Lewandowski Konrad T Noteka 2015


Autor: Konrad T. Lewandowski

Tytul: Noteka 2015

Z "NF" 4/95

Motto:

Taki jest styl dworski tego kraju (...), bo gdy w dwa dni

po moim przybyciu miałem audiencję, zaraz mi kazano położyć

się, czołgać na brzuchu i zamiatać językiem posadzkę,

posuwając się do tronu królewskiego. (...) Gdy Król chce

jakiego pana lub dworzanina stracić sposobem honorowym i

łagodnym, każe posypać posadzkę jadowitym proszkiem

brunatnym, od którego ów niechybnie zwolna i bez hałasu musi

rozpęknąć się we dwadzieścia cztery godziny.

Jonathan Swift "Podróże Guliwera"

(tłumaczenie bezimienne z roku 1784,

uzupełnienia Jan Kott, "Iskry" 1953)

Dzień zaczął się i wcześnie, i ponuro jak w powieści

sensacyjnej. Z łóżka wyciągnął mnie dzwonek, a za progiem

stało trzech smutnych facetów.

Niezupełnie smutnych. Dwóch uśmiechnęło się na mój widok,

z czego jeden całkiem szeroko. Można było zrozumieć ten brak

urzędowej powagi. Nieogolona gęba, rozbiegane oczy oraz

zmierzwione kudły czyniły mnie zapewne podobnym do

skacowanego borsuka.

- Radosław Tomaszewski, stały współpracownik tygodnika

"Obleśne Nowinki"? - zapytał najsmutniejszy.

Spojrzałem spode łba.

- Tak, to ja.

Wyciągnęli legitymacje, bardzo dbając, bym nie pomyślał,

że to rewolwery.

- Ministerstwo Obrony Narodowej - oznajmili chórem.

- Wiecie co, panowie, to chyba naprawdę pomyłka...

- Możemy wejść?

Pytanie, rzecz jasna, było retoryczne. Kiedy już

wpakowali się do środka i zamknęli drzwi, ten najbardziej

wesoły oznajmił:

- Przychodzimy w sprawie pańskich artykułów dotyczących

naszego resortu...

- Ależ ja wszystko zmyśliłem! - nie byłem pewien, czy w

obecnej sytuacji jest to rozsądny argument, ale w sumie nie

miałem nic innego do powiedzenia.

- Wiemy o tym - odrzekł ten umiarkowanie wesoły. -

Właśnie dlatego tu przyszliśmy.

- Ojczyzna pana potrzebuje - dodał najsmutniejszy.

Zakręciło mi się w głowie.

A wszystko przez to, że trzy miesiące wcześniej w

"Obleśnych Nowinkach" zmienił się redaktor naczelny.

Istniało kilka reguł rządzących procesem następstwa zadów

na stołku naczelnego. Po pierwsze: kadencje krótkie

następowały zawsze po długich, na zasadzie kreska-kropka-

kreska-kropka, jak w alfabecie Morse'a. Po drugie: każdy

naczelny typu "kropka" zaczynał od gruntownej reformy pisma

celem jego większego urynkowienia. Mówiąc po ludzku:

uskuteczniał nowe, w swoim przekonaniu genialne pomysły na

czytanki dla półanalfabetów. Eksperymenty te owocowały

rychło spadkiem nakładu, w wyniku czego wydawca spławiał

nowatora i dawał na jego miejsce przytomniejszego człowieka,

który wkrótce doprowadzał nakład do poprzedniego poziomu.

Następowała kadencja typu "kreska". Jednak po jakimś czasie

wydawca znów zaczynał kombinować jakby tu "Nowinki" bardziej

"urynkowić". W efekcie zaczynał się następny cykl. Nie

byłoby w tym nic przykrego, gdyby nie to, że przy każdej

reformie "Nowinek" dochodziło do pogromu stałych

współpracowników.

Tym razem przyszła kolej na kropkę, czyli porcję

postępu. Nowy naczelny na dzień dobry oznajmił, że od tej

pory nie będziemy żadnym brukowcem, tylko poważnym pismem

bulwarowym. Wśród autorów głupawek wybuchła panika. Ktoś

kopnął się do komputera i zaczął przerabiać rolnika spod

Piotrkowa, który zarąbał żonę motyką do buraków, na hrabiego

Luisa z Monaco, który udusił kochankę żywym pytonem. Kilka

osób przezornie poszło rozejrzeć się za robotą gdzie

indziej, a mnie strzelił do głowy ten cholerny pomysł. W te

pędy zapisałem się na audiencję do naczelnego.

- Czym zajmował się pan do tej pory? - zapytał pół

godziny później, patrząc przenikliwie.

Wymieniłem tytuły paru moich głupawek. Zgodnie z

oczekiwaniem naczelny skrzywił się z dezaprobatą.

- Postanowiliśmy, że już dosyć wymysłów - oznajmił. - Od

teraz będziemy pismem bardziej reportażowym. Ponadto

rozpoczynamy druk dalszego ciągu "Pana Tadeusza". Nie

trzynastej księgi! - zastrzegł się gwałtownie, widząc

radosny błysk w moich oczach. - Jest pewien młody, bardzo

zdolny poeta, który podjął się opisać dalsze dzieje rodu

Sopliców do Powstania Styczniowego włącznie.

- Aha... - chyba wiedziałem, o którego poetę chodzi. Bez

wątpienia o tego, który niedawno w trybie pilnym musiał

ożenić się z córką wiceprezesa wydawnictwa. - Też chciałbym

zaproponować coś zupełnie nowego - oznajmiłem.

- Co takiego? - mina naczelnego świadczyła, że nie ma

dlań pomysłów nowych.

- Pomyślałem, że "Nowinki" mogłyby opublikować kilka

supertajnych dokumentów naszego Sztabu Generalnego.

- A skąd pan je weźmie? - zająknął się lekko i od razu,

dla równowagi, wzruszył ramionami.

- Wymyślę.

Bez trudu mogłem odczytać hieroglify, w które ułożyły

się zmarszczki na czole mego rozmówcy. Z jednej strony

psułem mu nową koncepcję pisma, a z drugiej, gdyby udało mi

się zrobić większą zadymę..., jakaś interpelacja w Sejmie...

To byłaby dobra reklama dla "Obleśnych Nowinek"!

- Cóż... - stęknął. - Sądzę, że mimo zaplanowanych zmian

na przedostatniej stronie znajdzie się trochę miejsca. Niech

pan wymyśla... - zakończył zdegustowany.

Wróciłem do domu okrutnie z siebie zadowolony. Nie dość,

że znalazłem sposób na naczelnego, to jeszcze po raz

pierwszy w mojej karierze w "Obleśnych Nowinkach" trafiła mi

się pisanina wymagająca zaangażowania więcej niż trzech

szarych komórek. Z zapałem zabrałem się do roboty. I trzeba,

psiakrew, trafu, że sześć tygodni później pan Prezydent

rozgonił Sejm i ogłosił się Naczelnikiem Państwa...

W samochodzie ten umiarkowanie wesoły przedstawił się

jako pułkownik Moraszczyk, po czym wyciągnął ze schowka moją

teczkę ewidencyjną z WKU.

- Służył pan w wojsku? - zapytał rozwiązując tasiemki.

- Nie.

- A dlaczego?

- Wykryto u mnie alergię na sierść kota.

Zirytowany zaszeleścił gwałtownie papierami. Mina

wydłużyła mu się, gdy znalazł wyniki badań lekarskich.

- Rzeczywiście - westchnął. - Jest alergia na kota, a na

dodatek na kurz i pyłki traw.

- Czyli na koszary i poligon - skwitowałem zastanawiając

się, kiedy wreszcie przejdą do rzeczy.

- Mam nadzieję, że nie jest pan pacyfistą - odezwał się

ten, który do tej pory uśmiechał się najszerzej.

- Nie jestem, ale za to znam dużo dowcipów o trepach.

Prowokacja dała zaskakujący skutek. Wszyscy trzej

wyraźnie się zaniepokoili. Odniosłem wrażenie, że nie

wiedzą, jak ze mną rozmawiać. Zapadło niezręczne milczenie.

Mijaliśmy właśnie Dworzec Zachodni i skręcaliśmy w kierunku

Alej Jerozolimskich. W tym momencie pacyfistycznie

nastawiony gołąb nasrał na przednią szybę. Dobra wróżba,

pomyślałem.

- Proszę zrozumieć, że zależy nam na pańskiej współpracy

- odezwał się wreszcie Moraszczyk. - Nie jesteśmy pańskimi

wrogami.

- A kim?

Ten najsmutniejszy odetchnął z ulgą i odwrócił na chwilę

od kierownicy.

- Generał brygady Ryszard Jankowski - wyciągnął rękę.

- Ja też generał, tyle że dywizji - przedstawił się ten

najweselszy. - Emil Stebnowski.

- I co mamy robić? - zapytałem starając się ukryć

zaskoczenie.

- Przygotować obronę kraju według taktyki pańskiego

pomysłu - oznajmił Moraszczyk.

- Moglibyśmy zająć się tym sami, ale uznaliśmy, że będzie

pan cennym konsultantem - dodał Stebnowski.

- Nie wierzę!

Wjeżdżaliśmy w bramę budynku naprzeciwko domu handlowego

IKEA przy Jerozolimskich.

- Opracowaliśmy już konstrukcję szerokozakresowego

pelengatora, o którym wspominał pan w swoich artykułach -

ciągnął Stebnowski. - W chwili obecnej trwa montaż dwóch

tysięcy sztuk tych urządzeń. Poza tym dziś rano

rozpoczęliśmy rozśrodkowanie dywizji pancernych.

Słuchałem tego oniemiały. Po raz pierwszy od czasów

przedszkola zapomniałem języka w gębie. Samochód zatrzymał

się na wewnętrznym dziedzińcu.

- Napisał pan trzy artykuły? - zapytał Jankowski.

- Nie, cztery - wykrztusiłem. - Wszystkie złożyłem w

redakcji "Obleśnych Nowinek".

- Psiakrew! Mówiłem, że ten naczelny coś ukrywa! -

zdenerwował się Moraszczyk. - Zdaje się, że pański szef ze

strachu zniszczył ostatni tekst o strategii chaosu.

- To do niego podobne - mruknąłem zastanawiając się

intensywnie, do czego oni zmierzają. - Czy mamy przygotować

jakieś manewry?

Wszyscy trzej popatrzyli na mnie jak na zielonego

ludzika.

- Jesteśmy tajną grupą konsultacyjną Naczelnika Państwa -

oznajmił zimno Stebnowski. - Nasze zadanie polega na

organizacji wojny obronnej, która wybuchnie najdalej za

dziewięćdziesiąt sześć godzin. Opracowane przez nas wytyczne

będą przekazywane natychmiast do Sztabu Generalnego, a

stamtąd w formie rozkazów bezpośrednio na front!

Cios obuchem w łeb zrobiłby na mnie dużo mniejsze

wrażenie.

- Czy... - z trudem przełknąłem ślinę. - Czy to znaczy,

że Amerykanie nie blefują?

Afera z Sejmem zaczęła się całkiem niewinnie. Pewnego

dnia, w jednej z gazet pojawił się artykuł solidnie

podbudowany faktami o powiązaniach jednego z posłów z

rosyjską mafią. Poseł ów należał do małej, opozycyjnej

partyjki, która nie miała szans wejść do jakiegokolwiek

rządu. Zaś dowody były na tyle niezbite, że Sejm prawie

jednogłośnie uchwalił uchylenie immunitetu i wykluczył

czarną owcę ze swego grona. W ten sposób powstał precedens.

Tydzień później, kiedy wszyscy zaczynali o sprawie

zapominać, inna gazeta, w żaden sposób nie związana z tą

pierwszą, opublikowała materiały kompromitujące trzech

dalszych posłów, tym razem jednego z koalicji rządzącej i

dwóch z głównej partii opozycyjnej. Jak poprzednio, dowody

były nie do odparcia. Dokumenty i zdjęcia jednoznacznie

wskazywały, iż panowie posłowie brali od rosyjskich mafiosów

grubszy szmal za wciskanie właściwych guzików do głosowania.

W Sejmie zagulgotało jak w kraterze czynnego wulkanu. Aferze

najchętniej ukręcono by łeb, gdyby nie świeżutki precedens,

który teraz okazał się mieć urok zadry w tyłku. Ostatecznie,

sejmowa większość wychodząc z założenia, że w sumie, po

całej sprawie będzie o jeden głos do przodu, wbrew skowytom

opozycji zrobiła trójce winowajców polityczne kęsim.

I wtedy lawina ruszyła. Coraz to nowe gazety, prywatne

stacje telewizyjne i radiowe zaczęły na wyścigi ujawniać

powiązania kolejnych posłów z rosyjską mafią. Tym razem

obrywało się głównie przedstawicielom koalicji rządowej.

Dziennikarze zamienili się w łowców głów dyszących żądzą

mordu. Poszczególne gazety zaczęły się licytować liczbami

skompromitowanych posłów.

Sejm najpierw zgłupiał z wrażenia, a potem jak jeden mąż

zaczął udawać Greka.

Tymczasem wyszło na jaw, że w pierwszej połowie lat

dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku polska policja zawarła z

"biznesmenami zza Buga" pewien nieformalny układ. W zamian

za nietykanie Polaków rosyjscy mafiosi dostali wolną rękę,

jeśli idzie o własnych rodaków na terenie Polski. Mogli ich

wieszać, palić, gwałcić i ścinać, a nasi stróże prawa mieli

patrzeć na to przez palce, pod warunkiem, że wśród ofiar nie

będzie polskich podatników. Obie strony sumiennie

przestrzegały porozumienia, aż w końcu, w ciągu następnego

ćwierćwiecza, jakoś tak niepostrzeżenie, dwie trzecie

polskich parlamentarzystów znalazło się na tajnych listach

płac prywatnych spółek z przewagą rosyjskiego kapitału.

Te wydarzenia niewiele mnie obchodziły. W czasie kiedy

Sejm przypominał płonący skład materiałów wybuchowych,

pracowałem nad cyklem artykułów, dzięki którym miałem

nadzieję dotrwać do końca kadencji kolejnego naczelnego

"Obleśnych Nowinek". Wojsko, dziwnym zbiegiem politycznych

okoliczności rządzone przez dwóch ministrów obrony narodowej

na raz (bo sejmowa większość powołując nowego nie zdołała

odwołać poprzedniego), wydawało się instytucją całkowicie

niegroźną. Formę i styl dokumentów Sztabu Generalnego

zapożyczyłem z ogólnie dostępnych książek historycznych i

sensacyjnych.

Na dobrą sprawę moim celem była niewinna, intelektualna

zabawa. Miałem ochotę znaleźć odpowiedź na pytanie, w jaki

sposób można skutecznie walczyć z przeciwnikiem dysponującym

dużą przewagą technologiczną. Skoro nad polem bitwy mamy

wrogiego satelitę obserwacyjnego, niżej samoloty zwiadowcze,

pod nimi bombowce strategiczne, myśliwce, samoloty

szturmowe, helikoptery, a pod całym tym parasolem oddziały

pancerne i zmotoryzowane, to jak można rozgryźć tę piramidę

nie dysponując żadną podobną strukturą nad swoimi wojskami?

Odpowiedź na to pytanie dawały teoria chaosu i teoria

burzliwości. Szło o to, by uniknąć koncentracji własnych

wojsk przed atakiem. Jeśli bowiem zaczniemy gromadzić w

jednym miejscu oddziały pancerne, by potem rozpocząć

ofensywę, to przeciwnik dysponujący dobrym zwiadem

elektronicznym i przewagą w powietrzu błyskawicznie wykryje

to zgrupowanie i minuta osiem przerobi je na kupę złomu i

opiłków zaprawionych odrobiną keczupu. Wszystko to na długo,

zanim na horyzoncie pojawią się wrogie czołgi. Tak więc

nasze wojska powinny skupiać się tylko w momencie ataku, a

nie przed, bo to wystawia je na zniszczenie z powietrza.

Istnieje w przyrodzie pewne zjawisko, które dokładnie

odpowiada tym wymaganiom. Jest nim piorun uderzający z

chmury w ziemię. Wszak przed wyładowaniem atmosferycznym

ładunki elektryczne nie skupiają się w jednym punkcie

chmury, lecz w momencie uderzenia pioruna spływają z całej

jej objętości. Pytanie, jak sprawić, by czołgi zachowywały

się jak naelektryzowane drobiny deszczu i lodu, a "pancerny

piorun" uderzył dokładnie tam, gdzie trzeba?

Tym, co "steruje" przebiegiem błyskawicy, jest różnica

potencjałów elektrycznych pomiędzy niebem a ziemią. W

przypadku czołgów mogłoby to być źródło szumu radiowego,

jakim niewątpliwie byłaby wroga kolumna czołgów i wozów

pancernych. Wystarczy więc rozproszone na dużym obszarze

czołgi wyposażyć w pelengatory, po czym drogą radiową wydać

im rozkaz ataku. Tego typu natarcia nie da się zaznaczyć na

mapie sztabowej jedną równą strzałką, będzie to raczej krzak

przypominający zygzak błyskawicy, ale można mieć pewność, iż

owa "błyskawica" uderzy dokładnie tam, gdzie powinna. Jeśli

ponadto dowódcom czołgów wyda się rozkaz unikania wzajemnych

kontaktów przed dotarciem do wroga (w razie przypadkowego

spotkania nasi mieliby się od siebie natychmiast oddalać),

to całość operacji upodobni się do tzw. przepływu

burzliwego. A ponieważ na przepływy burzliwe nie znaleziono

jeszcze matematycznej teorii, więc ruchy naszych wojsk staną

się zupełnie nieprzewidywalne dla przeciwnika.

Wykorzystując ten pomysł wysmażyłem cztery szczegółowe

teksty upozowane na tajne dokumenty sztabowe. Naczelny

trochę kręcił nosem i marudził, że pisanie ku pokrzepieniu

serc dobre było w czasie rozbiorów, ale materiał kupił.

Zdążyły się ukazać trzy odcinki.

Tymczasem polityczne trzęsienie ziemi sięgnęło zenitu. W

momencie, gdy do zabawy w ujawnianie współpracowników

rosyjskiej mafii włączyła się telewizja publiczna, Sejm, a

mówiąc ściślej: koalicja rządowa, odkryły, że całą akcję

przygotował i rozpoczął wywiad wojskowy. Bez wiedzy

premiera, ale za to przy pełnej, choć cichej, akceptacji

prezydenta. W czasie, gdy Wysoka Izba ustalała, na której

latarni przed Pałacem Namiestnikowskim należy powiesić Głowę

Państwa, w całej Polsce rozpoczęła się obława na rosyjskich

"biznesmenów". Schwytanych umieszczano w wagonach towarowych

i wysyłano ciupasem za Bug. Kilka co bardziej paskudnych

postaci w ogólnym zamieszaniu "uciekło do Mandżurii".

Oczywiście, premier znów o niczym nie wiedział.

Koalicję ogarnął ustawodawczy amok. Uchwaliliby bez

wątpienia rzeczy straszne, gdyby nie posłowie prawicowi,

których, jak stwierdził pewien cytowany na łamach prasy

rosyjski mafioso "nie warto było kupować". Przynajmniej raz

polska prawica, uzbrojona w nogi do krzeseł zdemontowanych w

sejmowej stołówce, wykazała swą wyższość na sali obrad. W

kuluarach wsławiła się prawicowo-radykalna patriotyczna

partia "Samosierra", której posłowie szarżując wzdłuż

korytarza samym swym impetem znieśli i rozpędzili cztery

kordony Straży Marszałkowskiej. Na sali koalicjanci,

wprawdzie liczniejsi, ale gorzej uzbrojeni, zostali

przyparci do lewej ściany. W rezultacie marszałek Mirski, na

którym połamano laskę, kiedy wygrzebał się spod ruin

prezydium potraktowanego na dodatek butelką z benzyną, mógł

zrobić tylko jedno. Wezwać policję i straż pożarną, co też

uczynił. Tak zakończyły się ostatnie obrady Sejmu piętnastej

kadencji.

W sumie było na co popatrzeć, bo loża prasowa pracowała

cały czas na pełnych obrotach, ale kiedy następnego dnia

zjawiłem się w redakcji "Obleśnych Nowinek", drogę zastąpił mi

cieć. Wręczył wierszówkę i oznajmił, że mnie tu nigdy nie

było, nikt mnie nie zna, ani nawet o mnie nie słyszał -

zarządzenie naczelnego i basta. Nietrudno się domyślić, iż

mój szef widząc, że wojsko wypływa na wierzch, ze strachu

musiał robić pod siebie.

Zostałem bez pracy i więcej czasu mogłem poświęcić na

czytanie gazet. Reakcje międzynarodowe na wydarzenia w

Polsce były zaskakujące. Niemcy z trudem kryli zadowolenie.

Koniec końców, przecinając mafijne szlaki przerzutowe

odwaliliśmy dla nich kawał dobrej roboty. Podobnego zdania

byli Czesi. Jednym słowem, polskie obrotowe przedmurze

wznowiło działalność! Słowacy z zapałem poszli w nasze

ślady, natomiast Węgrzy doszli do wniosku, że chcieliby i

boją się. Ukraina dokładnie odwrotnie. Białoruś i Litwa

chwilowo udawały, że ich nie ma. Rosja wystosowała stanowczą

notę protestacyjną, ale jednocześnie prezydent Wałanow,

którego uprawnienia za sprawą mafijnych rodzin zostały

ograniczone do funkcji reprezentacyjnych, upił się z radości

na umór. Wspólnota Europejska groziła kolejnym odłożeniem

dyskusji na temat członkostwa Polski, lecz najbardziej

histeryczna okazała się reakcja Stanów Zjednoczonych.

Demokratyczny prezydent Nancy wygłosił w Kongresie

płomienną mowę, w której powołując się na swój demokratyczny

rodowód i demokratyczne tradycje Ameryki, zażądał

przywrócenia demokracji w Polsce. Zapowiedział, że w tej

sprawie nie cofnie się przed niczym i użyje wszelkich

dostępnych środków. Potem zaczęła się czystka w CIA, która o

wydarzeniach w Polsce dowiedziała się z telewizji. To

znaczy, odpowiednie raporty oczywiście istniały, tylko

utknęły w stertach podobnych im dokumentów. Kilku urzędników

położyło kilka papierów po niewłaściwej stronie biurka i

wyszło tak, jak z przepowiedniami Nostradamusa, których

trafność stwierdza się zawsze po fakcie. W efekcie przez

kilka dni po wystąpieniu prezydenta z siedziby CIA koszami

wynoszono głowy dotychczasowego kierownictwa.

- Amerykanie nie blefują - odpowiedział poważnie

Stebnowski. - Nasz wywiad również przegapił jedną cholernie

istotną rzecz.

- Jaką?

- Tajny układ w sprawie kontroli nad rosyjską bronią

atomową. Ponieważ oficjalny rząd w Moskwie nie był w stanie

niczego w tej kwestii zagwarantować, Amerykanie dogadali się

z przedstawicielami głównych rosyjskich rodzin mafijnych. Ci

zgodzili się dopilnować, by żadna głowica nie trafiła w ręce

muzułmanów, ale w zamian zażądali koncesji na Polskę.

Mieliśmy zostać wyjęci spod parasola Interpolu, rzecz jasna

nieoficjalnie, rosyjskie mafijne inwestycje w Polsce miały

nie napotykać amerykańskiej konkurencji, a CIA przekazywać

dane dotyczące działań naszej policji. Rząd Stanów

Zjednoczonych Ameryki przystał na te warunki bez wahania.

Oddali Polskę do przerobienia na bazę rosyjskiej mafii. Ot,

taka maluśka Jałta.

- Więc czeka nas wojna z Rosją? - zapytałem chrapliwie.

- Nie, nie z Rosją - odparł Jankowski. - Rosyjskie rodziny

mafijne podzieliły między siebie wpływy w armii tak, żeby na

każdy klan wypadało po jednej, góra dwie dywizje. W tej

chwili panuje tam stan równowagi i każda rodzina, która

wyśle do Polski własną dywizję naraża się na to, że klany,

które tego nie zrobią, wykorzystają nadarzającą się

przewagę, by rozszerzyć swoje wpływy. Każdy ojczulek

chrzestny woli mieć własne czołgi pod ręką i nie nadstawiać

karku dla innych. Tak więc to Amerykanie mają wyciągnąć

kasztany z ognia. Oni mają lepszy pretekst, bo będą walczyć

o przywrócenie demokracji i im bardziej zależy, bo właśnie

dziś rano kilku mafijnych kacyków zapowiedziało, że straty

poniesione ostatnio w Polsce odbiją sobie sprzedając pluton

na Środkowy Wschód. Nancy zareagował na to oświadczenie jak

na ostrogę w tyłku.

Słuchałem tego wszystkiego z zaciśniętymi pięściami.

- Dobrze - wycedziłem, kiedy generał Jankowski skończył

mówić. - Bierzmy się do roboty!

Kiedy już naczytałem się gazet do syta, przyszła pora, by

wybrać jedną z nich i zaproponować tam swoje usługi. Nie

wiem czemu, ale nie miałem ochoty zaciągać się do kolejnego

brukowca. Myślenie to dziwny nałóg; nieprzyzwyczajonych

boli, a przyzwyczajonych też boli, bo nie można przestać. Po

tekstach o taktyce chaosu odczuwałem niedosyt i wbrew

wszelkiej logice miałem ochotę napisać jeszcze coś

niegłupiego. W pewnej chwili wpadła mi w oko reklama pisma

"Śmiała Myśl". Rzecz wyglądała obiecująco, więc zanotowałem

adres redakcji i wyszedłem na ulicę.

Monarchiści po rozgonieniu Sejmu wyszli z założenia, że

"teraz albo nigdy" i postawili wszystko na jedną kartę.

Dziesięć kroków od klatki schodowej byłem już członkiem

dostojnej manifestacji fałszującej okropnie, za to głośno

"Bogurodzicę". Dwie przecznice dalej okazało się, że na

identyczny pomysł wpadli anarchiści. Ci dla odmiany

zawodzili "Mury". Obie manifestacje odnosiły się do siebie z

taką wyższością, że w ogóle nie raczyły dostrzec swej

obecności. Przez blisko trzy przystanki tramwajowe oba tłumy

maszerowały każdy swoją połówką jezdni, zgodnie blokując

cały ruch. Co było dalej, nie wiem, gdyż skręciłem we własną

stronę. Potem minąłem plac, na którym lewicowy bez wątpienia

elektorat wygwizdywał lewicowych posłów za to, że dali sobie

wklepać na oczach całej Polski. I jakoś specjalnie głośno

nie domagano się przywrócenia demokracji. Wręcz przeciwnie.

Na mieście czuć było duży luz i ulgę, że wreszcie przestano

rozciągać nas i przykrawać do europejskich gabarytów.

Policja spokojnie kierowała ruchem manifestacji, której

większość domagała się mnóstwa różnych rzeczy, lecz akurat

nie demokracji. Wyglądało na to, że nareszcie mamy nasz

ulubiony ustrój - dyktaturę bez terroru.

Naczelny "Śmiałej Myśli" popatrzył na mnie krytycznie.

- A czy potrafi pan zaspokoić intelektualne aspiracje

naszych czytelników? - zapytał z powątpiewaniem.

- Sądzę, że tak - odparłem stanowczo. - Chciałem

zaproponować cykl artykułów popularnonaukowych

systematyzujących naszą wiedzę o rzeczywistości. A więc

najpierw astronomia, potem fizyka cząstek elementarnych aż

do teorii strun i fałd kompozycyjnych, dalej teoria

grawitacji, która ściśle łączy się ze stanem współczesnej

filozofii. Od filozofii przeszedłbym do psychologii,

socjologii i historii - wyrecytowałem jednym tchem i

czekałem na efekt.

- Czy pan się na tym wszystkim zna?

- Tak. Mam również kilka pomysłów na to, jak w przystępny

sposób przedstawiać złożone problemy naukowe.

Nastała chwila ciszy. Naczelny wciąż patrzył na mnie

podejrzliwie.

- Dobrze, proszę pisać - rzekł wreszcie.

Ludzie! Omal się nie rozpłakałem z radości. Nareszcie

miałem dowód na to, że nie zaliczam się do ginącego gatunku

istot myślących na Ziemi. Do tej pory musiałem przyjmować

ten fakt wyłącznie na wiarę. Z rozwianym włosem pognałem do

domu, po drodze tratując manifestację Matek Polek z hasłami

antyfeministycznymi albo odwrotnie. Z dna szuflady

wyciągnąłem moje najtajniejsze notatki. Godzinę później cały

pokój zawalony był otwartymi książkami, a ja zwijałem się

jak w ukropie. Powinienem był się domyślić, że to zbyt

piękne, by było prawdziwe.

Dwa tygodnie później w redakcji "Śmiałej Myśli"

usłyszałem:

- Wie pan, musieliśmy opóźnić druk pańskiego tekstu o

jeden numer, bo korektorka nie rozumiała słowa "blazar".

- Słucham?! - uniosłem się. - Przecież w tekście stoi jak

wół, że jest to struga materii emitująca bardzo silne

promieniowanie gamma, skierowana wprost w kierunku Ziemi.

Taką strugę materii, kiedy obserwujemy ją z boku, nazywamy

jetem, a jej źródłem jest wirująca czarna dziura z dyskiem

akrecyjnym!

- No widzi pan, ten dysk akrecyjny...

- Psiakrew! Akapit wcześniej napisałem, że taką postać

przybiera materia ściągana przez czarną dziurę i że

przypomina to pierścienie Saturna!

- Wie pan, to wszystko jest takie skomplikowane...

Dlaczego właściwie nasz czytelnik ma się zmuszać, by przez

to brnąć?

- Bo takie rzeczy istotnie dzieją się w kosmosie i

człowiek inteligentny powinien o tym wiedzieć!

- Ale ten pański artykuł trzeba czytać tak bardzo uważnie

i ze zrozumieniem... Jeśli przeoczy się jedno zdanie,

przestaje się cokowiek rozumieć.

- Czy to zarzut?

Nie powiedział ani "tak" ani "nie". Jego twarz wyrażała

jedno i drugie.

- Napisałem ten tekst logicznie, po polsku i tak prosto,

jak było można, ale nie bardziej! - wycedziłem. -

Astronomowie, u których to konsultowałem, mieli pretensje,

że trywializuję, bo nie napisałem, iż dysk akrecyjny formuje

się dlatego, że materia spadając na czarną dziurę zachowuje

moment pędu...

- Wie pan, nasz czytelnik ma wprawdzie aspiracje, ale...

- Skoro ma aspiracje, to niech aspiruje!

- Wie pan co, może z następnym artykułem będziemy mieli

mniejsze problemy. Niech pan pisze dalej. O czym to będzie?

- O budowie atomu - odparłem ponuro. - Będzie to wstęp do

teorii fałd kompozycyjnych.

- Dobrze, więc do zobaczenia za tydzień.

Pracowałem pełen najgorszych przeczuć. I słusznie, bo to,

co stało się później, byłoby bardzo śmieszne, gdyby nie było

prawdziwe:

- Niestety, nie możemy przyjąć pańskiego tekstu do druku,

gdyż jest on zbyt niezrozumiały.

- Niezrozumiały?!

- Używa pan na przykład takich pojęć jak "foton" i nie

tłumaczy, co to jest.

- Pan żartuje! Przecież każdy wie, co to jest foton.

Możemy zrobić szybki test. Proszę państwa!!! - wrzasnąłem na

całą redakcję. - Kto wie, co to jest "foton"?

Spojrzało na mnie kilka par baranich oczu. W końcu ktoś

oznajmił:

- To zakład fotograficzny w mojej dzielnicy.

Z łomotem usiadłem na krześle. Cud, że się nie

rozleciało.

- Przecież to jest poziom fizyki z pierwszej klasy szkoły

średniej! - zaskowyczałem.

- Proszę pana, nasi czytelnicy to humaniści, którzy w

szkole nie lubili fizyki i matematyki. Często wspominają o

tym w swoich listach. Może więc napisałby pan coś o

parapsychologii lub o poznaniu pozazmysłowym.

- Mówi pan, że tylko humaniści? - westchnąłem ciężko. -

Trzeba mi było powiedzieć od razu, że wasi czytelnicy to

półinteligenci!

- Myślę, iż nie powinniśmy przedłużać tej rozmowy. Nasi

czytelnicy kupują "Śmiałą Myśl" dlatego, że to pismo daje im

poczucie bycia elitą. Nie zamierzamy zmieniać tego stanu

rzeczy jakimiś nieodpowiedzialnymi tekstami. Na pańskie

miejsce damy porady seksuologiczne.

- I słusznie! - warknąłem. - Gdzie zbierze się dwóch albo

trzech, tam zaraz wzywany jest seksuolog.

- Pan nas obraża! Proszę wyjść!!!

Wyszedłem. Potem zacząłem się zastanawiać, gdzie tu

mieści się najbliższa redakcja jakiegoś paskudnego,

wrednego, lecz uczciwego brukowca. Potem się upiłem. A

następnego dnia z łóżka wyciągnął mnie dzwonek do drzwi.

- Nie, to nie mogą być pojedyncze czołgi! - stwierdził

stanowczo Jankowski. - Samotny czołg to zbyt mała siła.

Potrzebny jest co najmniej pluton czołgów.

- To nie kłóci się z moją teorią - odparłem po namyśle. -

Byle tylko te plutony nie łączyły się w większe grupy przed

atakiem.

- Da się zrobić - odpowiedział Jankowski.

- Ja dołożyłbym do takiej grupy jeszcze wóz bojowy

piechoty - odezwał się Stebnowski.

- W sumie będzie pięć dużych pojazdów - pokręciłem głową.

- Za dużo.

- W takim razie dajmy o jeden czołg mniej - zaproponował

Stebnowski. - Nie powinniśmy rezygnować ze wsparcia

piechoty...

- Racja - przyznał Jankowski i obaj popatrzyli na mnie.

- Też myślę, że to dobry pomysł - odparłem. W tym

momencie otworzyły się drzwi i do pokoju wpadł pułkownik

Moraszczyk.

- Duńczycy udostępnili Amerykanom Bornholm jako bazę

wypadową! - oznajmił. - W tej chwili lądują tam samoloty z

piechotą morską, a okręty desantowe właśnie mijają

Kopenhagę.

- Co z lotniskowcami? - spytał Stebnowski.

- Trzy na Morzu Północnym, dwa na Adriatyku.

- Nasza flota?

- Zgodnie z planem koncentruje się w rejonach zatok

Pomorskiej i Gdańskiej. Odsłoniliśmy już środkowe wybrzeże.

- Odsłoniliście?! - zdumiałem się.

- Wobec takiej przewagi technicznej nie jesteśmy w stanie

bronić całego wybrzeża, dlatego skupiliśmy się na tych jego

częściach, w których mamy sprzyjające warunki terenowe.

- Więc pozwolicie im wylądować?

- Planujemy oddać Kołobrzeg bez walki - odparł Stebnowski.

- Przyjmiemy walkę w głębi kraju i reszta zależy od pańskiej

teorii.

- Wróćmy lepiej do naszych czołgów - odezwał się

Jankowski. - Musimy jeszcze omówić kwestię łączności i

zaopatrzenia.

- Nie będzie łączności - odpowiedziałem. - Potrzebujemy

tylko możliwości przesyłania rozkazu ataku do poszczególnych

grup. Czy to się da zrobić pomimo zagłuszania?

Moraszczyk znów wyszedł z pokoju, a Jankowski skinął

twierdząco głową.

- Nie da się zagłuszyć wszystkich częstotliwości na raz,

więc to nie problem. Jednak dobrze byłoby mieć stałe źródło

informacji z pola walki.

- Więc wyślijmy tam dziennikarzy - stwierdziłem. - Jak

najwięcej ekip telewizyjnych z krajów neutralnych. I dajmy

im wszelkie możliwe przepustki.

- To jest myśl - przyznał Stebnowski i wstał. - Zajmę się

tym. - Teraz on wyszedł z pokoju.

Cokolwiek zaskoczony popatrzyłem na Jankowskiego.

- Gdzie oni poszli?

- Przekazać informacje do Sztabu Głównego - odparł

generał. - Pan wybaczy, ale nie wpuścimy pana do centrum

obrony. Paru naszych konserwatywnych kolegów mogłoby dostać

zawału. Poza tym jest jeszcze kwestia profesjonalizmu.

Pańskie pomysły trzeba przełożyć na dość hermetyczny język

rozkazów i wolelibyśmy, by nie było przy tym cywila, także

ze względu na tajemnicę wojskową. Wreszcie byłoby tam po

prostu za ciasno.

- Ciasno?

- Nie jesteśmy jedyną tego typu grupą dyskusyjną -

oznajmił Jankowski. - Wydział walki elektronicznej

przyhołubił sobie maniaka od wirusów komputerowych, a

dowództwo lotnictwa kilku wesołków z... Mniejsza o to z

jakiej gazety. Mam nadzieję, że nie czuje się pan obrażony.

- Skądże, to całkiem interesujące.

W tym momencie wrócił Moraszczyk.

- Mamy już plany strategiczne Amerykanów - stwierdził

krótko i od razu wyjaśnił: - Nasz człowiek w Waszyngtonie

awansował w wyniku ostatnich ruchów kadrowych.

- A nie mówiłem... - mruknął Jankowski.

- Nie zamierzają podbijać całej Polski, ale upokorzyć i

ośmieszyć naszą armię - kontynuował Moraszczyk. - Wychodzą z

założenia, że jeśli dadzą nam pokazowego łupnia, plus akcja

propagandowa, plus sankcje gospodarcze, to Naczelnik Państwa

złoży urząd i rozpisze wolne wybory. Ich mass media już

trąbią o "wielkiej zabawie w strzelanego" i o "polowaniu na

polski reżym".

- Czy to oznacza, że użyją wszystkich typów sprzętu

najnowszej generacji? - spytałem.

- Zgadza się - odparł Moraszczyk.

- A jak my wyglądamy na tym tle?

- Przeciętnie jesteśmy gorsi o jedną generację -

odpowiedział Jankowski. - Mamy trochę sprzętu na światowym

poziomie, ale to możemy użyć dopiero w decydującej chwili.

Reszta nadaje się tylko do działań opóźniających, a około

jednej piątej tego, co mamy, to rupiecie przydatne wyłącznie

jako ruchome tarcze.

- Czyli podtrzymujemy stare, dobre tradycje kampanii

wrześniowej - podsumowałem ponuro.

Jankowski odwrócił się do Moraszczyka.

- Którędy pójdą?

Pułkownik rozłożył na stole mapę sztabową północnej

Polski.

- Wylądują gdzieś na wschód od Kołobrzegu, ale na pewno

poniżej jeziora Jamno - pokazał. - Dokładnego miejsca

desantu jeszcze nie ustalili. Potem oficjalnie wyruszą na

Warszawę, ale faktycznie nie chcą posuwać się dalej niż do

Bydgoszczy. Sądzą, że do tego czasu zrealizują wszystkie

cele polityczne.

- Polska to spory kraj - mruknąłem. - Wbijanie w nas

takiego klina to duże ryzyko z ich strony.

- Dlatego właśnie wykorzystają całą posiadaną przewagę

techniczną - odpowiedział Moraszczyk. - Będą się starać, by

nawet mysz nie zbliżyła się do nich na odległość strzału...

- Urwał, bo właśnie otworzyły się drzwi i do pokoju wparował

Stebnowski targając za sobą wózek z sześcioma telewizorami.

- Panowie - wysapał od progu. - Trzeba to wszystko

podłączyć i nastawić, każdy na inny serwis informacyjny.

- Nie lepiej byłoby zlecić to kilku technikom? -

spytałem.

- Tajemnica wojskowa - odparł generał układając na stole

stosik pilotów. - Im mniej osób pana zobaczy, tym lepiej.

Kwadrans później telewizyjna mozaika w kącie pokoju

zaczęła działać, na razie z wyłączonym głosem. Wszyscy

czterej pochyliliśmy się nad mapą.

- Trzon naszych wojsk pancernych zdążyliśmy już

rozlokować w Puszczy Noteckiej, Bydgoskiej i w Borach

Tucholskich - oznajmił Stebnowski.

- A więc główna bitwa pancerna powinna rozegrać się na

Pojezierzu Krajeńskim - stwierdziłem.

- Mniej więcej - zgodził się Jankowski. - Do tej pory

mamy zamiar prowadzić walkę minową i działania opóźniające

opierając się na małych ruchliwych oddziałach wyposażonych w

samochody terenowe. Te zgromadziliśmy już w kompleksie

leśnym w okolicach Białogradu.

- Co właściwie możemy zrobić? - spytałem.

- Tak naprawdę? - odparł Stebnowski. - Stoczyć jedną

zwycięską bitwę i maksymalnie wykorzystać ją politycznie. W

walce z tak silnym przeciwnikiem nasza armia nie jest w

stanie stawiać oporu dłużej niż miesiąc. Nie ma również mowy

o długotrwałej wojnie ze Stanami Zjednoczonymi, mamy na to

zbyt mały potencjał gospodarczy.

- Jednym słowem, musimy przejść przez ucho igielne, a

nawet nie wiemy, czy jesteśmy wielbłądami - skwitowałem.

- Zgadza się - rzekł Jankowski - i dlatego liczymy na to,

że pańska teoria nam w tym pomoże.

- Co pan sądzi o tym, by rozproszone plutony pancerne

rozlokować w lasach wzdłuż rzek Brda i Gwda? - spytał

rzeczowo Stebnowski przerywając te dywagacje.

Popatrzyłem uważnie na mapę.

- Zgadzam się - kiwnąłem głową. - Na Pojezierzu

Krajeńskim prawie nie ma lasów, więc Amerykanie nie będą

bali się tam wleźć.

- Pozostaje jeszcze problem zaopatrzenia - przypomniał

Jankowski.

- Skoro ma to być jedna bitwa, więc wystarczy, jeśli

każdy czołg wyruszy do walki z pełnym bakiem i kompletem

amunicji - odpowiedziałem. - Czy można uzupełnić paliwo na

stanowiskach wyjściowych?

- Tak, ale to za mało. Musimy znaleźć jeszcze jakiś

sposób - powiedział stanowczo Stebnowski. - Pańska teoria

wyklucza bieżące zaopatrywanie walczących wojsk.

- Ależ skąd! O tym było w czwartym artykule, który nie

zdążył się ukazać. Należy rozwieźć po bańce paliwa i kilka

pocisków do wszystkich gospodarstw rolnych w rejonie

potencjalnych działań. Nasze czołgi będą uzupełniać paliwo

przejeżdżając przez każdą wieś. Chyba możemy liczyć na

patriotyzm ludności?

Stebnowski zmarszczył brwi.

- Trzeba się za to szybko zabrać - oznajmił. On i

Jankowski wstali od stołu.

- Czy pelengatory szumu radiowego są już zamontowane na

wszystkich czołgach? - spytałem.

- Tego dopilnowaliśmy w pierwszej kolejności - rzekł

Stebnowski.

- Konieczny jest również nakaz zachowywania ciszy

radiowej aż do chwili bezpośredniego kontaktu z wrogiem.

Nasi mają lokalizować przeciwnika i nasłuchiwać rozkazu

ataku. Plutony między sobą powinny zachowywać kontakt

wzrokowy.

- Dopilnujemy tego - zapewnił Jankowski.

- I jeszcze jedno. Wsparcie lotnicze. Co z nim?

- Wojska pancerne otrzymają je dopiero w chwili

rozpoczęcia natarcia. Do tego czasu oddajemy Amerykanom

pełną przewagę w powietrzu - odparł Stebnowski.

- Najlepsze samoloty ukryliśmy równie głęboko jak czołgi

- dodał Jankowski.

Obaj generałowie pośpiesznie wyszli z pokoju. Zostałem

sam z Moraszczykiem, który wyciągnął pudełko z chorągiewkami

na szpilkach i zaczął ozdabiać nimi mapę.

- Metoda stara, ale bardziej niezawodna od najlepszego

komputera - stwierdził z uśmiechem. Potem załatwił sobie

sztywne połączenie telefoniczne ze Sztabem Głównym, nasadził

słuchawki na uszy i w ogóle przestał się odzywać.

Czas mijał, a ja patrzyłem, jak chorągiewki na mapie

stopniowo zaczynają obrysowywać coś na kształt worka

otaczającego Pojezierze Krajeńskie od południa, wschodu i

zachodu.

Dwie godziny później nagle zgasło światło.

- Zaczęło się - rzekł w ciemności Moraszczyk. Milczał

przez chwilę, po czym dodał: - Właśnie rozwalili nam

elektrownie Turów, Kozienice i rafinerię w Płocku. Zaraz

włączy się zasilanie awaryjne.

Chyba byłem przygotowany na coś takiego, lecz mimo

wszystko poczułem, jak to coś mnie łapie za gardło. Minutę

później istotnie zapaliło się światło, a telewizory zaczęły

działać. Moraszczyk znieruchomiał przyciskając słuchawki do

głowy.

- Nancy właśnie postawił ultimatum - powiedział po

chwili. - Dał nam czterdzieści osiem godzin. Atak na

elektrownie był dla podkreślenia wagi orędzia...

Obaj odwróciliśmy się do telewizorów. Właśnie dwie stacje

zachodnie pokazywały płonący Płock, jedna rozbebeszone

generatory elektrowni Turów, a na pozostałych ekranach

królowała ojcowsko zatroskana twarz prezydenta Nancy'ego.

- Są duże naciski na Niemców, by przyłączyli się do

sankcji gospodarczych i udostępnili Amerykanom Rugię - mówił

Moraszczyk. - Kanclerz Halentz gra na zwłokę i tłumaczy się

zaszłościami historycznymi.

- Amerykanie nadstawiają karku za Rosjan, a my za

Niemców, niezły pasztet! - stwierdziłem.

Przez cały kolejny dzień nie nastąpił nowy atak. Stacje

telewizyjne pokazywały koncentrujące się na Bornholmie

oddziały amerykańskiej piechoty morskiej, załadunek sprzętu

na okręty desantowe i patriotyczne manifestacje w polskich

miastach. Komentarze mówiły o głębokim zmanipulowaniu

naszego społeczeństwa, a od czasu do czasu pojawiał się

samotny, ukryty w krzakach polski czołg. W telewizji

amerykańskiej wojskowi eksperci demonstrowali najnowsze

systemy broni i tłumaczyli dlaczego żadnemu amerykańskiemu

żołnierzowi nie stanie się w Polsce krzywda.

Jankowski i Stebnowski nie pojawili się ani razu.

Siedziałem sam z Moraszczykiem, który zajęty swoimi

chorągiewkami nie był najlepszym partnerem do rozmowy.

Okazało się, że do naszego pokoju przylega całkiem

przyzwoity apartament ze wszystkimi wygodami. To był cały

obszar, po którym mogłem się poruszać. Tacę z jedzeniem o

ustalonej porze stawiano pod drzwiami i stamtąd zabierał ją

Moraszczyk. W przeciwieństwie do mnie mój opiekun lub raczej

strażnik czuwał bez przerwy, co pewien czas łykając jakieś

tabletki.

Na dwanaście godzin przed upływem terminu ultimatum

Amerykanie zdmuchnęli nam nadajniki telewizyjne we

wszystkich większych miastach i skasowali maszt radiowy w

Gąbinie.

- Do trzech razy sztuka... - westchnął ciężko Moraszczyk.

Niedługo potem wrócił Jankowski.

- Wszystko wskazuje na to, że będziemy gotowi na czas -

oznajmił. - Zrobiliśmy co do nas należało, reszta w rękach

Boga i Chaosu.

Chaos zaczął się dokładnie o godzinie zapowiedzianej

przez prezydenta Nancy'ego. W jednej chwili umilkła prawie

cała łączność radiowa, a czynne radary zostały zniszczone.

Nie wiadomo, ile amerykańskich samolotów znalazło się nad

Polską, w każdym razie wystarczająco dużo, by nasza obrona

przeciwlotnicza mogła zaliczyć kilkanaście pewnych

zestrzeleń. Wywołało to konsternację amerykańskich mass

mediów, bo samoloty były niewykrywalne...

- Jakim cudem zdołali tego dokonać? Strzelali na oślep? -

spytałem Jankowskiego.

Generał uśmiechnął się.

- Myślę, że mogę zdradzić tę tajemnicę wojskową -

stwierdził. - Otóż czasami nawet zupełnie niewykrywalny dla

radarów i detektorów podczerwieni samolot można wypatrzeć

stojąc na dachu. Kilku amerykańskich dowódców planując

naloty najwyraźniej o tym zapomniało.

By odegrać się za tę przykrą niespodziankę, Amerykanie

precyzyjnie odstrzelili pomnik warszawskiej Syrenki, po czym

zabrali się za systematyczne niszczenie obiektów wojskowych

na terenie Pomorza Zachodniego. Ogromnie ucierpiały tysiące

makiet z dykty i brezentu, ze wstawionymi do środka

piecykami typu "koza" jako źródłem podczerwieni. W

odpowiedzi przeciwnik użył inteligentniejszej amunicji,

która z sobie tylko wiadomych powodów w pierwszej kolejności

zabrała się za karczowanie przydrożnych, płaczących wierzb.

- Punkt dla chłopaków z wywiadu i wydziału walki

elektronicznej! - oznajmił Jankowski, kiedy przestał się

śmiać.

- To ich robota? - spytałem.

- Tak. Udało im się przemycić do komputerowego katalogu

celów opis "standardowego typu maskowania polskiego

czołgu"...

Jeszcze śmieszniej zrobiło się, gdy po rutynowym

bombardowaniu na plażach pomiędzy Kołobrzegiem a Sianożętami

zaczęła lądować nieustraszona piechota morska. Greenpeace

ogłosił natychmiast listę endemicznych gatunków roślin i

zwierząt, zagrożonych amerykańskimi bombardowaniami i

rozpoczął globalną akcję protestacyjną pod hasłem ochrony

mikołajka nadmorskiego.

Pierwsza przeszkoda militarna czekała na Amerykanów

dopiero przy trasie Kołobrzeg - Koszalin. Szczęśliwym trafem

na miejscu była akurat ekipa telewizji szwajcarskiej. Na

prawym, górnym ekranie w naszym pokoju pojawił się najnowszy

model czołgu z rodziny Abramsów. Wóz zgrabnie radząc sobie z

przeszkodami terenowymi, właśnie dojeżdżał do autostrady,

gdy nagle z przydrożnego rowu wylazło coś jak przerośnięty

pająk. Miało pół metra średnicy, tyleż wysokości i korpus

przypominający garnek. Przebierając chyba dziesięcioma

wielostawowymi odnóżami, z nieprawdopodobną zwinnością

pobiegło w stronę czołgu. Jednym susem wskoczyło na pancerz,

przywarło i eksplodowało. Ułamek sekundy później wybuchające

paliwo i amunicja zamieniły Abramsa w ziejącą ogniem

skorupę.

Nie wierzyłem własnym oczom. Tymczasem w polu widzenia

pojawiły się następne czołgi i równocześnie spod ziemi i z

krzaków zaczęły wyłazić kolejne samobieżne miny. Na ekranie

rozpętało się piekło. Sądząc po kilku nagłych skokach i

osobliwym znieruchomieniu obrazu szwajcarscy dziennikarze

porzucili kamery i uciekli.

- Pajączki nieźle sobie radzą - stwierdził Jankowski z

czułością w głosie.

Przez chwilę nie mogłem wydobyć z siebie głosu.

- To naprawdę nasze? - wykrztusiłem wreszcie.

- A co pan myślał, że we wszystkich dziedzinach musimy

koniecznie być trzecim światem? - odparł zirytowany generał.

- Ależ skąd u nas ten poziom elektroniki?! Wiem co nieco

o problemach ze sterowaniem robotami kroczącymi. Żeby

osiągnąć taką płynność ruchów i zwinność, potrzebny byłby

procesor o niesamowitej skali integracji... zwłaszcza przy

takich wymiarach całości... Nigdy nie byliśmy dobrzy w

produkcji procesorów... - myślałem głośno. - To od kogo ta

licencja?

- Faktycznie - przyznał Jankowski. - Dłubanie w krzemie

nie jest naszą mocną stroną. Dlatego też "pajączkiem" nie

steruje elektronika. W każdym razie nie całkowicie.

- A co?

- Wypreparowany system nerwowy pająka korsarza z zapasem

pożywki na rok. Jeśli się nie mylę, wykorzystano także

instynkt drapieżniczy tego zwierzęcia.

Oniemiałem, a potem dostałem ataku narodowej dumy. To

było cholernie fajne uczucie.

Przestało być fajnie, kiedy wszystkie "pajączki" zużyły

się, bo jak dotąd wyprodukowano tylko próbną serię, a

amerykańska armia dotarła do Białogardu. Tutaj stawiły jej

czoła nasze oddziały opóźniające, wyposażone w lekko

opancerzone tarpany. Na każdym samochodzie terenowym był

kaem, uniwersalna wyrzutnia rakiet przeciwpancernych i

przeciwlotniczych oraz pięciu żołnierzy. To było zbyt mało,

by przyhamować potężnie krytą z powietrza kolumnę

najświeższej mutacji Abramsów i transporterów opancerzonych.

Nasi chłopcy dali z siebie wszystko, z czego amerykańska

telewizja pokazywała głównie bebechy. Najwyraźniej po to, by

odbić sobie poprzednie wpadki serwowali na maksymalnych

zbliżeniach płonące i rozkawałkowane trupy polskich

żołnierzy. A mieli z czego wybierać. Bez wsparcia z

powietrza dwie trzecie tarpanów zostało zniszczonych, zanim

podjechało na tyle blisko, by zobaczyć przeciwnika.

Amerykańskie F-210 i pancerne helikoptery Patton raz po raz

wyłuskiwały nasze samochody terenowe. Na szczęście

niezupełnie bezkarnie. Ktoś tam za wielką wodą, na widok

kolejnego walącego się na ziemię śmigłowca, postanowił

przekartkować historię Polski, bo w komentarzach

telewizyjnych pojawiły się pierwsze głosy zwątpienia w

błyskotliwy sukces operacji "Zew Demokracji". Na razie

jednak były to opinie odosobnione. Amerykański taran

skutecznie zmiażdżył nasze oddziały oczyszczając sobie drogę

aż do Szczecinka. Tylko jedna rzecz im nie wyszła. Jakoś

dziwnym trafem nie udało się ośmieszyć polskiej armii.

Nadeszła pora, by zastosować w praktyce moją teorię. Był

to już piąty dzień w towarzystwie pułkownika Moraszczyka i

jego chorągiewek na szpilkach. Łeb mi puchł od oglądania

telewizji. Amerykańskie dowództwo doskonale zdawało sobie

sprawę, że pakując się na Pojezierze Krajeńskie włażą do

worka utkanego z naszych czołgów, ale o to właśnie im

chodziło. Chcieli przyjąć bitwę na naszych warunkach i

pokazać nam, co są warte amerykańskie wartości i pociski

przeciwpancerne. By wzmocnić powietrzną osłonę swoich wojsk,

ściągnęli na Morze Północne jeszcze jeden lotniskowiec i

więcej samolotów na Bornholm. Potem spokojnie zajęli Czarne,

Debrzno i wolniutko, dwoma kolumnami ruszyli w kierunku

Noteci.

Nasze czołgi rozproszone w lasach nad brzegami Gwdy i

Brdy nie wydawały się niebezpieczne. Amerykańskie samoloty

początkowo próbowały je wyszukiwać i niszczyć, ale siedzący

na drzewach snajperzy z ręcznymi wyrzutniami

przeciwlotniczymi szybko wybili im ten pomysł z głowy. W tej

sytuacji Amerykanie poprzestali na zaminowaniu z powietrza

wszystkich dróg wychodzących z lasów i dali sobie spokój.

Wyszli z założenia, że Polacy muszą wreszcie opuścić krzaki

i zacząć się koncentrować, a wtedy oni zademonstrują światu

nowe, śliczne polish jokes. Nawiasem mówiąc, wszystkie

amerykańskie programy rozrywkowe od kilku dni bazowały na

dowcipach o "pijanych polaczkach i ich zardzewiałych

tankietkach". Bardzo popularny był konkurs pod hasłem "Co

robi polski dyktator w krzakach nad Notecią?" Wymawiali to

"noteka".

Wyglądało więc na to, że amerykańscy sztabowcy nie

czytali "Obleśnych Nowinek". Bogu dzięki! Kiedy chorągiewki

z białymi gwiazdami dotarły na wysokość Sępólna, wrócił

Stebnowski. On i Jankowski spojrzeli na mnie wyczekująco.

- Co z minami? - spytałem.

- Saperzy uporali się z częścią z nich - odparł

Stebnowski. - Miejmy nadzieję, że większość naszych wozów

nie będzie jechać po drogach.

- Zaczynajmy - powiedziałem nieswoim głosem.

Obaj generałowie wybiegli z pokoju.

Kwadrans później nad Pojezierzem Krajeńskim pojawiły się

polskie myśliwce bombardujące. Zamiast bomb zaczęły zrzucać

setki dziwacznych pakietów wielkości tornistra. Każdy taki

pojemnik po upadku na ziemię nadmuchiwał się samoczynnie

przybierając postać czołgu. Niewielki, elektryczny silniczek

sprawiał, że makieta natychmiast zaczynała pełznąć przed

siebie, a reflektor podczerwieni i generator pola

magnetycznego udawały, że ma ona silnik spalinowy i pancerz.

- To pomysł tych wesołków z dowództwa lotnictwa -

oznajmił Moraszczyk.

Trzy minuty później w powietrzu zrobiło się gęsto od

amerykańskich samolotów. Nadleciały kolejne eskadry

polskich. Z ziemi wyglądało to trochę jak pokaz fajerwerków.

I nagle na jednym z telewizorów pojawił się film hard porno.

Dopiero po chwili dotarł do mnie głos spikera tłumaczący, że

z niewiadomych przyczyn taki właśnie obraz od kilku minut

odbierany jest z amerykańskiego satelity szpiegowskiego

zawieszonego nad polem walki.

- Drugi punkt dla chłopaków z elektroniki - skwitował

Moraszczyk. - Trzeba przyznać, że to największy wyczyn od

czasu złamania Enigmy! Na dodatek jest na co popatrzeć...

Gapiąc się na panienkę doznającą orgazmu w równych,

trzydziestosekundowych odstępach pomyślałem, że teraz musi

się udać!

Potem przyszedł Jankowski z wiadomością, że niebawem

wystartują nasze najlepsze samoloty wsparcia pola walki -

Skorpiony pierwszej i drugiej generacji.

- To zostały nam jeszcze jakieś lotniska? - spytałem

zdumiony.

- Większość - odpowiedział spokojnie generał. - Na tę

okazję mieliśmy przygotowane pływające pasy startowe, ukryte

chwilowo pod powierzchnią niektórych jezior.

Minutę później CNN doniosła, że amerykańscy informatycy

rozgryźli wreszcie numer z wierzbami i usunęli szkodliwy

plik z katalogu celów. Największą trudność sprawił im fakt,

że plik ów miał pewne cechy wirusa komputerowego. W każdym

razie było już po wszystkim i myślące pociski odzyskały

skuteczność.

Chorągiewki oznaczające plutony naszych czołgów

przemieszczały się zupełnie chaotycznie. Moraszczyk nie

spuszczał oczu z telewizorów. Jednym uchem słuchał

komentarzy, drugim wiadomości ze Sztabu Głównego. Wrócił

Stebnowski. Powiedział, że wszystkie rozkazy zostały już

wydane i pozostało tylko czekać. Usiedliśmy i patrzyliśmy na

mapę.

Wyglądało na to, że wszystko spieprzyłem. Podczas gdy

chorągiewki z białymi gwiazdkami formowały równe rubieże

obronne, nasze miotały się wokół nich jak pyłki pana Browna.

Aż nagle w tym chaosie zaczął rysować się porządek. Biało-

czerwone chorągiewki ułożyły się w coś na kształt

pierścienia otaczającego pozycje amerykańskie. A poten ten

pierścień rozmazał się przechodząc w najpiękniejszy na

świecie fraktal! Na tyle, na ile Moraszczyk mógł go

odwzorować na mapie, był to klasyczny fraktal drzewkowy. Od

innych tego typu fraktali różnił się tylko tym, że

kształtował się od brzegów do środka, czyli odwrotnie niż

one. A środkiem krystalizacji były tu amerykańskie kolumny

pancerne!

W komunikatach zaczęto mówić o "rosnącej sile i precyzji

polskich ataków". Na ekranach płonęły czołgi nasze i ich.

Samoloty jak szalone ścigały się nad polami i dachami domów.

Moraszczyk desperacko wypatrywał tabliczek z nazwami

miejscowości i terenowych punktów orientacyjnych. Polskie

czołgi wchodząc w rejon walk przerywały ciszę radiową, co

zwiększało szum w eterze i tym samym przyśpieszało rozrost

pancernego fraktala. Pominięcie etapu koncentracji wojsk

spowodowało wydłużenie czasu reakcji wykrycie-zniszczenie

celu, w amerykańskim systemie dowodzenia. Satelita

faszerujący komputery sztabowe binarnym pornosem wydłużał

ten czas jeszcze bardziej. Tymczasem natarcie fraktalne

rozwijało się lawinowo. Amerykańskie centrum dowodzenia,

siłą rzeczy powodujące największy hałas radiowy, zostało

zaatakowane koncentrycznie ze wszystkich stron na raz. Luźne

grupy polskich czołgów, zdawałoby się niegodne uwagi, jakimś

cudem, tuż przed nosem Amerykanów łączyły się w pancerne

pięści. To znaczy, cud to był dla nich. W kilku komentarzach

użyto nawet słowa "magia". Potem używano go coraz

częściej... W sztabie na Bornholmie nie wierzono w magię.

Dlatego ponad połowę biorących udział w bitwie amerykańskich

samolotów szukała rejonów koncentracji polskich sił

pancernych...

Trzy godziny po rozpoczęciu kontrnatarcia w trójkącie

Więcbork - Wysoka - Nakło n. Notecią wrzało jak w kotle

czarownicy. Na mapie polski fraktal systematycznie pożerał

amerykańskie pozycje. Piechota morska biła się z właściwym

sobie profesjonalizmem, lecz nic nie mogła na to poradzić,

że ilekroć jakiś oddział zaczynał intensywnie, przez radio

domagać się wsparcia, to najczęściej zamiast odsieczy

nadjeżdżały polskie czołgi i to z najmniej spodziewanego

kierunku.

Mimo to bronili się twardo, a ich przewaga w powietrzu

stawała się coraz bardziej odczuwalna. Nasze Skorpiony

wykruszały się zastraszająco szybko, a my po prostu nie

mieliśmy ich więcej. Swoje robiła też różnica poziomów

techniki wojskowej. Walki przeciągnęły się do zmroku i

trwały w nocy. Kiedy już wydawało się, że mimo wszystko

rozwalimy sobie łeb o mur, ten się nagle zawalił. Około

drugiej w nocy amerykańskie centrum dowodzenia przestało

jazgotać. Obszar bitwy zaczął przesuwać się na północ.

Cofali się!

O świcie weszły do walki niedobitki naszych wojsk spod

Białogardu. Byli zbyt słabi, by zamknąć pierścień okrążenia,

ale Amerykanie ze swym zdezintegrowanym systemem dowodzenia

i poszatkowaną łącznością nie byli w stanie się

przegrupować. Ich rozbite oddziały, umykające z

nadnoteckiego tygla, napotkawszy opór na drodze do morza,

stawały i zaczynały domagać się ewakuacji drogą lotniczą. I

znowu zamiast helikopterów transportowych często pojawiały

się polskie czołgi. Pod Człuchowem nasze T-85 i ich

śmigłowce przybyły jednocześnie. Spowodowało to cały szereg

gorszących scen rodem z ewakuacji Sajgonu przed czterdziestu

laty. Miło było popatrzeć, jak porzucając cały sprzęt, wieją

uczepieni helikopterów niczym kiście winogron.

Tam, gdzie pomoc nie nadchodziła na czas, amerykańscy

żołnierze zaczynali się poddawać. Ich pierwsze pytanie po

złożeniu broni brzmiało: "Jak wyście to zrobili?" Niektórzy,

w szoku powtarzali w kółko, że to niemożliwe, by amerykańska

technika mogła zawieść. Dla tych trzeba było szybko

zorganizować pomoc psychoterapeutów.

Około dziesiątej rano ustały walki powietrzne, a zaczęło

się trzęsienie ziemi w Waszyngtonie. Przedpołudniowe serwisy

informacyjne pokazywały bez przerwy płonące Abramsy i

kolumny amerykańskich jeńców. Redakcje były zasypywane

telefonami od widzów domagających się, by przerwano emisję

tego filmu katastroficznego i podano wreszcie wiadomości z

Polski. W Kongresie obudzili się republikanie, a jeden z

nich przypomniał, że Kościuszko też miał tytuł Naczelnika

Państwa. Prezydent Nancy podobno złapał ciężką grypę.

W Europie Rada Starców z Brukseli uchwaliła rezolucję

wskazującą, iż pobicie Amerykanów było czynem głęboko

niesłusznym. Brytyjski minister spraw zagranicznych oderwany

przez dziennikarzy od porannej herbaty bredził o polsko-

amerykańskiej granicy pokoju na Noteci. Zaraz potem BBC

zapowiedziała sensacyjną relację z polskiego centrum

dowodzenia, w którym zastosowano alternatywne metody

kierowania wojskami...

Na ekranie pojawił się pokój sztabowy z rozłożoną na

stole mapą Pojezierza Krajeńskiego, nad którą pochylało się

kilku czubków z różdżkami, wahadełkami i bardzo mądrymi

minami. W kącie siedział czarno ubrany facet z oczami

wybałuszonymi jak przy chronicznym zatwardzeniu i raz za

razem wbijał długie szpilki w woskowy model najnowszego typu

Abramsa. Pod ścianą podskakiwał szaman w powłóczystych

szatach i rytmicznie uderzał grzechotką o własną głowę.

Wokół tego panoptikum krążyło kilku generałów. Gdy któryś z

"ekspertów" zaczynam im coś tłumaczyć, przytakiwali z

powagą.

- Co to jest, do diabła? - nie wytrzymałem.

- Chyba nie sądzi pan, że naprawdę powiemy im, jak to

zrobiliśmy? - odparł Stebnowski. - Niech pan pomyśli -

uśmiechnął się - ilu teraz specjalistów od New Age będzie

musiał zatrudnić Pentagon? To lepsze od bombardowania...

- A niech was! - wysapałem.

- Oczywiście liczymy na pańską całkowitą dyskrecję -

dodał Jankowski. - Tego nie może pan opisać w "Obleśnych

Nowinkach".

- Ma się rozumieć. Czy mogę już iść do domu?

- To jeszcze nie koniec - rzekł Stebnowski.

Rzeczywiście, to nie był koniec. O godzinie szesnastej

pięć Polska wypowiedziała wojnę Danii za współudział w

agresji. Kwadrans później trzy nasze myśliwce bombardujące

typu Halny zaatakowały Kopenhagę. Dwa dokonały precyzyjnego

bombardowania centrali sterowania światłami ulicznymi.

Trzeci zdemolował browar Tuborg. Obfita piana wypływająca

przez okna dymiącego browaru, sądząc z komentarzy, zrobiła

na tubylcach wrażenie nie mniejsze niż grzyb atomowy.

Supernowoczesna centrala sterowania światłami ulicznymi,

oparta na procesorach logiki rozmytej, trafiona czterema

rakietami, doznała kompletnej schizofrenii. Ruch uliczny w

Kopenhadze oraz na całej Zelandii został sparaliżowany.

Punktualnym i sumiennym Duńczykom świat zawalił się na

głowy.

Polskie samoloty, by uniknąć starcia z amerykańskimi,

podczas dolotu i drogi powrotnej kryły się w niemieckiej

przestrzeni powietrznej nad Uznamem i Rugią. Niemcy

zareagowali na ten incydent notą dyplomatyczną utrzymaną w

tonie łagodnej perswazji.

- Jo, jo, żeby mi to był przedostatni raz... - Stebnowski

bardzo udatnie naśladował piwny baryton kanclerza Halentza.

Duńska obrona przeciwlotnicza została zaskoczona, gdyż o

godzinie szesnastej obsługa radarów skończyła pracę i poszła

do domów. Amerykański satelita, jakby się kto pytał, nadal

emitował trzydziestosekundowego pornosa wpędzając zamorskich

speców od elektroniki w myśli samobójcze.

Trzeba uczciwie przyznać, że przeliczyliśmy się, jeśli

idzie o duńską królową. Zacna staruszka osobiście objęła

dowództwo nad armią i w ciągu kilku godzin z miasta

wariatów, jakim stała się Kopenhaga, zrobiła znowu stolicę

państwa. Zmobilizowała to, co było pod ręką i zwróciła się o

pomoc do sojuszników z NATO. Niestety, tak się złożyło, że

tym, czym akurat mogła dysponować królowa Małgorzata, były

dwie bliźniacze, Homoseksualne Brygady Powietrzno-Desantowe,

lesbijska i gejowska. Ta druga sześć godzin po ogłoszeniu

alarmu miała już sześćdziesięcioprocentowy ubytek stanów

etatowych w wyniku dezercji. Brygada lesbijska stawiła się w

komplecie, ale zgodziła się wyruszyć do walki tylko pod

warunkiem, że zostanie wyposażona w bomby atomowe i

pierwszym celem będzie Warszawa. Tymczasem Niemcy milczeli,

a Francuzi zareagowali na sytuację masowymi demonstracjami

pod hasłem "Nie chcemy umierać za Kopenhagę". Rosyjska mafia

spełniła swe groźby i sprzedała pluton do Pakistanu, w

wyniku czego Amerykanie natychmiast przestali zajmować się

problemem demokracji w Polsce. Gdy wyszło na jaw, w czyim

faktycznie interesie amerykańscy chłopcy brali w skórę nad

Notecią, Kongres pod presją opinii publicznej zabronił

Nancy'emu jakichkolwiek działań zbrojnych w Europie. Wylani

z kąpielą Duńczycy zostali na lodzie i zaczęli się

intensywnie zastanawiać, kto właściwie i po co zapisał ich

do NATO? W końcu zgodzili się na niemiecką mediację w celu

załagodzenia konfliktu z Polską.

- Nieźle narozrabialiśmy - mruknąłem do Stebnowskiego. -

Amerykanie dostali po łapach, NATO okazało się warte funta

kłaków, a jedynym państwem mającym coś do powiedzenia w

Europie stały się Niemcy. Czy o to nam chodziło?

- Nie warto płakać nad rozlanym mlekiem - odpowiedział

generał. - Trzeba będzie przywyknąć. Chyba nie sądzi pan,

panie Tomaszewski, że to, co było do tej pory, będzie trwać

wiecznie? Historia nigdy się nie kończy.

Konrad T. Lewandowski

Warszawa, styczeń 1995 r.

KONRAD T. LEWANDOWSKI

Urodzony 1 kwietnia 1966 r. w Warszawie. Absolwent

Politechniki Warszawskiej. Wolny strzelec współpracujący z

"NF", "Przeglądem Technicznym" i "Cogito" (tamże druk

powieści "Most nad otchłanią"); jest redaktorem w "Amberze"

i "Harlequinie". W branży znany jako cholerny Przewodas,

Państwu odsłonił się natomiast jako interesujący autor i

publicysta, poszukujący nowych ambitnych wyzwań i stale

podnoszący sobie poprzeczkę. Uznanie i dobrą pamięć u

Czytelników zdobyły mu sondaż "Stary krytyk mocno śpi" ("NF"

7 '93) i popularyzaroski cykl "Alternatywy ewolucji" (1993),

i reportaż z Masłomęcza ("NF" 1 '94), i opowiadanie

"Pacykarz" ("NF" 3/94).

"Noteka 2015" to kontynuacja metody i świata "Pacykarza".

Bohater jest ten sam, podobna filozofia świata

przedstawionego - fantastyka bliskiego zasięgu. Miesiąc temu

na naszych łamach (a przedtem na Nordconie '93) KTL

zastanawiał się jako publicysta nad sekretem gatunkowego

arcydzieła wyrażającego (przepowiadającego) świadome i

podświadome uczucia milionów. W "Notece 2015" odkrywa, że

taką jednoczącą emocją mogłyby być resentymenty

antyamerykańskie i... "antybrukselskie" (podobnie jak w

"Złotej galerze" Dukaja - antyklerykalne). Zwracam ponadto

uwagę na przekonywająco i ciekawie pokazany wątek militarny

(logistyczny, batalistyczny, sztabowy) opowiadania. Takie

złośliwe wstawki prasoznawcze są niezłej próby - zwłaszcza

że dotyczą "Obleśnych Nowinek" i "Śmiałej Myśli", a nie "NF".

Co Państwo na to? Co na to wszystko bracia Węgrzy, Czesi,

Słowacy? No i reszta świata także?

(mp)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Andrzej Pilipiuk, Lewandowski Konrad Rosyjska Ruletka
Lewandowski Konrad T i Pilipiuk Andrzej Rosyjska ruletka doc
Lewandowski Konrad T El ninio 2035
Pilipiuk Andrzej, Lewandowski Konrad T Rosyjska Ruletka
Pilipiuk Andrzej & Lewandowski Konrad Rosyjska ruletka
Lewandowski Konrad T Krolowa Joanna D Arc
Lewandowski Konrad T Pacykarz
Andrzej Pilipiuk, Lewandowski Konrad Rosyjska Ruletka
Lewandowski Konrad El Ninio 2035
Lewandowski Konrad Półmisek
Lewandowski Konrad T Saga o Kotołaku Tom 2 Wyprawa Kotołaka
Konrad Lewandowski El Ninio 2035
Pilipiuk, Andrzej Rosyjska ruletka(z Konrad Lewandowski)
Konrad Lewandowski Kosmiczna kuchnia

więcej podobnych podstron