’ego Jacksona, kiedy ten zastawiał nocą
własne sidła - a wszyscy wiedzieli, że Billy ma chorą żonę i troje
dzieci do wyżywienia.
Pani Uzzell nie miała odwagi, żeby z kimś o tym porozmawiać,
choć wiedziała, że powinna. Nie wspomniała nic nawet
Johnny’emu i nie wiedziała, czy chłopiec się czegoś domyśla.
- Na kuchni znajdziesz trochę duszonego mięsa - powiedziała.
- Dziękuję - z wdzięcznością odrzekł Johnny. Po jakimś czasie
wyprawiła chłopca do łóżka - spał w pomieszczeniu nad stajnią, w
pewnej odległości od domu - a sama siadła przy dogasającym
kominku. Co miała zrobić? Nie podobali jej się ci dwaj osobnicy z
Londynu, choć mąż bardzo uważał, żeby nie miała okazji dobrze
im się przyjrzeć. Jeden z nich, człowiek ze złotym zębem, bił
swojego psa tak mocno, że biedne zwierzę skomlało z bólu.
W końcu zasnęła w fotelu i obudził ją dopiero podmuch zimnego
powietrza, który dwie godziny później wdarł się przez otwarte
drzwi. Wrócił Uzzell.
- Mówiłem ci, żebyś poszła spać. - Oparł strzelbę o ścianę i zdjął
płaszcz.
- Martwiłam się, Matt.
- Robiłem, co do mnie należy i tyle.
- Ale Matt...
67
Uzzell mówił dalej:
- Dziś prawie udało mi się przyłapać Joego Appleby. - Wyciągnął
w jej stronę nogę, żeby mu zdjęła zabłocony but. - Nic przy sobie
nie miał, ale wiem, że gdzieś ukrył zająca. Powiedziałem mu, że
jeśli kiedyś go złapię, zostanie wysłany do Botany Bay.
- Hrabia wcale by sobie tego nie życzył - stwierdziła pani Uzzell z
przekonaniem. Zdjęła mężowi drugi but i wytarła ręce w
ściereczkę. Lubiła Joego Appleby, który czasami przynosił jej trochę
owoców tarniny lub grzybów.
- Ale stary hrabia nie żyje, prawda? Nowy pan jest inny. Nie wie,
jak postępował hrabia, a ja nie mam zamiaru mu o tym mówić.
Zrobi to, co mu doradzę. To przecież zwykły dorobkiewicz.
Uzzell przelotnie widział Daniela, który zrobił na nim
Krążenie kogoś, kto łatwo da się wodzić za nos. Mimo to kłaniał
mu się uniżenie. Wiedział, że jeśli nie rozdrażni pana Darke’a,
nadal będzie mógł sprzedawać dziczyznę do Londynu.
Dwa dni później, w Skipton, Jessie, pokojówka pani Lorrimer,
wzięła od Daniela wizytówkę i powiedziała:
- Dzień dobry panu. Proszę chwilę zaczekać, sprawdzę, czy
panienka jest w domu. - Z bijącym z przejęcia sercem pomknęła na
górę. Pan Darke tutaj, sam, po południu. Na pewno przyszedł się
oświadczyć pannie Barbarze! Matka natychmiast zaciągnęła
Barbarę do sypialni.
- Różowa jedwabna suknia. Szybko. Za chwilę tu wrócę.
Podenerwowana Jessie wzięła od Daniela płaszcz i kapelusz i
zaprowadziła go do salonu, z którego przed chwilą wyszła matka z
córką.
- Panna Lorrimer wkrótce do pana dołączy - powiedziała z
uśmiechem i tak szybko wybiegła z pokoju, że zapomniała
zaniknąć za sobą drzwi.
Daniel wsunął palec pod ciasny kołnierzyk. Nagle poczuł, że jest
zdenerwowany. Przypomniała mu się nieprzyjemna chwila sprzed
68
wielu lat, kiedy prosił pana Moore’a o podwyżkę. Trząsł się wtedy
ze zdenerwowania, chociaż wiedział, że zasługuje na lepsze
wynagrodzenie.
Z góry, z sypialni Barbary, dochodziły odgłosy gorączkowej
krzątaniny i czegoś, co przypominało gwałtowną kłótnię. Daniel
wiedział, że nie powinien tego robić, ale cicho podszedł do
otwartych drzwi i wymknął się na korytarz. Usłyszał przerywane
szlochaniem słowa Barbary:
- Mamo, wysłuchaj mnie, proszę!
- Już dość się nasłuchałam! Wiesz, jaka jest nasza sytuacja. Nie
wolno ci odrzucić jego oświadczyn!
- On jest taki stary! Mógłby być moim ojcem!
- Bzdura. Ma dopiero trzydzieści dziewięć lat. Jest dokładnie w
moim wieku.
- To dlaczego ty za niego nie wyjdziesz? Nie mam nic przeciwko
temu.
- Barbaro! Zachowujesz się jak dziecko. Wstań... Weź głęboki
oddech. Już lepiej.
- Przypomina mi niedźwiedzia. A poza tym ma okropne maniery.
Przy kolacji zauważyłam, że nie wie, którego widelca użyć.
Pani Lorrimer westchnęła zniecierpliwiona.
- Jego maniery nie są nienaganne, ale ty się zajmiesz ich
szlifowaniem.
- Nie jestem guwernantką!
Daniel nie chciał dalej słuchać. Zdjął z wieszaka płaszcz i kapelusz
i ruszył do wyjścia. Na ulicy zauważył, że cały się trzęsie z gniewu i
poniżenia. „Jego maniery nie są nienaganne, ale ty się zajmiesz ich
szlifowaniem”. A potem: „Nie jestem guwernantką!” Był tak
wściekły, że kiedy mijał drewniany słupek do przywiązywania
koni, kopnął go tak mocno, że rozpadł się w drzazgi.
Pięć minut później ubrana w różowy jedwab Barbara z chłodną i
opanowaną miną weszła do salonu, rozciągając usta w
wymuszonym uśmiechu. Z niedowierzaniem omiotła pokój
69
spojrzeniem i podbiegła do okna. W oddali zobaczyła idącego
szybkim krokiem Daniela. Gdy zniknął za rogiem, dziewczyna
opadła na najbliższy fotel i wybuchnęła płaczem. Odczuła wielką
ulgę.
Jeśli coś się zdarzyło na północnym wybrzeżu Francji, Abednego
Breague prędzej czy później musiał się o tym dowiedzieć. We
wszystkich portach od Ostendy po Etaples roiło się od cieśli
okrętowych i żołnierzy. Abednego starał się oszacować jak
najdokładniej, ile budowano brygów, kanonierek i szalup i jakie
miały uzbrojenie. Każdy port stanowił zagrożenie i Anglii, więc
Abednego miał je wszystkie na oku.
Jego pojawienie się w Dieppe nie było przypadkowe. Pewien pieg
doniósł mu, że podróżująca z córką pani Tait wypytuje się o łódź, a
towarzyszy jej jakaś inna Angielka z dzieckiem. Do zawodowej
ciekawości dołączyła się naturalna potrzeba pomagania rodakom.
Dzięki temu po jakimś czasie pan Sidney Smith dowiedział się, że
Claude de Tessy sprzymierzył się z Bonapartem.
Abednego był jednym z wielu agentów brytyjskich, działających
we Francji, ale ze względu na to, że mówił po bretońsku Jak
rodowity Bretończyk, stał się wyjątkowo użyteczny. W listopadzie
pan Smith znów wysłał go do Francji. Angielska blokada Brestu
okazała się jedynie połowicznym sukcesem.
Abednego miał sprawdzić, w jakim stopniu pokrzyżowała ona
plany Bonapartego. W Bretanii łatwo mógł porozmawiać z
miejscowymi ludźmi i dowiedzieć się, co się dzieje.
Bretania była również idealnym miejscem dla kogoś, kto chciał się
przeprawić przez kanał i szukał życzliwego rybaka niezadającego
zbędnych pytań. Przyczyniła się do tego wieloletnia tradycja
przemycania różnych towarów do Devonu i Konwalii.
Pewnego ranka Abednego rozmawiał ze swoim kuzynem.
- Ktoś chce dziś ze mną przepłynąć kanał - powiadomił go Josse. -
Dobrze płaci. To pewnie ktoś ważny.
70
Abednego podniósł wzrok znad sieci rybackiej, którą właśnie
naprawiał.
- Tak? A podał jakieś nazwisko?
- Mówi, że nazywa się Tessy.
- Tessy - z namysłem powtórzył Abednego. Nie umiał czytać ani
pisać, ale jego ustne sprawozdania zawsze były przejrzyste jak
kryształ i niezwykle dokładne. Po chwili przypomniał sobie, gdzie
słyszał to nazwisko.
- To szpieg? - zaniepokoił się kuzyn. - Chcesz, żebym go wrzucił
do wody?
Abednego pokręcił głową.
- Najpierw trzeba sprawdzić, z kim się skontaktuje.
Josse skinął głową.
- Odbijamy z wieczornym odpływem.
W czasie podróży przez Francję Claude zwracał czujną uwagę na
to, z kim rozmawia. Chociaż miał już francuskie dokumenty,
zdawał sobie sprawę, że minister policji Gouche ma wszędzie
swoich szpiegów i że każdy podejrzany o kontakty z wrogiem
natychmiast jest rozstrzeliwany. Nie był pewien, czy jakiś
podejrzliwy oficer policji nie zacznie powątpiewać w jego historię.
Claude nie był jednak człowiekiem spostrzegawczym i kiedy
znalazł się na łodzi, nie zwracał najmniejszej uwagi na towarzyszy
podróży, tylko siedział otulony płaszczem i wpatrywał się w
morze. Gdzie powinien najpierw się skierować? Czy odegrać rolę
zatroskanego męża i odwiedzić państwa Sayers? Na pewno wiedzą,
gdzie jest Cassandra z synem. A może lepiej tego nie robić? Richard
Sayers mógłby powiadomić władze o jego obecności.
Nie, rozważniej będzie pojechać do Juniper Park i tam się czegoś
dowiedzieć. Przecież chodziło mu nie o żonę, tylko o syna. Kiedy
odzyska Maurice’a, Cassandra sama za nim pojedzie. Będzie
musiała. Choć nie odpowiadała mu jako żona, wiedział, że bardzo
kocha dziecko.
Noc była pochmurna, w sam raz na kontrabandę, toteż i nie
71
wydarzyło się nic nieprzewidzianego. Na pół mili przed
wybrzeżem zatrzymał ich angielski kuter i zabrał kilka skrzynek
towaru. Claude i Abednego również przesiedli się na jego pokład.
Claude wreszcie zauważył, że na łodzi jest jeszcze jakiś pasażer.
- Ty też wychodzisz na brzeg? - spytał z niepokojem.
- Tak, panie. Pochodzę z tych stron. Jestem wędrownym
handlarzem.
- Co, u diabła, robiłeś we Francji? - Przyjrzał mu się podejrzliwie,
starając się przebić wzrokiem ciemności, ale towarzysz podróży
miał na głowie kaptur i nie można było zobaczyć jego rysów.
- Przemycam koronki i inne rzeczy, ku radości dam. Claude
natychmiast stracił zainteresowanie nieznajomym.
Podniósł kołnierz płaszcza, bo zaczęło padać. Boże, co za okropny
kraj.
- Będzie pan chciał złapać dyliżans? - zapytał Abednego. - Jadę aż
do Exeter i znam te strony jak własną kieszeń.
- Ile to będzie kosztowało?
- Słyszałem, że uciekł pan z Verdim. Dżentelmen uciekający przed
Bonapartem nic nie zapłaci. Ale szybciej byłoby, gdyby wynajął pan
konie. Inaczej trzeba będzie przejść piechotą prawie dwadzieścia
kilometrów.
Claude skinął głową.
Nietrudno było go skłonić do rozmowy. Żywił typową dla
francuskiej arystokracji pogardę dla pospólstwa i nawet przez myśl
mu nie przeszło, że Abednego mógłby być nie tym, za kogo się
podawał.
Claude przedstawił mu swoją wymyśloną historię: uciekł z
Verdun i wraca do domu, do żony i syna. Nie był pewien, gdzie
teraz jest jego rodzina, ale miał nadzieję, że czegoś się dowie od
stryjecznego dziadka żony, mieszkającego w okolicach wioski Little
Hampden.
Abednego zareagował prawidłowo. Odprowadził go na stację
dyliżansów w Exeter, a sam pośpieszył do hotelu Foote, gdzie
72
zatrzymywały się dyliżanse pocztowe. Dyliżans pocztowy był
szybszy niż dyliżanse kursujące regularnie na tej trasie.
Zatrzymywał się tylko po to, żeby zabrać pocztę, i docierał do
Londynu w imponującym czasie osiemnastu godzin. Abednego,
jako agent rządowy, mógł dowolnie korzystać z tego środka
transportu.
Zamierzał wysiąść w Bagshot, złapać tam kolejny dyliżans i
dotrzeć do Farnham. Stamtąd miał już blisko do celu. Tam też
wynajmował osła, który niósł jego towary. Bardzo chciał
porozmawiać z Cassandrą, zanim przybędzie jej mąż.
Cassandra nadal urządzała swoje mieszkanie w wieży. Pan Darke
wyjechał i nikt nie wiedział, dokąd się udał. Miała nadzieję, że
transakcja nie dojdzie do skutku. Doszła do wniosku, że to gbur.
Nie spodobał jej się. Jeśli mu się wydawało, że się jej pozbędzie dla
własnej wygody, to się srodze pomylił. Wykończyła malowidło
przedstawiające Floresa i Blanchefleur, a w przypływie inwencji
umieściła w rogu karykaturę pana Darke’a, przedstawiającą go jako
łasicę. Zadowolona z rezultatu, z przyjemnością spoglądała na
swoje dzieło.
Pani Wagstaff nauczyła się obsługiwać nowy piec i wszyscy
powoli przywykli do życia w Belvedere Tower.
Przy rozpakowywaniu skrzyni z napisem porcelana, Cassandrą
miała trochę wyrzutów sumienia. Zdawała sobie sprawę, że
zawartość powinna być wystawiona na licytację wraz z resztą
cennej zastawy. Na samym wierzchu znalazła serwis do herbaty.
Prudence aż splotła z zachwytu dłonie i zawołała:
- Och, panno Cassandro! Jakie to śliczne! Nawet w środku filiżanki
jest kwiatek! - Kiedyś widziała serwis do herbaty, którego używał
dyrektor przytułku, kiedy przyjmował wizyty dam, i do tej chwili
uważała, że był najpiękniejszy pod słońcem. Teraz jednak zmieniła
zdanie.
- Ładny, prawda? - zgodziła się Cassandrą. Zamówiła go tuż
73
przed wyjazdem do Worthing na brzemienne w skutki odwiedziny
u siostry. Dostarczono go już po jej ślubie i nadal spoczywał w
oryginalnym opakowaniu.
Pod spodem, starannie zawinięty w gazety i szmatki, znajdował
się niezwykle drogi serwis obiadowy z porcelany z Sevres, ślubny
prezent dla prababki Cassandry. W skrzyni znalazła Jeszcze
niebiesko-złoty serwis do codziennego użytku, o nieco przetartych
zdobieniach. Na samym dnie leżały srebrne patery do owoców,
sosjerki i zawinięte w ściereczki srebrne sztućce. W zakamarkach
utknięto różne drobiazgi: solniczki, figurki Porcelanowe i
kryształowe wazony.
- To jest jak jaskinia Aladyna! - zachwycała się Prudence. - I sporo
to wszystko warte - zauważyła pani Wagstaff.
- Wiem - odrzekła Cassandra. - Trzeba to było raczej wystawić na
licytacji.
- Co też pani opowiada! - zaprotestowała gospodyni. - To
wszystko się pani należy. Jest pani krewną hrabiego i przez tyle lat
prowadziła mu dom.
- Otworzymy trzecią skrzynię? - błagalnie zapytała Prudence.
Oczy jej błyszczały, kiedy patrzyła na napis pościel.
- Wątpię, żebyśmy znalazły tam coś równie wspaniałego, ale jeśli
chcesz, to otwórz - zgodziła się Cassandra.
Prudence natychmiast przystąpiła do dzieła. Znalazła w skrzyni
tuzin kompletów prześcieradeł, powłoczki na poduszkę, a także
obrusy i ściereczki. Na samym dnie leżała szkatułka z kości
słoniowej, inkrustowana macicą perłową.
- Klejnoty! - wykrzyknęła dziewczyna. Cassandra roześmiała się.
- Niestety, nie. To tylko szkatułka, w której moja prababka
przechowywała guziki. - Odchyliła wieczko. - Widzisz, tylko
guziki.
- Ale jakie śliczne - zachwyciła się Prudence.
- Rzeczywiście. - Cassandra wyjęła srebrny guziczek w kształcie
kwiatka, ze środkiem z macicy perłowej. - Proszę, weź to, Prue.
74
Przyszyjesz go do wstążki i będziesz miała naszyjnik.
Służąca z szacunkiem wzięła guzik do ręki. Nagle wybuchnęła
płaczem.
- Co się z tobą dzieje, dziewczyno? - zdziwiła się gospodyni.
- Jeszcze nigdy nie dostałam prezentu!
Pani Wagstaff poklepała ją po ramieniu.
- Schowaj go gdzieś w bezpiecznym miejscu, a potem wracaj.
Pomożesz mi przy warzywach.
Nigdy nie dostała prezentu, powtórzyła w myślach Cassandra.
Biedne stworzenie.
Tego popołudnia przez wioskę Little Hampden przejechał jakiś
mężczyzna w połatanej kurtce i zniszczonym kapeluszu z szerokim
rondem. Prowadził objuczonego pakunkami osła.
- Handlarz! Handlarz! - krzyczały wiejskie dzieci, wybiegając z
domów. - Abednego przyjechał! Abednego rozłożył towar i zaczął
nawoływać:
- Mam wszystko, czego wam trzeba! - zachwalał swoje towary.
Zaciekawione matki z zawiniętymi w ciepłe szale dziećmi na
rękach tłoczyły się wokół niego. W wiosce na ogół niewiele się
działo i wszystko, co przerywało monotonię i mogło dać temat do
plotek, było mile widziane. Ludzie nie mieli wiele pieniędzy, ale
niejednemu udało się wysupłać kilka pensów na kawałek wstążki
czy paczkę igieł i szpilek. Niektóre kobiety z żalem dotykały
koronek; od razu poznawały, że to towar doskonałej jakości.
- Co się dzieje w wielkim domu? - zapytał Abednego, puszczając
oko do jednej z dziewcząt.
- Nic nie słyszałeś? Hrabia nie żyje. A panna Cassandra
zamieszkała w Belvedere Tower. Właśnie się urządza, więc może
będzie czegoś potrzebować.
Abednego złożył towar, objuczył nim osła i ruszył dalej.
Cassandra stała właśnie przed domem, nadzorując wnoszenie
dywanu, kiedy zjawił się Abednego. Uśmiechnęła się szeroko.
75
- Witaj, Abednego. - Handlarz dotknął brzegu kapelusza i
znacząco spojrzał na Jacoba i Prudence. - Zaprowadź swojego osła
do stajni - powiedziała i dodała: - Jacob, Prue, zanieście dywan do
mojej sypialni. Zaraz tam do was dołączę. Kiedy byli już w stajni,
zwróciła się do przybysza:
- Bardzo się cieszę, że cię widzę. Właściwie jeszcze ci nie
podziękowałam.
- Mam dla pani wiadomość. Zmierza tu pani mąż.
- Mój mąż? - Chwyciła za słupek boksu, jakby się bała, że upadnie.
Abednego wyjaśnił jej sytuację.
- Przyjechał po panią i po dziecko - zakończył. - Twierdzi, że
uciekł z Verdun.
- Przecież mu napisałam, że synek nie żyje! - krzyknęła Cassandra.
- Sam wiesz. - Napisała list, kiedy była już u siostry, a handlarz
obiecał, że dostarczy go bezpiecznie do Francji.
- Josse miał go wysłać - potwierdził Abednego. - To solidny
człowiek.
Niestety, agent ministra Fouche odebrał mu list, uznając, że jest
podejrzany, toteż wiadomość nigdy nie dotarła do celu.
Cassandra zastanawiała się, co też mogło się zdarzyć. Czyżby pani
de Flagy wyrzuciła Claude’a z zamku? Może Bonaparte mu
odmówił? Ciekawiło ją też, jaką rolę w tym wszystkim odgrywa
Abednego. Skąd o wszystkim wie? Zbieg okoliczności był raczej
mało prawdopodobny.
- Na pewno jesteś głodny - zagaiła, żeby zyskać czas do namysłu. -
Jeśli chcesz, pani Wagstaff da ci coś do jedzenia, Wciąż jeszcze
mieszkamy w prowizorycznych warunkach, więc nie wiem, co jest
na kolację, ale na pewno coś się znajdzie.
- Osiołek potrzebuje wody - powiedział Abednego, poklepując
zwierzę po grzbiecie. Odpiął torby z towarem, zdjął z osła siodło i
przykrył go starą derką.
- Jak widzisz, w stajni nic nie ma, ale możesz przywiązać go na
zewnątrz, żeby pożywił się trawą. Prue przyniesie wodę. -
76
Wiedziała, że i tak nie udałoby się utrzymać dziewczyny z dala od
towarów Abednego.
Wróciła na górę, żeby sprawdzić, czy dywan został dobrze
rozłożony.
- Spodziewała się pani przyjazdu Abednego, panno Cassandro? -
zaciekawił się Jacob.
- Pomógł mi wydostać się z Francji.
- Na pewno trudni się też przemytem. - Jacob z satysfakcją skinął
głową. Zawsze go ciekawiło, skąd handlarz ma francuskie koronki.
Zapewne jeszcze czymś, dodała w duchu Cassandra. Ciekawe,
dlaczego Claude chce się z nią spotkać? Czego chce? Czy może ją
zmusić do powrotu do Francji?
Poczuła, że wcale nie jest tu już bezpieczna.
Ruth i Tom Lawson, którzy nagle, przez kaprys ojca, stali się
panną i paniczem Darke, siedzieli ubrani w nowe stroje w
podróżnej dwukółce; ich kufry jechały na dachu pojazdu. Zmierzali
na południe, do nowego domu.
Wszystko stało się tak szybko, że nadal byli trochę oszołomieni.
Niespodziewanie znaleźli się w domu ojca w Skipton. a wokół nich
uwijali się krawiec i krawcowa, biorąc miary, rozwijając bele
materiału i upinając na nich nowe ubrania.
- Czy nie powinniśmy nosić żałoby, proszę pana? To znaczy...
ojcze? - nieśmiało zapytała Ruth.
- Nie sądzę - odparł stanowczo Daniel. Bał się, że żałobna czerń
ubrań dzieci zaszkodzi mu w rozpoczęciu nowego życia w Skipton.
- Uważam, że żałoba to sprawa prywatna.
Tydzień później jechali na południe.
- Gdzie jedziemy? - ośmielił się zapytać Tom. Miał na sobie
beżowe, zapinane wysoko spodnie i ciasny, granatowy surdut, w
którym było mu wyjątkowo niewygodnie. Na dodatek gniotły go
buty.
- Kupiłem posiadłość w Surrey. Nazywa się Juniper Park i właśnie
77
tam zamieszkamy.
Ruth również było niewygodnie. Podobała jej się nowa podróżna
suknia i peleryna z futrzaną mufką, ale po raz pierwszy w życiu
miała na sobie gorset, w którym nie mogła swobodnie oddychać.
Rano, kiedy wyruszali. Daniel polecił woźnicy:
- Jedź ostrożnie, panna i panicz Darke nie są przyzwyczajeni do
takich podróży i nie chcę, żeby się pochorowali. Przed nami długa
droga.
Panna i panicz Darke? Ruth zawsze myślała o sobie jako o Ruth
Lawson. Teraz już nie była pewna, kim jest.
- Czy... czy naprawdę jestem panną Darke? - zapytała.
- Tak. Od dzisiaj oboje nazywacie się Darke.
Ruth Darke. Powtarzała w myślach nowe nazwisko. Brzmiało
dziwnie i wydawało jej się za krótkie.
Daniel spojrzał na dzieci. Biedne stworzenia, pomyślał, takie
wystraszone i zagubione. Wszystko, co znały, nagle znikło, a on nie
miał zamiaru tłumaczyć, co się stało u pani Lorrimer i dlaczego
zdecydował się na taką zmianę planów. Sam nie był pewien,
dlaczego to zrobił, wiedział tylko, że ma dość Skipton i chce się
stamtąd wynieść. To, że zabrał ze sobą dzieci, jakoś wyszło samo.
Nathan Levy, który był właścicielem kilku przędzalni w pobliskim
Ilkley, zgodził się pokierować jego fabryką. Podpisali umowę i
Danielowi pozostało tylko wynająć dom, porządnie ubrać dzieci i
wyjechać.
- Lepiej będzie dla nas wszystkich, jeśli zaczniecie uchodzić za
moje prawowite potomstwo - ciągnął Daniel. - Nie chcę, żebyście
kłamali, ale od dziś zakładamy, że wasza matka była moją żoną.
Tom zmarszczył brwi.
- A ciocia Kitty?
- Nie komplikujmy spraw. Ze względu na zdrowie matki
mieszkaliście w domu na wsi, a ja odwiedzałem was, kiedy tylko
mogłem.
- Więc wszystko jest tak, jak było, tylko trochę inaczej? - upewniał
78
się zdezorientowany chłopiec.
- Właśnie.
- Aha. - Namyślał się przez chwilę. - A czy w nowym domu będę
mógł mieć psa?
- A czemu nie?
Tom rozluźnił się i poruszył palcami w nowych butach. Zrobiły się
trochę wygodniejsze.
- Będę musiała być damą? - zaniepokoiła się Ruth.
- Tak. Oboje będziecie musieli nauczyć się nowych zasad, ale
szybko do tego przywykniecie.
- Jaki jest nasz nowy dom? - zapytał chłopiec. - Taki duży jak ten w
Skipton? - Nie spodobała mu się wzmianka o nowych zasadach, ale
jeśli będzie miał psa, to jakoś to wytrzyma.
- O wiele większy. Ma dwanaście sypialni, nie licząc pokojów dla
służby.
- Dwanaście sypialni! - Oczy Toma zrobiły się okrągłe. Kto w nich
będzie spał?
Oczyma duszy Ruth ujrzała tłum nadętych dam, spoglądających
na nią z góry i szepczących do siebie: „Ona tylko udaje damę, to
wszystko kłamstwo”. Wciśnięta w kąt dwukółki, tęskniła za
przytulnym, znajomym domkiem na wsi. Nigdy nie Przyzwyczai
się do tego nowego życia.
Daniel popatrzył w pełne obaw oczy i widział Meg, ostatniego
dnia w rodzinnym domu, kurczowo trzymającą lalkę, Przerażoną
tym, że za chwilę zabiorą ją do przytułku. Nie chciał mieć dzieci.
Były dla niego kłopotem, dodatkowym obciążeniem, ale
przynajmniej wiedziały, skąd się wywodzi. Przed nimi nie musiał
niczego udawać.
- Czy w tym domu są lochy? - zaciekawił się Tom. Może dom
będzie podobny do zamku w Skipton? Daniel roześmiał się.
- Nie, ale w pobliżu jest stara wieża, w której mieszka czarownica.
- Czarownica! Lata na miotle?
- Prawdopodobnie. - Z przyjemnością zrobiłby z panny Hampden
79
czarownicę. Polecił Briggsowi, żeby jeszcze raz złożył jej
propozycję. Niestety, nie chciała się wyprowadzić nawet za sześćset
funtów.
- Czy ona mieszka bardzo blisko? - Ruth zacisnęła ukryte w mufce
dłonie.
- Nie bardzo. Nie musicie się jej bać, nie skrzywdzi was. Ta
odpowiedź nie uspokoiła Ruth. Skąd ojciec może to wiedzieć?
Tej nocy Cassandrze przyśnił się koszmar. Claude zbliżał się do
niej z nożem w ręku. Chciała uciekać, ale stopy grzęzły jej w błocie,
a on był coraz bliżej. Czuła jego oddech na karku. Obudziła się z
głośno bijącym sercem i nawet światło świecy nie przegoniło jej
lęku.
Następnego ranka starała się myśleć racjonalnie. Co Claude może
jej zrobić? Maurice nie żyje. Jeśli mąż zechce się z nią rozwieść,
chętnie się zgodzi. Od czasu rewolucji rozwody stały się we Francji
łatwiejsze do uzyskania. Doszła do wniosku, że nie warto dłużej się
nad tym zastanawiać. Lepiej wrócić do malowania.
Włożyła fartuch, upięła włosy, zawinęła turban na głowie i starała
się skupić na pracy, ale nie mogła. Po kilku błędach, przez które
Blanchefleur zaczęła zezować, a królik zyskał piątą nogę, doszła do
wniosku, że zajmie się inną sceną. Malowidło na przeciwległej
ścianie miało przedstawiać scenę z Eneidy Boccaccia. Tezeusz,
zdobywszy rękę królowej Amazonek, Hipolity, wracał to Teb wraz
z jej siostrą, Emilią. Postanowiła namalować główne postacie
wysiadające w porcie na ląd. W oddali miały wznosić się wieże
Teb. Zdecydowała, że będą przypominały wieże zamku de Flagy,
ale żeby nie wyglądały tak ponuro i przygnębiająco, namaluje je w
różowych i złocistych barwach.
Rozrysowała już tę scenę na kratkowanym papierze, a teraz
zamierzała naszkicować ją węglem na ścianie. Była to praca ciężka i
wymagająca skupienia.
Mijały godziny i Cassandrę bolały już ręce i plecy. Właśnie miała
80
zrobić przerwę, kiedy usłyszała tętent końskich kopyt. Odłożyła
węgiel i podbiegła do okna. Claude właśnie zsiadał z konia, a Jacob
odbierał od niego wodze. Szybko zdjęła fartuch i turban,
przeczesała włosy palcami i wzięła głęboki oddech.
- Wszystko w porządku - powiedziała sobie. - Tylko bez paniki.
Będzie dobrze.
Słyszała, jak Claude wchodzi po schodach. Potem rozległo się
pukanie do drzwi.
- Proszę.
Wszedł do środka, zdjął kapelusz i zbliżył się, żeby pocałować ją
w policzek.
- Witam. - Spojrzał na żonę. Wydała mu się szczuplejsza, starsza i
bledsza. Jak mogła mu się kiedykolwiek podobać? Rozejrzał się, ale
nigdzie nie zauważył śladu syna.
- Witaj, Claude.
- Przyjechałem, żeby was zabrać do domu. - Spostrzegł, że
Cassandra jeszcze bardziej pobladła. - Według prawa Maurice
należy do mnie.
- Ależ... Claude... - wyjąkała Cassandra i usiadła. - Chyba dostałeś
mój list?
- Żadnego listu nie dostałem - burknął arogancko. - Wyjechałaś
bez jednego słowa, ukradkiem...
- Przestań, proszę cię! - zawołała. - Maurice umarł w Dieppe.
Claude usiadł na ławie pod oknem.
- Umarł? Nie wierzę ci. - Na pewno kłamała. Cassandra przyniosła
złożoną kartkę papieru i podała mu.
- Dostał wysokiej gorączki i zmarł dwa dni później. Zrobiłam
wszystko, co mogłam... - Oczy napełniły jej się łzami. Odwróciła
wzrok.
Claude rozwinął papier. Było tam napisane, że Maurice Henri
François de Tessy zmarł dziewiętnastego września 1804 roku i
został pochowany w kościele St Remy w Dieppe. Pod
zaświadczeniem widniał niewyraźny podpis i rozmazana
81
urzędowa pieczęć.
Twarz Claude’a stężała. Nigdy nie przepadał zbytnio za synem. W
ciągu swojego krótkiego życia chłopiec stale go irytował - wiecznie
cierpiał na kolkę, ząbkowanie lub obrzydliwy katar - ale wkradł się
w łaski Hortense.
- Gdybyś nie wyjechała z Verdun, nic takiego by się nie stało! -
krzyknął. - To twoja wina!
- Sama wciąż siebie obwiniam - przyznała Cassandra. - Myślę
jednak, że umarłby też, gdyby został w zamku de Flagy. Dobrze
wiesz, że ciągle tam chorował. Jeśli nie zabiłaby go wilgoć,
dokonałyby tego metody wychowawcze twojej okropnej kuzynki.
- Hortense była Maurice’owi bardzo oddana, tak samo jak ja!
- Nie kochaliście go - stwierdziła Cassandra ze smutkiem. - Dla
was był tylko pionkiem w grze o to, kto odziedziczy zamek. Nawet
na niego nie patrzyłeś i nigdy się z nim nie bawiłeś.
- Mężczyzna nie powinien interesować się dziećmi - odparował
Claude. - Polubiłbym go, kiedy by dorósł.
To beznadziejne, pomyślała Cassandra. Nie mamy sobie nic do
powiedzenia. Nawet nie potrafimy razem rozpaczać nad śmiercią
syna.
Claude spojrzał na drugą stronę kartki. Spostrzegł tam przypięty
jakiś kwit.
- Co to jest? - Przypominało mu to kwit z lombardu.
- Musiałam zastawić broszkę od pani de Flagy, żeby wykupić
miejsce na cmentarzu. Nie chciałam, żeby nasz syn został
pochowany jak nędzarz. Ojciec Eustachę będzie wiedział, gdzie jest
grób. Na nagrobek już mi nie starczyło. - Umilkła, a po chwili
dodała: - Napisałam do ciebie, jak tylko wróciłam do Anglii, i
wiem, że list bezpiecznie dotarł na drugą stronę kanału.
Znów zapadło milczenie. Myśli Claude’a biegły szybko. Skoro
Maurice nie żyje - a trzeba będzie to jeszcze sprawdzić - równie
dobrze mogła umrzeć i Cassandra.
Wolno wstał z ławy i ruszył w jej stronę.
82
Coś w jego twarzy nakazało jej poderwać się na równe nogi i
pobiec do drzwi, lecz Claude był szybszy. Otworzyła usta do
krzyku, ale ręce Claude’a zacisnęły się na jej szyi. Zaczęła
rozpaczliwie się szamotać, aż nagle przypomniała sobie, czego
nauczyła ją wiele lat temu pewna Cyganka. Najmocniej, jak
potrafiła, kopnęła napastnika kolanem w krocze.
Claude zwinął się z bólu i puścił ją. Cassandra krzyknęła ochryple.
Na schodach rozległ się hałas i po chwili do pokoju wbiegła
Prudence, a za nią zdyszana pani Wagstaff.
Odepchnąwszy je szorstko, Claude rzucił się do drzwi i pognał w
dół po schodach, omal z nich nie spadając. Prudence również
zbiegła na dół i zamknęła za nim drzwi na zasuwę.
Pod Cassandrą ugięły się nogi. Trzymając się za szyję, osunęła się
na podłogę i z trudem złapała oddech.
- Coś podobnego! - krzyknęła gospodyni. - To jakiś bandyta!
Panno Cassandro, posadzę panią na fotelu. Prue, przynieś sole
trzeźwiące.
- Nie chcę, żeby to się rozniosło - wydusiła Cassandra. -
Rozumiesz, Prue? Ani słowa. - Nie zniosłaby takiego upokorzenia.
- Nic nie powiem, panno Cassandro - obiecała służąca. Była
przerażona, kiedy zobaczyła, jak ten człowiek dusi jej panią, ale
teraz, kiedy niebezpieczeństwo minęło, była bardzo przejęta
faktem, że wzięła udział w takim niezwykłym zdarzeniu. - Kto to
był? - zapytała.
- Mój mąż - odrzekła sucho Cassandra. - Jestem wam obu bardzo
wdzięczna. - Nawet bała się pomyśleć, co by się stało, gdyby nie
Prue i pani Wagstaff.
4
Oprócz pastorostwa Freese w Little Hampden mieszkała jeszcze
jedna licząca się rodzina - państwo Parslow z Mattick Hall. Oni
również bardzo interesowali się tym, co się dzieje w Juniper Park i
83
w Belvedere Tower.
Pewnego dnia w domu państwa Parslow rozgorzała dyskusja, czy
należy złożyć wizytę w Juniper Park, kiedy pan Darke tam
zamieszka.
Pan Parslow, krzepki mężczyzna po sześćdziesiątce, o twarzy
ogorzałej od częstego przebywania na świeżym powietrzu, szczycił
się tym, że zawsze ma swoje zdanie i nie ulega wpływom innych.
Gdy tylko jego żona ostrożnie zasugerowała przy śniadaniu, że
warto by było zawrzeć znajomość z panem Darke, zadecydował, że
nie odwiedzi nowego właściciela Juniper Park.
- Fabrykant! - stwierdził. - Nie będę sobie nim zawracał głowy. -
Rozejrzał się dokoła, gotów siłą stłumić wszelkie Protesty.
- Mówią, że ma okrągłe piętnaście tysięcy funtów rocznego
dochodu - odezwał się Freddy, syn państwa Parslow. - Może
powinieneś się z nim poznać ze względu na Agnes? - Uśmiechnął
się do siostry.
- Nie bądź wulgarny - zganiła go Agnes. - Fabrykant! Z takimi
ludźmi nie utrzymuje się kontaktów towarzyskich. - Wiedziała już,
że nowy sąsiad jest bardzo bogaty, ponieważ złożyła wizytę pani
Freese tylko po to, żeby się czegoś o nim dowiedzieć, i
zdecydowała w duchu, że koniecznie musi go poznać.
Wymieniła z matką znaczące spojrzenie.
- To na pewno prostak - zgodziła się natychmiast pani Parslow.
Wiedziała, że w ten sposób najszybciej sprawi, żeby mąż zrobił tak,
jak ona chce. Nie zamierzała pozbawiać córki okazji poznania
odpowiedniego kandydata na męża.
Widząc, że nie ma okazji do kłótni, pan Parslow zmienił nieco ton:
- Słyszałem od jego sekretarza, że daje dwanaście szylingów
tygodniowo za pracę przy udrażnianiu rowów i odpływów w
Juniper Park. To zwiększy możliwość zatrudnienia w naszej
okolicy. - Pokiwał głową. - A jednak to smutne, że taki człowiek
przejął dom po Lavingtonie.
- Ludzi z wioski to nie martwi - mruknął Freddy. Nie zgadzał się z
84
ojcem w żadnej niemal sprawie.
- Ostatnio ciężko im się żyje - zgodziła się pani Parslow. Dzięki
temu mogła spełniać swój chrześcijański obowiązek, obdarowując
biednych swoją galaretą z cielęcych nóżek i rosołem.
- To zrozumiałe, że czasem jakiś królik trafia do garnka biedaka -
stwierdził pan Parslow. - Słyszałem jednak plotki, że przyjeżdżają
tu jacyś ludzie z Londynu. Za ubitą nielegalnie zwierzynę dostaną
w mieście dobrą cenę. - Nikt mu się nie sprzeciwił, więc zamyślił
się, siorbiąc głośno kawę, aż żona i córka skrzywiły się z
niesmakiem. - Może dobrze by było, gdybym się spotkał z tym
człowiekiem. Dowiedziałbym się, co zamierza zrobić z tymi typami
z Londynu.
- Właściciele ziemscy powinni trzymać się razem - oznajmił
Freddy i puścił oko do siostry, ale ona go zignorowała. Wiedział, że
zależy jej na poznaniu pana Darke’a.
Agnes obierała jabłko nożykiem z rączką z masy perłowej.
- Mam nadzieję, że tutaj go nie zaprosisz - powiedziała. - O czym
byśmy z nim rozmawiali? Mamo, ty się chyba nie znasz na
przędzalniach, prawda?
- Moja panno, zrobisz, co ci każę - odrzekł ojciec. - Jeśli postanowię
go tu zaprosić, ty i twoja matka spełnicie swój obowiązek. Czy to
jasne?
Agnes spuściła oczy, żeby ukryć błysk satysfakcji.
- Dobrze, papo.
- Kolejna runda dla Agnes - wymamrotał Freddy pod nosem.
Trochę bał się siostry.
Agnes była wysoką, elegancką dziewczyną o blond włosach i
niebieskich oczach. Niedawno skończyła dwadzieścia cztery lata.
Podczas debiutanckiego sezonu w Londynie zyskała miano
„lodowatej blondynki”. Wielu kawalerów ją podziwiało, ale z
daleka. Przed trzema laty niespodziewanie zadziwiła całą elitę
towarzyską, zostając narzeczoną młodszego syna markiza Shrieve i
dwa miesiące później w tajemniczych okolicznościach zrywając
85
zaręczyny. Nikt nie wiedział, co się wydarzyło, bo żadna ze stron
nie puściła pary z ust. Panowało ogólne przekonanie, że to panna
Parslow zerwała zaręczyny, choć wiele osób się zastanawiało,
dlaczego miałaby to zrobić. Niektórzy sądzili, że zerwanie nastąpiło
z przyczyny lorda Roberta i że jego ojciec wypłacił niedoszłej
synowej sporą sumę za zerwanie umowy. Agnes, bogatsza o trzy
tysiące funtów, milczała jak zaklęta.
Pani Parslow również trochę obawiała się córki. Agnes zawsze
dostawała to, czego chciała. Z początku miała posag w wysokości
czterech tysięcy funtów, ale zmarł jej ojciec chrzestny i
niespodziewanie zostawił jej w spadku jeszcze dwa tysiące. Potem,
po dziwnym epizodzie z synem markiza, wzbogaciła się o trzy
tysiące, więc teraz jej łączny majątek wynosił dziewięć tysięcy
funtów. Pani Parslow czasami się zastanawiała, jak córka zdołała
tego dokonać.
Cassandra tymczasem poszła z wizytą na plebanię. Pani Freese z
przerażeniem popatrzyła na jej siną szyję. Z początku nie
pojmowała, jak mogło do tego dojść. Ten miły młodzieniec, którego
kiedyś widziała, chciał zamordować swoją żonę? Takie rzeczy
zdarzają się tylko w melodramatach.
- Nic mi się nie stało - uspokoiła ją Cassandra. Nadal dręczyły ją
koszmary, ale nie chciała o tym mówić.
Pastorowa patrzyła na nią przez chwilę, a potem ze smutkiem
pokiwała głową i zmieniła temat.
- Słyszałam, że widziałaś się z panem Darke.
- Przez moment. To okropny człowiek.
- Tego się obawiałam. A mój mąż miał nadzieję, że ktoś
odpowiedni zajmie się posiadłością.
Cassandrę ogarnęło lekkie poczucie winy. Pan Darke nie był
przecież hałaśliwym prostakiem, jakiego się spodziewała. Prawdę
mówiąc, złożył jej bardzo hojną propozycję. Musiała to przyznać,
chociaż z niej nie skorzystała.
86
- Chyba nie jestem sprawiedliwa - wyznała. - To człowiek
przyzwyczajony do sprawowania władzy, co od razu można
zauważyć. Nie powiem, żeby mi się spodobał, choć sama nie wiem
dlaczego. - Jego wizyta wytrąciła ją z równowagi, zaburzyła spokój.
Z jakiegoś powodu wysoka, muskularna postać pana Darke’a
przeszkadzała jej w pracy i kiedy patrzyła teraz na Floresa,
wydawał jej się wątły i zniewieściały.
- Pan Freese będzie musiał złożyć mu wizytę - z rezygnacją
oznajmiła pastorowa. - Jako proboszcz musi dbać o dobre stosunki
ze wszystkimi parafianami. Pan Darke ma dzieci, trochę młodsze
od Sary i Rachel. Na pewno są nieokrzesane i pospolite.
- O, Boże, dzieci! - Oczami duszy Cassandra zobaczyła wybite
szyby w oknach i stratowane rośliny w ogrodzie.
Rozmowa toczyła się dalej. Pani Freese zapytała o pięknego,
czarno-białego kota, którego wysłała do Belvedere Tower, i bardzo
ucieszyła się na wieść, że zadomowił się w wieży, a nawet złapał
już kilka myszy.
- Niestety, złapał też małego puchacza - dodała Cassandra. -
Puchaczowi nic poważnego się nie stało, ma tylko złamane
skrzydło i bardzo się wystraszył.
- Co z nim zrobiłaś?
- Narzuciłam na niego ręcznik i złapałam, a Jacob przygotował
łubki do unieruchomienia skrzydła. W tej chwili puchacz mieszka
w mojej sypialni, za starą osłoną do kominka. Pani Wagstaff miele
mu mięso. Zasmakował mu też chleb z mlekiem.
- Muszę powiedzieć o tym dziewczynkom - stwierdziła pani
Freese. - Na pewno bardzo będą chciały go zobaczyć.
- Niestety, Prudence opowiada we wsi, że jestem czarownicą, bo
trzymam w domu puchacza. - Cassandra westchnęła. - Chce, żeby
w jej życiu działo się coś dramatycznego, ale takie plotki to nic
dobrego. Kiedy dzisiaj mijałam panią Timms, odwróciła się i
wygrażała mi pięścią.
- Pani Timms ma trudny charakter. Porozmawiam z nią. Co
87
gorsza, po wsi rozeszły się również plotki o wizycie Claude’a. Nikt
nie wiedział, kim naprawdę był gość, ale
Wszyscy pamiętali, że panna Cassandra zniknęła na trzy lata i
wróciła niespodziewanie, tuż przed śmiercią hrabiego. A teraz
odwiedził ją tajemniczy cudzoziemiec. Może była szpiegiem? Pani
Timms, wziąwszy się pod boki, wysyczała to wprost do ucha pani
Hill i pani Jackson, kiedy spotkała je przy studni.
- Szpieg! - powtórzyła pani Hill, jedna z niewielu kobiet, które nie
bały się pani Timms. - Nie powinnaś tak jej nazywać, Dorcas
Timms! Panna Cassandra wyszła za mąż za Francuza, który osiadł
w Anglii jeszcze jako dziecko. To żadna tajemnica. A teraz przestań
plotkować o lepszych od siebie. Nie godzi się tak.
Kiedy pani Hill odeszła, Dorcas Timms chwyciła panią Jackson za
chustę i wyszeptała:
- Tam dzieje się coś podejrzanego, zapamiętaj moje słowa.
Prudence mi mówiła, że jak tylko panna Cassandra zagadała do
tego ptaszyska, natychmiast się uspokoiło! - Pani Timms nie
wyjaśniła, jak się miał fakt uspokojenia wystraszonego puchacza do
podejrzeń o szpiegostwo.
- Panna Cassandra zawsze była dla mnie dobra - odparła
wymijająco pani Jackson. Nie zapomniała, że podczas chłodów
dostała od niej koce, a także drewno na opał.
- Też coś! - prychnęła pani Timms.
Względna łatwość, z jaka Claude przeprawił się z powrotem przez
kanał, zasmuciłaby pana Sidneya Smitha, szefa brytyjskiego
wywiadu, ale pewnie by go nie zdziwiła. Claude bez trudu
namówił pewnego rybaka, żeby go przewiózł w pobliże Dieppe.
Abednego podążył za nim. Claude, jako sympatyk Bonapartego,
budził w nim niepokój, chociaż nie wykazał się żadną podejrzaną
aktywnością. Najwyraźniej po prostu chciał jak najszybciej wracać
do Francji. Mimo wszystko Abednego postanowił się upewnić, czy
Francuz czegoś nie knuje.
88
W Dieppe Claude wynajął pokój w przyzwoitej oberży i poszedł
odzyskać broszkę Cassandry. To miał być dodatkowy dowód na to,
że żona zmarła. Potem odszukał urzędnika parafii, ojca Eustachę,
który pracował w zagraconym pokoiku na tyłach kościoła St. Remy.
W kilku słowach objaśnił cel swojej wizyty.
- Ach, tak, pamiętam tę damę. - Urzędnik spojrzał na niego zza
szkieł wzrokiem krótkowidza. - Była zrozpaczona śmiercią synka. -
Pokręcił głową. - Taka była wola Boża. - Wstał i podszedł do półki,
na której leżały księgi z odnotowanymi pogrzebami.
Claude uważnie rozejrzał się po pokoju, zerknął czujnie na
urzędnika, ukradkiem wziął kilka czystych kartek papieru z
leżącego na biurku stosu i wsunął je do głębokiej kieszeni płaszcza.
Urzędnik znalazł właściwy tom, zdmuchnął z niego obłoczek
kurzu i otworzył. Claude podszedł bliżej, po drodze rozglądając się
bacznie. Gdzie też może być urzędowa pieczęć, ta którą
podstemplowano zaświadczenie o śmierci Maurice’a? Na biurku Jej
nie dostrzegł.
Urzędnik szybko odnalazł wpis.
- O, tutaj zostało to odnotowane. Grób znajduje się w kwaterze
dwudziestej siódmej. Rozumiem, że chce pan zamówić nagrobek?
- Oczywiście - przytaknął Claude. - Zrobię wszystko, co należy.
- Muszę przynieść odpowiedni formularz. Będzie pan grzejmy
zaczekać? - Ukłoniwszy się, urzędnik wyszedł z ciasnego biura.
Claude szybko przeszukał wszystkie szuflady biurka, znalazł
starą, drewnianą pieczęć i wsunął ją do kieszeni. Potem sprawdził,
czy urzędnik nie wraca, i szybko wymknął się na zewnątrz. Zdobył
to, po co tu przyszedł, i nie zamierzał tracić pieniędzy na nagrobek.
Można je wydać na coś ciekawszego.
Wrócił do oberży i rozłożył swoje łupy na stole. A gdyby przeklęta
Cassandra nie żyła? Co wtedy? Byłby wolny i mógłby sobie znaleźć
dobrą, francuską żonę.
Kuzynka Hortensja nigdy nie dowie się prawdy. Bo niby skąd?
Przyjrzał się uważnie zaświadczeniu o śmierci syna, potem
89
przysunął do siebie czystą kartkę papieru i przez chwilę podrabiał
charakter pisma urzędnika. Wypisanie zaświadczenia o śmierci
żony zajęło mu całą resztę poranka. Miał duże doświadczenie w
podrabianiu dokumentów i wiedział, że im staranniej się do tego
przyłoży, tym lepszy osiągnie rezultat. Kiedy skończył, na biurku
leżały trzy zaświadczenia. Podszedł do okna i uważnie im się
przyjrzał. Potem jedną kartkę zmiął i wrzucił do ognia. Kula
papieru odbiła się od kraty paleniska i wpadła pod ruszt. Kiedy
atrament na dwóch pozostałych zaświadczeniach wyschnie,
wybierze jedno z nich. Po namyśle położył obie kartki na
baldachimie stojącego w pokoju łóżka i wyszedł, żeby coś zjeść.
Abednego, który siedział na wiklinowym koszu na ryby i dla
zabicia czasu gawędził z jakimś żołnierzem z twierdzy, wstał,
skinął rozmówcy głową i ruszył w stronę oberży. De Tessy to
głupiec, pomyślał. Nawet nie przyszło mu do głowy, że ktoś może
go śledzić. Nie zachował ani odrobiny ostrożności i wszystko, co
robił w oberży, można było zobaczyć przez okno. Nie nadawał się
na szpiega.
- Kiedy Abednego wszedł do środka, oberżystka podniosła wzrok.
- Słucham?
- Jestem służącym pana de Tessy. Kazał mi zaczekać w pokoju. Dał
mi klucz.
Oberżystka skinęła głową i wróciła do wycierania stołów,
Abednego zaś wszedł na górę. Łatwo odnalazł właściwy pokój,
otworzył drzwi wytrychem i po minucie był już w środku.
Claude nie zadał sobie nawet trudu, żeby schować gdzieś
drewnianą pieczęć. Abednego obejrzał ją uważnie. Po chwili
odnalazł w kominku zwiniętą w kulę kartkę papieru. Pięć minut
później natknął się na dwa zaświadczenia suszące się na
baldachimie. Nie potrafił czytać, ale kiedy porównał wszystkie trzy
dokumenty, spostrzegł, że były jednakowe. Co też knuł ten
Francuzik?
Wygładził zmięty papier, odbił na nim pieczęć i starannie schował
90
do kieszeni na piersi. Potem odłożył pozostałe dwa dokumenty na
miejsce, wyszedł z oberży i znów zajął pozycję na koszu.
Claude zjadł pierwszy od wielu dni porządny obiad, popijając go
całkiem niezłym winem. Nigdy nie polubi angielskiej kuchni.
Potem poszedł na targ rybny w Le Pollet. Rybacy wrócili rano z
połowu i wszędzie uwijali się ludzie z płaskimi koszami halibutów
i soli. Dziewczyny w sabotach przygotowywały noże do
patroszenia i krojenia ryb. Kamienie bruku były śliskie i pokryte
łuskami.
Dzieci z piskiem biegały w koło, a dziewczyny bez złości
przywoływały je do porządku. Claude spostrzegł starą kobietę
siedzącą w bramie. Co jakiś czas przerywała pracę nad koronką,
żeby dołożyć do ognia w koksowniku. Obok niej siedział mały
Jasnowłosy i niebieskooki chłopczyk z sinymi od zimna nóżkami.
Pociągał kobietę za spódnicę, ale ona nie zwracała na niego uwagi.
Claude przyjrzał się dziecku. Czy się na to zdecyduje? Czy
wystarczy mu odwagi? To jedno posunięcie rozwiązałoby jego
problemy. Jeśli wróci do de Flagy jako bezdzietny wdowiec,
kuzynka Hortensja bez wątpienia poszuka mu żony, która będzie
musiała urodzić dziecko właściwej płci. Dobrze wiedział, że dopóki
nie dostarczy kuzynce dziedzica, na nic nie może liczyć. Zanim
doczeka się dziecka, wszystko może się zdarzyć, zwłaszcza że
Cassandra nadal żyje.
Potrząsnął głową, żeby przegonić z niej natrętne myśli, i skupił
uwagę na małym uliczniku. Gdyby wrócił do de Flagy jako
wdowiec z dzieckiem....
Podszedł do kobiety. Jej zdeformowane palce poruszały się z
trudem przy robieniu koronki. Okazało się, że Jeannot jest jej
wnukiem. Nie, nie zna ojca dziecka. Chłopiec ma półtora roku, ale
jest mały na swój wiek.
Nie zastanawiając się, Claude oznajmił:
- Mam syna w tym samym wieku. Kuleje. Moja żona chce, żebym
91
poszukał mu towarzysza zabaw. Kiedy Jeannot dorośnie, zostanie
jego służącym. Obiecuję, że będzie wiódł wygodne życie. - Kobieta
znieruchomiała. Przez pewien czas szacowała go chciwym
spojrzeniem.
- Ile? - zapytała krótko.
- Pięćdziesiąt franków.
- Sto.
- Siedemdziesiąt i ani centyma więcej.
Kobieta wstała i z zaskakującą skwapliwością poprowadziła go do
rozpadającej się rudery w najbiedniejszej części miasta. Chłopczyk
dreptał za nią. Claude skrzywił się, kiedy w nozdrza uderzył go
nieprzyjemny odór, ale schylił głowę i wszedł do środka.
Dał kobiecie pięć franków i polecił:
- Nakarm chłopca i kup mu jakieś porządne odzienie.
I wykąp go. Będziemy podróżować przez kilka dni. Posłuchaj!
Potrząsnął nią szorstko, widząc, że wpatruje się w pieniądze. -
Masz trzymać język za zębami, rozumiesz? Wrócę po chłopca o
piątej i nie chcę tu żadnego tłumu gapiów. Przyniosę ci pieniądze.
Jeśli jednak puścisz parę z ust, nic nie będzie z naszej umowy.
Najlepiej powiedz wszystkim, że córka po niego przysłała.
Kobieta nagle złapała go za rękę.
- Będzie pan dobry dla Jeannota? Przysięgnie pan? - Trzymała go
tak mocno, że czuł wszystkie kości jej chudej dłoni. Popchnęła go w
stronę drewnianego krucyfiksu na ścianie. - Niech pan przysięgnie
na krzyż!
Claude przelotnie dotknął krzyża.
- Przysięgam. Będzie pod dobrą opieką. - Kuzynka Hortense jest
już starszą osobą. Kiedy umrze, będzie mógł nagle odkryć, że
pomylił się co do chłopca, i oddać go pod opiekę komuś innemu.
Nie miał zamiaru trzymać w gnieździe kukułczego jaja.
- Obyś usmażył się w piekle, jeśli nie dotrzymasz słowa -
wysyczała jadowicie staruszka, zaciskając w dłoni pięć franków.
92
Im bardziej oddalali się od Skipton, tym Ruth gorzej się czuła.
Zostawili za sobą krainę wzgórz i dolin, a krajobraz stawał się coraz
bardziej równinny. Wcale jej się to nie podobało. Bardzo brakowało
jej matki. Nie tylko wszystko wokół się zmieniało, ale ona sama
wydawała się sobie kimś, kogo wcale nie zna. Niespodziewanie
odkrywała w sobie duszę buntownika.
Bolało ją, że Tom, kiedyś tak jej bliski, zdawał się coraz bardziej
obcy. Cieszył się, że każdą noc spędzają w innym miejscu.
- Bardzo mi się tu podoba! - zawołał, wysuwając głowę z
dwukółki, żeby zobaczyć mijający ich dyliżans pocztowy. Kiedy po
czterech dniach podróży dotarli do Juniper Park, Tom niecierpliwie
wyciągał szyję, żeby zobaczyć nowy dom.
- Widzę go! - krzyknął uradowany. Ruth skuliła się i odwróciła
głowę. - Jaki wielki! Ruth, zobacz!
Z przerażeniem zerknęła przez okno i poczuła, że opuszczają ją
resztki odwagi. Kiedyś widziała przytułek dla ubogich, w którym
umarła siostra ojca. Ten dom wyglądał podobnie - wielki ponury
budynek z mnóstwem okien. Był bardziej imponujący, ale poza tym
taki sam.
Zajechali pod frontowe drzwi, gdzie już czekała na nich zebrana
na schodach służba. Nawet Daniel wydawał się trochę przerażony
tym feudalnym ceremoniałem. Gdyby to było w fabryce, kazałby
im wracać do pracy. Z ulgą zobaczył, że czeka na niego również
Briggs.
Woźnica rozłożył schodki. Wysiedli.
Daniel po cichu zwrócił się do dzieci:
- Róbcie to samo co ja.
Briggs wystąpił naprzód i dokonał prezentacji:
- Pani Minton, gospodyni. Pani Roberts, kucharka. Lizzie, Mary,
Dorothy... - Pokojówki i służące grzecznie dygały. Ruth również
dygnęła, ale Tom syknął jej do ucha:
- Ty nie, głupia!
- Co oni wszyscy mają tu do roboty? - spytała szeptem. Nigdy nie
93
zapamięta, kto jest kim. Dwie pokojówki coś do siebie szeptały,
jedna zachichotała ukradkiem. Ruth była pewna, że śmieją się z
niej.
Briggs zaczął przedstawiać mężczyzn:
- Gilling, kamerdyner. Jeffreys, pana osobisty służący. Jessop,
Wheeler, Eims... - Lista była długa.
Jeden z lokajów mrugnął. Spłoszona Ruth spuściła wzrok.
Wreszcie, ku jej uldze, połowa męskiej służby odeszła do stajni i
ogrodu.
- Dziękuję, Briggs. - Daniel skinął głową. - Pani Minton, proszę
pokazać pannie Ruth i paniczowi Tomowi ich pokoje.
- Oczywiście, proszę pana. Lunch zostanie podany o drugiej.
- Dzieci, idźcie do siebie. Zobaczymy się w jadalni. - Spojrzał na
służących, którzy pozostali na schodach. - Jeffreys, będziesz mi
potrzebny. Briggs, dobrze by było, gdybyś zjadł lunch z nami. -
Zignorował znaczące spojrzenie, jakie pani Minton posłała
kamerdynerowi. To był jego dom i będzie w nim robił to, co uzna
za stosowne. Jeśli chce, żeby Briggs jadał z nimi przy wspólnym
stole, to tak będzie, nawet gdyby stary hrabia na jego miejscu zrobił
co innego.
Kiedy weszli do domu, gospodyni dała znak Mary.
- Odprowadź panienkę i panicza do ich pokoi - poleciła. To nie był
jej obowiązek. Zwróciła się do lokajów: - John, Robert, zanieście
kufry na miejsce. Ruszajcie się, żeby wam to nie zajęło całego dnia.
Mary pociągnęła nosem. Nowy pan nie był prawdziwym
ziemianinem, choć chciał za takiego uchodzić.
- Tędy - powiedziała do dzieci i nie oglądając się, ruszyła przed
siebie.
Dziesięć minut później Ruth stała bez ruchu w swoim pokoju i
czuła, że chce umrzeć. Wielkie łoże z baldachimem miało rozmiar
jej dawnego pokoju. Nie śmiała niczego tu dotknąć. Ostrożnie
położyła na krześle kapelusz i płaszcz. Co ma teraz robić? Dokąd
iść?
94
Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Podeszła do nich na
Paluszkach i otworzyła. W progu stała pokojówka, dziewczyna
niewiele starsza od niej.
- Jestem Dorothy Jackson - przedstawiła się. - Pani Minton
przysłała mnie na wypadek, gdyby panienka czegoś potrzebowała.
Tego już było za wiele. Ruth wybuchnęła płaczem. Dorothy
weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Biedna dziewczyna,
pomyślała. Wszyscy tu byli krytycznie nastawieni do tej
nowobogackiej rodziny, ale czy to wina panny Ruth, że jej tata się
dorobił? Przynajmniej służba będzie dostawała zapłatę na czas, co
się nie zdarzało za życia starego hrabiego.
- Proszę, niech panienka usiądzie. - Podprowadziła Ruth do
krzesła. - Za chwilę lokaje przyniosą kufry i pomogę panience się
rozgościć.
- Przepraszam - wyjąkała Ruth. - Wszystko jest tu dla mnie takie
obce.
- Przyzwyczai się panienka. Wszystko w swoim czasie, jak mawia
moja mama.
- Czy powinnam przebrać się do lunchu? - spytała nieśmiało.
Tymczasem Tom był najzupełniej szczęśliwy. Zdjął czapkę i
płaszcz, przeczesał włosy grzebieniem i wyruszył na zwiedzanie.
Zanim zabrzmiał gong wzywający na lunch, zdążył zajrzeć do
wszystkich pokoi na parterze i pierwszym piętrze. Natrafił na
fascynujące pomieszczenie z nowoczesnym klozetem,
spłukiwanym wodą, i na pokój pełen lamp. Udało mu się też
spłoszyć pokojówkę i lokaja, obściskujących się w pakamerze na
buty.
- Czego chcesz? - spytał lokaj.
- Tak sobie zwiedzam - odrzekł chłopiec i dodał bezczelnie: -
Widzę, że masz ręce pełne roboty.
Tu może być nawet zabawnie, pomyślał. Po lunchu pójdę
zwiedzać okolicę.
95
Tego dnia, kiedy nowi właściciele zjawili się w Juniper Park,
Uzzell poszedł do lasu, żeby jeszcze raz spotkać się ze wspólnikami
z Londynu. Od czasu śmierci hrabiego kłusował coraz bardziej
otwarcie. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, w Londynie ceny
na dziczyznę rosły. Postanowił, że tego wieczoru odbierze należne
mu pieniądze.
- Idź spać - polecił żonie, wkładając płaszcz. - Kiedy wrócę, nie
chcę słyszeć twojego chlipania, rozumiesz?
- Ale, Matt... co będzie, jak... - W końcu na pewno go złapią. I co
ona wtedy zrobi?
- Siedź cicho! Jeśli cię zobaczę na dole, to tak ci przyłożę, że
dopiero będziesz miała powód do płaczu!
Wziął z kąta kij i groźnie świsnął nim żonie przed nosem. Widząc,
jak się przestraszyła, roześmiał się z satysfakcją i wyszedł.
W zagajniku niedaleko Farnham stała opustoszała chata
wypalaczy węgla. Znalazł się tam po dwudziestu minutach
marszu. Wokół panowały ciemności, ale nie zapalił latami, bo
światło mogłoby przyciągnąć czyjąś uwagę. Wystarczył mu blask
księżyca.
Dziesięć minut po przybyciu na miejsce usłyszał wyczekiwany
stukot końskich kopyt. Pojawili się dwaj mężczyźni na wozie,
przywitali go krótko i zeskoczyli na ziemię.
- Gdzie jest Maggit? - zapytał Uzzell, spoglądając podejrzliwie na
jednego z przybyłych.
- Siedzi w pace. Złapali go z towarem. Ten tutaj to Moley -
wyjaśnił drugi mężczyzna, błyskając złotymi zębami. - Trudno.
Uzzell nic nie odpowiedział, ale poczuł, że włosy na karku jeżą mu
się ze strachu. Maggit i Złotozęby kłócili się ostatnio dość często, a
Złotozęby nie lubił, jak ktoś mu się sprzeciwiał.
- Ruszajmy - wtrącił Moley. - Czas ucieka. - Był niski, rachityczny,
ale kiedy trzeba, całkiem szybko się ruszał.
Uzzell otworzył drzwi do chaty, zdjął z haka latarnię i zapalił ją.
96
Złotozęby spojrzał na zawieszone pod sufitem rzędy bażantów,
królików i zajęcy.
- Postarałeś się, kolego - zauważył.
- Zjawił się nowy pan - odparł krótko Uzzell. - Nie wiem, jak to
dalej będzie. Chciałem zdobyć jak najwięcej towaru, póki jeszcze
mogę.
Złotozęby spojrzał na niego znacząco.
- Zadałem sobie sporo trudu, żeby zdobyć stałych klientów w
Londynie - oznajmił. - Nie chciałbym, żebyś się teraz wycofał. -
Chwycił zająca i jednym ruchem kciuka wydłubał mu oko.
Uzzell skrzywił się.
- Nie mam zamiaru się wycofać - zapewnił, czując, że coś ściska go
w gardle.
- To dobrze.
Dziesięć minut później wszystkie ubite zwierzęta leżały już na
wozie, przykryte starymi workami. Złotozęby podał Uzzellowi
sakiewkę.
- Twoja część. Chcesz przeliczyć? - spytał kpiąco.
- Na pewno się zgadza - odpowiedział sztywno leśniczy.
Przybysze wsiedli na wóz, Moley ujął lejce i konie ruszyły przed
siebie.
- Za dwa tygodnie! - krzyknął Złotozęby.
Uzzell nic nie odpowiedział. Szybko wrócił do domu, po drodze
co chwila dotykając sakiewki w kieszeni. To już ostatni raz,
powtarzał sobie w myślach, jak zawsze zresztą. Ciągle jednak
spotykał się z przybyszami z Londynu. Hrabia nie żył, zwierzyny
było w bród, dlaczego miał nie skorzystać z okazji?
Dotarł do domu i ostrożnie otworzył drzwi. Żona już spała.
Świetnie. Zdjął buty i w samych skarpetach przeszedł na drugi
koniec kuchni. Przykląkł, odsunął szmaciany chodnik i podważył
jeden z kamieni posadzki. Pod nim znajdowała się głęboka jama.
Wyjął z niej okutą żelazem szkatułkę i postawił na stole.
Wyprostował się i chwilę nasłuchiwał. Nic nie usłyszał. Nie
97
zauważył, że w drzwiach do spiżarni, otulona ciemnym szalem,
stoi jego żona.
Wyjął z sakiewki pieniądze i zaczął je przeliczać, starannie
rozkładając na stole. Według jego wyliczeń należało mu się dziesięć
funtów. Przeliczył pieniądze i twarz mu pociemniała. Przeliczył je
powtórnie. Siedem funtów, piętnaście szylingów. Złotozęby był mu
winien dwa funty i pięć szylingów.
Pani Uzzell spostrzegła błysk złota i gwałtownie wciągnęła
powietrze.
Leśniczy usłyszał to. Podniósł wzrok. Dostrzegł żonę. Doskoczył
do niej, jedną ręką zakrył jej usta, drugą chwycił za szyję. Kiedy
zaskomlała z bólu, rozluźnił uścisk.
- Cicho! - syknął. - Nic nie widziałaś, rozumiesz?
- Matt... - wyszeptała drżącym głosem. - Doprowadzisz nas do
zguby.
- Babskie gadanie. Darke nigdy się nie dowie. Poza tym robię to
tylko czasami. Przestań gderać.
Pani Uzzell wiedziała jednak, że mąż coraz częściej kłusuje i że we
wsi już się o tym szepcze.
Ostrzegła ją pani Wright, żona kowala, przyjaciółka z dzieciństwa.
- Niech twój mąż ma się na baczności. Mówię ci to, Nelly, bo
jestem ci życzliwa. Ludzie gadają. Widzieli twojego męża w
podejrzanym towarzystwie. Wiesz, co mam na myśli.
Ośmieliła się teraz powtórzyć to mężowi.
- To wścibska plotkara - odparował. - Ośmiela się wygadywać
takie rzeczy, bo ma męża kowala. - Zastanowił się, czy nie nasłać
Złotozębego na Sama Wrighta.
Tom szybko zadomowił się w Juniper Park. Miał beztroskie, miłe
usposobienie i łatwo zjednywał sobie ludzi. Jeśli chciał coś
wiedzieć, po prostu pytał. Od razu też znalazł drogę do kuchni i
serca pani Roberts.
- Wystarczy, paniczu - upominała go kucharka, grożąc wałkiem. -
98
Proszę nie wsadzać wszędzie palców. Pomoże mi panicz wyłożyć
jabłka na ciasto, ale najpierw proszę umyć ręce.
Tom zrobił, co mu kazano.
- Ojciec obiecał mi psa - powiedział, pokazując kucharce czyste
ręce. Obejrzała je uważnie z obu stron i skinęła głową. Tom wziął
łyżkę i zaczął wykładać uduszone jabłka do formy.
- Psa? Pani Minton nie będzie zadowolona z psiej sierści na
meblach.
- Wytresuję go, jak trzeba - obiecał Tom. - Nigdy jeszcze nie
miałem psa.
- Lepiej niech panicz porozmawia z ogrodnikiem Wheelerem, zna
się na tresowaniu psów. To jest taka sama sztuka jak gotowanie.
Trzeba umieć to robić.
Ruth tymczasem radziła sobie o wiele gorzej. Tęskniła za matką i
za starym domem. Bolało ją, że Tom tak się zmienił. W nowym,
nieprzyjaznym domu bała się wszystkich i chowała się po kątach,
żeby nie spotkać na swojej drodze kogoś ze służby. Lokaj wciąż
puszczał do niej oczka, więc starała się go unikać. Nie pamiętała
nazw poszczególnych pokoi i nie wiedziała, co się w nich robi.
W końcu zdesperowana postanowiła przejść się po okolicy. Minęła
ogród i stajnie i skierowała się ku wieży z różowej cegły,
wznoszącej się na końcu wysokiego muru. Czy tam naprawdę
mieszka czarownica, czy ojciec tylko sobie żartował? Miała
nadzieję, że Daniel kiedyś zacznie zachowywać się jak prawdziwy
ojciec i poświęci jej więcej czasu, na razie jednak ledwo ją zauważał.
Czasami przyglądał się jej, ale kiedy napotykał jej wzrok,
natychmiast odwracał oczy. Na jego twarzy malował się wtedy
wyraz bólu. Zdawała sobie sprawę, że nie jest piękna. Pewnie był
nią rozczarowany. A może tak jej się tylko zdawało? Czasami
myślała sobie, że ojciec jest jej niemal tak samo obcy jak wszyscy
inni otaczający ją ludzie.
Ruth nawet nie zauważyła, kiedy żwirowa ścieżka zaprowadziła
ją pod samą wieżę.
99
Nie spodziewała się, że to tak blisko. Już miała wracać, kiedy
usłyszała jakiś głos i podniosła głowę. Z okna dawała jej znaki jakaś
kobieta w dziwnym turbanie na głowie.
- Może wejdziesz i napijesz się lemoniady?
Czarownica! Ruth poczuła, że ze strachu uginają się pod nią
kolana, ale po chwili zwyciężył zdrowy rozsądek. Zganiła się w
duchu za niedorzeczne myśli. Przecież to nie był dom z piernika w
środku lasu. Kobieta proponowała jej lemoniadę, a nie zatrute
jabłko.
- Dziękuję, chętnie - odparła niepewnie.
- Otwórz drzwi i wejdź na górę.
Kiedy Ruth wspinała się po kręconych schodach, trzymając się
mocno sznurowej barierki, serce jej biło ze strachu i przejęcia. W
drzwiach pokoju na pierwszym piętrze przywitała ją kobieta.
Zdjęła już turban i widać teraz było jej ciemne włosy, upięte w
prosty węzeł na czubku głowy. Szare oczy uśmiechały się
przyjaźnie.
- Jesteś! Bardzo mi miło. Właśnie sobie myślałam, że dobrze by
było, gdyby zjawił się jakiś gość. Jestem panna Hampden, a ty
pewnie nazywasz się Darke, tak?
- Tak - potwierdziła Ruth bez przekonania. Nadal myślała o sobie
jako o zwykłej Ruth Lawson, a nie o pannie Darke.
Weszła do środka i szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia. Na
przeciwległej ścianie zobaczyła malowidło, przedstawiające Fluresa
i Blanchefleur wśród kwiatów i zieleni. Stroje kobiet były
niebieskie, żółte i różowe, na drzewach siedziały ptaki, na jednej
gałęzi przycupnęła mała wiewiórka.
- Och! - jęknęła mimo woli. Dostrzegła stojące w pobliżu pędzle i
miseczki z farbą. - Sama pani to namalowała?
- Tak. Podoba ci się?
- To jest piękne! - szczerze zachwyciła się Ruth. - Chciałabym mieć
takie malowidło na ścianie sypialni. - Zerknęła na łasicę
wyglądającą zza drzewa. Bardzo przypominała jej ojca, ale to chyba
100
był przypadek. A może panna Hampden rzeczywiście była
czarownicą i już rzuciła na nią jakiś urok?
- Kiedyś opowiem ci historię przedstawioną na tym malowidle -
obiecała z uśmiechem Cassandra. - Ale teraz napijemy się
lemoniady. Zaraz wrócę. - Wskazała jej krzesło i wyszła z pokoju.
Zapominając o strachu, Ruth przeszła się po pokoju. Widać było,
że jest bardzo stary. Na przeciwległej ścianie panna Hampden
tworzyła inną scenę. Na razie jedynie naszkicowała ją węglem. Co
to będzie? Czy te kształty to smoki, czy zarysy statków? Podniosła
wzrok. Belki na suficie były grube, a podmurówkę komina w rogu
zdobiły płaskorzeźby, przedstawiające dziwaczne stwory. Na
kominku stały drewniane zabawki. Od ognia biło miłe ciepło, więc
Ruth zdjęła płaszcz. Nagle usłyszała za sobą jakiś szelest i
gwałtownie się odwróciła. Na podłodze, w rogu pokoju, za starą
osłoną paleniska kominka, siedział puchacz.
Serce znów zaczęło jej mocniej bić. Puchacz patrzył na nią
uważnie, co jakiś czas mrugając i strosząc pióra. Ruth dopiero po
chwili zobaczyła, że ptak ma unieruchomione skrzydło.
Zafascynowana podeszła bliżej.
- Widzę, że poznałaś Solona - powiedziała Cassandra, wchodząc
do pokoju z tacą. Na widok zdziwionej miny Ruth wyjaśniła: -
Nazwałam go tak na cześć greckiego filozofa.
Ocaliłam go przed kotem. Kiedy skrzydło się zrośnie, wróci na
wolność, ale mam nadzieję, że czasami będzie mnie odwiedzał.
- Nigdy nie widziałam puchacza z bliska - wyznała Ruth.
- Jest już trochę oswojony. - Delikatnie odsunęła osłonę. - Nie rób
gwałtownych ruchów, to może uda ci się go pogłaskać.
Ruth zrobiła to po krótkim wahaniu.
- Jaki miękki i ciepły! - wyszeptała.
Kiedy siedziały, popijając lemoniadę i jedząc piernik, Ruth poczuła
się tak swobodnie, że otwarcie wyznała Cassandrze, jak bardzo nie
znosi swojego nowego domu.
Cassandra wysłuchała jej w milczeniu, a potem poradziła:
101
- Skoro tak lubisz Dorothy, to może poprosisz ojca, żeby
wyznaczył ją na twoją pokojówkę? To miła dziewczyna. Ma dwie
młodsze siostry i malutkiego braciszka. - Przyjrzała się swojemu
gościowi z namysłem. Rozluźniona i ożywiona Ruth rozmawiała z
nią tak swobodnie. Niewiele było trzeba, żeby poczuła się tu jak w
domu, ale widocznie ojciec tej biednej dziewczyny przypominał
Claude’a - nic go nie obchodziło własne dziecko.
- Co jeszcze mogę ci powiedzieć? - zastanowiła się. - Lizzie lubi
sensacje. Kiedy dzieje się coś dramatycznego, jest w swoim żywiole.
- A Mary? - dopytywała się Ruth. - Wydaje się zawsze taka
zagniewana.
Po godzinie wracała do Juniper Park o wiele szczęśliwsza. Dzięki
informacjom Cassandry widziała teraz w pracownicach z Juniper
Park zwyczajne dziewczyny, a nie wyniosłe pokojówki,
spoglądające na nią z góry. I wreszcie jej samej przydarzyło się coś
ciekawego. Poznała czarownicę z wieży, która okazała się taka miła
i powiedziała, że można ją odwiedzać.
Claude niespiesznie zjadł śniadanie, po czym spakował torbę.
Zapłacił rachunek, zarezerwował dwa bilety na dyliżans i poszedł
do dzielnicy nędzy, żeby zabrać dziecko.
Abednego upewnił się, że Claude nie jest szpiegiem, więc dalsze
śledzenie go nie należało do jego obowiązków, ale mimo to podążył
za Francuzem. To Richard Sayers przyczynił się do tego, że wdowa
po Shadrachu dostała rentę, więc Abednego czuł, że ma wobec
niego pewne zobowiązania. Sir Richard był przerażony, kiedy jego
szwagierka bez środków do życia wróciła do Anglii, więc na pewno
będzie chciał się dowiedzieć, o co tu chodzi.
Claude dotarł do rudery, w której mieszkała kobieta z dzieckiem.
Zobaczył, że Jeannot został umyty, ubrany w kurtkę o zbyt długich
rękawach i zbyt obszerne spodenki. Kobieta podała Claude’owi
płócienną torbę.
- Jego pieluchy. W drodze będzie go pan musiał przewijać.
102
- Przewijać? - Claude był przerażony.
- No. - Kobieta splunęła do rynsztoka i odwróciła się, żeby ukryć
cierpki uśmiech. - Znajdzie pan sobie jakąś kobietę, która panu
pomoże. Takim jak pan zawsze się to udaje.
Jeannot miał przerażoną minę. Nagle wybuchnął płaczem i
przywarł do babki. Popchnęła go w stronę Claude’a, na siłę
rozwierając zaciśnięte na spódnicy paluszki.
- Idź z tym panem. Zostaniesz służącym jego syna. Bądź grzeczny.
Claude niepewnie podniósł chłopca z ziemi i wziął jego bagaż.
- A moje pieniądze?! - krzyknęła kobieta. Wsunął rękę do kieszeni.
- Masz i przestań wrzeszczeć. - Potrząsnął chłopcem. - Ty też już
nie płacz. Nikt cię nie skrzywdzi. Pojedziemy pięknym dyliżansem.
Abednego stał niezauważony w pobliskiej bramie i patrzył za
odchodzącymi. Kobieta odprowadziła ich wzrokiem, smutno
potrząsnęła głową i wróciła do rudery. Kilka sąsiadek, które
obserwowały tę scenę zza firanek, wybiegło ze swoich domów i
zastukało do jej drzwi. Wysunęła głowę przez okno.
- Odejdźcie!
- Kto to był? Gdzie zabrał Jeannota?
- Moja Babette po niego przysłała! - krzyknęła przez łzy. -
Odejdźcie. Nie mam ochoty na rozmowy. - Okno zamknęło się z
trzaskiem.
Kobiety spojrzały po sobie.
- No to Babette się powiodło - stwierdziła pierwsza.
- Prawdziwy dżentelmen. - No, ale przecież teraz wszyscy
jesteśmy równi, pomyślała inna.
- Biedny malec - użalała się pierwsza z nich. Abednego w
zamyśleniu poszedł do oberży, gdzie zatrzymywały się dyliżanse.
Pogawędka z urzędnikiem z kasy biletowej potwierdziła jego
przypuszczenia. Mężczyzna z dzieckiem właśnie odjechał na
południe.
103
5
W niedzielę Daniel zabrał dzieci do kościoła. Przyszło mu do
głowy, że to ułatwi im start. Sam kiedyś chadzał do kościoła z
matką, ale od czasu gdy dorósł, jego noga nigdy tam nie postała.
Jednak właściciel Juniper Park powinien być co niedziela widziany
w rodzinnej ławce Lavingtonów.
Kościół był stary i zaniedbany. Posadzka popękała, ławy przeżarły
komiki, zewsząd rozchodziła się woń wilgoci. Spod sklepienia
zwisały pajęczyny, a do środka, ku uciesze dzieci, wlatywały
gnieżdżące się pod dachem wróble. Na galerii grał zespół
muzyczny, złożony z pary skrzypiec, klarnetu, fletu i trąbki.
Śpiewał też niewielki chór. Rytm nadawał im grający na organach
Freddy Parslow. Muzyka była jego namiętnością, co bardzo nie
podobało się ojcu, który uważał to za wybitnie niemęskie zajęcie.
Z okazji przybycia nowego właściciela Juniper Park pastor Freese
osobiście odprawiał nabożeństwo. Pan Uzzell, jako kościelny stróż,
ze służalczym ukłonem zaprowadził Daniela z dziećmi do
właściwej ławki, na końcu której siedziała już Cassandra.
Skinęła głową na powitanie. Daniel zaś ukłonił się zdawkowo.
Ruth uśmiechnęła się nieśmiało. Tom trącił siostrę łokciem.
- Czy to ta czarownica?
- Jest bardzo miła - odrzekła szeptem. Miała ochotę zapytać pannę
Hampden, jak się miewa puchacz, ale widząc niezadowoloną minę
ojca, nie śmiała się odezwać.
Państwo Parslow z córką siedzieli w swojej ławce. Agnes
przyglądała się Danielowi z wielkim zainteresowaniem: wysoki,
ciemnowłosy, postawny, może niezbyt przystojny, ale niewątpliwie
na swój surowy sposób atrakcyjny. Daniel obejrzał się, a Agnes
pozwoliła, żeby ich oczy się spotkały. Patrzyli na siebie przez
chwilę, potem Agnes skromnie spuściła wzrok. Kiedy spojrzała na
niego kilka sekund później, wciąż na nią patrzył. Zadowolona,
znów spuściła oczy, a kiedy rozległ się dźwięk organów, wstała
wdzięcznie wraz z resztą parafian. Jak to dobrze, że włożyłam
104
nowy kapelusik, pomyślała.
Daniel nie mógł jeszcze raz się obejrzeć, ale cały czas myślał o
ślicznej jasnowłosej dziewczynie. Kto to jest? Pewnie córka pana
Parslowa. Daniel zawsze wolał blondynki i z radością zauważył, iż
piękna nieznajoma jest nim zainteresowana.
Może chodzenie do kościoła wcale nie jest takie nudne.
Podczas kazania Agnes dyskretnie przyjrzała się towarzystwu z
Juniper Park i to, co zobaczyła, niezbyt jej się spodobało. Słyszała,
że Darke ma dzieci, ale sądziła, że są młodsze. Z irytacją
stwierdziła, że są w najbardziej kłopotliwym wieku. Uznała, że pan
Darke jest świetnym materiałem na męża, ale nie chciała mieć na
głowie dwojga dorastających dzieci, zwłaszcza dziewczynki.
Wolała sama błyszczeć w towarzystwie, niż odgrywać rolę
przyzwoitki swojej pasierbicy.
Ze zmarszczonymi brwiami patrzyła na Ruth, która w
niewygodnym gorsecie wierciła się niespokojnie. Tyczkowata,
niezdarna, o rzadkich, brązowych włosach i pryszczatym czole, nie
mogła uchodzić za piękność.
W pewnej chwili Tom odwrócił się i spostrzegł Agnes. Oczy
rozszerzyły mu się z zachwytu, a usta same złożyły w ciup, jakby
chciał zagwizdać z aprobatą. Agnes uśmiechnęła się do niego
najmilej, jak potrafiła. Dorastająca pasierbica to jedno, natomiast
pasierb uwielbiający macochę to zupełnie co innego. Zasugeruje
panu Darke’owi, żeby wysłał córkę na trzy lub cztery lata do jakiejś
ekskluzywnej szkoły dla panien w Bath.
Kazanie wygłoszone przez pastora opierało się na przypowieści o
talentach z ewangelii świętego Mateusza i wyraźnie sugerowało, że
Daniel powinien wydać pieniądze na odnowienie posiadłości.
Znalazła się tam zawoalowana krytyka rozrzutności starego
hrabiego i gorąco wyrażona nadzieja, że nowy właściciel wszystko
naprawi.
Daniel słuchał tego ze splecionymi ramionami i chmurnym
wyrazem twarzy. Ruth przez chwilę miała wrażenie, że ojciec
105
zerwie się z miejsca i zaprotestuje. Na samą myśl o tym
poczerwieniała ze wstydu. Nagle zobaczyła lekko rozbawioną minę
Cassandry i rozluźniła się. Może to rzeczywiście była śmieszna
scena.
W końcu nabożeństwo dobiegło końca i zabrzmiała muzyka
Haendla. Wierni poruszyli się, ale nikt nie wyszedł z kościoła.
- Czekają na pana, panie Darke - wyszeptała Cassandra,
pochylając się w stronę Daniela. Wścibska baba, pomyślał.
- Pani przodem, panno Hampden - powiedział głośno.
- Pana rodzina musi pierwsza opuścić kościół - powiadomiła go
stanowczym tonem.
Daniel wzruszył ramionami i ruszył do wyjścia, a za nim
Cassandra. W połowie nawy Ruth zebrała się na odwagę.
- Panno Hampden, jak się miewa Solon? - spytała szeptem.
- Coraz lepiej. Musisz go odwiedzić. - Cassandra uśmiechnęła się. -
Czy to twój brat?
- Tak, to jest Tom.
Tom już miał spytać, kto to jest Solon, ale Daniel odwrócił się i
powiedział ostro:
- Chodźcie, dzieci. Przestańcie męczyć pannę Hampden.
Ruth obrzuciła Cassandrę przepraszającym spojrzeniem, zagryzła
wargę i podążyła za ojcem.
Agnes i pani Parslow spojrzały na siebie porozumiewawczo i
nagle stwierdziły, że jedna z nich zostawiła w kościele rękawiczkę.
Choć pan Parslow starał się szybko wyjść z kościoła, tak długo jej
szukały, że wyszły na samym końcu.
Daniel uznał za swój obowiązek zamienić kilka słów z każdym,
kogo znał, a jeśli kogoś nie znał, pastor natychmiast mu go
przedstawiał. Zastanawiając się, gdzie zniknęła śliczna blondynka,
zerkał w głąb kościoła.
Agnes właśnie się zbliżała. Na chwilę pochwycił jej wzrok, a ona
lekko uśmiechnęła się do niego i zaraz wróciła do rozmowy z
matką. Zniecierpliwiony pan Parslow, który czekał na nie przy
106
wyjściu, zerknął na zegarek.
- Wreszcie jesteście - burknął gderliwie.
- Mama zgubiła rękawiczkę - wyjaśniła Agnes. Daniel podszedł do
nich, wyciągając dłoń.
- Witam pana, panie Parslow.
Parslow krótko uścisnął mu rękę, po czym, nie mając innego
Ujścia, przedstawił mu żonę i córkę.
- Witam panie. - Uścisnęli sobie ręce. Kiedy spojrzał na Agnes, w
jego oczach pojawił się błysk rozbawienia. Przybrała teraz bardzo
skromną minkę, choć przed chwilą wyraźnie widział, ze jej się
spodobał. Ale czy to dziwne, że wzbudził jej zainteresowanie? Był
bogaty, wolny i szukał żony. To naturalne, że dziewczyna miała
oczy szeroko otwarte.
- Pozwolą państwo, że przedstawię swoje dzieci. Oto Ruth i Tom. -
Z grymasem niezadowolenia patrzył, jak córka dyga niezgrabnie.
Dyga jak służąca, pomyślała Agnes. Ciekawe, skąd u niej te
prostackie maniery?
- Przeprowadzka na wieś to pewnie dla ciebie wielka zmiana -
zagaiła.
- O, nie! Zawsze mieszkałam na wsi - wyjąkała Ruth.
- Doprawdy? Wydawało mi się, że twój ojciec miał dom w jakimś
przemysłowym mieście.
Ruth poczerwieniała i nerwowo splotła dłonie. Co miała
powiedzieć? A jeśli wyrwie jej się coś nieodpowiedniego?
Rozejrzała się z rozpaczą dokoła. Na szczęście odezwała się pani
Parslow.
- Mam nadzieję, że którejś niedzieli przyjdą państwo do nas na
lunch.
- E tam! To zimny posiłek! - zaprotestował pan Parslow,
szczęśliwy, że wreszcie może coś zakwestionować. - Wydamy
świąteczne przyjęcie. To lepszy pomysł.
- Jest jeszcze... - zaczął Daniel, ale pan Parslow przerwał mu
niecierpliwie.
107
- Postanowione - oznajmił. - Zapraszamy w Wigilię, o szóstej.
Oczywiście proszę zabrać dzieci. Daniel zerknął na Agnes.
- Papa ma rację. Proszę przyjść. Przyjęcie świąteczne to lepszy
pomysł.
Przerażona Ruth pokręciła głową, a Tom zaszurał butami po
żwirze. Był zły, że na przyjęciu będzie musiał grzecznie się
zachowywać, pocieszył się jednak myślą, że pewnie podadzą
galaretki i ciasta. - Dziękujemy - odrzekł Daniel. - Przyjdziemy z
przyjemnością.
W niedzielne popołudnia Dorothy mogła odwiedzać matkę. Pani
Minton przyjaźniła się w dzieciństwie z panią Jackson, więc dała
dziewczynie koszyk i powiedziała:
- Włożyłam tam kilka rzeczy dla twojej mamy. Teraz idź, ale
pamiętaj, że masz wrócić na czas, żeby pomóc pannie Ruth
przebrać się do kolacji.
Każdej zimy pani Jackson uskarżała się na bronchit, a panująca w
domu wilgoć dodatkowo pogarszała jej stan. Strzechę na dachu
miejscami porastał zielony mech, na ściany sypialni zaś wpełzał
jaskrawożółty grzyb. Dorothy czekało pracowite popołudnie. Nie
tylko chciała zobaczyć się z matką, ale też doprowadzić do
porządku dom.
Dwie młodsze siostry wybiegły, żeby ją powitać.
- Jak się czuje mama? - zapytała, całując je na powitanie.
Zauważyła, że Molly ma podarty fartuszek, a buty Jenny przetarły
się niemal na wylot.
- Źle - odparła smutno Molly. - A do tego Frank ząbkuje.
Dziewczynki odbiegły, szczęśliwe, że nie muszą już czuwać przy
matce, a Dorothy weszła do domu. Pani Jackson siedziała w
bujanym fotelu, z małym Frankiem na kolanach. Na widok córki
uśmiechnęła się z wysiłkiem. Dorothy ucałowała matkę i wzięła
niemowlę na ręce. Miało mokrą pieluchę, więc przewinęła je, dała
108
mu łyżeczkę syropu makowego i ułożyła w kołysce.
- Gdzie jest ojciec?
Pani Jackson zakasłała, osłaniając ręką usta.
- Wyszedł - odrzekła krótko.
Dorothy zagryzła wargę. Jeśli kłusował na zające, mógł natknąć się
na leśniczego Uzzella. Nic jednak nie powiedziała, żeby nie
martwić matki.
Dziecko usnęło, pani Jackson też zapadła w drzemkę, więc
Dorothy poszła do kuchni. Spiżarnia świeciła pustkami. Matka nie
czuła się na tyle dobrze, żeby doglądać kur, a Molly, która miała ją
w tym zastąpić, była roztrzepana i niestaranna. Miesiąc temu lis
porwał trzy sztuki. Musieli też sprzedać świnię. Sprawy
przedstawiały się źle.
Dorothy wyłożyła na półkę rzeczy z koszyka, przyniosła wodę,
zamiotła podłogi i zaczęła przyrządzać zupę warzywną na
kościach.
Kiedy wróciła do pokoju, matka nadal spała. Dorothy zapaliła
święcę i zabrała się za cerowanie ubranek rodzeństwa. Krótki
zimowy dzień dobiegał końca. Po godzinie usłyszała na zewnątrz
jakieś głosy, odłożyła więc cerowanie i poszła do drzwi.
Ojciec wszedł niepewnie do domu i ciężko usiadł na krześle. Na
twarzy miał wielki siniec. Za nim wszedł Barty Wright, młodszy
syn kowala.
Pani Jackson drgnęła, a po chwili się obudziła.
- Co się stało? - zapytała trzęsącym się głosem.
- Nic takiego, proszę pani - odrzekł Barty z uśmiechem. To tylko
siniak. - Sięgnął do głębokich kieszeni płaszcza i wyjął z nich dwa
króliki.
- Mam nadzieję, że nie widział was leśniczy! - krzyknęła Dorothy.
- Nie, chociaż mało brakowało. Nie spodziewaliśmy się go tak
szybko po nabożeństwie. Musieliśmy się schować. Jakaś gałąź
uderzyła twojego ojca w twarz. - Podniósł króliki w górę. - Daj mi
świecę, to je wypatroszę.
109
Jackson doszedł do siebie i zaczął uspokajać żonę:
- To tylko zadrapanie. Nic się nie stało.
Barty poszedł za Dorothy do kuchni, gdzie szybko i sprawnie
sprawił króliki.
- Daj mi je. Uduszę je z warzywami - powiedziała. - Im szybciej
zostaną zjedzone, tym lepiej.
- Dobrze się spisałem, Dot? - Barty uśmiechnął się do niej i
schował nóż za pasek.
Dorothy wzięła się pod boki.
- Nie lubię, kiedy mama się denerwuje.
Chłopak wziął ją za ręce.
- Zrobiłem to dla ciebie, Dot. Twój tata nie ma szczęścia do
kłusowania.
- Wiem - przyznała. Kochał rodzinę i starał się, jak potrafił, ale
prześladował go pech. Po wsi krążyło powiedzenie, że jeśli ktoś ma
się potknąć lub przewrócić, to na pewno będzie to Billy Jackson.
Barty przysunął się bliżej. Na chwilę ich cienie na ścianie zlały się
w jeden obraz, ale zaraz się rozłączyły.
- Wystarczy - stwierdziła rozsądnie Dorothy.
Sir Richard Sayers siedział przy biurku i patrzył na lekko zmiętą
kartkę papieru.
- Ten człowiek sfałszował zaświadczenie o śmierci mojej
szwagierki, a na dodatek chce przedstawiać jakiegoś obdartusa jako
swojego syna.
Przed nim stała butelka brandy, a przed siedzącym naprzeciwko
Abednego kufel piwa. Szpieg przywiózł mu nie tylko podrobiony
dokument, ale również alkohol, a dla żony francuskie koronki.
Państwo płaciło z opóźnieniem, a musiał przecież jakoś zarabiać na
życie.
Obaj nie widzieli niczego niewłaściwego w tym, że chociaż
Pracowali dla rządu, pozbawiali go należnych mu podatków.
Pan Sayers zmarszczył brwi. Zastanawiał się, co dalej robić. W
110
pierwszym odruchu chciał napisać do pani de Flagy i
zdemaskować podstęp jej kuzyna, ale... Na razie dolał sobie
brandy.
- Najlepiej będzie zostawić tę sprawę w spokoju - stwierdził
Abednego.
- Zostawić w spokoju? - zagrzmiał pan Sayers. - Jakiś oberwaniec
miałby odziedziczyć zamek de Flagy!
- Przecież oni tam uważają, że wszyscy są równi - powiedział z
ironią Abednego, ale uszła ona uwagi jego rozmówcy. Gdyby
Shadrach był oficerem, nie potraktowano by go tak surowo. W
porewolucyjnej Francji podobno można było do wszystkiego dojść
własnymi siłami. Kuzyn Josse często mu sugerował, że bardziej by
mu się opłacało zostać Francuzem i czasami Abednego rozważał
przeniesienie się do Bretanii. Był jednak Kornwalijczykiem z krwi i
kości, a poza tym za bardzo cenił sobie wolność.
Sir Richard podniósł wzrok. Może dotarło do niego jakieś echo
myśli przemytnika, bo popchnął w jego stronę dzban z piwem i
gestem zachęcił do napełnienia kufla. Abednego miał rację. Lepiej
zostawić tę sprawę. Niech mały obdartus odziedziczy fortunę de
Flagy. W ten sposób będą mieli z głowy Claude’a. Pan Sayers lubił
swoją szwagierkę, więc kiedy się dowiedział, że mąż chce siłą
sprowadzić ją do Francji, był przerażony.
- Zostaje jeszcze problem listu, w którym moja szwagierka
zawiadamia męża o śmierci dziecka. Zapewniałeś mnie, że został
wysłany do Francji, a ta wiadomość do niego nie dotarła.
- Obawia się pan, co będzie, jeśli znajdzie go pani de Flagy? -
upewnił się Abednego. List miał wysłać kuzyn Josse, a na nim
można było polegać.
Sir Richard skinął głową. Nie chciał nawet sobie wyobrażać, jak to
się może skończyć. Cassandra wyznała, że w Verdun Claude ją
pobił. Co zrobi, kiedy spotka go taki zawód? Do czego jest zdolny
się posunąć? Szwagierka nic tu nie zawiniła, ale czy to go
powstrzyma przed zrobieniem jej krzywdy?
111
Szkoda, że Josse go nie utopił, pomyślał z żalem Abednego.
Oszczędziłoby to wszystkim wielu kłopotów.
Do świąt został jeszcze tydzień. Przez okno w sypialni Cassandra
widziała srebrzysty od szronu park i nagie gałęzie drzew. Z
drugiego, mniejszego okna dostrzegła, że nad sadem snuje się dym.
Gdy wychyliła się na zewnątrz, zobaczyła tył cygańskiego wozu.
O tej porze roku Hosea Burton rzadko zjawiał się z taborem w
Juniper Park. Cyganie zwykle przyjeżdżali wiosną i jesienią, kiedy
mężczyźni mogli zarabiać pracą w polu. Cassandra cieszyła się z
wizyty taboru, ale była nieco zdziwiona jej nietypową porą.
Rozległo się pukanie i do sypialni weszła Prudence z dzbankiem
gorącej wody. Cassandra zamknęła okno.
- Panno Cassandro, Cyganie przyjechali! - Kiedy rano wyciągała
wodę ze studni, pomógł jej przystojny śniady chłopak. Powiedział,
że nazywa się Jasper Burton. Prudence już nie mogła się doczekać,
kiedy znowu wyjdzie z domu.
- Tak, widziałam.
- Czy oni przepowiadają przyszłość?
- O, tak. - Cassandra roześmiała się sceptycznie. - Jak położysz
monetę na dłoni starej pani Chickno, to zaraz ci przepowie, że
pokocha cię wysoki, przystojny brunet.
Prudence zachichotała.
Cassandra ubrała się szybko, narzuciła starą pelerynę i poszła do
sadu. Zobaczyła tam ustawione w krąg wozy cygańskie, kilka
srokatych koni i czujnych, podobnych do chartów psów. Nad
rozpalonym ogniskiem wisiał osmalony kociołek, a nieopodal, na
niskim stołku, siedziała otulona w chusty babka Hosei, siwowłosa,
smagła i pomarszczona. Na widok Cassandry psy się poderwały,
ale po chwili znów się położyły.
- Pani Chickno - powitała Cygankę Cassandra. - Cieszę się, że
widzę panią w dobrym zdrowiu. - Pani Chickno twierdziła, że z
dzieciństwa pamięta, jak dotarły do niej wieści o bitwie pod
112
Blenheim, co by znaczyło, że ma ponad sto lat. Cassandra w to
wątpiła, chociaż hrabia wspominał, że kiedy był chłopcem, pani
Chickno była już dorosłą kobietą i miała dzieci.
- Jakoś się trzymam - zaskrzeczała Cyganka i szponiastą dłonią
wskazała stołek. Cassandra przysunęła go bliżej ognia i rozgrzała
dłonie nad płomieniami. - Nie układa ci się ostatnio najlepiej.
- Ano nie.
- Straciłaś dziecko.
- Tak. - Poruszyła się niespokojnie. Nie miała pojęcia, skąd
staruszka to wie, ale nie chciała o tym rozmawiać. Rana w sercu
była jeszcze zbyt świeża.
- Przyszły rok będzie inny.
- Z pewnością - przytaknęła Cassandra trochę szorstko. -
Zostawiłam męża we Francji i mam zamiar tutaj ułożyć sobie życie.
Cyganka spojrzała na nią mądrymi oczami.
- Będziesz miała wysokiego, przystojnego bruneta za męża.
- Nie, dziękuję. - Roześmiała się.
- Powinnaś słuchać swojego serca, gołąbeczko.
- Serce czasami oszukuje.
- Rozum też.
To prawda, pomyślała Cassandra. Uważała, że wychodząc za
Claude’a, postępuje rozsądnie. Teraz rozumiała, że wolała nie
zadawać sobie niewygodnych pytań. Pan Sayers prosił ją przecież,
żeby zaczekała, dopóki nie dowie się czegoś o jej narzeczonym, ale
się nie zgodziła. Chciała jak najszybciej uciec z Juniper Park,
rozpocząć nowe życie. Była zaślepiona niczym zakochana
nastolatka.
Z wozu wyszedł ogorzały mężczyzna z kolczykami w uszach.
Miał na sobie bryczesy, lnianą koszulę i skórzaną kamizelkę, a na
szyi kolorową chustkę.
- Hosea! - powitała go radośnie Cassandra. Uścisnęli sobie dłonie.
- Przykro mi, że stary hrabia nie żyje.
- Dziękuję.
113
- A jak się sprawuje nowy właściciel?
- Pan Darke? - Skrzywiła się. - To trudny człowiek. Chce mnie
wyrzucić z wieży.
- Uzzell nie ucieszył się na nasz widok - ciągnął Hosea. Prawdę
mówiąc, leśniczy zagroził mu bronią i kazał natychmiast się
wynosić, chociaż tabor Hosei od pokoleń przyjeżdżał do Juniper
Park.
- Podobno skumał się z bandą kłusowników z Londynu.
- Nie chciał nas wpuścić na ziemię pana Darke’a, więc rozbiliśmy
się tutaj.
- Jesteście tu mile widziani. Pani Wagstaff się ucieszy. Trzeba
zalutować kilka rondli, ale musicie uważać, bo teraz wszystko tu
się zmieniło. - Nic już nie zależy ode mnie, dodała w myślach.
- Uzzell zagroził, że zastrzeli nasze psy, jeśli zobaczy je tam, gdzie
nie trzeba. - Hosea roześmiał się.
Cassandra też się uśmiechnęła. W dzieciństwie często patrzyła, jak
Cyganie zakładają wnyki z plecionej trawy. Wiedzieli, gdzie je
zastawić, i robili to tak wprawnie, że do kłusowania niepotrzebne
im były psy. Nie miała wątpliwości, że Hosea również to potrafi.
- Jacob przyciął stare jabłonie, ale nie mam zbyt dużo drewna na
opał. Chciałabym, żeby pan Darke pozwolił wam zbierać chrust w
lesie, jednak moje prośby na nic się nie zdadzą. Nie jesteśmy w
przyjaznych stosunkach.
Jedną z korzyści, jakie dawała jej przeprowadzka do Belvedere
Tower, było to, że tutaj robiła, co chciała. W Juniper Park mogła
jeździć konno, lecz nie pozwalano jej czyścić konia. Mogła zbierać
kwiaty, ale nie wolno jej było ich sadzić. Tu była panią siebie.
Nowe życie miało też pewnie wady. Po przeprowadzce straciła
wpływ na to, co się dzieje w posiadłości. Hrabia zaniedbywał swoje
obowiązki wobec okolicznych farmerów i Cassandra, wraz z
sekretarzem hrabiego, często musiała to naprawiać. Kiedyś mogła
wydawać polecenia Uzzellowi, a nawet go zwolnić, gdyby to było
114
konieczne.
Teraz jej pozycja całkowicie się zmieniła, lecz nie zamierzała tego
rozpamiętywać. Postanowiła, że dzisiaj posprząta stajnię i
przygotuje ją do malowania. Przebrała się w stare, wygodne
ubranie, wzięła z kuchni kubeł, szczotkę i nie zważając na pełne
świętego oburzenia protesty pani Wagstaff, ruszyła do pracy.
W tym czasie Daniel, elegancko ubrany, pukał do drzwi Belvedere
Tower.
- Panna Cassandra jest w stajni - powiadomiła go Prudence. -
Zaraz ją zawołam.
- W stajni! - powtórzył zaskoczony Daniel. Co ona tam, u diabła,
robi? Przecież nie ma konia, pomyślał i dodał: - Nie trzeba. Sam
tam pójdę.
Po wejściu do stajni musiał chwilę odczekać, aż jego wzrok
przyzwyczai się do półmroku. Z początku nie dostrzegł Cassandry,
ale po chwili jakiś hałas sprawił, że podniósł wzrok.
Czarownica z wieży, w starym płaszczu i dziwacznym turbanie,
klęczała na desce przerzuconej między dwiema belkami. Obok niej
stał kubeł z wodą, w ręku trzymała szczotkę do szorowania. W
pobliżu stała drabina. Wyglądało to bardzo niebezpiecznie.
Przez chwilę ją obserwował. Pracowała z zapałem i już wyczyściła
pół ściany. Deska, na której klęczała, była bardzo krótka. Kiedy
Cassandra przesunęła się nieco, deska drgnęła i przemieściła się
tak, że jeden jej koniec bliski był zsunięcia się z podpierającej go
belki.
Cassandra zamarła bez ruchu.
- Jakieś kłopoty? - zapytał Daniel.
- Chyba... chyba tak.
- Proszę mi dać kubeł.
Ostrożnie spełniła jego polecenie, a wtedy on odstawił kubeł pod
ścianę. Potem oparł drabinę o belkę przy desce i wszedł na górę.
- Przytrzymam deskę, a pani niech przejdzie na drugą stronę i
usiądzie na tamtej belce. Da pani radę?
115
Skinęła głową. Pan Darke pewnie myśli, że całkiem zwariowała.
Choć spódnica krępowała jej ruchy, jakoś dotarła do belki. Daniel
zdjął deskę i przystawił drabinę do belki, na której siedziała
Cassandra.
- Proszę zejść na dół. Trzymam mocno drabinę.
- To był głupi pomysł... - powiedziała nieco drżącym głosem,
kiedy znalazła się na ziemi. - Dziękuję.
- Nie ma za co.
- Poproszę Jacoba, żeby mi znalazł dłuższą deskę. - Rozwinęła
turban i zdjęła płaszcz. Dlaczego się przed nim tłumaczyła?
- A czy Jacob nie może wykonać sam tej pracy? - Daniel wskazał
na ścianę.
- Chłopak ma niesprawną nogę, a poza tym chciałam się tym zająć.
Kiedy mieszkałam w Juniper Park, nie wolno mi było robić takich
rzeczy. Dama nie powinna brudzić sobie rąk pracą fizyczną! -
Spojrzała na zaczerwienione od zimnej wody dłonie i zapytała: -
Przyszedł pan z wizytą, czy tylko przechodził pan obok?
- Przyszedłem z wizytą.
- Zapraszam do salonu.
Skinął głową.
Jako trzydziestoletnia mężatka, na szczęście nie potrzebuję
przyzwoitki, pomyślała Cassandra. Wsunęła głowę do kuchni i
powiedziała:
- Prue, przynieś na górę kawę i piernik, dobrze? - Daniel rozejrzał
się po salonie. Malowidło na ścianie było już skończone i musiał z
niechęcią przyznać, że zrobiło na nim wrażenie. Drażniła go
obecność panny Hampden w samym środku jego posiadłości, ale
mylił się, sądząc, że będzie miał do czynienia ze zdziwaczałą starą
panną. Zauważył też, że w pokoju jest zadziwiająco ciepło.
Obejrzał stojące na kominku drewniane zabawki - myszkę na
kółkach i małpkę uderzającą w bębenek.
- Śliczne, prawda? - zapytała Cassandra. - Kupowałam je za
zaoszczędzone kieszonkowe od Abednego, wędrownego
116
handlarza.
- Myślałem, że miała pani prawdziwe zabawki, konia na
biegunach i tym podobne rzeczy. - Sam w dzieciństwie bawił się
takimi drewnianymi figurkami i wiedział, że kosztowały najwyżej
kilka pensów.
Pokręciła głową.
- Owszem, było tak, kiedy mieszkałyśmy w domu, to znaczy,
przed śmiercią rodziców. Tutaj było inaczej. Siostra miała kilka
prawdziwych lalek, ale ja ich nie lubiłam. Za to podobały mi się
zabawki Abednego. Pewnie dlatego, że są takie małe. Najbardziej
lubiłam tygrysa na sprężynie. - Uśmiechnęła się trochę smutno i
dodała: - Niestety, hrabia go skonfiskował.
Rozległ się hałas na schodach i do salonu weszła Prudence, niosąc
tacę. Dołożyła do ognia i wyszła. Cassandra próbowała podnieść
dzbanek, ale zmarznięte palce odmówiły posłuszeństwa.
- Ja to zrobię. - Daniel nalał kawy do dwóch filiżanek, ukroił po
kawałku piernika i usiadł.
Cassandra poczuła się dziwnie. Wcale nie była pewna, czy chce,
żeby pan Darke w jej salonie pełnił honory domu. I dlaczego
opowiedziała mu o stracie tygrysa?
Gorący napój rozgrzał Daniela i wprawił w dobry, domowy
nastrój. Musiał przyznać, że malowidło na ścianie jest piękne.
Nawet widok puchacza, śpiącego w rogu pokoju, nie zepsuł mu
humoru. Ostatni raz czuł się tak swobodnie, kiedy jeszcze żyli
rodzice i w zimowe wieczory cała rodzina gromadziła się przy
kominku, żeby piec kasztany.
- Bardzo dobre ciasto - stwierdził z uznaniem.
- Tak. Ciasta pani Wagstaff są słynne. - Już miała dodać, że Ruth
pomogła trzeć imbir, ale się powstrzymała. Ten człowiek nie dbał o
dzieci.
Daniel też miał świadomość, że atmosfera między nimi stała się
niebezpiecznie swobodna. Natychmiast przywołał się do Porządku.
- Pani umowa jest nie do obalenia - powiedział trochę bardziej
117
surowo, niż zamierzał.
- Wiem.
Nastąpiło krótkie milczenie. Daniel ze zmarszczonym czołem
patrzył na malowidło na ścianie. Chyba spostrzegł łasicę,
pomyślała w popłochu Cassandra.
- Chciałabym być w dobrych stosunkach z sąsiadami -
powiedziała, żeby przerwać krępującą ciszę. - Czy nie moglibyśmy
odnosić się do siebie w sposób cywilizowany? Moja obecność tutaj
nie musi panu przeszkadzać.
- Przeszkadza mi, że przyjęła pani do siebie tych przeklętych
Cyganów - odciął się Daniel, odstawiając filiżankę.
- Dlaczego to panu przeszkadza?
- Uzzell mi powiedział, że to złodziejska banda. Kradną i kłusują
po lasach. Radził mi, żebym się ich pozbył. A dziś rano wyjrzałem
przez okno i zobaczyłem, że rozbili obóz w pani sadzie. - Cassandra
chciała coś powiedzieć, ale Daniel nie dał jej dojść do głosu. - Nie
zgadzam się na to! Jak złapię któregoś na złodziejstwie, to podam
do sądu!
Cassandra zbladła. Od lat istniała niepisana umowa, że Cyganie i
okoliczni mieszkańcy, choć prawo tego zabrania, mogą zbierać w
lesie chrust i polować na gołębie i zające, które niszczyły im
warzywa w ogródkach.
Cóż mogła powiedzieć? Najwidoczniej Uzzell, którego nigdy nie
lubiła, zadał sobie trochę trudu, żeby nastawić nowego właściciela
przeciwko niej. Jej słowa na pewno tego nie zmienią. Doszła do
wniosku, że plotki o bandzie z Londynu są prawdziwe, a to
oznaczało kłopoty.
- I co pani na to? - zapytał gniewnie Daniel.
- Wydaje mi się, że powinien pan o tym porozmawiać z pastorem i
panem Parslow - odrzekła tak spokojnie, jak tylko potrafiła. - Krążą
plotki o tym, że działa tu banda kłusowników z Londynu i Uzzell
najprawdopodobniej z nimi współpracuje.
- Uzzell? Bzdura. Ma bardzo jednoznaczny pogląd na
118
kłusownictwo.
- Nie wątpię. - Uśmiechnęła się trochę ironicznie. Daniel nie
przywykł do sprzeciwów, a dodatkowo wytrącał go z równowagi
fakt, że nie ma prawa nic Cassandrze narzucić.
- Chcę, żeby Cyganie się wynieśli - ciągnął gromkim głosem, który
nawet w jego uszach brzmiał zbyt agresywnie. Co w niego, u
diabła, wstąpiło? Przecież sam uważał prawo dotyczące polowań
na drobną zwierzynę za zbyt surowe.
- Tabor Hosei przyjeżdża tu od wielu pokoleń - oznajmiła cicho
Cassandra. - Mój stryjeczny dziadek zatrudniał ich wiosną do
siewów, a jesienią do żniw. Lutują garnki, robią wieszaki do ubrań,
wyplatają kosze z wikliny. Czasami zdarza im się złapać królika lub
gołębia, i to wszystko. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek coś
ukradli.
- Dlaczego więc Uzzell im nie ufa?
- Sama się nad tym zastanawiam. - Odpowiedź, która
przychodziła jej do głowy, wcale jej się nie podobała. Uzzell
najwyraźniej postarał się, żeby Cyganie stali się pierwszymi
podejrzanymi, gdyby zrodziły się jakieś podejrzenia o
kłusownictwo na większą skalę.
Daniel wstał.
- Nie życzę sobie intruzów w mojej posiadłości. Mam nadzieję, że
to jasne. - Zanim wyszedł, dodał z irytacją: - I co tu robi ten
puchacz?
Cassandra nie odpowiedziała. Odprowadziła nieproszonego
gościa do drzwi, a potem podeszła do okna i patrzyła, jak się
oddalał.
Przy każdym spotkaniu z Danielem Agnes nabierała głębszego
przekonania, że pan Darke nadaje się na męża. W jej głowie zaczął
kształtować się plan, jak zdobyć to, na czym jej zależy, czyli męża i
majątek, a przy okazji pozbyć się Ruth Darke. Przeczuwała, że ta
dziewczyna kryje jakąś wstydliwą tajemnicę. Agnes miała nosa do
119
takich spraw.
Nigdy nie lubiła otwarcie stawiać sprawy. Zawsze wymyślała iście
makiaweliczne intrygi dla własnych korzyści, dlatego zwykle
wszystko jej się udawało. Nie tak dawno przez osoby trzecie
zasugerowała swojemu ojcu chrzestnemu, że oddana mu bratanica
Maria zamierza popełnić mezalians i że to ona bardziej zasługuje na
spadek po nim. Musiała postępować bardzo ostrożnie i dołożyła
wszelkich starań, żeby zaprzyjaźnić się z Marią. Po odczytaniu
testamentu bardzo jej współczuła. Nikt niczego nie podejrzewał, a
ona wzbogaciła się o dwa tysiące funtów.
Zresztą nic złego się nie stało. Maria w końcu wyszła za mąż za
bogatego człowieka i te dwa tysiące wcale nie były jej potrzebne.
Suma ta natomiast dodała Agnes pewności siebie, dzięki czemu
zwróciła uwagę syna markiza i wkrótce odkryła jego sekret, dzięki
czemu...
Uśmiechnęła się do siebie. Wydobycie z Ruth Darke jej tajemnicy
to dziecięca igraszka.
Agnes wiedziała, że jest miejscową pięknością. Adorowali ją nie
tylko chłopcy z sąsiedztwa, wielbiły ją również dziewczęta, między
innymi córki pastora, Sara i Rachel. Agnes traktowała ich
wszystkich bardzo miło, czując, że mogą jej się przydać. Nagle
wpadła na świetny pomysł.
Zapukała cicho do buduaru matki.
- Mamo, mogę wejść? - spytała. - Pomyślałam sobie, że...
Po wsi lotem błyskawicy rozeszła się wiadomość, że przyjechali
Cyganie i rozbili obóz w sadzie panny Cassandry.
Wiele młodych dziewcząt natychmiast odczuło dotkliwy brak
wieszaków na ubrania. Nie zważając na ostrzeżenia matek,
wymykały się z domu i biegły do Belvedere Tower.
- Latają za tym Jasperem Burtonem - powiedziała pani Timms do
pani Hill. - Gdyby to były moje córki, to sprałabym je na kwaśne
jabłko. Będą z tego kłopoty, ja ci mówię.
120
Jaśniej nie odważyła się wyrazić. Pani Freese udzieliła jej
reprymendy za obgadywanie lepszych od siebie i pani Timms
wcale się to nie spodobało. I tak uważała za dziwne, że Cyganie
zjawili się o nietypowej porze roku. Ale skoro panna Cassandra jest
szpiegiem, to wszystko było jasne. Trzeba ją obserwować.
- Jasper to dobry chłopak - odrzekła pani Hill. Lubiła go, choć
wiedziała, że to uwodziciel i że nie oprze mu się żadna
dziewczyna. Nawet jej, szacownej matronie, matce dzieciom,
bardzo się podobał, więc nie dziwiła się młodym dziewczętom.
Jasper żadnej nie zwodził. Wszystkie wiedziały, że nie myśli o
poważnym związku.
- O wilku mowa - mruknęła pod nosem pani Timms. Prowadząc
gniado-srokatego konia, zbliżał się do nich Jasper.
Ależ on jest przystojny, pomyślała pani Hill. Dzięki Bogu, że moje
córki są jeszcze małe.
- Dzień dobry - powitał je z uśmiechem.
- Po co tu przyjechaliście? - bez ogródek spytała pani Timms.
- Cyganie to wędrowny lud. Przychodzimy, odchodzimy... -
Spojrzał z namysłem na panią Timms i dodał: - Dowiedzieliśmy się,
że stary hrabia nie żyje, więc przyjechaliśmy pożegnać zmarłego.
- Uważajcie lepiej na Uzzella - Ostrzegła go pani Hill.
- Wiem o tym. Dziękuję. - Skinął głową.
- Dokąd idziesz? - Pani Timms nie dawała za wygraną.
- Do kowala. Tancerz zgubił podkowę. - Uśmiechnął się i odszedł.
Pani Timms znacząco pociągnęła nosem.
Kuźnia stała na środku wsi, obok gospody Hampden Arms. Sam
Wright, kowal, i Phineas, jego starszy syn, kuli właśnie rozgrzane
do czerwoności żelazo. Rytmiczny huk młotów roznosił się po całej
okolicy. Mieli teraz dużo pracy. Daniel dokonywał wielu napraw w
posiadłości, toteż trzeba było przygotować nowe zawiasy do bram,
lemiesze i części do wozów.
Barty, młodszy syn kowala, siedział w niewielkim kantorku przy
kuźni. Szczupły i nie tak silny jak brat, zajmował się prowadzeniem
121
rachunków ojca. Podniósł właśnie głowę i spostrzegł przybysza.
- To Jasper Burton - powiedział bezgłośnie do ojca i wyszedł przed
kuźnię.
Uścisnęli sobie dłonie i Barty poklepał Jaspera po ramieniu.
- Cieszę się, że cię widzę! - zawołał. - Na długo przyjechaliście?
Jasper wzruszył ramionami.
- Zależy, co stary postanowi. Widzę, że macie dużo roboty.
Podkujecie mi Tancerza?
Barty skinął głową.
- Zostaw go. Po południu go do was przyprowadzę.
- Przyjdź na kolację. A może masz ochotę zapolować na króliki?
- Dlaczego nie? - chętnie zgodził się Barty.
Następnego ranka Daniel, Ruth i Tom jedli razem śniadanie.
Dzieci już wiedziały, że o tak wczesnej porze ojciec nie lubi
rozmów, więc siedziały cicho. Tom nad jajkami na szynce, a Ruth
nad bułką z miodem. Dziewczynka odkryła niedawno, że lubi
gorącą czekoladę, i z przyjemnością, zabarwioną lekkim poczuciem
winy, popijała gęstawy płyn. W Yorkshire nie jadali takich śniadań.
Daniel był teraz bardzo zajęty. Wychodził rano, żeby poznać lepiej
swoją nową posiadłość i nadzorować prowadzone w niej prace. Z
początku robotników denerwowała jego obecność, ale kiedy się
przekonali, że pan Darke nie przychodzi po to, żeby ich poganiać,
tylko żeby się czegoś dowiedzieć o ich pracy, uspokoili się.
Cieszył się z nawału zajęć. Odkrył, że pan Parslow zostawia
prowadzenie gospodarstwa swojemu rządcy, a sam zajmuje się
rzeczami, które bardziej przystoją właścicielowi ziemskiemu.
Natomiast dla Daniela dzień spędzony na polowaniu był dniem
straconym. W każdym razie nie mógłby robić tego zbyt często.
Przez całe życie był bardzo aktywny i nie zamierzał tego zmieniać.
Siedząc przy stole, przeglądał listy od Briggsa i Nathana Levy’ego.
Ruth powoli odzyskiwała lepsze samopoczucie. Dorothy została
jej osobistą pokojówką i chętnie wyjaśniała jej wątpliwości. Mimo to
122
Ruth nie do końca potrafiła się odnaleźć w nowej i sytuacji. Nie
miała nawyku czytania książek, nie grała na pianinie, nie potrafiła
też wyszywać. Chadzała na długie spacery, czasami w
towarzystwie Dorothy, która poznała ją ze swoją matką i siostrą.
To właśnie u Jacksonów Ruth czuła się jak w domu. Z
przyjemnością brała małego Franka na kolana i gawędziła z panią
Jackson. Czasami zszywała rozdarty fartuszek Molly lub cerowała
skarpety pana Jacksona. Z początku pani Jackson protestowała z
przerażeniem.
- To nie uchodzi! - wołała.
- Proszę mi pozwolić. Umiem to robić i potrzebuję jakiegoś g
zajęcia.
Wracając do domu przez wieś, Ruth widziała, w jakim złym stanie
są domy farmerów. Żałowała, że nie potrafi zdobyć się na odwagę i
powiedzieć o tym ojcu. Popijając czekoladę, rozmyślała nad tym, co
trzeba zrobić, żeby dom Jacksonów bardziej nadawał się do
mieszkania.
Daniel podniósł głowę znad listu i wyrwał ją z zamyślenia.
- Ruth, pani Parslow wraz z córką były tak miłe, że zaprosiły cię
jutro na lunch. Rachel i Sara Freese też tam będą. Ustalicie, jak się
ubierzecie na świąteczne przyjęcie.
Ruth skurczyła się w sobie.
- Czy muszę tam iść? Wolałabym zostać w domu. Daniel
zmarszczył brwi. Pani Parslow napisała, że jest to pomysł „drogiej
Agnes”. Był uszczęśliwiony, że śliczna blondynka chce sprawić
przyjemność jego córce.
Ruth wbiła wzrok w talerz. Jak mu to wytłumaczyć? Odkąd
usłyszała o świątecznym przyjęciu, drżała ze strachu na myśl o
świętach. Nie miała w co się ubrać i nie lubiła panny Parslow.
- A dlaczego nie?
- Ja tam nie pasuję - wyznała z nieszczęśliwą miną. - Ojcze, proszę,
nie każ mi tam iść. Nie będę wiedziała, o czym z nimi rozmawiać.
Przypomniała sobie rozmowę z Dorothy. „Panno Ruth, musi
123
panienka być bardziej stanowcza”.
- Ruth... - zaczął ostro Daniel. Wzięła głęboki oddech.
- Nie! - krzyknęła. - Nie lubię panny Parslow. Jest wścibska. I nie
mam żadnej sukni na przyjęcie, więc o czym będę z nimi
rozmawiać?
Ojciec wolno odłożył list. Ruth już raz wybuchła w podobny
sposób. Przypominała mu Meg, która też była skłonna do nagłych
ataków złości.
- Co masz przeciwko pannie Parslow?
- Ona mnie nie lubi.
- Bzdura. - Roześmiał się. - Dlaczego w takim razie zaprasza cię na
lunch? - Bardzo mu pochlebiało, że takie wyróżnienie spotyka jego
córkę, postanowił jednak zachować ostrożność. Po przykrym
zdarzeniu z Barbarą nie chciał się narażać na kolejne upokorzenie.
Ruth patrzyła na niego buntowniczo. Nie lubiła panny Parslow,
która próbowała wyciągnąć od niej wiadomości o jej dawnym
życiu, jakby szukała tam czegoś kompromitującego. Tego jednak
nie mogła ojcu powiedzieć.
- Porozmawiamy o tym przy lunchu - zakończył sprawę Daniel.
Zaraz po śniadaniu Ruth pomknęła do swojego pokoju, szybko się
przebrała i niemal biegiem ruszyła do Belvedere Tower. Cassandra
była w sadzie, gdzie rozmawiała z panią Chickno.
Ruth zatrzymała się jak wryta i wbiła wzrok w starą Cygankę.
Cassandra uśmiechnęła się.
- Poznaj panią Chickno - powiedziała, a potem zwróciła się do
staruszki: - To jest panna Darke.
Ruth grzecznie dygnęła. Nigdy jeszcze nie widziała Cyganki, i to z
tak bliskiej odległości. Otulona barwnymi chustami pani Chickno
przypominała jej egzotyczny, barwny tobołek, z którego wystawała
tylko smagła twarz i kosmyki siwych włosów.
Cyganka skinęła głową.
- Zabierz ją do domu - powiedziała Cassandrze. - Widać, ze ma do
ciebie jakąś pilną sprawę.
124
Ruth nie mogła się powstrzymać i jeszcze zanim doszły do wieży,
wylała wszystkie swoje żale.
- Nic na to nie poradzę, nie lubię panny Parslow - zakończyła.
- Ja też jej nie lubię - wyznała Cassandra. Widząc zaskoczenie na
twarzy dziewczyny, dodała: - To jest mała społeczność. Lepiej jest
utrzymywać ze wszystkimi dobre stosunki, o ile to możliwe. - Co
prawda, z panem Darke jej się to nie udało. - Jeśli zaś chodzi o
wyjściową suknię, to może porozmawiamy o tym z panią Freese?
Ona będzie wiedziała, co zrobić.
Nie zważając na protesty Ruth, skierowała się ku plebanii.
Niedługo potem siedziały w saloniku pastorowej, pogrążone w
poważnej rozmowie.
- Moja droga Ruth - powiedziała w końcu pani Freese. - Napiszę
do twojego taty, że sprowadzam krawcową, która uszyje suknie dla
Sary i Rachel. Zaproponuję, żeby uszyła kreację również dla ciebie.
- Widząc popłoch na twarzy dziewczyny, dodała: - Gdyby żyła
twoja mama, z pewnością by tego dopilnowała. Niestety, nie żyje, a
mężczyźni nie mają pojęcia o tych sprawach.
- To prawda - zgodziła się Cassandra. - Pan Darke na pewno
będzie wdzięczny za pomoc w wypełnianiu ojcowskich
obowiązków - stwierdziła, choć wcale nie była tego pewna.
- Ale co ja powiem pannie Parslow?! - zawołała Ruth.
- Prawdę - stwierdziła pastorowa. - Że potrzebna ci nowa suknia i
szyje ją dla ciebie moja krawcowa.
- Ale kiedy ona się dowie, że nie mam sukni, zacznie mną
pogardzać - wyrzuciła z siebie Ruth.
- Pogardza prawie wszystkimi - odrzekła cierpko Cassandra. -
Zwłaszcza kobietami.
Pocieszona tymi słowami Ruth już nic nie powiedziała. Nie
protestowała nawet, kiedy pani Freese postanowiła przyprowadzić
do salonu swoje córki.
- Muszę cię uprzedzić, że Sara i Rachel uwielbiają pannę Parslow -
ostrzegła ją Cassandra, kiedy na chwilę zostały same.
125
- Dlaczego? - szeptem zapytała Ruth.
- Panna Parslow lubi otaczać się gronem akolitów.
- Kto to jest akolita?
Na schodach rozległy się kroki.
- Ciii! Potem ci wytłumaczę.
Sara i Rachel okazały się o wiele mniej groźnie, niż Ruth się
obawiała. Były od niej dwa-trzy lata starsze, a więc w jej oczach
niemal dorosłe. Sara miała oczy niebieskie, a Rachel brązowe. Były
ciemnowłose i bardzo ładne.
- Ojej! - wykrzyknęła współczująco Sara. - Wiem, jak to jest,
wyrosnąć ze starej sukni i nie mieć co na siebie włożyć.
Ruth uśmiechnęła się blado. Nigdy nie miała odświętnej sukni, ale
wiedziała, że Sara nie chciała jej urazić.
- Zastanówmy się nad kolorem - ciągnęła Sara, przyglądając się
Ruth. - Niebieski?
- Młode dziewczęta powinny ubierać się na biało - wtrąciła
pastorowa.
- To takie nudne. - Sara skrzywiła się.
- Może pójdziemy razem na górę i przymierzysz któreś z naszych
sukien? - zaproponowała Rachel. - Zapraszam. Zobaczysz, jaka to
miła zabawa. No i sprawdzimy, w jakim kolorze jest ci do twarzy. -
W dzieciństwie lubiła ubierać lalki, a teraz miała żywą
dziewczynkę do ubrania i bardzo jej się to spodobało.
Zaciekawiona i trochę wystraszona Ruth spojrzała na Cassandrę.
- Ależ idź. To dobry pomysł. - Po chwili słychać już było
dziewczęcy śmiech na schodach. Cassandra zwróciła się do pani
Freese. - Dziękuję. Biedne dziecko, nie bardzo sobie radzi. Mam
nieodparte wrażenie, że jej poprzedni dom był zupełnie inny, choć
nie chcę jej o to wypytywać.
- To jeszcze prawie dziecko, ale jestem pewna, że niedługo
wyrośnie z niej wspaniała panna. Ma piękne oczy, a figura z
czasem stanie się mniej kanciasta.
- Dam jej trochę swojego rozmarynowego płynu do włosów -
126
zdecydowała Cassandra. - I polecę miksturę z dzikiego bzu i
maślanki do przemywania twarzy. Prawdę mówiąc, potrzeba jej
tylko trochę więcej pewności siebie.
Przy lunchu Daniel z zaskoczeniem spostrzegł, że córka jest
szczęśliwa i ożywiona. Kiedy wspomniał o wizycie u państwa
Parslow, powiedziała, że z chęcią tam pójdzie, i dała mu list od
pastorowej.
Daniel przeczytał go szybko.
- To bardzo miło ze strony pani Freese - orzekł. - Powinienem był
sam o tym pomyśleć. Napiszę, że się zgadzam. - Może powinien ją
poprosić, żeby zajęła się też resztą garderoby Ruth? Nagle coś go
zastanowiło. - Kiedy się z nią widziałaś?
- Dzisiaj przed południem. Panna Hampden mnie do niej zabrała.
Znowu przeklęta panna Hampden, pomyślał. Czy ona nigdy nie
przestanie się wtrącać w jego życie?
Na zamku de Flagy świętowano powrót Claude’a w towarzystwie
syna. Choć nikt nie powiedział tego głośno, widać było, że kuzynka
Hortense uznała śmierć Cassandry za szczęśliwe zrządzenie losu.
- Muszę ci znaleźć odpowiednią żonę - zapowiedziała Claude’owi.
- Jestem jeszcze w żałobie - przypomniał. Nie chciał, żeby go do
czegokolwiek zmuszano. Poza tym przyszło mu do głowy, że
potencjalny teść może zechcieć sprawdzić go o wiele dokładniej niż
hrabia Lavington.
Pani de Flagy wzruszyła ramionami. Da Claude’owi kilka
miesięcy na pozbycie się tych niedorzecznych skrupułów.
Spostrzegła, że kuzyn mniej liczy się z jej życzeniami niż dawniej.
Może mu się wydawało, że zostanie jej spadkobiercą, skoro zdołał
sprowadzić syna do Francji? Już dawno postanowiła, że nie
podejmie decyzji o spadku wcześniej, niż to będzie absolutnie
konieczne, a zamierzała żyć długo i przyjemnie.
Teraz, kiedy ta Angielka nie żyła, pani de Flagy była bardziej
127
skłonna oddać jej sprawiedliwość. Pamiętała, że Claude nie
traktował żony z szacunkiem. Ostatnio zauważyła w jego sposobie
bycia to samo podejście w stosunku do siebie i wcale jej się to nie
spodobało.
Doszła do wniosku, że skoro wrócił Maurice, Claude wcale nie jest
jej potrzebny.
6
Uzzell siedział w starej chacie wypalaczy węgla drzewnego. Zabite
zające, bażanty, kuropatwy i króliki zwisały z haków wbitych w
krokwie. Leżący u jego stóp pies dyszał, sapał i tęsknym wzrokiem
spoglądał na zwierzynę. Uzzell spodziewał się, że wkrótce
zainkasuje niezłą sumę, ale mimo to miał powody do zmartwienia.
Nieoczekiwane przybycie taboru zaskoczyło go i pochopnie kazał
Cyganom się wynieść. Pożałował tego natychmiast, widząc
zdziwione spojrzenie Hosei. Wiadomość o groźbach szybko się
rozejdzie i ludzie zaczną się zastanawiać, dlaczego to zrobił.
To prawdziwy pech, że zjawili się akurat wtedy, gdy Złotozęby i
Moley mieli przyjechać po zwierzynę. Cyganie, doskonale znający
się na tropieniu i czytaniu śladów, stanowili dla Uzzella zagrożenie.
Nie mógł też grozić im tak jak okolicznym farmerom.
Spodziewał się, że wyjadą, ale ku jego wściekłości rozbili obóz
przy Belvedere Tower. Starał się oczernić ich przed panem Darke,
lecz nowy właściciel z pewnością wkrótce się dowie, że wizyty
cygańskiego taboru są nieodłączną częścią życia tej okolicy. Uzzell
westchnął. Bardzo zależało mu na dokończeniu interesów ze
Złotozębym. Przez ostatnie lata zbił sporą fortunę. Jeszcze kilka
transportów dziczyzny do Londynu i będzie mógł skończyć z
kłusownictwem. Spojrzał na strzelbę, opartą o ścianę. Postanowił,
że tym razem nie da się oszukać.
Daniel przeglądał księgi rachunkowe Juniper Park, siedząc w
128
bibliotece. Zapiski z trzech ostatnich lat były chaotyczne, ale
przedtem rachunki prowadzono bardzo dobrze, zapisywano je
wyraźnym pismem i widać było, że choć nie wydawano zbyt dużo
pieniędzy, wszystko w posiadłości szło jak należy. Najwyraźniej
wyliczenia prowadził jakiś dobry księgowy. Jego inicjały - C.H. -
widniały pod koniec każdego tygodnia.
Widać, że ten człowiek dobrze dawał sobie radę z zarządzaniem
posiadłością, chociaż rozrzutność hrabiego na pewno utrudniała
mu zadanie. Tylko gdzie on teraz jest? Pewnie z rozpaczy
zrezygnował, pomyślał Daniel. Trudno się było dziwić. Gdyby
jednak dał się namówić do powrotu, to wszystko szłoby o wiele
sprawniej.
Na razie Daniel nie miał rządcy z prawdziwego zdarzenia. Z
zapisków wynikało, że Uzzell dostawał dodatkowe trzy szylingi za
pobieranie czynszu od dzierżawców. Daniel nie stwierdził żadnych
nadużyć. Niestety, leśniczy nie zawracał sobie głowy żadnymi
naprawami ani nadzorem prac polowych.
Daniel miał zamiar odwieźć Ruth na proszony lunch do państwa
Parslow, a przy okazji poprosić pana domu o sąsiedzką radę. Jeśli
przy okazji zobaczy pannę Parslow, to będzie bardzo miłe, ale
postanowił zbyt wiele sobie nie obiecywać.
Tego ranka Ruth czuła się bardziej pewna siebie. Otuchy dodało
jej wyznanie panny Hampden, że ona też nie przepada za panną
Parslow. Dorothy przyznała się do tego samego.
- Patrzy z góry na moją matkę - wyjawiła służąca. - Zawsze daje jej
do zrozumienia, że powinna się wziąć w garść. A przecież to nie
jest wina mamy, że choruje. Gdyby to od niej zależało, to na pewno
byłaby zdrowa.
Ruth ze zrozumieniem pokiwała głową. Dawniej, w Yorkshire, tak
samo się czuła, rozmawiając z żoną farmera, od której kupowała
jajka. Tamta kobieta zawsze wpędzała ją w niczym nieuzasadnione
poczucie winy.
129
- Nie powinnam obmawiać lepszych od siebie - zmitygowała się
Dorothy.
- Panna Parslow ma być lepsza? Akurat! - W Ruth obudził się
odziedziczony po dziadku Isaacu szacunek dla prostego człowieka
i skłonność do obrazoburstwa, taka sama, jaka w młodości
cechowała Daniela. - Nie przepracowała w życiu ani jednego dnia.
- Panno Ruth! - oburzyła się służąca. - Nie wolno mówić takich
rzeczy!
- Przecież to prawda!
- No, rzeczywiście. - Dorothy zachichotała.
Był mroźny, słoneczny dzień. Ruth, ubrana w nowy płaszcz,
kapelusz i mufkę, ucieszyła się na wieść, że ojciec sam odwiezie ją
do państwa Parslow. Wsiedli do starego powoziku, którym dawniej
jeździła Cassandra. Ruth z dumą stwierdziła, że ojciec doskonale
się prezentuje w ciemnozielonym płaszczu i lśniących, czarnych
butach z cholewami. Usiadła wyprostowana, starając się nie
przynosić mu wstydu.
Kiedy mijali dom Jacksonów, powiedziała:
- Tutaj mieszka rodzina Dorothy. To bardzo wilgotny dom, a pani
Jackson stale kaszle. - Spojrzała na ojca z nadzieją, ale nie miała
odwagi wyrazić się jaśniej.
Daniel popatrzył na dom z zapadniętą strzechą. Dobrze wiedział,
że takie lokum nie służy zdrowiu.
- Nie chcę, żebyś odwiedzała tego rodzaju miejsca - oznajmił. - To
siedlisko wszelkich chorób.
Nie odwiedzać domu Jacksonów?! Nie rozmawiać więcej z mamą
Dorothy, nie bawić się z małym Frankiem? Ruth była przerażona.
To niesprawiedliwe. Daniel spojrzał na nią z ukosa i zobaczył w jej
ciemnych oczach bunt.
- Czy wyraziłem się jasno? - zapytał groźnie, sam trochę
zaskoczony.
- Tak - odrzekła, spoglądając na niego wyzywająco. Wyraził się
130
całkiem jasno, ale nie miała zamiaru go słuchać. Był właścicielem
całej okolicy. Powinien dbać o domy farmerów, żeby nie były
siedliskiem wszelkich chorób!
Resztę drogi do Mattick Hall przebyli w milczeniu. Ruth
rozmyślała o swoich wadach, a Daniel o tym, że zależy mu na
opinii córki.
Kiedy zajechali na miejsce, Ruth z ulgą zauważyła, że są tam już
Sara i Rachel. Pani Parslow przywitała ją miło. Agnes, chociaż
zamierzała jedynie chłodno skinąć głową, na widok Daniela cała się
rozpromieniła.
- Panna Darke! Jak cudownie! - Przechyliła głowę i zwróciła się do
Daniela: - Czyżby pan również był zainteresowany modą?
Daniel roześmiał się.
- Ależ nie. Przyjechałem, żeby poprosić pani ojca o radę, jeśli
zechce mi poświęcić trochę czasu.
Agnes wiedziała, że ojciec może być zajęty co najwyżej lekturą
gazety, i znacząco zerknęła na matkę.
- Jestem pewna, że mój mąż z przyjemnością z panem porozmawia
- zapewniła pani Parslow. - A potem musi pan zjeść z nami lunch.
- Dziękuję.
Panna Parslow wyglądała na uszczęśliwioną jego wizytą.
Zauważył też wymianę spojrzeń miedzy nią a matką. Co za miła
odmiana po wymuszonej uprzejmości Barbary Lorrimer.
Ruth, Sara i Rachel poszły za Agnes na górę, pani Parslow
natomiast zaprowadziła Daniela do gabinetu męża.
Pan Parslow, choć tyranizował domowników, w towarzystwie
innych właścicieli ziemskich zmieniał się w jowialnego,
dobrodusznego jegomościa. Rozmawiał kiedyś z Dunnem,
dawnym prawnikiem hrabiego, i wiedział, że Daniel jest bardzo
zamożny. Doszedł do wniosku, że z człowiekiem o takich
dochodach należy utrzymywać przyjazne stosunki. Kiedy Daniel
spytał go, kto był dawniej rządcą Juniper Park,- odpowiedział bez
namysłu.
131
- Panna Hampden.
- Panna Hampden? - Daniel nie dowierzał własnym uszom. Potem
przypomniał sobie inicjały C.H.
- Tak, i robiła to bardzo dobrze, jak na kobietę oczywiście. W
dodatku Lavington bardzo niechętnie wydawał pieniądze na
naprawy i remonty. Kiedy wyszła za mąż, posiadłość zaczęła
podupadać. Hrabiemu żal było pieniędzy na zatrudnienie rządcy z
prawdziwego zdarzenia. Uzzell pobierał czynsz od dzierżawców,
ale innych spraw nikt nie nadzorował.
- Panna Hampden jest mężatką? - Daniel nie wiedział dlaczego, ale
ta wiadomość wcale mu się nie spodobała.
- W tysiąc osiemset pierwszym roku wyszła za mąż za Francuza,
niejakiego de Tessy, potomka porządnej, emigranckiej rodziny.
Wyjechali do Francji, gdzie de Tessy ma krewnych. Nie znam
szczegółów, ale panna Hampden wróciła do Anglii krótko przed
śmiercią starego hrabiego.
- Ale dlaczego udaje, że jest panną?
- Och, to nie jest żaden sekret. Lepiej używać panieńskiego
nazwiska, kiedy prowadzimy wojnę z Bonapartem.
- Cesarzem Napoleonem - wtrącił ironicznie Daniel. Niedawno
rozeszła się wiadomość, że Bonaparte koronował się na cesarza
Francuzów.
- Właśnie. - Parslow spojrzał na gościa i dodał: - Jeśli chce pan
wiedzieć więcej na temat zarządzania Juniper Park, musi pan
spytać pannę Hampden.
Daniel niecierpliwie zmarszczył brwi. Gdziekolwiek się odwrócił,
natrafiał na pannę Hampden. Nie znosił przemądrzałych kobiet.
Powinny znać swoje miejsce, tak jak Matty.
- Darke, chciałem porozmawiać o tych plotkach - ciągnął pan
Parslow. Widząc pytający wzrok Daniela, wyjaśnił: - Chodzi mi o tę
bandę kłusowników z Londynu. Leśniczy kilka razy mi meldował,
że widział w lesie jakichś obcych. Zauważył też, że ubywa
zwierzyny. Kłusownictwo to bardzo dochodowy interes, zwłaszcza
132
przed świętami.
- Uzzell nic mi nie mówił. Powiedział tylko, że powinienem
uważać na tych Cyganów. Według niego to włóczędzy i złodzieje.
- Bzdura! - roześmiał się Parslow. - Przyjeżdżają tu od
niepamiętnych czasów. Bardzo się przydają w porze żniw.
- Twierdzi pan, że Uzzell to kłamca? - zapytał chmurnie Daniel.
- Nic takiego nie powiedziałem. Osobiście nie przyłapałem go na
żadnej nieuczciwości. Radzę tylko, żeby miał pan oczy szeroko
otwarte. To wszystko.
Parslow był już drugą osobą, która sugerowała, że Uzzell nie jest
uczciwy. Czyżby więc nie potrafił zarządzać własną posiadłością?
Takie przypuszczenie bardzo mu się nie spodobało. Owszem, był
tu nowy, ale od lat prowadził interesy i pochlebiał sobie, że na
kilometr wyczuwa kanciarza. W księgach rachunkowych nie
znalazł nic podejrzanego.
Rozmawiali jeszcze niemal przez godzinę. Parslow udzielił wielu
cennych wskazówek, które Daniel zapisywał w notesie.
- Poluje pan, Darke? - zapytał na koniec.
- Nie, chociaż w dzieciństwie chodziłem w nagonce.
- Nie ma pan więc nic przeciwko temu, żeby myśliwi przejeżdżali
przez pańską ziemię?
- Absolutnie nic. Czy hrabia też polował?
Parslow skinął głową i już miał rozpocząć opowieść o myśliwskich
umiejętnościach Lavingtona, gdy przerwał mu gong.
- Lunch. - Gospodarz zatarł dłonie. - Dołączymy do pań?
Ruth spodziewała się, że razem przejrzą żurnale i omówią fasony
sukien, ale wkrótce się przekonała, że Agnes miała zamiar
wyłącznie chwalić się własnymi kreacjami.
Kiedy weszły do różowej sypialni Agnes, czekała już na nie
służąca Hanna. Wiedząc od Cassandry, że Hanna jest siostrą Lizzie,
Ruth nieśmiało się do niej uśmiechnęła.
- Pomóżcie mi dokonać wyboru - powiedziała Agnes. Skinęła na
133
Hannę, a ta z pełną szacunku ostrożnością zaczęła wyjmować z
szafy suknie i rozkładać je na łóżku. Sara i Rachel wzdychały i
piszczały z zachwytu. Ruth starała się dotrzymać im kroku.
- Ojej! - zawołała Rachel, dotykając błękitnej sukni z jedwabną
podszewką. - Spójrz, Saro! Po prostu boska! Panno Parslow, niech
pani wybierze tę!
- Ładna, prawda? - Agnes uśmiechnęła się. - Byłam w niej na balu
u księżnej Somerwater, w zeszłym roku.
- Mnie podoba się ta. - Sara wskazała na suknię w kolorze kości
słoniowej, wyszywaną w maleńkie różyczki.
Rzeczywiście, sukienka była ładna, ale Ruth wydała się nieco zbyt
głęboko wycięta. Poza tym mimo podszewki, była niemal
przezroczysta.
- Pannie Darke się nie podoba - zauważyła Agnes.
- Ależ... podoba mi się. Tylko... czy nie jest zbyt... śmiała? Agnes
wybuchnęła perlistym śmiechem.
- Co za prowincjonalna myszka!
- Właśnie taka ma być - wyjaśniła Rachel. - Taka jest teraz moda. -
Dobrze wiedziała, że mama nigdy nie pozwoliłaby jej ubrać się w
coś takiego.
- Niektóre panie nawet zwilżają wodą halki, żeby bardziej
przylegały do ciała - powiedziała Sara, z zazdrością spoglądając na
suknię. Ciekawe, jak by się czuła, wkraczając w takiej sukni na salę
balową pełną mężczyzn.
To obrzydliwe, pomyślała Ruth. Panie zwilżające halki
przywodziły jej na myśl ulicznice, a to z kolei przypominało jej o
dawnym życiu. Oczywiście, matka nigdy nie włożyłaby czegoś
takiego, ale ciotka Kitty nie miałaby żadnych oporów. Ruth nie
mogła się doczekać zmiany tematu.
- A wieczorowe pantofelki? - zapytała szybko Sara. Podziwiała
elegancję Agnes, ale wiedziała też, że potrafi ona mówić przykre
rzeczy, jeśli ktoś nie okazuje jej podziwu, tak jak teraz Ruth.
Hanna wyjęła z szafy pantofelki ze srebrzystego jedwabiu i z
134
niebieskiego aksamitu.
- Och! Te srebrne są przepiękne! - zachwyciła się Rachel. - Śliczne.
Jak z bajki - przytaknęła skwapliwie Ruth.
- Pantofelki jak z bajki dla bajkowej panny - dokończyła Rachel.
- A co ty włożysz na przyjęcie? - Agnes zwróciła się to Ruth.
- Nie wiem. Suknia jest jeszcze u krawcowej.
- Żałuję, że już wyrosłam z tej złocistożółtej - z westchnieniem
oznajmiła Sara. - Bardzo ją lubiłam.
- Kiedy byłam małą dziewczynką, miałam taką ładną, białą z
wiśniową szarfą - dorzuciła Agnes. - A ty, Ruth? Opowiedz nam o
swoich ulubionych sukniach.
Ruth wpadła w panikę. Co powiedzieć? Jeszcze nigdy nie miała
wyjściowej sukni. Czy ma udawać? Zdała sobie sprawę, że Agnes
znów usiłuje z niej coś wydobyć. Postanowiła, że nie będzie
kłamać.
- Nigdy nie miałam wyjściowej sukienki - oświadczyła.
- Dziwne! - Agnes roześmiała się dźwięcznie. - Ale chyba twoja
mama czasami wydawała przyjęcia? Na pewno zapraszała
wspólników od interesów twojego ojca.
Jaka ona okrutna, pomyślała Ruth. Jest jak kot, który zabawia się
myszą. Mama bardzo chciała uczestniczyć w życiu ojca, być jego
żoną, poznać jego znajomych. Nagle oczy Ruth wypełniły się łzami.
- Moja mama była chora - powiedziała, z trudem panując nad
drżącym głosem.
Agnes uśmiechnęła się z satysfakcją. A więc jest jakaś tajemnica.
Musi być. Dlaczego nigdy nie mówi się o pani Darke?
- Ojej - powiedziała. - Tak mi przykro.
Miękki głos gongu obwieścił, że podano lunch. Ruth odetchnęła z
ulgą. Kiedy dotarły do jadalni, byli tam już państwo Parslow z
Danielem. Posiłek przebiegł w swobodnej atmosferze. Pan Parslow
kroił zimną szynkę, a Agnes namawiała wszystkich na sałatkę.
Właśnie zaczęli jeść, kiedy zjawił się Freddy i stanął jak wryty na
widok Daniela i trzech dziewcząt.
135
- Mój syn, Freddy. A to pan i panna Darke - przedstawił
gospodarz i zaraz dodał: - Spóźniłeś się.
- Przepraszam. Grałem w kościele na organach - beztrosko odparł
Freddy. Puścił oko do Rachel i usiadł obok Ruth.
- Na organach! - prychnął zdegustowany ojciec. - Nie masz nic
lepszego do roboty?
Przyzwyczajony do komentarzy ojca, Freddy tylko wzruszył
ramionami i zwrócił się do Ruth.
- Niech no zgadnę, panno Darke: Agnes chwaliła się wam swoimi
sukniami, wywołując ogólną zazdrość, prawda? Ruth spojrzała na
niego niepewnie.
- Widzę, że mam rację - oznajmił z uśmiechem. - Biedaczki.
Poproszę o sól.
Ruth podała mu solniczkę. Od razu poczuła do niego sympatię.
Nareszcie ktoś tu mówi prawdę.
Agnes siedziała obok Daniela. Wśród gwaru rozmowy szepnęła:
- Biedna panna Darke jest taka nieśmiała. Bardzo mi jej żal.
Daniel uśmiechnął się.
- To bardzo miło z pani strony, że zadała sobie pani tyle trudu.
Bardzo się cieszyła na tę wizytę.
Czyżby, z powątpiewaniem pomyślała Agnes, głośno zaś
zapytała:
- A nie myślał pan o tym, żeby ją wysłać do szkoły z internatem?
Spotkałaby tam dziewczęta z dobrych domów, nabrała ogłady
towarzyskiej. Kilka lat w Bath bardzo dodaje pewności siebie.
- Ruth nie chce rozstawać się z bratem.
- To wzruszające. - Co za absurd, stwierdziła w duchu. Nic więcej
nie powiedziała, ale wiedziała, że ziarno zostało zasiane.
Barty i Jasper mieli już za sobą jedną noc udanego kłusowania.
Tego dnia Barty znów się wybrał do obozu Cyganów.
Noc była bezchmurna i Droga Mleczna przecinała niebo niczym
srebrna tęcza. Orion jeszcze nie wzeszedł nad wschodnim
136
horyzontem. W oknach domów migotały światła.
Barty miał na sobie ciemny płaszcz z głębokimi kieszeniami na
upolowaną drobną zwierzynę. Okrążył Belvedere Tower i podszedł
do obozu. Już z daleka widział ognisko i skupionych wokół niego
ludzi. Pani Chickno siedziała w ozdobnie rzeźbionym fotelu. Zza
jednego wozu dochodził stłumiony chichot. Potem wyszła stamtąd
jakaś dziewczyna, wygładzając na sobie ubranie i chowając
kosmyki włosów pod czepek. Za nią ukazał się Jasper. Szepnął jej
coś do ucha, klepnął ją w pośladek i podbiegł do Barty’ego.
Dziewczyna uciekła.
- Która to tym razem?
- Rosie Timms.
Wszystkie dziewczyny Timmsów to latawice, pomyślał Barty, a
chłopcy to tchórze, jak biedny Johnny, który bał się własnego
cienia. Często przychodziło mu do głowy, że to pani Timms jest
temu winna.
Zwrócił się do Jaspera:
- Sądziłem, że jesteś zaręczony.
- Bo jestem - potwierdził z uśmiechem. - Ale Mikailia jest gdzieś w
Yorkshire, a ja tutaj.
Barty nie drążył tematu. To nie jego sprawa. Podszedł do ogniska,
przywitał się z Hoseą i panią Chickno.
Była już głęboka noc, kiedy wraz z Jasperem wyruszyli do lasu.
Jasper gwizdnął cicho na psa.
- Wczoraj w nocy coś odkryłem - powiedział. Szli, kryjąc się w
cieniu żywopłotu.
- Co takiego?
- Zobaczysz.
Podążali wzdłuż strumienia, a potem przez zagajnik, przylegający
do drogi do Farnham. Barty był zdziwiony, ale ufał towarzyszowi,
więc kiedy ten nagle padł na ziemię i zaczął się czołgać, uczynił to
samo.
Jasper zatrzymał się, poślinił palec i uniósł do góry. Wiatr trochę
137
się zmienił. Po chwili czołgali się dalej. Barty zrównał się z
towarzyszem, który właśnie na coś wskazywał.
Kilka metrów przed nimi stała opuszczona chata wypalaczy
węgla. Zza szyby okna sączył się cienki strumyk światła.
- Uzzell? - spytał szeptem Barty. Jasper skinął głową.
- Wytropiłem go wczoraj w nocy, kiedy niósł wypchany worek,
pewnie ze zwierzyną. Siedział tu chyba pół godziny, potem
wyszedł, ale worek był już pusty. Zamknął drzwi na klucz i zasłonił
okna.
- Zdaje się... - zaczął Barty.
- Ciii... Słuchaj!
Usłyszeli stukot końskich kopyt i skrzypienie wozu. Kiedy się
zbliżył, mogli obejrzeć jego zarys w świetle księżyca. Zatrzymał się
przed chatą i zeskoczyło z niego dwóch mężczyzn. Jeden zawrócił
wóz, drugi zapukał w okno.
Uzzell wyszedł przed chatę. Drugi z mężczyzn ustawił już wóz i
wszyscy trzej weszli do środka, zamykając za sobą drzwi. Rozległy
się podniesione głosy, krzyki i głuche uderzenia. Jasper podczołgał
się bliżej.
W chacie Uzzell uderzał pięścią w rozchwiany stół stojący pod
oknem.
- Mówię wam, że brakowało więcej niż dwa funty.
- Nazywasz mnie kłamcą? - Złotozęby wyszczerzył się i w
uśmiechu, ale macał wiszący u pasa nóż.
- Zaczekaj. - Moley położył mu rękę na ramieniu, próbując go
uspokoić. Złotozęby był bardzo porywczy i lada chwila mogła
polać się krew. Pociągnął go do kąta i gorączkowo wyszeptał mu
do ucha: - Jest nam tu potrzebny, bez niego nie będzie zwierzyny.
Na nic nam się nie przyda, jak będzie leżeć dwa metry pod ziemią.
Złotozęby odepchnął go.
- Sam liczyłem - powiedział.
- Pomyliłeś się. I macie mi dopłacić, bo nie dam wam nowego
towaru. - Uzzell wyjął spod stołu gotową do strzału broń.
138
Złotozęby roześmiał się, ale nadal był czujny.
- Nie strzelisz! Hałas zaalarmowałby okolicznych mieszkańców.
- Tak myślisz? - wycedził Uzzell. - A co niby mam do stracenia?
Nic.
- Dajcie spokój - prosił Moley, wystraszony takim obrotem sprawy.
Gdyby Uzzell ich obu zastrzelił, łatwo by się wytłumaczył, że
złapał ich na gorącym uczynku, a martwi nie mają okazji nic
wyjaśnić. - Przecież jesteśmy po tej samej stronie.
Złotozęby przez chwilę zmagał się z sobą, w końcu wzruszył
ramionami i powiedział:
- Dobra, może się pomyliłem. Zabieramy towar. Uzzell opuścił
broń, ale jej nie zabezpieczył.
- Najpierw się rozliczymy.
Złotozęby spojrzał na niego złym wzrokiem, sięgnął do kieszeni i
rzucił na stół sakiewkę.
- Masz. Przelicz. - Zapamiętam to sobie, pomyślał. Nikt nie będzie
mi się bezkarnie narażać.
- Ty... - Uzzell wskazał na Moley a. - Ty przelicz. Moley zerknął na
wspólnika i drżącymi palcami zaczął przeliczać pieniądze,
układając monety w jednofuntowe stosy.
Leśniczy nie zdejmował palca ze spustu.
- Zamówiliście sto bażantów. Są. Osiemdziesiąt kuropatw. Mam
siedemdziesiąt dwie. Czeka też na was dwadzieścia sześć zajęcy,
trzydzieści królików i sama. Według moich wyliczeń należą mi się
dwadzieścia dwa funty i pięć szylingów.
Moley zaczął odliczać sumę. Okazało się, że w sakiewce jest
siedemnaście funtów i piętnaście szylingów. Złotozęby wyjął z
kieszeni mniejszą sakiewkę i rzucił na stół. Moley doliczył cztery
funty i dziesięć szylingów.
Uzzell skinął głową, kazał Moleyowi włożyć pieniądze do
większej sakiewki i schował je do kieszeni.
- W porządku - oznajmił. - Od dziś będziemy się rozliczać
uczciwie. - A to jest wasze. - Wskazał na zwierzynę.
139
Jasper i Barty tymczasem doczołgali się na tył chaty i skryli za
żywopłotem. Za krzakami widzieli konia i wóz. Słyszeli
podniesione głosy. Wtem drzwi się otworzyły i z chaty wyszło
dwóch nieznajomych, dźwigając zwierzynę. Układali kolejne partie
na wozie i nakrywali starymi workami.
Jasper uniósł się nieco, przyłożył dłonie do ust i zarżał, naśladując
konia. Trzej mężczyźni wybiegli z chaty, Uzzell z uniesioną bronią.
- Szybko, dumie - syczał. - Ruszajcie się.
- Kto to może być?
- Pewnie jeden z tych przeklętych Cyganów. Pośpieszcie się. Barty
uśmiechnął się do Jaspera. Mężczyźni na końcu wynieśli z chaty
łanię, wskoczyli na wóz i odjechali. Twarz Złotozębego wykrzywiał
morderczy grymas.
Uzzell został na miejscu, nie wypuszczając broni, rozglądał się
wokół. Chłopcy przywarli do ziemi, Jasper położył dłoń na Pysku
psa. Po długich pięciu minutach leśniczy odszedł. Słychać było, jak
przedziera się przez zagajnik i przechodzi przez ogrodzenie na
pobliskie pole.
Barty szybko policzył w myślach. Uzzell najprawdopodobniej
zainkasował dziś ponad dwadzieścia funtów, sumę, na którą
farmer musiałby pracować cały rok. Nic dziwnego, że tak uparcie
zwalczał wszelkie kłusownictwo na drobną zwierzynę i zabraniał
farmerom zbierać drewno na opał. Nie chciał, żeby ktoś wpadł na
trop jego zakazanej działalności.
Za coś takiego można było zawisnąć na szubienicy.
Jasper wstał.
- Chodź, zobaczymy, co tam jest. - Wskazał na chatę. Drzwi były
otwarte. Znaleźli hubkę i krzesiwo i zapalili ogarek. Od razu
poznali, że chata została zamieniona w przechowalnię upolowanej
zwierzyny. We wszystkie belki wbito haki, na podłodze widać było
ślady zaschniętej krwi.
- Zostawili coś - zauważył Jasper, podnosząc z ziemi zająca,
królika i parę bażantów. Ze śmiechem podał królika i jednego
140
bażanta koledze. - Łatwa zdobycz!
Prudence zauważyła ze złością, że w obozie cygańskim stale kręcą
się jakieś dziewczyny z wioski. Cyganki, ciemnowłose i
ciemnookie, ze złotymi kolczykami w uszach, ubrane w barwne
stroje, trzymały się z dala od innych. Czasami tylko uśmiechały się
do Prudence, kiedy brała wodę ze studni.
To Jasper, najmłodszy syn Hosei, przyciągał jak magnes
dziewczęta ze wsi, a wszystkie one spoglądały z góry na Prudence.
Cóż dla nich znaczyła dziewczyna z przytułku dla ubogich, która
nie miała nawet prawdziwego nazwiska? lnu? nadała jej
kierowniczka przytułku, a nazwisko dostała na cześć jednego z
dobroczyńców tej instytucji.
Codziennie musiała wstawać o świcie i rozpalać w piecu, żeby był
gotowy, kiedy pani Wagstaff o wpół do dziewiątej przychodziła do
pracy. Musiała przynieść wodę ze studni wyczyścić palenisko.
Grzała wodę dla panny Cassandry, parzyła kawę lub herbatę.
Wiedziała, że w porównaniu z tym, jak powodzi się niektórym
dziewczętom, nie dzieje jej się krzywda. Praca nie przekraczała jej
sił, w wieży były tylko cztery pokoje. W przytułku zawsze otaczały
ją inne dziewczęta, więc tęskniła za samotnością, jednak tutaj, kiedy
gospodyni wracała do siebie do domu, a ona podała już kolację
pannie Cassandrze, wieczory bardzo jej się dłużyły. Brakowało jej
kogoś, z kim mogłaby porozmawiać. Miała tylko czternaście lat i
nieprzywykła do samotności. W przytułku spała wśród innych
dziewcząt i nigdy nie bała się skrzypienia podłogi czy odgłosów
nocy.
Kiedy więc pewnego dnia Jasper zajrzał do wieży i podarował jej
własnoręcznie zrobioną drewnianą szkatułkę, zaprosiła go na
piernik pani Wagstaff.
- Jesteś pewna, że to wypada? - spytał.
- Panna Cassandra jest na górze - wyjaśniła Prudence. - Muszę tu
być, w razie gdyby czegoś potrzebowała.
141
- No, dobrze. Wstąpię na dziesięć minut - zgodził się z uśmiechem.
W przytułku często słyszała kazania na temat cnoty i ostrzeżenia
przed niebezpieczeństwami, jakie niosą kontakty z młodzieńcami,
którym tylko jedno w głowie, ale niewiele z tego rozumiała.
Niebezpieczeństwo kojarzyło jej się z alkoholem, podejrzanymi
spelunkami, tańcami w gospodzie. Tutaj, w Belvedere Tower, gdzie
piętro wyżej siedziała w swoim pokoju panna Cassandra, co mogło
jej grozić? Dobrze było siedzieć w kuchni z Jasperem i przy świetle
pojedynczej świecy rozmawiać o najróżniejszych rzeczach.
- W zeszłym miesiącu przyjechał tu mąż panny Cassandry -
wyszeptała konfidencjonalnym tonem. - Jaki przystojny! Poszedł do
niej na górę, a potem usłyszeliśmy jakiś rumor. Pani Wagstaff
pobiegła tam. Panna Cassandra leżała na podłodze... On próbował
ją udusić!
- Czy coś jej się stało? - Jasper był wstrząśnięty.
- Całą szyję miała siną! - Dziewczyna wzdrygnęła się na
wspomnienie tej sceny. - Myślałam, że ona jest szpiegiem -
wyznała. - To znaczy, przed tym zdarzeniem.
- Szpiegiem! - Jasper prychnął rozbawiony. - Na pewno nie.
- Ale to by było niesamowite!
- Widzę, że lubisz sensacje. - Objął ją ramieniem.
- O, tak. - Jasper przysunął się do niej, a po chwili ciszy Prudence
pisnęła cienkim głosem: - Nie... nie mogę. Muszę iść... znaczy, ty
powinieneś już iść.
Jasper wstał.
- Nie rób takiej zmartwionej miny. - Dotknął palcem czubka jej
nosa. - Czy pocałunek dwojga przyjaciół to coś złego?
Otworzył drzwi kuchni i spojrzał w niebo. Dziewiąta. Jak ten czas
leci. Zamierzał dziś z bratem zastawiać wnyki, więc pożegnał się i
wyszedł.
Prudence wolno zamknęła drzwi, stanęła przy oknie i długo
odprowadzała wzrokiem odchodzącego chłopca.
142
Następnego ranka Cassandra otrzymała niespodziewany list.
- Lizzie go przyniosła - wyjaśniła pani Wagstaff. Wyrabiała
właśnie ciasto na chleb.
Cassandra spojrzała na list. Był napisanym wyraźnym,
sekretarskim pismem. Zaniosła go na górę i złamała pieczęć.
Droga Panno Hampden!
Dowiedziałem się, ze przed ślubem sprawowała Pani obowiązki rządcy w
majątku hrabiego. Byłbym wdzięczny, gdyby zechciała mi Pani poświęcić
kilka godzin i udzielić paru rad. Proponuję spotkanie dziś o jedenastej.
Jeśli ten termin Pani nie odpowiada, proszę wyznaczyć inny.
Z poważaniem,
D. Darke
Patrzyła zdumiona na list. Ktoś, być może pan Parslow,
opowiedział mu o jej małżeństwie. Nie była to tajemnica, ale
wolałaby, żeby pan Darke o tym nie wiedział. Po ostatnim
spotkaniu z Claude’em nadal męczyły ją złe sny i każdej nocy
sprawdzała, czy drzwi są zaryglowane. Małżeństwo, które z
początku dawało jej nadzieję na nowe życie, zamieniło się w
koszmar.
Usiadła za biurkiem i wybrała gęsie pióro. Napisała, że z
przyjemnością odwiedzi go o jedenastej. Podpisała list C. Hampden,
zaadresowała i poleciła Prudence, żeby natychmiast go doręczyła.
Przez moment zastanawiała się, w co się ubierze, ale natychmiast
zganiła się w myślach. Jakież to miało znaczenie? Mimo to
przebrała się w nową suknię i starannie ułożyła włosy.
Za pięć jedenasta była już w Juniper Park. Nie odwiedzała domu
od śmierci hrabiego i trochę bała się tej wizyty. Jakie zmiany
wprowadził pan Darke? Czy zobaczy tam szkarłatne obicia i
wulgarne złocenia?
Drzwi otworzył jej Gilling, kamerdyner.
- Dzień dobry, panno Cassandro. - Uśmiechnął się szeroko. - Pan
143
Darke czeka w bibliotece. - Dał znak lokajowi, żeby wziął jej płaszcz
i kapelusz, a potem poprowadził ją korytarzem.
Kroczyła po marmurowej posadzce, rozglądając się bystro. Z ulgą
stwierdziła, że nowy właściciel niewiele tu zmienił. Wnętrza były
teraz bardziej zadbane, naprawiono połamane okiennice, ale ścian
nawet nie odmalowano.
Gilling zapukał do drzwi biblioteki i zaanonsował jej przybycie:
- Panna Hampden, proszę pana.
Daniel wstał. Wyciągnął rękę na powitanie.
- Bardzo się cieszę, że panią widzę, zwłaszcza że zaproszenie było
niespodziewane. Gilling, przynieś nam kawę. Proszę usiąść, panno
Hampden.
Na stole leżały księgi rachunkowe posiadłości.
- Musi pani wiedzieć, że całe życie spędziłem w fabryce. Tam
przez cały rok robi się to samo. Tutaj jest zupełnie inaczej.
Zauważyłem, że odkąd pani wyjechała, nikt nie zajmował się
zarządzaniem posiadłością. Pani stryjeczny dziadek jedynie zlecił
leśniczemu Uzzellowi zbieranie czynszu. Nie wiem tylko, dlaczego
wybrał akurat jego.
- Uzzell umie czytać i pisać - wyjaśniła Cassandra. Daniel
roześmiał się.
- No, nie wiem. - Pokazał jej niezdarny i pełen błędów wpis do
księgi.
Cassandra uśmiechnęła się.
- Dziadek niewiele lepiej znał się na ortografii. Zapewne nie
dostrzegł tu żadnych błędów.
Daniel również się uśmiechnął. Kiedy wrócił Gilling z kawą,
rozluźnili się jeszcze bardziej. Cassandra z przyjemnością wypiła
łyk gorącego płynu. Zapomniała już, jak zimno było w Juniper
Park. W kominku płonął ogień, ale do środka pokoju ciepło nie
docierało.
- Powinien pan przerobić kominy według zaleceń hrabiego
Rumforda - oznajmiła nagle, natychmiast jednak dodała: -
144
Przepraszam. To nie moja sprawa.
- Co by to dało?
- Bardzo wiele. - Wyjaśniła mu sposób i skutki unowocześnienia
przewodów kominowych, a nawet starannie naszkicowała, na
czym miałyby polegać zmiany.
Daniel przez chwilę przyglądał się rysunkowi.
- Pamiętam, że w pani wieży było bardzo ciepło. To dzięki tej
nowej konstrukcji?
- Tak. Dawniej zimą bywało tam wręcz lodowato. Powinien pan
porozmawiać o tym z panią Freese. Na plebanii również
unowocześniono piece i kominy.
Może ona nie jest taka okropna, pomyślał Daniel, obserwując
swojego gościa znad filiżanki kawy. Podobała mu się też jej fryzura.
Cassandra wyjęła z torebki złożony plik kartek papieru i podała
mu.
- Oto lista koniecznych prac. Sporządziłam ją dziś rano.
Oczywiście, każdego roku wygląda to trochę inaczej. Niekiedy
zimą nie można wykonać pewnych prac, ponieważ ziemia jest
zmarznięta. Wypisałam też, kto jest za co odpowiedzialny i w
posiadłości.
Daniel zerknął na papiery. Stolarz, kowal, bednarz, ogrodnik,
siodlarz, kołodziej, kamieniarz... Lista zajmowała kilka stron.
- Mój ojciec był kamieniarzem - powiedział nagle.
- To bardzo trudne zajęcie. Nasz kamieniarz, Tunnicliffe, pracuje
we wszystkich okolicznych wioskach. Ostatnio jednak ma niewiele
zajęcia w Juniper Park, ale to pan pewnie sam wie. Myślę, że pan go
polubi. To człowiek niezależny w sądach.
- Tak jak mój ojciec. Kiedy zmarł, miałem zaledwie jedenaście lat,
ale nauczyłem się od niego, że trzeba liczyć tylko na siebie i stale
nad sobą pracować, żeby się rozwijać.
- Zgadzam się z tym. Każdy powinien dostać szansę w życiu,
prawda? Przyzwoite mieszkanie, czysta woda, wykształcenie.
Dziecko, które ciągle choruje, bo mieszka w wilgotnej norze, a w
145
wieku sześciu lat zmuszane jest do płoszenia ptaków z pól, nie ma
szansy na rozwój.
- Moim zdaniem, mężczyzna powinien zarobić na utrzymanie
rodziny. Mój ojciec oszczędzał, żebyśmy z siostrą mogli chodzić do
szkoły. Dbał, żebyśmy mieszkali jak należy.
- Ale pański ojciec mógł się przeprowadzić - zauważyła
Cassandra. - Miał zawód, który dawał mu taką możliwość. Tutaj
większość ludzi pracuje na pańskiej ziemi i mieszka w
wydzierżawionych domach. Nie mają takiej możliwości.
Daniel zmarszczył brwi.
- Szczerze mówiąc, tutejsi ludzie wydają mi się bardzo ulegli.
Jeszcze nigdy nie widziałem tylu wystraszonych min. Tam, skąd
pochodzę, oczekuje się, że pracownik będzie patrzył pracodawcy
prosto w oczy i jasno mówił, o co mu chodzi.
- A jeśli się z panem nie zgodzi, to może sobie szukać pracy gdzie
indziej, prawda?
- Właśnie tak.
- Farmerzy nie mogą tak zrobić! Znają się tylko na uprawie ziemi.
Przez to, że dziadek nie zgodził się na budowę szkoły, większość z
nich to analfabeci. Gdzie mieliby iść? Skazaliby swoje żony i dzieci
na bezdomność lub przytułek dla nędzarzy.
- Nie uważam, żeby słuszne było niańczenie pracowników -
oświadczył chłodno Daniel. - Mężczyzna przestaje być mężczyzną,
jeśli się go traktuje jak dziecko.
- Zapewnienie dobrych warunków zamieszkania to nie jest
niańczenie - zaprotestowała Cassandra. - Na tym polega zadanie
odpowiedzialnego właściciela ziemskiego.
A przemądrzałe kobiety są tak samo nieznośne jak zbyt ulegli
farmerzy, pomyślał Daniel. Nie miał zamiaru rozpieszczać swoich
pracowników. To jest jednak prawdziwa czarownica, nie pomylił
się.
- Dziękuję, że poświęciła mi pani czas - powiedział, wstając. Nagle
stanął mu przed oczami dzień, kiedy przywieziono do domu
146
rannego ojca. Zginął z powodu niedbałości innych ludzi. Serce
ścisnęło mu się z bólu. Nie chciał, żeby panna Hampden widziała
go w takim stanie. - Odprowadzę panią do drzwi.
Cassandra wstała. On ją prawie wyrzucał z domu!
- Sama trafię do wyjścia - oświadczyła lodowato. - Żegnam, panie
Darke.
Kiedy tylko wyszła, Daniel usiadł i ukrył twarz w dłoniach.
Pani Uzzell siedziała w fotelu na biegunach i kołysała się
miarowo. Poprzedniej nocy mąż wrócił bardzo późno. Tym razem
została w sypialni, ale słyszała, jak podważa kamień posadzki i
wyjmuje szkatułkę. A więc znowu spotkał się z tymi ludźmi. Nie
wiedziała, kim oni są, ale na pewno sprowadzali męża na złą drogę.
Rano chodził dumny jak paw, lecz mimo to zauważyła, że jest jakiś
nieswój. Najwyraźniej coś go dręczyło.
Johnny Timms unikał jej wzroku i starał się schodzić jej z drogi.
Czyżby on też coś wiedział? Był jeszcze prawie dzieckiem, w
dodatku bardzo bał się matki. Jeśli pani Timms się o tym dowie,
zaraz będzie wiedziała cała wieś. I co wtedy? Na pewno dojdzie to
do uszu pana Darke’a.
Na ogół mieszkańcy wioski dochowywali tajemnic, ale ta sprawa
była inna. Matt już nie cieszył się sympatią ludzi. Odkąd zadał się z
tą bandą z Londynu i zabraniał ludziom nawet zbierania grzybów
w lesie, stał się obcy.
Pogrążona w smutku, nie zauważyła, kiedy do kuchni weszła pani
Wright. Zdjęła czepek, płaszcz i położyła rękę na ramieniu pani
Uzzell.
- Co się dzieje, Nelly? - zapytała. Pani Uzzell drgnęła i spojrzała na
nią zaczerwienionymi oczami.
- Sally! - Starała się wziąć w garść, ale tak się trzęsła, że ledwie
wydobywała z siebie głos.
Pani Wright poklepała ją po ramieniu.
- Zrobię herbatę, dobrze?
147
Pani Uzzell wydmuchała nos w chusteczkę, otarła oczy, a kiedy
przyjaciółka postawiła przed nią filiżankę herbaty, opowiedziała
wszystko, co jej leżało na sercu.
Sally Wright wysłuchała jej w skupieniu. Nie była to dla niej
nowina, ponieważ tego ranka Barty opowiedział jej mężowi o
przygodach minionej nocy. Miejscowi ludzie przymykali oko na
drobne kłusownictwo, dla wyżywienia rodziny, ale stanowczo
potępiali kłusowanie na wielką skalę i sprzedawanie zwierzyny do
miasta.
- Trzeba coś zrobić, Sally - powiedział rano jej mąż. - Ta londyńska
banda będzie chciała zastraszyć całą okolicę. Ktoś może zginąć.
- Ojcze, było ich tam tylko dwóch - przypomniał mu Barty.
- Tak, ale nie wiemy, kto jeszcze za nimi stoi. Sally, lepiej
porozmawiaj z panią Uzzell i dowiedz się, co wie.
- Ktoś powinien porozmawiać z Johnnym Timmsem - zasugerował
syn.
- Żeby cała wieś się dowiedziała? - zaprotestował ojciec. Nie ufał
tej rodzinie. - Pani Timms ma za długi język. Jak się dowie, będzie
źle. Wiadomość może dotrzeć do Uzzella.
- Johnny chyba nic jej nie powiedział - wtrąciła pani Wright. -
Biedny chłopak, pewnie jest przerażony.
Kiedy więc żona leśniczego wszystko jej opowiedziała, pani
Wright stwierdziła:
- Nelly, to się musi skończyć. - Rozejrzała się. - Gdzie jest Johnny?
- W stajni.
- Zawołam go. - Wyszła i po chwili wróciła z chłopcem. Wskazała
mu stołek. - Siadaj.
Johnny usiadł posłusznie. Mocno wystraszony, zerknął na panią
Uzzell.
- Nie bój się - uspokoiła go. - Powiedz tylko całą prawdę.
- Chodzi o tę londyńską bandę - wyjaśniła pani Wright. - Co wiesz
na ten temat?
- Nic!- odrzekł szybko Johnny.- Mówię prawdę. Pan leśniczy
148
trzyma mnie od tego z daleka. Grozi mi.
- Posłuchaj, Johnny. Jeśli czegoś się dowiesz, na przykład, kiedy
mają się zjawić, powiedz o tym pani Wright albo Barty’emu.
- Ale skąd miałbym to wiedzieć? - Johnny był przerażony.
- Miej uszy i oczy szeroko otwarte. Nie chcemy, żebyś zrobił coś
głupiego.
- Nie chcę stracić pracy - płaczliwie odparł chłopiec. - Nie chcę
wracać do domu, bo mama cały czas na mnie krzyczy ale nie bije.
Pani nie wie, jak to jest.
- Mój mąż znajdzie ci inną pracę - obiecała pani Wright. - Ani
słowa matce!
- Nawet mi to do głowy nie przyszło - zapewnił.
- Zawsze wiedziałam, że tak się skończy - stwierdziła ponuro pani
Uzzell. - Mówiłam Mattowi, ale nie chciał mnie słuchać.
- Zrobię dla ciebie, co będę mogła - przyrzekła przyjaciółce. - Ale
musisz nam pomóc.
- Nie mam wyboru.
Tej nocy Cassandra znów nie mogła spać. Na toaletce stała
drewniana szkatułka z kolczykami i naszyjnikiem z pereł, które
dostała kiedyś od siostry. W rogu, obok nich, leżała para maleńkich
wełnianych skarpetek. Tylko tyle zostało jej po synku. Zrobiła je
sama, w Verdun. Jak co wieczór, wyjęła je ze szkatułki i ucałowała.
Wiedziała, że to niemądre, ale wydawało jej się, że w ten sposób
utrzymuje kontakt z synkiem. Od jego śmierci nie minęły nawet
trzy miesiące, lecz w tym czasie tyle się wydarzyło, jakby minęły
już długie lata. Jednak każdej nocy na chwilę wyjmowała ze
szkatułki te dziecięce skarpetki i pozwalała sobie na chwilę żałoby.
Tego wieczoru myślała również o spotkaniu z Danielem. Jak to się
stało, że byli już niemal przyjaciółmi, a po chwili pan Darke
praktycznie wyrzucił ją z domu? Nie powiedziała przecież nic, co
mogłoby obrazić takiego rozsądnego człowieka. A jednak
zareagował bardzo gwałtownie.
149
Nagle przypomniał jej się inny gwałtowny czyn. Zadrżała. Czy
drzwi na pewno są zaryglowane? Postanowiła wejść na wieżę, żeby
sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Wyjrzała przez okno.
Niebo było bezchmurne, usiane gwiazdami.
Włożyła szlafrok, pantofle, wzięła świecę i poszła na górę. Cicho
otworzyła drzwi na dach i stanęła przy parapecie muru, biegnącego
wokół szczytu wieży. Noc była piękna i natychmiast ogarnął ją
spokój. W głębi sadu widziała cygańskie wozy i niewyraźny blask
ogniska. Dostrzegła skurczoną sylwetkę pani Chickno. Cyganka
powiedziała jej kiedyś, że starzy ludzie nie potrzebują wiele snu, a
ona lubi przesiadywać nocą przy ognisku, sam na sam ze swoimi
myślami.
Wracając na dół, zajrzała do pokoju Prudence i spostrzegła, że jest
pusty. Nie zważając na to, że ze świecy kapie wosk, zbiegła na dół.
Frontowe drzwi były zaryglowane, ale tylne nie. Cassandra
pobiegła do pani Chickno.
- Prudence zniknęła - powiadomiła ją.
Cyganka mruknęła coś pod nosem i splunęła w ognisko.
- Wcześniej była tutaj, z Jasperem. Jeśli wierzy, że ten chłopak ma
wobec niej poważne zamiary, to jest głupia. Jasper ma narzeczoną,
też Cygankę. Nigdy by się nie ożenił z kimś obcym.
- Nie chcę też, żeby z nią sypiał - bez ogródek odparła Cassandra. -
Dziewczyna ma dopiero czternaście lat. Przyszła tu z przytułku dla
ubogich i jestem za nią odpowiedzialna.
- Rozumiem. - Pani Chickno wstała z pomocą Cassandry i wzięła
laskę. Z zadziwiającą szybkością pokuśtykała w stronę wozu. Po
chwili rozległ się męski krzyk i dziewczęcy pisk. Prudence, w
rozpiętej bluzce i z włosami w nieładzie, wyskoczyła z płaczem z
wozu. Wewnątrz rozległy się jakieś gniewne słowa w cygańskim
języku, a potem odgłosy uderzeń. Pani Chickno potrafiła zrobić
użytek ze swojej laski.
Jasper wyszedł z wozu, pośpiesznie zapinając koszulę, a za nim
wzburzona stara Cyganka.
150
- Posłuchaj mnie, Jasper - przemówiła stanowczo Cassandra. -
Jesteś tu moim gościem. A to znaczy, że nie wolno ci uwodzić mojej
służącej. - Chłopak ze wstydem spuścił oczy. - Wiem od pani
Chickno, że masz narzeczoną.
Prudence wybuchnęła głośnym płaczem. Jasper skinął głową i
czujnie zerknął na panią Chickno.
- Powiedz to tej dziewczynie! - nakazała mu surowo.
- Jestem zaręczony - przyznał chłopak. - Chciałem się z tobą tylko
zabawić. - Spojrzał na zrozpaczoną Prudence i dodał: -
Przepraszam.
Cyganka podeszła do Prudence.
- Posłuchaj mnie, dziewczyno. Jeszcze raz ci się coś takiego
przydarzy, to stanie się nieszczęście. Widzę to. Twoja przyszłość
może się jeszcze zmienić, ale teraz widzę ociekającą wodą
dziewczynę i jej dziecko w rzece. Pomyśl o tym.
- Nie, nie! - wyszeptała pobladła jak kreda służąca. Pani Chickno
powiedziała coś do Jaspera po cygańsku. Chłopak pokręcił głową.
- Masz szczęście, że twoja pani o ciebie dba - znów zwróciła się do
Prudence. - A teraz uciekaj.
Dziewczyna bez namysłu pobiegła do wieży. Cassandra
przymknęła oczy, szczęśliwa, że tak się to skończyło.
- Solidnie ją wystraszyłam - z satysfakcją stwierdziła Cyganka. -
Mam nadzieję, że to poskutkuje.
Cassandra wróciła do Belvedere Tower i znalazła Prudence w
kuchni - przytulała kota i głośno wypłakiwała się w jego futerko.
- Myślałam, że on mnie kocha! - szlochała.
Cassandra starannie zamknęła drzwi i zaparzyła rumianek.
- Wypij, Prue - zachęciła nieco już spokojniejszą dziewczynę. - Po
kilku dniach znajomości nie można powiedzieć, że to jest miłość.
- Ale ja go pokochałam.
- Nieprawda - zaprzeczyła stanowczo Cassandra. - Chciałaś się z
nim przespać, i to wszystko.
- Ależ to obrzydliwe!
151
- Obrzydliwe? Dlaczego? To, co kobiety nazywają miłością, bywa
bardzo zwodnicze. Nie wypada nam fizycznie pragnąć
przystojnego, młodego mężczyzny, więc żeby się usprawiedliwić,
nazywamy to uczucie miłością.
- Pewnie w ten sposób moja mama dorobiła się mnie - powiedziała
Prudence po chwili namysłu. - Ja nie mam ojca.
- Być może tak było. Czy naprawdę chcesz, żeby twoja przyszłość
też tak wyglądała?
Prue pokręciła głową.
- Nie, ale czuję się taka samotna - wyjaśniła. - Nie mam z kim
porozmawiać, a dziewczyny ze wsi patrzą na mnie z góry, bo
jestem z przytułku.
- Wypij rumianek - poprosiła łagodnie Cassandra. Muszę coś z
tym zrobić, postanowiła w duchu. Biednej dziewczynie brakuje
przyjaciół.
Tak bym chciała wiedzieć, kto jest moją matką, pomyślała
Prudence i łzy znów pociekły jej po twarzy.
Ruth siedziała na łóżku, obejmując kolana rękami. Wszystko
wokół niej się zmieniło. Jeszcze tak niedawno mieszkała w
Yorkshire, musiała oszczędzać, ciężko pracować, a teraz pławiła się
w luksusie. Musiała przyznać, że nie było to takie całkiem
nieprzyjemne. Dobrze jest budzić się w ciepłym pokoju i nie
martwić się o to, że pijana ciotka pewnie znów spadnie ze schodów.
Istniała jednak i druga strona medalu.
Z Tomem nie byli sobie już tacy bliscy jak dawniej. Brat ciągle był
zajęty poza domem, pobierał lekcje jazdy konnej, biegał po okolicy
z psem, a Ruth za nim tęskniła. Tak długo razem zmagali się z
wszystkimi problemami, mieli te same kłopoty, a teraz Tom żył
własnym życiem, nie oglądając się na siostrę.
Przełknęła łzy. To pewnie naturalna kolej rzeczy, ale bardzo ją to
bolało. Na dodatek Tom był zachwycony panną Parslow i wyśmiał
ją, kiedy mu powiedziała, że ta zimna piękność chce °d niej
152
wyciągnąć jakieś informacje.
Na pocieszenie została jej przyjaźń panny Hampden. A dzisiaj
obierała się do Sary i Rachel, żeby zamówić nową suknię.
Ku jej radości Daniel zaproponował, że odprowadzi ją na plebanię.
Chciał porozmawiać z panią Freese o przebudowie kominów.
- Cieszę się, że polubiłaś Sarę i Rachel - powiedział, kiedy
wyruszyli. - Zaprzyjaźniłyście się, prawda? - Rozmyślał nad radą
Agnes, żeby wysłać córkę do szkoły, i ciekawiło go, jak też Ruth
zareaguje na tę propozycję.
- O, tak. Są bardzo miłe - odparła szczerze.
- To dobrze. Martwiłem się o ciebie. Ruth aż się zaróżowiła z
radości.
- Powoli się do wszystkiego przyzwyczajam. Niektórych rzeczy
nadal mi brakuje. Na przykład owsianych ciasteczek.
- Mnie też! - powiedział Daniel ze śmiechem.
- Żałuję, że nie mogę czasami zajrzeć do kuchni.
- A dlaczego nie?
- Czy damy mogą same gotować? - zastanawiała się Ruth. Nigdy
nie widziała panny Hampden przy kuchni. Musi ją o to zapytać.
- Napisz przepis na kartce, a ja poproszę panią Roberts, żeby nam
je upiekła.
- Świetnie! - Ruth aż podskoczyła z radości. Kiedy mijali dom
Jacksonów, zapytała:
- Te domy należą do ciebie, prawda? Daniel spojrzał na nią z
ukosa. Czyżby znów usłyszał w jej głosie buntowniczą nutę?
- Sądzisz, że powinienem kazać je wyremontować?
- Tak sądzę - oznajmiła stanowczo. - Przecież za nie odpowiadasz.
Teraz znowu ona, pomyślał z irytacją Daniel.
- Nie jestem zwolennikiem rozpieszczania pracowników.
- Ale twoją powinnością jest wynajmowanie im domów, które
nadają się do zamieszkania - nie ustępowała Ruth.
- Jakbym słyszał własnego ojca. - Mimo woli poczuł, że ta
rozmowa go bawi.
153
- Panna Hampden na pewno wie, jakie naprawy są najpilniejsze.
- Nie będę się jej naprzykrzał - odparł cierpko. Ruth spojrzała na
niego zdziwiona. Czyżby jej nie lubił? Zrobiło jej się smutno.
7
Jutro wyjeżdżamy - powiedział Hosea do kowala. Sama Wrighta.
Siedzieli w gospodzie Hampden Arms. - Już czas.
- Wrócicie jesienią?
Hosea skinął głową.
- Na szczęście Jasper będzie wtedy żonaty.
- Myślisz, że to go powstrzyma? - Kowal roześmiał się.
- Być może nie, ale Mikailia na pewno to zrobi! Hosea nie pragnął,
by syn tak szybko się ożenił, ale po wypadku ze służącą panny
Hampden wolał nie kusić losu. Pojadą do Yorkshire i tam Jasper
złączy się z Mikailia. To powinno zakończyć sprawę. Mikailia miała
silny charakter i Hosea nie wątpił, że utrzyma męża w ryzach. Poza
tym czuł, że za długo już siedzą w jednym miejscu. Wzywały go
otwarte przestrzenie.
Tego wieczoru Cassandra rozmawiała z panią Chickno.
- Dużo myślałam o Prue - powiedziała. - Ona czuje się bardzo
samotna. Nic w tym dziwnego. Zaproponuję, żeby zamieszkała z
panią Wagstaff. Wiem, że Milly jest trochę opóźniona, ale lubi Prue
i będą mogły razem chichotać. Pani Chickno spojrzała na nią z
troską.
- To nierozsądne, żebyś na noc zostawała sama.
- Ma pani na myśli mojego męża? - domyśliła się Cassandra. -
Wątpię, czy wróci. Poza tym założyłam już rygle w drzwiach. Nikt
nie wejdzie do środka.
Pani Chickno wzdrygnęła się, jakby miała jakieś złe przeczucie.
- Wszystko jedno, to chyba nie jest mądry pomysł. Lepiej byłoby
zatrudnić jeszcze jedną dziewczynę.
154
- Nie stać mnie na to - szczerze odparła Cassandra. Przebudowa
kominów dużo ją kosztowała. Dopiero około Wielkanocy będzie
miała trochę pieniędzy. Może ta wyprowadzka do pani Wagstaff to
nie był mądry pomysł, ale nie chciała, żeby Prudence czuła się
samotna. Dziewczyna powinna mieć szansę na zaprzyjaźnienie się
z rówieśnicami ze wsi.
Pani Chickno nic nie powiedziała. Czasami nie można uniknąć
przeznaczenia.
Mimo niespodziewanej zmiany otoczenia i nazwiska, mały
Jeannot niezwykle szybko przyzwyczaił się do nowych warunków.
Po kilku tygodniach stał się zupełnie innym dzieckiem. Nie
przeszkadzał mu spartański reżim pani de Flagy, ponieważ i tak
wiódł na zamku wygodniejsze życie niż w ruderze, z której zabrał
go Claude. Było mu ciepło, jadł do syta, więc szybko się zaokrąglił i
policzki mu poróżowiały. Nabrał sił i bona Marie z trudem
dotrzymywała mu kroku.
Umyty i dobrze ubrany, zmienił się w śliczne, jasnowłose,
Pogodne dziecko i pani de Flagy z coraz większą niecierpliwością
wyczekiwała pory odwiedzin w pokoju dziecięcym.
- Jak na swój wiek jest wyjątkowo dobrze rozwinięty - stwierdziła
dumnie. Jak widać, wbrew temu, co mówiła ta Angielka, surowe
wychowanie dobrze mu służyło. - To prawdziwy de Flagy. - Już
ustaliła ze swoim prawnikiem, że chłopiec będzie nosił jej
nazwisko.
Claude uśmiechnął się kwaśno. Był zazdrosny o tego przybłędę.
Zapomniał już, jak wymagająca potrafi być kuzynka. Chciała
rządzić całym jego życiem, a kiedy się jej przeciwstawiał,
napomykała o innych kuzynach, którzy na pewno byliby dla niej
milsi.
- Nie jesteś dumny z syna? - dopytywała się.
- Ależ jestem - odparł niechętnie. Sztywno wziął dziecko na ręce. -
Maurice, chodź do tatusia.
155
Jeannot tylko pokręcił jasną główką, podbiegł do pani de Flagy i
wtulił się w jej suknię.
Jak tylko stara wykorkuje, pozbędę się dzieciaka, obiecał sobie
Claude. Cóż, nie przewidział, że tak to się ułoży.
Jedynie bona odnosiła się do chłopczyka z pewną rezerwą.
Prawdziwy Maurice miał pod lewą łopatką dwa pieprzyki, to
dziecko nie miało żadnego. I czy jego oczy były przedtem takie
niebieskie? Wydawało jej się, że widziała w nich brązowe plamki.
Miała nieodparte wrażenie, że to inne dziecko.
Pewnego dnia, kiedy wyprowadzała chłopca na spacer po
ogrodzie, natknęła się na Claude’a. Wiedząc, że kuzynka może
obserwować ich z okna, wziął go na ręce i kilka razy podrzucił.
Malec wyrywał mu się z płaczem.
- Mały Maurice zgubił gdzieś dwa pieprzyki - oznajmiła Marie,
patrząc na Claude’a chytrze.
- Co powiedziałaś? - Przestraszył ją wyraz twarzy Claude’a.
- Powiedziałam tylko, że zniknęły gdzieś pieprzyki na plecach
dziecka. Nic złego nie miałam na myśli. Zapadła długa, niepokojąca
cisza.
- Lubisz swoją pracę, Marie? - zapytał w końcu Claude.
- O, tak, proszę pana. A pański synek to wspaniały chłopiec.
- To dobrze. Nie zapominaj o tym. Inaczej będę musiał
zasugerować pani de Flagy, że czas zmienić dziecku opiekunkę. -
Dał im znak, żeby się oddalili. Domyślił się, że Marie chce
pieniędzy, nie miał jednak zamiaru dać się naciągnąć. To
potwierdziłoby tylko jej podejrzenia, a on nie chciał skazywać się
na łaskę i niełaskę szantażystki. Z drugiej strony jednak jej
podejrzenia mogą kiedyś okazać się przydatne.
Na plebanii odbywała się ostatnia przymiarka. W białej sukni z
koralową szarfą Ruth wyglądała bardzo dorośle. Kiedy Sara
mierzyła swoją suknię, Ruth i Rachel przysiadły w koszulkach na
ławie we wnęce okiennej i czekały na swoją kolej.
156
- Dorothy uważa, że powinnam ściąć włosy - oznajmiła Ruth. - A
ty co o tym myślisz? - Od jakiegoś czasu z dobrym skutkiem
używała rozmarynowego płynu od Cassandry.
Rachel dotknęła włosów koleżanki.
- Chyba dobrze byś wyglądała. Masz śliczną, długą szyję, a krótka
fryzura by to podkreśliła.
Ruth zarumieniła się z radości. Rachel już nosiła krótką fryzurę.
- Poproszę mamę, żeby pozwoliła swojej służącej ściąć ci włosy. To
trzeba zrobić bardzo umiejętnie.
- A twoja mama się zgodzi? - zaniepokoiła się Ruth.
- Oczywiście. Musisz wyglądać modnie, skoro wyjeżdżasz do
szkoły. Ruth wydała cichy okrzyk przerażenia.
- Co takiego? - wyszeptała.
- A nie wyjeżdżasz? - Rachel spojrzała na nią z troską. - Wydawało
mi się, że tak. Panna Parslow coś o tym wspomniała.
- Panna Parslow! - wykrzyknęła Ruth. - Ona chce się mnie pozbyć.
- Nagle zrozumiała dlaczego. - Poluje na mojego ojca!
Oczy Rachel zrobiły się okrągłe. Poluje na pana Darke’a?
Przypomniała sobie lunch w Mattick Hall. Agnes zachowywała się
zupełnie inaczej niż zwykle: żartowała z ojcem, była miła dla
Freddy’ego i okazywała względy ojcu Ruth.
Po raz pierwszy Rachel spojrzała na pannę Parslow innymi
oczami. Czyżby naprawdę chciała usidlić pana Darke’a?
- Nie chcesz wyjechać do szkoły? - zapytała. - Kiedyś namawiałam
mamę, żeby mnie wysłała, ale się nie zgodziła. - Kochała Sarę,
jednak czasami trudno jest być młodszą siostrą.
- Ostatnio miałam tyle zmian w życiu - odrzekła Ruth. - Po prostu
chciałabym tu trochę pomieszkać i do wszystkiego się
przyzwyczaić. - Chcę też lepiej poznać ojca i być blisko panny
Hampden, dodała w duchu.
Rachel zdradziła matce, co powiedziała jej Ruth.
- Mamo, wierzysz w to, że panna Parslow chce się pozbyć Ruth? -
157
zakończyła.
Pani Freese zastanawiała się chwilę. Od dawna już nie pochwalała
młodzieńczej admiracji córek względem Agnes, ale była zbyt
mądra, żeby ją otwarcie krytykować. Nie uważała panny Parslow
za wzór do naśladowania dla młodych dziewcząt. Według niej ta
młoda dama była zbyt wyrachowana i nie zważała na potrzeby
innych ludzi.
- Wiesz, kochanie, panna Parslow trochę za bardzo dba o własne
interesy. Obawiam się, że Ruth ma rację. - Nie zamierzała
wspominać o niesmacznym epizodzie z młodym lordem Robertem.
- A co byś powiedziała, gdyby Ruth po świętach zaczęła razem z
wami pobierać lekcje u panny Norton? - Była to guwernantka córek
pastora.
Rachel rozpromieniła się.
- To by było wspaniale! - W przyszłym roku Sara miała
zadebiutować w towarzystwie i matka zamierzała zwolnić ją z
pobierania nauk. Rachel niechętnie myślała o perspektywie
samotnych lekcji.
- Zasugeruję to panu Darke - obiecała pani Freese.
Claude’owi nawet przez myśl nie przeszło, że kuzynka Hortense
zapała takim uczuciem do Jeannota. Teraz zdał sobie sprawę, że
pozycja chłopca jest pewniejsza niż jego. Z każdym dniem pani de
Flagy coraz bardziej przywiązywała się do malca. Claude zaczął
poważnie się zastanawiać, czy nie powinien zaaranżować jakiegoś
„wypadku”. W głębokiej fosie łatwo się utopić, upadek z
kamiennych schodów może skończyć się śmiercią. To jednak mogło
być ryzykowne. Nie miał jeszcze pewności, czy kuzynka uczyniła
go swoim spadkobiercą.
W Wigilię pani de Flagy powiedziała coś, co ścięło go z nóg.
- Postanowiłam zostawić zamek Maurice’owi - oznajmiła z
uśmieszkiem.
Przez chwilę miał ochotę rozbić kieliszek, a odłamki szkła wgnieść
158
jej w twarz, spuścił jednak wzrok i opanował wściekłość.
- W takim razie, droga kuzynko, będę musiał poszukać szczęścia
w armii Napoleona - oznajmił słodko. - W Paryżu poznałem pana
de Dinarda, który tak jak ja wrócił z emigracji. Teraz jest kapitanem
fizylierów. Zapewnił mnie, że będę mile widziany w jego
regimencie. Na pewno zainteresuje go moja historia. - Ja też
potrafię grać w tę grę, pomyślał. Miał szczery zamiar oczernić
nazwisko kuzynki, jeśli tylko będzie miał okazję.
- Regiment piechoty! - wykrzyknęła pani de Flagy. Nie znała pana
de Dinarda, ale było to dobre nazwisko. Na pewno obracał się
wśród elity. Nie chciała, żeby rozpowiadał o niej złośliwe plotki.
- Cóż, biedacy nie mogą grymasić - dodał Claude. Pani de Flagy z
trudem zbierała myśli. Zdała sobie sprawę, że Claude’a nie zdoła
tak łatwo uciszyć.
- Ależ, drogi kuzynie, przecież to jest również twój dom. Zawsze
będziesz tu mile widziany. Claude skłonił głowę.
- Nic tu po mnie - zauważył. - Oczywiście, nie chciałbym zaczynać
wojskowej kariery od najniższego stopnia, ale słyszałem, że w
wojsku Napoleona szybko wynagradza się zasługi.
Pani de Flagy wzdrygnęła się. Arystokrata, jej bliski krewny, w
jednym szeregu ze zwykłymi chłopami? Nie zniosłaby tego.
- Powinieneś zająć w wojsku należną ci pozycję - oznajmiła z
wyższością. - Zapewnię ci odpowiednie fundusze.
Claude podziękował. Bardzo był ciekaw, ile też pieniędzy
kuzynka zechce mu przeznaczyć.
Wieczorem, w zaciszu swojej sypialni, obmyślał dalsze plany.
Poważną przeszkodę stanowiła Cassandra. Dopóki miał nadzieję
zostać spadkobiercą kuzynki, żona mu nie przeszkadzała, była
tylko drobnym źródłem irytacji. Nie pragnął powtórnego ożenku,
zwłaszcza z wybraną przez ciotkę nadętą panną z dobrego domu.
Gdyby po śmierci kuzynki przejął jej majątek, rozwiódłby się
szybko i mógłby wybrać sobie nową żonę według własnego gustu.
Wkrótce potem odkryłby, że chłopiec nie jest jego synem, oddałby
159
go gdzieś na wychowanie i oczywiście zapewnił naukę jakiegoś
rzemiosła.
Teraz wszystko przedstawiało się inaczej. Będzie musiał
utrzymywać się z wypłacanych mu przez ciotkę pieniędzy,
pozostając na jej łasce. Chciał się od niej uwolnić. Przyszło mu do
głowy, że Napoleon często aranżuje małżeństwa między
kawalerami ze starych arystokratycznych rodów i pannami z
zamożnych, nowobogackich domów. No cóż, jeśli nadarzy się taka
okazja, natychmiast z niej skorzysta i zgarnie majątek.
Oczywiście nadal mógł rozwieść się z Cassandra, ale istniał
pewien problem: kuzynka sądziła, że jego żona nie żyje. Jeśli dowie
się o rozwodzie, odetnie mu dopływ gotówki. Ale gdyby tak żonie
przytrafił się jakiś wypadek...
Belvedere Tower stoi na uboczu. Cassandra ma tylko troje
służących: kalekiego chłopca, kobietę, która nocuje u siebie w
domu, i młodą dziewczynę. W nocy jest właściwie sama. Gdyby
zdołał dostać się do wieży, zrobiłby, co trzeba, i zniknął, zanim
ktokolwiek zdążyłby wszcząć alarm. Mógłby ukryć konia gdzieś w
pobliżu i ulotnić się w ciągu kilku minut.
Nawet jeśli będą go o to podejrzewać, nie będzie to miało
najmniejszego znaczenia. Wyjedzie z Anglii i znajdzie się poza
zasięgiem brytyjskiego wymiaru sprawiedliwości. Nietrudno
przeprawić się przez kanał. Przemytnicy udający rybaków robią to
codziennie.
Poza tym uważał, że ta suka zasłużyła na śmierć. To przez nią
umarł Maurice i nie chciała wrócić z nim do Francji. Żaden
człowiek przy zdrowych zmysłach nie mógłby mieć mu za złe, że
chce się pozbyć takiego obciążenia.
Wigilię, dzień, w którym miało się odbyć świąteczne przyjęcie u
państwa Parslow, Cassandra spędziła na przygotowaniach. Umyła
głowę i rozgrzała żelazko do wyprasowania wieczorowej sukni.
Opuszczając zamek de Flagy, zabrała ze sobą tylko jeden mały
160
kufer, żeby nie wzbudzić podejrzeń pani de Flagy. Zapakowała
jednak dwie suknie wieczorowe, które okazały się bardzo
przydatne w Verdim. Jedna była ciemnoniebieska, wyszywana
perełkami, zwodniczo prosta w kroju, ale wspaniale podkreślająca
figurę. Cassandra bardzo dobrze w niej wyglądała i była pewna, że
francuska elegancja tej kreacji przyćmi strój Agnes.
- Jaka piękna suknia! - zachwyciła się Prudence, ostrożnie gładząc
jedwab.
Cassandra uśmiechnęła się z zadowoleniem. Ciekawe, w co
ubierze się Daniel. Nagle się rozzłościła. Dlaczego w ogóle się nad
tym zastanawia?
W porze lunchu czekała na nią wiadomość z Juniper Park,
napisana charakterystycznym pismem Daniela. W krótkich słowach
proponował jej podwiezienie na przyjęcie, na które wybierał się
wraz z dziećmi. Odpisała równie krótko, wyrażając zgodę.
Po lunchu zajęła się fryzurą. Podczas pobytu we Francji nabrała
wyczucia stylu i nauczyła się pięknie układać włosy, co teraz
wykorzystała, z pomocą Prudence. Zabrało jej to kilka godzin, a
kiedy skończyła, bardzo bolały ją ramiona.
- Wygląda pani jak księżniczka - wyszeptała służąca, ustawiając
tak ręczne lusterko, żeby Cassandra mogła zobaczyć swoje dzieło
również z tyłu.
- Mam nadzieję, że przetrwa całe przyjęcie. - Cassandra sięgnęła
po suknię.
Ze szkatułki na biżuterię wyjęła naszyjnik i kolczyki z perłami,
prezent od Harriet. Agnes pewnie włoży brylanty, które dostała w
prezencie zaręczynowym od lorda Roberta i których nie zwróciła
po rozstaniu.
Cassandra wzięła torebkę, wachlarz z kości słoniowej i zeszła do
salonu, żeby zaczekać na powóz Daniela.
Powóz przyjechał! - zawołała Prudence, tak podekscytowana,
jakby to ona sama jechała na bal. Podała swej pani płaszcz i mufkę.
161
Schodki powozu były już opuszczone i Daniel pomógł Cassandrze
wejść do środka.
Usiadła obok Ruth, a Tom i Daniel naprzeciwko. Tom, wbrew
własnej woli ubrany w koszulę z żabotem, ciasny żakiet i spodnie
do kolan, wiercił się niespokojnie. Ruth w nowej sukni siedziała
sztywno wyprostowana. Od niedawna miała krótką fryzurkę i nie
była pewna, czy dobrze w niej wygląda. Daniel najwidoczniej nie
zapomniał ostatniego spotkania z Cassandra, bo zachowywał się
chłodno i oficjalnie.
W Mattick Hall obie przybyłe panie zaprowadzono do pokoju
gościnnego, gdzie mogły zdjąć płaszcze i poprawić fryzury. Ruth
stała skrępowana, nie wiedząc, co robić.
- Ślicznie wyglądasz - zapewniła ją Cassandra, przyglądali jąć jej
się ze wszystkich stron. - Pięknie ci w tych krótkich włosach.
- Naprawdę? - Ruth przesunęła dłonią po odsłoniętym karku.
- Naprawdę. - Z niepokojem spojrzała na własną fryzurę, ale na
szczęście wszystkie loczki dobrze zniosły podróż.
- Wygląda pani pięknie, panno Hampden - stwierdziła Ruth z
przekonaniem. - Przyćmi pani pannę Parslow.
- Mam nadzieję, że nie! Na pewno by jej się to nie spodobało
wszyscy byśmy za to zapłacili.
Ruth zachichotała. Zwierzyła się Cassandrze, że po świętach
będzie pobierała nauki razem z Rachel.
- Tom chce wyjechać do szkoły - zakończyła smutno. - Będzie
jednak musiał zaczekać do września. Tymczasem zacznie lekcje z
wikariuszem.
- Nie znam dobrze Toma, ale wydaje mi się, że doskonale będzie
się czuł w szkole z internatem.
- Tak, chodzi mi tylko o to, że dotychczas zawsze byliśmy razem.
Cassandra poklepała ją po ręku.
- Wiem, co czujesz. Kiedy moja siostra Harriet opuściła dom,
bardzo za nią tęskniłam.
Zeszły na dół.
162
Wielki salon państwa Parslow udekorowano pękami ostrokrzewu.
Dywan został zwinięty, a w końcu sali stało dwóch skrzypków,
przygotowując się do grania. Cassandra skinęła im głową.
- To Joe Appleby i Phineas Wright - wyjaśniła. - Chyba ich nie
znasz.
- Poznałam Barty’ego Wrighta.
- Phineas to jego starszy brat, pracuje w kuźni. Joe Appleby jest
stolarzem.
Podeszły do pani Parslow i Agnes, które witały gości.
Agnes miała na sobie jasnoniebieską suknię, która podkreślała
kolor jej oczu. Wyglądała ślicznie i doskonale zdawała sobie z tego
sprawę. Daniel patrzył na nią jak urzeczony. Pani Parslow coś do
niego mówiła, on jej odpowiadał, ale widać było, że robi to
mechanicznie, co chwila zerkając na piękną blondynkę. Cassandra
poczuła przykry ucisk w sercu.
Gospodyni powitała ich z uśmiechem, natomiast Agnes chłodno
uścisnęła im dłonie.
- Bardzo mi miło - powiedziała znudzonym głosem. Dla niej to
przyjęcie było jedynie okazją do tańca z Danielem. Na pewno nie
będzie zawracała sobie głowy szukaniem partnera dla Ruth.
Słyszała już, że dziewczyna ma chodzić na lekcje razem z Rachel i
wcale nie była z tego zadowolona. Wcale też jej się nie podobało, że
Freddy podszedł i powiedział:
- Zaraz zaczną się tańce. Zatańczy pani ze mną, panno Darke?
- Ja? - zdziwiła się Ruth. - Ale ja nie umiem.
- Pokażę pani. Dziś będą głównie proste tańce ludowe.
- Szybko się pani nauczy. - Podał dziewczynie ramię i
odprowadził ją w stronę innych gości.
Pan Parslow obserwował córkę. W przyszłym roku powinna już
wyjść za mąż, pomyślał. Niedługo skończy dwadzieścia cztery lata,
a dwadzieścia pięć to już staropanieństwo. Udawał, że zabiegi
matrymonialne żony i córki wcale go nie obchodzą, ale bardzo mu
zależało, żeby znalazł się jakiś odpowiedni kandydat na zięcia, i to
163
szybko. Agnes najwyraźniej interesowała się panem Darke.
Zmarszczył brew. Lubił go, wiedział, że ma spory majątek, ale
przecież trudno go było nazwać dżentelmenem.
Tak samo jak żona i syn, czuł do Agnes szacunek połączony z
rezerwą. Nikomu o tym nie mówił, ale czasami przerażała go
chłodna determinacja w dążeniu do celu, którą widział u córki.
Teraz wyglądało na to, że znalazła, czego szukała, ale pan Parslow
nie był z tego zadowolony. Patrzył, jak córka, wsparta na ramieniu
Daniela, odchodzi na parkiet. Stojąca obok niego Cassandra
również przyglądała się tej parze.
- Pan Darke to przystojny mężczyzna - stwierdził.
- To prawda - odrzekła krótko.
- Agnes potrafi postawić na swoim - ciągnął pan Parslow. - Nie
mogę powiedzieć, żeby ten związek mi się podobał, chociaż to
bardzo zamożny człowiek. Oczywiście, nie będę stał im na
przeszkodzie. - W końcu nie miał nic przeciwko panu Darke. Agnes
wniosłaby w tej związek klasę, on pieniądze. Mogło być gorzej.
Cassandra nic nie odpowiedziała.
Z drugiej strony salonu obserwowali tę parę John i James Rye,
synowie sir Thomasa i lady Rye z Heath Hall. Oni również ubiegali
się o rękę panny Parslow i do czasu przybycia nowego sąsiada
cieszyli się jej względami. Obaj patrzyli na Daniela z wyraźną
niechęcią.
- Kto to w ogóle jest? - dociekał John.
- Zwykły fabrykant - burknął James. Był zirytowany, ale znał
swoje obowiązki. Podszedł do siedzącej obok matki Sary Freese i
zaprosił ją do tańca. Po chwili John i Rachel dołączyli do
tańczących.
Pan Parslow podszedł do pana Freese. Teraz stali i patrzyli na
Cassandrę.
- Zawsze było mi żal panny Hampden - stwierdził pastor. -
Szkoda, że nie zadebiutowała w towarzystwie tak jak siostra. Przez
to musiała wyjść za tego Francuza. To piękna kobieta, choć pewnie
164
ma już ze trzydzieści lat. - Nie wiedział dokładnie, co przydarzyło
jej się we Francji, ale wróciła stamtąd o wiele bardziej pewna siebie.
- Nie tańczysz, Freese?
- Ależ tak. Poproszę panią Parslow.
- Dobrze. W takim razie ja zaproszę pannę Hampden.
Daniela ogarnął dziwny nastrój. Nie potrafił oderwać oczu od
Agnes, jej srebrzystych loków, szafirowych oczu, twarzy, figury -
była ucieleśnieniem marzeń każdego mężczyzny. Właśnie. Miał
wrażenie, że to wszystko mu się śni, że nie jest do końca
prawdziwe.
Agnes roztaczała cały swój urok. Zerkała na niego, uśmiechając się
ukradkiem, ale przede wszystkim flirtowała ze wszystkimi, jakby
to była jakaś przyjemna, niepoważna gra. Nie zgodziła się też na
więcej niż dwa tańce.
- Ależ panie Darke, to by było zupełnie niestosowne! - zawołała. -
Uśmiechnęła się przez ramię do Johna Rye i znów spojrzała na
Daniela. - Powinien pan zatańczyć z panną Hampden.
- Z panną Hampden! - powtórzył z niechęcią. - Raczej nie.
Agnes uśmiechnęła się triumfalnie. Nie podobało jej się, że
Cassandra prezentuje się tak elegancko we francuskiej sukni.
- No, tak - ciągnęła. - W domu hrabiego odebrała takie nietypowe
wychowanie. Nic dziwnego, że stała się zrzędą. Trzeba okazać jej
wyrozumiałość.
- Zrzędą? - Daniel zmarszczył brwi.
- No, wie pan. Ma naturę starej panny. - Agnes doszła do wniosku,
że dość już powiedziała. To powinno zniechęcić Daniela do tańców
z Cassandra. - Och, nie powinnam się o niej tak wyrażać - dodała ze
skruszoną minką.
- Wolałbym rozmawiać o pani - odrzekł Daniel, wpatrzony w jej
białą szyję, która aż prosiła się o pocałunek. Agnes roześmiała się.
- Nic z tego. Zbliża się John Rye. Obiecałam mu taniec.
Daniel musiał odejść jak skarcony uczniak. Rozejrzał się po sali,
165
starając się zebrać myśli. Ruth rozmawiała wesoło z panem Freese i
Sarą. Tom siedział z boku, obejmując jakiegoś wielkiego psa, i
rozmawiał z nieznaną Danielowi dziewczynką.
Przez chwilę przyglądał się Cassandrze, tańczącej z panem
Thomasem Rye. Wyglądała dziś zupełnie inaczej. Zwykle widywał
ją w tym dziwacznym turbanie i zaplamionym farbą fartuchu.
Zdziwiony zauważył, że w połyskliwej, ciemnoniebieskiej sukni
prezentuje się wyjątkowo atrakcyjnie. Zapamiętał ją sobie jako
dziwaczną czarownicę z wieży, a teraz nagle zdał sobie sprawę, że
jest całkiem inna i na dodatek pasuje do tego towarzystwa o wiele
bardziej niż on.
Postanowił spełnić swój towarzyski obowiązek. Podszedł do pani
Parslow i poprosił ją do tańca.
O ósmej podano kolację w sąsiedniej sali. Pani Parslow ugościła
wszystkich bardzo wystawnie. Na pięknie nakrytych stołach
podano paszteciki z krewetkami, ostrygi, pieczoną szynkę i indyka,
sałaty, stosy owoców i orzechów. Na bocznym bufecie pyszniły się
torty, ciasta i ciasteczka oraz misy galaretek, zastygłych w pięknych
formach.
Tom w towarzystwie małej Mary Rye patrzył okrągłymi oczami na
bezy i tort. Jeszcze nigdy w życiu nie widział tyle jedzenia naraz.
Mary zerkała łakomie na galaretkę.
Wszyscy przeszli do jadalni i zgromadzili się wokół stołów.
- Siadaj tutaj. - Tom wskazał dziewczynce krzesło. - Zaraz ci coś
przyniosę. Na co masz ochotę?
- Na kawałek tortu z likierem - zadecydowała od razu. - I porcję
galaretki owocowej. Tej czerwonej.
Tom wystartował natychmiast, zręcznie przepchnął się do stołu i
po chwili Mary zajadała smakołyki. Tom ukradkiem nakarmił psa
gospodarzy pasztecikiem z. krewetkami, który zupełnie mu nie
smakował.
Cassandra siedziała sama, jedząc indyka i sałatkę. Tańczyła, lub
166
obiecała taniec każdemu z obecnych panów oprócz Daniela i
zastanawiała się, dlaczego jej unika. Owszem, zajmowała Belvedere
Tower, ale miała do tego prawo. Czyżby aż tak jej nie lubił, że nie
mógł się zmusić do spełnienia towarzyskiego obowiązku, jakim
było zaproszenie jej do tańca?
Odsunęła ostatni kawałek indyka na brzeg talerza. Nie była
głodna. Szpilki kłuły ją w głowę i miała ochotę wracać do domu.
Nagle uświadomiła sobie, że straciła swoją pozycję gospodyni
Juniper Park i związane z tym zajęcia. Teraz nie miała tego czym
zastąpić. Kiedy skończy malowidło na ścianie i urządzi całą wieżę,
nie będzie miała co robić. Nie była ani żoną, ani matką,
prowadzenie obecnego domu nie wymagało wielkiego wysiłku, a
w sprawach Juniper Park nie miała nic do powiedzenia.
Znów pomyślała o Danielu. Jeśli nawet jeszcze nie kochał Agnes,
to wkrótce ją pokocha, a wizja panny Parslow jako gospodyni
Juniper Park była trudna do zniesienia. Postanowiła, że jeśli tak się
stanie, to odsprzeda Danielowi prawa do wieży i wyjedzie do Bath
albo poszuka jakiegoś lokum bliżej siostry. Nie chciała patrzeć, jak
Agnes panoszy się w jej dawnym domu.
- Mogę usiąść obok pani?
Podskoczyła i zarumieniła się. To był Daniel.
- O...oczywiście.
- Czy to pani mam dziękować za poddanie pani Freese pomysłu,
żeby Ruth uczyła się razem z Rachel? - spytał. Zgodził się na to,
ponieważ Ruth bardzo tego chciała, ale winił Cassandrę za
wtrącanie się w jego sprawy. Zwłaszcza że panna Parslow
oznajmiła mu lekkim, ale chłodnym tonem: „Jaka szkoda! Miałam
nadzieję, że panna Ruth skorzysta z dobrodziejstw porządnej
szkoły dla dziewcząt”.
Cassandra pokręciła głową.
- O ile wiem, pani Freese i Rachel same to wymyśliły, ale bardzo
się z tego cieszę. Są dzieci, na przykład Tom, które rozkwitają w
szkołach z internatem. Wydaje mi się jednak, że Ruth czułaby się
167
tam onieśmielona, może nawet byłaby prześladowana przez
koleżanki. Dziewczęta w tym wieku potrafią być okrutne i złośliwe.
- Agnes nigdy z tego nie wyrosła, dodała w myślach.
- Myślałem, że pani to zasugerowała - upierał się Daniel.
- Nie, ale uważam, że takie rozwiązanie będzie korzystne dla obu
dziewcząt.
- Wątpię, czy towarzystwo Ruth może coś dać pannie Rachel.
- Znów nie mogę się z panem zgodzić - odparła z uśmiechem. -
Rozmawiałam niedawno z pańską córką. Jest dla mnie oczywiste,
że z niezwykłą jak na swój wiek mądrością podchodzi do spraw
prowadzenia gospodarstwa domowego. Rachel to kochana
dziewczyna, ale na razie myśli tylko o przyjęciach i sukniach.
Daniel gwałtownie ściągnął brwi.
- Czy Ruth opowiadała pani o swoim dawnym życiu w Yorkshire?
Pokręciła głową.
- Nie pamiętam już, jak się zaczęła ta rozmowa. Opowiadałam jej o
czasach, kiedy mieszkałam w Juniper Park, i o tym, jak
zarządzałam gospodarstwem, zmagając się z rozrzutnością
hrabiego. Czasami trudno było związać koniec z końcem. Ruth
rozumiała ten problem doskonale i dorzuciła kilka słusznych uwag.
To wszystko.
Daniel rozluźnił się. Najwyraźniej panna Hampden nie znalazła w
słowach jego córki nic niezwykłego. Nagle zdał sobie sprawę, że
rozmawiając z Agnes, musiał bardzo starannie dobierać słowa.
Ruth zobaczyła ich razem i podeszła.
- Dobrze się bawisz? - zapytał ją.
- O, tak. Nauczyłam się tylu tańców. Nie wiem, jak ja je wszystkie
spamiętam. - Oczy jej błyszczały.
- Odwróć się na chwilę - poprosiła Cassandra i jeszcze raz
zawiązała jej szarfę w ładną kokardę. - Teraz lepiej.
- Zaraz znów zaczną grać - ciągnęła Ruth. - Ten taniec obiecałam
Freddy’emu.
- Freddy’emu? - zdziwił się Daniel.
168
- No, dobrze. Panu Frederickowi Parslow. - Spojrzała na ojca,
skrzywiła się zabawnie i odbiegła.
Daniel widział, jak Freddy wziął ją za rękę i poprowadził do
salonu.
- Wolałbym, żeby zbytnio nie ośmielała tego młodego nicponia -
stwierdził. Pomyślał, że gdyby Ruth wyjechała do szkoły, nie
byłoby takich problemów.
Cassandra otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła.
- No, dobrze. - Daniel spojrzał na nią trochę rozbawiony. - Co tym
razem chce mi pani powiedzieć?
- Ruth ma czternaście lat i cieszy się swoim pierwszym sukcesem
towarzyskim - ostrożnie rzekła Cassandra. - Freddy skończył lat
dwadzieścia jeden i nudzi się w domu, gdzie nie ma nic do roboty,
a na dodatek terroryzuje go ojciec i... inni członkowie rodziny. Być
może nie wie pan, że błagał ojca, żeby mu pozwolił studiować
muzykę, ale na próżno. Pan Parslow sądzi, że muzykowanie nie jest
zajęciem godnym dżentelmena, a na dodatek uważa je za wybitnie
niemęskie.
- I tu się z nim zgadzam!
- Gdyby pozwolono mu zająć się muzyką, byłby szczęśliwszy i
spokojniejszy - cierpliwie mówiła dalej. - Bardzo dobrze gra na
kilku instrumentach i regularnie ćwiczy. Doskonale sobie
wyobrażam, że w przyszłości mógłby zostać statecznym
ziemianinem, który dla rozrywki muzykuje w gronie przyjaciół o
podobnych zainteresowaniach. Nie widzę w tym nic złego.
- Nie chcę, żeby się kręcił koło Ruth - nie ustępował Daniel. -
Powiem jej, że to się musi skończyć.
Przynajmniej interesuje się córką, pomyślała Cassandra, a głośno
powiedziała:
- Niech mi pan powie, panie Darke, gdyby pan miał czternaście lat
i ktoś wystąpiłby wobec pana z podobnym zakazem, co by pan
zrobił?
Daniel uśmiechnął się mimo woli.
169
- Rozumiem, co pani ma na myśli, i muszę przyznać pani rację. -
Sala jadalna niemal opustoszała, z salonu dobiegały dźwięki
muzyki. - Czy mogę prosić panią do tańca? - spytał Daniel.
Gdy przeszli razem do salonu, Cassandra z satysfakcją dostrzegła
niezadowoloną minę Agnes.
Na dzień przed wyjazdem z zaniku pani de Flagy wręczyła
Claude’owi list.
- Pokaż go mojemu prawnikowi - poleciła. - Wypłaci ci
wymienioną w nim sumę.
Claude zerknął na pismo. Kuzynka przyznała mu trzysta franków
miesięcznie i zaliczkę w wysokości stu franków.
- Dziękuję. Jesteś bardzo hojna, kuzynko. - W rzeczywistości było
to dużo mniej, niż dała mu przedtem. Sto franków! Przecież za
chłopca zapłacił siedemdziesiąt pięć. Dżentelmen nie utrzyma się
za trzysta franków miesięcznie.
W swoim pokoju z rosnącą irytacją przeczytał list jeszcze raz. Był
pewien, że kuzynkę stać było na przyznanie mu o wiele większej
sumy.
Dwie godziny później, kiedy pani de Flagy pojechała z wizytą,
Claude przeszukał jej biurko, znalazł papier listowy i zabrał się do
pisania własnej wersji listu. Na podróż dała mu kiedyś trzysta
franków, więc teraz mogła dać tyle samo. Zdecydował, że
miesięcznie powinien otrzymywać pięćset franków. Jej pismo było
tak niewyraźne, że trójkę z łatwością można było pomylić z piątką.
Pan Charpentier, nieśmiały człowieczek, na pewno nie będzie
kwestionował polecenia pani de Flagy. Claude potrafił tak dobrze
kopiować pismo ciotki, że prawnik nie będzie podejrzewał
oszustwa. W dodatku zapieczętuje je pieczęcią kuzynki. To
powinno wystarczyć.
Agnes była niemal pewna, że w przeszłości Ruth kryje się jakiś
sekret, który pozwoli jej usidlić Daniela. Kiedyś już udał jej się
170
podobny wybieg. Kiedy zna się czyjąś tajemnicę, ma się nad nim
władzę. Tak było z lordem Robertem. Zagroziła mu oskarżeniem o
niedotrzymanie obietnicy małżeństwa i w ten sposób zdobyła trzy
tysiące funtów. Wszystko poszło dobrze dzięki temu, że nie wpadła
w pułapkę chciwości. Łatwo mogła uzyskać więcej, gdyby
rzeczywiście poszła do sądu, ale była rozważna. Taki krok mógłby
się na niej zemścić - doprowadziłby lorda Roberta do ruiny, a jej
przysporzył potężnych wrogów.
Z panem Darke sprawa przedstawiała się nieco inaczej. Agnes
chciała zdobyć znaczną sumę pieniędzy, ale też wyjść za niego za
mąż i mieć nad nim stałą władzę. Jedyną przeszkodą była ta
nieznośna dziewczyna, która nie chciała puścić pary z ust.
Agnes spodziewała się, że Ruth dołączy do grona jej adoratorek,
jak Sara i Rachel, lecz ku jej irytacji tak się nie stało. Musiała
zastosować inną taktykę.
W świąteczny poranek, kiedy wybierali się do kościoła, Agnes
zagadnęła matkę:
- Wiesz, mamo, tak sobie myślałam, że powinnam coś zrobić dla
biednej Ruth Darke. Jest taka nieobyta. Co byś powiedziała,
gdybym zaprosiła na herbatę pana Ibbotsona? Jestem pewna, że to
by nieco poprawiło jej maniery.
Pan Ibbotson był emerytowanym nauczycielem tańca i mieszkał w
Farnham. Kiedy Agnes przygotowywała się do swojego pierwszego
sezonu, dał jej kilka lekcji, nie tylko jak tańczyć kadryla, ale też jak
się kłaniać z wdziękiem, jak chodzić elegancko i jak siadać. Agnes
była pewna, że pan Ibbotson z przyjemnością udzieli podobnej
lekcji Ruth, a poza tym Daniel na pewno to doceni.
- Ale wiesz, moja droga, nie jesteś spokrewniona z panną Darke -
zmartwiła się pani Parslow. - Może się wydawać, że... - chciała
dodać: że wtrącasz się w cudze sprawy, ale powstrzymało ją
lodowate spojrzenie córki.
- Robię to tylko dla dobra Ruth - oświadczyła chłodno. Kiedy po
nabożeństwie oznajmiła wszystkim o swoich planach, jedynie Ruth
171
odniosła się do nich niechętnie.
- To bardzo miło z pani strony - stwierdził Daniel, podziwiając
urodę Agnes. Na pewno nie zadaje sobie tyle trudu tylko ze
względu na Ruth. Coś mu mówiło, że robi to również dla niego. Co
za miła odmiana po Barbarze Lorrimer.
- W takim razie wszystko postanowione - oznajmiła Agnes z
uśmiechem. Zwróciła się do Ruth i dodała: - Bardzo miło
wspominam lekcje z panem Ibbotsonem. Co prawda, wyglądał
śmiesznie, kiedy mi pokazywał, jak trzepotać wachlarzem lub
składać ukłon, ale nie miał innego wyjścia.
Jaki ona ma niedobry charakter, pomyślała Ruth, uśmiechając się
chłodno.
Kilka dni później pojechała na lekcję do Mattick Hall.
Wprowadzono ją do dawnego pokoju lekcyjnego Agnes, gdzie
została przedstawiona panu Ibbotsonowi, eleganckiemu
mężczyźnie w staromodnym stroju.
Skłonił się przed nią wytwornie, a Ruth jak zwykle dygnęła.
- Widzi pan? - odezwała się Agnes. - Ona dyga jak prosta służąca.
Ruth zaczerwieniła się po same uszy.
- Dzisiaj skupimy się na trzech rzeczach: ukłonie, powitaniu z
osobą równą nam stanem i na pożegnaniu - zapowiedział
nauczyciel.
- Tak jest - odrzekła Ruth. Z ulgą zauważyła, że pan Ibbotson
patrzy na nią życzliwie.
- Nie „tak jest”, tylko „tak, proszę pana” - poprawiła ją Agnes.
Lekcja się zaczęła.
- Powitanie. Wydaje mi się, moja droga, że nie przyzwyczaiłaś się
jeszcze do bycia panną Darke z Juniper Park. Mam rację?
- Jestem nią od niedawna - odparła Ruth ostrożnie. Widziała, że
panna Parslow przygląda się jej chłodno i drapieżnie. A więc po to
zorganizowała tę lekcję. Naprawdę chce się czegoś dowiedzieć.
- Panna Darke mieszkała do niedawna w zupełnie innym
otoczeniu - powiedziała Agnes. - Proszę opowiedzieć o tym panu
172
Ibbotsonowi.
- To nie będzie konieczne - wtrącił nauczyciel, uśmiechając się do
Ruth pokrzepiająco. - Ważne jest to co teraz. Proszę bardzo,
zaczynamy od powitania...
Kiedy lokaj zawiadomił ich, że pan Darke przybył po córkę, Ruth
była napięta jak struna, a oczy Agnes ciskały gromy. Przeklęta
dziewczyna nie zdradziła się ani słowem. Żeby dać upust swojemu
niezadowoleniu, Agnes nie zaprosiła nauczyciela na zwyczajową
herbatę.
Daniel natomiast był zachwycony. Ruth weszła do salonu jak
królowa, wysunęła rękę, wdzięcznie przechyliła głowę na bok i
powiedziała:
- Papa! Jak miło cię widzieć.
Daniel roześmiał się.
- Ty figlarko! - Uścisnął ją krótko. - Jestem bardzo wdzięczny,
panno Parslow. Lekcja była przyjemna? - zwrócił się do córki.
- Bardzo pouczająca - odrzekła. Najwyraźniej tego popołudnia
posiadła również sztukę ironii. - Mam wrażenie, że teraz znam
pannę Parslow o wiele lepiej.
- I na pewno cenisz ją... tak jak ja. - Daniel uśmiechnął się do
Agnes.
- Cenię ją tak, jak na to zasługuje - powiedziała słodko Ruth.
Tego dnia Ruth miała wrażenie, że za chwilę eksploduje, jeśli z
kimś nie porozmawia. Nikt nie mógł jej pomóc, ponieważ oprócz
ojca i Toma nikt nie znał jej tajemnicy. Rozmowa z ojcem była
wykluczona. Jak mogła go spytać, dlaczego nie poślubił matki albo
dlaczego w Yorkshire prawie nie przyjmował do wiadomości
istnienia swoich dzieci? Tom też nic by jej nie pomógł. Najwyżej
poradziłby jej, żeby skłamała.
Jednak kłamstwa zawsze przychodziły jej z trudem. Rumieniła się,
jąkała i to ją zdradzało.
Doszła do wniosku, że jedynie Cassandra ją zrozumie i nie
173
zdradzi. I chyba nie potępi jej za to, że jest nieślubnym dzieckiem.
Ciężko jej było dotrwać do następnego dnia, a wcześniej nie mogła
odwiedzić Belvedere Tower.
Cassandra słyszała o lekcji z panem Ibbotsonem i ciekawiło ją, jak
Ruth sobie poradziła, ale zdziwiła się, kiedy dziewczyna wpadła do
holu jak burza.
- Muszę z panią porozmawiać - oznajmiła od progu, wyraźnie
zdesperowana.
- Chodź na górę - zaprosiła Cassandra. - Tam będziemy miały
spokój.
Ruth usiadła, kurczowo splotła dłonie na kolanach, a po chwili
wyszeptała:
- Panno Hampden, chcę pani coś powiedzieć, ale proszę obiecać,
że nikomu pani tego nie powtórzy.
- Obiecuję.
Ruth wzięła głęboki oddech.
- Jestem dzieckiem z nieprawego łoża. Tom również. Ojciec nigdy
nie poślubił naszej matki.
- To nie twoja wina - łagodnie odrzekła Cassandra. Od razu
przyszło jej na myśl, że jeśli pan Darke ubiega się o rękę Agnes, to
wkracza na niebezpieczny grunt. Nie wyobrażała sobie, żeby panna
Parslow zaakceptowała dwoje bękartów. Ruth odetchnęła z ulgą.
- Musiałam z kimś o tym porozmawiać - wyznała. - Panna Parslow
stale mnie wypytuje. Wiem, że coś podejrzewa.
- Lepiej by było, gdyby panna Parslow o tym nie wiedziała. -
Biedna dziewczyna, pomyślała Cassandra. Znalazła się w
wyjątkowo trudnym położeniu, a Agnes mogła łatwo to
wykorzystać. - Ja też ci zdradzę własny sekret. Tak będzie uczciwie.
Ruth z szeroko otwartymi oczami wysłuchała historii o
małżeństwie Cassandry, ucieczce z Verdim, stracie dziecka i
wreszcie o ostatnich wydarzeniach.
- Próbował panią udusić? - przeraziła się Ruth. - To straszne!
- Przez tydzień musiałam nosić szalik na szyi, żeby ukryć sińce.
174
- Tak mi szkoda pani synka - dodała Ruth po chwili zadumy. -
Nadal tęsknię za matką. Co gorsza, nie mogę o tym rozmawiać z
ojcem, a Tom już zaczyna zapominać.
- Tyle sekretów - stwierdziła Cassandra. - I wszystkie takie
bolesne. Ludzie w okolicy oczywiście wiedzą, że jestem mężatką.
Mąż przyjechał do Juniper Park prosić hrabiego o moją rękę. To nie
jest tajemnica. Ale o dziecku nie wie nikt. Nie zniosłabym rozmów
na ten temat. Powiedziałam tylko pani Freese.
Ruth wróciła do domu pocieszona.
Złotozęby mieszkał w cuchnącym zaułku na tyłach Great Peter
Street w dzielnicy Westminster. Jego pokój w rozpadającym się
budynku był w trochę lepszym stanie niż inne, ponieważ w oknach
brakowało tylko kilku szyb, a sufit jeszcze się trzymał. W kominku
płonął mizerny ogień, obłoczki brunatnego dymu wpełzały do
pokoju. Złotozęby siedział otulony kawałkiem worka, trzymając
nogi na rozgrzanych cegłach. Był w złym humorze.
Miał nadzieję, że Uzzell się wystraszy i nie upomni się o swoje
pieniądze. Kiedy musiał zapłacić mu resztę należności, wpadł we
wściekłość i jego gniew przez ostatnie tygodnie wcale się nie
zmniejszył.
Kiedy Moley stwierdził, że leśniczy żądał tylko tyle, ile mu
obiecali, Złotozęby bardzo się zdenerwował.
- Jesteś tchórzem?- zapytał kompana.
- No, nie! - Moley roześmiał się sztucznie. - Nie chcę mieć
kłopotów, i tyle.
- Przecież go nie zabiję - warknął Złotozęby. - Ale muszę go
nauczyć, że należy mi się trochę szacunku.
- Coś wymyśliłeś? - zaciekawił się Moley.
- Tak mi przyszło do głowy, że Uzzell pewnie ma jakąś skrytkę na
pieniądze. Następnym razem pójdę za nim do domu. Pan leśniczy
musi dostać lekcję.
175
Gdy Claude wyjechał z zamku de Flagy, miał trzysta franków i
dwadzieścia funtów w angielskim złocie. Pan Charpentier okazał
się wyjątkowo łatwowierny. Claude pożegnał się z kuzynką, która
rozstawała się z nim bez żalu.
Pojechał prosto nad kanał i w wiosce na zachód od Dieppe znalazł
rybaka, chętnego do wyprawy na drugi brzeg.
O wschodzie słońca wylądował na angielskim wybrzeżu, dwie
mile od Worthing. Dzień wstawał mroźny i nagie szkielety drzew
lśniły od szronu. Owiał go tak lodowaty wiatr, że wzdrygnął się
nerwowo, ale zaraz się uspokoił. Znał te okolice, nawet spacerował
tu kiedyś z Cassandrą. Teraz musiał tylko się rozgrzać, coś zjeść i
wynająć konia. Pierwszy etap podróży miał już za sobą.
8
Daniel postanowił dokładnie poznać swoją posiadłość. Swoją
fabrykę w Skipton znał doskonale, nie tylko maszyny, ale i ludzi.
Postępował z pracownikami surowo, lecz sprawiedliwie.
Co rano kazał przyprowadzać bryczkę pod dom i ruszał na
objazd. Dzisiaj postanowił obejrzeć las przylegający do drogi na
Farnham. Po drodze zatrzymał się, żeby zamienić słowo z Tomem
Hillem, który nadzorował pracę przy naprawie domu Jacksonów.
W końcu dotarł do lasu, przywiązał konia do słupka przy drodze i
dalej ruszył pieszo.
Od razu zauważył, że zawiasy furtki przy ogrodzeniu są dobrze
naoliwione, i przypomniał sobie ostrzeżenia Cassandry na temat
Uzzella. Nie uwierzył jej, ale to wydało mu się podejrzane. Nie
spostrzegł też wokół zbyt wiele zwierzyny, zaledwie jednego czy
dwa króliki.
Natknął się na starą chatę z zasłoniętymi oknami. Poruszył
klamką, ale drzwi były zamknięte. Obszedł chatę dokoła i
sprawdził, czy pod parapetem nie ma klucza. Nic nie znalazł. Nagle
spostrzegł kawałek drewna wystający spod strzechy - za nim ktoś
176
ukrył klucz.
Daniel otworzył drzwi i wszedł do środka. Na wbitych w ściany i
belki hakach wisiały króliki, zające, bażanty, i przepiórki i gołębie.
Ktoś korzystał z chaty regularnie, bo na podłodze było mnóstwo
zaschniętej krwi, a zwierzyna wydawała się świeża.
Daniel wyszedł na zewnątrz, zamknął drzwi, a klucz odłożył na
miejsce.
Wracał na skraj lasu, czując, jak narastający gniew ściska mu
żołądek. Nie znosił, kiedy go oszukiwano, a to na pewno była
sprawka Uzzella. Ilu mieszkańców wsi było z nim w zmowie?
Komu mógł zaufać?
Nagle przypomniał sobie, jak pan Parslow mu radził, żeby o
sprawy posiadłości pytał pannę Hampden. Znów ta kobieta.
Wsiadł do bryczki i odjechał, mocno zamyślony. Poszedł prosto do
biblioteki, chwycił pióro i napisał list.
Odkryłem, że stara chata w lesie przy drodze do Farnham jest zamknięta.
Czekaj tam na mnie o wpół do trzeciej i przynieś klucz. D. Darke.
Złożył kartkę, zapieczętował, a na wierzchu napisał nazwisko
odbiorcy: Uzzell.
Zaczął pisać list do panny Hampden, ale się zawahał. Ostatnim
razem, kiedy poprosił ją o radę, skończyło się to dość
nieprzyjemnie. Dlaczego wtedy niemal wyrzucił ją z domu?
Dlaczego zawsze tak zachodziła mu za skórę?
Nie, nie powinien do niej pisać. Osobiście wybierze się do
Belvedere Tower. Zrobi przynajmniej tyle. Wstąpi tam po lunchu,
w drodze na spotkanie z leśniczym.
Zadzwonił na służącą, a kiedy się zjawiła, polecił jej natychmiast
przekazać list Uzzellowi.
Rozległ się gong i Daniel przeszedł do jadalni. Zastał tam tylko
córkę.
- Wychodzisz dziś po południu, ojcze? - zapytała nieśmiało. Było
177
jej przykro, że nigdy nie zaproponował, żeby z nim pojechała.
- Muszę się spotkać z Uzzellem i wstąpić do panny Hampden,
żeby ją o coś spytać.
- Panny Hampden nie ma. Pojechała odwiedzić lady Rye. Daniel
zaklął w duchu.
- Może to i lepiej - stwierdził. - Sam nie wiem dlaczego, ale często
mam ochotę ją udusić. Co takiego powiedziałem? - zdziwił się,
widząc, że córka zbladła.
- Mąż panny Hampden zjawił się tu kilka tygodni temu i próbował
ją udusić! - wybuchnęła bez namysłu. - Uratowały ją pani Wagstaff
i Prudence. Przez tydzień nosiła na szyi szalik, żeby ukryć sińce.
- Naprawdę? Jesteś tego pewna? - Wszystko to brzmiało
niedorzecznie.
- O, tak. Sama mi powiedziała. Bił ją, kiedy jeszcze mieszkali
razem.
- Nie pojmuję, dlaczego ci to wszystko opowiadała.
- Ponieważ ja jej zdradziłam swój sekret! - buńczucznie odparła
Ruth. Daniel patrzył na nią osłupiały - Uznała, że tak będzie
uczciwie. Wyznałam jej, że jestem twoim nieślubnym dzieckiem... i
wcale tego nie żałuję. Gdybym tego komuś nie powiedziała,
chybabym oszalała. Panna Hampden pocieszyła mnie, że to nie
moja wina. Jej to nie robi żadnej różnicy.
Daniel odwrócił wzrok. Ogarnęło go przerażenie. Że też akurat
panna Hampden musiała się o tym dowiedzieć. Z trudem zachował
panowanie nad sobą.
- Ruth, jestem z ciebie bardzo niezadowolony. Nawet nie wiesz,
jak bardzo sobie zaszkodziłaś. Twoje szanse na przyszłość...
- Nic mnie to nie obchodzi! Nie chciałabym poślubić człowieka,
który potępiałby mnie za coś, na co nie miałam wpływu. - Spojrzała
na niego z oburzeniem. - To ty powinieneś się tłumaczyć, ja nie
mam z czego.
- Jeśli nie potrafisz zwracać się do mnie z szacunkiem, to lepiej
wyjdź - oświadczył surowo.
178
- Na szacunek trzeba zasłużyć - odpaliła córka. - Mogłeś ożenić się
z mamą, byłeś kawalerem. Ale tak ci było wygodniej.
- Ruth... - z wściekłością zaczął Daniel. Wstała.
- Przepraszam, że byłam niegrzeczna, ale nie żałuję tego, co
powiedziałam. - I wybiegła z pokoju, dumnie unosząc głowę.
Daniel patrzył za nią osłupiały. Co w nią wstąpiło? Była taka
nieśmiała, aż tu nagle zmieniła się w złośnicę. Znów dostrzegł w
niej odbicie Meg. Siostra również śmiało wygłaszała swoje zdanie,
jeśli według niej coś było niesprawiedliwe. Musiał przyznać, że
córka miała wiele racji.
Tylko jak on teraz spojrzy w oczy pannie Hampden?
Uzzell kończył właśnie południowy posiłek, złożony z chleba z
boczkiem. Był bardzo zadowolony z siebie. Dał oszustowi nauczkę
i Złotozęby na pewno już go więcej nie oszuka.
Kiedy posłaniec przyniósł wiadomość, leśniczy przeczytał ją
wolno. Potem przeczytał ją jeszcze raz. Gdy podniósł głowę, był
blady jak ściana, a serce łomotało mu w piersi. Co robić?
Wszystkiego się wyprzeć?
Skoczył na równe nogi i z kieszeni kamizelki drżącą ręką wyjął
zegarek. Minęła pierwsza. Została mu niespełna godzina. Ubrał się
szybko i wybiegł z domu. Osiodłał Gniadą Betty, przytroczył do
siodła sakwy, wziął kłębek sznurka, kilka worków i pogalopował
do lasu.
Po kwadransie był już w chacie wypalaczy węgla. Musiał szybko
pozbyć się towaru. Gdyby udał, że nic nie wie o tej kryjówce,
straciłby pracę za niedbalstwo i nie mógłby dalej uprawiać swojego
procederu. Jeśli zaś zdoła schować zwierzynę, będzie miał jeszcze
szansę.
Przeklęty Darke, zaklął w duchu. Dlaczego to musiało się stać
akurat dzisiaj? Pojutrze cała zwierzyna miała już stąd zniknąć.
Gorączkowo upychał dziczyznę z sakwach. Klacz, wyczuwając
krew, nerwowo przestępowała z nogi na nogę, więc krzyknął na
179
nią głośno, lecz wtedy stała się jeszcze bardziej niespokojna. Nie
miał rady, musiał przemówić do niej łagodnie.
Kiedy sakwy były już pełne, upchnął resztę zwierzyny w workach
i przytroczył do siodła. Zamknął drzwi, schował klucz do kieszeni i
poprowadził Betty w głąb lasu. Znał miejsce, gdzie drzewo zwaliło
się na kamienny mur, tworząc wygodną kryjówkę. Tam schowa
towar, nakryje workami i przywali kamieniami. Przez kilka godzin
zwierzyna będzie bezpieczna. Kiedy Darke odjedzie, z powrotem
przywiezie wszystko do chaty.
O wpół do trzeciej z uśmiechem powitał Daniela na miejscu.
- Czyja to chata? - spytał Daniel.
- Wypalaczy węgla. Nie wiem, dlaczego jest zamknięta. Kiedyś
korzystali z niej robotnicy pracujący przy zalesianiu, ale wydaje mi
się, że przez ostatnie lata nikt jej nie używał. - Za dużo gadam,
pomyślał.
Danielowi ta paplanina również wydała się podejrzana.
- Klucz - powiedział i wyciągnął rękę. Leśniczy sięgnął do kieszeni
i spełnił jego polecenie. - Gdzie go trzymasz?
- U siebie w stajni.
- Aha.
Daniel wszedł do chaty, a Uzzell otworzył okiennice. W środku
było pusto, tylko przeciąg unosił w powietrzu kilka pojedynczych
piór. Daniel udał, że ich nie zauważył.
- To jedyny klucz?
- Tak, proszę pana. - Uzzell zaczął się pocić.
- Ten domek może się przydać. - Daniel widział, że las jest
zaniedbany. Najwyraźniej leśniczy nie zajmował się nim od lat.
Zamknął chatę i schował klucz do kieszeni.
Kiedy Uzzell poszedł przyprowadzić bryczkę, szybko wsunął rękę
pod strzechę i stwierdził, że klucz zniknął. A więc ten, który teraz
miał w kieszeni, rzeczywiście był jedyny. Leśniczy pewnie zjawił
się tu wcześniej i usunął dowody winy. Na ziemi widać było ślady
końskich kopyt, których tu wcześniej nie było.
180
Daniel zaczekał, aż jego gniew nieco ostygnie. Już dawno się
nauczył, że w trudnej sytuacji należy zachować zimną krew,
spokojnie przemyśleć za i przeciw, no i planować kilka kroków
naprzód.
Przyprowadzenie bryczki zajęło leśniczemu trochę czasu. Musiał
zawrócić nią na wąskiej drodze, a konie wyczuwały jego
zdenerwowanie. Rozpierało go jednak poczucie zwycięstwa. Darke
nic nie zauważył. To zwykły mieszczuch, łatwo go było oszukać.
Wkrótce Uzzell zupełnie się uspokoił.
Daniel rzucił mu klucz.
- Zatrzymaj go. Kiedyś zadecyduję, co będzie z tą chatą, ale nie
teraz. Mam ważniejsze sprawy do załatwienia.
- Dobrze, proszę pana. - Uzzell patrzył za odjeżdżającym
pracodawcą, a kiedy ten trochę się oddalił, zagrał mu na nosie.
Pół godziny później zwierzyna znalazła się z powrotem w chacie.
Leśniczy uznał, że trudno o bezpieczniejsze miejsce niż to, które
przed chwilą sprawdzono.
Claude dotarł do Little Hampden późnym popołudniem. Słońce
już skryło się za horyzontem, ale jeszcze było jasno. Nie
zdecydował się jechać przez środek wsi. Wybrał polną drogę, którą
przybył do Belvedere Tower z innej strony.
Po krótkiej jeździe dotarł do głównej bramy posiadłości, teraz
odremontowanej. Zastanawiał się przez chwilę. Doszedł do
wniosku, że kiedy znajdzie się za murem, nikt z zewnątrz go nie
zauważy. Zsiadł z konia i popchnął wrota bramy. Nie była
zamknięta na klucz. Rozglądając się na boki, wprowadził konia do
środka.
Krótki Zimowy dzień szybko dobiegał końca. Zerwał się ostry
wiatr. Claude znów wsiadł na konia i ruszył przed siebie. Pamiętał,
że granicę między parkiem a Belvedere Tower odgradza gęsty
żywopłot. W jednym miejscu załamywał się pod ostrym kątem i
właśnie tam można było doskonale ukryć konia. Szybko odnalazł to
181
miejsce.
Po krótkich zmaganiach udało mu się przywiązać konia do
żywopłotu. Poluzował mu popręg i nakrył starą derką. Dotknął
ręką sakiewki u boku, gdzie włożył buteleczkę z oliwą, pióro,
hubkę i krzesiwo oraz kawałek mocnego, cienkiego szpagatu. Z
sakwy przy siodle wyjął sztylet, ale po chwili schował go z
powrotem. Nie, nie będzie mu potrzebny. Wystarczy szpagat. Poza
tym na widok krwi robiło mu się słabo.
Bezszelestnie ruszył w stronę wyciętego w żywopłocie przejścia.
Daniel wolno wracał z Little Hampden. Ciekaw był, na jaką skalę
kłusował jego leśniczy. Oczywiście będzie musiał go zwolnić, ale
najważniejsze było, by równocześnie wsadzić za kratki jego
londyńskich wspólników. Musi porozmawiać o tym z Parslowem.
Jutro pojedzie do Mattick Hall i może dostanie zaproszenie na
lunch...
Na myśl o spotkaniu z Agnes serce zaczęło mu szybciej bić. Był już
prawie zdecydowany, że to odpowiednia kandydatka na panią
Juniper Park, jednak coś wciąż nie dawało mu spokoju. Ruth nadal
była do Agnes uprzedzona, a szczęście córki również miało dla
Daniela znaczenie. Bardzo polubił swoją wrażliwą, wybuchową
Ruth, nie mógł jednak dopuścić do tego, żeby to ona rządziła jego
życiem. Jeśli dziewczyna nie pogodzi się z sytuacją, to zawsze
zostaje jej szkoła z internatem.
Zanosiło się na deszcz, więc popędził konia. Nagle z dala zobaczył
kobiecą sylwetkę w pelerynie z kapturem. To mogła być panna
Hampden, a on nie chciał się z nią spotkać po tym, co przy lunchu
powiedziała mu Ruth. Dojeżdżał właśnie do skrzyżowania dróg i
mógł skręcić, udając, że jej nie zauważył. Już zamierzał to zrobić,
kiedy spadły pierwsze krople deszczu. Westchnął ciężko i pojechał
dalej prosto. Od Belvedere Tower dzieliło ich jeszcze prawie półtora
kilometra. Nie mógł dopuścić, żeby Cassandra przemokła.
Kiedy się zrównali, uchylił kapelusza.
182
- Czy mogę panią podwieźć? - zaproponował.
- Tak, dziękuję. - Weszła do środka. Rozpoznała bryczkę, której
kiedyś sama używała.
- Z daleka pani idzie? - zagaił grzecznie Daniel.
- Byłam z wizytą u państwa Rye. Zwykle lubię spacerować, ale
dzisiaj jest tak zimno i zanosi się na deszcz.
Daniel potrząsnął lejcami, konie ruszyły.
- Miała pani rację co do Uzzella - oznajmił nagle.
- Przykro mi to słyszeć. - Wiedziała, że przyznanie się do błędu
wiele Daniela kosztuje. - Jak pan do tego doszedł? Opowiedział jej
całą historię.
- Nie wiem tylko, kto jeszcze we wsi jest w to zamieszany.
- Najprawdopodobniej nikt. Uzzell nie jest lubiany. - Zawahała się
i dodała: - Jeśli potrzebne panu jakieś wsparcie, proszę zwrócić do
Sama Wrighta. To kowal. Ma we wsi posłuch.
- Uzzell wiele razy mi mówił, że okoliczni mieszkańcy kłusują -
przypomniał sobie Daniel.
- Ależ oczywiście - odparła krótko Cassandra, a Daniel uśmiechnął
się niechętnie. - Wieś kieruje się prawem boskim bardziej niż
ludzkim - wyjaśniła. - Ludzkie prawo bezwzględnie zabrania im
polowania na jakiekolwiek zwierzęta pod groźbą najsurowszej
kary. Prawo boskie mówi, że ludzie muszą jeść.
Daniel skinął głową. Pamiętał, że ojciec miał podobne poglądy.
Sam nie wiedział, jak to się stało, ale opowiedział Cassandrze o
Isaacu i jego radykalnych przekonaniach.
- To wielkie szczęście, że miał pan takiego ojca - stwierdziła na
koniec Cassandra. - Miał się pan na kim wzorować.
Rozmowa swobodnie potoczyła się dalej. Daniel nawet nie
zauważył, kiedy dojechali na miejsce.
- Już jesteśmy! - zawołała Cassandra. - Bardzo dziękuję za
podwiezienie. Obiecałam pani Wagstaff i Prue, że będą mogły
wcześniej wrócić do domu. Biedna Milly źle się czuje.
- Sądziłem, że Prudence mieszka u pani.
183
- Tak było, ale nocami się bała, biedaczka. W przytułku zawsze
było koło niej mnóstwo innych dziewcząt.
- A pani nie przeszkadza samotność?
- Raczej nie. Nawet mi się podoba. Czasami odwiedza mnie mój
puchacz. Puka dziobem w szybę, a ja wpuszczam go do środka. -
Daniel uniósł brew. - Pani Timms twierdzi, że latam po wsi na
miotle, z puchaczem na ramieniu. Nie rozumiem tylko, dlaczego
miałabym wyczyniać takie rzeczy w środku zimy!
Daniel roześmiał się, a Cassandra wyskoczyła z bryczki.
- Jeszcze raz dziękuję! - zawołała i pobiegła do wieży.
Uzzell wrócił do domu w wojowniczym nastroju. Kazał
Johnny’emu zaprowadzić Gniadą Betty do stajni, a polecenie
wzmocnił szarpnięciem i kopniakiem, po którym chłopiec upadł na
ziemię. Leśniczy tylko się roześmiał i poszedł do domu.
Johnny wstał, przeklinając pod nosem. Nagle przyszło mu do
głowy, że pewnie coś się szykuje. Uzzell był rano zdenerwowany i
wyjechał z domu tak szybko, jakby goniło go stado diabłów.
Chłopiec szybko rozsiodłał i napoił klacz, a potem wyszeptał jej do
ucha:
- Jeszcze tu wrócę, ale najpierw muszę się czegoś dowiedzieć.
Leśniczy zawołał żonę i szorstko pchnął ją na krzesło.
- Wyjeżdżamy - oznajmił.
- Wyjeżdżamy? Teraz? - wyszeptała oszołomiona.
- Nie teraz, głupia babo. Mam już dość tej roboty. Zawsze chciałem
prowadzić małą gospodę. Pojedziemy gdzieś, gdzie będzie duży
ruch, może do którejś z tych nowomodnych nadmorskich
miejscowości. - Od razu przyszło mu do głowy, że mógłby się też
zająć przemytem.
- Ale co się stało? - zapytała z przerażeniem żona. Nie chciała
wyjeżdżać. Tutaj mieszkała przez całe swoje życie.
- Nic się nie stało - warknął. Chociaż był przekonany, że Darke nic
184
nie zauważył, miał jakieś złe przeczucie. Pojutrze zjawią się
Złotozęby i Moley, sprzeda im ostatnią partię zwierzyny i wyniesie
się ze wsi. Nic im nie powie. Niech mają niespodziankę.
- Kiedy wyjeżdżamy? - A co z moim kotem, z kwiatkami, które
zasadziłam jesienią? Przecież nie mogę ich tak zostawić, myślała
pani Uzzell.
- Dopiero po piątku. W sobotę albo w niedzielę. Nie mów o tym
nikomu. Wyjedziemy po cichu, więc ani słowa, rozumiesz? -
Przysunął twarz do jej twarzy tak blisko, że widziała kępki zarostu
i czuła bijący od niego odór krwi martwych zwierząt.
- Rozumiem, Matt - odparła, przełykając ślinę. Nie mogła
powiedzieć o tym Sally. Najwyraźniej w piątek coś się miało
wydarzyć. Jeśli go złapią, na pewno go powieszą i co ona wtedy
pocznie?
Johnny Timms wysłuchał całej rozmowy, przykucnąwszy pod
oknem. A więc nadeszła odpowiednia chwila, pomyślał. Uzzell
chce zwiać. Musi wymknąć się do wsi i opowiedzieć wszystko pani
Wright.
Claude dotarł do Belvedere Tower i ukrył się w przylegającej do
stajni komórce. Przez szparę w uchylonych drzwiach obserwował
wieżę. Było już niemal ciemno. W kuchni paliło się światło i
widział, że ktoś się tam porusza. Na piętrze również się świeciło.
Przypomniał sobie, że to salon tej suki. Namacał w kieszeni sznurek
i zaczął się zastanawiać, co zrobi po powrocie do Francji. Może
wyjedzie do Paryża? Tam można zarobić duże pieniądze, jeśli tylko
się wie jak. A on przecież wiedział.
Z zamyślenia wyrwało go skrzypienie kuchennych drzwi. Przed
domem pojawiła się pani Wagstaff z latarnią w ręku. Po chwili na
progu stanęła otulona w szal Prudence i poszła po wodę do studni.
Nie minęło pięć minut, gdy Claude usłyszał hałas opuszczanego w
głąb studni wiadra.
Bezszelestnie wyszedł z szopy, zakradł się do środka i cicho
185
pobiegł w stronę schodów.
Prudence z panią Wagstaff szybko wróciły do domu. Claude nie
tracił czasu. Na szczęście schody były oświetlone świecami, więc
bez trudu wszedł na górę. Przystanął pod drzwiami salonu i chwilę
nasłuchiwał. Ktoś się tam poruszał. Świetnie. To pewnie ona.
Wspiął się na wyższe piętro i otworzył drzwi do pokoju, w którym
kiedyś sypiała Prudence. Od razu poznał, że pokój jest teraz
nieużywany, więc wszedł do środka. Jedno go tylko niepokoiło. A
jeśli służąca nocuje w sypialni tej suki? Nie chciał mieć do czynienia
z dwiema jednocześnie. Może jednak dziewczyna śpi w kuchni, bo
tam jest o wiele cieplej. Będzie musiał zachowywać się cicho, żeby
jej nie obudzić.
Zaczeka, aż obie położą się spać, potem zejdzie na dół, naoliwi
zawiasy w drzwiach frontowych i upewni się, że nie są
zaryglowane. Ma mnóstwo czasu.
Cassandra postanowiła, że kiedy pani Wagstaff i Prudence pójdą
już do domu, zajmie się cerowaniem bielizny pościelowej.
Prześcieradła, które Bella przysłała jej z Juniper Park, od dawna
domagały się naprawy.
Po wyjściu gospodyni i służącej zeszła do kuchni, nakarmiła kota,
sprawdziła, czy drzwi są zamknięte i wzięła tacę z kolacją, którą
zostawiła jej pani Wagstaff. Dołożyła kilka drew do kominka w
salonie, zapaliła dodatkowe świece i zabrała się do pracy.
Godziny mijały. Wstała i przeciągnęła się, z satysfakcją patrząc nas
stos zacerowanej bielizny. Dochodziła dziewiąta, więc mogła iść na
spoczynek.
Nagle zatrzeszczały schody. Chwilę nasłuchiwała zdziwiona. W
starych domach często coś trzeszczy i skrzypi, ale ten dźwięk był
jakiś inny. Cicho podeszła do drzwi. Znów rozległ się cichy trzask,
trochę niżej, a po chwili następny. Ktoś był w wieży.
Daniel jak zwykle zjadł kolację o wpół do siódmej, z
186
roztargnieniem słuchając sprawozdania córki z lekcji na plebanii i
narzekania Toma, że od jutra zaczyna nauki z wikariuszem. Myślał
o rozmowie z Cassandrą. Co za niezwykła kobieta! Nie posądzałby
jej o tak radykalne sympatie. Z niechęcią musiał, przyznać, że
wzbudzała w nim szacunek. Był pochłonięty sprawą leśniczego i
podczas rozmowy zupełnie zapomniał, że Cassandra wie o jego
związku z Matty. Niewątpliwie jej stosunek do niego wcale się nie
zmienił.
W końcu Ruth i Tom poszli spać, a Daniel nalał sobie szklaneczkę
porto, usiadł przy kominku w bibliotece i zapatrzył się w ogień. Po
raz pierwszy od śmierci Matty zaczął o niej myśleć. Ruth miała
rację. Zachował się oburzająco i egoistycznie, nie proponując jej
małżeństwa, kiedy się dowiedział, że urodzi jego dziecko. Wtedy
tłumaczył sobie, że to tylko prosta robotnica i że źle by się czuła w
jego środowisku.
Ale przecież on potrafił się do tego środowiska dostosować, więc
czemu jej miałoby się to nie udać? Była ładna i inteligentna.
Wprawdzie i tak miała całkiem szczęśliwe, a na pewno bardzo
wygodne życie, ale prawdą jest, że nie potraktował jej dobrze.
Dopiero teraz to zrozumiał.
Zerknął na zegar i stwierdził, że nie ma jeszcze dziewiątej. Wyjrzał
przez okno. Deszcz ustał, noc była chłodna, ale bezchmurna.
Postanowił przejść się po okolicy. Ubrał się ciepło i wyszedł.
W świetle księżyca wszystko wyglądało inaczej. Kiedy dotarł do
końca parku, odwrócił się i spojrzał na zalany srebrną poświatą
dom. Jego dom! Osiągnął większość tego, co sobie wiele lat temu
zaplanował. Brakowało mu tylko żony. Ciekawe, co myślałby o tym
jego ojciec, gdyby żył. Miał przeczucie, że powiedziałby: „Liczy się
nie to, co się osiągnęło, tylko jak się do tego doszło”.
Nagle usłyszał za sobą jakiś hałas i ciche rżenie. Koń? Tutaj? Za
żywopłotem coś się poruszyło.
- Kto tam?! - zawołał groźnym głosem.
Jedyną odpowiedzią był szelest i ciche końskie parskanie.
187
Daniel wyszedł za ogrodzenie i zobaczył osiodłanego
wierzchowca. Otworzył przytroczoną do siodła sakwę - znalazł w
niej trochę ubrań, przybory do golenia oraz skórzany portfel z
paszportem. Otworzył go i odwrócił do światła. Claude de Tessy.
To nie moja sprawa, pomyślał. Już dość miał na dzisiaj
towarzystwa panny Hampden. Włożył paszport na miejsce,
zamknął sakwę i już miał odejść, ale nagle znieruchomiał.
Serce Cassandry biło jak szalone, dłonie jej zwilgotniały.
Rozejrzała się za czymś, co mogło by posłużyć do obrony.
Zdesperowana chwyciła pogrzebacz i modliła się o odwagę, żeby
go użyć, jeśli zajdzie taka potrzeba. Zza drzwi dobiegały kolejne
skrzypnięcia. Ktoś szedł na górę. Zdmuchnęła świece i stanęła za
drzwiami.
Mijały minuty. Cassandra widziała tylko pełgający po ścianach
blask ognia w kominku. Jej oddech z wolna się uspokajał. Chyba się
pomyliła. Kto mógłby tu wejść? Służąca i gospodyni były tu do
piątej, potem pani Wagstaff zamknęła kuchenne drzwi, a klucz
wzięła ze sobą. Frontowe drzwi po wyjściu obu kobiet Cassandra
zamknęła osobiście.
Nagle klamka się poruszyła, potem drzwi otworzyły się, jakby
zaczęły żyć własnym życiem. Do środka wpadło drżące światło
świecy. Strach ścisnął Cassandrę za gardło. Uniosła pogrzebacz. Do
pokoju wsunęła się jakaś ciemna postać. Cassandra z całej siły
uderzyła intruza w wyciągnięte ramię.
Rozległ się okrzyk bólu i przekleństwo, ale zanim zdążyła
wymierzyć następny cios, intruz wykręcił jej ramię i pogrzebacz
upadł z hukiem na podłogę. Poczuła okropny ból. Z przerażeniem
stwierdziła, że intruzem jest Claude. Uszkodziła mu ramię, ale to
był silny mężczyzna i przyszedł po to, by ją zabić.
Zaczęła krzyczeć. Czuła, że Claude próbuje zarzucić jej coś na
szyję. Miała unieruchomione ręce, ale mogła jeszcze gryźć, więc
wgryzła się najmocniej jak potrafiła w jego policzek, aż poczuła w
188
ustach słony smak krwi.
Szpagat wypadł Claude’owi z rąk. Wprawdzie uderzył Cassandrę,
ale już nie reagowała na ból. Spróbowała kopnąć, napastnika, lecz
zdołał uskoczyć. Wyciągnął ją z pokoju i zaczął wlec na górę po
schodach. Wyrywała się i krzyczała, chwytając się kurczowo
poręczy. Chociaż Claude cały czas milczał, Cassandra nie miała
wątpliwości, że to on. Wiedziała, że nikt jej nie słyszy, ale cały czas
krzyczała.
Prowadzące na dach drzwi u szczytu schodów stały otworem i
zasapany Claude zdołał wciągnąć ją na szczyt wieży. Usta miał
pełne własnej krwi, w ramieniu czuł straszliwy ból, lecz nie
przestawał ciągnąć Cassandry na skraj dachu. Jedną rękę zacisnął
na jej szyi, dławiąc jej rozpaczliwy krzyk. Czuła, że są już przy
murku ogradzającym dach wieży. Chociaż siły zaczęły ją
opuszczać, wciąż się nie poddawała.
Daniel usłyszał krzyk. W pierwszej chwili pomyślał, że to głos
jakiegoś zwierzęcia. Nagle przypomniał sobie opowieść Ruth o
tym, jak mąż Cassandry próbował ją udusić. Claude de Tessy!
Ruszył biegiem do wieży. Krzyki były coraz głośniejsze, wyraźnie
słyszał w nich śmiertelny strach. Wbiegł do środka i przeskakując
po dwa stopnie, pomknął na górę. Na dachu zobaczył dwie zwarte
w walce postacie, niebezpiecznie wychylone poza skraj wieży.
Zdecydowanym ruchem odepchnął Cassandrę na bok.
- Ja to załatwię!
Claude zobaczył go i rzucił się na niego z pięściami. Daniel uchylił
się, jednocześnie wymierzając mu cios w szczękę. Claude krzyknął
z bólu, bo uderzenie trafiło w zraniony policzek. Daniel znów
uderzył. Claude poczuł na łydkach dotyk zimnych kamieni
niskiego murku, otaczającego dach, i zachwiał się. Wymachując
rękami, starał się odzyskać równowagę, ale było już za późno.
Ostatni cios Daniela wyrzucił go poza obręb wieży. Rozległ się
dziki krzyk przerażenia, głuche uderzenie, a po chwili zaległa cisza.
189
Półprzytomna Cassandra klęczała w rogu, po jej twarzy ciekła
krew.
Daniel przez chwilę stał bez ruchu, łapczywie chwytając
powietrze. Potem spojrzał w dół. Ciało Claude’a, z rozrzuconymi
rękami i nogami, leżało na trawie. W oddali migotało chwiejnie
światło latami. Do wieży zbliżała się jakaś utykająca postać.
- Potter! - zawołał Daniel. Jacob uniósł głowę. - Ktoś napadł na
pannę Hampden! Za żywopłotem stoi koń. Przyprowadź go tutaj.
- Dobrze, proszę pana - odrzekł Jacob, wyraźnie zdenerwowany, i
posłusznie odszedł. To pewnie ten Francuzik, domyślił się. Kiedy
był tu poprzednim razem, pani Wagstaff
opowiadała mu, co się stało. Okropny człowiek. Chyba lepiej, że
nie żyje.
Daniel przyklęknął przy Cassandrze. Straciła przytomność, ale
puls był wyczuwalny. Gdy wziął ją na ręce, wydała mu się
zadziwiająco lekka. Jej powieki zadrgały i na chwilę się uniosły.
Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie padły żadne
słowa.
- Wszystko w porządku - uspokoił ją. - On nie żyje. Jesteś
bezpieczna.
Skrzywiła się lekko, jakby z bólu, ale nie odezwała się. Daniel
ostrożnie zniósł ją po schodach. Kędy wyszedł na zewnątrz, czekał
tam już Jacob z koniem. Chłopiec zdążył nawet odpiąć sakwy.
Cassandra oprzytomniała. Nagle zdała sobie sprawę, że Daniel
trzyma ją na rękach.
- Proszę postawić mnie na ziemi - zażądała słabym głosem.
Zignorował jej prośbę.
- Panno Hampden, wsadzę panią na konia i zawiozę do Juniper
Park, gdzie pani Minton się panią zaopiekuje.
Z wysiłkiem skinęła głową. Jacob przytrzymał konia. Daniel
posadził Cassandrę w siodle, a sam usiadł za nią. W
podziękowaniu skinął chłopakowi głową.
- Zostań tutaj - polecił. - Wkrótce wrócę i będę potrzebował twojej
190
pomocy.
Jacob chwilę patrzył za odjeżdżającymi, potem wziął sakwy i
wszedł do wieży.
Cassandra oparła się o ramię Daniela.
- Myślałam, że to już koniec - wyszeptała.
- Mało brakowało. - Czuł na policzku jej miękkie włosy. W
milczeniu dojechali do Juniper Park. Po drodze Daniel zastanawiał
się, jak złagodzić tę historię na użytek pani Minton.
Rozbudzenie gospodyni i wyjaśnienie sytuacji zabrało mu trochę
czasu, ale w końcu Cassandra znalazła się w ciepłym łóżku. Daniel
wrócił do Belvedere Tower, gdzie Jacob już ułożył ciało Claude’a na
starej desce.
- To się rozejdzie po całej wsi - stwierdził chłopak.
- Cóż, może nic w tym złego. - I tak wkoło było za dużo tajemnic.
- No, tak - zgodził się Jacob. Pomyślał, że teraz przynajmniej pani
Timms przestanie obmawiać pannę Hampden.
- Mimo wszystko wolałbym, żeby ludzie nie wiedzieli, że brałem
w tym udział. Wszystko opowiem panu Parslow, ponieważ jest
miejscowym sędzią pokoju. Pan Freese również pozna prawdę. Nie
chcę jednak, żeby panna Hampden znów stała się przedmiotem
plotek. Powiedziałem pani Minton, że pan de Tessy poślizgnął się i
przypadkowo spadł z dachu.
Jacob skinął głową.
- W stajni jest miejsce. Można tam wnieść ciało.
- Dobry pomysł. - Zanieśli ciało na desce do stajni, Jacob przyniósł
latarnię i przez chwilę stali, przyglądając się Claude’owi. Daniel z
lekką niechęcią zauważył, że był to całkiem przystojny mężczyzna.
I młody. Na pewno młodszy od niego.
Jacob nakrył zwłoki końską derką, Daniel wziął sakwy, po czym
wyszli ze stajni. Chłopak zamknął wrota i oddał Danielowi klucz.
- Porozmawiam z panem Parslow jutro z samego rana -
powiedział Daniel. - Dobrano, Potter, i dziękuję.
Wrócił do Juniper Park, gdzie Jessop już czekał, żeby zająć się
191
koniem. Pani Minton powitała go w drzwiach.
- Umieściłam pannę Cassandrę w różowym pokoju. Opatrzyłam
jej rany i sińce. Wypiła trochę laudanum, więc powinna zasnąć.
Biedaczka. A wszyscy tak się cieszyliśmy, kiedy Wyszła za mąż. Że
też tak to się skończyło!
Daniel skinął głową.
- Ludzie na pewno będą plotkować, a to jej się wcale nie spodoba.
- Jeszcze nie przebolała straty dziecka.
- Straty dziecka? - powtórzył wstrząśnięty Daniel. - Panna
Hampden miała dziecko?
- Niepotrzebnie o tym wspomniałam - zmitygowała się gospodyni.
- Nie wszyscy o tym wiedzą. Pastorowa powiedziała mi w
zaufaniu.
- Nie powiem nikomu - przyrzekł Daniel. Zastanawiał się, jak by
się czuł, gdyby stracił Rum i Toma. - Nie wiedziałem, że panna
Hampden przeżyła tyle trudnych chwil.
- O, tak. Powinna być chłopcem. Stary hrabia często to powtarzał.
Chłopcem? Daniel pomyślał, że stary hrabia się mylił.
Johnny Timms nie był odważnym chłopcem i na samą myśl o
wędrówce do pani Wright truchlał ze strachu. Odgłosy, które za
dnia brzmiały całkiem niewinnie, nocą stawały się złowrogie i
groźne, a już zaczynało się ściemniać.
Co gorsza, widział, że pan Uzzell jest zły jak osa. Wpadł do stajni,
pociągnął chłopca mocno za włosy i kazał mu wyczyścić uprząż i
naoliwić koła wozu. Kilka minut później Johnny słyszał, jak Uzzell
krzyczy na żonę.
Roztarł bolące miejsce na głowie, przełknął łzy i poszedł zapalić
latarnię. Pracował sumiennie i co z tego miał? Nic. Wiedział, że jeśli
leśniczy wyjedzie, straci pracę i pozostanie na łasce gminy.
Czyszcząc uprząż, rozmyślał nad tym, co zrobić. Postanowił, że
pojedzie do pani Wright na Gniadej Betty. Konno będzie mu raźniej
i szybciej dotrze do celu.
192
O szóstej poszedł na kolację i chlipiąca cicho pani Uzzell dała mu
trochę duszonego królika. Oczy miała czerwone, spuchnięte i
unikała wzroku chłopca. Johnny domyślił się, że od niej nie uzyska
żadnej pomocy.
Nikt się nie odzywał. Uzzell jadł w milczeniu, maczając w sosie
kawałki chleba. Kiedy skończył, sięgnął po fajkę.
- Będzie pan znów potrzebował dziś Gniadej Betty? - spytał
nieśmiało chłopak. Nie podnosił wzroku, żeby leśniczy nie mógł
odczytać jego myśli.
- Nie - warknął krótko Uzzell. Przyniósł dziś do domu dwa stare
worki, kazał żonie pociąć je w wąskie pasy i zaszyć w nie monety,
żeby były gotowe do przewiezienia. Miał zamiar uważnie ją
obserwować, kiedy będzie wykonywała to zadanie. Obawiał się, że
podkradnie mu kilka monet i ucieknie.
Johnny nadal był głodny. Zjadł ostatni kawałek i z nadzieją
spojrzał na panią Uzzell, ale nie zwróciła na to uwagi.
- Wracaj do stajni - polecił mu leśniczy. - Na co czekasz? Porządnie
wyczyść Gniadą Betty i przykryj ją derką.
Chłopak kiwnął głową i szybko wybiegł z domu. Ze swojej izby
nad stajnią wziął szalik i rękawiczki. Z sercem w gardle podkradł
się pod dom, ale stwierdził, że okiennice są zamknięte. Uzzell nie
chciał, żeby ktokolwiek widział, co się dzieje w środku.
Johnny pobiegł z powrotem do stajni, drżącymi rękami osiodłał
Betty i wyprowadził ją na zewnątrz. Wskoczył na siodło i skierował
się do wsi. Kiedy oddalił się od domu leśniczego, popędził konia.
Nagle zrobiło mu się lżej. Po raz pierwszy w życiu robił coś z
własnej woli.
Sally Wright siedziała w kuchni i cerowała skarpetki Barty’ego,
gdy usłyszała pukanie w szybę. Wyjrzała przez okno.
- Sam! To Johnny Timms! - zawołała i otworzyła chłopcu tylne
drzwi.
Johnny stał w progu, dygocąc ze zdenerwowania. Zjawił się
kowal, a za nim Barty.
193
- Wejdź - powiedział. - Barty zajmie się koniem. Kilka minut
później Johnny siedział nad miską parującej zupy i opowiadał
swoją historię. Napięcie go opuściło. W tym domu czuł się tak
dobrze. Pan Wright nie walił pięścią w stół i nie krzyczał na żonę
jak pan Uzzell. Pani Wright nie przemykała wystraszona pod
ścianami.
- Dobrze się spisałeś, chłopcze - pochwalił Sam. - A więc w piątek
w nocy? Teraz lepiej będzie, jak tam wrócisz. Ja się wszystkim
zajmę, a ty nic nie daj po sobie poznać. Nie chcemy, żeby spotkało
cię coś złego.
- A co się ze mną stanie potem? - spytał Johnny z niepokojem.
- Nie martw się - uspokoił go kowal. - Znajdę ci jakąś pracę.
Kiedy chłopak odjechał. Sam przez chwilę patrzył na nocne niebo,
a potem wszedł do domu.
- Szykuje się niezła awantura, Sally - stwierdził z szerokim
uśmiechem. W młodości lubił się bić i słusznie zyskał sobie w
okolicy przydomek Żelazny Sam. Cieszył się na myśl o starciu z
tymi handlarzami nielegalnie upolowaną zwierzyną. Będzie miał
okazję przypomnieć sobie stare, dobre czasy.
9
Gdy Cassandra obudziła się następnego ranka, niewiele pamiętała
z wydarzeń minionego wieczoru. Miała niejasną świadomość, że
wszystko ją boli. Nie wiedziała, gdzie jest. Słyszała strzelanie ognia
na kominku, a sufit wyglądał dziwnie znajomo. Ostrożnie
odwróciła głowę w bok i powoli dotarło do niej, że znajduje się w
Juniper Park, w różowym pokoju.
Zaczęła sobie przypominać: szelesty za drzwiami, ręka Claude’a
trzymająca świecę, przerażenie, szamotanina na dachu wieży. Co
się stało? Chyba ktoś przyszedł, była jakaś bójka, potem jazda na
koniu, a potem... nic.
Usłyszała skrzypienie otwieranych drzwi i na chwilę serce
194
skoczyło jej do gardła.
- Panno Cassandro, przyniosłam herbatę.
- Pani Minton! - wychrypiała. - Dlaczego tu jestem? Co się stało? -
Spróbowała usiąść w pościeli. Gospodyni postawiła filiżankę na
nocnym stoliku.
- Zaraz pani pomogę. - Podłożyła jej pod plecy poduszki i
przyniosła stary szlafrok.
- Dobry Boże, to szlafrok mojej siostry.
- Tylko ten udało nam się znaleźć, kiedy pan Darke wczoraj panią
tu przywiózł.
- To był pan Darke? - Dopiero teraz sobie przypomniała i mocno
się zaczerwieniła, ale szybko się opanowała. - Przyjechał mój mąż,
prawda? Czy on nie żyje?
- Tak, proszę pani - potwierdziła z ulgą gospodyni, rada, ze nie
musi sama przekazać tej wiadomości.
- Próbował mnie zabić. - Dotknęła sińców na szyi i podciągnęła
wyżej kołdrę. - Uratował mnie pan Darke. Muszę mu podziękować.
- Ale nie w nocnej koszuli! - oburzyła się pani Minton. Cassandra
próbowała się uśmiechnąć, ale okazało się to zbyt bolesne.
- Wypiję herbatę i wstanę - postanowiła. Chciała się dowiedzieć, co
właściwie się wydarzyło.
- Jeszcze za wcześnie na wstawanie. Przeżyła pani wielki wstrząs i
powinna pani zostać w łóżku. Pan Darke już wyjechał i wróci
później. - Cassandra nie miała siły się spierać. - Niedługo przyślę tu
Lizzie ze śniadaniem. Jeszcze dzisiaj przyjdzie tu Prudence i
przyniesie pani rzeczy. - Pani Minton skinęła głową i wyszła.
Wsparta na poduszkach Cassandra sączyła herbatę. Czuła przede
wszystkim ulgę. Przedtem nie zdawała sobie w pełni sprawy, jak
bardzo boi się Claude’a. Nieustannie burzył jej spokój ducha.
Ślub z nim był straszliwą pomyłką, za którą przyszło jej drogo
zapłacić.
Przez cały ranek Daniel był bardzo zajęty. Najpierw odwiedził
195
pastora i opowiedział mu, co się stało. Tym razem nic nie zataił.
Zabił człowieka i choć wiedział, że nie miał innego wyjścia,
dręczyły go wyrzuty sumienia. Byli w gabinecie pastora. Pan Freese
siedział za biurkiem i patrzył na swojego gościa. To dobry
człowiek, pomyślał.
- Wie pan, jest różnica między morderstwem a zabójstwem -
tłumaczył, widząc jego zatroskaną twarz. - Panna Hampden była w
śmiertelnym niebezpieczeństwie. Gdyby udało się panu tylko go
obezwładnić, poszedłby do więzienia, a pan musiałby zeznawać w
sądzie. Wówczas reputacja panny Hampden bardzo by ucierpiała.
Zapewne de Tessy zostałby skazany i powieszony. Wolałby pan
taki bieg wypadków?
- Nie - stwierdził Daniel, już trochę spokojniejszy. - Ale nie podoba
mi się to, że zabiłem człowieka. - Ojciec by mnie zrozumiał,
pomyślał.
- Takie odczucie dobrze o panu świadczy. Oczywiście, musi pan
powiedzieć prawdę panu Parslow, ale tylko jemu. Żonie opowiem
tę wersję zdarzeń, którą przekazał pan pani Minton: zaskoczony
pana pojawieniem się de Tessy stracił równowagę i spadł z wieży.
Trzeba zawiadomić lady Sayers. Moja żona do niej napisze.
Kiedy Daniel wychodził z plebanii, było mu lżej na sercu.
Przypomniał sobie, że ma też inne sprawy do załatwienia. Musi
porozmawiać z Samem Wrightem o Uzzellu.
Mimo wczesnej pory w kuźni już wrzała praca. Daniel zsiadł z
konia i wszedł do środka. Uderzyła go fala gorąca. Barty wyjrzał ze
swojego kantorka.
- Dzień dobry panu - powiedział.
- Muszę pilnie pomówić z twoim ojcem. - Daniel ruchem głowy
wskazał pochylonego nad kowadłem Sama.
Barty skinął głową. Domyślił się, że chodzi o leśniczego. Sam
oddał młotek Phineasowi i zdjął skórzany fartuch. Kiedy szli do
domu. Daniel opowiedział mu o swoim odkryciu w chacie
wypalaczy węgla drzewnego.
196
- To jest moja żona - przedstawił Sam, kiedy weszli do kuchni,
gdzie Sally zmywała naczynia. - To ona rozmawiała z Johnnym
Timmsem. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, to chcielibyśmy
oboje wziąć udział w tej rozmowie.
Usiedli przy stole. Daniel zdjął kapelusz i rękawiczki. Kilka razy
poruszył obolałą prawą dłonią. Była spuchnięta i sina.
Sally wytarła ręce i usiadła wraz z nimi. Daniel przypomniał sobie,
że jego matka i ojciec razem podejmowali wszystkie ważne decyzje.
Najwyraźniej w domu Wrightów panował ten sam zwyczaj.
Szkoda, że nie posłuchał Cassandry i wcześniej nie naradził się z
kowalem. Już po krótkiej rozmowie Sam wydał mu się godny
zaufania. Zaproponował, że wraz z synami pomoże zakończyć tę
sprawę.
- A więc w piątek wieczorem - zakończył rozmowę Daniel. - Teraz
muszę jechać do pana Parslow w zupełnie innej sprawie, ale
powiem mu, co ustaliliśmy. Jest sędzią, więc to on będzie
odpowiedzialny za zatrzymanie Uzzella i jego londyńskich
wspólników. O tej drugiej sprawie i tak pewnie będzie we wsi
głośno, więc równie dobrze mogę wam teraz o tym opowiedzieć -
dodał. - Dziś w nocy na pannę Hampden napadł jej mąż. Na
szczęście usłyszałem jej krzyk i pośpieszyłem na pomoc. Pan de
Tessy potknął się i spadł z dachu wieży. Upadek zakończył się jego
śmiercią.
Sam przez chwilę patrzył na Daniela, potem przelotnie zerknął na
jego opuchniętą dłoń i wyciągnął własne wnioski.
- Niewielka to strata - stwierdził. - Pannie Cassandrze będzie lepiej
bez męża. Sally skinęła głową.
- Mój mąż ma rację. Panna Cassandra na pewno bardzo to
przeżyje, ale to nie był dobry człowiek.
Sam nie miał wątpliwości, że Daniel przyczynił się do śmierci
Francuza, ale nic nie powiedział. Pan Darke był ziemianinem, więc
na pewno nic go za to nie spotka. Pomyślał, że gdyby to on zabił
tego Francuzika, zakopałby go gdzieś w lesie i nikomu nie pisnął o
197
tym ani słówka, chyba że chciałby zawisnąć na szubienicy. Sam
doceniał to, że Daniel tak przytomnie podszedł do sprawy Uzzella.
Pan Darke znacznie urósł w jego oczach.
Ustalili ostatnie szczegóły i Daniel pojechał dalej, do Mattick Hall.
Dopiero dochodziła dziesiąta, więc państwo Parslow pewnie jedli
jeszcze śniadanie. Cóż, trudno, nie mógł zwlekać.
Drzwi otworzył mu zaskoczony lokaj.
- Przykro mi, że tak wcześnie zakłócam spokój panu Parslow, ale
mam do niego pilną sprawę - oznajmił Daniel.
Służący wprowadził go do gabinetu i wyszedł. Daniel tymczasem
układał plan rozmowy. Najpierw opowie o sprawie z de Tessym, a
potem o planach związanych z Uzzellem.
W pokoju śniadaniowym pani Parslow i Agnes wymieniły
znaczące spojrzenia. Na pewno coś się stało! Pierwszą myślą pani
Parslow było, że Daniel przyjechał oświadczyć się córce, szybko
jednak doszła do wniosku, że to nieprawdopodobne. Nie zrobiłby
tego o tak wczesnej porze, a poza tym najpierw z pewnością
porozmawiałby z samą Agnes.
Agnes również zastanawiała się gorączkowo, co się dzieje. Czyżby
nadeszła chwila, na którą czekała? Musi być ostrożna. Nie może
okazać zbytniego entuzjazmu, zwłaszcza w obecności ojca.
Opanowała się i wypiła łyk kawy.
- Cóż to za pora na wizytę! - oznajmiła z przyganą. - Papo, chyba
nie zamierzasz go przyjąć?
- Jak to dobrze, że nie chce widzieć się z nami - dorzuciła pani
Parslow, ukradkiem zerkając na córkę. Pan Parslow szybko
przełknął ostatni łyk kawy.
- To na pewno jakaś ważna sprawa i oczekuję, że kiedy skończę z
nim rozmawiać, wy obie również go przyjmiecie - powiedział
stanowczo. Agnes udała, że tłumi ziewnięcie, choć rozpierała ją
satysfakcja.
- Oczywiście, jak sobie życzysz - posłusznie odrzekła pani
Parslow.
198
Pięć minut później pan Parslow wszedł do gabinetu. Spojrzał na
bladą twarz Daniela i stwierdził:
- Widzę, że przydałoby się panu coś mocniejszego.
Gość pokręcił głową. Wziął głęboki oddech i powiedział:
- Nie, dziękuję. Dziś w nocy de Tessy zakradł się do Belvedere
Tower. Próbował zabić pannę Hampden. Usłyszałem jej krzyk i
pobiegłem na pomoc. Obawiam się, że zabiłem napastnika.
Oczy gospodarza omal nie wyszły z orbit. Ciężko opadł na fotel i
wskazał gościowi drugi. Daniel jeszcze raz opowiedział całą
historię. Pan Parslow słuchał uważnie. Zrobił jakieś notatki i zadał
kilka pytań.
- Zgadzam się z pastorem - oznajmił w końcu. - Nic innego nie
mógł pan zrobić.
Otarł wilgotne czoło. Dzięki Bogu, że chodziło o Francuza. Gdyby
to był angielski dżentelmen, zwłaszcza z wpływowej rodziny,
sprawa byłaby o wiele trudniejsza. Ale tutaj chodziło o
cudzoziemca, być może nawet zdrajcę swojej przybranej ojczyzny.
Parslow słyszał, że de Tessy miał we Francji kuzynkę. Czy należało
ją zawiadomić? Nie, lepiej nie nadawać tej sprawie zbędnego
rozgłosu, postanowił i powiedział:
- Im mniej osób będzie o tym wiedziało, tym lepiej dla wszystkich
zainteresowanych. Jestem pewien, że Potter będzie trzymał język za
zębami, ale nie zaszkodzi, jeśli dostanie gwineę czy dwie. Joe
Appleby zrobi trumnę i też byłoby dobrze, gdyby dostał za to hojną
zapłatę. Oczywiście ludzie będą gadać, ale na to nic się nie poradzi.
- Pani Freese zawiadomi lady Sayers - dodał Daniel. - Panna
Hampden nie może zostać w Juniper Park, a na pewno nie będzie
chciała wrócić do Belvedere Tower. - Nagle zdał sobie sprawę, że
Cassandra pewnie nigdy już nie wróci do wieży. Gdyby
zaproponował jej teraz czterysta funtów, zapewne by je przyjęła. Ta
myśl jednak wcale go nie ucieszyła.
- Pani Freese to rozsądna kobieta - stwierdził Parslow. - Najlepiej
będzie, jeśli panna Cassandra na jakiś czas wyjedzie do siostry. Po
199
pewnym czasie wszystko się uspokoi. Sądzę, że pogrzeb należy
zorganizować jak najszybciej. Nie zamierzam wszczynać
dochodzenia. - Trzeba za wszelką cenę uniknąć rozgłosu, pomyślał.
Może ucierpieć reputacja panny Hampden i Darke’a. Ostatnią
rzeczą, jakiej pragnął pan Parslow, był zięć z podejrzaną
przeszłością.
- Mam jeszcze jedną sprawę - oznajmił Daniel. - Chodzi o Uzzella.
- Opowiedział o swoim ostatnim odkryciu i zakończył pytaniem: -
Czy życie na wsi jest zawsze takie burzliwe?
Gospodarz parsknął śmiechem. Z przyjemnością zauważył, że
twarz Daniela odzyskała zdrową barwę.
- A więc jutro wieczorem, tak? Jestem pewien, że z pomocą kowala
i jego synów da pan sobie radę, ale jeśli zajdzie potrzeba, proszę
przysłać do mnie Barty’ego. - Spojrzał na Daniela z błyskiem w oku.
- Żona i córka nigdy by mi nie wybaczyły, gdybym pozwolił panu
odejść. Proszę im opowiedzieć o przyczynie swojej wizyty.
Oczywiście w wersji okrojonej. A sprawę Uzzella możemy pominąć
milczeniem.
- Z przyjemnością zobaczę się z paniami. - Daniel wyraźnie
poweselał.
Prudence również miała bardzo pracowity poranek. Kiedy rano
wraz z panią Wagstaff przybyły do Belvedere Tower, Jacob
przekazał im nowinę. Gospodyni chwyciła się za serce i opadła na
najbliższe krzesło, a Prudence pisnęła ze strachu i przejęcia. W
przytułku coś takiego nigdy by się nie zdarzyło.
Jacob bardzo oględnie opowiedział o zdarzeniach minionej nocy,
ale dziewczyna potrafiła sobie wyobrazić szczegóły. W salonie
zobaczyła ślady walki. Krzesło było przewrócone, lichtarz leżał na
podłodze. Pogrzebacz znalazła pod stołem.
Oczami duszy Prudence zobaczyła całe zdarzenie: świeca, płonąca
na dywanie, bójka, krew na pogrzebaczu.
- Obudź się, dziewczyno! - Szorstki głos gospodyni przywołał ją
200
do rzeczywistości. - Trzeba tu zrobić porządek.
- Nie chcę iść na górę, jeśli trup jeszcze tam leży!
- Zanieśli go do stajni - uspokoiła ją pani Wagstaff.
- Aha! - Prue była bardzo rozczarowana.
- Kiedy skończymy, pójdziesz do Juniper Park i zaniesiesz pannie
Cassandrze ubrania na zmianę.
Prudence poweselała. Lubiła pannę Cassandrę i po skończonych
porządkach chętnie powędrowała z walizką do Juniper Park.
Cassandra spędziła ranek na drzemce i rozmyślaniach. Dopiero
teraz naprawdę przemyślała swoją przeszłość. Jak mogła wyjść za
mąż za Claude’a, nie poznawszy uprzednio jego przyjaciół i jego
samego? W swojej naiwności sądziła, że Claude jest taki, za jakiego
się podaje. Gdyby wykazała się większym rozsądkiem, uniknęłaby
tylu nieszczęść.
Kiedy Prudence przyniosła lunch, Cassandra już czuła się lepiej.
- Panno Cassandro! Jak mogłam zostawić panią samą? -
zawołała służąca na widok jej sińców i skaleczeń. Wyobraziła
sobie, jak zakrada się niepostrzeżenie i powala Francuza na ziemię,
uderzając go czymś ciężkim w głowę, na przykład patelnią.
Cassandra uśmiechnęła się, widząc jej minę.
- Lubisz sensacje, prawda?
- O, tak, proszę pani! - Oczy dziewczyny zabłysły. - Na pewno
była pani bardzo dzielna... - Wyczekująco spojrzała na
pracodawczynię.
Jeśli cokolwiek jej powiem, za kilka godzin dowie się o tym cała
wieś, pomyślała Cassandra. Prue to dobra dziewczyna, ale straszna
gaduła.
- Jeśli przyniosłaś mi czyste ubrania, z chęcią się przebiorę -
powiedziała tylko.
Prudence ciężko westchnęła.
Gdy tylko ojciec wyszedł z pokoju śniadaniowego, Agnes pobiegła
201
do swojej sypialni i niecierpliwie zadzwoniła na służącą.
- Pośpiesz się, głupia! - krzyknęła, kiedy zjawiła się Hanna. -
Pomóż mi się przebrać w tę jasnoniebieską, obcisłą suknię.
Służka posłusznie wyjęła suknię z szafy. Wszyscy na dole
wiedzieli o niespodziewanej wizycie pana Darke’a. Pewnie
przyjechał się oświadczyć. Biedaczysko, pomyślała służąca. Nie
znała większej egoistki od panny Parslow.
Na szczęście Agnes za bardzo się śpieszyła, żeby dać się we znaki
służącej, więc tylko dwa razy kazała sobie poprawiać fryzurę.
Kiedy zeszła na dół, zastała w salonie tylko matkę i brata. Freddy
grał na fortepianie i śpiewał jakąś żartobliwą piosenkę o pięknej
dziewicy.
- Na litość boską, przestań! - krzyknęła zirytowana.
- Biedny Darke - powiedział Freddy. - Masz ochotę go przyszpilić,
prawda?
- Freddy, pan Darke nie jest motylem - zgromiła go matka.
- Ale kręci się wokół Aggie, prawda?
- Nie nazywaj mnie Aggie! - krzyknęła piskliwie siostra. Drzwi się
otworzyły i Agnes ledwie zdążyła przybrać słodką minkę, kiedy do
salonu wszedł ojciec z Danielem. Po powitaniach pan Parslow
oznajmił:
- Pan Darke przybył tu w pewnej nieprzyjemnej sprawie. Otóż
mąż panny Hampden zjawił się wczoraj w Belvedere Tower i chciał
pozbawić żonę życia. Na szczęście nagłe pojawienie się pana
Darke’a wystraszyło go tak bardzo, że stracił równowagę, spadł z
wieży i zabił się.
- Biedna Cassandra! - krzyknęła pani Parslow z niekłamanym
przerażeniem.
Freddy gwizdnął cicho i zaczął grać marsza pogrzebowego. Agnes
natomiast nie zdołała ukryć grymasu irytacji. A więc po to tu
przyszedł!
Daniel spojrzał na nią zdziwiony, więc Agnes natychmiast
przywołała się do porządku i zaszczebiotała ze współczuciem:
202
- Biedny pan Darke! To musiało być dla pana straszne przeżycie!
- Mój udział nie był zbyt duży. To panna Hampden najbardziej
ucierpiała.
- Lepiej jej będzie bez tego gościa - stwierdził Freddy.
- Synu! - Matka była oburzona. - A gdzie teraz jest panna
Hampden?
- W Juniper Park. Bardzo ucierpiała podczas szamotaniny.
Opiekuje się nią moja gospodyni.
Agnes oczywiście nie widziała w Cassandrze rywalki, ale bardzo
jej się nie podobało, że jakaś inna kobieta przebywa pod dachem jej
potencjalnego męża.
- A jak się czuje? - zapytała szybko pani Parslow, widząc minę
córki.
- Dzisiaj jej nie widziałem, ale o ile wiem, noc upłynęła jej
spokojnie.
- Ależ ona nie może mieszkać w pańskim domu! To nie wypada!
- Pani Freese zawiadomi o wszystkim lady Sayers - wyjaśnił
Daniel, starając się stłumić irytację. - Siostra zapewne weźmie
pannę Hampden do siebie. - Cóż oni sobie wyobrażają? Co miałby
zrobić pannie Hampden? Nawet Agnes patrzyła na niego jakoś
krytycznie, choć spodziewał się od niej wsparcia.
Agnes starała się stłumić niezadowolenie. Hanna już pewnie
opowiedziała całej służbie, jak to jej pani przygotowywała się do
niedoszłych zaręczyn. Dobrze przynajmniej, że Cassandra niedługo
wyjedzie. Oby na zawsze. Wcale jej się nie podobało, że Ruth tak
uwielbia tę dziwaczkę. Jeśli już kogoś miała uwielbiać, to ją.
Tymczasem nawet Rachel Freese już nie nadskakiwała jej tak jak
dawniej.
- Biedna, kochana Cassandra - odezwała się Agnes. - Mamo,
powinnyśmy jej wysłać kosz z owocami, prawda?
Daniel wracał do Juniper Park niezbyt szczęśliwy. Owszem, panna
Parslow była jak zwykle urocza, ale po raz pierwszy wyczuł w niej
jakiś fałsz. Może po prostu jeszcze nie doszedł do siebie po
203
wstrząsie minionej nocy.
Z ulgą wrócił do domu, zjadł z dziećmi lunch i skrył się w
bibliotece. Gdy pani Minton powiedziała mu, że panna Hampden
zamierza zejść na dół, ze zdziwieniem stwierdził, że niecierpliwie
na to czeka. Przed nią przynajmniej nie musiał niczego udawać.
Kiedy usłyszał kroki na schodach, wyszedł na korytarz.
Jak się pani czuje?
- Jestem trochę obolała, ale żyję - odparła z uśmiechem. - I jestem
panu bardzo wdzięczna.
- Dzięki Bogu, zdążyłem. Może wejdzie pani do biblioteki? Ruth i
Tom są w salonie.
Usiedli naprzeciwko siebie. Cassandra zauważyła opuchliznę i
skaleczenia na jego dłoniach.
- Bardzo pan ucierpiał? Pokręcił głową.
- To się wkrótce zagoi. A pani?
- Ja też nie. Pamiętam, że zaciekle się broniłam, a to sprawia, że
łatwiej mi się otrząsnąć z tego koszmaru. Uśmiechnął się, słysząc jej
rzeczowy ton.
- Nie wyobrażam sobie pani omdlewającej ze strachu.
- Gdybym zemdlała, już bym nie żyła. - Zamilkła na chwilę. - Pan
go zabił, prawda?
- Tak. - Cóż więcej mógł powiedzieć? Taka była prawda.
- Jak brzmi oficjalna wersja? Daniel wszystko jej wyjaśnił.
- Pastor i sędzia znają oczywiście prawdziwy przebieg wydarzeń -
dodał.
- Gdzie jest ciało mojego męża? - spytała.
- W stajni Belvedere Tower. Zanieśliśmy je tam z Potterem. Ja mam
klucz.
- Chcę go zobaczyć. - Właściwie nie chciała, ale musiała się
upewnić, że Claude nie żyje.
Zuch dziewczyna, pomyślał z mimowolnym podziwem. Nie
powinna jednak iść tam sama.
- Jeśli można, będę pani towarzyszył.
204
- Byłabym wdzięczna. - To na pewno nie będzie mile, pomyślała.
Dziesięć minut później wsparta na ramieniu Daniela dotarła do
stajni przy Belvedere Tower. Weszli do środka, Daniel powiesił na
haku latarnię i stanął pod ścianą. Cassandra podeszła do ciała i
odchyliła przykrywającą je derkę. Na żółtawej twarzy Claude’a
widać było czarny ślad po jej ugryzieniu.
A więc rzeczywiście nie żyje, pomyślała. Co za ulga. Stała przez
chwilę, spodziewając się, że znów odczuje strach, może nawet cień
smutku, ale nic takiego nie nastąpiło. Claude odszedł i zabrał ze
sobą trzy lata jej życia. Zakryła go i wyprostowała się.
- Miał ze sobą sakwy - przypomniał sobie Daniel, kiedy
wychodzili. - Są w bibliotece. O szóstej przyjdzie Joe Appleby po
instrukcje dotyczące trumny, a pastor odprawi pogrzeb, kiedy pani
sobie zażyczy. - Zamknął drzwi i podał jej klucz.
Słońce kryło się za horyzontem. Widać już było pierwsze gwiazdy.
Zmrożona ziemia chrzęściła pod ich stopami.
- On nie żyje, prawda? - spytała nagle Cassandra. - Już nie wróci?
- Nie, nie wróci.
- Dzięki Bogu. - Daniel zerknął na nią, ale nic nie powiedział. - Nie
powinnam była wychodzić za niego za mąż - ciągnęła, zatopiona w
myślach. - Mniej byłoby kłopotów, gdybym została jego kochanką.
Mogłabym go opuścić w każdej chwili i o nic się nie martwić.
Panna Hampden z pewnością nie jest pruderyjna, pomyślał
Daniel.
- Podejrzewam, że gdybym była jego kochanką, traktowałby mnie
dużo lepiej. Być może nawet by mi się to podobało.
- Niekoniecznie. - Daniel poczuł, że może sobie pozwolić na
szczerość. - Nie traktowałem dobrze Matty, matki Toma i Ruth,
choć nie byliśmy małżeństwem. - Jak dobrze jest z kimś
porozmawiać otwarcie, bez udawania.
- Bił ją pan? - Cassandra cofnęła dłoń z jego ramienia.
- Oczywiście, że nie, ale zachowywałem się samolubnie.
205
Powinienem był bardziej dbać o to, żeby była szczęśliwa.
- Dlaczego pan się z nią nie ożenił? - zapytała odważnie.
- Chciałem najpierw zarobić pieniądze, a dopiero potem się ożenić.
Nie spodziewałem się, że przyjdą na świat dzieci.
- Panie Darke! - Obrzuciła go ironicznym spojrzeniem. - Przecież
dzieci nie znajduje się w kapuście.
Uśmiechnął się blado.
- Wydawało mi się, że w mojej kapuście ich nie będzie.
Obwiniałem o to biedną Matty. Teraz mi się wydaje, że Ruth i Tom
to jedyne dobrze rzeczy, które wynikły z tego smutnego rozdziału
w moim życiu.
- Na pewno dobrze wyposaży pan córkę, a synowi zapewni start
w życiu. Sądzę, że nie zaszkodziłoby im bardzo, gdyby ich
pochodzenie stało się znane - stwierdziła Cassandra. - Takie rzeczy
są na porządku dziennym w wielu arystokratycznych domach.
Co by sobie pomyślała panna Parslow, gdyby się o tym
dowiedziała? Czy byłaby tak wyrozumiała jak Cassandra?
O dziesiątej wieczorem Daniel, Sam, Phineas i Barty wyruszyli do
chaty wypalaczy węgla. Noc była zimna i bezchmurna, na
granatowym niebie rysowały się kontury nagich drzew.
Daniel postawił kołnierz dla ochrony przed zimnem. Miał ze sobą
znalezioną w domu grubą laskę, która zapewne należała kiedyś do
starego hrabiego. Phineas niósł zwój cienkiego, mocnego sznura.
Zatrzymali się przy żywopłocie i Daniel powiedział:
- Sędzia Parslow uprzedził mnie, że musimy ich złapać na
gorącym uczynku. Nie możemy się ruszyć, dopóki nie zobaczymy
w ich rękach martwej zwierzyny. I niech nikt bez potrzeby nie
ryzykuje. Oni mogą być uzbrojeni.
- Niech się pan nie martwi - uspokoił go kowal. - Rozmawiałem o
tym z synami. Niech pan to zostawi nam.
- No to co ja mam robić? - spytał rozdrażniony.
- Proszę zostać ze mną. My dwaj zajmiemy się Uzzellem. - Sam
206
liczył na to, że na widok pana Darke’a leśniczy podda się bez walki.
Poprowadził Daniela w las.
Barty ułożył się w rowie biegnącym wzdłuż drogi. Rów był suchy,
ale kamienisty, co czuło się mimo grubego ubrania.
„Załatwimy ich po kolei”. Tak powiedział mu ojciec. Zadaniem
Barty’ego było unieruchomienie wozu. Musiał tylko odłączyć
uprząż, by wóz nie pojechał. Barty często zaprzęgał Ikonie do
wozu, więc mógł to zrobić nawet z zamkniętymi oczami. Mimo to
czuł lekkie zdenerwowanie.
W żołądku miał nieprzyjemny ucisk. Wytarł ręce o spodnie i
poruszył się niespokojnie. Wokół słyszał tajemnicze odgłosy nocy.
Ponad jego głową cicho przeleciała sowa. Nagle w oddali rozległ
się cichy stukot końskich kopyt. To oni! Ostrożnie wyjrzał z ukrycia
i spostrzegł wśród drzew sylwetkę Phineasa. Na drodze pojawił się
wóz. Barty przyłożył dłonie do ust i zahukał jak nocny ptak.
Daniel i Sam przykucnęli za pniem zwalonego drzewa.
- Powinien nadejść tędy - szepnął kowal.
Daniel czuł, że serce bije mu coraz szybciej. A jeśli coś się nie uda?
Osaczony Uzzell może okazać się bardzo niebezpieczny, a Daniel
czuł się odpowiedzialny za Sama i jego synów. Nagle usłyszeli
umówiony sygnał.
- To Barty - domyślił się Sam. - Wóz już nadjeżdża. Daniel
odwrócił tarczę zegarka do światła księżyca. Jedenasta.
Sam trącił go łokciem, wskazując coś ruchem głowy. Usłyszeli
trzask łamanych gałęzi i skrzypienie końskiej uprzęży. Uzzell jechał
przez las na Gniadej Betty, pod pachą trzymał strzelbę. Sam
skrzywił się, a kiedy jeździec go minął, powiedział:
- Chodźmy!
Ostrożnie ruszyli za Uzzellem.
W pewnej odległości od chaty leśniczy zeskoczył na ziemię i
przywiązał klacz do młodego drzewka. Odczepił przytroczoną do
strzemienia latarnię i nakrył zwierzę derką. Potem ruszył do chaty.
Chwilę nasłuchiwał, a kiedy usłyszał nadjeżdżający wóz, wydłużył
207
krok. Otworzył drzwi chaty, zapalił lampę i powiesił na haku.
Potem odbezpieczył broń i podszedł do furtki w ogrodzeniu.
Daniel bezszelestnie podszedł do Gniadej Betty i rozluźnił jej
popręg. Słysząc, jak Uzzell wita się z przybyszami, poklepał klacz i
wycofał się do lasu.
Złotozęby i Moley zeskoczyli z wozu. Moley rozejrzał się czujnie.
Nie lubił lasu. Przerażały go tajemnicze odgłosy i nieznane kształty.
Złotozęby na takie rzeczy nie zwracał uwagi. Przywitał się z
Uzzellem i kazał Moleyowi zawrócić wóz. Wspólnik wykonał
polecenie tak szybko, jak tylko potrafił, i pobiegł za Złotozębym do
chaty.
Barty natychmiast wstał z ziemi i drżącymi palcami odłączył
uprząż od wozu. Phineas z oddali z uznaniem podniósł kciuk, a
Barty zadowolony znów ukrył się w rowie.
W chacie Uzzell pokazał Złotozębemu swoje wyliczenie.
- Masz tu rachunek. Możesz sprawdzić - oznajmił, podając mu
kawałek papieru i wskazując na zwisającą z haków zwierzynę.
- Nie! Przecież ci ufam - ze śmiechem odparł Złotozęby. Sięgnął do
kieszeni i dał leśniczemu ciężką sakiewkę. Długo się nią nie
nacieszy, pomyślał.
Uzzell spojrzał na niego podejrzliwie, ale wspólnik tylko się
uśmiechnął. Leśniczy wysypał zawartość na stół i przeliczył.
Wszystko się zgadzało co do pensa. Włożył monety do sakiewki i
schował do kieszeni.
- Zaczynajmy - polecił.
Moley odetchnął z ulgą. Przed wyjazdem Złotozęby nic nie mówił,
tylko cicho pogwizdywał, ale Moley miał niepokojące przeczucie,
że kompan coś planuje. Zapytany powiedział tylko, że dzisiaj mogą
mieć więcej roboty niż zwykle. Zaczęli zdejmować zwierzynę z
haków i zanosić ją na wóz. Z początku Barty i Phineas nic nie mogli
zrobić, ponieważ londyńscy handlarze nosili towar, a Uzzell
przyglądał się im, stojąc przy furtce. W pewnej chwili Złotozęby
dostrzegł na ziemi upuszczonego królika. Podniósł go, rzucił na
208
wóz, ale nie trafił i królik wylądował w zaroślach. Kiwnął głową na
Moleya.
- Podnieś go - polecił.
Kiedy Moley się schylił, Phineas wyszedł z ukrycia i powalił go
jednym ciosem pięści. Ogłuszony Moley bezwładnie padł na
ziemię, a Phineas natychmiast go zakneblował i wraz z bratem
skrępował mu ręce i nogi sznurkiem.
W pewnej chwili zobaczyli zbliżające się światło latami Uzzella.
- Do rowu! - syknął Barty.
Odkąd mąż wyszedł wieczorem z domu, Nelly Uzzell czuła jakiś
ciężar na piersi. Nie mogła się na niczym skupić. Johnny poszedł do
stajni, została więc sama. Miała się pakować, ale nie mogła zebrać
na to sił. Żeby się nieco uspokoić, zrobiła sobie herbaty i wzięła
kota na kolana, jednak zwierzę, wyczuwając jej zdenerwowanie,
wyrwało się i uciekło.
Czas biegł wolno. W końcu Nelly nie mogła dłużej wytrzymać.
Ubrała się i wyszła. Nie wiedziała, gdzie iść, miała tylko poczucie,
że niedługo wydarzy się coś strasznego. Przez ostatnie lata starała
się udawać, że nic złego się nie dzieje, lecz teraz stało się to
niemożliwe. Czy Matt wdałby się w podejrzane interesy, gdyby
mieli dzieci? Może wtedy nie narażałby rodziny na takie
niebezpieczeństwo?
Księżyc oświetlił drogę. Nelly spostrzegła ślady podków Gniadej
Betty i poszła za nimi.
Złotozęby i Uzzell byli tak zajęci, że długo nie zauważali
zniknięcia Moleya. W końcu Uzzell rozejrzał się uważnie.
- Gdzie Moley? - Podejrzliwie spojrzał na Złotozębego. Spodziewał
się, że zechcą go oszukać, ale pierwszym podejrzanym był
Złotozęby. Groźnie uniósł broń.
Złotozęby niedbale wzruszył ramionami.
- Pewnie poszedł w krzaki za potrzebą. - Wziął następną partię
209
zwierzyny i wyszedł. Gdy tylko dotarł do wozu, od razu
spostrzegł, że coś jest nie tak. Koń stał za daleko od dyszla, a
Moleya nigdzie nie było widać. Rzucił zwierzynę na wóz i sięgnął
po nóż. Usłyszał za sobą jakiś hałas, więc odwrócił się i krzyknął.
Słysząc jego krzyk, leśniczy podbiegł do furtki, jednym
spojrzeniem ocenił sytuację i rzucił się do ucieczki. W mroku
rozpoznał zwalistą sylwetkę Phineasa. Co się dzieje? Phineas
powinien wiedzieć, że wystarczy jedno słowo do pana Darke’a,
żeby go wysłać do więzienia, a nawet na szubienicę. Zresztą, nawet
jeśli syn kowala z kompanami chce poturbować Złotozębego i
Moleya, to co? Uzzell uznał, że wcale go to nie obchodzi. Dostał już
zapłatę, a jutro stąd zniknie. Chyba że... Może ktoś na niego
doniósł? Nelly? Jeśli to zrobiła, zabije ją.
Z tym dobiegły jakieś hałasy i krzyki. Pobiegł do lasu, tam gdzie
przywiązał Gniadą Betty. Klacz stała na swoim miejscu. Włożył
nogę w strzemię i chciał wskoczyć na siodło, ale poczuł, że się
ześlizguje. Ktoś rozluźnił popręg. Za nim rozległ się trzask łamanej
gałęzi. Uzzell odwrócił się gwałtownie, ale nikogo nie zauważył.
Pobiegł przed siebie, nie wypuszczając broni z rąk. Słyszał, że ktoś
go ściga.
Sam biegł za leśniczym, pochylając się co chwila, żeby uniknąć
zderzenia z gałęziami. Ukryty w zaroślach Daniel chwycił mocniej
laskę i czekał, aż Uzzell do niego dobiegnie. Wiedział, że
najważniejszym zadaniem jest odebranie leśniczemu broni. Nawet
jeśli sam Uzzell ucieknie, schwytanie s go będzie tylko kwestią
czasu.
Nelly Uzzell, nie zważając na nic, szła ścieżką prowadzącą w las.
Ze spuszczoną głową wypatrywała na ziemi śladów końskich
kopyt. Nie docierały do niej nocne dźwięki, nie czuła gałęzi
smagających ją po twarzy. Z każdym krokiem ciężar na piersi
przygniatał ją coraz mocniej. Miała wrażenie, że to wszystko dzieje
się w jakimś koszmarnym śnie. Musi dotrzeć do Matta. Na pewno
210
grozi mu jakieś straszliwe niebezpieczeństwo. Otuliła się mocniej
szarą peleryną i jak duch przemykała miedzy drzewami.
Teraz, kiedy nadeszła rozstrzygająca chwila. Daniel poczuł, że
ogarnia go spokój. Uzzell biegł zygzakami i Daniel już miał podciąć
mu nogi laską, kiedy w oddali ukazała się szara postać Nelly.
Uzzell podniósł strzelbę i wypalił, zaraz potem potknął się o laskę i
ciężko upadł. Daniel rzucił się na niego i chciał wyrwać mu broń,
ale leśniczy uderzył go kolbą w bok. Daniel poczuł, że pęka mu
żebro, zachwiał się i cofnął. Podbiegł do nich Sam, kopniakiem
wytrącił Uzzellowi strzelbę z rąk. Zaczęli się szamotać i kowal
upadł na ziemię.
Daniel odzyskał równowagę, zaczekał na odpowiedni moment,
położył laskę na grdyce Uzzella i nacisnął. Leśniczy zaczął
charczeć, jego opór słabł i po chwili było już po walce. Sam wyjął
kawałek sznurka z kieszeni, by spętać pojmanego. Wyczuł w jego
kieszeni sakiewkę i oddał Danielowi.
Daniel podniósł strzelbę z ziemi, by wyjąć z niej pozostały nabój.
Kiedy się wyprostował, dostrzegł nie opodal leżącą na ziemi szarą
postać.
Złotozęby wyjął nóż i czujnie krążył wokół uzbrojonego w kij
Phineasa. Wierzył, że zna więcej sztuczek i wybiegów niż ten
wiejski osiłek. Ukryty za wozem Barty zastanawiał się, co robić.
Złotozęby niespodziewanie silnym kopnięciem złamał kij Phineasa,
zamarkował uderzenie nożem i roześmiał się. Zdesperowany Barty
wskoczył mu na plecy i próbował wykręcić rękę, ale przeciwnik
okazał się zbyt silny. Miotając się na wszystkie strony, Złotozęby
zamachnął się i ugodził Barty’ego nożem w udo. Chłopak spadł na
ziemię i potoczył się na bok.
Phineas doskoczył do Złotozębego i boleśnie wykręcił mu ramię.
Zbir wypuścił nóż, ale się nie poddał. Dopiero kiedy otrzymał silny
cios w żołądek, zgiął się we dwoje. Phineas wykorzystał tę szansę,
211
chwycił go za kostkę i mocno pociągnął. Dopiero teraz Złotozęby
zwalił się na ziemię.
Phineas ogłuszył go mocnym ciosem, odciągnął do rowu,
skrępował, ułożył obok Moleya i wrócił do brata.
- Barty! - zawołał z przerażeniem, widząc głęboką ranę w jego
nodze. - To źle wygląda. - Zdjął koszulę, podarł ją na pasy i
opatrzył ranę.
- Będzie ci zimno - zaprotestował słabo Barty.
- Nie gadaj bzdur. - Spojrzał na opatrunek. - Na razie musi
wystarczyć. Potem mama zrobi to lepiej.
Moley nadal był nieprzytomny, ale Złotozęby zaczął się poruszać,
klnąc pod nosem. Phineas znów musiał go ogłuszyć. Teraz obaj
przybysze z Londynu byli unieszkodliwieni.
Podszedł do wozu i Zaprzągł do niego konia, po czym pomógł
bratu na nim się usadowić.
- Pilnuj tych dwóch - polecił, dając mu nóż Złotozębego. - Jakby
zaczęli się ruszać, zawołaj mnie. Ja zobaczę, jak ojciec sobie radzi.
Barty oparł się o ścianę wozu. Czuł się słabo, kręciło mu się w
głowie, a powieki same się zamykały. Gdy tylko Phineas dotarł do
Sama i Daniela, od razu się domyślił, że coś poszło nie tak.
- Co się stało? - zapytał.
- Uzzell wystrzelił i trafił swoją żonę - wyjaśnił krótko kowal. - Jest
ciężko ranna. Pan Darke ma złamane żebro.
- A co z wami, synu?
- Barty jest ranny w nogę. Opatrzyłem ranę, ale stracił dużo krwi. -
Głos Phineasa załamał się. Związany Uzzell siedział pod drzewem i
otępiałym wzrokiem patrzył przed siebie. Kiedy rozpoznał Daniela,
wiedział, że to już koniec. Nawet gdyby udało mu się uciec, nie
miał żadnych szans.
- Wydaje mi się, że z tego nie wyjdzie, biedaczka - stwierdził
Daniel. Co też przyszło jej do głowy, żeby się tu zjawić? Z
pewnością nie należała do bandy. Troskliwie nakrył ją peleryną. -
Najpierw musimy zamknąć gdzieś naszych więźniów i odwieźć
212
Barty’ego do domu.
Możemy ich wsadzić do mojej piwnicy - zaproponował
Sam. Była często używana jako zastępczy areszt, miała grube
ściany i drzwi wzmocnione żelaznymi sztabami. - Wstawaj -
rozkazał Uzzellowi.
Daniel zarzucił sobie broń leśniczego na ramię i razem z Samem
podnieśli Nelly. Oddychała, ale jej puls był ledwie wyczuwalny.
Starali się powstrzymać krwawienie, okazało się to jednak
niemożliwe.
Kiedy dotarli do chaty. Daniel zdecydował:
- Pani Uzzell nie wytrzyma dalszej drogi. Ja tu z nią zostanę. -
Biedna kobieta nie może umierać sama, pomyślał, a na głos
powiedział: - Sam, weź swoich chłopców i zaniknijcie tych trzech
drani w piwnicy.
Kowal skinął głową. Kiedy ułożyli Nelly na słomie w rogu chaty,
szybko pobiegł do Barty’ego. Bardzo się o niego niepokoił. Chłopak
leżał na wozie. Twarz miał bladą jak ściana. Daniel również
podszedł do niego i wyjął z kieszeni na piersi niewielką płaską
butelkę.
- To brandy - powiedział i podał ją Samowi. Kowal wlał kilka
kropel alkoholu do ust syna. Barty zakasłał, zakrztusił się i
otworzył oczy.
- Wypij to, synku - poprosił kowal.
- Nic mi nie jest - wyszeptał słabo chłopak.
- Właśnie widzę! - odparł Sam. Poczuł wielką ulgę, widząc, że syn
odzyskał przytomność. - Co zrobimy ze zwierzyną? - spytał
Daniela.
- Weźcie sobie kilka sztuk, a resztę na razie zostawimy w chacie.
Szybko. Im szybciej odwieziecie Barty’ego do domu, tym lepiej.
Chciałbym, żebyś potem wrócił tu z Phineasem. Musimy omówić
kilka spraw.
Daniel popatrzył za odjeżdżającymi i wrócił do chaty. Pani Uzzell
miała zamknięte oczy, ale nadal oddychała. Zaczął padać deszcz,
213
więc Daniel wprowadził Gniadą Betty pod dach, rozsiodłał i napoił.
Potem usiadł i zamyślił się, starając się zapomnieć o okropnym bólu
w boku.
Zważywszy na okoliczności, Uzzell i jego kompani
najprawdopodobniej zawisną. Co się stanie z panią Uzzell, jeśli
jakimś cudem przeżyje? Pewnie trafi do przytułku. Daniel
wzdrygnął się. Pozostawał jeszcze Johnny Timms. Powinien zostać
jakoś nagrodzony za udział w tej sprawie. Daniel wstał, wyjął z
kieszeni sakiewkę Uzzella i wysypał jej zawartość na stół. Ponad
dziesięć funtów. Jeśli leśniczy co kilka tygodni dostarczał taką
partię, to pewnie miał gdzieś schowane setki funtów.
Godzinę później przyjechał kowal z żoną. Sally miała ze sobą
sporą torbę.
- Pani Wright! - ucieszył się Daniel. - To dobrze, że pani
przyjechała. Co z Bartym?
- Kiepsko, ale z Bożą pomocą wyzdrowieje - odparła trzeźwo
Sally. Jeszcze się nie otrząsnęła z szoku, jaki przeżyła na widok
rannego, pobladłego jak kreda syna. Opatrunek Phineasa zapewne
uratował mu życie. Oczyściła ranę naparem z ziół. Okład
powstrzymał krwawienie.
Nie chciała zostawiać syna, ale uznała, że musi coś zrobić dla
Nelly. Przyjaciółka nigdy nie potrafiła o siebie zadbać, a ślub z
Uzzellem był jej największą życiową pomyłką.
Podeszła do pani Uzzell, otworzyła torbę, ale od razu poznała, że
nic nie pomoże.
- Nelly! - powiedziała cicho.
Pani Uzzell poruszyła się i otworzyła oczy. Sally wzięła ją za rękę.
- To ty? - wyszeptała umierająca.
- Jestem przy tobie.
- Weź do siebie mojego kota. Jest bardzo łowny - wyszeptała z
trudem.
- Daj spokój, Nelly. Wyjdziesz z tego, ani się obejrzysz.
Pani Uzzell słabo pokręciła głową.
214
- Tak będzie lepiej... - Ściszyła głos. - Pudełko Matta... Pod
kamieniem... - Zamilkła. Westchnęła głęboko i odeszła.
Wszyscy milczeli. Deszcz zaczynał ustawać. Sally podniosła wzrok
na męża.
- Nie możemy jej tutaj zostawić. To nie byłoby w porządku. Sam
skinął głową.
- Zabierzemy ją.
Sally zwróciła się do Daniela.
- Uzzell miał skrytkę pod kamieniem - oznajmiła, choć mąż
spojrzał na nią z wyrzutem.
- Dziękuję - odrzekł Daniel. Wyjął sakiewkę leśniczego i podał ją
kowalowi. - Podziel te pieniądze tak, jak uznasz za stosowne. Zaraz
zaprowadzę klacz Uzzella do domu i powiem Johnny’emu, co się
wydarzyło.
- Biedny chłopak, na pewno się wystraszy - stwierdziła Sally.
- Jeśli będzie się bał zostać sam, pojedzie ze mną do Juniper Park -
zdecydował Daniel. - Potem się zastanowimy, jak mu pomóc.
Wiadomość o nocnej zasadzce rozeszła się po wsi lotem
błyskawicy. Wkrótce wśród mieszkańców krążyło pół tuzina wersji
wydarzeń: pan Darke zabił leśniczego gołymi rękami, Barty Wright
nie żyje, pani Uzzell uciekła.
Dorothy Jackson snuła się po domu, popłakując z cicha, dopóki
pani Minton nie kazała jej wziąć się w garść.
- Pan Darke nic nie wspominał o śmierci Barty’ego - powiedziała
trzeźwo.
- Ale Prue mówiła... - zaszlochała Dorothy.
- To nie wiesz, że jej nie można wierzyć? - zganiła ją gospodyni.
- Johnny Timms też mówił o jakichś zwłokach! - zatkała
niepocieszona dziewczyna. Poszła do sypialni Ruth, ale nadal
pociągała nosem.
- Barty nie żyje? - zdziwiła się Ruth. - To niemożliwe. Zapytam
ojca i ci powiem.
215
Cassandra wysłuchała barwnej opowieści Prudence. Gdyby dać jej
wiarę, to nocą odbyła się w lesie masowa rzeź. Cassandra
postanowiła zaczerpnąć wiadomości z innego źródła.
Ubrała się, odprawiła Prue i zeszła na dół. W pokoju
śniadaniowym zastała jedynie Toma i Ruth. Tom narzekał, że za
chwilę musi iść na lekcje i nie dowie się, co się wydarzyło,
natomiast Ruth martwiła się o Barty’ego.
- Dorothy bardzo się martwi - wyznała Cassandrze. - Obiecałam
jej, że spytam ojca, ale już wyszedł. A ja też muszę iść na lekcje.
- Nic nie szkodzi - uspokoiła ją Cassandra. - Pojadę z tobą na
plebanię. - I tak musiała się spotkać z pastorem w sprawie
pogrzebu Claude’a. - Jeśli tam niczego się nie dowiemy,
pojedziemy do kowala. Może chcesz, żebym zabrała ze sobą
Dorothy?
- Dziękuję, panno Hampden! - zawołała Ruth.
10
Harriet siedziała w swoim różowym buduarze i czytała list od
pani Freese. Kiedy skończyła, wydała okrzyk przerażenia. Mąż
zaatakował Cassandrę, a potem spadł z wieży i się zabił? Takie
rzeczy zdarzają się tylko w powieściach sensacyjnych.
Z listu wynikało, że siostra przebywa teraz w Juniper Park, pod
opieką pani Minton. Przecież to nie uchodzi, pomyślała z
przerażeniem lady Sayers. List spadł jej na kolana. Siedziała ze
wzrokiem utkwionym w nagich drzewach za oknem. To wszystko
jej wina. Powinna była posłuchać męża, który ją przestrzegał przed
panem de Tessy. Miał rację. Claude de Tessy okazał się
człowiekiem niebezpiecznym i pozbawionym wszelkich
skrupułów.
Łza spłynęła jej po policzku. Dlaczego nie wykazała się większą
rozwagą? Biedna Cassandra. Harriet szybko wytarła łzę, wzięła list
i poszła z nim do męża.
216
Sir Richard przeczytał go uważnie, potem objął stroskaną żonę i
ucałował ją w czubek głowy.
- Musi do nas przyjechać - oznajmił. - Zaopiekujemy się nią. Nie
wróci już do tej okropnej wieży. Zawsze byłem przeciwny temu,
żeby tam mieszkała. To takie ekscentryczne.
- Chciała być niezależna - Harriet wystąpiła nieśmiało w obronie
siostry.
- Niezależna! Też coś! - Pan Sayers uważał, że kobieta i
niezależność to pojęcia, które się wzajemnie wykluczają. Zadaniem
mężczyzny jest opieka nad kobietą. Nie można oczekiwać od
Cassandry, by sama dawała sobie radę w życiu. Spojrzał na list. -
Pani Freese zaprasza nas do siebie. Pojedziemy tam i przywieziemy
tu twoją siostrę. Zastanowię się, co będzie dla niej najlepsze.
- Tak, Richardzie - potulnie zgodziła się Harriet.
Tego samego dnia Daniel odwiedził Mattick Hall. Najpierw jednak
wstąpił na plebanię i omówił z pastorem szczegóły pogrzebu pani
Uzzell, potem odwiedził kowala i dowiedział się, że Barty
spokojnie przespał noc.
- Ma jeszcze trochę gorączki - powiedziała Sally. - Trudno się
dziwić. Miło, że pan o niego pyta.
Daniel odszedł uspokojony.
Pan Parslow niecierpliwie czekał na wieści. Natychmiast
zaprowadził Daniela do gabinetu. Spisał jego zeznanie i zarządził
przewiezienie złoczyńców do więzienia w Guildford, Idzie wszyscy
trzej mieli czekać na proces. Miał nadzieję, że zostaną skazani na
szubienicę.
- Trzeba coś zrobić z Johnnym Timmsem - powiedział Daniel.
- Z tym parobkiem? - zdziwił się pan Parslow. - A po co płacimy
podatki? Niech się nim zajmie gmina. Znajdzie się dla niego miejsce
w przytułku dla ubogich.
- Chłopak zasługuje na coś innego - uciął krótko Daniel. Los
Johnny’ego nie interesował zbytnio pana Parslowa, więc rozmowa
zeszła na inne tematy.
217
Jakiś czas później, wracając do domu. Daniel spostrzegł Cassandrę
i Dorothy, wychodzące z domu kowala. Zatrzymał się przy nich.
- Panno Hampden, może panią podwieźć? Dorothy też się zmieści.
- Dziękuję. - Cassandra ucieszyła się. Ten krótki spacer bardzo ją
zmęczył. - Ale Dorothy chciała jeszcze odwiedzić matkę.
Cassandra wsiadła do bryczki, a Dorothy poszła dalej. Widziała
Barty’ego! Był blady i osłabiony, ale żył! Na jego widok ze szczęścia
aż zalała się łzami.
Jak wróci do domu, powie Prudence coś do słuchu.
Daniel okrył nogi Cassandry pledem i chwycił lejce.
- Nie wiem dlaczego, ale dzisiaj czuję się gorzej niż wczoraj -
wyznała.
- To pewnie opóźnione efekty wstrząsu, jaki pani przeżyła,
Cassandra nic nie odpowiedziała. Po południu miał się odbyć
pogrzeb Claude’a. Damy nie bywają na pogrzebach, ale ona
zdecydowała, że pójdzie. Chciała ostatecznie się upewnić, że
Claude nie żyje. Musiała dziś być w formie.
- Znajdzie pani siły, żeby przejrzeć zawartość sakwy pana de
Tessy? Jest w mojej bibliotece.
- Oczywiście - zgodziła się natychmiast, chociaż miała ochotę od
razu położyć się do łóżka.
Znalazła torbę w rogu biblioteki. Usiadła i patrzyła na nią ze
strachem. Co w niej jest? Jakie okropności w sobie kryje?
Daniel odprowadził bryczkę do stajni i również wszedł do
biblioteki. Postawił torbę na biurku i otworzył. Zauważył, że
Cassandra zbladła.
- Nic pani nie jest? - zapytał z troską. - Może napije się pani wina?
- Nie, dziękuję. Wszystko w porządku. - Podeszła do biurka i
oparła się o nie dla zachowania równowagi.
- Przejrzałem zawartość torby, kiedy natknąłem się na konia pana
de Tessy - ciągnął Daniel. - Znalazłem jego paszport i dzięki temu
domyśliłem się, że może pani grozić niebezpieczeństwo.
Wysypał zawartość torby na biurko. Zobaczyli francuski paszport,
218
sakiewkę z pięcioma angielskimi funtami, nóż, zmianę bielizny,
przybory do golenia i skórzaną torbę, wypchaną frankami. Daniel
przeliczył je i okazało się, że jest tam suma równa wartości niemal
stu funtów.
- Po co mu było tyle pieniędzy? - zdziwiła się Cassandra.
- Musiał opłacić przeprawę przez kanał - zasugerował Daniel.
Najwyraźniej de Tessy bardzo pragnął śmierci żony, pomyślał.
Ciekawe dlaczego. Pewnie nigdy się tego nie dowiedzą. Z szuflady
biurka wyjął trochę drobnych monet i zegarek kieszonkowy. - To
miał przy sobie.
Cassandra usiadła.
- Sama nie wiem, co z tym wszystkim zrobić. - Dotknęła czubkiem
palca stosu monet. - Mam wrażenie, że to pieniądze splamione
krwią.
- Jeśli pani sobie życzy, załatwię zamianę franków na funty. Jako
wdowa po panu de Tessy ma pani prawo do tych pieniędzy.-
Spostrzegł jej niepewną minę. - Pieniądze są neutralne, same w
sobie ani dobre, ani złe. Wszystko zależy od tego, jak je
spożytkujemy.
Cassandra podniosła na niego wzrok.
- Bardzo trafna uwaga. - Już nie była taka blada. Daniel spojrzał na
pieniądze.
- Był w moim życiu taki czas, kiedy z powodu ich braku... - nie
dokończył.
Wiem, jak to jest - przyznała. - Gdybym w Dieppe nie spotkała
Abednego, umarłabym z braku pieniędzy. - Po chwili dodała
szeptem: - Tak jak umarł mój synek. Starałam się, ale nie miałam
funduszy, żeby zapewnić mu właściwą opiekę.
- Bardzo mi przykro. Ile miał lat?
- Skończył zaledwie rok.
- Kiedy zmarła moja siostra w przytułku dla ubogich... wydawało
mi się, że życie straciło sens. Wtedy też nie miałem pieniędzy.
Zamilkli. Cassandra patrzyła na przedmioty na biurku, a Daniel
219
na nią. Jaka interesująca twarz, pomyślał. Z charakterem.
Cassandra wyrwała go z zamyślenia.
- Doszłam do wniosku, że bycie jego żoną wiele mnie kosztowało -
stwierdziła. - Cóż, w życiu często się płaci za doświadczenie i nigdy
nie wiadomo, jaka będzie cena.
- To prawda.
Cassandra wzięła sakiewkę i schowała do niej funty.
- Uważam, że to mi się należy.
Daniel uśmiechnął się.
- Nie ma najmniejszych wątpliwości. Włożyła franki z powrotem
do skórzanej torby i popchnęła w jego stronę.
- Będę wdzięczna, jeśli zamieni je pan dla mnie na funty.
Zaraz po powrocie do Juniper Park Dorothy odszukała Prudence.
Dziewczyna była w prasowalni, czekała, aż rozgrzeje się żelazko.
Dorothy chwyciła ją za ramiona i mocno potrząsnęła.
- Barty żyje! - zawołała. - Czuje się już całkiem dobrze! Jak mogłaś
wygadywać takie kłamstwa? Jesteś podłą, okrutną dziewczyną!
Oniemiała Prue przez chwilę patrzyła na Dorothy, a potem
rozpłakała się głośno.
- Przepraszam! - zaszlochała. - Dorothy, przepraszam! Dorothy
powoli się uspokajała. Matka powiedziała jej, że powinna być
wyrozumiała dla Prue, ponieważ w przytułku nie było nikogo, kto
mógłby ją nauczyć, że nie wolno kłamać.
- Posłuchaj mnie - powiedziała Dorothy. - Nie należy kłamać.
Kłamstwo rani.
Prudence wytarła twarz fartuchem.
- Nie zdawałam sobie z tego sprawy - wyszeptała. - Przecież to...
to była tylko taka ciekawa historia... - Nie potrafiła jaśniej się
wytłumaczyć. Kiedy opowiadała ciekawe historie, ludzie jej
słuchali, zwracali na nią uwagę. Nie przypuszczała, że jej słowa
mogą kogoś skrzywdzić.
220
Cassandra stała nad otwartym grobem i patrzyła, jak znika s w
nim trumna męża. Towarzyszył jej Daniel. Miała wrażenie, że jej
serce jest całkiem puste i zimne, nawet już nie rozpaczała. Nic nie
mogło przywrócić życia jej dziecku. Kiedy modlitwa dobiegła
końca i pierwsze grudy ziemi zaczęły spadać na wieko trumny,
Cassandra odeszła. Chciała jak najszybciej zapomnieć o tym
miejscu.
Choć wspierała się na ramieniu Daniela, z trudem doszła do
bryczki i natychmiast po przyjeździe do Juniper Park poszła do
swojej sypialni.
- Biedna panna Cassandra - powiedziała pani Minton, kiedy już
zaniosła jej rozgrzewający napój. - Te przeżycia zbyt dużo ją
kosztują. Gdyby stary hrabia zachował się jak należy i wysłał ją na
sezon do Londynu tak jak pannę Harriet, nic takiego by się nie
wydarzyło. I co teraz będzie?
Następnego dnia wszystko powoli zaczęło się uspokajać. Odbył
się cichy pogrzeb pani Uzzell, w którym wzięli udział Daniel, Sam,
Phineas i kilku mieszkańców wsi. Leśniczy pana Parslowa zabrał
zwierzynę z chaty. Daniel znalazł w sakwie Claude’a rachunek za
wynajęcie konia w Worthing, i kazał stajennemu odprowadzić
zwierzę do właściciela.
Późnym popołudniem przybyli państwo Sayers. Elegancki powóz
z herbem na drzwiach przemknął przez wieś i zatrzymał się przed
plebanią. Wokół zebrała się gromadka dzieci. Harriet wyszła z
powozu, uśmiechając się przyjaźnie.
Państwo Freese powitali gości. Po chwili sir Richard rozmawiał z
pastorem w jego gabinecie, a pastorowa zaprosiła Harriet do
swojego buduaru.
- Mojemu mężowi nigdy się nie podobało, że Cassandra mieszka
sama w Belvedere Tower - wyznała pani Sayers. - Uważał to za
dziwactwo. Prawdę mówiąc, jestem zadowolona, że ją stąd
zabierzemy. Zamieszka z nami, a jesienią pojedziemy razem na
221
sezon do Bath. Trochę rozrywki dobrze jej zrobi.
- Nieraz jej powtarzałam, że ta wieża nie nadaje się do
zamieszkania, ale nie chciała mnie słuchać. - Pastorowa lubiła
Cassandrę, choć uważała, że jest równie uparta jak stary hrabia.
Harriet zniżyła głos, choć w pobliżu nie było nikogo obcego.
- Kiedy się dowiedziałam, że zamieszkała w Juniper Park, byłam
przerażona. Pan Darke nie jest naszym krewnym, więc jest to
bardzo niestosowne.
Zamilkła wymownie. Przez chwilę zastanawiała się, co by było,
gdyby pan Darke powziął wobec Cassandry zamiary
matrymonialne. Jakiś nowobogacki fabrykant miałby poślubić
stryjeczną wnuczkę hrabiego? Co innego pan de Tessy. On
przynajmniej był francuskim arystokratą.
- Nie miałam okazji poznać pana Darke’a... - stwierdziła ostrożnie i
pociągnęła łyk herbaty.
Pani Freese doskonale ją zrozumiała.
- To porządny człowiek - zapewniła. - Jego córka pobiera lekcje
razem z Rachel. Oczywiście, z towarzyskiego punktu widzenia jest
nikim. Cieszę się, że jego syn jest jeszcze mały i żadna z moich
córek się nim nie zainteresuje.
- Ile pan Darke ma lat?
- Zdaje się, że nie skończył jeszcze czterdziestu. - Pani Freese
dostrzegła niepokój na twarzy Harriet. - Wydaje mi się, że stara się
o pannę Parslow.
- O pannę Parslow! A czy ona odwzajemnia jego zainteresowanie?
- Powiedzmy, że jest to osoba, która docenia wartość pieniądza.
Jak to dobrze, że nie interesuje się Cassandra, pomyślała Harriet.
Trzeba jednak zachować ostrożność i zabrać ją z Juniper Park.
Tego wieczoru państwo Sayersowie mieli okazję poznać tak
pogardzanego fabrykanta, ponieważ Daniel przysłał im
zaproszenie na kolację. Pisał, że choć panna Hampden jest
wyczerpana po pogrzebie męża, to bardzo chce zobaczyć się z
siostrą.
222
- List napisany we właściwym tonie - stwierdził sir Richard, trochę
zaskoczony. - Chyba możemy przyjąć zaproszenie. - Chciał na
własne oczy zobaczyć Daniela.
Harriet z przyjemnością zauważyła, że dom wygląda niemal tak
samo jak dawniej.
Sir Richard musiał niechętnie przyznać, że Daniel przyjął go jak
należy, z zachowaniem wszelkich reguł towarzyskich.
Blada i osłabiona Cassandra spoczywała na szezlongu przy
kominku. Na widok siostry próbowała wstać, ale nie mogła, więc
tylko wyciągnęła ramiona.
- Cassandro! - Harriet podbiegła do niej i uściskała ją mocno.
Sir Richard ucałował ją w policzek.
- Nie wiem, co się ze mną dzieje! - zawołała. - Właściwie nic mi nie
jest. Jeszcze wczoraj dobrze się czułam. Prawda, panie Darke?
- To opóźniona reakcja na szok, panno Hampden. Musi pani
wypocząć.
- Właśnie, kochanie - podchwyciła siostra. - Przyjechaliśmy zabrać
cię do domu.
Cassandra spojrzała na siostrę. Kochała ją bardzo, ale bała się, że
jeśli z nią zamieszka, siostra i szwagier będą nalegali, żeby została
na zawsze. Wiedziała jednak, że nie może dłużej mieszkać w
Juniper Park, a do wieży na razie nie chciała wracać. Gdzie więc
miała się podziać?
- Przywieziemy cię tu z powrotem, kiedy poczujesz się lepiej -
zapewnił sir Richard, choć wcale nie miał zamiaru tak zrobić.
Uważał, że lepiej będzie dla Cassandry, jeśli on zacznie za nią
decydować.
Ku swojemu zaskoczeniu, poczuł do Daniela sympatię. Słuchał
jego opowieści o pracach, które przedsięwziął w posiadłości.
Ponieważ sir Richard również miał dużą posiadłość, potrafił
docenić roztropne i dalekowzroczne pomysły Daniela.
- Będzie pan tu miał wiele do zrobienia - stwierdził ze
współczuciem. - Majątek był zaniedbywany przez lata.
223
- Dzięki temu wszystkiego, co zrobię, to będzie zmiana na lepsze -
odparł Daniel. - Panna Hampden bardzo mi pomogła. - Spojrzał na
Cassandrę i uśmiechnął się.
Nie był to uśmiech mężczyzny zauroczonego kobietą, ale
świadczył o łączącej ich nici porozumienia. Panu Sayersowi wcale
się to nie podobało. Darke bez wątpienia był porządnym
człowiekiem, ale taka znajomość jest szwagierce zupełnie
niepotrzebna. Należało ją stąd zabrać. Nazajutrz była niedziela,
więc podróż oczywiście nie wchodziła w grę, ale w poniedziałek z
samego rana powinni wyruszyć w drogę.
Następnego dnia Cassandra nie poszła ze wszystkimi do kościoła.
Cały ranek spędziła w swojej sypialni. Dopiero po południu zeszła
na dół. Leżąc na szezlongu, rozmawiała z Ruth. Z przyjemnością
zauważyła, że dziewczyna przestała już być nieśmiałą skrępowaną
nastolatką. Nabrała ogłady i z chęcią uczęszczała na lekcje z Rachel.
Polubiła Freddy’ego, a z Agnes nauczyła się dawać sobie radę.
Widać było, że dobrze czuje się wśród ludzi.
Daniel czytał wczorajszą gazetę i od czasu do czasu rzucał na nie
okiem. Widok swobodnie rozmawiającej córki sprawiał mu
przyjemność. Syn, zwinięty na ławie w okiennej wnęce, czytał
książkę.
Miał nadzieję, że pewnego dnia jego dzieci będą tak samo dobrze
się czuły w towarzystwie Agnes. Jakoś jednak nie potrafił sobie
wyobrazić panny Parslow, gawędzącej przyjaźnie z Ruth. Agnes
zawsze chciała być w centrum uwagi, a rozmowa z dziećmi wcale
jej nie bawiła. Czy dlatego tak zwlekał z oświadczynami?
Zegar na kominku wybił dziewiątą i Daniel wyprawił dzieci do
łóżek.
- Będzie pani do mnie pisać? - spytała z niepokojem Ruth.
- Będę, już ci obiecałam - odrzekła Cassandra z uśmiechem. Kiedy
dzieci wyszły, zwróciła się do Daniela: - Jestem panu winna wielką
wdzięczność, nie tylko za uratowanie życia, ale też za udzielenie
224
gościny. Powinnam panu ofiarować coś w zamian... Jeśli... jeśli
nadal chce pan odzyskać Belvedere Tower, to zrezygnuję z prawa
wynajmu.
- Postanowiła pani zamieszkać na stałe u siostry? - zapytał trochę
przerażony Daniel. Bardzo by mu jej brakowało.
- Ależ nie! Nie chcę więcej być od nikogo zależna, ale mogę
wynająć jakiś inny dom.
- Nie zdziwiłbym się, gdyby nabrała pani awersji do tej wieży.
- Nic podobnego. Nadal bardzo ją lubię. Stale myślę o moim
ogrodzie, o malowidłach, jakimi mogłabym ozdobić inne pokoje. Po
prostu muszę spędzić jakiś czas z dala od Belvedere Tower.
- W takim razie zostawmy wszystko tak jak jest. Na chwilę
zapadła cisza. Oboje czuli, że coś się zmieniło, choć żadne nie było
pewne co.
- Przypilnuję wieży podczas pani nieobecności - odezwał się w
końcu Daniel.
- Dziękuję. Pani Wagstaff będzie tam wietrzyć i wycierać kurze.
Nie wyjeżdżam na zbyt długo. Najwyżej dwa, może trzy miesiące.
Następnego ranka państwo Sayers zajechali swoim powozem,
żeby zabrać Cassandrę i Prudence. Daniel wraz z dziećmi stał na
schodach i patrzył za odjeżdżającymi. Potem dzieci odeszły do
swoich zajęć, on zaś skrył się w bibliotece i zamknął drzwi. Zdał
sobie sprawę, że będzie tęsknił za Cassandrą. Spróbował skupić się
na pracy, zwłaszcza że czekało go dzisiaj mnóstwo papierkowej
roboty. Chciał otworzyć szufladę biurka, ale się zacięła. Gdy
szarpnął mocniej, odskoczyła z impetem i zawartość wysypała się
na podłogę. Wśród najróżniejszych drobiazgów dostrzegł jakiś
dziwny przedmiot. Był to mały, drewniany tygrys na sprężynie. To
pewnie zaginiona zabawka panny Hampden, pomyślał i starannie
schował go z powrotem do szuflady. Tutaj na nią zaczeka.
Powiedziała, że nie będzie jej najwyżej dwa, trzy miesiące.
Uśmiechnął się.
225
Sayers Place, elegancki dom, zbudowany jeszcze przez dziadka sir
Richarda, był prowadzony porządnie i sprawnie przez gospodynię,
panią Maws. Już po chwili Cassandra znalazła się w łóżku, w
przeznaczonym dla niej pokoju. Harriet zaproponowała jej coś do
zjedzenia.
- Dziękuję, nie jestem głodna - odparła. - Napiłabym się tylko
herbaty.
- Zaraz dostaniesz, kochanie. - Siostra pocałowała ją w czubek
głowy i odeszła na palcach.
Cassandrze bardzo taka czuła opieka odpowiadała. Opuściła ją
wszelka energia, miała ochotę zwinąć się w kłębek i ukryć przed
całym światem.
Harriet martwiła się. Siostra zawsze miała w sobie tyle życia.
- Mam nadzieję, że całkiem nie podupadnie na zdrowiu -
powiedziała do męża.
- Przeżyła kilka trudnych lat - odrzekł sir Richard. - Nie wiemy, co
ją spotkało we Francji, ale na pewno nic dobrego. Straciła dziecko, a
potem ta straszna historia z de Tessym. Nic dziwnego, że się
załamała.
- Oczywiście - zgodziła się Harriet i wyznała: - Tak bardzo bym
chciała, żeby zaczęła chodzić na przyjęcia i bale. - Przyrzekła sobie
w duchu, że postara się, aby siostra obracała się w odpowiednim
towarzystwie. Trzeba trzymać ją z daleka od parweniuszy i
francuskich emigrantów.
- Na razie to wykluczone - stanowczo zadecydował mąż. -
Potrzeba jej kilku tygodni odpoczynku.
Przez pierwsze dwa tygodnie pobytu u siostry Cassandra prawie
nic nie robiła. Na godzinę lub dwie dziennie wstawała z łóżka i
siadała w szlafroku przy kominku. Po krótkim czasie czuła takie
zmęczenie, że musiała znów się położyć. Często płakała, choć sama
nie wiedziała dlaczego. Napisała do Daniela list z
podziękowaniem, dołączyła też krótką wiadomość do Ruth.
226
Pewnego dnia pod koniec stycznia, całkiem niespodziewanie,
obudziła się spokojna i silniejsza. Wiedziała, że już zawsze będzie
tęskniła za synkiem, ale czuła, że gdziekolwiek się znalazł, jest mu
tam dobrze. Wiedziała, że czeka ją jeszcze długa żałoba, ale
największe cierpienie już minęło.
Odczuła wielką ulgę. Wstawał nowy dzień, a ją przepełniało
uczucie spokoju.
Kiedy Prudence weszła do sypialni, zobaczyła, że Cassandra stoi
przy oknie i podziwia wschód słońca.
- Wygląda pani o wiele lepiej, panno Cassandro - stwierdziła z
zadowoleniem. Bardzo martwiła się o swoją panią. Od czasu
rozmowy z Dorothy wiele zrozumiała i powoli się zmieniała. - Ma
pani ochotę na coś do jedzenia?
- Tak. Poproszę filiżankę gorącej czekolady i świeżą bułeczkę. Aha,
i sprawdź, czy nie było do mnie listów. - Nie dostała żadnej
wiadomości od Ruth i trochę ją to dziwiło. Była też ciekawa, jak
radzi sobie Daniel.
Później, kiedy zeszła na dół, spytała o listy również Harriet, ale
siostra tylko przecząco pokręciła głową.
- Ciekawe, dlaczego nikt nie pisze? - zadumała się Cassandra. -
Mam nadzieję, że nie wydarzyło się nic złego. Chyba napiszę do
Ruth jeszcze raz.
- Połóż list na moim biurku, wyślę go sam - zaproponował sir
Richard.
W jego głosie słychać było dziwny ton, który sprawił, że Harriet
spojrzała na niego czujnie, ale nic nie powiedziała.
- Dziękuję. - Uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Zastanawiam się,
czy napisać do pani de Flagy i powiadomić ja o śmierci Claude’a.
- To nie byłoby wskazane - oznajmił stanowczo sir Richard. Ustalił
z panem Parslow, że lepiej nie wywoływać wilka z lasu. Poza tym
Cassandra nie wiedziała, że mąż podstawił inne dziecko na miejsce
ich syna i sir Richard zadecydował, że nie powinna się o tym
dowiedzieć. Uznał, że byłoby to zbyt okrutne.
227
W tym samym tygodniu Daniel z dziećmi został zaproszony na
lunch do Mattick Hall. Wyjątkowo oboje państwo Parslow zgodnie
wystosowali zaproszenie. Agnes była niezadowolona z braku
postępów w stosunkach z panem Darke, co odbijało się na
wszystkich wokół: uderzyła służącą w twarz, doprowadziła matkę
do łez, wciąż dokuczała bratu, a ojciec krył się przed jej humorami
w swoim gabinecie.
Zgnębiony pan Parslow doszedł do wniosku, że zaakceptuje
Daniela jako zięcia. Do tej pory miał nadzieję, że córka znajdzie
kogoś bardziej odpowiedniego, ale w końcu pan Darke był bardzo
bogaty, a poza tym kiedy Agnes wyjdzie za mąż, na nim będzie
rozładowywać swoje humory.
Jednak intencje Darke’a nadal pozostawały niejasne.
Choć Agnes była zajęta zamawianiem i przymiarkami nowych
sukien na nadchodzący sezon, miała dużo czasu na rozmyślania.
Zirytowana, stwierdziła, że jej manewry nie przyniosły na razie
oczekiwanego rezultatu. Z lordem Robertem poszło jej o wiele
łatwiej, ale to był niedoświadczony młodzik. Bez trudu potrafiła
zwabić go do loży w teatrze albo w ustronne miejsce w ogrodzie.
Szybko zauważyła, że młody arystokrata właściwie wcale się nią
nie interesuje, że służy mu za coś w rodzaju parawanu. Mimo to
podobała jej się perspektywa zdobycia tytułu lady, więc
sprowokowała go do oświadczyn.
Wkrótce potem nakryła go w intymnej sytuacji z lokajem. Trzy
tysiące funtów za milczenie nie było zbyt wysoką ceną, zwłaszcza
że postarała się, żeby stosunki z rodziną markiza pozostały
przyjazne. Zachowała na temat całej sprawy dyskretne milczenie i
nawet matce nie powiedziała prawdy.
Jednak Danielem nie była w stanie manipulować.
No cóż, skoro on nie chciał wykonać żadnego ruchu, może ona
powinna to zrobić? Czuła, że pan Darke też skrywa jakiś sekret,
który mogłaby wykorzystać.
228
Ruth okazała się odporna na jej sztuczki, więc Agnes postanowiła
zająć się Tomem.
W niedzielę po kościele powóz Daniela podążył za powozem
państwa Parslow do Mattick Hall.
Ruth nawet się cieszyła z tej wizyty. Agnes traktowała ją teraz z
chłodną uprzejmością, natomiast Freddy stał się bardzo
przyjacielski. Po lunchu przeszli razem do pokoju do
muzykowania. Freddy odkrył, że Ruth lubi śpiewać, i uczył ją
prostej piosenki a capella.
Ruth trochę mu współczuła. Ojciec nie pochwalał jego
zainteresowania muzyką. Z łatwością wybaczyłby mu wymykanie
się z domu na walki kogutów czy mecze pięściarskie, ale zupełnie
nie rozumiał, dlaczego syn ucieka do gospody, żeby tam grać na
pianinie z synem kowala i stolarzem.
Przy lunchu Agnes uwodziła Daniela, jak tylko umiała. Słuchała
uważnie jego słów, nie odrywając od niego spojrzenia, a kiedy
zaczął rozmawiać o polityce, słodkim głosem przyznała się do
całkowitej ignorancji w tej dziedzinie, co go wręcz rozczuliło.
Po skończonym posiłku poszedł z gospodarzem do gabinetu, żeby
omówić dalszy los kłusowników. Zgodnie z przewidywaniami
pana Parslowa, wszystkich skazano na śmierć.
Agnes w tym czasie zajęła się Tomem.
- Tom, musisz obejrzeć kolekcję osobliwości, którą zgromadził mój
dziadek. - Nie czekając na reakcję chłopca, ruszyła do małego
pokoju obok biblioteki. Tam na stole stała szafka ze szklanymi
drzwiami.
Tom poszedł za Agnes bez większego zapału, ale na widok
zgromadzonych w szafce przedmiotów oczy mu się roziskrzyły.
Dziadek Agnes najwyraźniej żywił zamiłowanie do rzeczy
makabrycznych. W jego kolekcji znajdowały się między innymi
zmumifikowane koty i krokodyl z Egiptu, indyjski sztylet o
rękojeści wysadzanej rubinami, skurczona ludzka głowa z Borneo i
kilka śmiercionośnych mieczy samurajskich.
229
- Ojej, jeszcze czegoś takiego nie widziałem - wyszeptał z
podziwem.
Agnes uśmiechnęła się.
- Właśnie tak sobie myślałam, że ci się spodoba.
- Ale widziałem raz na jarmarku dwugłowego cielaka. - Nie dodał,
że potem przez tydzień mu się to śniło.
- Często jeździłeś na jarmarki?
- Nie, mama twierdziła, że za dużo tam hałasu i ordynarnych
ludzi. - Nie dodał, że w dodatku ciotka Kitty stale im się tam
gubiła.
Zerknął z ukosa na Agnes. Nagle przypomniał sobie, że miał nie
opowiadać nic o przeszłości. E - A ojciec cię tam nie zabierał?
Tom pokręcił głową. Bardzo chciał, żeby Agnes wreszcie zmieniła
temat.
- Mogę go potrzymać? - zapytał.
Agnes wyjęła sztylet z szafki i podała mu.
- Opowiedz mi trochę o waszym życiu w Yorkshire - poprosiła. -
Nikomu nie powtórzę. Przyrzekam.
- Nie ma o czym opowiadać - odrzekł szorstko. Nie bardzo
wiedział, jak zareagować. Przesunął palcem po ostrzu. - Jejku, jaki
ostry. Jak pani myśli, panno Agnes, czy to wgłębienie jest po do,
żeby krew szybciej spływała?
- Okropny z ciebie chłopak! - zawołała. - Przestań machać tym
sztyletem i nie strasz mnie.
- Nigdy bym pani nie skrzywdził - zapewnił z uśmiechem. Cieszył
się, że rozmowa zeszła na inny temat. - Pani jest taka ładna.
- Kiedyś będziesz bardzo niebezpiecznym młodym człowiekiem -
stwierdziła i pocałowała go w policzek. - Proszę. Teraz masz wobec
mnie dług.
Tom zaczerwienił się. Był bardzo zmieszany. No tak, teraz ma
wobec niej dług. Przecież go pocałowała i coś jest jej za to winien.
- A co pani chce wiedzieć? - spytał niechętnie.
- Tom, jestem twoją przyjaciółką. Powiedz mi, dlaczego ojciec z
230
wami nie mieszkał? - Już zaczynała się domyślać.
- Nie powtórzy pani nikomu?
- Ależ skąd. - Wstrzymała oddech.
- Oni nie byli małżeństwem - wyszeptał chłopiec. - Ale to sekret.
- Nikomu nie powiem - zapewniła go Agnes. Nie potrafiła stłumić
nuty triumfu w głosie.
Tom popatrzył na nią z niepokojem. Nagle zrobiło mu się zimno.
Przyszedł luty i wkrótce na wierzbach ukazały się miękkie bazie.
Dni stawały się dłuższe. Cassandra chodziła z siostrą na spacery,
kiedy tylko pozwalała na to pogoda. Z każdym dniem czuła się
lepiej.
- Jesteś dla mnie taka dobra - powiedziała z wdzięcznością. - Będę
za wami tęskniła.
- Chyba nie myślisz o wyjeździe? Kochanie, nie jesteś jeszcze
wystarczająco silna. - Harriet zaniepokoiła się. Siostra nie może
wyjechać. Richard byłby bardzo niezadowolony.
- Może masz rację. - Cassandra westchnęła. Nadal popołudniami
musiała odpoczywać. - Ale wiesz, jak to jest. Zawsze tęskni się za
domem.
- Miałam nadzieję, że uważasz Sayers Place za swój dom.
Cassandra roześmiała się.
- Na pewno nie byłabyś zadowolona, gdybym zaczęła ci malować
po ścianach! I gdybym wydawała polecenia pani Maws.
- Ciągle zapominam, że nie jesteś już moją małą siostrzyczką. -
Rozumiała pragnienie Cassandry. Tylko jak przekonać sir
Richarda?
Cassandra zgodziła się zostać następne dwa tygodnie.
W trawie ukazały się krokusy, wkrótce miały zakwitnąć żonkile, a
od Ruth nadal nie było żadnej wiadomości. Czy nie działo się tam
nic złego? Czyżby Agnes postawiła na swoim i jednak wysłała to
biedne dziecko do szkoły z internatem?
Pewnego ranka Prudence zjawiła się w sypialni Cassandry z
231
filiżanką gorącej czekolady. Obok na tacy leżał list.
- Znalazłam go na stoliku przy bibliotece. Leżał na samej górze,
więc go wzięłam - wyjaśniła Prue. - Mam nadzieję, że nie zrobiłam
nic złego.
Całą pocztę zwykle odbierał sir Richard i sortował w swoim
gabinecie.
- Oczywiście, że nie - uspokoiła ją Cassandra. Kiedy tylko
przeczytała list, zrozumiała, że działo się coś złego, ale nie w
Juniper Park. Ruth dostała od niej jedynie pierwszy list. Sama
pisała kilka razy, lecz do Cassandry nie dotarła żadna z tych
wiadomości. Dziwne. Sir Richard frankował i wysyłał jej listy.
Ofrankowany list przechodzi pod opiekę rządu i rzadko ginie.
Oczywiście, jeśli w ogóle został wysłany. Czyżby szwagier niszczył
jej listy? Czy jeśli teraz zapieczętuje list od Ruth i odłoży na miejsce,
to sir Richard jej go przekaże?
Postanowiła się o tym przekonać. Znalazła wosk, zapieczętowała
list na nowo i ukradkiem podrzuciła na stolik w holu.
Kiedy wróciła do siebie, poczuła, że ogarnia ją gniew, a także lęk.
Historia zdawała się powtarzać.
Tego dnia listy długo leżały na stoliku, ponieważ sir Richard
wyjechał wcześnie rano i miał wrócić dopiero po południu.
Dzień zapowiadał się pogodny, więc Harriet zaproponowała
siostrze przejażdżkę do Horsham. Nie był to przypadek. Tego
ranka mąż powiadomił ją, że spodziewa się wizyty Abednego i
wolałby, żeby Cassandry nie było wtedy w domu. Kiedy żona
zaprotestowała przeciw oszukiwaniu siostry, oznajmił stanowczo:
- Moja droga, wiem, co jest dla niej najlepsze. Harriet spełniła jego
prośbę, choć sumienie trochę jej dokuczało.
- Horsham? Z przyjemnością. - Cassandra ucieszyła się. Może
zdoła osobiście wysłać wiadomość do Ruth? Poza tym będzie
mogła sprawdzić godziny odjazdu dyliżansów. Po chwili zganiła
się w duchu za takie myśli. To chyba niemożliwe, żeby szwagier
chciał ją zmusić do pozostania w Sayers Place wbrew jej woli.
232
Dzień upłynął siostrom bardzo miło. Harriet zamówiła osobną
salkę w gospodzie, więc spokojnie zjadły lunch. Cassandrze udało
się dyskretnie wysłać list, po zakupach zaś wróciły do domu na
kolację. Sir Richard był w doskonałym humorze. Harriet
opowiedziała mu, jak miło spędziły dzień. Bardzo się z tego
ucieszył. Lubił swoją szwagierkę i chciał dla niej jak najlepiej.
Przy kolacji rozmawiali z ożywieniem o różnych sprawach, jednak
szwagier nie wspomniał o liście. W końcu Cassandra spytała go o
to wprost.
- List? Obawiam się, że nie dostałaś dziś żadnego listu.
Kiedy z pomocą Prudence przygotowywała się do snu,
dowiedziała się, jaka była przyczyna niespodziewanej wycieczki do
Horsham.
- Panno Cassandro, minęła się pani z Abednego! - Prue była
bardzo przejęta. - Był tu przed południem.
- Był tu Abednego? - powtórzyła wolno Cassandra, czując zimny
ucisk w sercu. Nie mogła się dłużej oszukiwać: szwagier nie
zamierzał pozwolić jej na powrót do domu. Najwyraźniej zrobi
wszystko, co w jego mocy, żeby zerwać jej więzy z Little Hampden.
Wpadła w pułapkę.
Na chwilę stanęły jej przed oczami mury zamku de Flagy i
ogarnęło ją poczucie beznadziejności, ale zaraz wezbrał w niej
gniew. Jakim prawem chcą rządzić jej życiem?
Przecież zaufała Harriet. Jak rodzona siostra mogła uczestniczyć w
zmowie, która miała z niej uczynić więźnia?
Po odejściu służącej Cassandra usiadła na łóżku i zaczęła się
zastanawiać, co robić. Sayers Place leżało ponad dziesięć mil od
Horsham. Trudno byłoby wynająć konie i powóz tak, żeby sir
Richard się o tym nie dowiedział. A jeśli się domyśli, jakie ma
plany, każe jej pilnować. Wiedziała, że ma tylko jedną szansę, i że
ta pierwsza próba musi się udać.
Postanowiła uciec bez Prudence. Jeśli sama się wymknie, szwagier
już nic nie będzie mógł zrobić, więc przyśle jej służącą i bagaże.
233
Ucieczka. Nagle poczuła, że całe jej życie było ucieczką: najpierw
od stryjecznego dziadka, potem z zaniku de Flagy, z Verdun, a
teraz z miejsca, które powinno być jej bezpieczną przystanią.
Daniel był bardzo zajęty. Gdy tylko ziemia rozmarzła, rozpoczął
prace polowe. Dopilnował też, żeby ogrodnik Wheeler zajął się
warzywnikiem. We wsi trwały remonty domów. Na razie
wykonywano doraźne naprawy, poważniejsze miały zaczekać do
lata.
Dzięki tym zajęciom często spotykał pannę Parslow, kiedy
objeżdżał swoją posiadłość. Wcześniej nie zdawał sobie sprawy, że
Agnes tak bardzo dba o okolicznych mieszkańców. Stale natykał się
na nią, kiedy szła z koszykiem, niosąc pożywną zupę lub kawałek
szynki dla jakiejś biednej rodziny czy przykutej do łóżka kobiety.
Właśnie takiej żony potrzebował - pracowitej i dbającej o
posiadłość.
Ludzie ze wsi sceptycznie patrzyli na poczynania Agnes. Nigdy
przedtem nie odwiedzała chorych ani ubogich i z łatwością odgadli
przyczynę tej nagłej troski.
Kilka razy podczas spotkań z panną Parslow Daniel zastanawiał
się, czy nie wie ona czegoś na temat pochodzenia jego dzieci.
- Oczywiście, panna Ruth może mieć pewne trudności,
zważywszy na jej problem... - powiedziała raz, a przy innej okazji: -
Co za niezręczna sytuacja dla młodej dziewczyny...
- Co pani ma na myśli? - zapytał w końcu Daniel.
- Chodzi mi o niezręczną sytuację w towarzystwie - odrzekła
Agnes, otwierając szeroko oczy. - Jest taka nieobyta, a w dobrej
szkole nabrałaby ogłady. Cóż innego mogłam mieć na myśli?
- Jestem rad z postępów Ruth - odparł wymijająco Daniel, ale coś
w tonie panny Parslow sprawiło, że poczuł się nieswojo.
Wracając do domu, zastanawiał się, czy to możliwe, żeby coś
wiedziała. Ale kto mógł jej powiedzieć? Na pewno nie Ruth.
Czyżby panna Hampden? Wyjechała niemal dwa miesiące temu, a
234
przysłała tylko jeden list, choć obiecywała Ruth, że będzie do niej
pisywać. Córka była bardzo rozczarowana. Miał o pannie
Hampden lepsze wyobrażenie. Może to jednak ona zdradziła jego
sekret?
- Sądzę, że panna Hampden nie wróci już do Belvedere Tower -
oznajmił przy kolacji. - Poproszę pana Briggsa, żeby jej
zaproponował jakąś sumę za rezygnację z wynajmu. I powiem
wam, że jestem z tego zadowolony.
- Jesteś zadowolony? - Ruth osłupiała.
- To nie jest osoba, z którą powinniście utrzymywać znajomość.
Mam powody, żeby podejrzewać, że powiedziała pannie Parslow,
jaki był charakter mojego związku z waszą matką.
- Na pewno tego nie zrobiła - upierała się Ruth. Tom odłożył
sztućce.
- Ojcze, to ja jej powiedziałem - wyznał odważnie. Ojciec i siostra
osłupieli. - Nie chciałem. Rozmawialiśmy, ona ciągle mnie o coś
wypytywała i tak jakoś samo wyszło.
- Widzisz! - zawołała Ruth, patrząc na ojca. - Mówiłam ci, że coś
chce ze mnie wyciągnąć, a ty mi nie wierzyłeś. Tom, jestem pewna,
że wydobyła to z ciebie podstępem.
Chłopiec spuścił głowę.
- Tak - wyszeptał. - Była taka miła...
- Powinieneś mieć więcej rozumu - zganił go Daniel. To musiał być
dla niej wstrząs, pomyślał. Cóż to za szlachetna kobieta. Nadal
chciała z nim rozmawiać, kiedy spotykali się we wsi.
- Dlaczego winisz Toma? - Oczy Ruth zabłysły gniewem. - Panna
Parslow nie powinna wtykać nosa w cudze sprawy. Założę się, że
wykorzysta tę informację.
Brat popatrzył na nią z wdzięcznością.
- Wiem, że nie powinienem był tego zdradzić, ale nie umiałem jej
odmówić. - Zaczerwienił się i dodał: - A poza tym pocałowała mnie
i powiedziała, że teraz jestem jej coś winien, więc kiedy o to spytała,
musiałem odpowiedzieć.
235
Daniel nic nie odrzekł. Po chwili odsunął talerz i wstał.
- Idę do biblioteki i proszę, żeby mi nie przeszkadzano - oznajmił z
ponurą miną.
11
Cassandra postanowiła, że jakoś dostanie się do Horsham i tam
złapie dyliżans do Farnham. Stamtąd już blisko było do Little
Hampden. Nie wiedziała tylko, jak dostać się do Horsham.
Pojechać z Harriet powozem? Ale wtedy musiałaby bez słowa uciec
siostrze. Nie mogła się na to zdecydować. Kochała siostrę i nie
chciała sprawiać jej przykrości.
Niespodziewanie Harriet zachorowała i ich wspólne przejażdżki
na jakiś czas ustały. Cassandra starała się udawać zadowoloną z
życia, ale to opóźnienie bardzo ją irytowało. Chciała wrócić do
domu. Pewnie niedługo przyjedzie Hosea Burton. Tęskniła też za
Ruth, a nawet, ku swojemu zaskoczeniu, za Danielem. Często
chodziła na samotne spacery po okolicy Sayers Place, bez końca
obmyślając plan ucieczki.
Pewnego dnia zawędrowała aż do stajni i nagle przyszło jej do
głowy rozwiązanie. Abednego! Dlaczego wcześniej o nim nie
pomyślała? Kiedy przywiózł ją po ucieczce z Francji do Sayers
Place, nie zostawił swojego konia w głównym budynku stajni, tylko
w jakimś mniejszym, nieco z boku. Po krótkich poszukiwaniach,
uważając, żeby nie zwrócić niczyjej uwagi, Cassandra odnalazła
znajome drzwi. Tak, to tutaj! Zobaczyła żłób z sianem i kubeł wody
w rogu. Na ziemi zauważyła ślady kół. To musi być tutaj.
Wyszła, starannie zamknąwszy za sobą drzwi. Teraz musi się
tylko dowiedzieć, kiedy znów pojawi się handlarz. To mogło być
trudne. Nie chciała wypytywać służby wprost, żeby nie wzbudzić
podejrzeń szwagra. Wiedziała, że musi być bardzo ostrożna.
Tego wieczoru, przebierając się do kolacji, powiedziała niedbale
do Prudence:
236
- Szkoda, że rozminęłam się z Abednego. Spytałabym go, co
słychać w Juniper Park. - Poprawiła niesforny kosmyk włosów. -
Tak jest dobrze. Prue, podaj mi wachlarz.
Gdy następnego ranka służąca przyszła ją obudzić, od razu podała
nowinę:
- Panno Cassandro, Abednego przyjechał! Pani Maws zabroniła mi
to rozgłaszać, bo dziewczęta wymykają się z domu, żeby coś od
niego kupić, ale pomyślałam sobie, że pani chciałaby to wiedzieć.
Cassandra myślała gorączkowo.
- Źle się dzisiaj czuję - powiedziała słabym głosem. - Mam
migrenę. Chyba zostanę w łóżku.
- Rzeczywiście, jest pani trochę blada. Powiem o tym lady Sayers.
- Teraz nie trzeba jej niepokoić - zaprotestowała Cassandra. -
Wystarczy, jak jej powiesz po śniadaniu.
Około wpół do jedenastej zatroskana Harriet przyszła do jej
pokoju, niosąc szklaneczkę laudanum i wodę lawendową.
- Wypij to i nie wstawaj - poleciła siostrze. - Jaka szkoda. Chciałam
cię gdzieś zabrać na cały dzień. Nie szkodzi, zrobimy to innym
razem. Dzisiaj sama wybiorę się do wioski i odwiedzę kilka
domów.
- Możesz zaciągnąć zasłonę? - poprosiła Cassandra. - Słońce mnie
razi. - Gdy Harriet odwróciła się, żeby spełnić jej prośbę, Cassandra
szybko wylała laudanum do naczynia stojącego pod łóżkiem i
udała, że właśnie przełknęła lekarstwo. - Co za okropny smak. -
Skrzywiła się, odstawiając szklankę. - Przyjdę do ciebie po lunchu -
obiecała siostra. Pół godziny później Cassandra zobaczyła przez
okno, że siostra wyjeżdża do wsi. Wstała więc, ubrała się w szarą
spacerową suknię i solidne buty. Potem usiadła przy biurku i
napisała krótki list.
Moja Droga Harriet!
Wyjechałam.
Twoja kochająca siostra, C. Hampden.
237
Na razie tyle musi wystarczyć. Z domu napisze więcej. Złożyła
kartkę i schowała do biurka. Minie trochę czasu, zanim siostra ją
znajdzie, ale nie chciała ryzykować, że próba ucieczki wyda się zbyt
szybko. Jeśli jej się nie uda wyjechać, będzie mogła zniszczyć list.
Schowała do kieszeni sakiewkę, chwyciła płaszcz, kapelusz i
rękawiczki. O tej porze większość służby przebywała w kuchni,
więc mogła niezauważona wyjść. Przemknęła się pod frontową
ścianą domu. Kiedy mijała okna biblioteki, usłyszała jakieś głosy.
Nie mogła rozróżnić słów, ale rozpoznała głos szwagra i Abednego.
Odetchnęła z ulgą. A więc jest tutaj, jeszcze nie wyjechał.
Żeby pozostać niezauważoną, musiała przeczołgać się pod oknami
biblioteki. We Francji nauczyła się, że jak coś trzeba zrobić, to
trzeba i już. Ubłocony płaszcz to niewygórowana cena za wolność.
W tym czasie Abednego, słysząc jakiś hałas, wyjrzał przez okno.
Minąwszy dom, Cassandra nie musiała już zachowywać takiej
ostrożności. Bardziej rzucałaby się w oczy, gdyby przemykała
chyłkiem między krzakami, więc choć serce biło jej jak szalone,
poszła prosto do stajni.
Otworzyła drzwi i zobaczyła konia i wóz Abednego. Odetchnęła z
ulgą, zaraz jednak znów ogarnął ją niepokój. A co będzie, jeśli
handlarz nie zechce jej zabrać?
Nagle usłyszała głosy. Sir Richard i Abednego szli w tę stronę. Nie
namyślając się długo, weszła na wóz i ukryła się pod stertą starych
worków.
Tego samego kwietniowego poranka Daniel zastał na dziedzińcu
przed stajnią w Juniper Park grupkę mężczyzn - rozmawiali o
czymś, z powątpiewaniem kręcąc głowami. Podszedł i przywitał
się. Kilku natychmiast odeszło, został tylko stajenny Jessop i jakiś
nieznajomy..
- To jest Hosea Burton, proszę pana - przedstawił go stajenny.
A więc to ten Cygan, pomyślał Daniel i skinął mu głową.
238
Oszacował go wzrokiem. Niewysoki, krzepki mężczyzna o dumnej
postawie. Wyglądał na uczciwego człowieka. Uzzell odradzał mu
przyjmowanie Cyganów na swojej ziemi, ale miał ku temu własne
powody. Panna Cassandra dobrze się wyrażała o rodzinie Hosei.
- Chcielibyśmy dostać pozwolenie na rozbicie obozu na pańskim
polu - powiedział Hosea.
- Dobrze - zgodził się Daniel. - Skąd przyjechaliście?
- Z targu w Salisbury. Potem jedziemy do Malmesbury.
- Możecie zbierać w lesie drewno na opał, chociaż teraz nie ma go
wiele. Uważajcie tylko na młode sadzonki na wzgórzu. Poza tym
zachowujcie się tak, jak za czasów starego hrabiego.
- Dziękuję panu. Mam nadzieję, że zaszczyci nas pan wizytą w
obozie. Moja babka, pani Chickno, bardzo by chciała pana poznać.
Zabrzmiało to bardziej jak królewski rozkaz niż zaproszenie,
pomyślał rozbawiony Daniel, skinął jednak głową i odszedł.
W obozie Mikailia rozpalała ognisko i zawieszała nad ogniem
kociołek. Jasper z kuzynem wybierali się do lasu. Zanosiło się na to,
że kolacja będzie obfita.
Wracając do obozu, Hosea wstąpił do wioski. Babka kazała mu
przekazać pani Wagstaff pilną wiadomość.
Pani de Flagy nie była tak mało spostrzegawcza, jak sądził Claude.
Co miesiąc przeglądała swoje rachunki i natychmiast zauważyła
niezgodność między sumą, jaką przeznaczyła dla kuzyna, a
wypłatą, którą otrzymał od pana Charpentiera. Przyłożyła do oczu
lornion i uważnie obejrzała list.
- List jest podrobiony! Proszę natychmiast unieważnić polecenie
wypłaty! - oświadczyła. A więc dlatego Claude nie narzekał, że
dostał za mało. Należało przywołać kuzyna do porządku. Będzie
musiał długo ją prosić, żeby mu przywróciła zapomogę, oczywiście
w pierwotnej wysokości.
Claude nie odezwał się do niej już nigdy. Ona też nie szukała z
nim kontaktu. Po co miała to robić, skoro Maurice wychowywał się
239
u niej? Mały Jeannot wszystkiego szybko się uczył i pani de Flagy
poleciła stolarzowi, żeby zrobił mu konika na biegunach.
Wrota stajni otworzyły się. Ukryta pod workami Cassandra
wstrzymała oddech. Abednego zaczął kłaść jakieś przedmioty na
wóz.
- Już dobrze, mała, nie ma strachu - powiedział w pewnej chwili.
Zwracał się pewnie do swojej klaczy, ale Cassandra poczuła się
raźniej. Sir Richard nadal stał przed stajnią i rozmawiał z
handlarzem. Koń poruszył się niespokojnie.
- Niech pan już idzie - poprosił Abednego. - Moja szkapa jest
trochę niespokojna, może kopnąć.
- Zaczekam, aż odjedziesz - uparł się sir Richard. Coś go
niepokoiło, choć nie potrafił powiedzieć co.
Handlarz sprawnie zaprzągł konia, wsiadł na wóz i ujął lejce. Sir
Richard nie zauważył na wozie nic podejrzanego, ale nadal czuł
jakiś nieokreślony niepokój.
- Będziesz przejeżdżał przez Little Hampden? - spytał.
- Nie, proszę pana. Jadę w inną stronę. A chciałby pan, żebym tam
wstąpił w powrotnej drodze?
- Nie. - Sir Richard wreszcie się uspokoił. - Nie ma takiej potrzeby.
- Odsunął się, schodząc z drogi Abednego. Nie poszedł jednak do
domu, tylko stał. i patrzył za odjeżdżającym.
Gdy tylko znaleźli się poza zasięgiem jego słuchu, handlarz
powiedział:
- Panno Cassandro, niech się pani nie rusza, póki nie powiem, że
już wolno.
Cassandra o mało nie rozpłakała się z ulgi. Dopiero kiedy
przejechali ponad kilometr i zaczęło ją mdlić od podskoków na
wybojach i woni ryb, Abednego zatrzymał się i zapewnił, że jest już
bezpieczna.
- Skąd wiedziałeś? - zapytała. Handlarz podrapał się w głowę.
- Wydało mi się dziwne, że nie widywałem tu pani przedtem ani
240
nie dostałem żadnej wiadomości. Pani nie jest z tych, co zapominają
o przyjaciołach. A kiedy dziś zobaczyłem, jak pani się czołga pod
oknem, wiedziałem, że coś jest nie tak.
- Och, Abednego! Już myślałam, że nigdy więcej nie zobaczę
Belvedere Tower. Sir Richard chciał mnie zatrzymać w Sayers
Place. Palił moje listy. Nie mogłam dłużej tego znieść
- Już jest pani bezpieczna. Zawiozę panią do domu.
Agnes była zadowolona. Owszem, sprawy toczyły się wolno, ale
we właściwym kierunku. Cassandra wyjechała i wyglądało na to,
że już nie wróci. Panna Parslow nigdy za nią nie przepadała. Jako
stryjeczna wnuczka hrabiego Cassandra była pierwszą damą
okolicy, więc kiedy wróciła tu po rozstaniu z mężem, Agnes miała
wrażenie, że zabrała należną jej pozycję,
Bardzo się starała jak najczęściej spotykać we wsi Daniela.
Odwiedzała różne męczące staruszki, wypytywała o sprawy. które
wcale jej nie interesowały, czując, że zrobi to na Danielu dobre
wrażenie. Jego oświadczyny były teraz tylko kwestią czasu. Znała
jego sekret, będzie więc mogła dyktować warunki. Wyśle Ruth do
szkoły, a sobie zagwarantuje sporą sumkę w umowie
przedmałżeńskiej. Przynajmniej pięć tysięcy rocznie. To nie jest
zbyt wygórowana cena za milczenie. Oczywiście zażąda też domu
w Londynie, w najlepszej dzielnicy.
A jeśli pan Darke zechce zerwać zaręczyny, oskarży go o złamanie
obietnicy małżeństwa. Rodzina lorda Roberta była bardzo
wpływowa i Agnes nie mogła pozwolić sobie na zbytnią chciwość.
Pan Darke jest nikim, a to daje większe możliwości.
Cokolwiek się stanie, wiedziała, że będzie górą.
Tego popołudnia ludzie ze zdziwieniem zauważyli, że z komina
Belvedere Tower wydobywa się dym. Okna były otwarte i świeżo
uprana pościel suszyła się na sznurze. Pani
Timms, jak zwykle wszystkiego ciekawa, poszła do wieży i
241
zobaczyła panią Wagstaff, zajętą sprzątaniem.
- O co tu chodzi? - spytała napastliwie. - Nie słyszałam, żeby
przyszły jakieś wiadomości od panny Cassandry.
- Dzisiaj wraca - spokojnie odrzekła gospodyni, potrząsając przed
nosem pani Timms ścierką do wycierania kurzu. - Pani Chickno mi
powiedziała.
- Nie wierzysz chyba w cygańskie wróżby - z pogardą odrzekła
pani Timms.
Pani Wagstaff znieruchomiała.
- Jesteś głupia, Dorcas Timms - powiedziała i odwróciła się na
pięcie.
Pani Timms wróciła do wsi i zaczęła rozpowiadać wszem i wobec,
że pani Wagstaff zwariowała.
Po pożegnaniu Abednego sir Richard spędził większość dnia poza
domem i wrócił dopiero na kolację. Kiedy wszedł do salonu,
zobaczył, że żona jest wyraźnie zmartwiona. Na jej kolanach leżała
jakaś kartka.
Sir Richard rozejrzał się dokoła.
- A gdzie Cassandra?
- Pojechała do domu. - Żona wręczyła mu kartkę. Szybko przebiegł
ją wzrokiem.
- Co? Tak bez słowa? - Abednego, pomyślał od razu. Przecież czuł,
że coś jest nie tak. - Dlaczego jej nie zatrzymałaś?
Zapadła cisza. Po chwili Harriet powiedziała spokojnie:
- Oboje bardzo się myliliśmy, Richardzie. Wyrzucam sobie, że ci
się nie sprzeciwiłam, bo powinnam była to zrobić. - Sir Richard
popatrzył na nią zdumiony. Harriet śmiało spojrzała mu w oczy. -
Szkoda, że nie posłuchałam głosu własnego sumienia. Cassandra
jest pełnoletnia. Ma prawo robić, co chce, a my nie powinniśmy tak
ingerować w jej życie.
- Robiliśmy to dla jej dobra - upierał się sir Richard, ale spalone
listy mocno ciążyły mu na sumieniu.
242
- Tak nam się tylko wydawało - nie ustępowała Harriet.
- Postąpiła samolubnie i podstępnie. - Sir Richard chciał mieć
ostatnie słowo.
- Nie, to my byliśmy samolubni i podstępni. Mam tylko nadzieję,
że kiedyś mi przebaczy. Rozległ się gong.
- Kolacja - z ulgą stwierdził sir Richard. Nie bardzo wiedział, jak
postępować z tą nową Harriet. I jak tu się przyznać, że popełniło się
błąd? Jeszcze nigdy nie spotkał go taki problem. Postanowił, że
przemyśli to podczas kolacji. - Wyglądasz dziś ślicznie, kochanie -
powiedział tylko.
Harriet wiedziała, że wygrała.
Abednego zawiózł Cassandrę prosto na plebanię.
- Lepiej będzie, jak pani tu przenocuje. Mieszkanie w wieży może
nie być gotowe - stwierdził.
Skinęła tylko głową. Już drugi raz zjawiała się na plebanii tak
niespodziewanie. Miała nadzieję, że pani Freese nie będzie zbyt
wstrząśnięta. Spotkanie wypadło lepiej, niż się spodziewała.
Abednego przywiózł brandy dla pastora, więc miał okazję wyjaśnić
mu sytuację, toteż gdy pani Freese zeszła na dół powitać
nieoczekiwanego gościa, wszystko już wiedziała. Mimo to
zdumiona wysłuchała opowieści Cassandry. Miała nadzieję, że
Cassandra będzie szczęśliwa w Sayers Place, i uważała, że tam
byłoby jej lepiej, jednak z przykrością dowiedziała się o wybiegach,
które miały na celu zatrzymanie jej tam na stałe.
- Myliłam się co do pana Sayersa - przyznała. Cassandra
westchnęła.
- Muszę natychmiast napisać do Harriet. - Wiedziała, że to będzie
trudny list, ale miała nadzieję, że siostra całkiem nie zerwie z nią
kontaktu. - Proszę mi opowiedzieć, co słychać w okolicy. Czy
Agnes nadal ostrzy sobie ząbki na pana Darke’a? A może są już
zaręczeni? - Nagle poczuła ból w sercu.
- Ludzie w wiosce mówią, że ślub jest pewny, ale ja nie jestem o
243
tym przekonana.
- Tak? - Cassandra starała się mówić lekkim tonem.
- Owszem, pan Darke jest nią zainteresowany, ale postępuje
wyjątkowo ostrożnie.
- Aha. - Poczuła ulgę. Tłumaczyła to sobie tym, że nie chciałaby,
żeby Agnes została jej najbliższą sąsiadką.
Zanim poszła spać, napisała list do siostry. Był bardzo krótki.
Doszła do wniosku, że Harriet i Richard na pewno zdają sobie
sprawę, że źle postąpili, więc nie ma sensu ich oskarżać. Chciała też
zachować dobre stosunki z siostrą.
Moja Droga Harriet!
Uważam, że nie powinnyśmy się kłócić. Zapomnę o wszystkich próbach
powstrzymania mnie przed powrotem do domu. Pan Freese użyczy mi
powozu, więc wyślę służącego, żeby przywiózł tu Prudence i moje
ubrania. Załączam dwa funty dla pani Maws i dla służących, które się
mną opiekowały.
Twoja kochająca siostra,
C. Hampden
Triumf pani Timms nad panią Wagstaff nie trwał długo.
Następnego dnia po wsi rozeszła się wiadomość, że panna
Cassandra wróciła.
Ruth usłyszała tę nowinę od Dorothy i twarz jej się rozjaśniła.
Dziewczyna szybko podbiegła do okna. Rzeczywiście. Z konina
Belvedere Tower unosił się dym.
- Ostatnią noc spędziła na plebanii - dodała Dorothy. Minę miała
stroskaną. Prudence nie przyjechała ze swoją panią. Dorothy była
na nią zła, ale widząc skruchę Prue, szybko jej wybaczyła. Miała
nadzieję, że dziewczyna nie zraziła się do tej okolicy.
Ruth pierwsza zbiegła na śniadanie i nie mogła się doczekać, kiedy
dołączą do niej ojciec i brat.
- Panna Hampden wróciła? - powtórzył Daniel zaskoczony, że ta
244
wiadomość sprawiła mu taką przyjemność. Musi jej złożyć wizytę
kurtuazyjną.
- Lubię ją - stwierdził Tom. Może nie była tak ładna, jak panna
Parslow, ale przynajmniej nie starała się wyciągnąć z niego
sekretów.
Zaraz po śniadaniu Ruth chwyciła szkolną torbę i pobiegła na
plebanię. Cassandra siedziała w salonie z pastorową. Ruth rzuciła
torbę na podłogę i wylewnie uściskała przyjaciółkę.
- Naprawdę pani wróciła?
- Wróciłam. - Cassandra przyjrzała się dziewczynie. - Chyba
urosłaś. Mam nadzieję, że twój ojciec i brat czują się dobrze.
- Tak, dziękuję. - Wybiła dziesiąta, Więc nie miały czasu na dalszą
rozmowę.
O jedenastej Cassandra podziękowała pani Freese za gościnę i
wyruszyła do Belvedere Tower. Kiedy dotarła do celu, ze
zdziwieniem zobaczyła dym unoszący się z komina i krzątającą się
w kuchni panią Wagstaff.
- Wiedziałam, że pani przyjedzie - oznajmiła gospodyni po
serdecznych powitaniach.
- Skąd? Sama przecież o tym nie wiedziałam.
- Pani Chickno mi powiedziała.
- Przyjechali Cyganie?
- Tak. Rozbili obóz na polu pana Darke’a.
- A więc pan Darke zmienił zdanie. - Uśmiechnęła się z satysfakcją.
- Mam nadzieję, że Jasper jest już mężem Mikailii. - Prudence miała
wkrótce wrócić, a Cassandra nie chciała żadnych kłopotów.
- Tak. Ta Mikailia to wspaniała dziewczyna. A jak pięknie tańczy! -
zachwycała się pani Wagstaff, obierając marchewkę. - Mam
nadzieję, że nie będzie pani mieszkać tu sama. To nie byłoby
rozsądne.
- Ma pani rację. Prudence musi spać w wieży. Zatrudnię jeszcze
jedną dziewczynę, żeby miała towarzystwo.
- Nie chcę nic narzucać, ale moja siostrzenica. Mary Ann, szuka
245
pracy. To dobra dziewczyna, a u nich w domu się nie przelewa.
- Dobrze, zatrudnię ją.
- Powiem siostrze. - Pani Wagstaff była uszczęśliwiona.
Cassandra poszła na górę do salonu. Wolno Otworzyła drzwi,
jakby się bała, że na podłodze nadal leży pogrzebacz, którym
uderzyła Claude’a. Jednak pokój był jasny i wesoły. Na kominku
płonął ogień, a na stole stał wazon z żonkilami.
Spojrzała na malowidło na ścianie. Spoglądała z niego groźnie
łasica o rysach Daniela. Muszę to zmienić, pomyślała Cassandra.
Trzeba było też dokończyć scenę portową z opowieści o Arcycie i
Palamonie.
Zdjęła z wieszaka fartuch, odsunęła meble od ściany, przyniosła
drabinę i zabrała się do pracy. Nie słyszała ani pukania do drzwi,
ani kroków na schodach. Zauważyła Daniela dopiero wtedy, gdy
stanął w progu.
- Pan Darke! - zawołała z niekłamaną radością, zdejmując fartuch.
- Jak miło pana widzieć.
Uścisnęli sobie dłonie i przez chwilę stali, uśmiechając się do
siebie.
- Kiedy zobaczyłem panią pierwszy raz, też pani malowała -
przypomniał sobie Daniel. - Wydała mi się pani wtedy bardzo
nieprzyjazna.
- To z powodu brwi - stwierdziła. - Przez nie czasami wyglądam
groźnie.
- Nawet nie chciała pani podać mi ręki.
- Pewnie byłam pobrudzona farbą. Pan też zachowywał się raczej
wrogo. Próbował mnie pan stąd wyrzucić.
- To prawda, ale teraz zmieniłem zdanie. Cieszę się, że pani tu
mieszka.
Cassandra nagle uświadomiła sobie, że go lubi, i to bardzo.
- Jestem szczęśliwa, że wróciłam. U siostry sytuacja zaczynała się
robić zbyt trudna. - Daniel spojrzał na nią pytająco, więc wszystko
mu opowiedziała.
246
Tak im się dobrze rozmawiało, że nie zauważyli upływu czasu. Co
za dzielna dziewczyna, myślał Daniel, wracając do Juniper Park.
Dała sobie radę dzięki własnej inteligencji i mocnym nerwom.
Cieszył się, że wróciła.
Tego popołudnia przyjechała Prudence z bagażami. Dwa dni
później do pracy zgłosiła się Mary Ann. Jacob również na nowo
zajął się ogrodem.
Agnes nie była w najszczęśliwszym położeniu. W tym roku miała
skończyć dwadzieścia cztery lata, a więc w przyszłym sezonie
będzie już starą panną. Za dwa tygodnie rodzina planowała wyjazd
do Londynu. Dlaczego ten Darke się ociąga? Po wsi zaczynały
krążyć plotki.
Postanowiła wykonać stanowczy ruch.
Wybrała się z wizytą do wsi, do pani Hill, ponieważ wiedziała, że
Daniel również tam będzie, żeby sprawdzić, czy remont domu
Hillów przebiega prawidłowo. Przez jakiś czas znudzonym głosem
czytała pani Hill Biblię, ale kiedy tylko usłyszała głos Daniela,
wybiegła na zewnątrz.
- Dzień dobry, panie Darke - powitała go, udając zaskoczenie.
- Witam, panno Parslow. - Jak zwykle zachwyciła go jej uroda, ale
tym razem przypomniał sobie, co mówił Tom. „Ciągle mnie o coś
wypytywała”.
Zaproponował, że odprowadzi ją do domu, co Agnes z góry
przewidziała. Po drodze rozmawiali o chorobie pani Hill i o
koniecznych naprawach domów w wiosce.
- Wkrótce wyjeżdżamy do Bath - oznajmiła nagle Agnes. - Jeśli pan
sobie życzy, poproszę moją przyjaciółkę, której dawna
guwernantka prowadzi bardzo ekskluzywną szkołę dla panien w
Bath, żeby przysłała mi broszurę. Wiem, że chciałby pan wybrać
najlepszą szkołę dla córki, jednak w jej sytuacji... - Westchnęła. -
Niektóre szkoły nie przyjmą jej do siebie, ale jestem gotowa napisać
list polecający.
247
- Ruth dobrze czuje się w domu - odrzekł Daniel. Agnes zerknęła
na niego z ukosa. Miał zatroskaną minę. Bardzo dobrze.
- Ależ panie Darke, chyba pan nie rozumie... Pani Freese przyjęła
Ruth na lekcje, nie znając całej prawdy. Gdyby się dowiedziała... -
Umilkła znacząco.
- Domyślam się, że mówi pani o nieślubnym pochodzeniu mojej
córki. Tom zrobił bardzo źle, mówiąc pani o tym. Ale w jaki sposób
pastorowa miałaby się o tym dowiedzieć? - Daniel zauważył, że
Agnes uważa za kompromitujące pochodzenie Ruth, natomiast nic
nie mówi o Tomie.
- Takie wiadomości szybko się rozchodzą. Na prowincji trudno
zachować coś w tajemnicy. Panna Hampden bardzo lubi Ruth.
Gdyby to do niej dotarło... Wydaje mi się, że powinien pan wysłać
córkę do szkoły.
- Szantażuje mnie pani?
- Cóż to za pomysł! - Agnes szeroko otworzyła niebieskie oczy. -
Mówię to tylko dla pana dobra, zapewniam. Bardzo pana
podziwiam za to, co pan w życiu osiągnął. Z nizin wspiął się pan na
szczyt. Nadal jednak nie jest pan uważany za dżentelmena. Pana,
nazwijmy to, okres próbny wciąż jeszcze trwa.
- Rozumiem. - Daniel zacisnął usta. - Jaka jest cena za pani
milczenie?
- Ależ nie kłóćmy się - odrzekła miękko. - Mogę być pana dobrą
przyjaciółką, jednakże...
- Chce pani, żebym złożył oficjalną wizytę pani ojcu i poprosił o
pani rękę, tak?
- Być może. - Spojrzała na niego kokieteryjnie. - Dobra żona potrafi
dbać o reputację męża.
Dotarli do Mattick Hall. Agnes położyła mu rękę na ramieniu.
- Proszę to przemyśleć - rzekła. - Mogę panu wiele zaoferować. To
może być bardzo korzystna wymiana. - Uśmiechnęła się i odeszła.
Cassandra przez cały ranek rozmawiała z panią Chickno. Stara
248
Cyganka przedstawiła jej Mikailię. Wystarczyło spojrzeć na
płonące, czarne oczy dziewczyny, żeby mieć pewność, że poradzi
sobie ze wszystkimi wielbicielkami Jaspera.
- Oczekuje dziecka - zdradziła Cassandrze pani Chickno, kiedy
Mikailia odeszła. - To będzie chłopak.
- Skąd pani wiedziała, że wracam? - zaciekawiła się Cassandra.
Cyganka uśmiechnęła się.
- Po prostu to zobaczyłam. Wszystko się zmienia - dodała. -
Będziesz miała jeszcze nowe szansę, nowe wybory.
Cassandra skrzywiła się lekko. Chyba nie w Little Hampden.
Oczyma duszy zobaczyła upływające lata i siebie w Belvedere
Tower, coraz starszą, coraz bardziej znudzoną. Wszystkie jej
dotychczasowe wybory kończyły się źle.
- Zaczekaj spokojnie - powiedziała Cyganka.
Wracając do domu, Cassandra zobaczyła Daniela. Szedł wolno,
jakby coś go trapiło. Zrozumiał, że po raz drugi dał się nabrać na
ładną buzię. Agnes była zainteresowana tylko jego pieniędzmi.
Miała w nosie to, że jeśli zdradzi jego tajemnicę, zaszkodzi Rum i
Tomowi. Nie okazała ani krzty zrozumienia dla ich sytuacji.
Nawet gdyby spełnił jej żądanie, z pewnością nie byłoby ono
ostatnie.
Zauważył Cassandrę w ostatniej chwili. Otrząsnął się z zamyślenia
i przystanął.
- Idę obejrzeć młode sadzonki - powiedział. - Zechce mi pani
towarzyszyć?
- Z przyjemnością.
Dotarli na skraj młodego lasu i usiedli obok siebie na pniu
zwalonego drzewa.
- Czy coś się stało? - zapytała Cassandra, widząc, że cały czas jest
zamyślony i milczący.
- Panna Parslow mnie szantażuje - wyznał w końcu.
- Szantażuje?! - Nie wierzyła własnym uszom.
249
- Chodzi o nieślubne pochodzenie moich dzieci. Grozi, że
wszystkim o tym powie. A przecież dzieci... - Nie mógł mówić
dalej.
Cassandra widziała ból na jego twarzy. To okropne, pomyślała.
Rzeczywiście trudna sytuacja. Pastorowa może dojść do wniosku,
że Ruth nie powinna pobierać lekcji razem z jej córką.
- A wie pani, jaka jest cena za jej milczenie? - zapytał Daniel. -
Małżeństwo! I odesłanie Ruth do szkoły z internatem.
Dobry Boże, co za tupet, pomyślała Cassandra.
- To moja wina - ciągnął. - Cóż, chciałem je tylko chronić. Ludzie
potrafią być okrutni, a one już przywykły do życia tutaj. Jeśli teraz
wszystkim o tym opowiem... ludzie pomyślą, że haniebnie ich
oszukałem.
Cassandra położyła mu rękę na ramieniu.
- Proszę się tak nie zadręczać. Niech pan powie pastorowi. Musi
pan to zrobić, ponieważ Ruth chodzi tam na lekcje. Pastor przekaże
wiadomość żonie, ja też z nią porozmawiam. - Urwała i spojrzała
mu w oczy. - Przykro mi, że panna Parslow tak pana zraniła.
- Zagroziła, że pani również powie - odrzekł Daniel, trochę
pogodniejszym tonem.
- Niech mówi, proszę bardzo. - Cassandra roześmiała się. Daniel
zastanawiał się, jak to możliwe, że doprowadził do takiej okropnej
sytuacji. W jego interesach wszystko było proste i jasne.
Rozmawiając z Briggsem czy Nathanem Levy, - nigdy nic nie
zatajał, niczego nie udawał.
Tak samo jak w rozmowach z panną Hampden. Spojrzał na
Cassandrę, jakby widział ją po raz pierwszy. Ich oczy się spotkały.
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia. Daniel wziął ją w ramiona i
pocałował. Krzyknęła cicho, ale tak mocno ją obejmował, że nie
mogła nic zrobić. Zapadła długa cisza. Daniel poczuł, że wszystko
zaczyna mu się układać w jasną i logiczną całość. Oczyma duszy
ujrzał obrazy z przeszłości: rodzice stojący przed domem, ojciec
obejmujący ramieniem matkę, oboje uśmiechnięci. Usłyszał słowa
250
ojca: „Tak, synu, właśnie tak powinno być”.
Podniósł głowę i zobaczył zdziwioną minę Cassandry. Dotarło do
niego, co zrobił.
- Bardzo... bardzo przepraszam - wyjąkał. - Nie chciałem.
- Nie chciał pan! - krzyknęła oburzona, przyciągnęła go do siebie i
pocałowała.
Całowali się długo, a Daniel uśmiechał się przy tym mimo woli.
Kiedy wreszcie się rozłączyli, dotknął jej policzka i wyszeptał.
- Teraz było o wiele lepiej.
Cassandra zaczerwieniła się.
- Nie powinnam była tego robić - wyszeptała. Co też strzeliło jej do
głowy?
- Ja też nie powinienem, więc jesteśmy kwita - odrzekł. Czuł się
niebywale szczęśliwy. Jak mógł wcześniej nie zauważyć, ile ta
kobieta dla niego znaczy? Chyba był ślepy.
- Kiedy możemy się pobrać?
- Pobrać? Ale... - Nie wiedziała, co powiedzieć. - Panie Darke...
- Danielu - poprawił ją.
- Powiedziałeś mi kiedyś, że chcesz się dobrze ożenić. Wiem, że
jeśli chodzi o pochodzenie i posag, to jestem odpowiednią partią,
ale... nie chciałabym jeszcze raz... - Bezradnie rozłożyła ręce.
Przecież Claude ożenił się z nią właśnie dlatego, że była
odpowiednią partią.
- Kocham cię - powiedział Daniel.
- Jak mam ci wierzyć? - Głos jej drżał. - Jeszcze dziś rano kochałeś
Agnes!
- Ależ skąd. To było jak gorączka. Na szczęście już przeszło. Jak
mógłbym kochać kogoś, kto grozi moim dzieciom? - Wziął ją za
ręce. - Ja nie jestem de Tessy. Byłem ślepy i głupi, ale naprawdę cię
kocham. Chcę się ożenić z tobą, a nie z twoim pochodzeniem. -
Spojrzał na jej stroskaną twarz. - Na razie zostawmy ten temat.
Najpierw muszę porozmawiać z panem Freese i uporządkować
swoje sprawy.
251
Musi wyznać prawdę pastorowi i mieć nadzieję, że państwo
Freese nie zatrzasną Ruth drzwi przed nosem. Musi też
porozmawiać z sędzią. To pewnie wystarczy, żeby unieszkodliwić
Agnes. Od początku powinien grać w otwarte karty. Nie tylko nie
udało mu się ochronić dzieci, ale w dodatku naraził je na jeszcze
większe kłopoty.
- Chodźmy - powiedział, wstając. - Czas wracać. Mówiłem
poważnie. Zobaczymy się jutro.
Agnes wróciła do Mattick Hall zadowolona z siebie. Wygrała.
Teraz wystarczy zaczekać, aż pan Darke przyjdzie porozmawiać z
ojcem. Była pewna, że to zrobi, ale mimo to ogarnęło ją
zdenerwowanie. Lunch zjadła bez apetytu i nie reagowała na
zaczepki brata.
Daniel zjawił się dopiero po czwartej i ku jej irytacji miał na sobie
ten sam strój co rano. Przecież idąc z tak ważną wizytą, należało się
przebrać. Usłyszała, jak lokaj otwiera drzwi, potem dobiegł cichy
głos Daniela. Po chwili otworzyły się i zamknęły drzwi do gabinetu
ojca. Agnes nie zastanawiała się długo. Pobiegła do swojego pokoju
i wezwała Hannę.
Daniel odbył właśnie trudną, ponadgodzinną rozmowę z
pastorem. Otwarcie wyznał prawdę i przeprosił za jej zatajenie. Pan
Freese wyraził dezaprobatę dla jego postępku.
- Z wielką niechęcią powtórzę żonie tę niesmaczną opowieść. Jeśli
ona zadecyduje, że Ruth nie jest odpowiednim towarzystwem dla
naszych córek, zaakceptuję jej decyzję.
- Rozumiem i jeszcze raz bardzo przepraszam. Wina spoczywa
wyłącznie na mnie. Moja biedna Ruth jest niewinna. Ta szczera
skrucha wywarła na panu Freese dobre wrażenie.
- Rozumiem pokusę zatajenia tej sprawy - rzekł łagodniej. - Co
więcej, zamiary panny Parslow są absolutnie nie do
zaakceptowania. Wyznam, że nigdy nie miałem o niej dobrego
zdania.
252
Daniel wyszedł z plebanii, nie mając pewności, jak pani Freese
przyjmie tę wiadomość. Poszedł prosto do Mattick Hall. Nie
wiedział jeszcze, co powie sędziemu. Sprawa była bardzo delikatna
i nie mógł jasno opisać roli, jaką w tym wszystkim odegrała Agnes.
Z początku pan Parslow myślał, że gość przyszedł prosić o rękę
jego córki. Przywitał się z nim serdecznie.
- Chyba wiem, po co pan tu przychodzi... - zaczął jowialnie.
- Nie sądzę - przerwał mu Daniel. Przestraszył się, że pan Parslow,
nieproszony, odda mu rękę córki. - Przyszedłem coś panu
powiedzieć. Coś, co dotychczas ukrywałem, ale pewne zdarzenia
sprawiły, że stało się to dłużej niemożliwe.
Pan Parslow oniemiał. Czyżby gość chciał mu wyznać, że
zbankrutował? Jeśli tak, to Agnes może się pożegnać z nadziejami.
Może dlatego tak mało dziś zjadła na lunch?
- Proszę mówić - odezwał się w końcu. Daniel przełknął ślinę.
- Pozwoliłem, by wszyscy sądzili, że jestem wdowcem. A nie
jestem. Nigdy nie byłem żonaty, a moje dzieci pochodzą z
nieprawego łoża.
To wszystko? Pan Parslow był trochę zaskoczony. Mimo to
sprawa była poważna. Trudno cieszyć się z zięcia obciążonego
nieślubnym potomstwem i otwarcie się do tego przyznającego.
Agnes też się nie ucieszy.
Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl.
- A co sprawiło, że postanowił pan wyjawić prawdę?
- Na to pytanie nie mogę odpowiedzieć - odparł stanowczo Daniel.
- Przyczyniła się do tego Agnes, prawda? - natychmiast odgadł
Parslow. Na pewno próbowała go szantażować, ale jej się nie udało,
pomyślał i spojrzał na Daniela ze współczuciem. Lepiej mu będzie
bez mojej córki, przyznał. Zresztą sam już to wie.
- Dobrze pan zrobił, że mi pan powiedział - oznajmił głośno. -
Będę z panem szczery. Wiem, że jest pan zainteresowany moją
córką i bardzo mi przykro, ale wasze małżeństwo nie wchodzi w
rachubę.
253
Daniel odczuł taką ulgę, że omal się głośno nie roześmiał.
- Rozumiem - wydusił tylko.
- Świetnie. - Najtrudniejszą część rozmowy mieli już za sobą, więc
pan Parslow stał się bardziej wylewny. - A tak między nami
mówiąc, cóż znaczy jeden bękart czy dwoje? Ja sam mam nieślubne
dziecko. Powinien pan zostawić je w Yorkshire i nikt by się nie
czepiał.
- Nie mogłem tego zrobić. Ich matka zmarła, więc mają tylko mnie.
- Ale przez nie stracił pan moją córkę. I bardzo dobrze, stwierdził
w duchu Daniel.
Cassandra całe popołudnie krążyła niespokojnie po salonie.
Dręczyły ją wspomnienia. Claude z początku wydawał jej się taki
przystojny, uroczy i troskliwy, a potem wyszła na jaw jego podłość
i fałsz.
A Daniel? Czy mogła wierzyć w jego miłość? I dlaczego tak
zareagowała na jego pocałunek?
W końcu niepokój ustąpił. Daniel to nie Claude. Był dobrym
człowiekiem. Popełniał błędy, ale potrafił się do nich przyznać i je
naprawić. Chciał się z nią ożenić. Czy to będzie dobry związek? To
możliwe.
Prudence przyniosła jej list od pani Freese. Pastorowa prosiła ją,
by jak najszybciej do niej przyszła. Cassandra ubrała się i
natychmiast wybiegła.
Pani Freese siedziała w salonie. Była bardzo wzburzona.
- Moja droga Cassandro! - zawołała. - Jak to dobrze, że przyszłaś.
Mam straszną wiadomość! Pan Freese właśnie mi powiedział, że
pan Darke nigdy nie był żonaty. Jego dzieci są nieślubne. Ruth nie
może dłużej pobierać lekcji razem z Rachel. Jestem taka
zdenerwowana.
Cassandra usiadła obok niej i poklepała ją po dłoni.
- Tak, pan Darke popełnił błąd, nie mówiąc nam o tym otwarcie,
ale starał się chronić dzieci.
254
- Ależ nic nie rozumiesz! Jak mogę pozwolić, żeby Rum uczyła się
razem z Rachel?
- Przecież nieślubne pochodzenie nie jest zaraźliwe. Niedawno mi
mówiłaś, że towarzystwo Ruth bardzo dobrze wpływa na twoją
córkę.
Pani Freese wydmuchała nos i chwilę siedziała w milczeniu,
rozważając słowa Cassandry.
- Czy ty już wcześniej o tym wiedziałaś?
- Ruth powiedziała mi na krótko przed moim wyjazdem. Bardzo ją
zdenerwowały dociekliwe pytania Agnes i chciała się komuś
zwierzyć.
- Powinnaś mi była o tym powiedzieć.
- Przecież Ruth powierzyła mi swoją tajemnicę. Nie mogłam jej
zdradzić. Ona nic nie zawiniła.
- Uważasz więc, że nie powinnam reagować?
- Jeśli pozwolisz Ruth nadal przychodzić tu na lekcje, to też będzie
reakcja - zauważyła Cassandra. - Wydaje mi się też, że powinnaś
ostro powiedzieć panu Darke, co myślisz o jego postępowaniu.
- Zastanowię się nad tym - obiecała pastorowa. - W tym, co
powiedziałaś, jest wiele racji.
Po odejściu gościa pan Parslow zastanawiał się, co powiedzieć
żonie i córce. Uznał, że należy powiedzieć im prawdę. Trochę się
bał reakcji Agnes. Od dzieciństwa tyranizowała całą rodzinę, jeśli
coś nie szło po jej myśli, dlatego wszyscy jej ustępowali.
Wezwał żonę i córkę do gabinetu.
- Siadajcie - polecił, kiedy weszły. Zauważył, że Agnes jest
starannie uczesana i przebrana w elegancką suknię. Szkoda. Tyle
zachodu na nic. Tym razem się przeliczyła.
Agnes rozejrzała się gorączkowo, ale poza ojcem nikogo w
gabinecie nie było. Zbladła i zacisnęła wargi.
- Odwiedził mnie przed chwilą pan Darke, w bardzo niemiłej
sprawie. - Spojrzał na córkę. - Powiadomił mnie, że nigdy nie był
255
żonaty, a co za tym idzie, jego dzieci pochodzą z nieprawego łoża.
Domyśliłem się, że ktoś go szantażuje. Choć nie powiedział mi, kto
to jest, to i tak możemy zgadnąć.
Co za drań, pomyślała Agnes. Jak on śmiał? Wściekłość
wykrzywiła jej rysy.
- To wstrząsające - wydusiła pani Parslow, z przerażeniem
spoglądając to na męża, to na córkę.
- Owszem, wstrząsające - potwierdził sędzia. - Powiedziałem mu,
żeby wybił sobie z głowy małżeństwo z naszą córką. Zgodził się ze
mną.
- Co zrobiłeś?! - wrzasnęła Agnes. Przestała nad sobą panować.
Chwyciła stojący na biurku kałamarz i rzuciła nim w okno. Szyba
się roztrzaskała i odłamki szkła posypały się na wszystkie strony.
Atrament poplamił dywan. Wyglądało to jak rozlana czarna krew.
Agnes chwyciła szklany przycisk do papieru.
- Wystarczy! - krzyknął pan Parslow. Skoczył na równe nogi i
wykręcił jej rękę, aż wypuściła przycisk na podłogę. Potem
bezceremonialnie trzepnął ją w ucho.
Agnes krzyknęła piskliwie. Po chwili, w ataku histerii, padła na
dywan i z bezsilnej wściekłości zaczęła bić pięściami w podłogę.
Hałas sprowadził do gabinetu lokaja. Zza jego pleców wyglądały
dwie zaciekawione służące.
- Przynieś laudanum - zwięźle polecił sędzia, a gdy spojrzał na
pobladłą żonę, dodał: - I trochę brandy.
Zanim lokaj wrócił, krzyki Agnes ucichły. Pan Parslow wziął od
niego laudanum i odprawił go skinieniem głowy. Wlał córce
miksturę do gardła, potem pociągnął ją do góry i pchnął na fotel.
Sobie i żonie nalał brandy. Pani Parslow wypiła, trzymając
szklaneczkę drżącą ręką.
- Załatwmy tę sprawę do końca - powiedział sędzia. -
Przyspieszymy nasz wyjazd do Londynu. Wyjedziemy pojutrze. Po
powrocie będziemy traktować pana Darke’a i jego dzieci tak samo
jak dotychczas. A Agnes nauczy się dobrych manier.
256
Agnes patrzyła na ojca z wściekłością. Przysięgła sobie, że w tym
sezonie znajdzie męża. I nigdy nie wróci tutaj, gdzie tak ją
upokorzono.
Po wyjściu z Mattick Hall Daniel wstąpił do domu wikariusza i
również wyznał mu prawdę. Wikariusz wykazał więcej
zrozumienia niż pan Freese, ponieważ to on częściej spotykał się z
wiernymi i dobrze znał ludzkie słabości.
Daniel nie spodziewał się, że te trudne rozmowy przebiegną tak
gładko. Pozostawało mu tylko zaczekać, jak zareaguje pani Freese.
Najważniejsze jednak, że uwolnił się od panny Parslow. Teraz
może sobie mówić, co chce.
Tej nocy spał dobrze. Ranek wstał piękny i słoneczny. W poczcie
nie znalazł listu z plebanii, odwołującego lekcje Ruth, więc dzieci
jak co dzień wyszły do swoich zajęć. Kiedy tylko się oddaliły.
Daniel poszedł do Belvedere Tower.
Cassandra miała za sobą niespokojną noc, pełną rozmyślań i
wątpliwości. Choć rozum mówił jej, że Daniel to nie Claude, dawne
lęki wróciły. Następnego ranka spróbowała malować, ale szybko
dała za wygraną. Nie mogła się skupić i wciąż myślała o Danielu.
Może przyśle jej list z oświadczeniem, że jego wyznanie to był
chwilowy kaprys, i poprosi, żeby mu wybaczyła i o wszystkim
zapomniała? Czy naprawdę go kocha?
Kiedy Daniel się zjawił, Cassandra była kłębkiem nerwów. Słysząc
jego kroki na schodach, wzięła głęboki oddech i zebrała wszystkie
siły.
- Mam coś dla ciebie - oznajmił bez żadnych wstępów. Sięgnął do
kieszeni i wyjął z niej jakiś przedmiot.
- O! Mój tygrys! - zawołała uszczęśliwiona. Całe jej
zdenerwowanie gdzieś zniknęło. - Gdzie go znalazłeś?
- Wyskoczył z szuflady biurka.
Roześmiała się radośnie. Wzięła zabawkę, przyjrzała jej się i
postawiła na kominku, obok innych.
257
- Dziękuję. Tak się cieszę, że do mnie wrócił. Usiądziesz? Zaraz
zadzwonię, żeby nam przyniesiono kawę... - Umilkła. Daniel
podszedł do niej i wziął ją za rękę.
- Cassandro, chcesz mnie?
Choć rano obiecała sobie, że będzie rozważna i powściągliwa, ku
swojemu własnemu zaskoczeniu bez namysłu odrzekła:
- Tak, Danielu.
Twarz mu się rozjaśniła. Kiedy Cassandra to zobaczyła, od razu
zrozumiała, że jego uczucie jest prawdziwe. Jakiś czas zajęły im
wyjaśnienia, zapewnienia i pocałunki, ale Cassandra już się nie
wahała. Wiedziała, że jest kochana. Czuła to i była szczęśliwa.
- Kiedy możemy się pobrać? - zapytał w końcu Daniel. - Nie
chcesz chyba odkładać ślubu ze względu na tego okropnego de
Tessy?
- Oczywiście, że nie ze względu na niego - odparła smutno. Nie
minął jeszcze rok od śmierci synka. Czuła, że musi poczekać na
pierwszą rocznicę.
- Rozumiem. - Daniel otoczył ją ramionami.
- Maurice zmarł dziewiętnastego września. Po tej dacie weźmiemy
ślub, kiedy tylko zechcesz.
- Dobrze. - Pocałował ją w czubek głowy. - Będę miał czas, żeby
unowocześnić przewody kominowe i zamontować nowy piec w
Juniper Place. Kiedy się wprowadzisz, wszystko będzie gotowe. -
Pomyślał sobie, że koniec września często bywa piękny. W sam raz
na miesiąc miodowy.
Cassandra podniosła na niego wzrok.
- Kocham cię - powiedziała.
- Właśnie to chciałem usłyszeć. - Ponad jej głową spojrzał na
krajobraz za oknem. Słońce świeciło jasno. - Chodźmy na spacer.
Chcę ci pokazać, jakie prace już zostały zrobione na polach.
Cassandra włożyła płaszcz i kapelusz, a potem razem wyruszyli
we wspólną przyszłość.
258