Egoista w krainie dzikich
fot. autor nieznany, Wikimedia Commons
Na wyspie nie ma dewiantów, seks jest czymś absolutnie naturalnym. Nie ma też antykoncepcji, bo według miejscowych dzieci to duchy przodków wnikające w ciała kobiet, a mąż nie odgrywa żadnej roli w poczęciu. Seks jest radością, choć pozycja misjonarska, przywieziona na wyspy przez kupców, budzi wśród kobiet pogardę.
O takich sprawach pisał Bronisław Malinowski. Kiedyś już sam tytuł "Życie seksualne dzikich" budził wypieki na twarzy. Lektura była trochę trudniejsza, w końcu autor był antropologiem.
Jego przyjaźń z Witkacym, o dość dwuznacznym charakterze, ich egzotyczne podróże i wspólne, emocjonalne huśtawki nadawały jednak życiu Malinowskiego niezwykłego kolorytu. Ale wielki naukowiec miał także drugą, szokującą, twarz. Twarz, którą świat poznał dopiero 25 lat po jego śmierci.
Chorowity Bronek
Bronisław Malinowski urodził się 7 kwietnia 1884 roku w Krakowie. Od wczesnego dzieciństwa był bardzo chorowity. Lekarze zalecili mu pobyt na wsi, co miało zapobiec napadom konwulsji i rozdrażnieniu jakim ulegał w Krakowie. Słabe zdrowie i choroba oczu sprawiły, że przez długie lata pozostawał pod opieką matki. Wyjeżdżał z nią często w okolice Rabki.
Jako, że góry służyły wyraźnie jego zdrowiu rodzice podjęli decyzję o budowie domu. Wybór padł na Zakopane, które nie dość, że pięknie położone, uchodziło jeszcze za ośrodek kultury i było ówczesną stolicą artystyczną Polski.
W Zakopanem chłopiec spędzał kilka miesięcy każdego roku. Choć był synem profesora uniwersytetu, chętnie odwiedzał proste, góralskie chałupy poznając zwyczaje i gwarę zakopiańskich górali. Prawdopodobnie właśnie wśród nich, słuchając ich śpiewów, opowiadań i legend zrodziło się w małym Broniu zainteresowanie innymi kulturami. Górale fascynowali go, szybko poznawał ich język. Ciekawiło go dosłownie wszystko.
"Chłopiec mój ma wielkie zdolności i chciałbym go wykierować na człowieka" - pisał o nim ojciec w liście do przyjaciela.
Nie od razu jednak stało się jasne, że poświęci się antropologii. Po ukończeniu gimnazjum rozpoczął studia na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. W 1908 roku obronił tam pracę doktorską. Cały czas bywał w Zakopanem, do którego zjeżdżała cała ówczesna bohema.
Tam poznał Stanisława Ignacego Witkiewicza, z którym połączyła go fascynacja i dziwna, rozedrgana przyjaźń. Znajomość ta nie była jednak wolna od rywalizacji oraz eksperymentów erotyczno-psychologicznych, jakże modnych w tamtym okresie. Malinowski pojawia się pod postacią księcia Edgara Nevermore w debiutanckiej powieści Witkiewicza, "622 upadki Bunga, czyli Demoniczna kobieta".
zegarem do dzikich
W 1910 roku Malinowski rozpoczął studia podyplomowe w Londyńskiej Szkole Ekonomii na Uniwersytecie Londyńskim. Wtedy poznał badaczy kultur ludów prymitywnych, którzy "pracowali" za biurkiem, bez kontaktu z obiektami swoich badań, opierając się jedynie na relacjach urzędników i na przywiezionych przez nich przedmiotach. Doszedł do wniosku, że jedynym sposobem na prawdziwe badania antropologiczne jest osobisty udział w ekspedycji naukowej.
Akademiccy opiekunowie wsparli go i rozpoczęli starania o środki na jego badania terenowe. Przemysłowiec i filantrop, Robert Mond, który sam interesował się etnologią, obiecał kwotę 250 funtów. Kolejne 200 funtów stanowiło stypendium im. Constance Hutchison. Uzyskana suma 450 funtów szterlingów powinna wystarczyć na dwa lata pracy. Wyprawa naukowa do Australii i Oceanii stała się faktem.
Do swojej pierwszej ekspedycji Malinowski przygotował się znakomicie. Wśród dziesiątków skrzyń ekwipunku nie zabrakło nawet tak niezwykłych, acz przydatnych rzeczy jak dywan, tropikalny zegar ścienny, brezentowa wanna i umywalka, czy parasol od słońca z zieloną podszewką. Do tego dochodził najwyższej klasy namiot, który kosztował aż sześć gwinei.
Nie mniej wyszukaną częścią ekwipunku były zapasy puszkowanej żywności zawierające mięso krabów, ikrę z dorsza, sardynki, potrawkę z zająca, ostrygi czy słoiki z francuską musztarda.
Całość uzupełniał zapas lekarstw i środków medycznych: było w nim prawie pięć tysięcy tabletek - chininy, fenacetyny, aspiryny, proszku Dovera, kory szakłaku amerykańskiego, środka przeczyszczającego, bromu, żelaza i arszeniku.
Nie wypadało też, aby badacz był źle odziany. Malinowski udał się więc do znanego krawca na Chancery Lane, gdzie zamówił na miarę dwie marynarki typu Norfolk, bryczesy, i dodatkową parę spodni i szortów. Kupił też bawełniany, impregnowany płaszcz ze specjalnym kołnierzem i zydwestkę.
Do tego hełm korkowy pokryty materiałem impregnowanym lakierem olejnym, parę czerwonych, gumowych tenisówek, brezentowe getry, buty z zabezpieczeniem przeciw moskitom i tuzin par brązowych sznurowadeł.
Najsłynniejsze notesy epoki
Dla eleganckiego badacza najcenniejszym ekwipunkiem były jednak 24 wykonane na zamówienie stukartkowe notesy octavo z kremowego papieru bankowego i aparat fotograficzny Klimax, który zresztą - "w razie czego" - zapisał w testamencie Witkacemu, drugiemu członkowi wyprawy. Miał być jej rysownikiem i fotografem.
Jadwiga Janczewska, narzeczona Witkacego, popełniła niedawno samobójstwo. Jedynie - jak stwierdził naukowiec - długa podróż u boku przyjaciela ukoić mogła wyrzuty sumienia i rozpacz Stasia po stracie ukochanej.
W trakcie rejsu stan Witkacego jednak nie poprawił się. Nieustannie myślał o samobójstwie. Po wypłynięciu z Taranto, napisał testament i oficjalny list, w którym oświadczył, że Bronisław Malinowski nie przyczynił się do jego śmierci. Do Malinowskiego napisał: "(…) Przebacz, Broneczku, że cię opuszczę, ale nie wiesz, czym jest straszliwe cierpienie. Całuję Cię i żegnam. Nie gniewaj się na mnie. Ty jeden znasz całą okropność mojego cierpienia. Twój Staś".
Witkacy zrezygnował jednak z ponurego zamiaru i obydwaj dopłynęli szczęśliwie do brzegów Australii. Tam jednak ich drogi rozdzielił wybuch I wojny światowej. Witkacy, poddany rosyjski, mógł wrócić do Europy. Gorzej było z Malinowskim, obywatelem wrogiej Austrii. Australijskie władze dały mu wybór - internowanie albo zesłanie na Wyspy Trobrianda u brzegów Nowej Gwinei. Wybrał zesłanie.
Malinowski całymi tygodniami przebywał wśród tubylców. Obserwował ich codzienne życie, pracę oraz obrzędy religijne i rytuały. Uczył się tubylczego języka. Było to - jak mawiał - obowiązkiem antropologa. "Bez języka nie wnikniesz!" - powtarzał potem swoim studentom.
Malinowski mówił, że te same fakty można zinterpretować na wiele różnych sposobów, a zależy to od samego obserwatora, jego pozycji, zawodu czy przyjętych z góry osądów. Uważał, że badaniu towarzyszyć musi notowanie spostrzeżeń na bieżąco, pisanie dziennika i głęboka analiza prowadzonych obserwacji, bez jakichkolwiek założonych z góry koncepcji.
Ten nowatorski wówczas styl pracy, którego cechą było długotrwałe przebywanie w badanej społeczności, stał się w antropologii standardem i zyskał miano metody intensywnych badań terenowych.
Malinowski twierdził, że nie ma kultur lepszych i gorszych. Dla Brytyjczyków, którzy uważali swój kraj za centrum świata, było to bardzo nowatorskie twierdzenie. Dotąd pokutował pogląd o linearnym rozwoju kultury. Na jego początku widziano australijskich Aborygenów, a na szczytowym poziomie rozwoju mieszkańców największej metropolii świata - Londynu.
Szokujące dzienniki
Efektem dziesięciu lat prowadzonych przez Malinowskiego badań był cały szereg prac naukowych, wśród których znalazła się słynna, opublikowana w 1929 roku monografia "Życie seksualne dzikich w północno-zachodniej Melanezji". Od chwili wydania uważana była za jedną z najdonioślejszych prac w historii antropologii.
Zupełnie inny charakter natomiast miały prowadzone przez badacza dzienniki.
"Dzień za dniem, bez wyjątku, będę tu spisywał zdarzenia mego życia w historycznym porządku. Co dzień sprawozdanie z dnia poprzedniego: zwierciadło zdarzeń, moralna ocena, wyodrębnienie sprężyn życia, plan na dzień następny" - tych kilka zdań, zapisanych 10 listopada 1917 roku na Samarai, wyspie u wybrzeży Nowej Gwinei rozpoczęło ostatni dziennik antropologa.
Te osobiste zapiski okazały się niezwykle kontrowersyjnym dokumentem. Antropolog nazwał go "Dziennikiem w ścisłym znaczeniu tego słowa", i pod tym został opublikowany w 1967 roku, 25 lat po śmierci autora.
Gdy "Dziennik..." opuścił drukarnię, środowisko antropologiczne przeżyło szok. Lektura codziennych, drobiazgowych zapisków autora, jego problemów i stanów emocjonalnych pokazała zupełnie nieznany obraz badacza.
Świetnie wykształcony, mądry, tolerancyjny i ciekawy świata naukowiec okazał się nieprzyjemnym, aroganckim megalomanem, gardzącym badanymi przez siebie społecznościami. Ikona antropologii, autorytet, który całe swe życie poświęcił próbie zrozumienia innego człowieka okazał się znudzonym, skupionym wyłącznie na sobie i swoich potrzebach egoistą.
Świnia na muszce
Dzienniki ujawniły nieznaną dotąd prawdę - ludzie, których życie badał niewiele obchodzili Malinowskiego. Sam dla siebie był przedmiotem drobiazgowej obserwacji. W dziennikach zapisywał własne pragnienia, a czarni mieszkańcy wysp Melanezji byli wyłącznie narzędziem służącym do ich realizacji.
Wioskowe życie nużyło go. Wściekał się, gdy mieszkańcy wioski wysiadywali pod jego namiotem i wyłudzali tytoń. Żałował czasami, że nie może ich po prostu wychłostać.
W jednym z listów napisał: "Dzisiaj jestem wściekły do białości na Nigrów, Misje, Brytyjski System dogadzania czarnym etc. etc. (…). Oczywiście chciałoby się mieć w ręku rewolwer i wziąć świnię na muszkę (…) i móc posłać jednego albo wszystkich naraz do jakiegoś biura, gdzie dostaliby 10-20 lasek, ale nie tytoniu, a dobrego solidnego bambusa!".
Swój pobyt wśród nich uznawał za konieczny, ale równocześnie czuł, że traci tam czas. Widać to wyraźnie w zapiskach z ostatnich dni pobytu na Wyspach Trobrianda.
Na dwa dni przed opuszczeniem wyspy, 11 marca 1918 roku, pisze w ostatnim zeszycie "Dziennika": "Pakuję, o dwunastej wszystko skończone - nie mam sentymentalnych uczuć w stosunku do tej epoki - jestem kontent, że zostawiam Nigrów Oburaku za sobą i że nigdy już nie będę mieszkał w wiosce".
Stosunek Malinowskiego do ludzi, z których gościny korzystał, wydaje się rażąco obojętny. Podobnie było zresztą z najbliższą rodziną. Nie miał ciepłych relacji ani z własnymi córkami, ani z ojcem. Jedynie nadopiekuńcza matka wydawała się idealnym wzorem.
Może dlatego relacje Malinowskiego z kobietami miały dość skomplikowany charakter. Pociągały go badane przez niego "dzikie", z drugiej strony tego pociągu nie potrafił zaakceptować ani pokonać. Kiedy się ożenił, wybrał kobietę o bardzo silnej osobowości. Prawdopodobnie przypominała mu matkę.
Bez względu na to, jaką pokazał twarz w swoich pamiętnikach, pozostał jednak wybitnym naukowcem. Wydana w 1922 roku książka "Argonauci zachodniego Pacyfiku" przyniosła mu światowy rozgłos.
"Życie seksualne dzikich w północno-zachodniej Melanezji", które ukazało się siedem lat później, stało się nie tylko jedną z najgłośniejszych monografii w dziejach antropologii, ale również światowym bestsellerem.
Stosowane przez Malinowskiego metody poznawcze stały się obowiązującym w nauce do dziś standardem w pracy badawczej. Losy nauki chodzą niepoznanymi ścieżkami.