Lewandowski Konrad T Krolowa Joanna D Arc


KONRAD T. LEWANDOWSKI




KRÓLOWA JOANNA D’ARC



1. LEKCJA ANATOMII


Na ćwiartowanie dzieciobójcy na krakowskim rynku, zgodnie z obyczajem, stawił się cały fakultet medyczny akademii w strojach uroczystych. Żacy i mistrzowie w togach i biretach, prowadzeni przez dziekana Piotra, wyszli z ulicy Kanoniczej i w uroczystej procesji skierowali się na miejsce kaźni. Tłum mieszczan rozstępował się niechętnie, świadom, że medycy zajmą najlepsze miejsca. Opieszałych gapiów wiertelnicy bez ceregieli rozepchnęli drzewcami halabard, czyniąc uczonym wolną drogę. Niektórzy z mieszczan poczęli rezygnować, ale prawie wszystkich ciekawość utrzymała w miejscu.

Zbrodniarz, niejaki Geisko, miał być poćwiartowany żywcem, po czym spalony za zhańbienie i zaduszenie dziewczątka, które ledwie dziesięć wiosen przeżyło. Mało tego, w obliczu trybunału zwyrodnialec nie okazał skruchy, bluźnił, a przed wyprowadzeniem odmówił spowiedzi i opatrzenia Najświętszym Sakramentem. Wobec tego sędziowie ani krzty litości w sobie nie znaleźli i surowo nakazali mistrzowi, by pod groźbą wyświęcenia nie ośmielił się zrobić nic, co skróciłoby mękę skazańca. Wśród pospólstwa rozeszła się wieść, że to sam Lucyfer w ludzkiej postaci, co dodatkowo wzmogło niezdrową ekscytację.

Gdy studenci i mistrzowie zajmowali miejsca, mistrz żelaznym kneblem wtłoczył głęboko w gardło język zbrodniarza, by żadne nowe bluźnierstwo nie obraziło uszu obecnych, a i wrzaski nie przeszkadzały adeptom medycyny w zgłębianiu tajemnic ludzkiego ciała. Geiskę rozciągnięto na kole od wozu, położonym wprost na ziemi. Gwałciciel był nagi, z ledwie tylko przyrodzeniem okrytym dla skromności. Pod ręce i nogi podłożono mu dodatkowe, niskie pieńki. Obok stał kosz z rozżarzonym żelazem oraz zwykły kosz wiklinowy na ujmowane członki. Dalej wznosił się stos ułożony dla spalenia plugawych szczątków.

Okazja była wyjątkowa, przez co dziekan Piotr łatwo wyjednał u rektora akademii grosz na sowite opłacenie mistrza. Dzięki temu kat miał ciąć i rąbać dokładnie wedle pouczeń dziekana, nie zaś tak jak to zazwyczaj bywało.

- Roku Pańskiego 1431... - zaczął czytać pisarz miejski.

W ciszy wysłuchano wyroku, po czym kapelan raz jeszcze przystąpił do zbrodniarza, który na widok krucyfiksu tylko głowę odwrócił. Duchowny odszedł zagniewany. Mistrz suspensor ujął topór i pytająco popatrzył na dziekana Piotra. Ten upewnił się, że żacy przygotowali już deszczułki z kartkami papieru i pręciki ołowiu do szkicowania. Zza ramion, głów, a nawet między nogami adeptów sztuki medycznej wyzierały twarze mieszczan. Nikt wszakże nie śmiał napierać, a wiertelnicy stali w pogotowiu.

- Prawa ręka powyżej nadgarstka - polecił dziekan. Topór błysnął i opadł z łoskotem. Geisko zatrzepotał w więzach, przez tłum przeszedł pomruk. Kat czym prędzej rozżarzonym prętem powstrzymał wypływ krwi. Jeden z dyplomowanych medyków, pouczony wcześniej przez dziekana, podniósł odrąbaną dłoń, naciął lancetem i rozchylił skórę, po czym obszedł krąg żaków, pokazując układ ścięgien.

Dziekan Piotr patrzył surowo w twarze młodych adeptów, czy któraś zanadto nie blednie, co znaczyłoby, że młodzianowi brak powołania do medycznych studiów.

- Wasza wielebność - przypomniał o sobie kat. Piotr namyślił się szybko.

- Pierś mu otwórz - polecił. - Zobaczymy, jak serce bije...

Suspensor oddał pomocnikowi topór, wziął zaś długi nóż. Rozciął ciało, wraził palce w ranę i rozchylił żebra. Mistrzowie i żacy pod czujnym spojrzeniem dziekana, w porządku, wedle starszeństwa podchodzili pojedynczo, zaglądając katu przez ramię. Geisko na przemian to mdlał z bólu, to ból go otrzeźwiał. Oczy raz wychodziły na wierzch, raz uciekały w głąb czaszki.

- Rysujcie, co widzicie, póki widok w pamięci świeży - nakazywał Piotr odchodzącym. Ołowiane rysiki pilnie szeleściły na papierach. Gdy wszyscy już zobaczyli bijące serce, dziekan polecił odrąbać lewą rękę przy samym ramieniu, po czym siec ją w plastry tak, by kształt mięśni pokazać.

- Rzeźnicy! Psubraty! - wrzasnął ktoś z tłumu.

Kilku gapiów miało dosyć i cofało się chyłkiem. Nadleciał kamień, uderzył w kosz z żarem. Dwóch wiertelników na rozkaz kapitana ruszyło w tłum szukać winnego.

Dziekan Piotr zachował powagę. Nakazał otworzyć prawy łokieć Geiski, a dalej - rąbać nogi. Srogim spojrzeniem zganił żaka, który ośmielił się odwrócić wzrok. Nie godziło się zmarnować tak rzadkiej szansy zdobycia pożytecznej wiedzy. Najczęstszą karą orzekaną bowiem przez sąd magistracki była chłosta u pręgierza lub wyświęcenie z miasta, a nieliczne wyroki śmierci wykonywano na skazańcach pojednanych ze Stwórcą, których ciał nie godziło się kaleczyć, lecz po chrześcijańsku pogrzebać, gdy się sprawiedliwość dopełni. Dlatego dziś, każdemu żakowi, który wprowadziłby jakikolwiek nieporządek, miała być wymierzona podwójna chłosta, ręką starszego bursy.

Geisko omdlał już całkiem i chyba dogorywał. Dziekan Piotr zaczął się zastanawiać, jaką by tu wiedzę uzyskać jeszcze, korzystając z ostatnich chwil życia zbrodniarza.

- Warto by przyciąć wedle kolana i pokazać żakom, jak się rzepka rusza - usłyszał niespodziewanie głos, mówiący z wyraźnym anglosaskim akcentem. Głos był dziwnie znajomy... Piotr odwrócił się do mówiącego. Przez tłum gapiów, nie nazbyt już gęsty, przecisnął się wędrowny mnich i zsunął z głowy kaptur. Ukazała się okolona rzadkimi siwymi włosami twarz świątobliwego męża liczącego co najmniej lat sześćdziesiąt.

Dziekan rzucił się na kolana i ucałował pierścień. - Mój mistrz i nauczyciel! - zawołał.

Egzekucję przerwano. Kat przyklęknął wraz z pomocnikami, a do biskupa Tomasza, wielkiego lekarza, z którego sławą nie mógł równać się żaden medyk w Królestwie Polskim, Czeskim, Węgierskim i Cesarstwie Niemieckim, autora traktatu Regimen sanitatis, przystąpili kolejno podwładni dziekana Piotra. Biskup Tomasz uściskał mistrzów, powstających po ucałowaniu pierścienia, a nad głową każdego z żaków uczynił znak krzyża. Gdy wszyscy z powrotem zajęli swe miejsca, dziekan Piotr usunął się na bok.

- Nie godzi mi się w waszej obecności rozkazy wydawać - rzekł. - Zechciejcie wy dalej poprowadzić lekcję.

Tomasz skinął głową.

- Powstań, mistrzu suspensorze - polecił. - Obłup ze skóry i błon prawe kolano tego nieszczęśnika.

Kat, tnąc zakrwawionym nożem, sprawnie wykonał rozkaz, odsłaniając staw kolanowy. Sprawiał wrażenie, jakby nie pierwszy raz czynił coś podobnego.

- Dobrze, a teraz odwiąż mu tę nogę.

W Geiskę wstąpiły nowe siły, gdy tylko poczuł, że rozluźniają mu więzy. Natychmiast wierzgnął uwolnioną kończyną.

- Widzicie! - zawołał Tomasz z Wrocławia. - Dobrze się przypatrujcie i uczcie. Tak działa ten członek, który pospolicie najwięcej chodząc i biegając używamy. Przecięcie tych oto ścięgien prowadzi do okulawienia, a tu zaś macie rzepkę... - Na znak biskupa kat przytrzymał nogę. - Mała to kość, ale i bez niej chodzić trudno.

Objaśniwszy zasadę działania kolana, biskup Tomasz polecił tak rozciąć nogę, by uwidocznić nerwy.

- Nerwami krążą najsubtelniejsze tchnienia przenoszące wolę ruchu - tłumaczył. - Podobnie jak tchnienie wzrokowe przenosi z oczu obrazy, które postrzegamy.

Tymczasem skazańca ogarnęły drgawki.

- Jeśli teraz mistrz suspensor przetnie nerw, ta noga drgać przestanie - oznajmił Tomasz.

I tak się też stało. Żacy zaszemrali zdumieni, a dziekan Piotr z uznaniem pokręcił głową. Wiedział, że sam nie wpadłby na taki pokaz. I zaczął się zastanawiać, co sprowadziło do Krakowa tak znakomitego lekarza. Czyżby król albo królowa? Nie, niemożliwe, gdyby któreś z nich zaniemogło, on pierwszy by się o tym dowiedział.

- Dlatego, puszczając choremu krew, pilnie baczyć musicie, by nie drasnąć nerwu - objaśniał Tomasz. - Powoduje to wielki ból i wielką szkodę choremu przynosi. A teraz jelita obejrzyjmy, w których najważniejsze żywioły cyrkulują...

Geisko wyzionął potępionego ducha w czasie, gdy kat go patroszył. Poznano to patrząc na serce, które właśnie wtedy zaczęło bić coraz słabiej i wreszcie zamarło w bezruchu.

- Wszakże gdyby pierś zacząć równo naciskać, można serce do ponownego bicia zmusić i duszę w ciele zatrzymać - skomentował rzecz natychmiast biskup Tomasz. - My jednak tego nie zrobimy, by sprawiedliwości nie stawać na przeszkodzie. Teraz zaś już możemy pozwolić mistrzowi przeciąć żebra i wydobyć płuca.

Ciało przywiązane do koła szybko traciło ludzki wygląd. Wcześniej krwawienia tamowano szybko, teraz jednak krew zaczęła obficie wyciekać z trupa tworząc wielką kałużę. Cóż go do Krakowa sprowadza? myślał gorączkowo dziekan Piotr. Zaraz zaś przypomniawszy sobie o drobnej ludzkiej słabości swego wielkiego nauczyciela, wysupłał z kieszeni miedziaka i skinął na ulicznika kręcącego się przy kordonie wiertelników.

- Biegnij duchem do piwnicy świdnickiej - nakazał obdartemu chłopakowi - i powiedz karczmarzowi, że mistrz Piotr z akademii zamawia na dziś wieczór alkowę dla poufnej rozmowy. Zrozumiałeś?

- Tak, wasza wielebność. - Chłopak chwycił monetę - i przepadł w tłumie

- Spożyty pokarm w żołądku w żółć się przemienia, która tą oto rurką do tego woreczka i dalej, do wątroby wpływa - kazał tymczasem biskup Tomasz. - W tym miejscu u ludzi sędziwych zator powstać może. Żółć wtedy w kamień się zamienia, co chorego do boleści przywodzi. Taki kamień można sztuką lekarską z ciała wydobyć, ale trzeba wiedzieć gdzie go szukać. W tej zaś grubej kiszce zepsute powietrze zwykło się gromadzić. Stwierdzimy to łatwo, każąc mistrzowi ją naciąć. - Nad miejscem kaźni rozeszła się fala smrodu. Kilku żaków zbladło, jeden obrócił się gwałtownie i zgięty wpół zaczął wymiotować.

Piotr ruszył, by surowo skarcić sprawcę nieporządku, lecz biskup Tomasz powstrzymał dziekana kładąc mu dłoń na ramieniu.

- Odpuść, bracie - powiedział łagodnie. - Do wszystkiego trzeba się przyzwyczaić. Ten tu młodzik jeśli nie chirurgiem czy cyrulikiem, może się lepszym aptekarzem okaże.

- Tak, ojcze. - Piotr odstąpił poprzestając jedynie na pogrożeniu winowajcy palcem.

- Jednym z najważniejszych organów człowieka są jądra - podjął wykład Tomasz. - Tnijcie, mistrzu.

Równocześnie fala zepsutego powietrza z brzucha Gei - ski dotarła do zgromadzonych mieszczan, którzy poczęli się krzywić i kręcić nosami. Na to tylko czekał utajony w tłumie Żyd, obnośny sprzedawca pachnideł.

- Woda różana dla szlachetnych państwa! - wykrzyknął. - Złe powietrze oczyszcza, od zarazy chroni! Dwa grosze flakon!

Zachwalać towaru nie musiał, bo popyt okazał się wielki. Natychmiast wyciągnęło się w jego stronę kilkadziesiąt rąk z monetami. W tłumie powstało zamieszanie, w którym jedno naczynie z pachnidłem upadło i roztrzaskało się na bruku. Ktoś zaklął, wiertelnicy czujnie wyrównali szyk.

- Trzy grosze! - zawołał przytomnie Żyd widząc, że chętnych więcej niż flaszek. Zapotrzebowanie nie zmalało, choć smród szybko się rozwiał.

Biskup Tomasz tymczasem wskazywał adeptom żyły i objaśniał, z których należy upuszczać krew podczas febry, a z których w razie trądu i innych chorób. Kat wykonując polecenia sławnego medyka wręcz obracał na nice ciało skazańca. Większa część trupa leżała już w kawałkach w wiklinowym koszu.

- Wszelkie choroby biorą się z nadmiaru lub zatorów blokujących cyrkulację krwi, flegmy, żółci czerwonej i czarnej - objaśniał biskup - dlatego upuszczając krew i wentylując organizm pozbywamy się nadmiaru materii i przywodzimy żywioły do równowagi. U pijaków podobny skutek uzyskujemy wkładając ich jądra do zimnego octu. Nie wolno zaś nacinać tętnic! Jeżeli tak się stało, ranę zatykamy połówką nasienia bobu i przewiązujemy.

Gdy przedmiotem wykładu biskupa Tomasza stała się głowa skazańca, na kole nie zostało prawie nic, w czym można by rozpoznać człowiecze kształty. Dla profanów nie było to już ciekawe i znudzeni medycznym wykładem obywatele Krakowa zaczęli się rozchodzić. Lekcja anatomii też niebawem dobiegła końca. Mistrzowie i żacy na znak dziekana Piotra karnie uformowali procesję i z biskupem Tomaszem na czele ruszyli z powrotem do akademii.

Na miejscu kaźni pozostał tylko kat z pomocnikami i oddział wiertelników. Suspensor chwycił topór i kilkoma ciosami podzielił największy pozostały jeszcze fragment ciała, po czym zaczął upychać ochłapy w koszu. Nie zauważył, kiedy stanął za nim kapitan wiertelników.

- Dukat za przyrodzenie tego piekielnika - rzekł półgłosem oficer.

Kat odwrócił się i wytarł zakrwawione ręce o kubrak.

- Sąd nakazał spalić mi nawet ziemię, na którą padła jego krew.

- To ziemię spalisz, ale kiepa dasz mnie - warknął kapi - - tan;- W popiołach nikt się braku nie dopatrzy.

- Wielki był zbrodzień... - Suspensor zawahał się.

- Dwa dukaty.

- Stoi - odparł kat i zaczął grzebać w koszu. - Lecz na co wam, panie, takie plugastwo?...

- Nie twoja rzecz! I bacz, abyś za wiele nie wiedział.

- Ja nic nie wiem i nie widziałem - odparł spokojnie kat. - W co wam zawinąć?

- Masz tu chustę. - Oficer upewnił się, że nikt nie patrzy.

- A gdzie złoto?

- W chuście, durniu!

- Wielkie dzięki, wielmożny panie!

Dobili targu, po czym kapitan ukradkiem upchnął zawiniątko pod pancerzem.

- No dalej! - wrzasnął tak, by usłyszeli wszyscy w okolicy. - Wieleż jeszcze czasu mamy zmitrężyć?! Palcie to ścierwo!

Dwaj pomocnicy kata chwycili okrwawiony kosz i powlekli go na stos drew. Dorzucili jeszcze okrwawione koło i pieńki. Potem jeden z pachołków zapalił pochodnię od rozżarzonych węgli, drugi wziął łopatę i zaczął zbierać ziemię zbrukaną posoką.

Zanim rozgorzał stos, na krakowski rynek spadł wiosenny wiatr. Zawirował śmieciami, zerwał komuś czapkę, po czym pognał w głąb ulic unosząc ze sobą intensywny zapach krwi i róż.



2. GRUNWALDZKI CUD


Tego dnia Zbigniew Oleśnicki biskup krakowski zjadł obiad w towarzystwie najbliższych domowników. Nie było spraw pilnych ani znamienitych gości, więc biesiada przeciągała się nieco i nastrój panował swobodniejszy niż zwykle. Gdy po kaszy z wieprzowiną i grzybami wniesiono jabłka smażone w miodzie, majordomus kanonik Iwo wstał i z uszanowaniem zwrócił się do gospodarza:

- Księże biskupie, opowiedzcie nam o grunwaldzkim cudzie.

- Znowu?! - zdumiał się Oleśnicki. - Tyle już razy o tym słyszeliście!

- Jaśko Długosz jeszcze nie słyszał, a i my wszyscy znów posłuchać radzi.

Wszyscy duchowni siedzący przy biskupim stole, starzy i młodzi, skwapliwie pokiwali głowami.

- A z ksiąg przeczytać nie łaska? - zapytał Oleśnicki zwracając się wprost do szesnastoletniego Długosza. - Musisz to zaraz samego biskupa zatrudniać?

- W księgach tylko wzmianki suche i bez życia - odparł młodzik zebrawszy odwagę. - Nie ma to jak świadectwo naocznego świadka...

- Suche i bez życia... - powtórzył Oleśnicki z udawanym oburzeniem. - Patrzcie go! To ty takie masz zdanie o braciach kronikarzach?

- Ich pod Grunwaldem nie było - odparł hardo Długosz, po czym miarkując się natychmiast spuścił wzrok.

- Prawda, nie było... - zadumał się biskup krakowski. - Dobry Boże, to już dwadzieścia jeden lat... Biegnie ten czas, oj biegnie, A my wszyscy z nim na spotkanie Pana...

- Amen! - powiedzieli chórem domownicy.

- Krwi nie powstrzyma - zaczął Oleśnicki spoglądając na Długosza, - Cała potęga zakonu i cała moc Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa stanęły już w gotowości naprzeciw siebie na polach Grunwaldu. Pozostało tylko dać znak na rozpoczęcie boju, ale król Władysław jeszcze się wahał. Zamiast bitwę zaczynać, miłościwy król nakazał dwie msze odprawić, a pierwszej z nich wysłuchał razem z królową Jadwigą. Pani nasza, zawsze wojnie z Zakonem Krzyżackim przeciwna, bardzo bolała nad wypadkami ostatniego roku, ale w tej decydującej chwili u boku królewskiego małżonka stanąć postanowiła, Zresztą, jak wszyscy wiecie, od czasu nieszczęśliwego połogu królowej i śmierci nowo narodzonej królewny Elżbiety Bonifacji, niechaj króluje aniołkom... - wszyscy zebrani uczynili znak krzyża - kiedy to sama królowa omal Bogu duszy nie oddała, oboje królestwo bardziej niż zwykle się do siebie w cierpieniu zbliżyli i odtąd wszystko razem czynili. Nie rozstawali się nigdy, chociaż przez dwanaście lat ich związek nie został pobłogosławiony nowym dziecięciem.

Wszakże podczas tej przedbitewnej mszy natchnął królową Duch Święty. Nie czekając drugiej ofiary, najjaśniejsza pani opuściła małżonka i wyszła z namiotu, w którym kaplicę uczyniono. Ledwie kapelan skończył czytać słowo boże, przed namiotem wszczął się harmider. Zrazu do nas w środku doszło, że królowej jakaś przygoda się stała. Najjaśniejszy pan z klęcznika się zerwał i z namiotu wybiegł, a my wszyscy za nim wylegliśmy. Straże całkiem głowy potraciły, wołają, że królowa na bitewne pole wyszła. Król Władysław słysząc to na koń skoczył i wjechał na szczyt pobliskiego wzgórza górującego nad okolicą. Za nim rycerstwo, giermkowie, osoby duchowne, wszyscy bez tchu. Stanęliśmy i patrzymy własnym oczom nie wierząc.

Królowa samotrzeć tylko, że spowiednikiem Janem i dworką Dorotą, z lasu wyszła i piesze w koronie, w stronę szyków krzyżackich idzie. Niby jagnię w lwią paszczę. Krew w nas zmroziło. Spoglądamy na króla, czy każe królową gonić, a najjaśniejszy pan jakby się w głaz przemienił. Stoi tylko i patrzy. Spomiędzy drzew zaś nasze wojsko bezładnie wyległo. Kiedy panowie rycerze zobaczyli, co się dzieje, zaczęli jeden przez drugiego na swoich świętych patronów i kości przodków przysięgać, że jeśli pani Jadwidze choć włos z głowy spadnie, to póki zniewagi nie pomszczą, nie zejdą z tego pola, aż ich aniołowie na rękach nie uniosą.

Pani królowa tymczasem pole grunwaldzkie przebyła i wyszła wprost na chorągiew świętego Jerzego, pod którą goście zakonu stali, najznamienitsze rycerstwo przybyłe ze wszystkich krajów Europy. Gdy się zbliżyła, poznano kto zacz, bo wielu z gości zakonu także i na wawelskim dworze bywało. Wtedy szlachetni rycerze z koni zsiadać zaczęli, by monarszemu majestatowi i niewieściej czci w niczym nie uchybić. Gdy się zbliżyli, pani Jadwiga zapytała: „Czemu przeciwko mnie miecze podnosicie?” Wielkie zdumienie i pomieszanie ogarnęło zachodnich rycerzy. Stali chwilę, nie wiedząc co mówić ani czynić, aż pierwszy z nich, Baldwin z Mons, rycerz z Flandrii, do kolan pani królowej się rzucił, swoje służby i miecz ofiarowując. Za tym przykładem poszły ze trzy dziesiątki innych, pozostali zaś, może rycerskim słowem z zakonem związani, poczęli zdejmować hełmy i wołać, że w tej bitwie stawać im się nie godzi.

Gdy wieść o zdarzeniu doszła do wielkiego mistrza Ulryka, krew gorąca do głowy mu uderzyła. Zobaczył oto, że w gruzy się walą intrygi i wychodzi na jaw kłamstwo, którym cudzoziemskich rycerzy mamił, wzywając ich na wyprawę niby to przeciw pogańskiemu krajowi, za jaki Polskę ogłosił.

Gdy Bóg chce kogo pokarać, pierwej mu rozum odbiera. Tak się też stało z mistrzem Ulrykiem. Wsiadł on na koń i ogarnięty szałem pognał do chorągwi świętego Jerzego. Wjechał w tłum, wielu znakomitych gości potrącając, i zaczął bluźnić Że to nie królowa, tylko diabelskie widziadło zesłane, by odwieść rycerstwo od obrony wiary. Na taką zniewagę rzucili się szlachetni rycerze, którzy dopiero co królowej służyć poprzysięgli. Byliby rozsiekli wielkiego mistrza na miejscu albo później na ubitej ziemi, ale ręka boska była szybsza. Mistrz Ulryk von Jungingen krzykiem swoim się zatchnął, krwawa piana mu na usta wystąpiła i runął z konia rażony apopleksją. Padł u stóp królowej i tu ducha wyzionął. Oto jest ten, który dziś rano mienił się być ponad wszelkie mocarze świata, rzekła wtedy pani Jadwiga.

Wobec widomego znaku bożej woli reszta rycerzy Zachodu, ci, co się dotąd wahali, służbę naszej królowej przyrzekli. Rycerz Baldwin strzemię najjaśniejszej pani przytrzymał, na własnym siodle ją posadził i wiodąc rumaka za uzdę, poprowadził ku królowi Władysławowi. Inni rycerze takoż usadzili spowiednika Jana i pannę Dorotę, po czym cała chorągiew świętego Jerzego w triumfalnym pochodzie na polską stronę przeszła, z naszym rycerstwem się bratając.

Krzyżacy zostali z trupem wielkiego mistrza, a duch całkiem w nich upadł. Obawiając się gniewu bożego i nie chcąc losu mistrza Ulryka podzielić, bracia zakonni po naradzie poprosili króla Władysława i księcia Witolda o dzień rozejmu, aby móc dokonać wyboru nowego wielkiego mistrza. Na znak pokoju, że zakon odkłada oręż, herold przyniósł, dwa miecze w pochwach, które po upływie rozejmu miały być zwrócone. Jednak nie zostały zwrócone do dziś. Następnego dnia nowy wielki mistrz, Henryk von Plauen, przysłał poselstwo na rozmowy pokojowe. Stanęło na tym, że zakon zrezygnuje z roszczeń do Żmudzi na przeciąg życia króla Władysława i księcia Witolda. Na ten układ część litewskiej dziczy i pogańscy tatarzy, wojska litewskie posiłkujący, sarkać zaczęli, że odstępując od bitwy łupów im odmówiono. Tych więc książę Witold powiódł zaraz przeciw księstwu moskiewskiemu.

- Nie był to, że koniec grunwaldzkiego cudu... - Oleśnicki zawiesił głos, a obecni przy stole duchowni wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

- W noc po niedoszłej bitwie, gdy oboje królewstwo sami w namiocie zostali, Duch Święty dopełnił swego dzieła. Zrazu król bardzo się na panią Jadwigę gniewał. Krzyczał głośno i ponoć są tacy, co słyszeli, jak wołał: „Do kroćset, Jadźka, coś ty narobiła!” Wszelako wiary temu dawać nie należy. Nie godzi się mniemać by wielki monarcha przemawiał do swej królewskiej małżonki i prawdziwej świętej niczym do prostej wieśniaczki. Potem zaś najjaśniejszy pan, nie mogąc okazać swego męstwa krzyżakom w bitwie, okazał je najjaśniejszej pani w małżeńskiej łożnicy... A ty, Długosz, otroku jeden, czego się rumienisz?! - prychnał biskup. - Wszak ty jeszcze nie masz prawa wiedzieć, o czym tu mowa!

- Upraszam wybaczenia... - wybąkał młodzieniec pąsowiejąc mocniej.

Zgromadzeni przy stole duszpasterze wybuchnęli śmiechem, co do reszty stropiło Długosza. Biskup Oleśnicki, by zachować powagę godną urzędu, ugryzł smażone jabłko.

- Wiosną następnego roku pani Jadwiga powiła królewicza Władysława - podjął opowieść. - Lękaliśmy się wszyscy o panią naszą, bo dziecko było późne. Królowej szedł już trzydziesty siódmy rok życia, a niebezpieczny to wiek dla niewiasty na rodzenie dzieci. Najjaśniejsza pani wszakże całkowicie Bożej Rodzicielce się powierzyła i żadnego niepokoju po sobie nie pokazała. Widać lepiej od nas znała boże zamysły, jak to w przypadku świętych pańskich bywa. Poród i połóg przebiegły bez trudności. Miłościwy król z wdzięczności za męskiego potomka poprzysiągł uroczyście, że póki życia pierwszy miecza przeciw zakonowi nie wydobędzie. Potem, za radą i perswazją Ojca Świętego, stanął z zakonem pokój wieczysty. W królewskim stadle zaś więcej dzieci już się nie przydarzyło, co jest widomym znakiem działania boskiego aby wynagrodzić obojgu królestwu za powstrzymanie rozlewu krwi dobrych chrześcijan. Amen.

- Amen! - odrzekli domownicy.

- No, nagadałem się jak na kazaniu - odsapnął Oleśnicki. - Powiedz teraz ty, Długoszu jaką naukę żeś z tego wyciągnął?

- Że trzeba by historię królestwa spisać na nowo - odparł młodzik. - Żeby była tak zajmująca i pełna nauk jak wasze świadectwo, księże biskupie.

- Pomyślimy o tym - rzekł z powagą Oleśnicki. - Pomyślimy...

Otworzyły się drzwi i w progu stanął kleryk, który tego dnia był podręcznym odźwiernego.

- Wasza wielebność - oznajmił - przybył człowiek z Czech, który pilnie o posłuchanie prosi.

- Czy to Jaksa? - spytał biskup unosząc się z krzesła.

- Takie imię podał.

- Wprowadź tu natychmiast! Drodzy bracia - zwrócił się do zebranych - dość na dziś uciechy.

Domownicy zaczęli wychodzić z komnaty. Kilku pierwszych chciało na pożegnanie ucałować pierścień, ale biskup Oleśnicki odprawił ich niecierpliwym gestem. Po chwili komnata opustoszała, zanim jednak za ostatnim wychodzącym zamknęły się drzwi, wszedł zapowiedziany posłaniec, zsuwając z ramion zakurzony płaszcz. Rzucił go na oparcie najbliższego krzesła i przypadł do ręki biskupa.

- Jakie wieści, Jaksa? - zapytał Oleśnicki.

- Niezwykłe, księże biskupie.



3. CIEŃ DZIEWICY MORU


Biskup Tomasz pobłogosławił kufel piwa i nie zwlekając wychylił go duszkiem.

- Dobry Boże... - westchnął. - Ja już całkiem jak ten wasz książę Leszek zwany Białym, który się od krucjaty do Ziemi Świętej wymówił, tłumacząc, że tam polskiego piwa nie będzie, bez którego żyć niepodobna. Sam Ojciec Święty rację mu przyznał, dyspensy udzielając.

- Pijcie na zdrowie - rzekł dziekan Piotr dolewając z dzbana.

- Chciałoby się jeszcze rodzinny Londyn zobaczyć, królowi Henrykowi się pokłonić, braciom radą usłużyć - kontynuował biskup Tomasz. - Lecz jakże mi stąd odejść? To piwo zostawić... - Pociągnął długi łyk. - Zresztą ja już w tę ziemię wrosłem jak stare drzewo. Trzydziesty piąty rok idzie, jak we Wrocławiu, na Ołbinie siedzę, potrzebującym w cierpieniu pomagając. I skoro się waszej mowy wyuczyłem, a sam Zbawiciel wie, ile mnie to mozołu kosztowało, to gdzież mi iść? Jeśli taka wola boża, na Śląsku do śmierci zostanę. - Znów uniósł kufel.

Dziekan Piotr słuchał z szacunkiem, nie śmiejąc przerywać ani ponaglać. Czekał, aż biskup Tomasz sam przejdzie do rzeczy.

- A jakże zdrowie królewskiej rodziny? - zainteresował się gość.

- Z bożą pomocą żadne choroby przystępu do obojga królestwa i królewicza Władysława nie mają - odparł dziekan Piotr. - Król Władysław, choć mu osiemdziesiąty rok idzie, czerstwą starością się cieszy. Pani królowa Jadwiga też mimo licznych postów i umartwień na zdrowiu nie zapada. - O pobożności polskiej królowej wiele się mówi na cesarskim dworze, bo na Boże Narodzenie, cesarz Zygmunt Luksemburski z lekka niedomagał, i dużo dobrego o waszej pani słyszałem.

- Prawdziwa to święta i jak mniszka żyje, nie wielka królowa - zaświadczył dziekan Piotr.

- Dobry to przykład dla poddanych, który koronie blasku przydaje, ale i o królewiczu Władysławie też słychać niejedno, lecz całkiem co innego. Jakże pogodzić takie dwie natury w jednej familii?

Dziekan Piotr wzniósł oczy ku niebu.

- Nasza pani świętą jest bez dwóch zdań, ale serce w niej matczyne - odpowiedział. - Nie potrafi umiłowanemu jedynakowi surowego słowa powiedzieć. Tylko co rusz w krakowskich kościołach zamawia msze święte w intencji ustatkowania się królewicza. Albo mnichów i mniszki prosi, by stale o tym w swych modłach pamiętali, i hojnie zgromadzenia wspomaga. Nie chcę ja w niczym uchybić dotychczasowym dobrodziejom krakowskich zakonów i parafii, Boże uchowaj! - dziekan Piotr dolał sobie piwa - ale przyznać trzeba, że za sprawą królewicza Władysława nigdy jeszcze - stołecznemu duchowieństwu tak dobrze się nie działo.

- Lecz modły nie pomagają? - zauważył biskup Tomasz.

- Ano nie - westchnął dziekan Piotr. - Mnisi krzyżem leżą, a mieszczkom i dworkom najjaśniejszej pani jak brzuchy rosły, tak rosną. Cóż się zresztą białogłowskiej płci dziwić. Królewicz Władysław, by prawdę rzec, to młodzian postawny o miłym wejrzeniu i w mowie gładki, na turniejach rycerskich błyszczy, a i księgom też nigdy pogardy nie okazywał. Panny, a nawet, Boże odpuść, niewiasty zamężne, głowy dla niego tracą, wystarczy, że na nie spojrzy i przemówi. Pani królowa nic tylko potem posagi funduje, mężom uszczerbek czci wynagradza i znów po kościołach msze uroczyste zamawia. Grzechy królewicza pani Jadwiga na własne sumienie bierze, surowe posty i pokuty sobie zadając. Będzie tak dalej, to królewicz Władysław matkę do grobu wpędzi i może wtedy poniewczasie się opamięta. - Dziekan Piotr spochmurniał i odsunął od siebie piwo.

- A miłościwy król syna nie karci? - spytał Tomasz.

- Gdzieżby tam! Śmiechem starania pani królowej zbywa i „moja krew!” woła, gdy mu o kolejnym zbałamuceniu doniosą. Stryj Witold zaś, świeć mu Panie, jawnie wybryki królewicza pochwalał.

- I nikt inny nie próbował?

- A owszem, biskup Oleśnicki przeszło rok temu, ufając w powagę kościoła świętego, próbował królewicza Władysława przywołać do opamiętania. Więcej z tego kłopotu niż pożytku wyniknęło.

- Czemuż to?

- Bo młodzik w mowie prędki i zapalczywy jak ten proch, co go w bombardy sypią. Ojcowskich napomnień biskupa krakowskiego wysłuchać nie zechciał, tylko zaraz Oleśnickiemu w oczy zarzucił, że się ponad monarszy majestat wynosi. Czasem tak akurat bywało, by prawdę rzec, ale nie godzi się tego mówić młodzikowi, choćby i królewskiej krwi, który ledwie dziewiętnaście wiosen skończył. Na tym się wszakże nie skończyło, bo królewicz Władysław dodał jeszcze, że jak on koronę po ojcu założy, to się wnet władanie biskupa Oleśnickiego zakończy...

- Nieroztropne słowa - zauważył biskup Tomasz.

- Prawdę rzekliście - przytaknął Piotr. - Oby Pan dał królowi Władysławowi jak najdłuższe panowanie, bo po jego zgonie niesnaski pewne. Biskupowi Oleśnickiemu, prawdę powiedziawszy, wcale nie o dziewki szło. Od nich chciał tylko zacząć...

- Co zacząć?

- Królewicz Władysław na powiernika i mistrza wybrał sobie Spytka z Melsztyna, który wyznawcą Husa jest i krzywym okiem na kościelne dziesięciny patrzy, a to już stokroć bardziej biskupowi krakowskiemu nie w smak. Chciał zatem królewiczowi najpierw grzeszne igraszki wyperswadować, potem od Spytka odwieść i ten chyba grę przejrzał, bo głupi nie jest. Oleśnicki to wielka głowa i polityk zręczny, zniewagę głęboko w sobie schował, ale nie zapomniał. O królewiczu Władysławie też wiadomo, że co zaczyna, to kończy i o słowie danym nie zapomina. Żadnej zbałamuconej pannie ślubu nie obiecywał.

- A trzeba wam było już dawno młokosa ożenić! Toż kawalerowi dwudziesta wiosna idzie - zdziwił się Tomasz. - Może ślub z jaką urodziwą księżniczką by go ustatkował?

- Próbowaliśmy i tego, ale królewiczowi do ołtarza Pańskiego nie pilno. Zaś król miłościwy na polityczne koligacje patrzy i czeka, aż ślub z następcą polskiego tronu jakiś większy pożytek Koronie przyniesie. Zatem raz krzyżaków straszy ślubem z wnuczką cesarza Zygmunta, to znów Zygmunta drażni mariażem z jakąś italską księżniczką. Królowi wygodniej niczego w tej materii nie rozstrzygać, przez to i królewicz Władysław, póki co, jak ten motyl nad polnym kwieciem lata. Ale to do czasu! Byleby tylko wcześniej nam najjaśniejsza pani Jadwiga nie zaniemogła.

- Bóg uchowa - zapewnił Tomasz. - A my za zdrowie królowej wypijmy!

- Tylko najpierw do pełna dolać pozwólcie... - Piotr chwycił dzban.

- God sove the Queen! - Biskup Tomasz wstał unosząc kufel.

- Zdrowie najjaśniejszej pani królowej Jadwigi Andegaweńskiej! - huknął dziekan Piotr, aż się poniosło po całej piwnicy świdnickiej. Wszystkie ławy odsunęły się z hurmem.

- Zdrowie królowej! - rozległo się ze wszystkich stron. - Zdrowie!

- A cóż was, ojcze, do Krakowa sprowadza? - zapytał Piotr, gdy znów usiedli. - Nadto przybywacie sami, bez sług i eskorty biskupiej, pieszo niczym mnich z zakonu brata Franciszka...

Biskup Tomasz z Wrocławia spoważniał. - Biskupem Sarepty - jestem tylko tytularnym - rzekł - więc biskupiego dworu i orszaku utrzymywać mi się nie godzi, a gdyby nawet, to i tak przybyłbym w mnisim przebraniu.

- Dlaczego?

- Potraficie tajemnicy dochować?

- Wszak znacie mnie nie od dziś! - zaperzył się dziekan Piotr.

- Znam, ale to rzecz ogromnej wagi. - Tomasz zniżył głos. - Wiecie, że od Czarnej Zarazy nieco ponad osiem dziesiątek lat upłynęło. Ona gotowa powrócić i to tu, w środku Europy.

- Skąd wiecie... - Piotr zmartwiał z wrażenia.

- We śnie nawiedził mnie anioł Pański i rzekł, że jeśli w mieście Krakowie dwie żywe święte zejdą się pod jednym dachem, wtedy demon zwany Morową Panną wnijdzie do grodu, a potem zaraza na inne miasta i kraje się rozleje.

- Jakże dwie święte Pańskie mogą sprowadzić zarazę? - zdumiał się dziekan Piotr, żegnając ukradkiem. - Może to upadły anioł, Boże uchowaj, przemówił do was?

- I ja pomyślałem - odparł Tomasz - że mnie Pan doświadcza, dając przystęp złym duchom. Dlatego wyspowiadawszy się i przyjąwszy najświętszy sakrament, całą noc w ołbińskiej kaplicy spędziłem, czuwając przy relikwiach. Nie może być, by diabeł mógł tam przy mnie stanąć. Wysłannik Pana przemówił znów i wyjaśnił, że złe zawsze ku świętym ciągnie, starając się, aby błogosławieństwa przez świętych wyjednywane dawały jak najmniejszy plon. Tam, gdzie więcej światłości i łaski się gromadzi, tam co potężniejsze demony ciągną, bo pomniejsze poczwary nic by nie dokazały. Potem anioł Pański pokazał mi wizję dziewicy niepośledniej urody, pieszo traktem do Krakowa idącej, po czym odszedł. Nie zdążyłem zapytać, co mam czynić, lecz gdy następnego dnia przed klasztor wyszedłem, trzeci znak otrzymałem. Spotkałem żebraczkę starą, która, gdy ją jałmużną wspomogłem rzekła: „Do Krakowa, póki jeszcze pora.” I dziwnie szybko z oczu mi znikła, jakby się po kilkunastu krokach w powietrzu rozpłynęła. Tak i ja nie zwlekając wyruszyłem, by demona w Krakowie ubiec.

- Pieszo wędrowaliście? - zdumiał się dziekan Piotr. - Nie lepiej było choć konia wziąć, by Dziewicę Moru wyprzedzić?

- Nie w ziemskiej przestrzeni odbywałem swój pościg - odparł biskup Tomasz. - Żaden koń nie dogoni ani nie przegoni demona zarazy. Tu trzeba wiary i dobrych uczynków. Szedłem z Wrocławia z pielgrzymią posługą, w drodze porody od niewiast odbierając, rannych opatrując, chorym leki zadając, strapionych pocieszając.

- Z Wrocławia do Krakowa dwie niedziele drogi aż nadto - zauważył dziekan Piotr. - A wy, ojcze, jak długo wędrowaliście?

- Trzy miesiące bez mała i myślę, że demona zostawiłem daleko za sobą. Nieprędko u bram Krakowa stanie.

- Nie na mój rozum to, co mówicie - odrzekł markotnie Piotr.

- Bo to są rzeczy istotnie prosty ludzki rozum przewyższające, znane wszakże medykom z Bolonii, gdzie, jak wiesz, drogi Piotrze, studia lekarskie odbywałem. Tamtejsi medycy w czasach Wielkiej Zarazy tropy Dziewicy Morowej śledzili. I spostrzegli, że gdy nic innego nie pomaga, to uczynki miłosierne powstrzymują postępy szerzycielki zarazy. Droga usłana miłością wielce jest demonom niemiła. Tę wiedzę tylko najgodniejszym się przekazuje, tak jak ja teraz tobie, bracie Piotrze.

- Zaszczyt to dla mnie... - wyszeptał przejęty dziekan.

- Czas pewien zabawię w Krakowie - oznajmił biskup Tomasz. - Żeby tajemnicę zachować, można ogłosić, że przybyłem z tuzin wykładów na fakultecie odprawić. Pozwolicie?

-.Ani prosić Nie śmiałem o ten zaszczyt!- - zapewnił gorliwie dziekan Piotr. - Wasz traktat o higienie w krakowskiej akademii służy za najpierwszy podręcznik, zaraz po dziełach wielkiego Galena.

- Miło mi to słyszeć.

- Zatem dziś zechcijcie u mnie przenocować, a zaraz rano do jego magnificencji się udamy. Rektor z pewnością rad wam będzie. Z pewnością już słyszał o waszym wykładzie na rynku.

- Gościnę przyjmuję z wdzięcznością - odparł Tomasz z Wrocławia. - Teraz wszak możemy jeszcze drugi dzban piwa osuszyć?

- Bez wątpienia! Hej, gospodarzu!

Gdy wypili po kuflu, obawy o przyszłość zbladły i otucha wstąpiła w serce dziekana Piotra.

- By prawdę rzec, pani nasza Jadwiga nie ma sobie równych pobożnością i dostojeństwem wśród niewiast w królestwie polskim i krajach ościennych - myślał głośno. - Dawniej owszem bywało, że choćby księżną Kingę wspomnę.

- Albo Jadwigę Śląską - zauważył biskup Tomasz.

- Właśnie - przytaknął dziekan. - Ale gdzie teraz drugiej takiej szukać, która by się z królową Jadwigą mogła równać? Nie wejdzie zaraza, bo nieprędko dwie żywe święte w Krakowie pod jednym dachem staną, ot co! - Uderzył pustym kuflem o stół, - Bo niby skąd ta druga święta?


4. BITWA POD DOMAŻLICAMI


Nie lepiej było iść przeciw Burgundczykom pod Compiegne? - spytał Gilles de Rais. - Cały rok żeśmy tu zmitrężyli, z dala od słodkiej Francji, zamiast przeciw Anglikom stawać.

- Bóg tak chciał - odpowiedziała spokojnie Dziewica Orleańska.

Poszczekując zbrojami szli przez obóz krzyżowców na radę wojenną. Wokół płonęły ogniska, stały wozy, krzątała się czeladź. W dali, w zapadającym mroku coraz wyraźniej widać było pochodnie na murach oblężonych Domażlic.

- Bóg nie nazywa się La Tremóille! - odparł z gniewem de Rais. - A to on ciebie tu zesłał. Byle dalej od dworu i króla! Posłałby cię on na krucjatę i przeciw Chinom, gdyby się takowa szykowała.

- Sama pragnęłam w Czechach kościoła i krzyża bronić - przypomniała Joanna d’Arc, - Książę La Tremóille nie zrobił nic wbrew mej woli.

- Pamiętam. Jednak zamierzałaś uczynić to dopiero po wypędzeniu Anglików - zauważył de Rais.

- Cóż pocznę, że Ojciec Święty z ogłoszeniem krucjaty na to nie poczekał - uśmiechnęła się Dziewica Orleańska.

- Ale król powinien mieć dość rozumu, by cię przy sobie zatrzymać! Gdyby nie ty, wciąż byłby delfinem Karolem. Zapomniał już, komu koronę zawdzięcza!

- De Rais, zamilcz! Ani słowa przeciw królowi! Nie z mojej woli, lecz z boskiej odbyła się koronacja w Reims. Ja byłam tylko narzędziem w ręku Boga.

- Wybacz, zapomniałem, że tobie tylko anielskie głosy w głowie. Brudnej prawdy widzieć nie chcesz. Dobrze zatem, mogę milczeć - nachmurzył się rycerz.

- Gilles, przyjacielu. - Joanna złagodniała. - Ileż razy mam.Ci mówić, że służę mocy przerastającej wszelkie ludzkie ścieżki i ziemskie sprawy? Inną miarę do mych czynów przykładaj.

- Nie lekceważ polityki!

- Nie kłóćmy się, jutro bitwa. Odpuść mi wszystko, w czym ci zawiniłam, i stój przy mnie jak pod Orleanem.

- Odpuszczam i sam o wybaczenie proszę.

- Wybaczam ci. To ten namiot...

- Dziewica Joanna i szlachetny rycerz Gilles de Rais! - zapowiedział ich przybycie strażnik przy wejściu.

- Witaj, pani! - Rycerze powstali. Na miejscu pozostał tylko legat papieski kardynał Cesarini, któremu tusza i powaga urzędu wstać nie pozwalały.

- Gdzie są wojska heretyków? - zapytała Joanna d’Arc poprzestając jedynie na krótkim ukłonie.

- Uszły w głąb Czech - odpowiedział wódz piątej krucjaty przeciw czeskim husytom, margrabia brandenburski Fryderyk Hohenzollern, gładząc swą krótką czarną brodę.

- Za dzień, dwa weźmiemy Domażlice i sami ich poszukamy - zapewnił legat papieski.

- Nie może tak być! - zawołała z gniewem Joanna. - Wyślijcie natychmiast podjazdy, niech husytów tropią. Musimy wiedzieć, gdzie są ich główne siły.

- Córko, bacz, że do godniejszych od siebie przemawiasz - uśmiechnął się wyniośle Cesarini.

- Bóg mówi przez moje usta! - Huknęła w stół żelazną rękawicą, aż legat podskoczył w fotelu. - Nie dość wam było dotąd sromotnych klęsk i porażek?! Mam przypomnieć, jak cztery lata temu na sam widok heretyków uciekliście? Wiedzcie, że i samemu Bogu widok ten był niemiły. Dlatego posłał mnie do was, by się rzecz nie powtórzyła. Zniszczę husytów, jak zniszczyłam Anglików, ale pierwej wy się pychy wyrzeknijcie! Ukorzcie się, albowiem tylko pokornym Bóg chce dać zwycięstwo.

- Dobrze już, wyślę podjazdy - powiedział pojednawczo Navarra a podległy mu rycerzy, natychmiast wyszedł z namiotu. Kardynał Cesarini spąsowiał, lecz milczał.

- Cóż jeszcze? - spytał margrabia.

- Piechota - rzekła Joanna. - Mamy zbyt mało piechoty, dlatego rycerstwo musi zsiąść z koni i pieszo na tabory heretyków uderzać.

- Nie uchodzi, by rycerz walczył pieszo.

- Ale godzi się iść pieszo w świętej pielgrzymce - odparła Joanna. - W pielgrzymce zatem, którą ja poprowadzę, poniesiemy miecz i krzyż do obozu wroga.

- Trudno będzie Bawarczyków przymusić - pokręcił głową Fryderyk Hohenzollern.

- Wszyscy nie muszą, jazdy się nie wyrzekniemy, ale ze dwa tysiące rycerstwa wraz z giermkami musi z koni zejść. Poszłoby to łatwiej, gdyby jego eminencja raczył dać błogosławieństwo... - Joanna skłoniła się ku Cesariniemu.

Legat popatrzył na nią z niechęcią, ale skinął twierdząco.

- Pobożnemu dziełu błogosławieństwa nie odmówię.

- Dziękuję wam, ojcze.

- Teraz bombardy...- kontynuowała Joanna. - Zawsze najpierw one przemówić muszą, zanim piechota do szturmu ruszy. Trzeba przydzielić więcej koni i ludzi do ich przenoszenia, żeby mieć je zawsze tam, gdzie ich najbardziej potrzeba.

- Chcecie bombard w polu używać, nie przeciw murom? - zdumiał się margrabia.

- Heretycy zwykli mury ze swoich wozów budować, więc trzeba je czymś kruszyć.

- Nikt w obozie lepiej od Dziewicy Joanny nie zna się na zdobywaniu szańców - wtrącił de Rais.

- Wiemy to i dlatego słuchamy z uwagą - odrzekł margrabia Fryderyk. - I nam nie w smak klęski do tej pory zaznane.

- Obecność Dziewicy Orleańskiej w obozie sprawiła, że w rycerstwo wielki duch wstąpił - pośpieszył z komplementem Cesarini, by przypodobać się margrabiemu.

- Bardzo jesteśmy radzi - odparł margrabia - że legat papieski to docenia. Lecz co z porannym szturmem?

- Nie będzie szturmu, póki nie dowiemy się, gdzie są główne siły heretyków - powiedziała Joanna. - Lepiej, by nie zaszli nas od tyłu, gdy będziemy Domażlice zdobywać.

- Zgoda - rzekł Fryderyk Hohenzollern. - Na tym, myślę, radę skończyć możemy.

- Amen! - Cesarini uniósł dłoń do błogosławieństwa. Następnego dnia podjazdy wróciły o wiele szybciej niż się ich spodziewano, zaraz po porannym nabożeństwie.

- Idą na nas traktem od Berounem! - wykrzyknął zwiadowca z podrapaną twarzą, ostro osadzając konia przed obozową kaplicą. - Idzie cała kacerska moc; jazda, piechota, tabory!

Kardynał Cesarini pobladł i przeżegnał się szybko.

- Kiedy tu będą? - spytała Joanna d’Arc.

- Około południa!

- Możesz odejść.

- Prawdziwie Duch Święty przemówił wczoraj przez wasze usta - powiedział margrabia Fryderyk do Joanny i rzucił kosę spojrzenie legatowi. - Mamy zatem trzy, może cztery godziny. Jak wykorzystamy ten czas dany od Boga?

Dziewica Orleańska obejrzała się na Domażlice.

- Mały oddział jazdy trzeba zostawić do pilnowania bram, żeby żadnej wycieczki w czasie bitwy nie uczynili.

- Roztropna myśl.

- Wy, panie margrabio, weźmiecie większą część jazdy i uderzycie na heretyków, gdy się tylko pojawią. Gdy wrogowie za wozami się skryją, odstąpicie i dacie poczynać piechocie pod moim dowództwem. - Joanna rozejrzała się szybko. - Odstąpicie pod Czeski Las, tam będzie nasze prawe skrzydło. Nakażcie wszystkim rycerzom społem i każdemu z osobna, by odstępowali pod las, pod sztandar papieskiego legata. Staniecie tam ze swym orszakiem, eminencjo. - Kadrynał Cesarini spojrzał szybko na margrabiego i kiwnął twierdząco. - DeRais!

- Tak, pani!

- Weźmiesz wszystkie bombardy i szwajcarskich pikinierów, i staniecie na lewym skrzydle. Ja z knechtami i spieszonym rycerstwem pośrodku stanę.

- Szwajcarscy ochotnicy to chłopy dzielne i pobożne, ale ledwie tysiąc ich z nami przyszło - zauważył de Rais.

- W razie czego osłoni was jazda pilnująca bram.

- Albo ja pchnę kilka chorągwi za waszymi plecami - dodał margrabia.

- Baczcie zatem, by żadne wozy ani inne przeszkody wam tego ruchu nie utrudniły. Teraz trzeba dopilnować, by część rycerstwa z koni zeszła. Niech też zdejmą z siebie część zbroi, tyle, by mogli o własnych siłach wstać, gdy się w boju przewrócą. Eminencjo i wy, margrabio Fryderyku, stójcie przy mnie i tłumaczcie moje słowa, gdy do rycerstwa przemawiać będę.

- Konie! - zawołał margrabia do giermków.

- Roczny odpust każdemu, kto na heretyków pieszo za Dziewicą Joanną pójdzie! - oznajmił pół godziny później kardynał Cesarini, gdy Joanna d’Arc skończyła mowę do rycerzy przybyłych na krucjatę z Bawarii, Flandrii, Alzacji, Zelandii i Holandii.

Alzatczycy posłuchali wezwania Dziewicy jak jeden mąż i natychmiast zeszli z siodeł. Podobnie postąpiła większość rycerstwa flandryjskiego i zelandzkiego. Najliczniejsi jednak Bawarczycy w większości nie kwapili się rezygnować z konia na rzecz odpustu.

- Tak im brzuchy od piwa obrzmiały, że już tylko je wozić potrafią, nie nosić - mruknęła Joanna do de Rais. Kazała podać sobie swój biały sztandar z archaniołem, po czym wjechała w tłum rycerzy. Podjeżdżała kolejno do każdego i zaklinając imieniem Jezusa, wzywała, by za nią poszedł. To poskutkowało lepiej. Nieliczni tylko odwracali wzrok udając, że nie do nich mowa lub że nie rozumieją łamanego niemieckiego Joanny. Po godzinie Dziewica Orleańska zebrała dość piechoty i zaczęło się ustawianie szyków.

Margrabia Fryderyk i de Rais uporali się z tym najwcześniej. Gdy prawe i lewe skrzydło stanęło w gotowości, w środku wciąż falował rozciągnięty, połyskujący żelazem tłum. Rycerze zgodnie z rozkazem Joanny sprawdzali, czy zdołają w zbroi wstać z ziemi. Padali więc sami i co rusz znienacka obalali przyjaciół. Śmiechom i drwinom nie było końca. Zwłaszcza gdy okazywało się, że któryś rycerz zdjął z siebie zbyt mało blach i, obalony, bezradnie przebierał rękami i nogami. Zamieszanie powiększali pachołkowie biegający we wszystkie strony z fragmentami zbroi.

- Słodki Jezu! Co za menażeria! - zawołał de Rais, gdy po rozstawieniu swoich pikinierów przybył Joannie z pomocą. - I ty chcesz z nimi do boju iść, zamiast na jarmark pospólstwo bawić?!

- Na szczęście nie my pierwsi nastąpimy - odrzekła Dziewica Orleańska. - Zacznie się bitwa, to się opamiętają.

- Te błazny zostawią cię samą w paszczy lwa! Pozwól mi iść ze sobą!

- Nie, Gilles. Musisz dział dopilnować. Los bitwy jest w twoich rękach.

- Weź chociaż mego giermka i starych towarzyszy spod Orleanu!

- Wezmę giermka i dziesięciu naszych, reszta przy tobie zostanie.

- To szaleństwo! Z tak słabą ochroną...

- Wszystko w ręku Boga - przerwała mu oschle. - Pilnuj dział!

- Są! - wykrzyknął de Rais ocieniając dłonią oczy. - Szybko nadeszli...

Ze wsi, pół mili przed armią krzyżowców, wyroiła się husycka jazda. Za strażą przednią wytoczyły się wozy i piechota, osłaniana po bokach przez jazdę.

- Jak ta wieś się nazywa? - zapytała Joanna.

- Ma jakąś pogańską nazwę, wymówić jej niepodobna - odrzekł de Rais.

- Wracaj do swoich! Ja ruszam po drugiej twojej salwie. Dalej wiesz, co masz czynić?

- Tak, Joanno...

- Z Bogiem!

Margrabia Fryderyk Hohenzollern nie dał husytom czasu na rozwinięcie szyków. Natychmiast pchnął do szarży pierwszą falę jazdy - ponad połowę sił, jakimi dysponował na prawym skrzydle. Przeciwnika jednak nie zaskoczył. Husycka jazda przegrupowała się z przerażającą sprawnością i skoczyła naprzeciw. Fale konnych zderzyły się z łoskotem pośrodku pola i natychmiast utonęły w kłębach kurzu.

Rycerstwo w centrum armii krzyżowej zamarło obserwując starcie. Joanna d’Arc korzystając z okazji natychmiast zaprowadziła porządek, ustawiając pięć tysięcy rycerzy, giermków i knechtów w kilka w miarę równych szeregów. Tym razem posłusznie wykonywano jej rozkazy, gdy przejeżdżała konno pomiędzy liniami. Zaprowadziwszy ład, Dziewica Orleańska zsiadła w konia i w towarzystwie eskorty oraz giermka niosącego sztandar pamiętający jeszcze koronację w Reims, stanęła przed frontem piechoty.

Z prawego skrzydła ruszył drugi rzut ciężkiej jazdy. Wbili się klinem w walczących i zaczęli spychać husycką konnicę. Teraz szybko dała o sobie znać dwukrotna przewaga liczebna krzyżowców. Czesi zaczęli ustępować pola, najpierw wolno, spychani przez masę pokrytych stalą koni i ludzi, potem nagle podzielili się na dwie części i umknęli na boki.

Przed niemieckim rycerstwem wyrósł nagle krąg powiązanych łańcuchami wozów. Krzyżowcy z rozpędu wpadli prosto na tabor, który w tej samej chwili bryzgnął ogniem z setek hakownic i lekkich dział ustawionych na wozach. Ogłuszający huk salwy momentalnie przeszedł w przeraźliwy wizg ranionych koni. Rozpętało się istne pandemonium. Jeźdźcy z głębi szyku wpadli na powalone pokotem pierwsze szeregi, połykając się, padając na trafionych i siebie nawzajem. W kłębowisko ludzi i zwierząt uderzyła druga salwa hakownic, następna i jeszcze jedna. Walka zamieniła się w ognistą rzeź. Teraz nawet najdzielniejsi myśleli już tylko o ratowaniu życia.

Jazda odskoczyła od taboru jak pies od jeża i zaczęła umykać bezładnie. Na szczęście większość pamiętała, że ma się kierować na papieski sztandar na prawym skrzydle. Tylko niewielka grupa konnych, opętanych przerażeniem, w pierwszej chwili pognała wprost na centrum armii krzyżowców. W ostatniej chwili jednak skręcili i dołączyli do reszty.

Margrabia Fryderyk Hohenzollern dwoił się i troił, by ponownie ustawić szyki. Także husycką jazda nie otrząsnęła się jeszcze po pierwszym starciu. Widać było, jak kłębią się na tyłach taboru.

- Teraz, Gilles... - szepnęła Joanna.

Bombardy na lewym skrzydle zionęły ogniem i kamiennymi kulami. Joanna d’Arc wpatrzyła się z napięciem w husycki tabor, oceniając skutki ostrzału.

Były umiarkowane. Ze trzy kule potrzaskały wozy, parę zryło ziemię przed szańcem, reszta wpadła do środka lub przeszła górą, zagrażając co najwyżej konnicy. Zważywszy, że strzelano z odległości trzystu kroków, był to całkiem niezły wynik.

No, dalej, jeszcze jedna! Joanna ponagliła w myślach towarzysza broni.

Jednak ładowanie musiało potrwać. Wpierw należało umyć osmolone lufy, osuszyć je i dopiero zacząć napełniać prochem... Bitwa ustała na pewien czas.

W zapadłej ciszy dało się słyszeć posępne dudnienie bębna. Dobiegało od strony husyckiego taboru.

Odezwał sie von Rosinhayn, któremu z racji znajomości mowy Franków Joanna powierzyła dowództwo nad swą eskortą, - To Jan Żiżka wzywa swych ludzi zza grobu.

- Co mówicie? - zdumiała się Dziewica Orleańska.

- Wódz tych kacerzy, zmarły przed siedmiu laty, przed śmiercią kazał ze swej skóry zrobić bęben, na znak dla wojska, że wciąż im przewodzi. Teraz w ten bęben biją - wyjaśnił pobladły Rosinhayn. - Może jakie złe moce przyzywają...

- Miejcie ufność w Panu, który nas tu przywiódł i nie opuści! - przerwała mu stanowczo Joanna d’Arc.

Bombardy de Rais zagrzmiały po raz drugi, czyniąc szkody podobne jak za pierwszym razem.

- Dalej, moi panowie! - zakrzyknęła Dziewica. - Weźmy im ten bęben!

Porwała biały sztandar z rąk giermka i pierwsza ruszyła do przodu. Niekarna piechota natychmiast podążyła za nią, łamiąc z trudem ustawiony szyk. Dwie trzecie dystansu przebyli nie niepokojeni, sunąc naprzód niczym morska fala. Potem uderzyła w nich salwa z dział.

- Chryste! Boże! O Święty Jerzy! - rozległy się przeraźliwe krzyki nieszczęśników, którym kule oderwały ręce bądź nogi, i tych, co na to tylko patrzyli. Dziesiątki ciał nagle zamienionych w bezładne łachmany potoczyło się pod nogami nacierających. Inne wręcz wzleciały, poderwane impetem pocisków.

- Naprzód, w imię Pana! - Joanna d’Arc przekrzyczała głosy paniki.

Jedno z husyckich dział wystrzeliło z opóźnieniem. Może miało lont za długi lub zawilgocony. Bóg raczy wiedzieć. W każdym razie kula uderzyła w ziemię o krok od Joanny.

Rozbryzg wyrwanej ziemi i darni wręcz zmiótł Dziewicę Orleańską, powalając ją na plecy.

- Pani?! - Przypadł do niej wystraszony giermek.

- Sztandar podnieś! Natychmiast!!! - parsknęła wypluwając piach. Wstała o własnych siłach i ruszyła w kierunku taboru. Rycerstwo bez wahania poszło za nią.

Dwadzieścia kroków od husyckiego szańca salwa z hakownic położyła ich pokotem, jak wicher zboże. Wokół Joanny d’Arc zrobiło się pusto. Lewą ręką chwyciła sztandar wysuwający się ze zmartwiałej dłoni giermka, któremu postrzał w szyję niemal oderwał głowę. Prawą dobyła miecza.

Zza burt wozów wysunęły się setki najeżonych hakami gizarm, glewi i halabard. Joanna bez skutku spróbowała odtrącić ostrze najbliższej z nich. Miecze innych krzyżowców okazały się równie bezsilne. Nieliczne kopie i włócznie nacierających nie mogły odepchnąć obrońców. A prosto w oczy i twarze zachodniego rycerstwa bryzgały ogniem kolejne hakownice.

Było jasne, że nie sforsują obrony, ale de Rais musiał mieć więcej czasu... Dziewica Orleańska zanurkowała pod ścianą ostrzy, przypadła do burty wozu i wraziła miecz między deski. Ktoś krzyknął, a jednocześnie sztych zadany w przeciwnym kierunku omsknął się po napierśniku Joanny. Kilku rycerzy i knechtów już było przy niej. Jeden ustawił się dobrze i rąbiąc zamaszyście toporem, raz za razem ścinał drzewca glewii. Ściął pięć, zanim strzał w ucho wyrzucił ustami jego mózg.

Tego było za wiele nawet dla Joanny d’Arc. Odskoczyła od wozu, lecz wtedy hak gizarmy zaczepił o jej naplecznik i szarpnął do tyłu. Padła na kolana usiłując się wyrwać. Trzech rycerzy skoczyło jej z pomocą. Jeden poległ natychmiast z hełmem rozłupanym halabardą. Drugi wziął na siebie cios przeznaczony dla Joanny i odleciał w bok, trzeci oburącz chwycił drzewce gizarmy i zdołał wyrwać je z dłoni husyty. Dziewica Orleańska umknęła na czworakach, gubiąc miecz, ale nie wypuszczając sztandaru.

- Odstępujemy!!! - krzyknęła wstając na nogi. - Odwrót!

Nie musiała dwa razy powtarzać. Krzyżowcy sami już zaczynali się cofać.

- Zachować porządek! Wolniej! Rozważnie! - wołała nie bacząc na wystrzały. Podniosła miecz zabitego rycerza i spojrzała na tyły swoich wojsk.

Gilles de Rais sprawił się wybornie. Podczas ataku zwinął lewe skrzydło, przemaszerował przez pole bitwy i ustawił się tuż za plecami nacierających krzyżowców. Pięćdziesiąt kroków od taboru. Szwajcarscy piechurzy przenieśli armaty na nosidłach zrobionych naprędce z pęków własnych pik. Teraz stali już w gotowości za bombardami. De Rais zadbał też, by w swym szyku zrobić szerokie przejścia dla cofających się krzyżowców.

- Doskonale, Gilles! - zawołała Joanna zatrzymując się za linią de Raisa. - Do mnie tu! Hej, tutaj! - krzyczała wymachując sztandarem.

Krzyżowcy posłuchali wezwania i zaczęli formować drugą linię, która szybko wydłużała się i grubiała.

Kiedy odwrót został zakończony, husyci mogli już tylko patrzeć. Na paszcze tuzina armat wycelowanych z bliska, prosto w ich tabor.

- Ognia! - rozkazał Gilles de Rais.

Żaden pocisk nie chybił. Wozy razem z ludźmi i działami, bryzgając drzazgami i kawałami drewna, wyleciały w górę i do tyłu. Puściły osie i burty powiązane łańcuchami. W szańcu powstała wyrwa szeroka na kilkadziesiąt kroków.

- Szwajcarzy naprzód! - zakomenderował de Rais. Ochotnicy pochylili piki i ruszyli miarowym krokiem.

Weszli w wyłom w taborze, zanim obrońcy zdążyli się opamiętać. Ci ze Szwajcarów, dla których nie starczyło miejsca w przejściu, stanęli i zaczęli dźgać obsadę ocalałych wozów. Tym razem dłuższe okazały się drzewca krzyżowców.

- Za mną, w imię Boże! - krzyknęła Dziewica Orleańska i pobiegła z powrotem do taboru.

- Gott mit uns! - Rycerstwo runęło za nią na kształt żelaznego potoku. Dopadli wozów, zakłębili się na nich i pod nimi, wdarli do wnętrza taboru wspierając Szwajcarów.

Przed Joanną stanął husyta z berdyszem, wziął szybki zamach. Dziewica zwinęła się w półobrocie, przemknęła przeciwnikowi pod łokciem unikając ciosu i pchnęła mieczem pod pachę. Trafiła, ale tej samej chwili Czech oberwał w łeb cepem bojowym i padł jak długi.

- Nie trzeba się tak trudzić, jasna panienko - mruknął francuski piechur stając u boku Joanny. Kilku następnych knechtów i rycerzy otoczyło ją zwartym murem. Usłyszała dudnienie bębna.

- Tam! - zawołała wskazując kierunek.

Na środku taboru stał wóz, nad którym powiewał husycki sztandar z kielichem i hostią. Na wozie sztywno wyprostowany kapelan rytmicznie uderzał w bęben z ludzkiej skóry. Dobosza ochraniał podwójny pierścień tarczowników.

Krzyżowcy zaatakowali z entuzjazmem. Zbrojny tłum ogarnął Joannę d’Arc i poniósł ze sobą. Na moment straciła orientację. Słyszała tylko, że tuż przed nią trwa zaciekła walka, po czym Joannę popchnięto gwałtownie, ktoś uniósł ją na rękach i nim się obejrzała, już była na zdobytym wozie. Dobosz konał, lecz wciąż próbował osłaniać bęben własnym ciałem. Dziewica Orleańska kopniakiem wyłamała drzewce heretyckiego sztandaru i na jego miejscu osadziła własny.

Baron von Rosinhayn wyrósł jak spod ziemi i zwinnie wdrapał się na wóz.

- Yirgen Johana, sieg heil! - zakrzyknął donośnie.

- Sieg heil! - powtórzyło niemieckie rycerstwo.

Do wnętrza taboru wpadali już jeźdźcy margrabiego Fryderyka. Inni objeżdżali krąg wozów z obu stron, znowu ścierając się z jazdą przeciwnika i biorąc ją w kleszcze. Husyci bronili się desperacko, ale skutecznie. Wciąż jeszcze połowa taboru była w ich rękach. Na środku placu wewnątrz kręgu wozów uformował się lity mur czeskiej piechoty, której krzyżowcy nie byli w stanie zepchnąć ani złamać. Jednak husyckie dowództwo zdecydowało już o odwrocie. Pod osłoną jazdy do ocałych wozów na drugim końcu taboru zaprzęgano konie. Niebawem piechota walcząca wewnątrz szańca zaczęła ustępować zachowując szyk i porządek, nie przerywając boju. Na zewnątrz uformowali zwartą kolumnę, osłanianą przez ocalałe wozy i jazdę, i pomaszerowali na wschód.

Margrabia Fryderyk zbyt rozproszył siły atakując tabor i teraz nie miał już czym powstrzymać odwrotu husytów i rozbić ich ostatecznie. Jego jazda bezładnymi grupami jeszcze przez milę ścigała przeciwnika, ale atakowano z coraz mniejszym zapałem. Nikt nie chciał zginąć na sam koniec zwycięskiej bitwy, w szarży na najeżone hakownicami wozy. Wkrótce krzyżowcy ostatecznie zrezygnowali z pościgu i zawrócili na pobojowisko, by nacieszyć się zwycięstwem nad niepokonanym do tej pory wrogiem.

Czesi stracili ponad połowę ludzi i wozów. Była to dla wyznawców Husa wielka strata i dotkliwa klęska, ale ostateczne zwycięstwo piątej krucjaty było jeszcze dalekie i niepewne. Nie myślał jednak o tym legat papieski ani margrabia Fryderyk, ani Joanna, ani de Rais, ani całe rycerstwo. Teraz pod Domażlicami kilkadziesiąt tysięcy głosów śpiewało z mocą Te Deum, które zaintonował kardynał Cesarini na widok powalonego husyckiego sztandaru.

Potem z oblężonego miasta wyszło poselstwo z białą flagą, ku któremu wyjechali wodzowie krzyżowców.

- Domażlice otworzą wam swe bramy, jeżeli Dziewica Orleańska weźmie pod opiekę niewiasty i dziewice, aby uniknęły pohańbienia - oznajmił poseł.

- Daję na to rycerskie słowo - rzekła Joanna d’Arc. Poseł skłonił się i zawrócił.

- Dziś Domażlice, jutro góra Tabor! - zawołał donośnie Cesarini.


5. OGAREK DLA DIABŁA


Witaj, mój królu i panie. - Czarownica Karwina nawet nie drgnęła. Stała wyprostowana, patrząc zuchwale w twarz gościa. Była czarnowłosą niewiastą w wieku, w którym o powabie kobiety stanowią krągłe pulchności. Jej dziewczęca kibić i wyniosłe piersi dawno już przeminęły.

Jagiełło wsparty na kosturze zaczekał, aż sługa zdejmie mu z ramion płaszcz z kapturem i zamknie za sobą drzwi. Pobrużdżona twarz sędziwego monarchy nie zdradzała żadnych uczuć. Rozległa łysina połyskiwała matowo.

- Dostałaś, co chciałaś? - zapytał.

- O tak, dziękuję memu panu. - I cóżeś z tym zrobiła?

- Posadziłam w garnczku z trupim woskiem i żabią krwią. Popatrzcie tylko, panie, jak pięknie wyrósł! - Karwina obróciła się na pięcie, podeszła do niszy w ścianie. Wzięła stamtąd naczynie i niosąc je oburącz, zbliżyła się do króla.

Jagiełło skrzywił się. Z brunatnej masy wypełniającej garnuszek po brzegi sterczał nabrzmiały męski fallus.

- Biedny Geisko nie podejrzewał, że nawet po śmierci stać mu będzie... - zadrwiła czarownica odstawiając naczynie na stół. - Z czym przybywasz, panie mój?

- Podaj mi krzesło! - rozkazał oschle.

- Oj, jaka ja nieuważna, nie spostrzegłam, że stoicie... - pokpiwając usłużyła królowi. - Czy i ja usiąść mogę?

- Nie.

- Jak sobie życzycie. Będę zatem stać przed moim panem, tak jak kiedyś pod nim leżałam... Co to, wspomnienia wam nie w smak? Pamiętać nie chcecie, że legałam z wami na każde wasze skinienie?

- Mam ja sługi przysłać?

- O, wielką to łaskę mój pan mi okazuje! Ale jak mniemam ostatnią?

Jagiełło bez słowa wydobył pękatą sakiewkę i rzucił na stół. Ciężko uderzyła o blat, musiała być pełna złota.

- Słuchaj no, Karwina, za dwie niedziele ma cię w Krakowie nie być. Zrozumiałaś?

- Cóż to, młodszą kochankę sobie upatrzyliście?

- Nie.

- To może królowa nagle chęci nabrała?

- Zamilcz! - Jagiełło uderzył kosturem o podłogę. - Przeciw królowej nie bluźnij!

- A bo ja co mówię, panie mój? Samiście onegdaj wyrzekali, że ze świętą w łożu uciecha żadna. A wam bardzo się podobały moje sztuki miłosne, zwłaszcza te, o które pobożnej małżonki nijak prosić ani żądać nie wypada. Już nie macie ochoty?

Król milczał.

- Oj, chyba naprawdę nie macie... - stwierdziła Karwina patrząc uważnie. - Podeszły wiek was przycisnął, a i moja uroda przygasła przez ten tuzin lat, kiedy wam dogadzałam. Ale nic to. Eliksir na piękność sobie uwarzę, a i na waszą niemoc prędko znajdzie się rada.

- Nie o rzeczy cielesne idzie - odparł Jagiełło.

- Może o to, żem wiedźma?! - Karwina ujęła się pod boki. - Od początku wiedzieliście i to was ku mnie skłaniało. Waszym sposobem: Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek. Święta za żonę i wiedźma za kochankę. Żeby ze wszystkimi mocami w zgodzie żyć!

- Lecz teraz nadszedł mój czas, by wyboru dokonać i po jednej stronie się opowiedzieć - rzekł monarcha. - Wybrałem żonine anioły.

- Tedy mnie odprawiacie?! - syknęła Karwina. - A jak po dwóch niedzielach jeszcze tu będę?

- Wtedy stos - odparł król. - Wagę mego słowa znasz nie od dziś!

- Czekajcie, panie. - Czarownica przypadła do królewskich kolan. - To tylko smęt, to minie! Jeszcze jak dawniej będzie, zobaczycie! Z mocami nieba i piekła zgoda. Tylko siły męskiej znów nabierzcie, a smutek minie! - Poderwała się, chwyciła garnuszek z fallusem i znów przy królu przyklękła. - W nim demon Asmodeusz mieszka - objaśniała gorączkowo. - Kiedy Geiskę kroili, on się w tym członku schronił i teraz w nim siedzi. Asmodeusz pamięta o waszych ogarkach i życzliwy wam jest. Wystarczy, że ten fallus w dłoń ujmiecie, a siła męska zaraz na was przejdzie.

- I opęta mnie tak, jak tego Geiskę?! - syknął z odrazą Jagiełło. - Precz z tym! - Uniósł kostur.

Czarownica umknęła osłaniając garnuszek własnym ciałem.

- Jakże to?! - Odstawiła naczynie na podłogę. W jej oczach pojawiły się łzy. - Jakże? Po dwunastu latach? Jak psa?

- Prawdę rzekłaś; Bogu świeczkę i diabłu ogarek, taki był mój sposób na ten świat - powiedział król powstając. - Ale teraz diabłu już ogarek nie wystarczy. Będzie chciał całej świeczki. A ja dla diabła drugiej świeczki nie zapalę. Tej granicy nie przekroczę, bo na równi Boga i Szatana czcić nie zamierzam. Bóg większy!

- Panie mój... - jęknęła nie wstając z kolan. - Ja zawsze wam wierna byłam jak ten pies. Żaden mężczyzna ani demon nie brał mnie przez te lata, tylko wy. Nie odtrącajcie!

- Rzekłem już.

- Skoro tak... - Głos jej stwardniał niespodziewanie. Wstała gwałtownie. - To patrzcie teraz! - Wysoko zadarła spódnicę, ukazując trójkąt ciemnych włosów. - Nie chcecie tego? To już nie królewska picza?! Zatem kto inny ją posiądzie! - Kucnęła okrakiem na garnuszku, poruszyła biodrami. - Oooch...!

- Nie odwra...acajcie wzroku... u - wydyszała walcząc z falami napływającej gwałtownie rozkoszy. - Wyście mnie tu... u usadzili. - Wygięła się konwulsyjnie.

- Dwie niedziele! - rzucił Jagiełło przez ramię i wyszedł. Sługa podsłuchujący pod drzwiami pośpiesznie narzucił płaszcz na królewskie ramiona. Na dole, pod bramą czekali zbrojni z końmi i latarniami. Król z wysiłkiem dosiadł wierzchowca. Gdy odjeżdżali, z okna na piętrze dobiegł ich histeryczny, przechodzący w skowyt śmiech.


6. ULUBIONA POTRAWA KRÓLOWEJ


Dersław z Borzynowa, elekt papieski, archidiakon krakowski! - oznajmił donośnie odźwierny.

- Niech wejdzie - powiedziała królowa Jadwiga. Archidiakon był człowiekiem o radosnym usposobieniu, życzliwym każdemu bożemu stworzeniu. Mimo pokaźnej tuszy poruszał się bardzo energicznie. Szybkim krokiem wszedł do komnaty iż łomotem padł na kolana przed królową.

- Ależ nie godzi się wam tak uniżać! - zaprotestowała Jadwiga. - Raczej ja powinnam klęknąć przed księciem kościoła.

- O nie, ja wiem lepiej! - sprzeciwił się Dersław. - Dla duchownej osoby zwykła rzecz przed świętymi klękać i relikwie całować, jak ja zaraz rąbek szaty miłościwej pani ucałuję...

- Ależ... - zmieszała się królowa Jadwiga i zarumieniła lekko. Mimo iż była niewiastą u progu starości, wciąż zachowała ślady dziewczęcego wdzięku i dawnej urody. Wysoka, szczupła o ascetycznych lecz łagodnych rysach. Czas jeszcze nie przygarbił jej pleców, jedynie jasne włosy oprószył siwizną.

Dersław z Borzynowa, z obawy, by królowa mu nie uciekła, szybko chwycił skraj sukni kasztanowej barwy i przycisnął do ust.

- Powstańcie - rzekła Jadwiga cofając się po powitaniu. Na jej znak do Dersława podbiegły dwie młode dworki, ujęły archidiakona pod ramiona i pomogły mu podnieść się z kolan.

- Niech wam Bóg Ojciec w potomstwie wynagrodzi, sikoreczki - Rzekł.

Dworki chichocząc umknęły za plecy królowej.

- Doszły nas wieści o mizeriach, jakie was spotkały na konklawe - powiedziała królowa.

- Dopust boży, cóż począć - westchnął Dersław z Borzymowa. - Na konklawe post i u miłościwej pani nic tylko post i post...

- A nie! - uśmiechnęła się królowa Jadwiga. - Dziś na kolację flaki.

- Duch wszelaki Stwórcę chwali! - zawołał archidiakon. - A już myślałem, że miłościwa pani całkiem wyrzekła się swej ulubionej potrawy.

- Dwa dni temu post zakończyłam - wyjaśniła królowa.

- Ach tak - skinął głową archidiakon. - Zatem trzeba wam, miłościwa pani, sił nabrać, zanim królewicz Władysław znowu co napsoci... O, nie martwcie się, pani! - dodał szybko, widząc, jak królowa posmutniała. Królewiczowi Władysławowi bałamuctwa przejdą jak ręką odjął, niech no się tylko naprawdę zakocha. Gdy rozmiłuje się w jakiej urodziwej księżniczce, to na żadną inną białogłowe więcej nie spojrzy.

- Tak mówicie? - spytała z nadzieją królowa.

- A jakże, miłościwa pani! Wszelkie zaś młodzieńcze grzeszki pan Jezus królewiczowi odpuści, bo w końcu sam był młody.

- Co też mówicie? - obruszyła się Jadwiga.

- Uchowaj mnie Boże od takiej herezji, iżbym śmiał twierdzić, że Syn Boży mógłby jakiejś pokusie ulec. To być nie mogło! - szybko zarzekł się Dersław. - Wszakże młody Zbawiciel pewnie nie raz krew gorącą poczuł, więc innych młodzieńców rozumie i nazbyt surowo nie sądzi. A cóż dopiero królewicza Władysława, który poza tą jedną słabością za wzór innym następcom tronu mógłby stawać. Możecie mi wierzyć, miłościwa pani, bo z licznymi poselstwami na wszystkich chrześcijańskich dworach bywałem. Nie masz nigdzie królewskiego syna, który by do ksiąg i miecza jednakowe powołanie okazywał. A co do Krakowa zajadę, To widzę, jak królewiczowi Władysławowi szlachetności i rozumu przybywa. Będzie z niego wielki monarcha!

Królowa słuchała rozpromieniona.

- I z pewnością przydomek Wielki przy jego imieniu na wieczne czasy zostanie - zakończył dyplomatyczną przemowę archidiakon, zadowolony z osiągniętego efektu.

- Siadajcie z nami do stołu - zaprosiła Jadwiga.

- Sami wieczerzać będziemy? Bez króla i królewicza?

- Małżonek mój i syn na łowy do Niepołomic wyjechali.

- To miłościwy król jeszcze poluje?

- Raczej z myśliwymi przy ognisku gawędzi i słowików słucha - odparła królowa.

- Siadajmy zatem! - Dersław zatarł ręce.

- Chcielibyśmy usłyszeć, jak to było na konklawe z wami i kardynałem francuskim - powiedziała Jadwiga zajmując miejsce.

- Polak, gdy głodny, to zły, miłościwa pani - zaczął filozoficznie archidiakon. - Morzyli nas w tej Bazylei posiłkami z jednego tylko dania złożonymi. Chciałem więc swój wikt poprawić, ale straż mego pachołka zatrzymała, gdy chyłkiem wnosił dla mnie dwie sztuki pieczonego mięsa. Widząc to oznajmiłem, że odkąd święcenia przyjąłem, nic równie przykrego mnie nie spotkało. Ojcowie elekci na to, że kardynał francuski tak samo cierpi. Wtedy żem nie wydzierżył, miłościwa pani! „Francuza ze mną równasz!” zawołałem. „Człowieka skąpego, który żołądka nie ma i prawie nie jest mężczyzną!”

Dworki królowej parsknęły śmiechem.

- On o strawę nie dba, a ja z nim nie mam nic wspólnego! - kontynuował opowieść Dersław. - „Ja Polak, on Francuz, mnie żołądek się palił, jemu zamarzł. Dla niego post zdrowiem, dla mnie śmierć!” Gdym to rzekł, wesołość wszystkich ojców ogarnęła. Ujawniło się, miłościwa pani, że nawet kurialiści śmiać się potrafią. I tak to rychło żeśmy na dobrą drogę zeszli.

Wniesiono parujące misy flaków i postawiono je przed królową i archidiakonem.

- Zechciejcie, ojcze, zmówić modlitwę. - Jadwiga w skupieniu pochyliła głowę.

- Dobry Boże, spraw, aby grzeszne ciało nie pękło, kiedy już wszystkie twoje dary spożyjemy. Amen.

Dworki rozchichotały się na dobre. Nie pomogło nawet surowe spojrzenie królowej. Dziewczęta tylko popatrzyły na siebie nawzajem i zaczęły wręcz zachłystywać się wesołością. Widząc to i królowa Jadwiga nie zdołała zachować powagi, szybko przysłoniła usta dłonią, po czym sama wybuchnęła perlistym śmiechem.

- Śmiech znaczy, że królestwo boże blisko, bo tam wieczna wesołość panuje - stwierdził Dersław z Borzynowa, sypiąc obficie roztarty pieprz do swej potrawy.

- Może wina chcecie? - spytała królowa ocierając łzę.

- Wina? Boże uchowaj! - zawołał Dersław. - W zachodnich krajach nic tylko wino piją, a ja przecież do Polski powróciłem. Miodu każcie podać, miłościwa pani!

- Miodu? Do flaków? - zdumiała się Jadwiga, jednocześnie dając znak podczaszemu.

- Tego było mi trzeba! - rzekł archidiakon niosąc łyżkę do ust. Przełknął, chwycił kubek napełniony przez podczaszego i od razu upił połowę. - O tak... - wysapał odstawiając naczynie. - Piekło i niebo w gębie!

Królowa Jadwiga pokręciła głową z podziwem.

- A miłościwa pani nie pije? - spytał Dersław.

- Ja tylko źródlaną wodę - odparła. - Od trunków się wstrzymać ślubowałam.

- Tedy ja - rzekł archidiakon uroczyście - na dzisiejszy wieczór miłościwej pani dyspensy udzielam. Każcie przynajmniej dolać miodu do tej waszej wody, bo pokrzepi to ciało i ducha.

- Dobrze - zgodziła się królowa. - Ale tylko trochę! - poleciła podczaszemu.

Gdy skończyli flaki, wniesiono zająca duszonego w occie z musztardą i szafranem oraz pieczone kuropatwy. Królowa jadła dalej, już tylko dla towarzystwa unosząc z talerza maleńkie kęsy. Natomiast archidiakon, co i raz chwaląc donośnie imię Pańskie, z zapałem ćwiartował mięsiwo, łamał kości w rękach i pochłaniał całe ćwierci i połówki, przegryzając rzepą i pasternakiem. Popijał tylko miodem.

Jadwiga spokojnie czekała, aż gość upora się z drugim daniem. Dopiero gdy przyszło do ciast, wraz z którymi wniesiono orzechy, śliwki i poziomki, królowa odprawiła dworki.

- Cóż poczniemy z Czechami? - przeszła od razu do rzeczy.

- Jutro wieczór jeszcze raz się z biskupem krakowskim i miłościwym królem rozmówię i najpewniej pojutrze do Pragi ruszam - odpowiedział Dersław wycierając ręce o obrus. - Biskup Oleśnicki wycofa sprzeciw wobec przyjęcia przez waszego małżonka korony Czech, jeżeli to nie heretycy mu ją ofiarują.

- A któż inny mógł by to uczynić? - spytała królowa Jadwiga. - Przecież nie krzyżowcy.

- Krucjata pod górą Tabor na dobre utknęła. Wyznawcy Husa dwa szturmy krwawo odparli, a w obozie krzyżowców niesnaski.

- Jeśli husyci zwyciężą, mąż mój czeskiej korony i Śląska wziąć od nich nie będzie mógł, a jeśli przegrają, korony nie dostanie - podsumowała królowa. - Na co więc liczymy?

- Na to, że żadna strona nie zwycięży. Na pat, jak to mówią w szachach, na który właśnie się zanosi. Dlatego, miłościwa pani, musimy działać szybko i rozumnie.

- Jednak bez użycia wojsk się nie obejdzie?

- Musimy mieć czym szalę na swoją stronę przechylić, ale wojny ani nawet bitwy się nie spodziewam.

- Tak i ja myślałam, dlatego podległe mi rycerstwo małopolskie już pod śląską granicę wysłałam.

- To mi mądrość - stwierdził z uznaniem Dersław z Borzynowa - Król wie?

- To był nasz wspólny zamysł. Na dworze cesarskim już zapomnieli, że jako dziewczątko niezamężne koronowano mnie na króla Polski, nie królową. Przez to tylko poczynania męża mego śledzą, na jego kancelarię szpiegów nasyłają, a o mojej mocy wydawania rozkazów zapomnieli.

- Jakie są wasze życzenia, miłościwa pani?

- Z korony czeskiej dla mego męża można w ostateczności ustąpić, ale Śląsk ma do Polski wrócić, tak jak wróciła Ruś Czerwona - rzekła stanowczo królowa Jadwiga. - Śląsk to dziedzina Piastów, których krwi przymieszka i w moich żyłach płynie. Dalej; dość wojen z husytami, dość gwałtów w Czechach i na Śląsku! Spór o wiarę na soborze w Bazylei ma być rozstrzygnięty. Niech uczeni ojcowie dyskutują do skutku, choćby i sto lat. Ale tym razem - powiedziała z naciskiem - to ja dam list żelazny husyckim teologom, nie cesarz Zygmunt...

- Uczynię wszystko, aby stało się po myśli miłościwej pani - zapewnił archidiakon powstając z miejsca. - Lecz co począć, jeśli Oleśnicki sprzeciwiać się będzie?

- Posłusznej córce Kościoła, którą jestem, nie godzi się z biskupem spierać. Pozostawiam to mojemu synowi.


7. GÓRA TABOR


- I co? - zapytał margrabia Fryderyk.

Cesarini tylko machnął ręką, siadł ciężko za stół i nalał sobie wina.

- Nawet mówić ze mną nie chciała - wysapał. - Cały czas w swoim namiocie krzyżem leży.

- Bóg mi świadkiem! - wściekł się margrabia - że zaraz za włosy ją stamtąd wywlokę i każę szturm poprowadzić!

- Zróbcie to - stwierdził legat - a wnet rozłam w szeregach albo nawet bitwę w obozie mieć będziecie. Tu parę tysięcy rycerstwa w ogień za nią skoczy, a drugie tyle palcem przeciw niej nie kiwnie. Po tej krwi, którą nam heretycy upuścili, na taką stratę nie możemy sobie pozwolić.

- Wiem to! - warknął Fryderyk. - Ale radźcie, co czynić!

- Kto by pomyślał, że w tej wieśniaczce tak czuły rycerski honor... - zadumał się Cesarini.

- Nie straciła honoru! - odparł szybko margrabia. - Każdy rycerski sąd jej to przyzna. W domażlickim kościele, którego wejścia ona i de Rais pilnowali, że dwie setki niewiast i młódek się uchowały.

- Ale ona obiecała nietykalność czci wszystkim kobietom w Domażlicach. Czemuście jej słowa rycerstwu nie przekazali?

- Bo co to za porządki, żeby wojsko po zwycięskiej bitwie poswawolić sobie nie mogło?! Takie jest prawo wojny, prawo zwycięzcy! A ja sam dość rozkazów tej dziewki przed bitwą spełniłem.

- No to macie teraz swoje prawa! - zirytował się legat. - Joanna urażona z namiotu nie wychodzi, a rycerstwo, które z nią tabor pod Domażlicami dobywało, mówi, że góry szturmować nie pójdą, jeśli Dziewica ich nie poprowadzi. Gdyby się cesarz o tym dowiedział ją wyniósłby na wasze miejsce.

- Ale się nie dowie!

- Nie ode mnie - przyznał Cesarini.

- Myślałem, że wy jej chimery wyperswadujecie - podjął temat Fryderyk. - Tu nie tyle o wychędożone baby poszło, ile raczej o duszę.

- Nie pojmuję.

- Kiedy wyjeżdżaliśmy z Domażlic, jakaś sponiewierana dziewka strzemię Joanny chwyciła i wykrzyczała jej w twarz, że diabeł ją tu przysłał. Któryś usłużny dureń słowa te przełożył i dopiero wtedy naszą Dziewicę sumienie na dobre ruszyło. Za wami cała powaga Kościoła stoi, moglibyście zatem...

- Ja tam z babami, na dodatek z takimi co niebiańskie głosy słyszą, gadać nie potrafię. - Cesarini bezradnie rozłożył ręce. - Gdybyście kazali ją na stos posłać, to bym jeszcze wiedział co robić. A tak... Żywy święty, na dodatek niewieściej płci, to sprawa ponad moje siły i rozum.

- To już nawet wy ją za świętą macie?!

- Nie mogę takiego przypuszczenia odrzucić, bo znaki są wyraźne, a i świadków nie brakuje.

- Jakich znów świadków, na miłość boską?!

- W obozie mówią, że gdy pod Domażlicami husyta Dziewicę gizarmą zaczepił, na polu bitwy sam święty Jerzy się objawił i życie Dziewicy ratując, drzewce z rąk heretyka wyrwał. Trzech zacnych rycerzy gotowych jest takie świadectwo na piśmie złożyć i uroczyście zaprzysiąc, że święty Jerzy tam był, taki jak go na freskach w domach Pańskich malują.

Margrabia Fryderyk z rezygnacją podparł głowę dłonią.

- A gdzież to nasz patron smoka zgubił? - zapytał. - Może przepomniał?

- Nie drwijcie, bo to już poważna sprawa, której Kościół lekceważyć nie może...

- Poważna sprawa! - Fryderyk Hohenzollern stuknął czołem o blat stołu. - Poważna sprawa jest taka, że żeśmy na górze Tabor zęby sobie połamali! A odsiecz kalikstynów o dzień drogi od nas stoi. I do tego jeszcze zmierzają ku nam wojska polskie, które jak spod ziemi wyrosły. A wy mi tu proces beatyfikacyjny urządzacie!

- Kalikstyni już tydzień o dzień drogi stoją i wcale im z odsieczą nie pilno - zauważył Cesarini ignorując wybuch margrabiego. - W obozie heretyków też nie ma zgody. Taboryci w kacerstwie swoim tak daleko się posunęli, że aż innych heretyków to mierzi.

- Pierwszy raz coś godnego uwagi mówicie... - Fryderyk wyprostował się w fotelu.

- Można by z kalikstynami rozmowy zacząć - kontynuował legat papieski. - Powiem wam, w zaufaniu, że Ojciec Święty na komunię udzielaną pod dwiema postaciami gotów jest przystać. Byle tylko na terenie Czech się to odbywało.

- Zatem jest szansa, by kalikstynów przeciągnąć na naszą stronę i razem na taborytów uderzyć - myślał głośno margrabia. - Będą sojusznicy, to i rycerstwo bawarskie chętniej do boju pójdzie, a i pozostali mniej się będą na Dziewicę Joannę oglądać.

- Gilles de Rais i jego Szwajcarzy do trzeciego szturmu też iść gotowi - zauważył Cesarini. - On walczy za Joannę wbrew niej, po to, aby ona na znaczeniu nie straciła i z politycznej gry nie wypadła.

- Rozsądnie czyni, ale sił ma za mało - zauważył Fryderyk. - Do rzeczy! Zatem wy paktować z kalikstynami zaczniecie. To dobrze, ale co z Polakami?

- Podobno nie jest ich wielu, jak słyszałem.

- Prawda, ale przybyli szybko i nie bardzo w porę. Między nami, kalikstynami i taborytami Polacy mogą stać się języczkiem u wagi...

- Bądź pozdrowiony, mistrzu Hieronimie!

- Błogosławieństwo boże z tobą, bracie Dersławie.

Na krużganku zamku w Pradze. Chudy i żylasty Hieronim prawie zniknął w cieniu archidiakona, gdy wyszli na stronę oświetloną bezpośrednio przez południowe słońce. Dersław z Borzynowa wyjawił zamiary królowej Jadwigi.

- Bardzo szlachetnie to ze strony polskiej pani - rzekł na koniec husycki teolog. - Lecz wątpię, czy papież i cesarz jej list żelazny uszanują. Myślę, że spalą nas w Bazylei, jak spalili świętego męczennika Jana Husa w Konstancji. I ja bym tam spłonął, ale na szczęście posłuchałem przestrogi mistrza Jana.

- Papieża sam wybierałem, więc nieco go znam - zaoponował archidiakon krakowski. - Panią Jadwigę ma on w wielkim poważaniu i nie odważy się tak jawnej zniewagi jej uczynić. Choćby przez wzgląd na hojne polskie świętopietrze, którego w takim przypadku mogłoby całkiem zabraknąć...

- Ale cesarz Zygmunt nawet własne słowo za nic ma, a co dopiero niewieście, choćby i świętej królowej. Pokazał to aż nadto na przeklętym soborze w Konstancji, pozwalając spalić mistrza Jana, któremu wpierw dał list żelazny!

- Nie nazywajcie przeklętym soboru, który zniósł niegodziwą schizmę zachodnią - rzekł stanowczo Dersław. - Duch Święty i diabeł na równi tam czynili.

- Na tak wyważoną rację mogę przystać - zgodził się Hieronim z Pragi.

- Co się zaś Luksemburczyka tyczy, to nie zadrze on jednocześnie z papiestwem i polską koroną. Niegodziwiec może on jest, ale nie dureń. Zatem pojedziecie do Bazylei?

- By o stos się otrzeć?

- Już ci, bracie, na naprawie Kościoła nie zależy?

Hieronim uśmiechnął się gorzko.

- Lata temu większą nadzieję miałem. Przez ten czas tyle krwi i łez się wylało... Pozwólcie więcej czasu do namysłu.

- Zbyt daleko się w żądaniach swoich i obrazie boskiej posunęli - stwierdził Hieronim. - Przez nich Bóg odwrócił się od nas pod Domażlicami i wydał w ręce tej frankońskiej dzieweczki, którą pierwej Pan dla pognębienia Anglików zesłał. Większego znaku nam nie potrzeba. Trzeba taborytów z powierzchni ziemi zetrzeć, to postanowione. Rrzecz w tym, że jeśli w bratobójczą walkę wdamy się w obliczu krzyżowców, osłabieni tym sami łatwo możemy im ulec i wtedy dzieło mistrza Husa całkiem w Czechach przepadnie. Z drugiej strony, Cesarini obiecuje nam papieską zgodę na komunię pod obiema postaciami.

Skoro papież się godzi, to Oleśnickiemu już nic do tego... mruknął do siebie Dersław, a głośno oznajmił:

- Ojciec Święty wreszcie daje wam to, o co tak długo walczyliście. Chyba nie odrzucicie?

- Dają teraz, kiedyśmy silni. Wykrwawionym po walce z taborytami nikt nic nie ofiaruje.

- Zróbcie zatem tak, bracie Hieronimie, przystańcie na ugodę pod warunkiem, że wojska królowej Jadwigi staną za rozjemcę i strażnika warunków umowy. Wszak wszystkim w Europie już wiadomo, że pani Jadwiga wysłała do Czech rycerstwo, by rozlew chrześcijańskiej krwi hamować. Weźcie z krzyżowcami górę Tabor, a potem wy na niej zostańcie, a niemieckie rycerstwo niech ze stoków ustąpi, taki warunek postawcie i zeń nie rezygnujcie. Obóz polski my nieopodal góry rozbijemy i to niby przypadkiem w takim miejscu, by się was oblężeniem opasać nie dało. Potem znów o czeskiej koronie dla króla Jagiełły pomówimy.

- Piękny jest twój plan, bracie Dersławie, i stokroć milszy nam wasz Władysław II od cesarza Zygmunta. Jednak o dzieweczce z Dom - Remy zapomniałeś. Ona jednym swym słowem wszystkie te rachuby przekreślić może.

- Tę pannę... - uśmiechnął się Dersław z Borzynowa - zostawcie mnie!

Góra Tabor huczała wystrzałami ze wszystkich stron. Bitewna wrzawa wciąż przesuwała się coraz wyżej. Chmury dymu snuły się po stokach zasłaniając co chwila sylwetki atakujących i pozycje obrońców, zdobywane jedna po drugiej. Obrona pękała w coraz to nowych miejscach. Po Domażlicach, dwóch poprzednich szturmach i bez kalikstynów, taboryci mieli zbyt mało ludzi, by należycie obsadzić szańce.

Gilles de Rais prowadził dotąd szwajcarskich ochotników w dość równym szyku, ale gdy na ich drodze pojawił się wąwóz o stokach coraz bardziej stromych, w miarę jak posuwali się w głąb, cały oddział został niepostrzeżenie rozdzielony na trzy części. De Rais znalazł się w środkowej grupie, liczącej około setki pikinierów. Wysforował do przodu, by sprawdzić, czy pozostali, idący górą, dotrzymują im kroku. Widok zasłaniały krzaki jeżyn.

Na ścianach wąwozu przed nimi rozjarzyły się wystrzały z kilkunastu hakownic. Jeden z błysków jakby wniknął w rycerza de Rais. Szarpnęło nim do tyłu, ale zdołał utrzymać równowagę. Zabrakło mu tchu. Stanął i poczuł dziwny ucisk w piersiach, który momentalnie przeszedł w falę obezwładniającej słabości. Osunął się na kolana, a potem na bok. Już wiedział...

Trzech Szwajcarów uklękło przy nim szwargocząc coś po swojemu.

- Miłowałem ją... - wyszeptał po francusku. - Powiedzcie...

Nie zrozumieli.


***


- Kim jesteś, panie, i czego chcesz? - zapytał piechur strzegący namiotu.

Dersław z Borzynowa - poseł Jadwigi - Królowej Polski - Chcę mówić z Dziewicą Joanną.

- Dziewica w żałobie.

- Wiem to i ze słowem bożej pociechy przychodzę.

- Wejdźcie, wielebny panie. - Odsunął drzewce glewi.

W namiocie, na podwyższeniu pokrytym czarnym suknem stała otwarta trumna, otoczona sześcioma płonącymi świecami. Szlachetny rycerz Giłles de Rais leżał w pełnej zbroi, z rękami w żelaznych rękawicach skrzyżowanymi na piersiach. Joanna d’Arc klęczała u stóp katafalku, pogrążona w modlitwie.

Dersław z Borzynowa ukląkł obok Dziewicy Orleańskiej i przez dłuższą chwilę modlił się w milczeniu za duszę poległego bohatera. Potem uniósł głowę i spojrzał na Joannę.

- Był twoim przyjacielem, córko? - zapytał po francusku.

- Przyjacielem i towarzyszem broni - odpowiedziała smutno Joanna. - I jeszcze kochał mnie ziemską miłością, której ja nie dostrzegałam. Udawałam, że nie dostrzegam...

- poprawiła się. - I nawet nie pożegnałam go, gdy wyruszał w ostatni bój... - Głos się jej załamał.

- Nie ostatni, córko. On jeszcze nie raz poprowadzi niebiańskich pikinierów przeciw mocom piekielnym.

- Nie chciałam nikogo widzieć i jemu też odmówiłam... nie pożegnałam... - Zaczęła płakać.

- Ile masz lat, córko?

- Dziewiętnaście. - Pociągnęła nosem.

- Chrystus ukoi twój ból. Pomyśl o szczęściu, którego doznaje teraz sługa boży Gilles de Rais, poległy sławnie w obronie wiary i słusznej sprawy.

- Nie wiem...

- Czego nie wiesz, córko?

- Zwątpiłam w jej słuszność, ojcze wielebny, po tym, co uczyniono niewiastom w Domażlicach. Cóż jest takiego złego w komunii udzielanej pod obiema postaciami?

- Dziecko drogie - szczerze zdumiał sie Dersław Jak ty najpierw jak bicz boży spadasz i gromisz, a potem pytasz o rację?

- Wybacz, ojcze, heretycką myśl. - Przeżegnała się szybko. - Zgrzeszyłam...

- Ta sama myśl postała już i w głowie samego Ojca Świętego Eugeniusza, zatem nie zgrzeszyłaś, córko - powiedział łagodnie archidiakon.

Joanna milczała.

- Ojcze wielebny, wysłuchaj mojej spowiedzi - rzekła po chwili.

- Jak sobie życzysz, córko. - Dersław podniósł się z kolan. - Słucham.

- Moje głosy mnie opuściły... - Nisko pochyliła głowę. - Już ich nie słyszę... Kiedy ważyło się, czy mam pod Compiegne ruszać, czy na krucjatę do Czech, usłyszałam dwa głosy, przeciwne rzeczy mówiące. Jeden rzekł: „Idź pod Compiegne, tam cię niewola i męczeństwo czeka”, a drugi: „Ruszaj do Czech krzyża bronić.” Wtedy zdawało mi się, że one mnie przed nieszczęściem ostrzegają i nowy cel życia pokazują. Teraz myślę, że jeden z tych głosów był od Złego I właśnie tego na zgubę duszy swojej posłuchałam. Od palmy męczeńskiej i królestwa niebieskiego się odwróciłam. Łaski tak wielkie roztrwoniłam. Kiedy do Czech przybyłam, głosy anielskie coraz rzadziej do mnie mówiły, a po Domażlicach całkiem umilkły. Ostatni raz, kiedyśmy z miasta wychodzili, Bóg przemówił do mnie ustami zgwałconej dziewczyny i odwrócił się ode mnie, jak ja wcześniej od Niego. Na nic zdały się potem noce spędzone na modlitwie i nasłuchiwaniu. Głosy już nie wróciły. Zostałam potępiona, lecz ku mojej goryczy świat bardziej niż kiedykolwiek świętą we mnie widzi. To zaś mój grzech tak bardzo pomnożyło, że teraz jeszcze de Rais, jedyny druh, został mi odebrany. Nic już nie widzę przed sobą oprócz winy, kary i ognia piekielnego. Odpuść mi, ojcze wielebny, jeśli grzech tak wielki odpuszczony być może

- Bóg cię doświadcza i próbuje, córko droga, tak samo jak każdego ze świętych swoich doświadczał i próbował - odrzekł z powagą archidiakon. - Choćbyś nawet i Złemu posłuch dała, to przecież Pan nasz widzi, żeś w dobrej wierze to uczyniła, i widzi mękę twoją, bo z pewnością oczu swoich od ciebie nie - odwrócił. Pierwej za anielskim rozkazem szłaś, teraz wybór został ci dany, abyś na tym ziemskim padole użytek ze swej wolnej woli uczynić mogła. Wybrałaś zatem dłuższą drogę do królestwa niebieskiego, ale ta droga przed tobą zamknięta nie została. Ja, córko, jak Piłat w Chrystusie, winy w tobie nie znajduję.

- Zatem nie rozgrzeszycie... - jęknęła rozpaczliwie.

- Uchowaj mię Boże, żebym miał ci, córko, pociechy odmówić! - zaprzeczył szybko Dersław. - Mówię ci tylko, że grzech twój po wielokroć mniejszy, niż ci się wydaje. W mojej mocy leży go odpuścić. Czyż więc za te i drobniejsze postępki szczerze żałujesz?

- Żałuję. - Joanna d’Arc padła krzyżem. - Boże, bądź miłościw mnie grzesznej...

- Ego te absolvo... - rozpoczął uroczyście Dersław. - Powstań, córko! - oznajmił dokończywszy formułę rozgrzeszenia. - Teraz zaś pójdźmy stąd, bo o światowych sprawach mówić z tobą chciałem, a nie godzi się to w obecności tego, który zasnął w Panu.

- Tak, ojcze wielebny. - Joanna szybko otarła oczy. Pokłonili się jeszcze poległemu rycerzowi i przeszli do sąsiedniego namiotu Joanny. Archidiakon rozsiadł się wygodnie.

- Cóż teraz, córko, czynić zamierzasz? - zapytał. - Góra Tabor zdobyta, oręż odłożony, pora paktów nastała, a to już nie twoja dziedzina. Czy do Francji z nową sławą powrócisz?

Dziewica Orleańska pokręciła przecząco głową.

- List dostałam niedawno - odrzekła. - Król Karol na koniec wielkoduszność swą okaże, a oni w zamian Anglików odstąpią. Książe La Tremoille donosi, że materia rozmów jest delikatna i mój powrót mógłby ją potargać, a Burgundczyków do korony zrazić. Gotowi uznać, że król zamiast łaski nową wojnę szykuje. Nie chcą mnie zatem w słodkiej Francji - westchnęła.

- Może zatem z kardynałem Cesarinim do Rzymu albo z margrabią Fryderykiem do Brandenburgii się udasz? - badał dalej Dersław.

- Cóż mi po Rzymie? Nie znam tam nikogo, a Fryderyk Hohenzollern obrzydł mi po tym, jak w Domażlicach moje słowo rycerskie pokalał. Zresztą czyż Cesarini lepszy? On jak wąż... Boże drogi! - Zakryła ręką usta. - Co ja o legacie Ojca Świętego mówię?! A ledwo się wyspowiadałam...

- Oj, co prawda, to prawda - machnął ręką archidiakon krakowski. - A Bóg o prawdę gniewać się nie będzie. Tobie zaś, córko, prócz rozgrzeszenia czegoś jeszcze trzeba.

- Czego?

Dersław z Borzynowa sięgnął pod płaszcz i wydobył pękaty gąsiorek.

- Daj no, córuś, jakieś kubki.

- To wino? - Dziewica Orleańska popatrzyła nieufnie. - Czy piwo?

- Ależ skąd! Miód półtorak trzydziestoletni, najzacniejszy napój z mego kraju.

- Miód? - zdziwiła się. - To się pije?

- Jeszcze jak! No, gdzie te kubki? Napełnił podane naczynia.

- Za panią Jadwigę, świętą królową Polski! - wzniósł toast archidiakon.

Joanna d’Arc upiła raz, po czym małymi łykami opróżniła cały kubek.

- Dobre, słodkie... - uśmiechnęła się wreszcie.

- Nie sama gorycz na tym łez padole - odrzekł filozoficznie Bersław nalewając drugą kolejkę - Cóż zatem córko, chcesz dalej czynić?

- Myślałam w Czechach zostać, w jakimś cichym klasztorze...

- Wierz mi, córuś, że klasztor, w którym ty staniesz, szybko przestanie być cichy! Wypijmy zasię zdrowie twego króla Karola i mego pana Władysława Jagiełły!

- Wla... jag... lo... - wydukała Joanna odstawiając kubek. - Jakże to imię wymówić?

- Nauczysz się - odparł wymijająco Dersław z Borzynowa. - Może być, że to przyszły król Czech.

- To nie cesarz Zygmunt nim zostanie? - zdziwiła się Dziewica Orleańska.

- Kto wie? Królowi Władysławowi już raz czeską koronę dawano, ale jej nie wziął.

- Dlaczego?

- Bo nie godziło mu się korony z rąk heretyków brać. Teraz, kiedy ty ich, córko, pogromiłaś, to już inna rzecz. Prokop Goły i inni najgorsi kacerze w ostatniej bitwie polegli albo życie sobie odebrali. Pozostałych taborytów, którzy błędów się nie wyrzekli, wczoraj spalili kalikstyni. Za ów pobożny czyn Ojciec Święty Eugeniusz IV, poprzez swego legata, przyjął kalikstynów z powrotem na łono Kościoła powszechnego. Zatem jedyną przeszkodą pozostaje wciąż wiarołomstwo cesarza Zygmunta wobec Jana Husa, pierwsza przyczyna tych wojen. Ty, córko, której słowo rycerskie jest tak miłe, sama możesz rzecz ocenić i uznać, kto na koronę Czech zasługuje.

- Mówicie, ojcze wielebny, że ta korona jest w moich rękach? - zdumiała się Joanna.

- Gdybyś się, córko, w namiocie przed światem nie ukrywała, sama byś to dawno spostrzegła.

- Boże miły! Nalejcie no jeszcze!

- Później, dzieweczko, bo ci się rozum zmąci. Mów najpierw kogo wybierasz Cesariniego czy Zygmunta, któremu margrabia Fryderyk służy?

- Oni obaj jakby się w korcu niegodziwości odnaleźli...- pokręciła przecząco głową.

- Czy króla Władysława? - zapytał z naciskiem Dersław z Borzynowa.

- Nie wiem, ani znam, ani widziałam waszego pana, ojcze wielebny.

- Zatem do Krakowa przybądź, z królem Władysławem i królową Jadwigą się rozmów, poznaj szlachetność i dostojeństwo obojga królestwa, decyzję rozważ...

- Do Krakowa?

- I owszem. Godzi się wszak czcigodnej Dziewicy Orleańskiej odbyć pielgrzymkę do relikwii świętego męczennika Stanisława ze Szczepanowa, które w Krakowie spoczywają.

- A co to za święty?

- Wszystko ci, córko, w drodze objaśnię. I jeszcze to ci rzeknę, że moja pani królowa Jadwiga jak rodzoną królewnę cię przyjmie. Pod jej opieką od trosk swoich odpoczniesz...


***


- Co?!! Gdzie?!! - Kardynał Cesarini zerwał się z posłania.

- Nasza Dziewica do polskiego obozu przeszła, a wraz z nią blisko pięć tysięcy rycerstwa i pieszych ochotników spoza granic cesarstwa - oznajmił ponuro margrabia Fryderyk. - Nie mamy już w Czechach czego szukać. Raczej nam stąd uchodzić i to szybko.

- Ekskomunikuję dziewkę! - wybuchnął Cesarini. - Na stosie szczeźnie!

- Na stosie? - wzruszył ramionami Fryderyk. - Ciekawe jak? Przecież ona z pielgrzymką do Krakowa idzie, za pomyślny skutek krucjaty podziękować i bęben ze skóry Żiżki złożyć jako wotum! Wy, legat papieski, pielgrzymować do świętych relikwii zabronicie? Niech to piekło pochłonie! Kto tę intrygę wymyślił?- Dersław z Borzynowa, poseł polski.

- Tak czułem, że ten łajdak nie przyjechał tu rozprawiać ze mną o wyższości soboru nad papieżem. - Cesarini zacisnął pięści. Zaraz jednak się opanował. - Trudno, stało się, trzeba zatem wieść, choćby i złą, jak najszybciej cesarzowi dostarczyć. Ruszajmy nie zwlekając!


8. HAKOWNICA BEZ HAKA


Cóż się na tym świecie porobiło, że to już nawet świętym ufać nie można? - Cesarz Zygmunt Luksemburczyk pogładził swą siwą brodę, rozdwojoną niby język węża. Za kardynałem Cesarinim dopiero co zamknęły się drzwi.

Samiście, panie, pierwszy przykład dali, chciał rzec Kersdorf mistrz inflancki, poseł wielkiego mistrza krzyżackiego Paula Russdorfa, ale przezornie ugryzł się w język. Zamiast tego powiedział:

- Jagiełło w Wielkim Księstwie, Jagiełło w Polsce, Jagiełło na Żmudzi, a teraz jeszcze w Czechach i na Śląsku. Tylko w Malborku go nie było!

- Za to siostrze naszej Jadwidze winniście dziękować, bo zawitałby i tam...

- Kiedyż będzie tego dosyć?! - Krzyżak przełknął w milczeniu cesarską drwinę.

- Wkrótce - odparł zimno cesarz, powstając z rzeźbionego krzesła. - Czechy to nasze dziedzictwo i tego postępku świątobliwej siostrze naszej Jadwidze nie odpuścimy. A ciekawość, co za dureń donosił wam, że ona tylko postem a modlitwą żyje, hę? Zresztą to wy mieliście wawelskiego dworu pilnować! I co?! Tyle ziem przez was straciliśmy!

- Co zamierzacie, najjaśniejszy panie? - zapytał szybko Kersdorf, zaniepokojony obrotem rozmowy. - Wojnę?

- Chyba tylko po to, by Jagiełłę jeszcze w Malborku zobaczyć! - zirytował się Luksemburczyk. - Wszak Polacy, Czesi i Litwa razem mają dość potęgi, by nasze wojska na Śląsku zatrzymać, a drugą ręką Prusy zgnieść na miazgę, a potem Inflanty. Tego chcecie?

- Tego się po nas nie pokaże! - zaperzył się Kersdorf.

- Nie? A jeśli szlachta pruska przy Polakach stanie? Już szemrzą

- Wielki mistrz Henryk von Plauen, świeć mu Panie, pod koniec swego długiego panowania nazbyt stany pruskie do hardości przyzwyczaił, ale to się zmieni teraz, gdy wielki mistrz Paul nastał. Wkrótce twardszą poczują rękę...

- My chyba nazbyt pochopnie przystaliśmy na wyniesienie wielkiego mistrza Russdorfa - przerwał mu cesarz. - Obaj nie macie dość rozumu, Kersdorf. Co najwyżej tyle, by głowę pod miecz położyć w pierwszej lepszej bitwie z Polakami. Zapewne takie jest twe przeznaczenie, niech cię Bóg ma w opiece.

Mistrz krzyżacki spąsowiał.

- Nie będzie wojny - rzekł stanowczo Luksemburczyk.

- Cóż zatem czynić każecie, najjaśniejszy panie? - Kersdorf z trudem się opanował.

- Róbcie to, co do tej pory, i znoście się ze Świdrygiełłą, bratem Jagiełłowym. Chce on unię z Polską zerwać, dobrze, pomagajcie mu w tym. Macie naszą opiekę i błogosławieństwo.

- A co wy uczynicie, najjaśniejszy panie?

- Pójdźcie no, Kersdorf. - Cesarz przeszedł na drugi koniec komnaty, do stołu, na którym okryty złotogłowiem leżał jakiś podłużny przedmiot. - Popatrzcie... - Uniósł tkaninę.

- Hakownica bez haka - stwierdził krzyżak. - Marny z niej pożytek.

- Gadacie jak byle knecht - zirytował się cesarz. - Lepiej się przyjrzyjcie!

- Cóż to za dziwne szczęki przy panewce?

- Mistrzowie rusznikarze smokiem je nazwali - objaśnił Luksemburczyk. - Wkłada się w nie zatopiny sznur konopny, sprężynę naciąga, o tak. - Pokazał. - Potem wystarczy ten pręt u dołu ruszyć, a sprężyna sama wrzuci żar do otwartej panewki z prochem. Nie trzeba już drugiego człowieka, żeby hakownicę odpalić. Jeden strzelec sam mierzy i sam odpala. Cienka. Mało prochu do niej wejdzie, zatem kula impetu mieć nie będzie i zacnej zbroi nie przebije.

- Lufa jest cieńsza, prawda, ale za to dłuższa. Przez to kula dobrego impetu nabiera i na dziesięć kroków żadna zbroja nie wydzierży. Nadto cieńsza lufa jest lżejsza, a szarpnięcie przy strzale da się wytrzymać bez połamanych kości. Stąd haka nie ma, bo do strzelania żaden mur ani podpora nie są potrzebne. Można by, dajmy na to... - cesarz uśmiechnął się znacząco - lont zatlić, rusznicę płaszczem zakryć i w tłumie stanąć, gdy zaś chwila sposobna nadejdzie, oręż unieść i strzelić. Z łukiem ni kuszą takiej sztuki dokonać niepodobna, bo schować ich nie ma jak, a i miejsce do strzelania potrzebne. Z tej zabawki zaś prędko i łatwo dosięgnąć kogoś, na kogo straż pilne baczenie ma i na długość miecza obcemu podejść nie pozwoli...

- Co też mówicie, najjaśniejszy panie?! - zaniepokoił się poseł krzyżacki. - Na Jagiełłę skrytobójcę nasłać zamierzacie? Przecie to pomazaniec boży, jako i wy.

- Boże uchowaj nas od grzechu królobójstwa! - Cesarz Zygmunt przeżegnał się z rozmachem. - My dobrym chrześcijaninem jesteśmy, legat Cesarini zaświadczy! Zważcie wszakże, Kersdorf, że królewicz Władysław jeszcze pomazany nie został...

- Przebóg! - Mistrz pobladł i wykonał znak krzyża.

- Jagiełło i Jadwiga starzy są, a tylko jedno dziecię spłodzili. - W głosie cesarza zadźwięczał lód, mrożąc szpik w kościach krzyżaka. - Dom Jagiełłowy jest niczym stare, murszejące drzewo, które ledwie jeden zielony pęd wypuściło - mówił coraz donośniej. - Starczy ów pęd odrąbać, a wszystko obróci się w próchno, niwecz i pył!


9. DZIEŃ DWÓCH ŚWIĘTYCH


Nie wolno pod żadnym pozorem puszczać krwi zgrzybiałym starcom, dzieciom liczącym mniej niż czternaście wiosen i osobom ciężko pracującym - kazał biskup Tomasz na przedpołudniowym wykładzie, a słuchacze notowali pilnie.

Największa sala krakowskiej akademii wprost pękała w szwach. Żacy tłoczyli się w ławach, siedzieli na parapetach, na podłodze. Pierwszy rząd ław zajmowali dyplomowani mistrzowie wraz z dziekanem Piotrem i rektorem oraz samym biskupem Oleśnickim, który również zaszczycił wykład swą obecnością. Gdy milkł Tomasz z Wrocławia, słychać było tylko skrzypienie piór i rysików.

- Nie wolno puszczać krwi przy chorobie nieznanej! Tylko ostatni głupiec rozrywa żyły paznokciem lub skręcając je w palcach. Do otwarcia żyły używać należy lancetu, najpierw oczyszczonego w ogniu! Ilość upuszczanej krwi zależy od tego, czy chory był już wcześniej do zabiegu przyzwyczajony. Chorym osłabionym upuszczamy krwi jak najmniej.

- Czyż nie jest dobrze porę zabiegu ustalić za pomocą horoskopu, księże biskupie? - zapytał jeden z mistrzów.

- Zamiast patrzeć w gwiazdy, lepiej sprawdzić, czy choremu nie jest za zimno lub za gorąco - odpowiedział stanowczo Tomasz.

Ktoś zachichotał półgłosem.

- Ukryte wpływy ciał nieba na ciała ziemi może usiłować mierzyć tylko zuchwalec - podjął biskup Tomasz. - Lekarz, który kieruje się postrzeganiem rzeczy jawnych dla zmysłów, na to się nie kusi. Zajmowanie się astrojatrią i innymi rodzajami medycyny alternatywnej nie jest rzeczą godną poważnego uczonego.

- Wiele ostatnio manuskryptów medycznych krąży - Ponoć część kacerskich czy te które sa od Galena już nam nie wystarczą?

- Nieważne, od kogo pochodzi recepta, lecz czy lek jest skuteczny - odparł Tomasz z Wrocławia. - Co zaś się tyczy naszego wielkiego poprzednika, myślę, że zaleca on do plastrów zbyt wiele wilczomlecza.

Jeden z żaków w głębi sali nieśmiało podniósł rękę.

- Słuchamy cię, synu - udzielił mu głosu Tomasz.

- Czy... wasza wielebność... - zająknął się młodzik. - Czy czasem nie lepiej lek podać, zamiast krwi upuszczać?

- Dobre pytanie - pochwalił wykładowca - samej istoty nauki sięgające. Jak bowiem naucza nas Arystoteles, natura, w tym i ludzkie ciało, z czterech żywiołów się składa, a są nimi woda, ogień, ziemia i powietrze. Prawdy tej dowiedziono wielokroć doświadczalnie, jak choćby otrzymując metale, które są niczym innym, jak ziemią nasyconą ogniem. Gdy chcemy żelazo otrzymać, bierzemy rudę czyli ziemię i wkładamy ją do ognia, co każdy kuźnik łatwo dokazać potrafi. Od czterech żywiołów wywodzą się cztery jakości, a są to: wilgoć, suchość, zimno i gorąco. Od tych czterech jakości pochodzą cztery główne płyny w ciele ludzkim krążące, a zatem: krew wilgotna i gorąca, śluz wilgotny i zimny, żółć czerwona gorąca i sucha oraz żółć czarna zimna i sucha. Zdrowie jest wtedy, gdy płyny te w równowadze się znajdują, zgodnie z zasadą złotego środka, jak naucza Filozof. Choroba stąd się bierze, że któregoś z płynów jest nazbyt wiele, jak choćby z nadmiarów żółci rodzą się guzy, lub gdy zator jakiś naturalną cyrkulację płynów zakłóci. Nadmiary owe i zaburzone równowagi korygujemy, upuszczając wraz z krwią zbędną materię i opary, organizm wentylując.

Atoli głównym celem lekarza jest przywrócenie równowagi żywiołów, a to osiągnąć można, lek właściwy roztropnie dobierając. Przestrzegać tu trzeba dwóch zasad; pierwsza głosi, że nie wolno stosować substancji nieznanych, druga, iż jej skład nie może być odrażający zatem wszelkie mikstury z żab i węży oszustom i czarownikom pozostawiamy. Wybór między puszczeniem krwi a podaniem leku to rzecz niełatwa, bo złośliwość materii jest wielka i należy krzepić się w lęku, by nie narazić pacjenta na niebezpieczeństwo. Mądry lekarz wszakże leczy swych chorych nie lancetem ani lekami, ale nade wszystko miłością. Amen!

Biskup Oleśnicki powstał z miejsca.

- Dziękujemy ci, drogi gościu, za uczone i mądre słowa, które z pewnością wszyscy, jak tu jesteśmy, głęboko w sercach swoich zachowamy. Na nas już jednak pora.

- I ja już skończyłem, czcigodny księże biskupie - odpowiedział Tomasz z Wrocławia. - Udziel nam swego błogosławieństwa, a wszyscy będziemy mogli odejść w pokoju.

Oleśnicki spełnił prośbę, po czym w auli wszczęło się zamieszanie. Biskup krakowski w otoczeniu świty ruszył do wyjścia, a Tomasza obstąpili mistrzowie akademii. Dziekan Piotr energicznie przedarł się przez tłum i chwycił biskupa Sarepty za łokieć.

- Od tygodnia mnie unikacie! - syknął gorączkowo. - A tu działać trzeba, prędko, póki jeszcze biskup krakowski jest na sali! Rozmówić się z nim trzeba!

- Nie teraz, jeszcze nie pora... - Tomasz z Wrocławia łagodnie uwolnił się z uścisku i odwrócił do zagadujących go lekarzy.

- Ale pójdziecie dziś na mszę na Skałce?! - dopytywał się Piotr niespokojnie. - Tam Oleśnicki też będzie...

- Pójdę, pójdę! Jak wszyscy... - opędził się z roztargnieniem Tomasz, słuchając nowego pytania.

Dziekan Piotr przystanął niezdecydowany, co wykorzystało natychmiast dwóch mistrzów, bezceremonialnie wpychając się przed niego i zamykając wokół sławnego lekarza zwarty krąg adoratorów. Piotr po namyśle postanowił zaczekać przy wejściu.

Po przekroczeniu bramy Kazimierza Joanna d’Arc zsiadła z konia, zzuła obuwie i pieszo w towarzystwie Dersława z Borzynowa oraz grupy rycerzy ruszyła do kościoła na Skałce. Tłumy mieszczan krakowskich przybyłych zobaczyć Dziewicę Orleańską cisnęły się zewsząd, ledwie dając przejść. Z tej przyczyny oraz z powodu powagi towarzyszącej pielgrzymce, niewielki orszak Joanny dopiero po połowie godziny dotarł na miejsce.

Przed świątynią, zgodnie z zapowiedzią oczekiwała królowa Jadwiga z królewiczem Władysławem, biskupem. Oleśnickim i blisko setką znaczniejszego duchowieństwa. Król Jagiełło w całym majestacie miał wziąć udział dopiero w drugiej, głównej mszy, którą planowano odprawić wieczorem, w katedrze wawelskiej przy relikwiach świętego męczennika Stanisława.

Joanna d’Arc podeszła bliżej i bez słowa uklękła przed królową.

- Witaj, moje dziecko - powiedziała Jadwiga muskając dłonią krótkie, ciemne włosy Dziewicy. - Czy zawsze chodzisz w zbroi?

Dersław przetłumaczył.

- Zawsze, pani - odparła Joanna wciąż klęcząc. - W żołnierskim obozie widok dziewicy w żelazie oddala od mężczyzn wszelkie niestosowne myśli.

- I nie ciężko ci, moje dziecko?

- Przyzwyczaiłam się, pani.

- Mnie było w zbroi niewygodnie - wyznała królowa - ale młodsza wtedy od ciebie byłam i wątlejsza... - uśmiechnęła się do wspomnień młodości - gdy Ruś Czerwoną zbrojna ręką obejmowałam. A oto mój syn Władysław - Jadwiga skinęła na królewicza - jedyny dziedzic obojga polskich koron, które ja i mój małżonek nosimy.

Dziewica Orleańska podniosła głowę, a królewicz Władysław postąpił krok narzód. Ich oczy spotkały się.

Joanna patrzyła na Władysława.

Władysław patrzył na Joannę.

Patrzyli na siebie.

- Pani, czy przyjmiesz moją pomoc? - powiedział wreszcie królewicz wyciągając rękę.

Skinęła twierdząco, zanim Dersław skończył tłumaczyć, i chwyciła nadgarstek Władysława podnosząc się z kolan. Nadal na siebie patrzyli.

- Moje dziecko - odezwała się królowa Jadwiga - pozwól mi, proszę, oprzeć się na twoim ramieniu, a ty, synu, zechciej podać nam wodę święconą.

- Tak, pani matko. - Królewicz ruszył przodem.

- Wielki to dla mnie zaszczyt, o pani. - Joanna stanęła obok królowej.

Obie damy postąpiły w kierunku otwartych wrót kościoła.

- Na Boga! Zróbcie coś! - Dziekan Piotr szarpnął ramieniem biskupa Tomasza. - Zaraz obie wejdą! Sami wszak mówiliście!... Dwie święte pod jednym dachem!...

- Jaka ona tam święta?! - burknął Tomasz z Wrocławia. - Żołnierska dziewka i tyle! Może nawet czarownica...

- Jakże to?!! - Dziekan Piotr osłupiał.

- Bracia z Anglii pisali mi o niej. Nawet sam biskup Cauchon raczył mi potwierdzić w osobnym piśmie...

- Prawda, zapomniałem, żeście Anglik! - Piotr uderzył się w czoło. Odwrócił się gwałtownie, ale było za późno. Do kościoła wchodził już orszak biskupa Oleśnickiego.

- Cóż to mi insynuujecie? - zapytał z gniewem Tomasz. - To wam ta piekielna dziewka rozum zmąciła!

- Tak małej wiary żem się po was nie spodziewał - odparł z goryczą dziekan. - Oczy na znaki zamknęliście! Pozwólcie mi zatem o miłosierdzie szczęścia się modlić. - Demonstracyjnie odwrócił się plecami do swego mistrza i ruszył z resztą zebranych do świątyni.

- Jak śmiecie...

Nie było odpowiedzi. Niebawem przed kościołem pozostał tylko nieruchomy biskup Tomasz z zaciętą twarzą. Stał tak chwilę, po czym obrócił się na pięcie i zamiast do kościoła, ruszył między mieszczan. Wiertelnicy, odpychający tłum drzewcami halabard, usunęli się nieco, pozwalając mu przejść.

Tomasz z Wrocławia szedł przed siebie roznamiętniony, mrucząc pod nosem obelgi pod adresem Joanny d’Arc, dziekana Piotra, polskiej królowej, biskupów i w ogóle wszystkich Polaków. Ledwie postąpił kilkanaście kroków, tłum zrzedł gwałtownie. Właściwie zrobiło się całkiem pusto. Tomasz spostrzegł to jednak dopiero po kilku dalszych krokach. Rozejrzał się.

Miasto było wymarłe i nieruchome. Nigdzie żywej duszy ani nawet odgłosu ludzkiej krzątaniny. Żadnych głosów. Tomasz obejrzał się. Pełny przed momentem plac był zupełnie pusty, okna kościoła ciemne.

- Witaj w moim bezczasie! - usłyszał i odwrócił głowę. Przed nim, na środku ulicy stała kształtna, rosła dziewucha w samym tylko rozchełstanym gieźle, sięgającym nieco za kolana. Wzrok Tomasza padł na cień, który rzucała i biskup zmartwiał.

Cień był szkarłatny.

- Jak widzisz, weszłam! - powiedziała chełpliwie. Biskup Tomasz z Wrocławia jeszcze nie pojmował. Nie mógł pojąć. Nie chciał...

- Gdzie ja jestem?

- Mówiłam ci już, że w moim bezczasie. Odszedłeś od Boga i trafiłeś prościutko do mnie. Ale pewnie chciałbyś zobaczyć przyszłość, nieprawdaż? Oto ona...

Nieruchomy obraz wokół nich ożył. Zakrakała wrona, poruszyły się okiennice, w twarz biskupa powiał wiatr niosący trupi odór i woń stosów. Obok z podkulonym ogonem przebiegł wychudły pies, inny zaskowytał w oddali. Wiatr przybrał na sile. Trzasnęła o futrynę pozostawiona na oścież okiennica, potem jakieś uchylone drzwi. A zaraz wzdłuż całej ulicy wszystkie okiennice i drzwi zaczęły się tłuc coraz głośniej i szybciej, łomocząc, kłapiąc jak zęby upiora.

- Nieee... - Tomasz chwycił się za skronie.

- Prawda, że ładne? Mnie się bardzo podoba - powiedziała Dziewica Moru.

Znów byli poza czasem.


***


Skończyła się msza i przy biciu dzwonów królowa Jadwiga, Joanna d’Arc i królewicz Władysław wychodzili z kościoła. Tym razem następca tronu szedł pośrodku, królowa opierała się na jego prawym ramieniu, Dziewica Orleańska na lewym. Za nimi podążali biskup i archidiakon Krakowa. Tłum mieszczan to szemrzał radośnie, to wiwatował, to śpiewał; na ulicę leciały polne kwiaty.

Stopniowo zaczynała formować się procesja, która miała przejść na drugi brzeg Wisły, pod wawelskie wzgórze. Teraz powaga i liczba wychodzących z kościoła duchownych i rycerzy wystarczały, by zgromadzony na zewnątrz lud zaczął ustępować. Wiertelnicy kolejno podnosili halabardy i dołączali do straży królewskiej. Nastała chwila, w której jeden porządek już się skończył, a drugi jeszcze dobrze nie zaczął.

Człowiek w długiej, burej opończy wyszedł nagle z tłumu i stanął na środku ulicy, odwracając się twarzą do prowadzącej trójki. Zrzucił z ramion okrycie.

Później nikt i nigdy nie zarzucił Pietraszowi synowi Pieniaka, drabowi miejskiemu, braku przytomności umysłu. Mając właśnie halabardę uniesioną ostrzem do góry i ujrzawszy kątem oka rusznice wymierzoną w królewski majestat, Pietrasz ciął bez zawahania skosem w doł, prosto w ramię, o które oparta była broń. Cóż począć, że spóźnił się o mgnienie oka?

Dziewica i królewicz niczego nie spostrzegli, bo właśnie znów zerkali ku sobie.

Królowa Jadwiga zobaczyła roziskrzony, prochowy płomień na panewce i odruchowo skręciła w lewo, zasłaniając królewicza własnym ciałem.

Huknął strzał, siła uderzenia wcisnęła królową Polski głęboko w ramiona Władysława i Joanny. Dersław z Borzymowa przyskoczył do nich, nie pojmując jeszcze, co zaszło.

Jadwiga, kurczowo trzymając się naramiennika zbroi Dziewicy Orleańskiej, spojrzała jej prosto w oczy.

- Chroń mego syna! - wydyszała.


***


- Boże miłosierny! Więc ona naprawdę była... ona jest... - jęknął biskup Tomasz.

- Bóg cię stąd nie usłyszy - wysyczał demon zarazy. - Nie dlatego, że nie może, lecz nie chce. A co do ciebie... - Dziewica Moru wyciągnęła palec w kierunku Tomasza. - Ciebie dotknę pierwszego. To ty okażesz się tym, który przywlókł zarazę do Krakowa. Ciebie przeklinać będą! Boś idąc tu grzebał trupy z gościńca, w smrodliwych lepiankach posługi lekarskie dawałeś, tam więc ciebie morowe powietrze owiało. Tak pomyślą i spluwać będą, wspominając twe imię. Taka moja zemsta za to, żeś mi śmiał stanąć na drodze!

Wtem jakby wicher uderzył w plecy demona, powalając Dziewicę Moru twarzą do ziemi. Wybuch światła poraził źrenice Tomasza z Wrocławia. Jasność rozstąpiła się i skurczyła, tworząc dwie migotliwe wstęgi za plecami nowej postaci w bieli.

- Wyjdź z grodu! - powiedział anioł.

Nie, anioł milczał. To mówił ktoś stojący za nim. Tomasz zobaczył wysoką kobiećą postać

- Opuść moje miasto! - rozkazała wielkim głosem królowa Jadwiga.

Milczący anioł odsunął się na bok.

- Nie! - Dziewica Moru wypluła błoto. - Przyobiecano mi Kraków! Wy mi obiecaliście wesele! Wijąc się po ulicy demon oskarżycielsko wyciągnął rękę w stronę anioła. - Dotrzymajcie teraz!

- Nikt cię tu nie wysyłał - odrzekł anioł. - Sama chciałaś.

- Jednak nie broniliście! - Morowa Panna już stała, na jej gieźle nie było śladów błota. - Bo, jak zawsze, to była gra - mówiła szybko. - Gra! Oni mieli swą szansę, ale przegrali, bo on - wkazała biskupa Tomasza - popadł w pychę! Ja wygrałam Kraków! Ja!

- Na mą krew... - Królowa Jadwiga dotknęła piersi, na których momentalnie wykwitła czerwona plama. - Na tę krew zaklinam cię, demonie, i rozkazuję: wyjdź z mego grodu!

Dziewica Moru zatoczyła się, jakby dostała w twarz. Osłoniła jednak oczy przedramieniem i zdołała ustać na nogach.

- Ja wygrałam! - parsknęła i zwróciła w stronę anioła. - Powiedz jej!

Anioł stał nieruchomo, nasłuchiwał, potem przemówił:

- Wyjdziesz z Krakowa - oznajmił wyrok z taką mocą, że demona aż odrzuciło pod ścianę opuszczonego domu. - Lecz za sześć niedziel możesz spróbować wejść znowu. - Anioł spojrzał przelotnie na znieruchomiałego Tomasza.

Dziewica Moru zachichotała.

- Druga szansa! - zwróciła się do biskupa. - Dostaliście drugą szansę, a ja i tak wejdę. Wejdę na swoje wesele! Zobaczysz! - Zaczęła się gwałtownie oddalać, kurczyć i maleć, aż całkiem zniknęła.

- Pani jasna... - szepnął biskup Tomasz patrząc na Jadwigę

- Królowa nie zwróciła nań najmniejszej uwagi.

- Oto ja, służebnica pańska - rzekła do anioła i weszła w szczelinę jasności.

Anioł podążył za nią.

Dym się jeszcze nie rozwiał.

Najgłośniej słychać było nieustający krzyk i łoskot pięści królewicza Władysława, którego, na rozkaz biskupa Oleśnickiego, straż przemocą oderwała od ciała matki i powlokła z powrotem do kościoła, zamykając się z następcą tronu w świątyni. Nadto biskup krakowski nakazał wezwać Tomasza z Wrocławia, ale ten gdzieś przepadł. Oleśnicki polecił szukać sławnego lekarza, wszakże zaraz doniesiono, że to już na nic. Teraz Dersław z Borzynowa i proboszcz, który przybiegł z olejami, udzielali królowej ostatniego namaszczenia. Niepotrzebnie, bo pani Jadwiga była świeżo po komunii, ale biskup krakowski nie chciał przerywać rozpaczliwej krzątaniny. Obok duchownych udzielających sakramentu klęczała nieruchoma jak nagrobny posąg Joanna d’Arc. Krew i nagła śmierć powinny być dla niej zwykłym widokiem, a jednak twarz Dziewicy Orleańskiej wyrażała taką zgrozę, że Oleśnicki poczuł zdumienie...

Zbigniew Oleśnicki, biskup krakowski, raz jeszcze ogarnął wzrokiem sytuację. Za nim tłoczyli się przerażeni duchowni. Miejsce zamachu otaczał zwarty, najeżony ostrzami pierścień złożony z wiertelników, części królewskiej straży i rycerzy przybyłych z Joanną. Nowych skrytobójców na szczęście nie było widać. Trupa tego, który strzelił, rozszalały tłum rozrywał właśnie na strzępy w głębi ulicy. Przewalała się tam ruchliwa góra ciał. Rozedrgane wycie wznosiło się i opadało. Odrąbana ręka wraz z rusznicą leżały pod nogami wyczekujących zbrojnych.

Właśnie w tej chwili Dersław z Borzymowa odsunął się od zmarłej królowej, padł na twarz i drapiąc bruk palcami, posypał sobie głowę ziemią. Proboszcz zakrył oblicze skrajem ornatu i ruszył odnieść oleje.

Wszystko co należało zrobić, zostało już zrobione. Zbigniew Oleśnicki dopiero teraz stwierdził, że policzki ma mokre.

- Jakże to... - usłyszał szloch. - Jakże to... panie... jakże?... - Przed biskupem stanął zapłakany, dygoczący Jaśko Długosz. - Jakże, panie?... - Pociągnął nosem i rozsmarował rękawem po twarzy łzy i smarki. - Jakże to?... jakże... p...panie?

Biskup Oleśnicki bez słowa przycisnął chłopca do piersi.

Tymczasem tłum się uspokajał. Zakrwawieni ludzie w potarganych i zabłoconych szatach gromadzili się przed linią zbrojnych patrząc wyczekująco, z nadzieją, rozpaczą lub z gniewem jeszcze.

Oleśnicki przekazał roztrzęsionego Długosza pod opiekę najbliższemu duchownemu i ruszył przed siebie. Gdy przechodził obok Dziewicy Orleańskiej, ta - ciągle wstrząśnięta - nawet nań nie spojrzała, coś szepcząc, może modlitwę.

Pierścień straży rozstąpił się przed biskupem krakowskim. On zaś wyszedł przed szyk i uniósł ręce na znak, że chce mówić. Natychmiast ucichło.

- Najjaśniejsza pani nasza Jadwiga, królowa Polski... - Wziął wdech. - Umarła!

Parę ulic dalej, w jakimś brudnym zaułku biskup Tomasz z Wrocławia klęczał z twarzą wciśniętą w górę odpadków. Wstrząsał nim spazm, dławiło go poczucie winy i skruchy. Błagał o wybaczenie.

A wokół lament narastał powszechny.


10. KORONA CZECH


Był środek nocy. W bocznych nawach katedry wawelskiej panował głęboki mrok. Dwa szeregi świec jasno oświetlały jedynie wysoki katafalk, na którym majestatycznie spoczywała królowa Jadwiga. Grupka przerażonych kapłanów stała w półmroku, kilku klęczało kryjąc twarze w dłoniach.

- Boże wielki, za co nas tak doświadczasz?!

- Myśleliśmy, że miłościwy pan z umęczenia... na klęczniku zasnął. Nie chcieliśmy budzić, więc... po godzinie dopiero... spostrzegliśmy, że... nie oddycha... - tłumaczył spowiednik łamiącym się głosem.

- W modlitwie Bogu ducha oddał... - wyszeptał Dersław z Borzynowa, patrząc na skulone na klęczniku ciało króla Władysława Jagiełły. - Poganinem się urodził, jak święty pański skonał.

- Sędziwe serce ciosu nie wytrzymało - oznajmił blady jak sama śmierć Tomasz z Wrocławia. - Jak wiele lat razem królowali?

- Czterdzieści pięć - odrzekł Dersław.

- I jednego dnia pomarli - westchnął Tomasz. - Niby w baśni...

- Co czynić?! Co?! - wpadł w panikę spowiednik. - Po królewicza Władysława posłać należy...

- Nie! - Archidiakon otrząsnął się z szoku. - Budźcie biskupa krakowskiego. Trzeba ciało miłościwego pana przygotować. Obok królowej położyć. - Spojrzał na katafalk. - Będzie dość miejsca, jeśli panią Jadwigę nieco przesunąć... Jak wszystko przygotujemy, królewicza... - zająknął się - już księcia Władysława III powiadomimy. Bracie Tomaszu!

- Słucham waszą wielebność.

- Bądźcie przy tym gdy miłościwego pana będą z szat rozbierać. Upewnijcie nas i siebie, że nijakiej trucizny tu nie było...

- Tak uczynię.

- Z Bogiem, bracia!

Duchowni rozbiegli się wykonać polecenia. Trzech akolitów podeszło do króla.

Do świtu rozkazy archidiakona Dersława zostały wykonane. Wraz z pierwszymi promieniami słońca do katedry wszedł Władysław, któremu od kilku godzin przysługiwał dawny, łokietkowy tytuł: Książę Królestwa Polskiego. Joanna d’Arc klekocząc zbroją szła kilka kroków za nim. Reszta straży pozostała przed wejściem świątyni. Oblicze Dziewicy Orleańskiej było marsowe. Z oczu następcy tronu wyzierał obłęd.

Władysław stanął wyprostowany przed katafalkiem z ciałami rodziców.

- Kto to sprawił? - zapytał przerażająco spokojnym tonem.

- Ojciec wasz naturalną śmiercią umarł... - zaczął biskup Oleśnicki.

- Kto to sprawił? - przerwał mu książę.

- Nie mamy dowodów. Ze skrytobójcy tylko ręka ucięta pozostała, resztę ochłapów lud w Wiśle albo ustępach potopił. Z ręki zaś to jedynie dało się poznać, że ów nikczemnik mężem był, nie niewiastą...

- Żadnych pierścieni? Blizn, znaków?

- Żadnych, książę.

- Komu największą korzyść przyniósł ten zamach?

- Nie była to napaść na panią królową, lecz na was, książę. Pani Jadwiga ciałem swoim was osłoniła...

- Wiem to, najbliżej byłem. - Władysław nie podniósł głosu, ale słuchających ogarnęło wrażenie, jakby w katedrze zapanował przenikliwy ziąb. - Kto odniósłby korzyść? - powtórzył.

- Dowodów brak...

- Za nic mi dowody. Jemu o czeską koronę szło. Zatem ja wyrwę mu tę koronę z gardła, a choćby i z trzewi. Luksemburczykowi na urągowisko koronuję się najpierw na króla Czech, a potem dopiero Polski.

Dersław z Borzynowa, który półgłosem tłumaczył rozmowę Joannie, w tym momencie spojrzał na nią wyczekująco.

- Przystajesz na to, córko? - szepnął. Podniosła wzrok na Władysława. - Oui.

Dersław odwrócił się szybko do następcy tronu.

- Wasza książęca mość może wyruszać do Czech choćby zaraz - oznajmił. - W Pradze już wszystko gotowe.

- Co słyszę?! - W oczach biskupa krakowskiego błysło zdumienie i zaraz potem gniew.

- Czekają nas tam - powiedział spokojnie archidiakon. - Według umowy, po Władysławie II, Władysław III objąć raczy regiment Królestwa Czeskiego.

- Umowy?!! - Oleśnickim aż zatrzęsło. - Za mymi plecami?... Nie godzi się wam korony od heretyków brać! Cóż z tego, że kalikstynom wolno już swe gusła w Czechach na obrazę boską odprawiać?! Chcecie wy tę zarazę do Polski przywlec?!

Księcia Władysława opuściło opanowanie. Krew uderzyła mu do twarzy. Aż zatoczył się od nagłej furii i oparł łokciem o sarkofag króla Kazimierza.

- Przeciwcie mi się! - wychrypiał. - Przeciwcie! A na relikwie was obrócę i obok Stanisława ze Szczepanowa położę!

- Pokój w domu bożym i w majestacie śmierci!!! - zagrzmiał spiżowym głosem Dersław z Borzynowa, aż echo zadudniło pod sklepieniem katedry.

Władysław opanował się i padł na kolana. Oleśnicki napotkawszy żelazne spojrzenie archidiakona choć z ociąganiem, uczynił to samo.

- Wieczny odpoczynek racz im dać Panie... - zaintonował Dersław.

- A światłość wiekuista niechaj im świeci na wieki wieków - uzupełnili zgodnie książę i biskup.

- Amen! - dokończył Dersław i pochylił się ku Oleśnickiemu. - Pójdźmy na zewnątrz, wasza wielebność... - Archidiakon znów był pokornym sługą swego biskupa.

Zbigniew Oleśnicki podniósł się bez słowa i szybkim krokiem ruszył do wyjścia. Książę Władysław zbierał się znacznie wolniej. Wzrok miał nieobecny. Podeszła do niego Joanna i położyła mu rękę na ramieniu. Lekko zacisnęła palce. Władysław natychmiast przykrył jej dłoń swoją dłonią i oddał uścisk. Zauważył to tylko Dersław.

Potem książę wstał i nie oglądając się wyszedł z katedry wawelskiej.

Na dziedzińcu czekał już biskup krakowski. Archidiakon poprosił Dziewicę o chwilę cierpliwości, po czym Zbigniew, Władysław i Dersław stanęli twarzami do siebie, tworząc równy trójkąt.

- Wam nie o wiarę idzie, lecz o dziesięciny, które husyci chcą wam ująć - zaatakował od razu książę.

- Nazbyt łaskawie słuchacie podszeptów Spytka z Melsztyna! - odparował Oleśnicki. - Zamiast z heretykiem, bardziej z wiernymi sługami Kościoła godzi się wam przestawać.

- Sam sobie przyjaciół wybierać będę! A wy zważcie lepiej tę swoją wierność Kościołowi, by was żar stosu nie liznął. Papież obrządek kalikstynów pobłogosławił, zatem wy przeciw samemu Ojcu Świętemu stajecie!

- Nad papieżem sobór powszechny jest jeszcze - powiedział spokojnie biskup krakowski.

- To rzecz wciąż nie przesądzona... - Władysławowi zabrakło argumentów.

Do Oleśnickiego odezwał się Desław

- Nie każcie mi na stronę kurialistów przechodzić. Biskup zbladł.

- Bracie Dersławie, komuż wy służycie? - zapytał.

- Pierwej Bogu w Trójcy Jedynemu, a zaraz potem królowej pani Jadwidze, skoro zaś jej nie stało... - głos archidiakona załamał się ze wzruszenia - do ostatniego tchu służyć będę jedynemu, umiłowanemu dziecięciu mej pani, tak mi Boże dopomóż!

- Zatem - oznajmił książę - jeśli wy, biskupie, korony czeskiej mi odmówicie, koniec z poparciem Polski dla konsyliarystów! Po stronie kurii rzymskiej się opowiemy, królewską władzę papieża nad całym Kościołem powszechnym uznamy. I wtedy wy, dla zasady wyższości soboru nad papieżem, szukajcie sobie zwolenników wśród Tatarów, w Indiach, a choćby w samych Chinach. I kto wie, może u cesarza etiopskiego coś wskóracie?...

Zbigniew Oleśnicki zagryzł wargi.

- Spójrzcie, jak wiele mocy przyda ta koronacja królestwu naszemu - podsunął Dersław. - Nawet za króla Kazimierza Wielkiego Polska takiej potęgi nie zaznała.

- Dobrze - rzekł wreszcie Oleśnicki - pojadę z wami do Pragi. Zmilczę koronację koroną heretycką.

- Tak więc jutro umiłowanych rodziców naszych pochowamy - twarz księcia Władysława wykrzywił skurcz, opanował się jednak - zaś po jutrze co koń wyskoczy do Czech ruszamy. Gdy zaś czas najciemniejszej żałoby minie, z pokorą i radością sławną koronę ojca naszego na skronie przybierzemy.

- Wedle woli waszej, miłościwy książę. - Biskup krakowski skłonił się sztywno i odszedł.

Władysław patrzył za nim chwilę, po czym odwrócił się nagle i szybkim ruchem przetarł pięścią oczy. Zbliżyli się do niego Dersław i Dziewica Orleańska.

- Pójdźmy, panie, przy ciałach czuwać - powiedział łagodnie archidiakon


***


Trzy tygodnie minęły w gorączce podróży i krzątaninie przygotowań. Spotkania z przyszłymi poddanymi i wasalami wypełniały Władysławowi ostatnie dni od świtu do nocy. Nie miał czasu myśleć o bólu. Lecz teraz, gdy nad Pragą zapadł zmierzch, gdy ucichły koronacyjne śpiewy i słowa lennych przysiąg książąt śląskich, gdy na czole Władysława połyskiwał jeszcze ślad świętego oleju, a złożona na aksamitnej poduszce złota korona mieniła się dumnie w blasku świec, gdy odeszli słudzy, nagła przeraźliwa cisza wręcz zmiażdżyła umysł młodego króla.

Władysław, odziany od stóp do głów w czarny safian, gwałtownym ruchem ściągnął z szyi złoty łańcuch i siadł ciężko w kącie sypialni. Spojrzał na swą koronę i nagle wydało mu się, że cały klejnot pokrywa krew matki.

- Nie byłaś tego warta... - powiedział do korony. - Boże miłosierny! Nawet trzy takie jak ty nie byłyby tego warte... Nawet sto takich! - Coś się w nim przełamało, pękło i rozdarło. Już nie miał siły zachować spokoju. Po twarzy popłynęły łzy, coraz więcej łez. Zanim się spostrzegł, siedział na krześle skulony, z twarzą wtuloną w poręcz i płakał jak mały chłopiec.

Joanna d’Arc weszła, pobrzękując cicho zbroją. Dziewica Orleańska, wypełniając ostatnią wolę zmarłej królowej, miała dostęp do Władysława o każdej porze dnia i nocy. Wszyscy wiedzieli już, że Jadwiga kazała Dziewicy bronić swego syna i nikt się temu nie dziwił.

Młody król spostrzegł Joannę dopiero wtedy, gdy ta uklękła przy nim i dotknęła jego twarzy.

- Bóg ze mnie zadrwił, matkę i ojca odbierając, a w zamian tylko kawałek złota dając...- poskarżył się Władysław nie licząć na to że Joanna może go zrozumieć.

- Moje głosy opuściły mnie w Domażlicach, ale gdy was ujrzałam, przestałam tego żałować - powiedziała Joanna po francusku. - Ja już nie chcę być świętą.

Ich oczy mówiły jednym językiem. Władysław zsunął się z krzesła i teraz oboje klęczeli naprzeciw siebie.

- Bóg się ode mnie odwrócił.

- Ja nie chcę być świętą.

- Sam w czarnej otchłani zostałem.

- Nie chcę być świętą! - Zbliżyła się i scałowała łzę na królewskim policzku. Po chwili ich usta same się odnalazły.

- Ja nie chcę być sam.

- Nie chcę być świętą. Całowali się coraz namiętniej.

- Bądź ze mną zawsze, proszę, tylko ty...

- Nie chcę już więcej udręki... nie chcę umierać... chcę żyć! - szeptała gorączkowo.

Na posadzkę upadł pierwszy fragment zbroi.

Dersław z Borzynowa usłyszawszy od straży, że Joanna d’Arc jest u króla, pośpieszył do nich, by jak zwykle służyć za tłumacza. Nim jednak odsunął zasłonę wiszącą w wejściu do sypialni, doleciał go fragment osobliwego dialogu Władysława i Joanny, i pojął, że tłumacz tu niepotrzebny.

- Bóg was nie opuścił, dzieci. Ja wam to mówię! - mruknął archidiakon i zrobił krok wstecz, chcąc odejść.

Powstrzymał go brzęk blachy na kamieniach podłogi. Przystanął, zaczął nasłuchiwać. W miarę jak słuchał, brwi unosiły mu się coraz wyżej. Wreszcie nerwowo podrapał się w tył głowy i szybkim krokiem obszedł przedpokój sypialni.

Niewystarczająco daleko i znów stanął przed kotarą. Teraz już zdecydowanie nie wypadało podsłuchiwać. Dersław uczynił przed zasłoną znak krzyża i najciszej jak umiał, zamknął drzwi sypialni. Ruszył do wyjścia.

W progu zderzył się z Oleśnickim.

- Mam pilną wieść dla króla - powiedział biskup krakowski.

- Przyjdźcie lepiej jutro - zaproponował Dersław cofając się szybko, aby stale być przed rozmówcą.

- Nasz człowiek z Królewca doniósł, jakoby mistrz Kersdorf wspominał coś swoim komturom o zamachu planowanym przez cesarza Zygmunta w Krakowie.

- Nie męczcie dziś młodego pana, miejcie litość.

- To wieść wielkiej wagi, warta, by królowi spoczynek przerwać. Zresztą, skoro Dziewica Orleańska tam jest, i ja przecież wejść mogę.

- Nie bardzo... - Dersław zdecydowanie zastąpił drogę biskupowi. Oleśnicki spróbował go ominąć, ale na to archidiakon był zbyt szeroki i zbyt ruchliwy.

- Cóż to z wami?! - zdenerwował się biskup. - Jestże tam Dziewica czy nie?!

- I tak, i nie... - odpowiedział Dersław z Borzynowa, starając się nie okłamać zwierzchnika.

- Nie pojmuję! Co oni tam robią?

- Powiedzmy, że... gadają.

- O czym?! Przecież ona ni w ząb po polsku...

- Nie przeszkadzajcie im - westchnął z rezygnacją archidiakon.

W oczach Zbigniewa Oleśnickiego zabłysło zrozumienie. Był to straszny błysk. Biskup krakowski stał chwilę nieruchomo, patrząc zimno na Dersława, po czym bez słowa komentarza opuścił komnatę.

Archidiakon wzniósł oczy ku niebu i przeżegnał się powoli.

- Boże, miej w opiece te dzieci - poprosił półgłosem.


11. SPRZYMIERZEŃCY BISKUPA TOMASZA


Przybył biskup Tomasz z Wrocławia! - oznajmił przejęty kleryk.

- Powiedz mu, że nie mam czasu - powiedział dziekan Piotr mocząc pióro w kałamarzu.

- Co mówicie, magnificencjo?! - zdumiał się sługa.

- Nie chcę go widzieć. - Dziekan nie odrywał oczu od karty papieru, którą właśnie zapisywał. - Powiedz mu to.

- Ale jakże...

- Ruszaj, durniu!

Kleryk wyszedł, lecz po chwili wrócił, jeszcze bardziej zmieszany. Na przemian bladł i pąsowiał. - Powiedziałem...

- No to idźże z Bogiem. - Piotr posypał papier piaskiem do osuszania atramentu.

- Ale...

- Cóż jeszcze?

- Biskup... klęczy na waszym progu - wydukał kleryk.

- Że co?! - Dziekan Piotr podniósł głowę.

- Sami zobaczcie. Przebaczenia prosi.

Piotr cofnął się od pulpitu i wyszedł z komnaty. Za progiem istotnie klęczał Tomasz z Wrocławia.

- Cóż to za demonstracja?! - zawołał zmieszany dziekan.

- Wysłuchajcie mojej spowiedzi.

- Ja?! Idźcie do kapelana.

- Już byłem.

- Rozgrzeszenia wam odmówił?

- Nie, grzechy odpuścił i pokutę zadał. Modły i jeden miesiąc milczenia, dla poskromienia pychy, co już dopełniłem. Nadto mam przez rok wstrzymać się od piwa...

Dziekan Piotr spojrzał na niego ze współczuciem ale przemówił twardo:

- Bogu dzięki, nie spełniły się wasze czarne przepowiednie. Dopiero co szpitale obiegłem. Nigdzie nie ma przypadków zarazy.

- Dziewica Moru wyszła z Krakowa za wstawiennictwem świętej królowej Jadwigi.

- Co mówicie?!

- Ale niebawem znów spróbuje wejść. Wysłuchajcie mnie.

Dziekan Piotr milczał długą chwilę.

- Powstańcie i wejdźcie - powiedział w końcu.

W ciągu najbliższej godziny biskup Sarepty zrelacjonował przebieg nadprzyrodzonych zdarzeń, które miały miejsce na Kazimierzu podczas zamachu. Piotr słuchał tego pobladły, żegnając się kilkakrotnie.

- Wielkie i straszne jest, co mówicie - rzekł na koniec. - Wasze świadectwo w procesie beatyfikacyjnym wielką wagę mieć będzie.

- Świadectwo później złożę. Najpierw radźmy jak demona powstrzymać i powiedźcie, czy mi wybaczacie... Dziewica Orleańska świętą była i jest!

- Wielki był wasz upadek - westchnął dziekan - ale i poprawa szczerą mi się wydaje, zatem jak chrześcijaninowi przystało, z serca wam odpuszczam. Co radzicie?

- Bramy miejskie świętymi relikwiami opatrzyć, aby diablica przystępu do grodu nie miała.

- Ale jakimi relikwiami? Jakiego świętego? - zadumał się Piotr. - Relikwie dwóch tylko uznanych świętych mamy w Krakowie, męczenników Floriana i Stanisława.

- Florian by się nadał - stwierdził Tomasz - ale nie musi to być uznany święty. Może być mąż sławnej i wypróbowanej pobożności, zmarły w opinii świętości.

- Takich nam nie brak.

- Może nawet lepiej dziewica, mniszka jaka albo niewiasta, osoba wsławiona wypędzeniem jakiegoś znacznego zła...

- Czekajcie no... Mam! - zawołał dziekan Piotr. - Biskup Prandota z Białaczowa! On w roku 1261 na zbity łeb wygnał z Krakowa procesję sekty biczowników, którzy do grodu zamęt i zabobon przynieśli. Hałastra ta straszyła mieszczan rychłym nadejściem zarazy.- Jego relikwi nam trzeba! - zdecydował Tomasz z Wrocławia.

- Musimy biskupa krakowskiego prosić, by pozwolił naruszyć spokój szczątków swego wielkiego poprzednika. Inaczej niepodobna! O posłuchanie musimy prosić.

- Im szybciej, tym lepiej.

- Natychmiast więc do biskupa Oleśnickiego ruszam! - Dziekan Piotr chwycił płaszcz. - Czekajcie tu na mnie!

Wrócił wieczorem zadowolony. Biskup krakowski wyznaczył im posłuchanie natychmiast po porannej mszy. Pół nocy zeszło obu lekarzom na omawianiu planów. Rano w odświętnych strojach stawili się na nabożeństwo.

Dopełniwszy ofiary, biskup krakowski przepadł jednak w zakrystii i długo nie posyłał po Piotra i Tomasza. Ci cierpliwie czekali w ławach.

- Nie najlepszy czas wybraliśmy - szepnął dziekan do towarzysza. - Jutro zjedzie do Krakowa na koronację arcybiskup gnieźnieński Wojciech Jastrzębiec i Oleśnicki chodzi zły jak osa. Niemiła mu myśl, że w Królestwie Polskim jest jeszcze jeden urząd kościelny wyższy od godności biskupa krakowskiego. Nierad on widzieć prymasa na własnym podwórku...

Zbliżył się do nich akolita.

- Książę biskup oczekuje wasze wielebności - oznajmił.

Podążyli za nim i weszli do wskazanej komnaty. Oleśnicki i Tomasz z Wrocławia wymienili pocałunki, dziekan Piotr ucałował pierścień.

- Czasu mam mało - rzekł biskup krakowski - Piotr pokrótce opisał z czym przyszli

- Osobiście nie mogę się wami zająć wyznaczam dwóch swoich pełnomocników. - Wskazał za plecy przybyłych.

Lekarze odwrócili się. Z ławy pod ścianą podniosło się dwóch mnichów w habitach zakonu świętego Dominika.

No, pięknie... jęknął w duchu dziekan Piotr.

- Oto inkwizytorzy Szczepan Polak i Piotr Cantoris - oznajmił biskup.

Mnisi kolejno skinęli głowami.

- Cokolwiek wszyscy czterej zgodnie postanowicie, to jak bym ja postanowił - kontynuował Oleśnicki. - Jeśli trzeba czcigodne groby otwierać i relikwie brać, otwierajcie i bierzcie. Tylko mi przed koronacją nie palcie stosów w obrębie murów miejskich - dodał. - Zatem zostańcie z Bogiem. - Pobłogosławił obecnych i wyszedł.

- Powiedzieliście już... - sapnął Tomasz.

- Musiałem objaśnić w czym rzecz, inaczej o posłuchaniu nie byłoby mowy - syknął Piotr.

- Radzi byśmy usłyszeć, o czym mówicie - powiedział z powagą inkwizytor Szczepan.

Tomasz z Wrocławia postąpił krok naprzód.

- Chciałbym złożyć zeznanie pod przysięgą - oświadczył.

Piotr Cantoris bez słowa wydobył spod habitu niewielki relikwiarz. Szczepan Polak wyszedł z komnaty i wrócił po chwili, niosąc Pismo Święte. Dziekan Piotr przysunął bliżej krucyfiks, biskup Tomasz ukląkł i wyciągnął rękę dotykając Księgi i relikwiarza.

- Na zbawienie duszy mojej, przysięgam... - zaczął. Dokończywszy formułę przysięgi wstał i zaczął relacjonować wszystko, o czym wcześniej mówił Piotrowi, poczynając od swego przybycia do Krakowa. Inkwizytorzy wsunęli dłonie pod habity i stali jak dwa posągi, nie zdradzając żadnych uczuć.

- Słowa biskupa Tomasza ja potwierdzić mogę jako świadek oznajmił dziekan Piotr gdy - sławny lekarz skończył mówić.

- Czy ktoś postronny jeszcze wie o tym? - spytał Szczepan Polak.

- Tylko my czterej i biskup krakowski - odparł Tomasz.

- To dobrze, bo ogromne poruszenie prostych umysłów te wieści spowodować by mogły - rzekł Piotr Cantoris.

- I naszym życzeniem jest tego uniknąć - zapewnił dziekan Piotr. - Siądźmy radzić, drodzy bracia! I wyrzeknijmy się wszelkich uprzedzeń. Naszym rzemiosłem ciała leczyć, waszym dusze. Tu trzeba połączyć siły.

Inkwizytorzy wymienili spojrzenia i skinęli głowami. Wszyscy czterej usiedli za stołem.

- Proponuję w każdej krakowskiej bramie umieścić kość palca czcigodnego biskupa Prandoty, ustawioną tak, jakby w naturalnym położeniu kierunek i rozkaz „precz z miasta” dawała - zakończył propozycję dziekan Piotr.

- Wasz plan z pozoru prosty i pobożny, ale Szatan zwykł się kryć w szczegółach - odezwał się inkwizytor Szczepan. - Jakże w bramach kości świętego umieścicie, nie budząc powszechnych domysłów i niepokoju? Straż się spostrzeże i wielu postronnych zobaczy, jeżeli nad bramą relikwie ułożycie lub zawiesicie. Jeśli zaś zakopiecie w bramie, łatwo może dojść do sprofanowania szczątków świętego. Wtedy, prócz obrazy boskiej, relikwia moc straci i demona nie powstrzyma. Przeciwnie nawet, po zbezczeszczonych relikwiach tym łatwiej do miasta dziewica piekielna wejdzie!

- Myślałem pod bramami niewielkie kapliczki uczynić i w nich położyć małe relikwiarze - powiedział Tomasz z Wrocławia.

- Jakże to drogi w bramach rozkopiecie nie czyniąc wielkiego zamieszania?! - zdumiał się Piotr Cantoris. - Toż wtedy przez kilka dni do grodu ani wejść, ani wyjść się nie da. I to jeszcze przed koronacją!

- To może pod drogą ułożyć?

- Ale podkopów, tak by nikt ich nie spostrzegł, zrobić nie zdążymy.

- Zdążymy.

- Jak byśmy nawet znaleźli godnych zaufania robotników, tunele choćby z pobliskich piwnic ryć i sklepić, komory na końcach wymurować... - wyliczył Szczepan - to robota na całe miesiące, jeśli nie lata. Niepodobna, byśmy w dwie niedziele ją zakończyli!

- Damy radę - odpowiedział spokojnie Tomasz.

- To nie jest w ludzkiej możności!

- Bo i nie ludzie tego dokażą...

- Co rzekliście?! - Inkwizytorzy zesztywnieli.

- Pamiętacie jeszcze, bracia, że wciąż pod przysięgą przemawiam?

- Dobrze pamiętamy.

- Zatem otwórzcie swe umysły i wysłuchajcie mnie cierpliwie do końca. Rzecz zdarzyła się dziesięć lat temu pod klasztorem na wrocławskim Ołbinie. Siedziałem właśnie traktaty medyczne studiując, gdy wpadł do mej celi ogromnie wzburzony brat furtian. Furtę nie pilnowaną zostawił i krzyczał, że przed klasztorem siły nieczyste się biją. Myślałem zrazu, że pijany, potem, że za długo na słońcu stał i umysł mu przypaliło. Zacząłem leku jakiego szukać, kiedy on przemocą niemal pociągnął mnie za rękę i z klasztoru wybiegliśmy.

Na drodze przed bramą, wielką kurzawę czyniąc, biły się dwa czerwone ludki, które wasz lud ubożętami nazywa.

- Znamy, nieraz mieliśmy do czynienia z wieśniaczkami, które im jedzenie w miskach na noc zostawiały, rozmaitych korzyści w zamian oczekując - zapewnił Piotr Cantoris. - W niektórych wsiach to istna pogańska plaga, której wyplenić nie sposób.

- Ale i zbyt mała to rzecz, by zaraz stosem karać - dodał Szczepan Polak.

- W każdym razie przyszło mi najpierw bójkę ubożąt uśmierzyć - podjął opowieść biskup Sarepty. - Zacząłem od formuły egzorcyzmu, ale nie poskutkowała. Dopiero gdy kościelny z wodą święconą nadbiegł i na wojujące skrzaty chlusnął, wtedy one ustały i padły bez ducha. Wówczas ja, niewiele myśląc, formułę chrztu świętego wygłosiłem...

- Co uczyniliście?! - zdębiał Szczepan Polak.

- Nadałem im imiona świętych pańskich - dokończył spokojnie Tomasz z Wrocławia.

Obaj inkwizytorzy wyglądali, jakby nie wiedzieli, czy słuchać dalej, czy iść po drewno na stos.

- Potem wezwałem inkwizytora wrocławskiego Stanisława i przeprowadziliśmy badanie. Skrzaty bowiem po chrzcie świętym nigdzie bez mojego pozwolenia oddalić się nie mogły.

- Bogu dzięki, żeście tak uczynili! - rozluźnił się Piotr Cantoris. - Razem z bratem Stanisławem nominację papieską otrzymaliśmy, znam go zatem i ufam jego wyrokom.

- Pokazało się prędko, że ubożęta owe to diabliki pośledniejszego rodzaju, z piekła za nieposłuszeństwo wygnane.

- Skoro się od zła odwróciły, to godziło się je przyjąć do bożej owczarni - stwierdził inkwizytor Szczepan.

- Odwróciły się od zła, prawda, ale dobra jeszcze nie znały i daleko im by za aniołki stawać - uśmiechnął się Tomasz. - Starały się ludziom dobrze czynić, lecz opacznie to pojmowały. Gospodarzom swoim znosiły rzeczy ukradzione ich sąsiadom, a że oba skrzaty po sąsiedzku mieszkały, często gęsto okradały się wzajemnie i stąd wreszcie do bójki pod klasztorem przyszło. Po badaniu zgodziliśmy się z inkwizytorem Stanisławem, że ubożęta zostaną przy mnie, by się w wierze i pobożności przyuczać. Tak i do tej pory są ze mną.

- Możecie je przywołać? - zapytał ostrożnie Piotr Cantoris. W każdej chwili mogę je przyzwać, biskup Sarepty trzykrotnie klasnął w dłonie i zawołał niegłośno: - Pawełku! Wojtusiu!

Od okna poszedł nagły powiew wiatru, zawirował nad stołem, przybrał mleczną barwę i już na blacie stały dwa ludziki w czerwonych kubraczkach.

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! - powiedziały jednocześnie.

Inkwizytorzy mieli oczy jak praskie dukaty.

- Teraz i na wieki... - wykrztusił Szczepan Polak. Piotr Cantoris nie mógł dobyć głosu.

- One to kapliczki pod bramami wydrążą i relikwie w nich złożą! - oznajmił Tomasz z Wrocławia.

Nad Kleparzem wstawał dzień.

Wiedźma Karwina leżała na skotłowanych futrach, sama, lecz z lubieżnie rozłożonymi nogami. Z zachwytem gapiła się w powałę. Potem, gdy blask poranka całkowicie rozjaśnił izbę, wiedźma podwinęła wysoko giezło i popatrzyła na swój wzdęty brzuch. Pogładziła go z lubością.

- To mi łaska! To mi łaska... - zaczęła mruczeć. - Nie królewskie bękarty wyjdą z mego łona, ale sam Antychryst! Książę mroku, przed którym ukorzą się królowie i cesarze, który złamie kark papieżowi. Rośnij, rośnij, mój czarniutki książę - szepnęła czule.Poderwała się z łóżka i przypadła do stołu, na którym stało wysokie ośmioboczne pudło. Na pierwszy rzut oka niczym nie różniło się ono od typowego relikwiarza, na drugi rzut oka też nie. Rzemieślnik, u którego, za królewskie dukały, Karwina zamówiła puszkę do przechowywania swego czarnoksięskiego artefaktu, był święcie przekonany, że robi relikwiarz na szczątki jakiegoś świętego. Pracowicie wyklepał na powierzchni srebrnej blachy symbole wiary i aniołów, dostarczając tym Karwinie bluźnierczej radości. Majstra zdziwił tylko skład stopu metali, z którego klientka kazała sporządzić obudowę relikwiarza. Zamiast miedzi Karwina poleciła dodać do srebra ołowiu i arszeniku z sadzą. Nie pomogły tłumaczenia, że taki stop bardzo szybko sczernieje. Już teraz puszka była smoliście czarna.

Wiedźma dotknęła tłoczonej blachy. Była bardzo ciepła, prawie gorąca i elektryzowała jak potarty wełną bursztyn.

- Tyś mi to sprawił, Asmodeuszu, panie mój, dawco rozkoszy... - przemówiła namiętnie do puszki, gładząc się po brzuchu. Czym prędzej otworzyła tajne zaczepy i zdjęła obudowę. Fallus był wyższy i bardziej nabrzmiały niż wtedy, gdy pokazywała go królowi. Miał jadowicie czerwoną barwę zakażonej rany.

- Mój śliczny - szepnęła z zachwytem. - Bądź pozdrowiony.

Brunatne podłoże, z którego wyrastał fallus, wydzielało wyraźną słodkawo - trupią woń. Nie było już garnczka. Po zdobyciu puszki relikwiarzowej Karwina przesadziła swój artefakt, wypełniając czarnoksięską pożywką dolną połowę naczynia. Fallus miał tu więcej miejsca, wypuszczał zatem coraz liczniejsze ni to żyły, ni korzenie, widoczne częściowo tuż pod powierzchnią woskowatej masy.

- Wciąż rośniesz - stwierdziła wiedźma z uśmiechem. - Jeszcze trochę, a nie zmieścisz się we mnie, panie mój... Nic to jednak! Nic to... bo ja i tak potrafię usłużyć memu władcy...

Zaczęła go lizać.


***


Piotr Cantoris, szepcząc modlitwę, pieczołowicie układał w maleńkich puzderkach kości palców świątobliwego biskupa Inkwizytor baczył pilnie, by zachować układ szczątków, zaznaczony wcześniej przez Tomasza z Wrocławia. Krzyżyk na wieku puzderka wskazywał stronę, przy której powinna się znaleźć nasada każdej kostki. Miniaturowych relikwiarzyków było dwanaście, po jednym na każdą z bram Krakowa i Kazimierza.

Biskup Sarepty tymczasem zajmował się skrzatami, które ledwie zipały ze zmęczenia. Wojtuś i Pawełek w kubraczkach powalanych ziemią i wapnem siedzieli na parapecie oparci o siebie plecami. Tomasz delikatnie, małą łyżeczką karmił je winem z pokruszonym chlebem.

- Pięknieście się, maluchy, sprawiły - pochwalił je dziekan Piotr. - W tydzień ledwie!

- Sami byśmy nie wydolili... - wysapał Pawełek, skrzat bardziej pucołowaty. - Ale pomoc dostaliśmy...

- Tak? - Inkwizytor ułożył ostatnią kość i zamknął puzderko. - A czyjąż to pomoc dostaliście? - Popatrzył badawczo na skrzata.

- Z rozkazu księżnej Kingi! - zaznaczył z naciskiem Wojtuś, skrzat o dłuższych włosach.

Wszyscy trzej duchowni przeżegnali się nabożnie na dźwięk tego imienia.

- Przyszły do nas skarbniki z Wieliczki! - dokończył Pawełek.

- Boże mocny! - jęknął pobladły inkwizytor. - To już druga święta krakowska pani w obronie grodu swojego staje! Znaczy, coś prawdziwie strasznego przeciw nam nadciąga...

- Ale nie przemoże! - rzekł spokojnie Tomasz z Wrocławia. - No, malcy, na ostatni wysiłek pora! Zanieście relikwiarze do kapliczek pod bramami, tylko stron nie pomieszajcie! - przestrzegł.

Piotr Cantoris podał pierwsze puzderko Wojtusiowi. Skrzat gwałtownie rozpłynął się w powietrzu. Za chwilę to samo zrobił Pawełek. Minęło pół pacierza i powrócił Wojtuś, a inkwizytor podał mu trzeci relikwiarzyk.

- Ciekawe, jak one przez powietrze i ziemię przenikają? - zainteresował się dziekan Piotr.

- Wszystkie istoty nadprzyrodzone potrafią - odparł Piotr Cantoris, obsługując z kolei Pawełka - przez przestrzeń i czas przemieszczać się bez nijakich przeszkód. Nie znają one odległości ani w milach, ani w latach.

- Przez czas przechodzić potrafią tylko najpotężniejsze demony, jak Dziewica Moru i jeszcze anioły pańskie - uściślił biskup Tomasz. - Pomniejsi mieszkańcy zaświatów, jak nasze ubożęta, jedynie przez przestrzeń swobodnie wędrują, odległością nie związani. Natomiast przeszłość, przyszłość i bezczas są dla skrzatów zamknięte.

- Chyba że do godności aniołów podniesieni zostaną - zauważył dziekan Piotr, podając relikwiarzyk Wojtusiowi.

- Daj im, Boże - odparł biskup Sarepty. Po kwadransie skończyli.

- Na pewno nie pomyliliście stron? - zapytał inkwizytor.

- Na pewno, ojcze. - Skrzaty znów rozsiadły się na parapecie.

- Zatem na nowe kubraczki zasłużyliście! - oznajmił Tomasz z Wrocławia.

- Tym już my się zajmiemy - rozległ się głos spod stołu. Duchowni pochylili się czym prędzej. Z podłogi wyłaził skrzat znacznie solidniejszej postury od Wojtusia i Pawełka. Musiał być też od nich o wiele starszy. Miał długą siwą brodę, a kubrak szary jak skała.

- Oj, ciężko przez poświęcone kamienie się przeciskać... - wysapal. - Tylko bez egzorcyzmów! - rzekł szybko do inkwizytora. - Z poselstwem przybywam!

- Od kogo? - Piotr Cantoris wyprostował się z powagą.

- To jego dostojność, główny skarbnik Wieliczki - oznajmił z powagą Pawełek.

Przybysz wparł się na oskardzie i wyprostował. Mimo iż sięgał inkwizytorowi ledwie do kolan, przybrał postawę równie godną jak on.

- Przynoszę wolę naszej i waszej księżnej pani Kingi - oznajmił - względem tych oto gołowąsów. - Wskazał na parapet. - W nagrodę za udział w pobożnym dziele mają one zaraz dołączyć do anielskiego orszaku księżnej pani. Ja poprowadzę.

- Oto się doczekaliście... - westchnął wzruszony Tomasz, wyciągając rękę ku swoim skrzatom.

- Żegnajcie się! - rozkazał skarbnik.

- Do zobaczenia, ojczulku. - Wojtuś i Pawełek ucałowali biskupi pierścień.

Gdy skrzaty znikły, Tomasz z Wrocławia odwrócił się do okna i patrzył w nie dziwnie długo. Piotr Cantoris modlił się w milczeniu, po czym podniósł głowę i uśmiechnął się.

- Tak mi na duszy lekko, że już żadne moce piekielne niestraszne - oznajmił.

Otworzyły się drzwi i do izby wpadł zdyszany Szczepan Polak.

- Właśnie wjechał do Krakowa orszak wielkiego mistrza krzyżackiego Paula Russdorfa, przybyłego na koronację! - powiedział inkwizytor. - Bramy już opatrzone?

- Tak, bracie - potwierdził Piotr Cantoris.

- Uważcie, że koń wielkiego mistrza, tuż przed bramą, bardzo się począł boczyć. Aż giermek musiał go siłą za uzdę do miasta wprowadzić. Znaczy się, ochrona działa! - oznajmił triumfalnie.

- Tylko czegoś nieoczekiwanie... - mruknął zakłopotany Piotr Cantoris, gładząc się po tonsurze.

- Jedna jeszcze rzecz mnie niepokoi. - Szczepan Polak spoważniał i siadł za stołem, - Relikwiami bramy opatrzyliśmy, zatem diablica do grodu wnijść nie może. Jednak Kleparz murami otoczony nie jest, żadnej bramy tam nie ma.

- Kleparz nie Kraków, to osobne miasto - zauważył dziekan Piotr.

- A myślicie, że Dziewica Moru będzie w księgi miejskie zaglądać?! - odparował inkwizytor. - Kleparz bez mała do krakowskich murów przylega, dla obcych przybyszów różnica żadna. Jeśli na Kleparzu zaraza się zacznie, to i tak na miasto później się rozniesie...

- Zatem wiemy, gdzie ją spotkać - powiedział zimno Tomasz z Wrocławia.

- Tylko czemu ona tak się do Krakowa pcha? Co ją tu przyciąga? - myślał głośno Piotr Cantoris.

- Rzekła, że na swoje wesele przychodzi - przypomniał dziekan Piotr.

- Skoro diabelskie gody mają się w Krakowie odprawić, znaczy, że demon - oblubieniec musi już tu być! - stwierdził Szczepan Polak. - Od kiedy?

- To nieważne - rzekł biskup Sarepty. - Dziewica Moru zna część przyszłości, dlatego zawczasu mogła w drogę wyruszyć. Ważniejsze pytanie, kto i gdzie się kryje?

- Imię odgadnąć łatwo - odezwał się Piotr Cantoris. - Dziewica Moru zwykła z Asmodeuszem się zabawiać, demonem żądzy i zwyrodniałych związków. W ten sposób oboje z powagi małżeństwa szydzą. Doprowadzają do rozpadu ludzkie stadła, obok których przejdą. Najpierw jednak jest uczta z trupów, którą na swe weselisko wyprawiają. Tak było za Wielkiej Zarazy.

- Spotkają się na Kleparzu! - oznajmił stanowczo inkwizytor Szczepan. - Tam ich musimy wyśledzić i tam im stawimy czoła!


***


Pokrywa czarnego relikwiarza leżała odłożona na stół.

Karwina klęczała przy łóżku, a przed nią na ścianie wisiał odwrócony krzyż. Cały czas prowadziła mruczoną modlitwę, której towarzyszyły koliste ruchy bioder. Chwilami, gdy giezło unosiło się wyżej, ukazywały się fragmenty stojącego na podłodze pojemnika z fallusem. Karwina brała go w siebie dysząc, coraz szybciej, coraz bardziej chrapliwie. Bluźniercze słowa już rwały się jej w ustach, już odrzuciła głowę do tyłu, zamknęła oczy...

Zamiast rozkoszy uderzył w jej wnętrze potworny ból. Karwina poczuła, jakby trzewia rozdarły rozżarzone cęgi. Krzyk wybuchł w jej gardle tak wielki, że nie zdołał wydostać się na zewnątrz. Konwulsyjnym rzutem ciała uwolniła się od fallusa, ale ból nie ustał, a wręcz przeciwnie. Narastał.

Teraz już z ust Karwiny wydostał się rozedrgany skowyt. Zwinęła się w kłębek na podłodze, zaciskając dłonie na podbrzuszu. Ból ciągle rósł. Nie zdołała nad nim zapanować i zadygotała jak w napadzie padaczki. Nie wyła wyłącznie dlatego, że nie była w stanie nabrać tchu. Zbawcze omdlenie nie nadchodziło. Ból trzymał dłuższą chwilę, po czym zaczął gasnąć. Wreszcie osłabł na tyle, że Karwina mogła zacząć szlochać.

- Panie mój, za co?... - wyjęczała wijąc się w prochu. Demoniczny fallus, siedziba Asmodeusza, pałał dumną czerwienią.

Wreszcie wiedźma zebrała dość sił by wstać i podnieść swój artefakt, Zataczając się przeniosła go na stół, nałożyła pokrywę. Drżącymi rękami przekręciła zaczepy. Zamknęła; Ból znów zaczął narastać. Karwina z jękiem podbiegła do półki zastawionej flaszkami i słoikami. Szukając bezładnie, strąciła i stłukła kilka naczyń, zanim znalazła wyciąg z makowin. Zaczęła pić łapczywie. Ukojenie nadeszło po chwili. Umysł zaczął się mącić. Odstawiła otwartą flaszkę na stół i zataczając się podeszła do łóżka. Bezwładnie padła na posłanie. Czas przestał się liczyć. Ale tylko dla niej. Gdy leżała półprzytomna, jakaś pięść zabębniła w drzwi.

- Karwina, rusz się, wiem, że jesteś! - zawołał gniewny głos z silnym niemieckim akcentem.

Nie doczekawszy się odpowiedzi przybysz wyłamał drzwi kopniakiem.

Do izby wkroczył człowiek w zwykłym szarym płaszczu z naciągniętym kapturem. Teraz jednak okrycie rozsunęło się na piersiach, odsłaniając czarny krzyż na białym tle.

- Rusz się, suko! Masz gościa! - warknął krzyżak, - Sam komtur Kuchmeister do cię zawitał!

W progu pojawił się drugi rycerz zakonny. Był zgrzybiałym starcem o rzadkich siwych włosach, popielatej brodzie, ale wilczym spojrzeniu.

- Cóż z nią? - zapytał.

- Spiła się, wasza dostojność, albo co gorszego. Lecz jest przytomna.

Komtur Kuchmeister podszedł bliżej, wpatrzył się w oczy Karwiny.

- To ty tak, czarownico, zakonowi za miłosierdzie odpłacasz? - wycedził. - Darowano ci stos w Malborku i Jagiełłę podsunięto, byś zakon o królewskich zamysłach powiadamiała. A ty co? Wieści o czeskich planach nie przekazałaś! Przez ciebie sam wielki mistrz popadł w niełaskę u cesarza...

Wiedźma otrzeźwiała nieco pod wpływem strachu.

- Pomiłujcie, panie! - zaskomlała. - Jagiełło mnie wcześniej odprawił, pomiłujcie... - Przesunęła się na łóżku, oparła plecami o ścianę.

Teraz dopiero Kuchmeister dostrzegł jej brzuch.

- To Jagiełłowy bękart? - spytał mrużąc oczy.

- Nie...

Wzrok komtura padł na odwrócony krzyż.

- Ty kurwo! - uderzył ją na odlew w twarz.

- Nieee! - załkała Karwina osłaniając głowę. Kuchmeister nie zadał drugiego ciosu. Odczepił krucyfiks, pocałował i powiesił prawidłowo. Znów zwrócił się do wiedźmy.

- Spaliłbym cię na wolnym ogniu - powiedział. - Od nóg... To dlatego jesteś na Kleparzu, nie w Krakowie? - zapytał nadspodziewanie rzeczowo, przyjaźnie niemal.

- Król kazał... we dwa tygodnie... z Krakowa wyjść... - odparła Karwina rozmazując płynącą z nosa krew.

- Tak... I cóż zatem, czarownico, zakon ma z tobą począć?

- Spójrzcie, panie, na to! - Towarzyszący komturowi rycerz wskazał stojący na stole czarny relikwiarz.

- Wyjdź! - rzucił Kuchmeister. Gdy polecenie zostało wykonane, komtur podszedł do stołu.

- Cóż to, czarownico, relikwie też profanujesz? Co to za święty? Gdzie popełniłaś świętokradztwo?

Wiedźma milczała.

Stary krzyżak wziął relikwiarz w dłonie.

- Ciepły?... - zdziwił się. - A to co?! - Bardzo zdumiony pomacał własne krocze. - A myślałem, że już nie mogę... - mruknął do siebie i obejrzał się na Karwinę. Jego uwagę przykuły obnażone wysoko uda.

- Cóż to za święty, który siły męskie przywraca?

Nie czekał na odpowiedź. Odstawił puszkę i szybko podszedł do łóżka. Jednym ruchem zdarł z Karwiny koszulę. Żądza wykrzywiła mu twarz.

- Dalej, czarownico, nadstawiaj zadu! - wydyszał podwijając zakonną szatę.

Przerażona wiedźma potulnie spełniła rozkaz. Wszedł w nią i już po kilku pchnięciach ogarnął go żar spełnienia, niczym młodzika pierwszy raz doświadczającego niewieściego łona. Zdumienie komtura Kuchmeistera było równie wielkie jak doznana rozkosz. Wciąż chciał i... wciąż mógł! Obrócił Karwinę na plecy i nie bacząc, że gniecie jej brzuch, spełnił męskie dzieło jeszcze dwa razy.

- Cóż to za wielki święty?! Zapytał później stojąc obok łóżka i poprawiając szatę.

Karwina leżała nieruchomo z twarzą wciśniętą w posłanie.

Zaintrygowany Kuchmeister wziął relikwiarz i potrząsnął nim nasłuchując grzechotu kości. Nic nie usłyszał.

- Nieważne - mruknął. - Kapelan w Malborku do środka zajrzy, to się może dowiemy...

- Nieee! - wiedźma poderwała się gwałtownie. - Panie, nie...

- Wina bym się napił... - Nie zwrócił na nią uwagi. Sięgnął po stojącą na stole otwartą flaszkę.

- Nie, panie! Nie zabierajcie mi!... - Karwina aż posiniała z rozpaczy.

- Tfu! - splunął z odrazą. - Co za świństwo?!

- Oddaj...jcie mi! - wrzasnęła wiedźma łamiącym się głosem.

- Milcz, czarownico! - rzucił w nią flaszką, która roztrzaskała się na ścianie. - Ciesz się, że cię zdrowiem daruję! Tobie męska jurność niepotrzebna, a mnie i owszem, czasem się przyda... - Zarechotał radośnie i wyszedł z czarnym relikwiarzem pod pachą.

Karwina zrobiła ruch, jakby chciała zerwać się i biec za nim, ale w tym momencie zaczął powracać ból. Gwałtownie przypadła do ściany i zaczęła zlizywać z niej rozchlapany wywar z makowin.

Więcej tego leku nie miała.


12. CHWAŁA KRÓLESTWA


Postanowili, że będą czuwać na Kleparzu na zmianę, po dwóch, zawsze jeden lekarz i jeden inkwizytor. Teraz niespiesznie, niczym dwaj mnisi pogrążeni w teologicznej dyspucie, spacerowali kleparskimi uliczkami Tomasz z Wrocławia i Szczepan Polak. Obaj Piotrowie mieli zmienić ich po zachodzie słońca.

Biskup Sarepty i dominikanin kilkakrotnie już odwiedzili wszystkie miejskie gospody wypełnione szlachtą przybyłą na koronacje i Kościół Świętego Floriana. Szczególnie zaś zajmowali się Szpitalem Świętego Walentego, który, staraniem akademii i Zakonu Świętego Dominika, hojnie acz skrycie zaopatrzono w siarkę, kadzidło, wapno i całuny. Brat Marcin, przełożony szpitala, nie krył zdumienia, ale inkwizytor Szczepan, pokazawszy biskupie pełnomocnictwo, napomniał go surowo, by powściągnął grzeszną ciekawość i język. Poczciwy augustianin w powycieranym habicie milczał zatem, ale za każdym razem, gdy para dziwnych gości, kryjących twarze głęboko pod kapturami, nawiedzała jego szpital, dreptał za nimi krok w krok.

Lekarz wypatrywał pierwszego chorego na dżumę, a inkwizytor człowieka opętanego przez Asmodeusza. Samej Dziewicy Moru nie spodziewali się zobaczyć.

- Ujrzę ją tylko wtedy, gdy Bóg zechce mi zesłać wizję - objaśnił to kilka godzin wcześniej biskup Tomasz. - Drugi raz bowiem, w grzechu i strachu, na jej łaskę nie chcę się zdawać...

- Czytaliśmy z bratem Piotrem świadectwa z czasów Wielkiej Zarazy, które mówią o Dziewicy Moru tańczącej, wśród chorych i konających - odparł wtedy Szczepan Polak. - Wielu ją widziało, więc może i nam zdarzy się przyłapać na czartowskim uczynku.

- Nawet gdyby tak było, będzie to tylko wizja bez związku z materią - rzekł Tomasz.

- Macie na myśli to, że demony nie mogą działać wprost? - spytał inkwizytor.

- Owszem, bracie. Działanie wprost, polegające na udzielaniu choroby przez samą Dziewicę Moru, byłoby rodzajem cudu, a te są zastrzeżone dla Boga, tylko jego wszechmocy przynależą.

- Demon musi korzystać z ludzkiego pośrednictwa, świadomego lub nie - dopowiedział inkwizytor.

- Dlatego zarazą będzie rozwijać się zgodnie z naturalnym łańcuchem przyczyn i skutków. Nie sama Morowa Panna osobiście ją przyniesie, lecz jakiś chory człek, który pierwszy w te strony zawita. Gdyby dokładnie wszystkie tropy prześledzić, spostrzeglibyśmy, że materialny skutek powodowała zawsze materialna przyczyna.

- Gdzież zatem miejsce na boże działanie i czartowskie sprawki, skoro wszystko do materii sprowadzacie? - Szczepan Polak popatrzył bystro.

- Nie ja sprowadzam - zaprzeczył Tomasz z Wrocławia. - Tak czynił nieszczęsny brat Wilhelm z Ockham, oby Bóg wybaczył mu jego błędy. Otóż brat Ockham rzekłby, że skoro wszystkie skutki można materialnymi przyczynami wytłumaczyć, to nie trzeba do objaśnień dodawać jeszcze działania demona. Zdaniem brata Ockhama Dziewica Moru nie jest konieczna dla wytłumaczenia przyczyn zarazy, a zatem można ją pominąć, nazwać bytem zbędnym i usunąć spomiędzy rzeczy realnych.

- Jeśli czemuś istnienia odmówimy, nie znaczy to jeszcze, że tego nie ma - zauważył inkwizytor.

- I na tym właśnie kamieniu szczerbi się brzytwa brata Ockhama! - oznajmił Tomasz. - Materialne przyczyny i skutki to nie wszystko. Zważcie, że ów nieszczęsny człek, niosący tu w sobie zarazę, mógłby przybyć albo nie. Łańcuch przyczyn i skutków mógłby zostać ucięty lub przedłużony. To właśnie od Dziewicy Moru zależy. Ona decyduje, czy pewne szeregi zdarzeń mają się toczyć dalej, czy nie. Ona, gdy Bóg jej nie broni, wybiera kierunki rozwoju wypadków, które ją najbardziej cieszą. Tnie łańcuchy przyczyn i skutków, zmienia ich kształt. W obecności Dziewicy Moru przyczyny rodzą skutki, których by bez niej nie dały albo dały inne.

- A głupiec, który tylko na materię patrzy, demona nie dostrzega i jeszcze z mądrego się naigrawa - stwierdził cierpko Szczepan Polak.

- Patrząc w przeszłość i tylko na materię, stwierdzimy, że to sprawiło tamto, a tamto sprawiło owo. Nie dowiemy się, dlaczego tamto czy owo sprawione zostało. Nie dostrzeżemy woli dobrej lub złej, która za materią stojąc, skutek materialny zechciała sprawić. Patrzeć tylko na materię, to jakby oglądać świat jednym okiem.

- Amen, biskupie Tomaszu - przytaknął zgodnie inkwizytor.

Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, Tomasz i Szczepan skończyli kolejny obchód Kleparza znowu w Szpitalu Świętego Walentego. Brat Marcin bez słowa stanął za ich plecami gdy tylko przekroczyli próg. Lekarz i inkwizytor pobieżnie rozejrzeli się po głównej sali, sprawdzając, czy nie przybyło pacjentów. Zapytany o nowych chorych, brat Marcin pokręcił przecząco głową.

Już mieli wyjść, gdy w izbie dla niewiast rozległ się przeraźliwy krzyk.

- A to co? - Biskup Sarepty zwrócił się do przełożonego szpitala.

- Niewiasta brzemienna bardzo od bólów porodowych cierpi - wyjaśnił augustianin. - Przywlokła się tu pod nieobecność waszych wielebności. Jest już przy niej położna.

- Czemu w domu nie rodzi, jak białogłowie przystało? - zainteresował się inkwizytor.

- Bóg z nią - machnął ręką Szczepan.

- Czy poród trudny się zapowiada? - zagadnął Tomasz.

- Tego położna jeszcze nie wie, mówi, że dziecko pierwsze, więc trudniej idzie.

- Gdyby jakie trudności wynikły, poślijcie do gospody „Pod Śledziem”, niech wołają brata Tomasza.

- Zrobię tak, wasza wielebność - zapewnił przełożony. Lekarz odwrócił się do inkwizytora.

- Pójdźmy spocząć, bracie Szczepanie.

Wyszli ze szpitala, w którym została wiedźma Karwina. Wyła wniebogłosy.


- Komrurze Kuchmeister, wyglądacie jak z krzyża zdjęty - powiedział wielki mistrz Russdorf odchylając się na oparcie krzesła. Byli w jednej z komnat gościnnych wawelskiego zamku.

- Nie spałem tej nocy - odparł znużonym głosem komtur Nowej Marchii.

- A tak - uśmiechnął się wielki mistrz. - Już mi doniesiono, że dziewki służebne w kolejce do waszej sypialni stały i aż piszczały z podziwu i uciechy, że taki starzec, a tak wiele może... Doprawdy, zadziwiacie mnie, Kuchmeister, i to w waszym wieku? Nie myślę się na was gniewać, bo choć osobliwej, to jednak znacznej sławy zakonowi przysporzyliście! Nawet mój urząd zyskał na tym, bo teraz szepczą po kątach, że skoro w prostym komturze tyle dzielności, cóż dopiero wielki mistrz potrafi! Baczcie tylko, że kapelan może być innego zdania...

Kuchmeister przestąpił nerwowo z nogi na nogę.

- I jeszcze baczcie - kontynuował Russdorf - że po takim karnawale ciężki może przyjść post. Bądź co bądź zdrowie już u was nie to. Sforsowaliście się i proszę, ledwie na nogach stoicie. Co za dużo dziewek, to jednak niezdrowo!

- Jeśli chodzi o dziewkę - odparł ponuro Kuchmeister - to mogę następną choćby zaraz... Nie o dziewki tu idzie.

- A o co?

- Duszno mi w tym mieście - wyznał komtur, - Jakby mnie ściany gniotły, ulice dusiły... Po spełnieniu z niewiastą zwykle sen smaczny przychodzi, a mnie się koszmary śnią. Jakbym głos słyszał, nakazujący mi natychmiast opuścić Kraków... Nie wiem, kto mówi, bo słów nie słyszę, tylko ten nieustanny rozkaz umysł mi dusi, ledwie oczy zmrużę. Nijak z tym spać, dopiero z dziewką da się o nim zapomnieć. Dlatego wciąż je wzywam...

- I mnie tu spać ciężko. - Wielki mistrz popadł w zadumę. - Może Polacy jaki urok na nas rzucili? Niby chrześcijański naród, a pogańskich sztuczek się imają!

- Wyślijcie mnie, panie, z jakim poselstwem do Prus! - poprosił Kuchmeister. - Bo ilekroć za mury wyjdę, zmora odchodzi jak ręką odjął. Nie każcie w tym przeklętym grodzie dalej się męczyć!

- Dobrze - zgodził się wielki mistrz - będzie dla was poselstwo do Malborka i to nie byle jakie. Rozmawiałem wczoraj z Władysławem, przypominając, że zgodnie z umową pokojową między Polską a Państwem Zakonnym, po śmierci króla Jagiełły zakon ma prawo upomnieć się o Żmudź. Nasze roszczenia do tych ziem znów są otwarte. A Władysław mi na to, że jeśli poważę się rękę po Żmudź wyciągnąć, to on mi tę rękę mocą obu swych królestw odrąbie!

- Chłystek!

- Zatem wojna w przyszłym roku niemal pewna - mówił dalej Paul Russdorf - trzeba resztę braci powiadomić i przygotowania rozpocząć. Im szybciej, tym lepiej. Ja, aby zanadto nie zadrażniać, jeszcze na koronacji zostanę.

- A co ze szlachtą pruską?

- Teraz obiecamy im, co chcą, byle nie bruździli, później najznaczniejsi buntownicy dadzą głowy pod topór. Najpierw wojna z Polską, potem przyjemność.

Kuchmeister wyszczerzył się upiornie. - I jeszcze jedno, co zrobiliście z tą wiedźmą, jak jej tam?...

- Karwina, panie. - Komtur pobladł bardziej, choć wydawało się to niemożliwe.

- Co z nią zrobiliście?

- Życie jej darowałem. Ona już bezużyteczna, a i zaszkodzić nam nie może. Gdyby zaś do trupa przyszło, jakieś śledztwo mogłoby z tego wyniknąć, pytania, podejrzenia. Na co nam zbędny kłopot?

- Może i macie rację... - zgodził się wielki mistrz - ale czy ona aby życia sobie nie kupiła, jakiś dekokt na męskość wam dając?

- Wziąłem od niej pewien środek... - powiedział wymijająco Kuchmeister. - Ale gdyby ona zakonowi wadziła, nic by jej nie pomogło. Najpierw bym wziął, potem ubił.

- W to uwierzę - uśmiechnął się zimno Russdorf. - A czy tego dekoktu aby dla kogoś jeszcze starczy?

- Myślę, że prędko nie zbraknie...

- Dobrze, bo to różnie z gośćmi zakonu bywa, a ich życzliwość nam potrzebna...

- Tak, panie.

- Tedy ruszajcie z Bogiem, Kuchmeister!


- Bracie Tomaszu! Bracie Tomaszu! - Deski zadygotały od gwałtownych uderzeń.

Wyrwany ze snu biskup Sarepty poczłapał do drzwi. Na sąsiednim posłaniu usiadł inkwizytor Szczepan, przecierając oczy.

- Co to, Sąd Ostateczny? - wymruczał.

Tomasz otworzył. Na progu stał bardzo wzburzony brat lekarz, teraz zamarł jak słup soli.

- Biskup z Wrocławia... - wyjąkał. - Ja byłem na waszym wykładzie...

- Mówcie, z czym przychodzicie? - burknął rozespany Tomasz. - I czemu to sami się trudzicie, zamiast nowicjusza posłać?

Augustianin przez chwilę nie mógł znaleźć słów.

- Ta rodząca nierządnica... - zaczął.

- Tak? - Tomasz popatrzył trzeźwo.

- Ona urodzić nie mogła, a wciąż z bólu krzyczała, chorych budząc. Więc by cierpienie uśmierzyć, daliśmy jej maku... i...- Przełożonemu kleparskiego szpitala znowu odjęło mowę.

- Mówcie powoli i spokojnie - rzekł łagodnie Tomasz.

- Wtedy ona wyjawiła, że Antychrysta urodzi!

- Czyżbym w złą godzinę powiedział?! - Inkwizytor zerwał się na równe nogi.

- Ludzie po maku różne głupoty plotą. - Biskup Sarepty zachował spokój.

- Ale położna przyznała, że to w łonie dziwne jakieś i zaraz uciekła z płaczem. Nie wiem co począć...

- Idziemy z tobą, bracie! - zdecydował Tomasz z Wrocławia.

- Czy naszych braci powiadomiłeś? - zapytał Szczepan Polak.

- Nie, oni gdzieś w noc poszli, zanim to się stało. Nie czekałem... Zaraz, czy wy to nie inkwizytor Szczepan od świętego Dominika?

- Ja sam.

- Wasze wielebności, zmiłujcie się! Rzeknijcież, co się tu dzieje?!

- W drodze ci, bracie, objaśnimy, ale pod tajemnicą spowiedzi - odrzekł Tomasz.

- Chodźmy już - Augustianin ruszył przodem.

Noc była bezksiężycowa i Kleparz tonął w atramentowym mroku. Jednak drogę wskazywała Latarnia Umarłych, świecąca blado na wysokim słupie przed wejściem do Szpitala Świętego Walentego! Ruszyli ku niej. Brat Marcin oświecał uliczne wyboje maleńką lampką z osłoniętej świeczki. Sto kroków od szpitala zastąpiło im drogę czterech ludzi.

- Ktoście są?! - usłyszeli głos Piotra Cantorisa. Lekarz i inkwizytor byli w towarzystwie dwóch wiertelników.

- Pójdzcie za nami, potem objaśnię - odpowiedział Szczepan Polak.

- Brat Szczepan?

- Tak, śpieszmy się!

Najpierw wiertelnikom kazali stanąć przed bramą szpitala i nikogo nie wpuszczać. Potem biskup Tomasz polecił inkwizytorom czekać, a sam z bratem Marcinem i dziekanem Piotrem ruszył zbadać położnicę.

Wrócili, nim minęła połowa godziny.

- To żaden płód! - oznajmił Tomasz z Wrocławia wycierając ręce.

- A co?!

- Guz macicy. Tak wielki, że ciążę przypominał.

- Na miłosierdzie boże! - przeżegnał się Szczepan Polak, a Piotr Cantoris zaraz za nim. - Szatańskie nasienie w siebie brała!

- Ojcem miał być Asmodeusz, którego przyzwała i któremu służyła - powiedział dziekan Piotr. - Nie mówiła tylko, jak do spółkowania doszło.

- To już my zbadamy - stwierdził inkwizytor Szczepan.

- Guz narósł z żółci czerwonej - wyjaśnił biskup Sarepty. - To najzjadliwszy ze wszystkich guzów, który szybko rośnie i wielkie boleści wywołuje. Gdy mały, można próbować go żelazem i ogniem usunąć. Ten tu jednak jest na to zbyt duży i z pewnością już w innych narządach się namnożył, tą nieszczęsną jeszcze miesiąc lub dwa strasznej męki czekają bo odwary makowe szybko przestaną skutkować. Potem śmierć.

Przełożony szpitala bez słowa pokiwał głową.

- Znaczy się, ratować można już tylko jej duszę? - zapytał Piotr Cantoris.

- Tak, bracie.

- Nieszczęsne niewieście plemię... - westchnął dziekan Piotr. - Przecież nie od dziś wiadomo, że anioły, zarówno błogosławione jak i upadłe, potomstwa ze śmiertelniczkami mieć nie mogą. Są istotami bezpłodnymi, w zamian obdarzonymi nieśmiertelnością. Na nic zatem wszelkie bezbożne marzenia o zostaniu matką Antychrysta.

- Szatan, znając boży majestat i wszechwładzę, i buntując się mimo to, popadł od tego rozdwojenia w szaleństwo. Dlatego sługi swoje zamiast nagradzać, często za wierną służbę srogo każe, jak tę nieszczęśnicę. Wszystkie czyny Złego z kaprysu i rozpaczy biorą początek - dodał Szczepan Polak.

- Trzeba by tej nauki szerzej ludowi udzielać - zauważył Tomasz z Wrocławia.

Ostatnia uwaga padła w próżnię.

- Pójdźmy, bracie, inkwizycję uczynić - zwrócił się Piotr Cantoris do Szczepana.

Tym razem czekać przyszło lekarzom. Gdy weszli do izby, Szczepan Polak natychmiast rozpoznał kobietę.

- Karwina! - zawołał. - Doczekałaś się bożej kary... Wiedźma zwróciła na niego wzrok nie przestając ciężko dyszeć.

- Znasz ją, bracie?

- Jak zły szeląg! Od dawna w Krakowie oko na nią miałem. Jednak ona liczne usługi samemu królowi oddawała, nie chcę wiedzieć jakie, a przez to była nad nią monarsza opieka. Ręce miałem związane, ona zaś, bezkarności pewna.

- nieraz ze mnie zadrwiła, niedługo przed śmiercią króla z Krakowa zniknęła. Nie wiedziałem, że się na Kleparzu oparła.

- Ale teraz, bracie, zniewagi wybaczasz i bez gniewu do inkwizycji przystępujesz? - upewnił się Piotr Cantoris.

- Z miłosierdziem i bez gniewu - zapewnił Szczepan. Podeszli do leżącej.

- Słuchaj, Karwino, ty nie rodzisz, lecz umierasz. Ból, który czujesz, z każdym dniem będzie większy. Pojednaj się z Bogiem!

- Jak długo?... - wychrypiała.

- Medycy mówią, że kilka niedziel, może miesięcy;

- Nie wytrzymam tego, nie zdzierżę... - Namyślała się chwilę. - Spalcie mnie! - wysyczała. - Spalcie jak najszybciej!

Inkwizytorzy popatrzyli po sobie.

- Jedne o litość proszą, ta o stos - mruknął Szczepan Polak.

- Nijak tym babom nie dogodzisz...

- Serce przed nami otwórz, wyznaj wszystkie sprawki - rzekł z powagą Piotr Cantoris. - Każdy grzech odpuszczony być może.

- Wszystko co chcecie, tylko spalcie mnie szybko... - Wykrzywiła się z bólu.

- W jakiej postaci przyszedł do ciebie demon Asmodeusz? zapytał inkwizytor Szczepan.

Po godzinie wiedzieli już wszystko. Ich głosy ani twarze nie zdradzały żadnych uczuć.

- Czy szczerze swych postępków żałujesz i miłosierdzia bożego wyglądasz? - przemówił na koniec Piotr.

- Żałuję i o zmiłowanie proszę... AAA!!! - zawyła jak potępieniec.

Wbiegł brat Marcin z lekiem uśmierzającym. Inkwizytorzy usunęli się na bok i zaczęli naradzać. Teraz opuścił ich spokój.

- Grzech jej jest odrażający, a skrucha wątpliwa, pod wpływem bóli wyznana stwierdził - Szczepan.

- Trzeba natychmiast mistrza krzyżackiego powiadomić, niech to plugastwo wydadzą lub spalą! - gorączkował się Piotr.

- Z tym do otwarcia bram czekać musimy. Zresztą krzyżacy z pewnością wyprą się wszelkich związków z Karwiną, wszak rzecz czarnej magii dotyczy, w którą sarni są zamieszani, bo przecież to oni czarownicę do Krakowa przysłali. Myślicie, że Zakon Rycerski Szpitala Najświętszej Marii Panny zechce odpowiadać przed inkwizycją? A do tego polską? To już sprawą templariuszy pachnie...

- Trzeba choć nieoficjalnie powiadomić...

- Tego później spróbujemy. Teraz sądu nad tą nieszczęsną dokończmy.

- Dobrze, bracie. Zgadzam się, że skrucha jej niepewna, pod wpływem okoliczności okazana. Jednak chrzest z ognia usunie zło, które nawet najgłębiej w duszę się wżarło.

- To prawda, lecz wobec takiej zatwardziałości nie można tej nieszczęsnej okazać łaski choćby poprzez miłosierne zaduszenie.

- Ano nie - przyznał smętnie Piotr. - Oczyszczający ogień musi całą duszę objąć...

Brat Marcin skończył poić Karwinę, która popadła w otępienie.

- Poślijcie szybko po miejskiego wójta - zwrócił się do przełożonego szpitala inkwizytor Szczepan. - Musimy skazaną władzy świeckiej wydać, aby wszystko przebiegło w majestacie prawa.

- Tak, wasza wielebność. - Augustianin oddalił się szybko.

Zaraz jednak do izby wszedł dziekan Piotr.

- Bracia! - zawołał półgłosem. - Biskup Tomasz znowu ma wizję! Jest w kaplicy...

Dominikanie natychmiast podążyli za nim. Znaleźli sławnego lekarza klęczącego przed ołtarzem, z czołem opartym o kamienną posadzkę z przegryzionej wargi sączyła się krew.

- Podnieśmy go - zdecydował dziekan. - Delikatnie...

Ujęli Tomasza z Wrocławia pod ramiona i rozprostowawszy plecy ostrożnie posadzili na podłodze. Biskup Sarepty odetchnął głębiej i otworzył oczy.

- Widziałem ją... - szepnął. - Dziewica Moru odstąpiła od Krakowa i idzie gościńcem na północ...

- Wygraliśmy! - ucieszył się dziekan Piotr.

- Czemu na północ? - zapytał Piotr Cantoris.

Tego obaj dominikanie dowiedzieli się zaraz rano, gdy tylko dotarli na Wawel. Człowiek wielkiego mistrza oznajmił, że komtur Kuchmeister wyruszył dwa dni temu z pilnym poselstwem do Malborka. O żadnym relikwiarzu w bagażach komtura rycerz zakonny nic nie wiedział. Potem, przez tego samego pośrednika, Paul Russdorf, powołując się na powagę swego urzędu oraz status posła i gościa, stanowczo odrzucił propozycję rozmowy z inkwizytorami, oficjalnej lub nie, na jakichkolwiek warunkach.

- Jeśli macie jakieś zarzuty wobec Zakonu Najświętszej Marii Panny, przedstawcie je na piśmie papieżowi - rzekł na koniec wysłannik wielkiego mistrza.

Zdesperowany Piotr Cantoris zaczął tłumaczyć w czym rzecz, ale krzyżak po pierwszych słowach wybuchnął szyderczym śmiechem.

- Zaiste wielkimi głupcami być musicie, jeśli mniemacie, że ktokolwiek uwierzy w taką potwarz! Zakon, wiedźma i czartowskie relikwie... I co jeszcze?! Gdybyście pasowanym rycerzem byli, nie mnichem, na ubitą ziemię bym was wyzwał za zniewagę zakonu! Precz!

Szczepan Polak ujął towarzysza pod ramię.

- Pójdźmy, bracie - powiedział cicho. - Próbowaliśmy, zatem sumienie mamy czyste. Wola boża...

- Prawda - westchnął ciężko Piotr Cantoris. - Idźmy na Kleparz.

Zaraz po powrocie zdali sprawę oczekującym w szpitalu lekarzom.

- Może jeszcze nie wszystko stracone - myślał głośno dziekan Piotr. - Można by przez biskupa Oleśnickiego spróbować...

- Dziś koronacja - przypomniał Tomasz z Wrocławia. - Z pewnością biskup krakowski dziś, ani w najbliższe dni, zanim się goście nie rozjadą, czasu mieć nie będzie i posłuchania udzielić nie zechce.

- Zatem nic po nas - stwierdził dziekan. - Do Krakowa wracajmy.

- My tu jeszcze nasze dzieło do końca doprowadzić musimy - odpowiedział Szczepan Polak. - Do zobaczenia bracia.

Pod nieobecność inkwizytorów kat ułożył już stos na tyłach szpitala, obok sterczących na pagórku kleparskich szubienic. Na jednej wisiało ciało złoczyńcy. Kilka tłustych kruków siedziało na belce, jeden na ramieniu wisielca. Obecność ludzi nie spłoszyła ptaków, które wiedziały już, że krzątanina w tym miejscu oznacza zwykle kolejną ucztę.

Wójt miejski posiadający prawa sędziego i notariusz także sprawili się szybko. Piotrowi i Szczepanowi pozostało tylko podpisać wyrok i kat mógł podpalać stos. Proboszcz od świętego Floriana udzielił Karwinie rozgrzeszenia, a następnie oddalił się bezzwłocznie. Tylko kilku uliczników spostrzegło, że będą palić czarownicę, ale nie chcąc tracić widowiska nie pobiegli po innych, więc gapiów było niewielu.

Karwina leżała przywiązana do drabiny.

Kat odczekał, aż stos dobrze się rozpali, po czym za pozwoleniem inkwizytorów ogłuszył wiedźmę polanem i razem z drabiną wrzucił w wielki ogień, twarzą w dół, tak że prędko zatchnęła się żarem. Ocucona przez płomienie, ledwie dwa razy wrzasnąć zdążyła. Potem mistrz cisnął na nią resztę drewna.

Dwaj dominikanie patrzyli, jak płomienie rosną i huczą. Gdy ogień zmalał nieco, Szczepan zwrócił się do Piotra.

- Oto więc znów uratowaliśmy jedną duszę, pójdźmy zatem, bracie, podziękować Bogu.

- Jest za co dziękować, bo w tej sprawie więcej było bożej opatrzności niż naszego rozumu - stwierdził Piotr Cantoris. - Potem zaś na koronację śpieszmy!

Obaj inkwizytorzy ruszyli w stronę kościoła.

- Władysław Jagiellończyk! Król czeski! Książę Królestwa Polskiego!

Do katedry wawelskiej wszedł ksiądz z krzyżem, za nim korowód ministrantów.

- Książę zwierzchni litewski, ruski, mołdawski!

Próg świątyni przekroczyli akolici ze świecami, subdiakon, diakon, a po nich archidiakon krakowski Dersław.

- Suzeren mazowiecki, śląski, morawski!

Ramię przy ramieniu do katedry wkroczyli prymas Wojciech i biskup krakowski Zbigniew. Za nimi wszedł Władysław w tym samym czarnym stroju co niedawno w Pradze. Tuż za młodym królem postępowała Joanna d’Arc w srebrnej zbroi. Szła tak blisko, że zdawać by się mogło, że oboje na koronację idą.

Zaraz za progiem procesja skręcała w prawo, mijając nowy, podwójny sarkofag Władysława II i Jadwigi. Oboje królestwo na kamiennej pokrywie, oddani przez rzeźbiarza w kwiecie pierwszej młodości, leżeli zwróceni twarzami do siebie.

Władysław III przystanął obok sarkofagu na krótką modlitwę, po czym za duchownymi podążył boczną nawą do głównego ołtarza.

Za Władysławem i Joanną poszła księżna Zofia, córka Witolda i wdowa po księciu moskiewskim Wasylu oraz trzej wasale korony książe litewski Bolesław Świdrygiełło oraz książęta Zygmunt Korybutowicz i Zygmunt Kiejstutowicz. Po nich następowali: pierwszy lennik królestwa książę mazowiecki Bolesław IV, wielki mistrz krzyżacki Paul Russdorf, legat papieski kardynał Giuliano Cesarini. Cesarza Zygmunta ani nawet jego posła na koronację nie zaproszono. Po dostojnych gościach kroczyli książęta śląscy z wyjątkiem Janusza Raciborskiego, który wierności Cesarzowi dochował, za czem książęta czescy i morawscy, rektor krakowskiej Akademii Tomasz ze Strzępina, najznaczniejsze rycerstwo polskie, litewskie, czeskie oraz rycerze francuscy z orszaku Joanny.

Władysław ukłąkł przed arcybiskupem gnieźnieńskim.

- Czy przysięgasz prawa Kościoła szanować? - zapytał uroczyście Wojciech Jastrzębiec.

- Przysięgam! - odrzekł Władysław.

- Czy przysięgasz pokoju i sprawiedliwości bronić? - pytał dalej prymas.

- Przysięgam!

- Czy przysięgasz wiarę prawdziwą szerzyć i umacniać?

- Przysięgam!

Władysław usiadł, rozpoczęła się litania do wszystkich świętych, po czym schola zaintonowała Veni Creator. Po pieśni nastąpiła liturgia słowa, subdiakon odczytał lekcję, diakon - ewangelię. Archidiakon Dersław czuwał nad mszałem.

- Boże pobłogosław sługę swojego Władysława, którego dla tego królestwa królem wspólnie obieramy! - przemówił znów prymas.

Biskup Oleśnicki zbliżył się z olejami.

Władysław ukląkł, wyciągając przed siebie prawicę.

- Niech będzie namaszczona ta oto ręka olejem poświęconym, jak byli namaszczani królowie i prorocy... - rzekł arcybiskup, po czym namaścił jeszcze głowę, ramiona i piersi Władysława.

Króla Królestwa Polskiego, korona Jagiełły, Jadwigi, Ludwika, Kazimierza i Łokietka. Korona ostatnich Piastów, Andegawenów i teraz już Jagiellonów.

- Przyjmij tę koronę! - powiedział prymas Wojciech. - Na chwałę bożą i wszystkich Polaków! - Nałożył klejnot na skronie Władysława.

Król wstał.

- Przyjmij to oto berło... miecz... pierścień... i płaszcz! - mówił arcybiskup gnieźnieński, w miarę jak podawano Władysławowi kolejne insygnia.

Dokonało się.

O sklepienie katedry uderzyło Te Deum, potem zabrzmiała modlitwa dziękczynna.

Joanna Orleańska odmawiała ją na klęczniku ustawionym obok krzesła Władysława III. Klęcznik samego króla był zaledwie dwa kroki przed Joanną. Wyróżniono ją zatem bardziej niż dwa lata temu w Reims, gdzie wyznaczono jej miejsce z boku ołtarza, jak pokutnicy, mimo iż wtedy była jeszcze dziewicą...

Na zewnątrz, za murami Wawelu i Krakowa pyszniła się złota polska jesień.

Miesiąc później komtur Kuchmeister zszedł do malborskich lochów. Chciał osobiście sprawdzić, czy emisariusz Związku Jaszczurczego dojrzał już do mówienia. Po trzech badaniach każdy powinien był rozwiązać język. Pruski szlachetka jednak milczał. Kuchmeister postanowił teraz podejść do sprawy po dobroci. Przypomnieć badanemu dzieci, które szybko jego los mogą podzielić, okazać zrozumienie, łaskę wielkiego mistrza przyobiecać. Każdy środek był dobry dla osiągnięcia celu...

Kuchmeister przywykł już do widoku szczurów zlizujących ropę jątrząca się z ran po torturach. Stąd widok gryzonia siedzącego na ramieniu więźnia przykutego do ściany lochu nie wzbudził w krzyżaku żadnego niepokoju. Kuchmeister nie zwrócił też uwagi na zmierzwioną sierść gryzonia i jego nerwowe ruchy. Od niechcenia, na odlew trzepnął szczura grzbietem dłoni.

Zwierzę, zamiast uciec pisnęło przenikliwie i niespodziewanie wgryzło się w nadgarstek komtura. Kuchmeister syknął z bólu. Chwycił szczura drugą ręką i z lubością wsłuchał w chrzęst pękającego kręgosłupa.

Więzień już nie żył. Komtur wyszedł z lochu rozdrażniony. Ranka nad dłonią krwawiła i bolała. Kuchmeister od dawna jednak zwykł ignorować takie zadrapania. Początkowo nie przejął się też dziwnym bólem pod pachami i u nasady szyi, który pojawił się trzy dni później. Wraz z nadejściem gorączki stracił chęć na dziewki służebne. Po następnych dwóch dniach, na zgromadzeniu kapituły zakonnej, komtur bardzo kaszlał. Musiał aż kilkakroć przerywać swą mowę i prosić o wodę. Bracia przyglądali mu się z troską.

W tym samym czasie wicher od morza wył między blankami murów malborskiego zamku. Strażnikom zdawało się, że słyszą demoniczny chichot. Aż żegnali się gdy jesienny wiatr przybierał na sile.

Coś było w powietrzu...


13. TWARDY WYBÓR


Cjjaaa!!! - Joanna spięła konia ostrogami i pochyliła kopię. Przegalopowała jak burza po wawelskim dziedzińcu i uderzyła w małą okrągłą tarczę na lewym ramieniu kukły Saracena.

Kukła obróciła się gwałtownie, a żelazna kula przymocowana łańcuchem do jej prawego ramienia poleciała wprost ku głowie dziewczyny. Ta osłoniła się płynnym ruchem, kula omsknęła po nadstawionej tarczy i przeleciała wysoko ponad pióropuszem rycerki. Joanna osadziła gwałtownie rumaka, aż podkowy skrzesały skry na zamkowym bruku, oddała kopię giermkowi i uniosła przyłbicę.

Władysław zaczął bić brawo, a za jego przykładem poszli wszyscy obecni na dziedzińcu rycerze i duchowni.

Król, oparty plecami o filar, beztrosko siedział na balustradzie krużganka pierwszego piętra. Za nic miał kilkunastołokciową przepaść otwierającą się tuż obok.

Z cienia w głębi krużganka wyłonił się Zbigniew Oleśnicki i stanął obok monarchy.

- Ufam, że baczycie, by nie spaść? - zapytał biskup.

- Baczę, baczę... - machnął ręką rozbawiony Władysław. - Jakie wieści z Prus?

- Zamki tamtejsze wyludnione i puste, lud z podgrodzi uszedł zaraz na początku zarazy. Do tej pory blisko sześciuset braci zakonnych ducha wyzionęło, głównie tych najstarszych, co na własne oczy grunwaldzki cud oglądali.

- Co się odwlekło, to nie uciekło... - skwitował młody król patrząc w dół na rycerskie harce.

- Okazalibyście choć trochę chrześcijańskiego współczucia - napomniał biskup krakowski.

- Krzyżakom? - zdumiał się Władysław. - Za nic mam.

- To po ojcu... - Widać.

- Wszakże dziwna ta zaraza... - Król zmienił temat. - Zwykle mór się zimą nie rozprzestrzenia. Wiem też, że choroba najpierw zabiera biedotę i mieszczan, potem zaś tych, co zamki zamieszkują. Tu wszystko na odwrót...

- Prawda - przyznał Oleśnicki. - Wszakże czartowskie to było dzieło.

- Co mówicie?!

- Zaraza zaczęła ustępować dopiero wtedy, gdy za moją radą Krzyżacy pewną relikwię spalili...

- Wy, biskup, relikwię kazaliście palić?! - zdumiał się Władysław.

- To była szatańska pamiątka.

- Ciekawe, skąd ją Krzyżacy mieli?

- Długo by mówić.

- No, mówcie!

- Nie godzi się biskupowi diabelskich spraw dla próżnej ciekawości roztrząsać.

- O tak! - zirytował się Władysław. - Gdy możecie co zajmującego powiedzieć, to zaraz wody w usta nabieracie. Nie pytani zaś, duszę zamęczyć potraficie. Z wami też wszystko na opak!

- Radźmy lepiej, jakie szkody i pożytki z zarazy w Prusach dla waszego królowania wyniknąć mogą.

- Największy pożytek taki, że zakon wypadł z gry - stwierdził król.

- Nie do końca - odparł Oleśnicki. - Inflanckie komturie zaraza ominęła, a to im do Żmudzi i Litwy najbliżej. Wielki mistrz do Królewca się przeniósł i po pierwszym zamieszaniu coraz śmielej ład w państwie zakonnym przywraca. Krzyżacy prędko się otrząsną.

- Ale jeszcze nie w tym roku.

- W przyszłym wszakże trzeba ich już na naszych granicach spotkać.

- Co?

- I na papieskim dworze osobliwość tej zarazy dostrzeżono - rzekł biskup. - Gdy mór wygaśnie, do Prus przybędzie legat Cesarini z rzymskimi inkwizytorami. Jak by sprawy dopilnować, to może by się dało historię templariuszy powtórzyć. Zwłaszcza że zakon do czarnoksięstwa i własnej klęski naprawdę ręki przyłożył.

- Złego diabli nie wezmą. - Władysław pokręcił przecząco głową. - Nie będzie z tego nic, szkoda zachodu. Sprawie ukręcą łeb, bo krzyżacy za bardzo cesarzowi potrzebni. Szkoda, że to jego zaraza nie zadusiła!

- Nie godzi się - powiedział stanowczo Oleśnicki - bliźniemu śmierci życzyć. Zważcie też, że Luksemburczyk mógłby z racji wieku być waszym dziadkiem, nadto jako cesarz jest on zwierzchnikiem wszystkich królów chrześcijańskich.

- O, prędzej już krzyżakom szacunek okażę niż zabójcy matki! - wycedził Władysław. - Nadto francuscy legiści wywiedli, że król jest cesarzem we własnym królestwie, a ja mam dwa! Póki więc w Krakowie albo w Pradze siedzę, za nic mi majestat Luksemburczyka! Ot, tyle mi on... - Młody król pokiwał uniesioną stopą.

- Powściągnijcie choć trochę wasz słuszny gniew - zmitygował go biskup. - Bo skutek odwrotny osiągniecie. Już plotki o tym, że to Zygmunt śmierci pani królowej, matki waszej, jest winien, dotarły za sprawą naszych ludzi na dwór papieski i do innych czcigodnych uszu. Powoli na wszystkich dworach Europy na cesarza jak na trędowatego zaczynają patrzeć. Podkopiemy jego powagę bardziej, to prędzej czy później niemieccy książęta do swych celów rzecz wykorzystają i Zygmuntowi posłuszeństwo wypowiedzą. Jeśli jednak jawnie pogardę cesarzowi okazywać będziecie, sympatia wszystkich ku niemu się zwróci, bo my niezbitych dowodów nie mamy, by oskarżenie otwarcie postawić.

- Może macie rację - westchnął młody król. - Ale na niemieckich książąt bym nie liczył. Cesarz już nieraz sobie z ich intrygami radził, więc poradzi i teraz. Nawet wszyscy książęta elektorzy razem wzięci w nikczemności Zygmuntowi nie dorównają.

Oleśnicki milczał.

W dole zaś Joanna ruszyła do kolejnej szarży. Tym razem chybiła haniebnie. Albo źle oceniła szybkość i odległość, albo rumak w ostatniej chwili źle stąpnął, dość że gałka na końcu kopii minęła cel o włos. Dziewczyna zatoczyła koniem po dziedzińcu i ze złością cisnęła drzewcem o bruk. Zaklęła po żołniersku, aż giermek się zarumienił, po czym z łoskotem zeskoczyła z siodła. Straciła kolejkę na rzecz młodego Jana z Garbowa syna sławnego Zawiszy Czarnego, poległego chwalebnie cztery lata temu. Po Janie miało gonić do saracena jeszcze dwóch francuskich rycerzy. Joanna musiała czekać. Nic dziwnego, że była zła.

- Wszakże nie możecie udawać, że cesarza nie ma - podjął rozmowę biskup krakowski.

- Bylebym nie musiał z nim uścisków ni judaszowych pocałunków wymieniać, to wydzierżę - odparł Władysław.

- Będę o tym pamiętał. Spójrzcie teraz na wewnętrzne sprawy waszych królestw.

- Znowu kalikstyńskim obrządkiem będziecie mnie dręczyć? - skrzywił się król.

- Nie gódźcie się, panie, na komunię pod dwiema postaciami na terenie Polski! Jeśli trzeba, na kolanach o to błagać będę.

Władysław zagryzł wargę.

- Pozwolenie papieskie jeszcze sobór w Bazylei powinien zatwierdzić - kontynuował biskup. - Wstrzymajcie się do tego czasu z równouprawnieniem husytów polskich i czeskich.

- A jeśli sobór przeciw wam postanowi? Albo kurialiści przemogą?

- Wtedy z ciężkim sercem okażę posłuszeństwo.

- Skąd w was tyle nieustępliwości? Moim zdaniem żądanie komunii pod dwiema postaciami jest słuszne.

- Szatan zawsze od słusznych żądań zaczyna. Dopiero potem, gdy już wyłom w sercach i umysłach uczyni, prawdziwe oblicze pokazuje. Pomnijcie, jak taboryci kościoły, klasztory rabowali i palili. Do tego przyszło to, co się od pobożnych zamiarów naprawy Kościoła zaczęło. A byli jeszcze pikardzi, których sami taboryci na stosach za herezję spalili. Gdy się raz od prawa odstąpi, nie ma potem dla szaleństwa granic ani miary. Nie można, miłościwy panie, na samowolę pozwalać, ani ją potem zatwierdzać, gdy się silna okaże. Jest hierarchia, jest sobór, jest i prawo kanoniczne. Po tej drodze Husowi iść należało, a nie lud po kościołach podburzać, a szlachtę dziesięcinami wabić. Tak było łatwiej, ale to diabelski skrót.

Król słuchał.

- To nie Jan Hus tłumowi w Pradze, lecz papież przez sobór powszechny upoważniony winien ogłosić, że komunia pod dwiema postaciami jest słuszna i pobożna - kontynuował biskup krakowski. - Skoro zaś sprawa nie z góry, lecz z dołu wyszła, porządek ustalony łamiąc, to przeciwstawić się jej należało.

- A jeśli nie było innego sposobu?

- Był, tylko należało cierpliwość okazać i pokornie Kościół suplikować, choćby nawet latami i całymi pokoleniami. Duch Święty cierpliwy jest i taki powinien być dobry chrześcijanin.

- Dobrze, postąpię po waszej myśli - powiedział król.

- Bogu dzięki!

- Raczej Dersławowi podziękujcie, bo to on mi wcześniej radził, by z reformami Spytka z Melsztyna jeszcze poczekać. Bez Dersławowego wstawiennictwa na nic byłaby wasza mowa.

- Niechże Bóg archidiakonowi długim życiem błogosławi! - To już do Dersława żalu na czeską koronacją nie macie?

- Jako człowiek i chrześcijanin, rozumiem i odpuszczam, ale jako mąż polityczny tego postępku uznać nie mogę. Ustąpiłem przed szaleństwem.

- Znowuż zaczynacie?!

- Gdybyście, miłościwy panie, Śląsk wzięli w posagu, żeniąc się z wnuczką Luksemburczyka, to co innego. Także co innego, gdyby to książęta elektorzy, po śmierci cesarza, czeską koronę w majestacie prawa wam ofiarowali. On stary, wy młodzi, wystarczyło poczekać, zabiegi stosowne poczynić, stronników znaleźć... Wszakże wy te ziemie i tę koronę, zgodnie ze swą zapowiedzią, Zygmuntowi z gardła żeście wydostali. Rzecz w tym, że takie prędkie sposoby bardzo krótkie skutki dają. Rządził już pierwszy Bolesław z Piastów w Pradze, i co? Długoż tego było?

- To co? Mam Czechy i Śląsk oddać?!

- Skoro już je macie, moja i Dersława w tym głowa, by przy was zostały. Gdyby wszakże rzecz się legalnie, nie intrygą odbyła, moglibyśmy dla was, po śmierci Luksemburczyka, o diadem cesarski zabiegać. Teraz przepadło. Stany niemieckie zbyt przeraziły się wzrostem polskiej potęgi.

- Nie mówcie o intrydze, bo pamięci mojej matki uwłaczacie! - rozgniewał się Władysław.

- Pani Jadwiga wcale na czeską koronę nie nalegała. Spytajcie Dersława, jeśli mi nie wierzycie. Głównym zamysłem świętej królowej było rozlew krwi powstrzymać i Śląsk koronie przywrócić. Wy i Dersław zaś zrobiliście to, co można było zrobić, a nie to, co zrobić się godziło.

- Śląsk mam!

- Ale bez księstwa raciborskiego, które nam teraz jak kość w gardle.

- Ja się jeszcze z kuzynem Januszem policzę!

- I znowuż rozlew krwi?

- Mówcie lepiej, co Dersławowi zarzucacie. - Król nie podjął dyskusji.

- Jest większego serca. W chwilach stanowczych to właśnie serce, a nie rozum u niego przeważa. Z serca właśnie, przez pamięć waszej matki, za wami i czeską koroną się opowiedział.

- Mnie to cieszy! - odparł Władysław.

- Przez sentyment do was, on rzeczywiście gotów był do kurialistów przystać. Na jedno drgnienie serca podeptałby wszystkie swoje przekonania. I żeby tylko swoje! Wszak cała nasza akademia murem za konsyliaryzmem stoi. Gdyby król politykę zmienił, wyobrażacie sobie, ileż stosów trzeba by w Krakowie rozpalić? Ilu uczonych doktorów wygnać? Dersław o tym nie pomyślał!

- I ja nie pomyślałem... - przyznał zafrasowany król.

- I dlatego ustąpiłem przed szaleństwem - oznajmił biskup Oleśnicki. - Zapomnieliście, że jest na tym doczesnym świecie coś większego od króla. Większego nawet od waszej najczcigodniejszej matki. Tą większą rzeczą jest Królestwo Polskie, którego sługami są królowie i królowe. Ja służę najpierw Bogu w Trójcy Jedynemu, za Nim Królestwu Polskiemu, a dopiero potem wam, miłościwy panie! I tak mi Boże dopomóż! - dodał, udatnie naśladując sposób mówienia archidiakona.

Władysław, by ukryć zmieszanie, odwrócił wzrok na dziedziniec. Właśnie znowu nadeszła kolej Joanny. Dziewczyna kazała podać sobie bojową kopię z ostrym grotem i zwróciła twarz ku władcy Polski i Czech.

- Ten cios dedykuję mojemu królowi Władysławowi! - zawołała i zatrzasnęła przyłbicę.

Jan z Garbowa przetłumaczył z francuskiego. Joanna zajęła pozycję, poderwała konia dęba, aż zatańczył na tylnych nogach, i runęła do szarży. Momentalnie złożyła się, uderzyła. Echem zabrzmiał przenikliwy trzask łamanego drewna. Kukła Saracena wyleciała w powietrze, a równocześnie w drzazgi poszła kopia. Przez dziedziniec przebiegł okrzyk podziwu. Dziewczyna celowała nie w ramię saracena, lecz w oś, na której kukła się obracała. Drążek miał zaledwie trzy palce grubości i trafienie weń wydawało się niemożliwością. Jednak Joanna d’Arc trafiła! Ostrze kopii rozszczepiło drewno, wyłamując kukłę z obsady. Dziewczyna powetowała sobie poprzednie niepowodzenie, definitywnie kończąc zawody.

Dwaj giermkowie tylko pokiwali głowami nad szczątkami saracena.

Władysław III już nie siedział na balustradzie. Stał i bił brawo.

- Rycerska w niej krew! - zawołał z entuzjazmem.

- I królewskie nasienie... - powiedział niegłośno Oleśnicki.

Joanna d’Arc odszukała wzrokiem Władysława, ale on nie spoglądał już na nią.

Potrzył prosto w oczy biskupa krakowskiego.

- Wiem tylko ja i Dersław - mówił Oleśnicki. - I może ktoś ze służby, bo służba zawsze wie takie rzeczy. Długo się podobny sekret nie uchowa...

- Czego chcecie za milczenie?! - wydyszał król.

- Czy pojmujecie, coście uczynili? - Biskup puścił pytanie mimo uszu. - Chcecie jej los papieżycy Joanny zgotować? Wszak ci rycerze - wskazał dziedziniec - którzy za Dziewicą w ogień by poszli, myślicie, że zrobią to samo dla królewskiej nałożnicy? Ba, jeśli się dowiedzą, że ich wystrychnięto na dudka, że ich szlachetny zapał wykpiono, rycerską cześć pokalano, sądzicie, że mieczami na waszych gardłach nie będą zemsty dochodzić?

- Wiwat Dziewica Joanna! - wrzasnął ktoś na dziedzińcu.

Władysław III zacisnął zęby.

- A dwory europejskie? - kontynuował Oleśnicki. - Wszędzie już sentyment do Dziewicy Orleańskiej czują. Wiedzcie, że ostatnio nawet Anglicy poczęli się w słowach miarkować. Król Henryk VI przysłał do ojca świętego Eugeniusm list z zapytaniem, czy istotnie być mogło że korona angielska w czymś Boga obraziła, wojnę we Francji prowadząc, i czy mogło być, że z powodu tej obrazy Bóg zechciał doświadczyć Anglików klęskami z ręki prostej dzieweczki sprawionymi? Gdyby zaś tak w istocie było, król Henryk pokornie prosi papieża o ojcowskie pouczenie, jak grzech zmazać i jak sprawiedliwy pokój pomiędzy królestwami Francji i Anglii zaprowadzić. Oto więc wojna stuletnia ku rychłemu końcowi zmierza. Duch Święty pokój poprzez to dziewczę zaprowadza! Ale to wszystko teraz wasza żądza wniwecz kreśli!

- Miłuję ją... - powiedział głucho młody król. - Miłujecie ją? - zakpił biskup. - Miłujecie jako te mieszczki, dworki, mężatki, a nawet, Boże wam odpuść, mniszki nowicjuszki!

- Jak nigdy żadną inną! - wydyszał Władysław z pasją. - Jak duszę własną! Nawet bardziej!

- W to uwierzę, bo właśnie swoją i jej duszę zatracacie.

- Uwierzcie, że ona dla mnie nad wszystkie niewiasty i dziewice, nad wszystko na świecie! I ja dla niej też!

- Nie wątpię, skoro ona aureolę świętości na progu waszej sypialni porzuciła.

- Czegóż wy właściwie chcecie, biskupie krakowski? - Król opanował się i spojrzał uważniej. - Jak was znam, coś się za tą chłostą kryje?

- Najpierw chciałem wiedzieć, jakie są wasze wobec niej uczucia - odrzekł Oleśnicki. - Teraz zaś o zamiarach pomówmy. Co dalej?

- Chcielibyśmy Joannę Orleańską u naszego boku, jako naszą małżonkę i królową Polski, ujrzeć - stwierdził stanowczo król.

- Prostą, krzepką wieśniaczkę?... - zawiesił głos biskup - której za jedno zbroje czy konwie z wodą nosić... jako koronowaną królową?

- Na Boga! Nie drażnijcież mnie, biskupie!

- Jak chcecie tego dokonać? - Oleśnicki nie przejął się groźbą.

- Tego nie wiem - powiedział ponuro Władysław. - Jeszcze z nikim o tym nie mówiłem. Nawet ze Spytkiem...

- To i dobrze. Ze mną rozmawiać powinniście.

- Co rzekliście, biskupie?

- Skoro chcecie, aby po królowej Jadwidze nastała na Wawelu królowa Joanna, jest na to pewien sposób...

- Jaki?

- Królowie francuscy słyną z bardzo biegłych legistów, których mają na swych usługach. Legiści francuscy prócz zasady, że król jest cesarzem w swym królestwie, którą mi tu cytować raczyliście, odnaleźli też prawo salickie, co do wojny stuletniej doprowadziło. Słowem, ludzie ci słyną z tego, że co im król odnaleźć lub niezbicie dowieść każe, to zaraz odnajdą i dowiodą. Niechże zatem wykażą, że ród d’Arc od samego Chlodwiga się wywodzi, że to zaginiona książęca linia. Z Joanną d’Arc, francuską księżniczką, nikt nie będzie wam ożenku bronił.

- Dlaczego mieliby to zrobić? - zapytał król.

- Bo chcą się jej ze dworu pozbyć by książętom i baronom w intrygach nie wadziła. Nadto królowie nie lubią mieć długów, Karol VII nie jest tu wyjątkiem. Zbyt wiele Joannie zawdzięcza, by ją cierpieć. Dlatego, gdy nadarzyła się okazja, panowie francuscy do Czech ją wysłali i teraz wciąż wynajdują powody, by jej powrót odwlec. Jeśli Joanna na Wawelu jako królowa zostanie, nigdy już nad Sekwanę nie wróci. Do tego zaś wystarczy tylko rodowód hm... odnaleźć i do Krakowa pergamin przywieźć.

- Pojedziecie do Francji, biskupie?

- Pojadę.

- Dobrze... - Władysław popatrzył uważnie na Oleśnickiego. - A teraz podajcie swoją cenę.

- Żadnych reform Spytka z Melsztyna, ani teraz, ani nigdy - odpowiedział twardo biskup krakowski. - Polscy husyci żadnych przywilejów nie dostaną a kościelne dziesięciny pozostaną nietknięte, szlachta przy obsadzie urzędów kościelnych nic do gadania mieć nie będzie.

- To wszystko?

- Nie. Spytka z Melsztyna z dworu oddalicie wraz z rozkazem, by nie śmiał opuszczać granic rodowych włości. Do łask, bez mojej zgody nigdy go nie przywrócicie.

- Przyjaciela mam wygnać... - szepnął młody król. - Mentora i powiernika, który mnie rycerskiego rzemiosła uczył... Każecie wybierać między przyjacielem a niewiastą umiłowaną.

- Każę - powiedział twardo Zbigniew Oleśnicki. - A to jeszcze wam powiem, że ja do Francji pojadę dopiero następnego dnia po tym, jak Spytek z Krakowa wyjedzie. Zatem im szybciej rzecz sprawicie, tym dla was lepiej!

W Sali Rady huczało jak w barci rozgrzebywanej właśnie przez niedźwiedzia. Z każdą chwilą głośniej i wścieklej. Panowie rada, którzy dawniej w obecności starego króla, a zwłaszcza królowej Jadwigi, zwykli wypowiadać się niegłośno i uprzejmie, teraz używali sobie w najlepsze niby w karczmie.

Władysław Jagiellończyk siedział wyprostowany na tronie, uparcie starając się zachować monarszy majestat, ale to zdecydowanie kolidowało z jego ognistym temperamentem. Więc choć pilnował się, by się nie wdawać w jałowe dyskusje z senatorami, choć starał się zachować postawę, którą przez lata podpatrywał u ojca, przecież nagle przyłapał się na tym, że rytmicznie uderza berłem o wnętrze lewej dłoni.

- Czekajcie no! - krzyczał rozsierdzony Stanisław Ciołek, biskup poznański, do sędziego Abrahama ze Zbąszynia. - Wyklnę was, ekskomunikę rzucę! Zbąszyń interdyktem obłożę! Doczekacie się! Zobaczycie!

- Czyście oczy całkiem wypatrzyli - odparł mu na to Abraham. - A co do klątwy, to nie będę wam w przytomności miłościwego króla objaśniał, gdzie ją mam. Tyle mnie wasza klątwa, co wasze błogosławieństwo waszym kochanicom! Większa obraza boska, że rajfura i rozpustnika biskupem ustanowiono! - Ostatnia uwaga skierowana była do Zbigniewa Oleśnickiego, który udał, że nie słyszy. - Aliści... - Abraham zwrócił się do spąsowiałego Ciołka - wyście poeta, ponoć bardzo biegły, jeśli zatem ekskomunikę zgrabnymi rymami złożycie, będę ja ją sobie co dzień w wychodku czytywał...

- Moja grzeszna słabość przynajmniej z naturą zgodna - biskup poznański ruszył do kontrataku - wy zasię niby wieprz obmierzły a sprośny z młodymi giermkami i pacholętami się pokładacie... Bo gdzie herezja, tam dopiero obraza Boga i naturalnego prawa!

- Potwarz!!! - ryknął Abraham Zbąszyński czerwieniejąc bardziej niż przed chwilą Ciołek. - Miłościwy panie! Potwarz to! I zniewaga!

- Wasze miłości, powściągnijcie języki w obliczu majestatu! - zaprotestował marszałek Jan Głowacz Oleśnicki bijąc laską o podłogę.

- Co chciałoby się prawdę rzec, to zaraz jakiś Oleśnicki gębę zawrzeć każe... - wycedził Spytek z Melsztyna, kasztelan biecki.

- Już się nawet w Małopolsce wysmarkać nie można, by zaraz z tego obraza dla biskupa krakowskiego nie wynikła - dodał Dersław z Rytwian.

Cała husycka partia, z Szafrańcami na czele, wybuchnęła śmiechem. Zbigniew Oleśnicki milczał, a wraz z nim milczeli pozostali Oleśniccy, Tęczyńscy, Tarnowscy i Sieniawscy. Dersław z Borzynowa, archidiakon, kręcąc młynka palcami, w nabożnym skupieniu kontemplował freski na suficie.

- Miarkujcie się - powiedział Władysław. - Miarkujciew obliczu majestatu zwykliście się miarkować.

- Wybacz, miłościwy królu. - Spytek z Melsztyna uderzył się w pierś i pochylił; tak samo postąpili pozostali husyci.

Zapadłą chwilę ciszy natychmiast wykorzystał biskup Oleśnicki.

- Pozwólcie, panie - powiedział - rzec słowo o rusznicy, z której zadano śmierć przeświętej pamięci pani królowej Jadwidze. - Przeżegnał się, a za nim zgodnie powtórzyli znak krzyża wszyscy obecni. - Narzędzie zbrodni kazałem na krzyż przetopić i posłać ojcu świętemu Eugeniuszowi wraz z prośbą o rychłą beatyfikację naszej pani. Zanim jednak to uczyniono, poleciłem tęże osobliwej roboty rusznicę krakowskim rusznikarzom obejrzeć, szkice sporządzić i tuzin takich rusznic co rychlej wykonać. Po kolejnym tuzinie zamówiłem u rusznikarzy we Lwowie i Poznaniu, a dalsze dwa tuziny w Pyzdrach, które z biegłych rzemieślników szeroko słyną. Nim rok minie, chorągiew strzelców na królewskie rozkazy stanie...

- Których to strzelców do pilnowania swych beneficjów używać będziecie! - wpadł biskupowi w słowo Spytek z Melsztyna.

- Własnym sumptem tych ludzi wystawię, to i pod biskupim sztandarem służyć będą Królestwu - odparł spokojnie Oleśnicki.

- Nie ze swoich dochodów, lecz z naszych dziesięcin owych zbrojnych sobie sprawicie! - zawołał Spytek. - Szczęściem, że król miłościwy rychło te fanaberie ukróci, a wam na powrót wasze miejsce pokaże!

Cisza, która zapadła teraz, nie nabożna była lecz lodowata.

- Doprawdy? - zapytał Oleśnicki.

- Pohamujcież się... - syknął sędzia Abraham do Spytka. - W mniejszości jesteśmy...

- Ale król za nami! - odpowiedział półgłosem Spytek i głośno zawołał do Władysława - Miłościwy królu, objawcie waszą wolę!

Władysław przełknął ślinę.

- Naszą wolą jest - oznajmił - by w przytomności naszej niczyich godności, urzędów ani czci w żaden sposób nie obrażano.

- Nie w tym rzecz! - zirytował się Spytek. - Rzeknijcie, cośmy to razem uradzili. Pora nadeszła.

Król wziął głęboki wdech.

- Nie było żadnej rady - oznajmił. - Jedynie w łaskawości naszej słów waszych życzliwie wysłuchaliśmy.

Spytek z Melsztyna zaniemówił.

- Ależ... - wykrztusił wreszcie - obiecaliście...

- Niczego wam nie obiecywano.

- Co?!!

- Kasztelanie biecki - przemówił Jan Głowacz Oleśnicki - ośmielacie się królowi samemu kłam zadawać?

- Tyle lat... - jęknął zdruzgotany Spytek ignorując marszałka - Tyle przekonywań... tyle nadziei, że gdy wy na tron wstąpicie... Boże drogi!

Władysław siedział jak skamieniały. Pobladł tak, że teraz złota korona wydawała się bardziej żywa od oblicza pod nią.

- Koronowany monarcha - rzekł biskup Oleśnicki - który z wysokości majestatu szerzej sprawy swego królestwa postrzega, nie ma obowiązku i nie może nawet dochowywać wiary młodzieńczym, nierozważnym obietnicom, jeśli takowe poczynił. Nie jest to grzech, lecz racja stanu. Gdyby zaś grzech był, to ja go na swoje sumienie biorę...

- To wy macie sumienie?!! - ryknął Spytek zrywając się z ławy. - Bodajby was piekło pochłonęło!

- Wybaczam wam słowa w gniewie wypowiedziane.

- Wyście to sprawić musieli! Wy!!! - Kasztelanem aż zatrzęsło.

- Myśleliście, kasztelanie biecki, że zdołacie młodego owinąć sobie wokół palca ale znalazł w sobie rozumu i powagi, niż wam się zdawało. - Biskup krakowski ani na chwilę nie stracił spokoju. - Naiwne wasze mniemania...

Zdesperowany Spytek raz jeszcze zwrócił się do króla.

- Władku...

- Zechciejcie zwracać się do pomazańca bożego jak poddanemu przystało... - napomniał go Zbigniew Oleśnicki.

- Dość o tym! - przemówił Władysław. - Wolą naszą jest, abyście, biskupie krakowski, udali się z pilnym poselstwem do brata naszego Karola francuskiego.

- W jakim celu? - zapytał szybko Abraham ze Zbąszynia.

- Dziewica Orleańska pragnie już do ojczystego kraju powrócić, lecz panowie francuscy są temu niechętni. Misją biskupa Zbigniewa będzie przeszkody usunąć.

Dersław z Borzynowa pochylił się ku Oleśnickiemu.

- Łże prawie bez drżenia, jak na męża stanu przystało... - szepnął archidiakon do biskupa. - To wasza szkoła?

Oleśnicki zmilczał.

- Z ochotą wypełnię tę zaszczytną misję - powiedział głośno.

Spytek z Melsztyna nie usiadł. Wciąż stał, przygarbiony nieco, poszarzały na twarzy.

- Nie może to być! - zawołał nagle z rozpaczą.

- Będzie to, co miłościwy król rozkaże - rzekł oschle biskup krakowski.

- Nie! - Spytek całkiem oszalał. Postąpił trzy kroki w kierunku tronu, tak szybko i gwałtownie, że aż senatorowie poderwali się z miejsc. - Żmij! - wycedził patrząc Władysławowi w oczy. - Żmija na własnym łonie wychowałem!

- To obraza majestatu! - zawołał wielkim głosem marszałek Oleśnicki. - Straż! Brać tego człeka!

- Nie! - powstrzymał go Władysław. Był w tej chwili równie spokojny jak wtedy, gdy stał przed katafalkiem rodziców. Przemówił prawdziwie królewskim tonem - rozkazujemy ci bez zwłoki udać się do Biecza i tam w rodowych włościach oczekiwać na dalsze nasze rozkazy! Możecie odejść.

Spytek postąpił jeszcze krok w stronę króla. W tym momencie złapali go za ramiona sędzia Abraham z Janem Szafrańcem i wyprowadzili z sali.

Zbigniew Oleśnicki okazał dość taktu, by nie patrzeć triumfalnie na króla.

- Archidiakonie Dersławie - powiedział ochryple Władysław - zechciejcie zmówić modlitwę na koniec obrad.

Dersław spełnił prośbę, po czym panowie rada, kłaniając się w pas, zaczęli opuszczać komnatę. Archidiakon chciał pomówić z królem, ale ten odprawił go przeczącym ruchem głowy. Niebawem młody monarcha pozostał sam w pustej sali.

Przez dłuższą chwilę Władysław nieruchomo siedział na tronie, a następnie powoli wstał. Zdjął koronę, której ciężar dziś po raz pierwszy poczuł naprawdę mocno. Przez chwilę chciał ją rzucić, ale się opamiętał. Uniósł złotą obręcz, ucałował z szacunkiem i razem z berłem odłożył na czarną poduszkę leżącą obok tronu. Ruszył do swych komnat.

Wszedł do sypialni i stanął przy oknie. Znużonym wzrokiem patrzył na Wisłę daleko w dole. Rzeka płynęła leniwie i nie chciała zabrać jego goryczy. Gdy się w końcu odwrócił, zobaczył uśmiechniętą Joannę. Była jak zwykle w zbroi.

- Wielką dziś zapłaciłem za ciebie cenę - powiedział. - I zapewne jeszcze nieraz przyjdzie mi płacić...

Od pierwszej nocy w Pradze utarł się między nimi zwyczaj, że kiedy byli sami, mówili do siebie w swych ojczystych językach, nie dbając o pojmowanie słów. Ich ciała same szybko odnajdywały wzajemne zrozumienie i jedność.

Władysław dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie usłyszał nadejścia dziewczyny. Zwykle chrzęściła żelazem i łoskotała rycerskimi podkutymi butami. Odruchowo spojrzał na jej stopy.

Była boso.

I podeszła bliżej. Całkiem blisko.

- Cóż to?... - Popatrzył na nią uważniej. - Założyłaś zbroję na nagie ciało?

- Niespodzianka! - powiedziała po polsku Joanna d’Arc zarzucając mu ramiona na szyję.


14. CZAS REBELII


My, Zygmunt, cesarz rzymski narodu niemieckiego - dyktował Luksemburczyk - król węgierski... tu dacie resztę naszej tytulatury, tytułu króla Czech nie pomijając... do ojca świętego Eugeniusza z bożym pozdrowieniem... w tytuły papieskie i kancelaryjne formuły wchodzić nie będę, to wasza rzecz... Wielki niepokój i smutek naszego majestatu sprawiły uporczywe głosy szepczące, jakobyśmy to naszą osobą przyczynili się do śmierci nieodżałowanej siostry naszej Jadwigi, królowej Polski, której zejście z doczesnego padołu po dziś dzień łzami serdecznymi opłakujemy. Zrazu z oburzeniem i niedowierzaniem podejrzenia te odrzucaliśmy jako niegodne. Później zaś, wobec natarczywości plotek nakazaliśmy rzecz dogłębnie zbadać i światło prawdy odnaleźć. Śledztwo dowiodło niezbicie, iż w istocie była w tym niejaka nasza wina, co ze zgrozą i rozpaczą stwierdzić nam przyszło. Owoż słudzy nasi w nadgorliwości swojej i pysze zbytnio się posunęli. Ze słów, które zbyt prędko, w słusznym gniewie naszym wypowiedzieliśmy o czeskiej intrydze, rzeczeni słudzy nazbyt daleko idące wnioski wyciągnęli. Pragnąc majestatowi naszemu się przypodobać, umyślili królewicza polskiego Władysława życia pozbawić, w zamian szczególnych nagród i beneficjów oczekując. Skutkiem tego działania była przypadkowa, niewinna śmierć siostry naszej Jadwigi i nasz ból niezmierny na wieść o tym... - Cesarz zrobił przerwę. - Cóż począć... - westchnął - wypadek przy pracy... Tego, durniu, nie pisz! Skreśl! Teraz dopiero...

Poznawszy prawdę, natychmiast sprawiedliwym gniewem ogarnięci, owo gniazdo zbrodniczej pychy na naszym dworze ogniem i żelazem bez miłosierdzia usunęliśmy. Królobójcy, w spisek zamieszani, co do jednego ponieśli kaźń...na jaką...ich zbrodnia Zasługiwała. My sami wszakże pozostaliśmy niepocieszeni w naszym grzechu i żałości. Pomocy duchowej udzielił wreszcie majestatowi naszemu legat waszej świątobliwości, kardynał Cesarini, za co z serca mu błogosławimy. Na znak pokuty naszej niezwłocznie na terenie krajów naszych trzy katedry na bożą chwałę wzniesione zostaną. Zobowiązaliśmy się jeszcze, w rocznicę śmierci siostry naszej Jadwigi, hojnie potrzebującym jałmużny udzielać i posagi dla biednych dziewic fundować. Nadto prosimy waszą świątobliwość o rychłe rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego siostry naszej Jadwigi, wielkiej królowej i zarazem niewiasty niezmiernych cnót i pobożności. Wszelkie koszta i ciężary tego procesu z naszej osobistej szkatuły pokryjemy, nie bacząc na wrogość, jaką nam okazuje nasz młody kuzyn Władysław, król Polaków. Zamykając tę smutną kwestię raz na zawsze, pragniemy zapewnić waszą świątobliwość, że w materii italskich sporów pomiędzy naszymi majestatami jesteśmy gotowi zawrzeć sprawiedliwą ugodę. Ponadto uważamy za godne i sprawiedliwe rodzinę królestw chrześcijańskich powiększyć na chwałę Bożą o królestwo Litwy. Z błogosławieństwem waszej świątobliwości pragniemy kuzynowi naszemu Bolesławowi Świdrygielle, wielkiemu księciu litewskiemu, prawemu władcy i chrześcijaninowi, posłać królewską koronę. Pozostaję z ufnością w pomoc waszej świątobliwości w tym zbożnym dziele... tu znów formuły kancelaryjne. Przepiszcie natychmiast i do podpisu przynieście. Wina! W gardle nam zaschło!

Podano mu szklanicę. Cesarz opróżnił ją szybko.

- No! - sapnął. - To papieża mamy z głowy. Na dziś dość wazeliny... Wprowadźcie panów polskich i litewskich!

- Książę litewski Zygmunt Korybutowicz, kasztelan Spytek z Mels...styna, sędzia Abraham Zbon... zboms...! - Szambelan zrezygnował z dokończenia tytulatury. - Jego cesarski majestat oczekuje! - zawołał w głąb przedpokoju.

Wymienieni wkroczyli do komnaty i skłonili się sztywno. - Zygmunt przywitał ich na stojąco skrzyżowawszy ręce na piersiach.

- Proszę, proszę... - wycedził. - Najwięksi nasi wrogowie naszymi przyjaciółmi zostali. Polityka to naprawdę wielka rzecz! Ale jaki ten świat dziwny... Gdyby nam rok temu kto przepowiedział, że wyznawców Husa będziemy na własnym dworze podejmować nie stosem ani stryczkiem, lecz ucztą i pląsami, to by takiemu jasnowidzowi zaraz głowa z karku spadła. Lecz cóż... wrogami byliście nam w Czechach, w Polsce zaś umiłowanymi sojusznikami jesteście, przed którymi serce i szkatułę na całą szerokość otworzymy.

Przybyli słuchali w milczeniu, bladzi, zaciskając zęby.

- Wiem - kontynuował cesarz - że z równą chęcią co od naszego majestatu, przyjęlibyście pomoc od samego Lucyfera, lecz nie macie wyboru. I my też nie. Dlatego, póki nam po drodze, urazy schowajmy, będzie jeszcze czas sobie o nich przypomnieć... Zacznę od was książę. - Luksemburczyk zwrócił się do Korybutowicza po rusku. Cesarz znał biegle siedem języków, czym zwykł popisywać się przy każdej możliwej okazji. - Korona dla Świdrygiełły postanowiona - oznajmił. - Wielkiemu mistrzowi Russdorfowi poprzez mistrza inflanckiego Kersdorfa przekazaliśmy instrukcje, by niezwłocznie wszedł w sojusz z wielkim księstwem, a potem królestwem Litwy, i wraz z wami bronił władania króla Bolesława.

- Zakon na zarazie osłabiony - zauważył Korybutowicz.

- Skarbców zakonnych wszakże zaraza nie spustoszyła - odparł cesarz. - Będzie za co żołnierza najemnego nająć. Zresztą Inflanty nie ucierpiały.

- Papież wam krzyw - kontynuował Litwin - może przesłanie korony przewlec...

- Ojca świętego Eugeniusza zostawcie nam, my się już dogadamy, najwyżej w kwestii italskich włości nieco mu ustąpimy.

- Czego oczekujecie w zamian?

- Dla zakonu Żmudź, dla nas, ostateczne zerwanie unii.

Zygmunt Korybutowicz namyślał się chwilę, ale tylko dla porządku, bo rzecz dawno już była postanowiona.

- Przystajemy - oznajmił.

- Dobrze. A teraz wy, drodzy heretycy... - Luksemburczyk przemówił po czesku do Abrahama i Spytka. - Najpierw z góry wam rzeknę, że gdy minie czas naszego z wami sojuszu, nie liczcie na jakiekolwiek względy. Teraz wszakże musimy Śląsk i Czechy odzyskać dla naszego władania, a do tego celu nawet tak obmierzłych nam narzędzi i środków jak wy użyjemy.

- Wiedzcie to, panie cesarzu - powiedział Spytek po węgiersku - że gdy tylko samowolę biskupa krakowskiego poskromimy, z całą mocą przy młodym królu staniemy.

- Młody Władysław z pewnością straci nie tylko Śląsk, Czechy, Litwę, ale i własną polską koronę - odparł zimno Luksemburczyk w tym samym języku. - A wiecie dlaczego? Bo komuś takiemu jak wy żyć pozwala!

- Milczcie! - syknął po polsku Abraham do Spytka. - Dość nam wasza niewyparzona gęba szkód narobiła!

- Bardzo słusznie - stwierdził cesarz, także po polsku. Choćbym mówił językami ludzi i aniołów...” zacytował sobie w duchu sędzia Abraham.

- Pragniecie rebelię uczynić, bo król Władysław nie chce zrównać was w prawach z czeskimi kalikstynami, to czyńcie. Nam to na rękę.

- Młodego króla biskup Oleśnicki omotał - odparł Abraham. - Usuniemy biskupa, to reforma mistrza Jana także polski Kościół obejmie!

- Zważcie, że aż tak źle nasz majestat Królestwu Polskiemu nie życzy... - zadrwił cesarz. - Ale do rzeczy! Wasz zamek o pogańskiej nazwie, której nawet my nie wymówimy...

- Zbąszyń.

- Właśnie! Otóż stoi on przy granicy włości margrabiego i żołnierzu otrzymywać będziecie tak długo, jak długo wasz bunt wojska Władysława od Śląska odciągać będzie. Zwlekać zaczniecie albo klęski doznacie, z sojuszem koniec i nawet nie ważcie się szukać schronienia w Brandenburgii. Margrabia Fryderyk naszą wolę już zna i przygotowania czyni. Wspomoże was z wielką mocą albo przeciw wam wystąpi, jeśli się wam noga powinie.

- Nie powinie, jeśli wy tego nie sprawicie - odparł Abraham. - Zbąszyń to mocna twierdza.

- Na nas polegać możecie - zapewnił cesarz. - Nasze wojska najpierw na Czechy ruszą i kilka zamków wezmą, by kalikstynów oblężeniami zająć. Potem główna nasza potęga, mając oparcie na raciborskim księstwie, uderzy na Wrocław i pozostałe miasta śląskie. Jeśli wojna się przeciągnie, zakon siły odzyska i od północy, z Prus na Polskę ruszy, od wschodu zaś król litewski Bolesław z pomocą nam nadejdzie. I może jeszcze posłowie nasi pomoc tatarskiego chana uzyskają.

- Przebóg! - pobladł Spytek z Melsztyna - chcecie Królestwo Polskie na strzępy rozerwać!

- Chcemy odzyskać co nasze! - rzekł Luksemburczyk. - A wy róbcie potem, co chcecie.

- Nie przeciw królowi Władysławowi chcemy konfederację zawiązać! - zawołał Abraham.

- Już ten wykręt słyszeliśmy i więcej słyszeć nie chcemy. Oszczędźcie nam usprawiedliwiania swojej zdrady. Widać wasz król ma ważny powód, by biskupa Oleśnickiego słuchać, nie was. Tak, że stając przeciw biskupowi, przeciw królowi stajecie.

- Jakiż to powód? - zapytał sędzia Abraham.

- Skądże nam wiedzieć? A bo to my na Wawelu pomieszkujemy? Na tym moglibyśmy to posłuchanie zakończyć, ale widać lekcji ze znajomości natury ludzkiej trzeba i uczynimy ją reszta jest prosta; biskup Oleśnicki musi wiedzieć o młodym królu coś, czego wy nie wiecie.

- Co takiego?! - zawołał gorączkowo Spytek z Melsztyna.

- A pomyślmy no chwilę... - Cesarz Zygmunt rozsiadł się wygodniej na tronie i znów kazał podać sobie wina. - Dziewica Orleańska młodego króla w dzień i w nocy strzeże, czy tak? - Pociągnął ze szklanicy.

- Nic w tym dziwnego! Ona wypełnia świętą ostatnią wolę zmarłej królowej. Cóż to ma do rzeczy?

- Z dala rzeczy wyglądają inaczej niż z bliska - stwierdził Luksemburczyk. - Czy Dziewica Joanna aby nie za blisko młodego króla strzeże? Zwłaszcza w nocy...

- Potwarz! - zawołał Spytek. - To święta panna jest!

- Może i jest, ale nie zdziwcie się, jeśli za czas jakiś zobaczycie tę waszą świętą pannę z brzuchem po sam nos. Władysław dotąd żadnej dzierlatce nie popuścił, jak nam donoszono. Z kim więc teraz rozkoszy zażywa? Znacie jego ostatnią nałożnicę?

- Miłościwy król ustatkował się już. Śmierć rodziców tak go odmieniła - bronił Spytek.

- Może odmieniła, może nie... Męską naturę odmienić jednak trudno. Popatrzcie no, Władysław już swych chuci z innymi nie zaspokaja, a Joannę wciąż obok ma...

- Dziewica Orleańska stale zbroję na sobie nosi. To nie kiecka, by ją zaraz do góry zadrzeć.

- Zbroję zdjąć można - zauważył spokojnie cesarz. - Wam, rycerzom, mam to mówić? Zresztą my sami coś o tym wiemy... - uśmiechnął się. - Była kiedyś pewna hrabina, która dla zachowania dyskrecji odwiedzała nas w zbroi swego męża. A powiem wam jeszcze, że nie ma większej rozkoszy dla rycerza, gdy zbroja na gołe niewieście wdzięki nałożona

- Wstrętne są wasze pomysły - wybuchnął Spytek

- Może i wstrętne, ale rozumne. To wy zaś powinniście wiedzieć, ile prawdy za tym się kryje.

- Jeśli jest jaka miłość między królem i Dziewicą - powiedział sędzia Abraham - to taka jak między bratem a siostrą. Król Władysław posłał biskupa Oleśnickiego do Francji, by ułatwić powrót Dziewicy Joanny w ojczyste strony.

- Skoro Oleśnickiego posłał, to może chce się jej pozbyć... - wzruszył ramionami cesarz - cóż nas to obchodzi! Sami już nie wiemy, kto z was głupszy; wy czy wasz król? Najpierw Władysławowi zgubę gotujecie, teraz go bronicie! Skoro z was, kasztelanie, taki wierny poddany - spojrzał na Spytka - trzeba wam było w swoich włościach siedzieć, jak wam Władysław kazał, a nie ku nam do Tyrnawy gonić. Gdybyście nasz zakaz złamali, już trzy kroki za granicą ziem waszych wasza głowa pod nogami by się wam poturlała.

- Ja...

- Dość! Posłuchanie skończone! Idźcie czynić swoje i nie obrażajcie więcej naszych oczu swym widokiem.

Zaraz po wyjściu z cesarskiej komnaty książę Korybutowicz opuścił Abrahama i Spytka i poszedł w swoją stronę. Obaj husyci, wstrząśnięci, przez dłuższą chwilę nie odzywali się do siebie.

- Ciężko mi, jakbym cyrograf podpisał... - rzekł wreszcie sędzia.

- Nie mieliśmy wyjścia! - Spytek z Melsztyna zaczął dochodzić do siebie. - Król Władysław zdradził naszą sprawę i biskupowi krakowskiemu zaprzedał! - wysapał gniewnie. - Nasza zdrada z jego zdrady wynikła. Bóg to widzi!

- Równacie się z królem?

- A co?! To królowi przyjaźń wolno deptać? Słowa dane łamać? Nie pozwalam!

- Musimy tak rzecz urządzić, byśmy najpierw my dostali, co chcemy, a nie cesarz - myślał głośno sędzia Abraham. - Jeśli się da, jak najszybciej i przeciw cesarzowi staniemy. Na to zaś potęga rodu Oleśnickich jak najprędzej upaść musi!

- Tak do mnie mówcie! - zawołał ucieszony Spytek. - Natychmiast po powrocie na jego włości z zajazdem ruszam! Małopolscy stronnicy nasi pod Grotnikami, w widłach Wisły i Nidy, do tej pory winni się już zgromadzić. Część czeka na mnie w Bieczu.

- Boże miej nas w swojej opiece, gdy przez ucho igielne między królem a cesarzem przechodzić będziemy! - przeżegnał się Abraham ze Zbąszynia.


***


Korczyn płonął.

Spytek z Melsztyna bez hełmu, z rozwianym włosem, upojony hukiem ognia i wrzaskami mordowanych, sycił się zemstą. Upajał wręcz. Fale żaru przypiekały mu twarz, kłęby dymu co raz wdzierały się w płuca, paliły w oczy. Nieważne! Byle tylko jeszcze jedną ofiarę wypatrzeć! Pogrążyć miecz we łbie, karku czy plecach. Poczuć trzepot ciała na ostrzu...

Skończył się czas bezsilności, pokornego znoszenia zniewag, pomijania w obsadzie urzędów, kłaniania się Oleśnickiemu. Teraz furia znalazła ujście! Oto odpłacał za odebrane złudzenia. Zamieniał w perzynę włości znienawidzonego biskupa. Do gołej ziemi. Do ostatniej sztuki gospodarskiej gadziny. Do ostatniego włościanina, włościanki i ich pomiotu. Żeby nikt nigdy więcej nie śmiał imać się roboty w dobrach Oleśnickich!

Właśnie zza opłotka wybiegło jakieś dziecko. Spytek natychmiast najechał na nie koniem, wdeptując kopytami w ziemie. Cienki krzyk przepadł w powszechnym wrzasku.

- Ciąć! Rąbać! Palić i ciąć! - zawołał do Jana Strasza, który oniemiały patrzył na wyczyny Spytka.

- Chędożyć i dobijać! Dalej, na co czekasz?! Niech wiedzą, że jedynym dla nich ratunkiem jest ucieczka z dóbr Oleśnickich!

- Cała Małopolska przeciw nam stanie...

- Niech staje! Długo tu nie zabawimy! Zaraz na Zbąszyn ruszamy! Tylko tu pamiątkę Oleśnickim zostawimy! Patrz! - Pokazał nagle.

Z płonącej chałupy wyskoczyli kobieta i mężczyzna. Spytek i Strasz natychmiast ruszyli ku nim. Kasztelan biecki zarąbał chłopa. Kobieta unikając ciosu padła na ziemię. Nim wstała, Strasz skoczył na nią z siodła, przygniótł i zadarł giezło.

Spytek z Melsztyna wybuchnął śmiechem, widząc dziki blask w oczach towarzysza.

- Tylko dobić nie zapomnij! - zawołał i zanosząc się śmiechem uderzył konia płazem zakrwawionego miecza. Skokiem przesadził płot.

Na drodze zatoczył wierzchowcem w koło rozglądając się po okolicy. Spostrzegł, że jednej ze stodół jeszcze nie podpalono.

- Bywaj! - krzyknął do swoich ludzi. - Palić tamtą budę! - pokazał.

- Tam baby z dzieciakami! - odkrzyknął ktoś.

- Bękarty Oleśnickiego!... - ucieszył się Spytek. - Żagiew mi!

Wyrwał pochodnię z ręki najbliższego zbrojnego i pognał w kierunku stodoły.

- Drzwi podeprzeć! - Rzucił ogień na dach.

- Dalej! - zawołał zawracając ku swoim. - Nie żywić nikogo! Niczego!


***


- Jak długo? - zapytał Dersław z Borzynowa.

- Już trzy miesiące nie miałam krwawienia - odrzekła Joanna.

Archidiakon pokręcił głową.

- Przydzieliłem ci, córko, do posługi niewiasty godne zaufania i doświadczone, które zaznały szczęścia jako matki i żony. Nie uczyły cię one dni liczyć?

- Liczyć... liczyć! - obruszyła się Joanna d’Arc. - Myślicie, że skoro nie jestem już świętą, to zaraz przekupkę dam z siebie zrobić?! Za głosem miłości szłam, gdziekolwiek i kiedykolwiek mnie wezwała.

- Dobrze już... - machnął ręką Dersław. - Nie będę się spierać z niewiastą w błogosławionym stanie. Powiedz, jak się czujesz, córko?

- Miesiąc temu mdłości mnie brały. Teraz mogłabym góry przenosić!

- Bogu dzięki! Oleśnicki pisze, że wasze sprawy po dobrej drodze idą. Zatem gdy biskup krakowski wróci, wyprawimy tobie i królowi cichy ślub - myślał głośno archidiakon.

- Potem ogłosimy, że małżeństwo zawiązano wcześniej, aby na dziecię nikt nie patrzył krzywo. Jeszcze trzeba będzie na to papieskiej dyspensy, ale już nie takie rzeczy załatwiało się za króla Kazimierza... Poradzimy.

- Aż dziw, że u was, ojcze, tyle wyrozumiałości. Niejeden wszak rzuciłby na mnie kamień...

- Niech rzuca - rzekł spokojnie Dersław. - Ja mu ten kamień z powrotem z bombardy wystrzelę! Wszak widzę, córko, że w łonie owoc miłości nosisz. Król od ciebie oczu oderwać nie może, a i ty od niego.

- Od pierwszego wejrzenia... - przyznała Joanna odwracając twarz nagle oblaną rumieńcem. - Czy i wy kiedyś?...

- Nie - zaprzeczył z powagą archidiakon. - Nigdy nie dotknąłem niewiasty ni dziewicy, poprzestaję tylko na uciechach podniebienia. Ślubów nie złamałem i dlatego właśnie czuję w sobie moc odpuszczania cielesnych występków. - Posłaniec od króla! - zawołano za drzwiami.

- Niech wejdzie odpowiedziała Joanna.

Młody rycerz skłonił się w progu.

- Miłościwy pan prosi Dziewicę Joannę i wielebnego Dersława na radę wojenną - oznajmił.

Dziewczyna wstała chrzęszcząc zbroją.

- Prowadź, rycerzu! - rozkazała.

- Nie! - oświadczył pół godziny później Władysław III Jagiellończyk.

- Królu, panie! - Mikołaj Krchlebec załamał ręce..- Tachow padł i inne pograniczne twierdze takoż. Droga w głąb Czech stoi przed cesarzem otworem.

- Starczy mu teraz ino sięgnąć po Pragę! - dodał Borzek z Miletinka. - Nie wydawajcie nas, królu, na pastwę Luksemburczyka! Miejcie litość nad swą czeską dziedziną...

- Zygmunt na Pragę nie ruszy! - oznajmił twardo Władysław. - Atak przez Czeski Las to pozór tylko, na to obliczony, by nasze wojska od Śląska odciągnąć! Dlatego wy zamiast na Tachow ruszycie na Racibórz. Wszystkimi siłami!

Obaj kalikstyńscy wodzowie słuchali w milczeniu.

- Jesteście pewni, panie królu? - spytał wreszcie nieśmiało Borzek.

- Nic wam po mojej pewności, skoro znacie moją wolę! - uciął dyskusję Władysław. - Obraliście mnie królem, to słuchajcie mnie teraz!

Czesi pochylili się w ukłonie.

- Zatem na Racibórz! - rzekł Krchlebec.

- Z Bogiem! - odprawił ich młody monarcha.

- Teraz wy, stryju Zygmuncie - powiedział Władysław gdy za kalikstynami zamknęły się drzwi.

Książę Kiejstutowicz powstał sprężyście z ławy. Spotkały się oczy wnuka i prawnuka Giedymina. Przez chwilę stary wilk patrzył w oczy szczenięcia.

- Niezwłocznie ruszycie na Litwę - rozkazał król Polski i Czech. - Pomoc i wsparcie orężne da wam Bolesław mazowiecki, ale na sobie głównie polegać musicie. Z pewnością Swidrygiełło za koronę zapłacić chce Żmudzią, zatem na Świętej Żmudzi szukajcie stronników. Musicie w oporze wytrwać, póki ja spraw na południu i zachodzie nie uładzę. Wtedy dopiero z całą mocą królestwa na Litwę wejdę.

Zygmunt Kiejstutowicz opuścił wzrok.

- Rzekłeś, hospodarze!

- Bywajcie, stryju! A teraz... - Władysław zwrócił się do pozostałych - sprawa rebelii w Wielkopolsce. My własną osobą na Podole przeciw Tatarom niezwłocznie pociągniemy. Kto pójdzie na Zbąszyń?

- Mnie pozwól, mój królu - odezwała się Joanna d’Arc. Dersław z Borzynowa pokręcił przecząco głową, ale przetłumaczył bez ociągania.

- Z rebeliantami Fryderyk Brandenburski się połączył - mówiła dalej dziewczyna. - Znam go dobrze i wiem, jak sobie z nim radzić. A on tam z pewnością będzie wodzem.

- Dobrze - zgodził się Władysław. - Prymas Wojciech już zwołuje rycerstwo do Gniezna. Gdy tam przybędziesz, arcybiskup odda wojsko pod twoje rozkazy. Podobnie biskup poznański, ale nie licz, że on wielu zbrojnych zbierze. Ciołek ma na to zbyt mało powagi.

- Tak, mój królu.

- Jaki jest twój plan?

- Brandenburczyk szybko działać nie umie - rzekła Joanna. - Zatem najlepiej będzie wyprzedzić wieść o naszym przybyciu. Wyjadę do Gniezna skoro świt.

- Zbyt forsowny to marsz... - zaczął Dersław.

- Co zaczęłam pod Domażlicami, skończę pod Zbąszyniem! - odparła stanowczo rycerka.


***


Tego wieczoru w swej sypialni Władysław ujrzał jakąś damę dworu. Nieznajoma miała na sobie soczyście zieloną suknię naszywaną perłami, na głowie zaś złoty czepiec. Lico przysłaniał różowy woal.

- Kim jesteś, pani? - spytał w pierwszej chwili. - Kto cię tu... - Dopiero teraz król spostrzegł, że to Joanna w niewieściej szacie. Nigdy dotąd takiej jej nie oglądał.

Widząc jego zdumienie dziewczyna zawirowała w szybkim piruecie, po czym ujęła brzegi sukni. Dygnęła z wdziękiem i zamarła w ukłonie.

Król podszedł ostrożnie, jak do rusałki.

- Zdjęłaś zbroję... - Nie potrafił wymyślić nic mądrzejszego.

- Zjedzcie ze mną kolację i weźcie do łoża - poprosiła podnosząc głowę.

Władysław patrzył oczarowany.

- Taką cię zapamiętam - powiedział.


15. ZBĄSZYŃSKA FOSA


Obóz wojsk królewskich znajdował się w lesie, niecałą godzinę marszu na wschód od Zbąszynia. Archidiakon Dersław spotkał najpierw podjazd lekkozbrojnych Hucułów, potem przeprowadzono go przez trzy pierścienie straży i wreszcie wprowadzono do namiotu Dziewicy.

Narada skończyła się godzinę temu. Rozkazy przed bitwą już wydano. Joanna siedziała w samej kolczudze, oglądając pod światło miecz. Klinga wyraźnie nie budziła jej zachwytu, ale na widok gościa odłożyła broń na stół.

- Bardzoście zdrożeni, ojcze wielebny? - raczej stwierdziła, niż zapytała, gestem nakazując giermkowi posunąć Dersławowi stołek.

Archidiakon siadł ciężko. Joanna sama nalała mu miodu i podała kubek. Dersław wypił i pochylił głowę.

- Złe wieści... - odgadła dziewczyna. - Tak.

- Mówcie, nie oszczędzajcie.

- Oleśnicki uszedł z kraju. Joanna d’Arc usiadła.

- Pojechał niby na sobór do Bazylei - kontynuował Dersław z Borzynowa. - Ale tak naprawdę to mu do relikwiarza niespieszno, a król w gniewie na wszystko gotów się ważyć.

- Nie będzie ślubu... - powiedziała głucho. - Nie będzie królowej Joanny...

- Przyjaciele francuscy pisali mi, że sprawy istotnie szły po waszej myśli. Król Karol zgodził się na wasz książęcy rodowód, byleby tylko cały ród d’Arc za tobą córko do Polski wyjechał. Rozkazy legistom wydano, oni je wypełnili. Dokumenty były gotowe, Oleśnicki z nimi już wyjechał. W drodze jednak doszła go wieść, że sobór ma zatwierdzić obrządek Kalikstynów. Tak go to poruszyło, że posłańców z dokumentami przodem puścił, a sam do Bazylei zboczył, by do zatwierdzenia ugody nie dopuścić. Nic nie wskórał, lecz w tym czasie książę La Tremoille posłańców zatrzymał i pergaminy przejął. Córko, cóż ten człek od ciebie cierpi? On naprawdę chce cię zgubić.

- La Tremoille chciał, bym ogrzała mu łoże własnym ciałem - odparła Joanna podpierając skroń.

- Ach tak... - Archidiakon pokiwał głową. - Gdybyś mu się oddała, stałabyś się narzędziem i zabawką w jego rękach, ale za to z dworu nikt nie śmiałby cię oddalić.

- Wolę już Władysławowi rodzić... wylegańce. - Starannie, po polsku wymówiła ostatnie słowo.

Dersław uniósł brwi.

- A tak! - odparła zapalczywie. - Wylegańce! Wiem, że tak w Polsce nazywacie dzieci z takich związków zrodzone! Lecz układ z La Tremoille byłby jak cyrograf moją dziewiczą krwią spisany. Tę zaś wolałam z miłością i łzami Władysławowi ofiarować!

- Bóg tę miłość widzi - rzekł archidiakon.

- Mówcie dalej - westchnęła Joanna d’Arc nalewając sobie trunku.

- Oleśnicki z Bazylei do Krakowa zjechał i zobaczył, że posłów ani dokumentów nie ma. Miał szczęście, bo króla też już nie było, A potem się biskup o waszym stanie dowiedział...

- Jak? Mówiliście, że moje niewiasty zaufania godne?

- Bo to prawda, lecz Oleśnicki jedną z nich wezwał i do osobistej spowiedzi przymusił. Nie mogła prosta mieszczanka odmówić spowiedzi samemu biskupowi krakowskiemu.

- Skoro tak, to tajemnica go wiąże. Nie rozgłosi.

- Wystarczy, córko, że sam już wie. A natura twej tajemnicy taka, że za parę miesięcy wszyscy wiedzieć będą. A najpierwszy kowal, u którego zbroję poszerzać każesz...

- Nie dogadujcie, i tak mi na sercu ciężko.

- Oleśnicki pojął, że do Francji po nowe dokumenty już nie zdąży. Król mu za przysługę zapłacił z góry, a on się z targu nie wywiązał. Tego król mu nie wybaczy, zwłaszcza, że tu o miłość waszą idzie. Tak więc spakował nasz biskup manatki i pognał do Bazylei, jakby go diabli gonili. Pewnie już nigdy do Polski nie wróci. Zostaliśmy sami, córko.

- Nie, ojcze wielebny, nie pozostało już nic...

Milczeli chwilę, po czym Joanna d’Arc wzięła ze stołu miecz i znów zapatrzyła się na ostrze.

- Jutro bitwa - rzekła. - Oto na Dziewicę Orleańską przyszedł czas...

- Nie mów tak, córko! - zawołał gwałtownie Dersław z Borzynowa. - Ani się waż!

Szli na Zbąszyń razem ze słońcem.

Królewskie wojsko wyszło z lasu o świcie. Na wielkopolskiej równinie zasnutej pasmami porannej mgły dwadzieścia tysięcy zbrojnych rozwinęło się w szeroką falę pieszych i jeźdźców. Maszerowali raźno w równym tempie, początkowo przemieszani, z każdą upływającą chwilą równając szyki. Najpierw piechota skupiła się na lewym skrzydle, a huculska lekką jazdą przesunęła na prawe. W środku z masy ciężkozbrojnego rycerstwa wyłonił się Hufiec Dziewicy, złożony z piędziesięciu rycerzy przepasanych białymi szarfami, głównie Alzatczyków i Polaków. Joanna Orleańska jechała na czele, mając u boku archidiakona Dersława. Za eskortą wodza, do połowy drogi, las kopii przekształcił się w trzy w miarę równe szeregi, niczym potrójny płot. Wśród licznych proporców dało się tu wypatrzyć poczet biskupa poznańskiego Stanisława Ciołka.

Bezładna fala ludzi i koni nabierała kształtów, spoistości, mocy. Zaciężna plebejska piechota, której dyscyplinę i uzbrojenie skopiowano z wzorów czeskich w dwie zwarte, równoległe kolumny. Za nimi szli dziesiątkami kurpiowscy łucznicy. Na przeciwległym krańcu szyku odziani w baranie kożuchy, uzbrojeni w oszczepy jeźdźcy na niskich konikach kłębili się niczym płynący po niebie obłok. Zachowywali jednak miejsce i tempo.

Gdy do Zbąszynia pozostało ćwierć godziny marszu i z porannej mgły wyłoniła się wieża kościoła, a dalej za nią zamajaczyły baszty zamku, kolumny, linie, chorągwie i kompanie sunęły jak jeden organizm. Wisząca nad horyzontem wielka tarcza słońca świeciła prosto w oczy obserwatorów na zbąszyńskich wieżach. Królewskie wojsko skrywał blask i mgła.

Joanna d’Arc obejrzała się i zwróciła do Dersława z Borzynowa:

- Margrabia Fryderyk zapamiętał pod Domażlicami, że ja nie zwykłam zaczynać walki bez artylerii. Zatem on myśli, że ja wciąż w lesie siedzę i czekam na bombardy, które gdzieś pod Poznaniem utknęły. Szpieg schwytany w obozie wyznał na mękach, że wieść o przybyciu dział miała być przekazana do Zbąszynia jako najpierwsza i najważniejsza. No to się Hohenzollern zdziwi, że na bombardy nie zaczekałam... - Uśmiechnęła się filuternie.

- Chcesz, córko, zamkowe mury ciężką jazdą brać? - zapytał zdumiony archidiakon.

- Nade wszystko zaskoczenia mi trzeba, bo rebeliantów i Brandenburczyków jest dwakroć więcej niż nas.

- Arcybiskup gnieźnieński posłał do nich tajnego emisariusza, by choć część buntowników do rozsądku i wierności Koronie przywrócić - zauważył archidiakon.

- Wiem to - odrzekła Joanna - ale dłużej czekać nie mogłam. Pojutrze z Brandenburgii nowe wojska mają nadejść. Uderzyć trzeba dziś albo wcale!

Od Zbąszynia doleciał przeciągły dźwięk rycerskich rogów, potem bębny.

Joanna uniosła się w strzemionach i uniesionym sztandarem skinęła w kierunku lewego skrzydła.

Zadudniły bębny wojsk królewskich i kolumny piechoty przyśpieszyły kroku. Już widać było most na Obrze i obrońców wybiegających spomiędzy zabudowań Zbąszynia.

Dziewczyna machnęła sztandarem ku prawemu skrzydłu i natychmiast wybuchł tam dziki zgiełk piszczałek. Lekka jazda wyrwała do przodu z kopyta, rozsypała się szerokim wachlarzem i pognała ku wodzie.

- Ta rzeka szeroka na rzut kamieniem! - zawołała Joanna. - Przejdziemy skokiem!

- Oby tylko był bród... - mruknął Dersław.

Przed mostem szykowała się linia strzelców z hakownicami. Pośpiesznie rozstawiano kozły do podparcia broni. Jedna z królewskich kolumn maszerowała wprost na nich, druga skręciła w lewo z zamiarem sforsowania Obry powyżej mostu. Atakujący pochylili włócznie i halabardy, jeszcze bardziej przyśpieszyli kroku. Werble z obu stron dudniły nerwowo. Kurpiowscy łucznicy szli spokojni jak sama śmierć.

Huculska jazda wpadła z wizgiem do rzeki. Zakotłowała się woda. Bieszczadzcy górale prędko dotarli do środka nurtu, który zaczął ich znosić coraz bardziej w prawo, na północ. Nie było brodu w bezpośrednim sąsiedztwie miasta! Lekkozbrojni jeźdźcy płynęli trzymając się końskich grzyw. Wielkopolskie rycerstwo zwolniło kroku i obserwowało ich bacznie.

Na przeciwległym brzegu rzeki, na równinie na północ od miasta, rozciągającej się pomiędzy Obrą a jeziorem Błędne, wciąż nie było nic prócz samotnych drzew i opadającej mgły. Rebelianci nie byli gotowi!

Salwa kilkudziesięciu hakownic uderzyła przeciągłym grzmotem. Przeorana ołowiem kolumna królewskiej piechoty zerwała się do biegu, pozostawiając za sobą pierwszy pokos ciał. Przeciągłe „Hurra!” utonęło natychmiast w szczęku żelaza.

Joanna d’Arc patrzyła uważnie.

- Nie utrzymają mostu - stwierdziła po chwili. - Zaskoczyliśmy ich!

Druga kolumna piechoty weszła do rzeki, zmuszając i tak nie dość licznych obrońców do podzielenia sił.

- Tylko czy zdołają przebić się przez miasto? - zapytał Dersław. - Bogu dzięki, że nie ma murów...

- Muszą!

W tym momencie huculskie piszczałki zmieniły ton. Górale znaleźli bród jakieś tysiąc kroków na północ! Ciężka jazda podreptała we wskazanym kierunku. Z ogarniętego walką wręcz mostu bez przerwy spadały do wody ciała. Ze Zbąszynia wciąż wybiegali nowi obrońcy. Mogło nadejść ich jeszcze bardzo wielu... Za wielu... Zaraz jednak most i walcząca piechota zniknęły z oczu, zasłonięte wybrzuszeniem terenu.

Hucułowie skupili się w cztery grupy po obu stronach Odry, oznaczając w ten sposób granice brodu. Było dość miejsca, by większość ciężkozbrojnego rycerstwa zdołała przejść nie łamiąc szyku.

- Niech cię Bóg strzeże i prowadzi, córko! - Archidiakon skręcił i odjechał na bok.

- Z Bogiem, ojcze! - odkrzyknęła Joanna.

Dersław z Borzynowa zwrócił się w stronę rycerzy i z rozmachem zakreślił znak krzyża. Zaczerpnął tchu pełną piersią.

- Za wiarę, króla i prawo!!! - zawołał gromowym głosem.

Odpowiedział mu łoskot zatrzaskiwanych przyłbic. Wielkopolskie rycerstwo ruszyło stępa. Pióropusze z ogonów czapli i pawi, tarcze z herbami, płaszcze, proporce zamigotały wszystkimi barwami tęczy. Zbroje zalśniły błękitem, złotem, czernią i innymi odcieniami szmelcowanej stali. Jeśli poprzednio rzeka się rozprysła, to teraz po prostu wyleciała z brzegów. - Blisko dziesięć tysięcy okrytych żelazem jeźdźców porwało wodę ze sobą, rozbijając ją w pył. Z mozołem, lecz bez zatrzymywania wspięli się na drugi brzeg i skręcili na południe, ku miastu i zamkowi. Wyrównali linie.

Równina opadała teraz łagodnie w kierunku jeziora, dając doskonałe pole do szarży. Widać stąd było główny obóz rebeliantów, oparty o jezioro i zamkową fosę, oddalony kilkaset kroków na zachód od Zbąszynia.

- Pierwsza fala konfederackiej jazdy teraz dopiero wyszła z obozu. Bez przerwy, pojedynczo lub grupkami dołączali do niej kolejni rycerze, którym właśnie udało się zakończyć zakładanie zbroi, Joanna uśmiechnęła się. Wyrwany ze snu przeciwnik wciąż jeszcze nie otrząsnął się z zaskoczenia! Dziewczyna oddała giermkowi sztandar i wzięła od niego kopię.

Wojska ruszyły naprzeciw siebie. Nad królewskim rycerstwem powiewały orły, nad rebeliantami sztandary z kielichem. Joanna uderzyła rumaka ostrogami i pomknęła do przodu, pozostawiając zaskoczoną eskortę. Z przeciwnej strony ktoś ruszył na spotkanie. Po chwili Joanna d’Arc poznała herb Spytka z Melsztyna.

Oboje pochylili kopie.

Joanna ruszyła cwałem, rumak Spytka od razu pomknął galopem. Odległość zmniejszała się szybko. Eskorty obu wodzów robiły wszystko, by za nimi nadążyć. Mieli czas tylko na jedno starcie.

Spytek mknął już skulony w siodle z wymierzoną kopią. Joanna jakby się wahała. Nie pędziła najszybciej jak mogła, lecz za to miała większą możliwość manewru. I teraz właśnie skręciła w lewo, schodząc z linii ataku rozpędzonego rycerza.

- Dziwkaaa! - Spytek z Melsztyna zawył z furii i zawodu, i gwałtownie skręcił się w siodle, usiłując mimo wszystko dosięgnąć dziewczyny.

Starcie trwało tyle co uderzenie krzemieniem o krzesiwo.

Koń potrząsnął łbem, wykonała ułamek skrętu w prawo i zaparła się w siodle, by siła uderzenia nie zrzuciła jej z wierzchowca.

Trzask, iskra śmierci.

Spytek, zapamiętawszy się w ataku, nie zdążył unieść ramienia z tarczą. Grot Joanny uderzył go prosto w pierś i przebił na wylot razem z napierśnikiem i naplecznikiem zbroi. Trafienie było tak dokładne, że kopia dziewczyny nawet nie pękła. Joanna wypuściła drzewce i przelatując tuż obok, wyrwała z martwiejącej dłoni kopię Spytka. Buntownik najpierw odchylił się do tyłu, unosząc wysoko wbite w pierś drzewce, po czym przeważony przez broń dziewczyny zgiął się ku końskiej grzywie i runął na ziemię.

Krzyki triumfu i zgrozy przemknęły nad polem bitwy. Joanna nie słuchała, nadstawiwszy zdobyczną kopię pędziła już ku linii konfederatów. Tym razem nie sama. Rycerze z Hufca Dziewicy doścignęli ją wreszcie i zwarli szyk po jej bokach. Główna masa wielkopolskiego rycerstwa rwała tuż za nimi galopem niczym kolczasta lawina. Hufiec Dziewicy uderzył jak klin, reszta okazała się młotem.

Hurrraaa!!!” Krzyk przepadł w trzasku łamiących się drzewc, pękających zbroi i hełmów. Wyrwane z siodeł, okryte żelazem ciała wylatywały w górę jak piórka. Rozpędzone rumaki zderzały się pierś w pierś i z kwikiem waliły na ziemię. Odłamki kopii wirując leciały w górę i boki, wbijały w szczeliny przyłbic.

Obie strony wgniotły się w siebie w bratobójczym boju, wprasowały... Po czym rebeliantów wbito w ziemię. Do pierwszego starcia stanęło ich zbyt mało, by powstrzymać szarżę. Walkę rozstrzygnęły masa, pęd i liczba. Nawet nie zdążono wydobyć mieczy i toporów. Kolejne szeregi wielkopolskiego rycerstwa stratowały obalonych husytów, przelewając się przez skłębione ciała końskie i ludzkie. Rebelianci, którzy nie zdołali jeszcze dołączyć do głównych sił, rzucili się do ucieczki.

Wojsko zawróciło tą samą droga tylko wolniej, w rozwichrzonym szyku, obryzgane krwią. Joanna d’Arc znów wysunęła się na czoło i stanęła w strzemionach. Jej sztandar niósł teraz Jan z Garbowa, który zastąpił ranionego giermka.

Dwieście kroków przed nimi brandeburska piechota, gęsto przetykana konnym rycerstwem, formowała długą, skośną linię, opartą jednym końcem o jezioro Błędne, drugim o załamanie zamkowej fosy przy narożnej baszcie. Brama zbąszyńskiego zamku była otwarta, wychodziły z niej kolejne oddziały sprzymierzonych i ustawiały się za plecami wojsk już gotowych do walki. W samym Zbąszyniu bitewna wrzawa nie słabła. Piechota Joanny musiała już dotrzeć do rynku. Podpalono tam kilka domów.

- Połamaliśmy kopie - powiedział syn Zawiszy Czarnego. - Musimy zaczekać, aż z taborów doniosą nam nowe. I na naszą piechotę, aż się tu przedrze z miasta.

- Nie, Janie - odrzekła Joanna. - Nie damy im czasu ani zwycięstwa. Jeszcze nie są gotowi! Wyrównać szyk! Idziemy do drugiej szarży!

Odebrała swój sztandar.

- Uładzić szyki!!! - Jan z Garbowa przekazał jej rozkaz. Oboje skręcili w przeciwne strony i popędzili przed frontem jazdy.

- Uładzic syk!.- krzyknęła Joanna kalecząc słowa, ale zrozumiano ją dobrze.

- Kopijnicy do pierwszej linii! - rozległy się głosy dowódców chorągwi. - Równaj pod płot!

Jan i Joanna dotarli do końców szyku i zawrócili. Znów spotkali się na środku.

- Miecze do boju! - rozkazała dziewczyna dobywając własnego ostrza. Zwróciła konia w stronę rycerstwa i uniosła wysoko miecz i sztandar.

- Za króla!!! - zawołała głośno po polsku.

Ruszyli stępa.

- Vive la Wladek... - wyszeptała cicho po francusku, zajmując miejsce w szyku.

Przeszli w cwał i natychmiast w galop. Siedem tysięcy zdolnych jeszcze do walki królewskich rycerzy pognało prosto w środek przeszło dwudziestotysięcznej linii piechoty. Pochylił się ku nim las ostrzy, ale łucznicy rozproszeni grupkami po całym szyku nie zdążyli zająć dobrych miejsc. Pierwszy, niezbyt gęsty deszcz strzał nie powstrzymał rozpędzonej konnicy. Potem zagrzmiały działa na murach zamkowych i wśród nadjeżdżających wykwitły fontanny wyrwanej kulami ziemi.

Przeszli.

Tymczasem nad jeziorem w obozie konfederatów, pod osłoną szyku piechoty formowała się nowa chorągiew jazdy. Nie dołączyli do jeźdźców towarzyszących piechocie. Stali w odwodzie.

Królewscy uderzyli. Rozległ się przeciągły zgrzyt, potem wizg płatanych halabardami koni. Żywe i martwe zwierzęta zgniotły cztery, pięć szeregów piechoty, reszta wygięła się w łuk, cofnęła, a nie mogąc cofać się dalej, zaczęła wpadać do fosy. Centrum konfederatów zostało zmiażdżone, ale skrzydła pozostały nietknięte. Huculska jazda, trzymająca się dotąd z tyłu, za rycerstwem, teraz wybiegła na prawe skrzydło Wielkopolan, starając nie dopuścić do okrążenia ciężkiej jazdy. Lewej strony nie chronił jednak nikt...

W środku, przed zamkową bramą, na moście nad fosą i w samej bramie wybuchło zamieszanie. Oddziały rebelianckie, wciąż wychodzące z zamku, zderzyły się z żołnierzami uciekającymi spod końskich kopyt po pierwszym starciu.

Jazda wciąż parła naprzód, lecz prawe skrzydło brandenbursko - husyckiej piechoty zaczęło zmieniać front, zwracając się ku tyłom walczącego rycerstwa. Spokojnie odparli desperacki zagon Hucułów i zaczęli zamykać okrążenie. Wybijali polską jazdę pomagając oddziałom knechtów otrząsających się już z pierwszej paniki. Nastąpiła krwawa wymiana ciosów, której królewskie wojsko długo wytrzymać nie mogło. Wydawało się, że husyccy konfederaci i ich brandeburscy sojusznicy złapali drugi oddech...

I wtedy z zasnutego dymem Zbąszynia wyszli kurpiowscy łucznicy. Przystanęli, unieśli łuki i posłali grad strzał prosto w plecy kontratakujących rebeliantów. Za Kurpiami wymaszerowała spomiędzy domostw królewska piechota, okrwawiona, zdziesiątkowana, ale wciąż zdolna do walki. Znów zaczęli formować dwie kolumny. Zamysł okrążenia upadł, ci zaś, którzy próbowali tego dokonać, zobaczyli nagle, że wzięto ich w dwa ognie.

I zaczęli uciekać do zamku...

Zamieszanie przed bramą zamieniło się w istne pandemonium. Rebelianci, uciekający przed kurpiowskimi strzałami, zaczęli wręcz wpychać wielkopolskie rycerstwo do zamku. Pod naciskiem tłumu od mostu odpadły balustrady, a fosa błyskawicznie zapełniła się żywymi i topielcami.

W obozie nad jeziorem dwie setki stojącej w odwodzie jazdy husyckiej nagle opuściły sztandar z kielichem. Za chwilę podniesiono chorągiew z herbem arcybiskupa gnieźnieńskiego i nawrócone na wierność Koronie rycerstwo uderzyło na tyły Brandenburczyków walczących z Hucułami. Lekkozbrojni wydali wrzask radości i natarli z podwójnym zapałem.

- Szafrańcy przeszli na naszą stronę! - krzyknął Jan z Garbowa do Joanny. Oboje stali na skraju fosy, tuż przy wjeździe na most. Koń dziewczyny krwawił obficie z głębokich ran na piersiach oraz szyi i ledwie trzymał na nogach. Skotłowana masa walczących jeźdźców i piechurów wręcz ocierała się o nich, osypywała z mostu, pchała do zamku. Innych rycerzy z Hufca Dziewicy ludzka rzeka poniosła już do środka. Wyglądało na to, że królewscy zdołali opanować basztę nad bramą lub byli tego bliscy.

- Zwycięstwo - zawołał Jan z Garbowa

- Jeszcze nie! - odrzyknęła Joanna. - Musimy zdobyć zamek! Bierz mój sztandar! - wcisnęła mu drzewce - i prowadź rycerstwo, zanim odbiją bramę!

- Nie zostawię cię samej, o pani!

- Rozkazuję ci, idź! Ja zaczekam na piechotę!

- Dobrze... - Posłuchał nie przekonany. Spiął konia i już był na moście bez szansy zawrócenia.

- Wielkopolska za mną! - zdołał przekrzyczeć wrzawę. - Brać zamek! Za Dziewicą! - Zamachał sztandarem Joanny.

Kto żył i mógł, podążył za nim.

Dziewczyna położyła na udach poszczerbiony miecz i zdjęła hełm. Skrajem płaszcza otarła spoconą twarz. Popatrzyła z dystansem na kłębiący się tłum.

- Tak... - szepnęła do siebie.

Kolumny królewskiej piechoty wbiły się w przemieszaną gromadę uciekających i atakujących. Tłum naparł gwałtownie na rycerkę. Jej wierzchowiec stracił równowagę i rżąc rozpaczliwie, stanął dęba na krawędzi fosy. Jedno z kopyt omsknęło się.

Joanna d’Arc zdołała jeszcze spojrzeć w słońce i puściła wodze. Chwilę później zamknęła się nad nią różowa od krwi woda.

Kiedy zaciężna piechota wdarła się na dziedziniec zbąszyńskiego zamku, bitwa została rozstrzygnięta, ale daleko było jej do końca. Rebelianci i Brandenburczycy, choć rozbici, rozczłonkowani i pozbawieni dowództwa, wciąż przeważali liczebnie nad wojskami królewskimi. Zaczęła się mozolna rąbanina. W samym zamku przez kilkanaście godzin walczono o poszczególne komnaty, korytarze, baszty i wreszcie piwnice. Na zewnątrz przyparta do jeziora gromada Brandenburczyków broniła się twardo i skutecznie, i dopiero ciężka jazda wepchnęła ich do wody. Tu wreszcie, pod gradem kurpiowskich strzał, Niemcy zaczęli rzucać broń i błagać o litość.

Kto potrafił przepłynąć wpław jezioro Błędne, uczynił to niezwłocznie, reszta się poddała. Huculska jazda do wieczora przetrząsała nadbrzeżne trzciny, wyłapując niedobitków. Oba końce zamkowej fosy łączyły się z jeziorem. Starannie przeczesano okolice obu ujść, a także mokradła rozciągające się na południe od zamku aż do miejsca, w którym z Błędnego wypływała rzeka Obra.

Margrabia Fryderyk Hohenzollern uciekł łodzią przygotowaną zawczasu w fosie na tyłach warowni. Na brzegu Hucułowie znaleźli związanego Jana Strasza, który chciał się zabrać razem z margrabią, ale Brandenburczyk uznał już sojusz z husytami za niebyły. W samym zamku do niewoli dostał się sędzia Abraham oraz ciężko ranny Dersław z Rytwian. Pozostali husyccy wodzowie polegli w walce, z wyjątkiem braci Jana i Piotra Szafrańców, których chorągiew przeszła w bitwie na stronę króla. Tym, zgodnie z umową gwarantowaną przez prymasa, darowano wszelkie winy, choć traktowano jak trędowatych.

Nigdzie nie znaleziono Joanny d’Arc.

Kilkunastu ocalałych rycerzy z Hufca Dziewicy zaczęło szukać jej po całym pobojowisku, jak tylko ustała walka. Ponieważ zwycięzcy pozostali chwilowo bez wodza, godność tę objął biskup poznański Stanisław, jako najwyższa rangą i urzędem osoba na polu bitwy. Rycerstwo wielkopolskie przystało na to bez entuzjazmu, ale też bez szemrania. Z coraz większym niepokojem szukano Joanny. Jej los zajmował wszystkie umysły.

Późnym popołudniem, gdy trzech przywódców rebelii postawiono przed obliczem biskupa Ciołka, ten rozkazał natychmiast układać stosy.

- Ich wiara nie jest już herezją - zaoponował Jan z Garbowa.

- Może i nie - zauważył biskup

- Lecz sobór bazylejski prawowierność husytyzmu potwierdził, może już nawet w Polsce? - nie ustępował syn Zawiszy. - Chcecie li z soborem zadzierać?

- Skoro za herezje za mało... - Ciołek podrapał się w głowę - no to spalimy ich za zdradę miłościwego króla i Korony!

- Już wysyłam ludzi po drewno! - oznajmił Jan z Garbowa.

Przed zachodem słońca na zbryzganym krwią zamkowym dziedzińcu, z którego pośpiesznie zebrano trupy, stanęły trzy stosy. Zdrajcy stali przywiązani do słupów. Sędzia Abraham milczał blady jak kreda. Jan Strasz żebrał o litość. Dersław z Rytwian osłabł z ran i zawisł na więzach.

Biskup poznański zbliżył się do rebeliantów w asyście kapelanów i rycerzy. Byli tu też obaj bracia Szafrańcowie, którym nikt ze zwycięzców nie zamierzał oszczędzić upokarzającej lekcji posłuszeństwa.

Ciołek podszedł najpierw do Dersława.

- Walczył dzielnie, jak rycerzowi przystało - rzekł syn Zawiszy Czarnego patrząc na rannego husytę. - Okażcie mu, księże biskupie, miłosierdzie, za moim wstawiennictwem.

- I naszym! - rozległo się kilka rycerskich głosów. Obaj Szafrańcowie milczeli patrząc w ziemię.

Ciołek skinął twierdząco.

- Zetnijcie mu głowę, zanim spalicie ciało - polecił. Dwóch pachołków natychmiast skoczyło na stos i odwiązało rebelianta. Trzeci przytaszczył pieniek. Żołnierz zaciężnej piechoty, pełniący funkcję kata, uniósł topór. Dwaj pomocnicy przytrzymali Dersława nad pieńkiem, kapelan podsunął mu krucyfiks do ucałowania, topór spadł. Drgające ciało i głowę rzucono na stos, podłożono ogień.

Biskup poznański podszedł do Strasza.

- Litości! - zaskamlał zdrajca patrząc ku Szafrańcom.

- Tak - potwierdził Piotr.

- Żadnej litości, podpalać!

Pachołek niosący pochodnię wetknął ją w chrust i zostawił. Strasz zawył ze strachu, zanim zdążyła zapłonąć pierwsza szczapa. Biskup Stanisław nie poświęcił mu już więcej uwagi. Zbliżył się do Abrahama. Stanął, spojrzał w oczy przeciwnikowi i założył ręce na piersiach. Milczał napawając się sytuacją, smakując zemstę.

Sędzia Abraham wytrzymywał spojrzenie Ciołka z godnością do chwili, gdy Strasza liznęły pierwsze płomienie. Kiedy zdrajca zaryczał z bólu, Abraham zaczął drżeć na całym ciele. Nie zdołał opanować przerażenia. Biskup patrzył wyniośle, jak osobistego wroga obezwładnia strach. Jak łamie się wola i charakter dumnego pana na Zbąszyniu.

Na sąsiednim stosie płomienie wznosiły się szybko. Strasz szarpał więzy i wył przeraźliwie, a kiedy robił przerwę na wdech, słychać było skwierczenie ciała. Na szacie sędziego, na wysokości lędźwi pojawiła się szybko rosnąca ciemna plama. Ciołkowi nawet nie drgnęła powieka. Nie skomentował. Patrzył.

Strasz zaczął się krztusić, zapłonęły mu włosy.

- Litości... - zaszlochał Abraham. Biskup Ciołek uśmiechnął się syty zemsty.

- Czy wyrzekasz się nauk herezjarchy Husa? - zapytał donośnie.

- Wyrzekam... - jęknął sędzia.

- I odwołujesz twierdzenie, że słowo boże może być głoszone wolno i przez każdego? - Odwołuję...

- I wyrzekasz się komunii pod dwiema postaciami? - Wyrzekam...

- I odstępujesz od żądania, by majątki duchownych zlikwidować? - Ciołek bez pośpiechu wyliczał cztery artykuły.

Ciało Straszą było już bryłą węgla.

- Odstępuję... - płakał Abraham.

- I wyrzekasz się twierdzenia, że grzechy śmiertelne docześnie karać należy? - zakończył Ciołek. - Wyrzekam...

- Dobrze, uwolnijcie go! - nakazał biskup Stanisław. Pachołkowie zaczęli wchodzić na stos. Abraham oklapł od nagłej ulgi.

- Albo nie! - zmienił zdanie Ciołek, a sędzia aż zadygotał. Nastała chwila przejmującego wyczekiwania.

- Jeszcze jeden warunek! - oznajmił biskup po namyśle. Abraham popatrzył błagalnie i z nadzieją.

- Czy przyrzekasz, że zawsze, ilekroć moją poezję usłyszysz, słuchać jej będziesz na kolanach?

- Przyrzekam...

- Puśćcie go wolno, a na tym stosie spalcie ścierwo Spytka z Melsztyna - polecił biskup poznański i z godnością oddalił się na kwaterę.

Nad jeziorem Błędne zapadł zmrok.

Dersław z Borzynowa, archidiakon krakowski, płynął powoli czółnem wzdłuż brzegu, recytując głośno litanię do wszystkich świętych. Wymawiał łacińskie słowa bardzo starannie, aby można było rozpoznać głos mówiącego modlitwę.

- Cemuj to tak, popie, zawodzite?! - dobiegło z brzegu gniewne pytanie. Rozchyliły się trzemy i na płytką wodę wjechało dwóch Hucułów na niskich konikach.

- Za dusze poległych się modlę - odpowiedział po rusku Dersław.

- Tu ino Niemce wytopione leżą! - zawołał młodszy jeździec z głową przewiązaną szmatą. - Za Niemców się modlisz?

- Budźcie aby do naszych pobitych na brzeg!

- Ja tu baczę, by Brandenbury jako utopce z wody nie wylazły, dobrym ludziom na szkodę!

Obaj Hucułowie przeżegnali się z rozmachem, prawosławnym obyczajem.

- Ano czyńcie, ojczulku, swoje! - odkrzyknął starszy i obaj cofnęli się w trzciny.

Archidiakon krakowski podjął przerwaną litanię, uważnie przepatrując brzeg. Starał się zachować spokój, ale z każdą upływającą chwilą serce podchodziło mu coraz bliżej gardła. Przed oczami wciąż miał widok zbąszyńskiej fosy, która w pobliżu zamkowej bramy była tak zawalona trupami koni i ludzi, że można było po nich przejść na drugi brzeg.

Dersław z Borzynowa dokończył litanię i zaczął ją od początku, z mniejszą nadzieją. Minął zamek i drugie ujście fosy, powoli zbliżał do miejsca wypływu Obry. Wiedział, że gdy modlitwa dobiegnie końca, nie będzie już czego szukać...

- Abbe! - dobiegło z mroku francuskie słowo.

Archidiakon natychmiast skręcił.

- Gdzieś ty, córko? - zapytał półgłosem. - Bogu jedynemu dzięki!

- Tutaj... - dobiegło spod kępy sitowia. Z wody wystawały tylko oczy, nos i usta.

- Zaczekaj. - Uważnie przepatrzył okolicę. - Można! Joanna d’Arc wynurzyła się i zaczęła gramolić do łodzi.

- Jesteś ranna, córko?

- Nie... - szczęknęła zębami. - Zziębłam tylko, dwakroć prawie mnie znaleźli...

Podał dziewczynie płaszcz. Owinęła się nim i skuliła na dnie.

- A dziecko?

- Nie uroniłam.

- Bogu dzięki - powtórzył Dersław i pokręcił głową z podziwem. - Po takiej przeprawie!

- Chłopka francuska jestem, do trudów nawykła - burknęła z goryczą Joanna. - Teraz już nikim innym mi nie być... Dajcie no miodu!

Bez słowa podał jej bukłak. Piła długo.

- Grzeje... - szepnęła wreszcie.

Archidiakon tymczasem skierował łódź na pełne jezioro, po czym wziął kurs na południe. Wiosłował mocno, równo.

- Jak z fosy uszłaś? - zagadnął.

- Trudno było - westchnęła. - Koń mnie przygniótł. Gdyby nie ten worek przy siodle, który mi nadmuchać kazaliście, nie wypłynęłabym na powierzchnię, chociaż co cięższe blachy zbroi zawczasu poluzowałam... Strasznie tam było! - Wzdrygnęła się na wspomnienie i jeszcze napiła. - Wszędzie ręce i ręce szukające pomocy, oparcia... Jeden na drugiego włazili, rannych topili... wszędzie ręce... chwytały...

- Pij, córuś - powiedział łagodnie Dersław. - I wypłacz się, jeśli możesz.

- Dość mam już wody - uśmiechnęła się blado i wychyliła głowę nad krawędź burty. - Dokąd my właściwie zmierzamy? - spytała. - I co dalej?

- Bóg najważniejsze uczynił, że mi cię, córko, od śmierci uchronił, a co do reszty, to już moja w tym głowa! - oznajmił stanowczo archidiakon.

Rano biskup poznański wypytał świadków i ustaliwszy, gdzie ostatni raz widziano Joannę d’Arc, nakazał oczyścić i przeszukać fosę. Trupy wyciągano na brzeg aż do południa i oglądano z niepokojem. Żadne jednak zwłoki nie były ciałem Dziewicy Orleańskiej. Prawda, że wiele nie miało głów lub twarzy, ale u każdego stwierdzono męskie przyrodzenie.

Z fosy wydobyto też wiele luźnych fragmentów pancerzy, które zrzucali z siebie ratujący się rycerze, nikt jednak nie potrafił powiedzieć, czy któreś z tych blach należały do Joanny. Ci, co widzieli dziewczynę przed bitwą, mówili, że założyła zwykłą zbroję, bez ozdób.

Tymczasem dwóch piechurów twierdziło z przekonaniem, że widzieli Dziewicę wpadającą wraz z koniem do fosy. Było rzeczą oczywistą, że gdyby Joanna żyła, choćby i ranna, wróciłaby do swych wojsk. Przecież nie mogła uciec! Skoro zatem nie znaleziono jej w wodzie, pozostawało niebo...

Rychło przypomniano sobie domażlickie zmagania i opowieść o świętym Jerzym, który pod husyckim taborem osobiście Dziewicy życie uratował. Ponieważ zaś i pod Zbąszyniem panna z Pom - Remy znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, nie ulegało wątpliwości, że święci pańscy powinni jej z pomocą pośpieszyć. Biskup poznański wezwał zatem ponownie owych dwóch piechurów, co widzieli Joannę wpadającą do wody, i wypytał starannie, czy czegoś niezwykłego jeszcze nie dostrzegli?

Po niejakim wahaniu i biskupim zapewnieniu, że tu o wielkie boże sprawy idzie, dwaj weterani przyznali, że w istocie zobaczyli, jak Dziewicę Orleańską tuż, tuż nad powierzchnią wody dwaj aniołowie pochwycili, i w zbroi w światłość, ku słońcu ponieśli. Obaj piechurzy wszakże, będąc ludźmi prostymi i pobożnymi, zrazu obawiali się rzecz ogłaszać, aby z tego, uchowaj Boże, jaka herezja nie wynikła. Opowieść obu piechurów potwierdził niezwłocznie szlachetnie urodzony rycerz Jakub z Lotaryngii, który do Hufca Dziewicy należał. Gdy wieść o cudzie po obozie się rozeszła, natychmiast zaczęli zgłaszać się nowi świadkowie wniebowzięcia Dziewicy Orleańskiej. Nawet kilku jeńców zdarzenie potwierdziło.

W zaistniałej sytuacji biskupowi Stanisławowi nie pozostało nic innego jak świadków zaprzysiąc, zeznania spisać i opieczętować. Potwierdzone kopie wysłano niezwłocznie do Gniezna, Krakowa, Bazylei i Rzymu, a także na dwór. Biskup nie zapomniał dołączyć stosownego panegiryku własnego autorstwa, w którym jego niewątpliwy talent poetycki zajaśniał pełnym blaskiem.


16. POWRÓT ZNAD RZEKI ŚWIĘTEJ


W tydzień po zwycięstwie Joanny, Borzek i Krchlebec zdobyli Racibórz. Czeskie wojsko, zaniepokojone losem kraju pozostawionego na łasce cesarza i pragnąc wracać czym prędzej, poczynało sobie z taką energią i zawziętością, że z miasta nie pozostał kamień na kamieniu. Przerażony książę Janusz pognał do Krakowa z niewczesnym hołdem i błaganiem o miłosierdzie dla rodowej dziedziny. Ponieważ zaś książę króla w Krakowie nie zastał, został tu uwięziony przez Piotra Szafrańca, który, powróciwszy na urząd krakowskiego starosty, zwiększoną gorliwością starał się odkupić swój udział w rebelii.

Klęski pod Zbąszyniem i Raciborzem przekreśliły nadzieje cesarza na szybkie i pomyślne zakończenie wojny. Jednak Luksemburczyk rezygnować nie zamierzał. Zamiast na Śląsk, skierował wojska na Czechy, wypełniając najgorsze obawy kalikstyńskich wodzów. W efekcie powracający z Podola król Władysław musiał natychmiast pędzić z rycerstwem do Pragi. Do Krakowa nawet nie zajrzał.

Równocześnie margrabia brandenburski Fryderyk, zebrawszy nowe siły, niespodziewanie zaatakował i zdobył Zbąszyń. Sędzia Abraham, któremu biskup poznański wspaniałomyślnie przywrócił urząd i majątek, poległ chwalebnie, broniąc murów przed niedawnym sojusznikiem. Twierdzę pod nieobecność króla odbił prymas Wojciech Jastrzębiec, który miał wprawdzie mało wojska, ale za to wiele dział i jeszcze więcej prochu i kul, których nie zdążyła zużyć Joanna. Rzec by można, iż Fryderyk Hohenzollern doczekał się wreszcie w Zbąszyniu polskiej artylerii...

Po kanonadzie zarządzonej przez arcybiskupa gnieźnieńskiego niewiele zostało z zamkowych murów. Samemu margrabiemu pocisk armatni urwał prawą rękę razem z barkiem, co przesądziło o kapitulacji Brandenburczyków. Ciężko rannemu przeciwnikowi prymas Polski miłosiernie zwrócił wolność. Ogromna rana nie zdołała się jednak zabliźnić i Fryderyk zmarł z gorączki w drodze do Berlina.

Podobnie jak Wojciech Jastrzębiec w Wielkopolsce, tak i Władysław III w Czechach zajęty był wydzieraniem twierdz z rąk niemieckich. Stąd zima i nowy rok 1433 zastały młodego króla w Pradze.

W tym czasie w Borzynowie w Małopolsce przyszło na świat dziecko.

- Dziewczynka! - oznajmiła położna stając w progu izby i wycierając ręce.

- Żywa? Zdrowa? - poderwał się Dersław.

Za odpowiedź starczył energiczny wrzask noworodka.

Archidiakon wszedł do położnicy, Pobladła i spocona Joanna leżała na boku, ostrożnie dotykając rączek dziecka. Uśmiechała się niepewnie. Podręczna położnej sprzątała właśnie zakrwawione prześcieradła. Na widok pana na Borzynowie dziewczyna chwyciła skłębioną bieliznę, ukłoniła się i wybiegła z komory.

- Iście głos ma po matce - stwierdził Dersław stając obok łoża. - Jakby chorągiew rycerstwa do szarży zwoływała!

- Bogu ją ofiaruję - powiedziała smutno Joanna. - Nie wojnie...

- Pożyjemy i zobaczymy, jakie będzie jej powołanie - odrzekł wymijająco archidiakon. - Teraz wybierzmy imiona. Jakie chcesz, córko? Może Jadwiga?

- Nie godzi się imienia świętej królowej nieprawemu dziecięciu dawać - westchnęła młoda matka.

- Co też mówisz, córko! - obruszył się Dersław. - Moja pani by się nie obraziła, tego pewien jestem! Damy Jadwigę, To będzie mała kruszyna i będzie wspominała i babcię, i świętą patronkę. Lepiej być nie może! Na co dzień zaś, by wielkiego imienia nie nadużyć, będziemy ją wołać po naszemu - Jagódka!

- Dobrze, ojcze - uśmiechnęła się Joanna d’Arc. - Ale drugie imię niech będzie z Francji.

- O, tutaj tylko jedną godną patronkę widzę - stwierdził stanowczo archidiakon. - Heloiza!

- Ależ to nie święta... - Położnica zarumieniła się nieco. - Jakieś herezje mówicie...

- Ty mi tu, córko, inkwizycji nie czyń! - Dersław pogroził jej palcem. - Patrzcie no: jaje mądrzejsze chce być od koguta! Jeżeli miłość jest herezją, to Kościół w istocie potrzebuje naprawy. A pisał wszak święty Augustyn: „kochaj i rób, co chcesz”, tak było?

- Nie wiem...

- A ja ci, córko, mówię, że było! Hej tam! - zawołał do głównej izby. - Podajcie stułę i święconą wodę! Żywo! I świecę!

Chłopiec w komży wniósł ostrożnie mały stolik ze stulą, flakonem i misą. Postawił obok wezgłowia. Za ministrantem weszła położna z uczennicą, która trzymała zapaloną świecę. Po chwili w izbie stłoczyła się cała służba i domownicy.

Archidiakon Dersław ucałował i założył stułę. Z powagą zwrócił się do zebranych.

- Trzeba nam rodziców chrzestnych - oznajmił i spojrzał na starego sługę. - Macieju? Weźmiecie w opiekę to dziecko, bądź co bądź królewskiej krwi?

- Jak każecie, wasza wielebność. - Siwobrody starzec ujął świecę i postąpił do przodu. - Niech Bóg błogosławi królowi!

- A ty, Marto? - Dersław zwrócił się do pomocnicy położnej.

Dziewczyna skinęła bez słowa i wzięła kwilące dziecko od Joanny.

Osąd boski - niech nie sądzi nikt, kto nie chce być sądzony!

Wziął wodę święconą i pochylił nad noworodkiem. Położna podsunęła misę pod główkę.

- Jadwigo Heloizo, ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha...

Córka Władysława i Joanny wydarła się wniebogłosy.

- Amen! - skwitował Dersław z Borzynowa.

Po chwili służba rozeszła się do swych zajęć. W izbie zostali tylko archidiakon, młoda matka i dziecko. Joanna Orleańska przystawiła dziecko do piersi.

- Możecie już patrzeć - powiedziała. Dersław odwrócił się od ściany.

- Zaiste, święty to widok - stwierdził.

- Ziemski, ojcze. Najbardziej ziemski z możliwych... - westchnęła układając się wygodniej. - Co z nami będzie?

- Jak mówiłem. Zostaniesz, córko, w Borzynowie, póki dziecko przy piersi będzie. Tu wszyscy od pokoleń mego rodu słudzy. Będziesz bezpieczna.

- A potem?

- Jest pod Kielcami klasztor sióstr elżbietanek, które dwanaście lat temu sprowadziła z Italii sama pani Jadwiga, okazując przezorność iście godną świętej. Pobożne siostrzyczki prowadzą dom, w którym sieroty, podrzutki i inne niebożęta chowają. Tam przystaniesz na zakonnicę i jeśli tego pragniesz, córko, śluby zakonne od ciebie przyjmę.

- Tak uczynię - powiedziała z powagą Joanna. - Dość nagrzeszyłam...

- Daj Boże, by wszyscy tylko tak grzeszyli - odparł szybko archidiakon. - Ale do rzeczy! Dziecię będzie dorastać w twojej bliskości, a bez niczyich podejrzeń. Wszystko już z przeoryszą, daleką krewną, zgodziłem. A teraz o miłościwym królu pomówmy...


***


Na wiosnę przeciw Polsce wystąpił Zakon Krzyżacki. Z Pragi przyszło Władysławowi natychmiast na Mazowsze ruszać, by Toruń, a potem Płock od oblężeń uwalniać. Z Warszawy słał Władysław posiłki na Litwę, gdzie książę Zygmunt Kiejstutowicz gonił już resztkami sił. Przez cały poprzedni rok Kiejstutowicz to krzyżackie zamki palił, to Świdrygiełłę i Korybutowicza szarpał, aż w końcu sam stał się ściganą zewsząd i tropioną po lasach zwierzyną. Na ratowaniu stryja zeszło królowi lato. W tym czasie Dersław z Borzynowa z pomocą pruskiej szlachty dopilnował, by królewska korona nie dotarła do Świdrygiełły.

Żmudź stała w ogniu, a zaraz znowu Podole, gdzie Luksemburczyk znów zdołał nakłonić Tatarów do najazdu. Ledwie młody król ten pożar ugasił, krzyżacy drugi raz Mazowsze najechali, a cesarz Zygmunt pociągnął na Wrocław. W Małopolsce Piotr Szafraniec już jako wojewoda krakowski powstrzymał wojska węgierskie na przełęczach Tylickiej i Dukielskiej. Ujmując nieco waleczności wojewodzie Piotrowi stwierdzić trzeba, że Madziarzy nazbyt się do szturmów nie kwapili, przodem posyłając Styryjczyków z okolic Wiednia.

Luksemburczyk prowadził tę wojnę dalej bez nadziei na zwycięstwo, samym już tylko starczym uporem. Z Władysławem paktować nie chciał, ani Władysław z nim. Mediatorzy papiescy odchodzili z niczym. Po niemieckich krajach zaś krążyły uporczywe pogłoski, że cesarz popadł w obłęd...

Siły cesarstwa i obojga królestw były jednak równe, tak samo przebiegłość i rozum obu monarchów. Władysław wszakże przeważał nad przeciwnikiem młodzieńczą energią. Cesarz tylko wydawał rozkazy, król Polski i Czech jeszcze pilnował ich wykonania, a najważniejsze rzeczy czynił osobiście. W efekcie wojska zbierały się szybciej i prędzej też docierały w wyznaczone miejsca.

Ale Zygmunt Luksemburczyk, mimo organizacyjnego niedołęstwa i kolejnych niepowodzeń nie ustępował. Zawziął się. Władysławowi Jagiellończykowi nie pozostało nic innego, jak przez cały rok 1434 i połowę następnego bez tchu przemierzać swe kraje i lenna od Pragi przez Wrocław, Poznań do Wilna lub Warszawy i z powrotem. Wciąż przychodziło mu omijać Kraków i Małopolskę.

Na początku trzeciego roku wojny pod Wrocławiem, dwa czworoboki zaciężnych szwajcarskich pikinierów w służbie cesarza zostały zdziesiątkowane ogniem polskich konnych strzelców, którzy używali lekkich rusznic, nie wymagających zaczepienia lufy o solidną podporę.

Fale jazdy podjeżdżały pod czworoboki na trzydzieści kroków, dawały ognia i zawracały nabić broń, czyniąc miejsce dla następnej fali. Królewscy konni łucznicy bez przerwy szyli ze skrzydeł. Szwajcarzy wytrzymali bohatersko ponad dwadzieścia salw, spróbowali kontrataku i zaczęli się cofać. Na tym dla Zygmunta Luksemburczyka skończyła się wojna o Śląsk i Czechy. Książęta elektorzy i przedstawiciele stanów niemieckich powiedzieli „dość”. Cesarz szalejąc z furii musiał odstąpić sojuszników pod groźbą przymusowej abdykacji.

Skutkiem tego latem 1435 roku nad rzeką Świętą na Litwie dopełnił się los Zakonu Krzyżackiego i Bolesława Świdrygiełły. Władysław skończył z półśrodkami i całą potęgą Obojga Królestw zmiażdżył nad Świętą połączone wojska krzyżacko - litewskie. W boju polegli książę Zygmunt Korybutowicz i mistrz inflancki Kersdorf. Ten ostatni zginął od królewskiego miecza, zarąbany osobiście przez Władysława. Wielki mistrz Paul Russdorf dostał się do niewoli i osadzono go w więzieniu w Kownie.

Uciekającego Bolesława Świdrygiełłę ogarnął pościg księcia Kiejstutowicza, który natychmiast kazał nabić kuzyna na pal i wkopać na środku traktu na Żmudź. Tym sposobem Kiejstutowicz przejął kołpak wielkoksiążęcy wraz z przydomkiem Falownik. Dogorywającego stryja polecił dobić, po czym u podnóża pala odnowił z Zygmuntem Kiejstutowiczem unię Polski i Litwy. Oficjalny akt sporządzono tydzień później w Wilnie. Potem można już było wracać do Krakowa.

Niebo czerwieniało od zachodzącego słońca, na mazowiecki gościniec kładły się coraz dłuższe cienie, ale król nie zarządzał postoju. Jechał powoli, wypatrując leniwie pierwszych gwiazd. Ostatnie lata przyzwyczaiły Władysława do podróżowania o każdej porze. Jeśli droga była dobra, nie należało tracić nocy, lecz zyskać kolejne godziny, by ubiec przeciwników. Teraz, choć wrogów nie stało, nawyk pozostał.

Straż przednia okrzyczała kogoś. Odpowiedzi Władysław nie usłyszał, ale wiedział, że zaraz się wszystkiego dowie. Istotnie, od czoła szybko przygalopował rycerz.

- Jego wielebność archidiakon krakowski do waszej miłości! - oznajmił zbrojny.

- Przepuśćcie, będę z nim mówić.

Rycerz skłonił się i zawrócił. Po chwili na gościńcu pojawiła się zwalista postać Dersława z Borzynowa. Ciężki, bojowy rumak doskonale pasował do jeźdźca. Archidiakon podjechał ku królowi, zatoczył koniem i zrównał się strzemię w strzemię z Władysławem. Obaj odczekali chwilę, aż eskorta oddali się na tyle, by mogli mówić swobodnie.

- Jak z nimi?! Zdrowe? - zapytał gorączkowo król.

- Pierwej - rzekł Dersław surowo - biorąc całą powagę Kościoła świętego, udzielę wam napomnienia!

- Za co?! - zdumiał się Władysław.

- Nie ważcie się więcej śmierci szukać!

- Mówicie o szarży nad Świętą? - Tak.

- Chcieliśmy przykładem naszym zapał rycerstwa podnieść - rzekł oschle król.

- Takie rzeczy możecie nadwornym historykom opowiadać! Zwłaszcza młodemu Długoszowi. Ja za dobrze was znam. Kiedyście samotnie na orszak mistrza Kersdorfa uderzyli, bitwa była już rozstrzygnięta i nikt nie potrzebował królewskiego przykładu. Wiedzieliście już, że Korona od wrogów bezpieczna i dlatego daliście się ponieść szaleństwu - mówił twardo archidiakon. - Bogu dzięki, że Kersdorf dał wam pole i do pojedynku stanął, bo inaczej jego eskorta na wióry by was rozsiekła. Odprawiłem już mszę za jego rycerską duszę i póki życia, co roku, w każdą rocznicę odprawiać będę ofiarę w jego intencji. A wam stanowczo podobnych wybryków zakazuję! - Uderzył się dłonią w udo. - I za nic mi wasz majestat, jeśli takie rzeczy czynić będziecie!

- Prawda to, jakbyście mi w duszę zajrzeli... - westchnął Władysław pochylając głowę. - Tak było... Kiedy pomyślałem, że dziedziny moje już od wrogów bezpieczne, a mnie już nigdy z nią... bez niej... - Zamilkł na chwilę. - Postanowiłem sąd boży nad sobą uczynić...

- Skoro tak, to wyrok z pokorą przyjmijcie. Będziecie żyć bez niej!

- Będę. Już to w sobie przemogłem. Ale mówcie wreszcie, jakże one?

- Jagódka biegać i mówić zaczęła.

Surowe, smutne oblicze Władysława rozjaśnił uśmiech. - A Joanna?

- Nie masz już Joanny z rodu d’Arc. Śluby złożyła.

- Jakie teraz jej miano?

- Powiem, jeśli słowo rycerskie dacie, że jej szukać nie będziecie.

- A miała mnie strzec...

- Modlitwą swoją teraz będzie was strzegła!

- Dobre i to...

- Nie wydziwiajcie, bo wszak wiecie dobrze, że gdyby ona z dziecięciem na dworze się pojawiła, zaraz jakieś nieszczęście by z tego wynikło. Dla was przede wszystkim.

- Jak przed tym królowa pani kazała jej bronić was Joanna wciąż wolę waszej matki wypełnia i zawsze wypełniać będzie. Wątpicie w to?

- Prędzej w duszą własną zwątpię! Powiedzcie wreszcie, jakie imię przybrała, daję rycerskie słowo, że nie będę jej niepokoić!

- Mniszka Ernestyna od świętej Elżbiety. Król skinął głową.

- Dłużnikiem waszym jestem do końca życia - powiedział z powagą.

- Oj, to ja was, panie królu, niezwłocznie od wierzytelności uwalniam - roześmiał się Dersław. - Królewscy dłużnicy z zasady źle kończą, że choćby templariuszy wspomnę...

- Każdą rzecz w żart obrócić potraficie - stwierdził Władysław rozchmurzając się nieco. - Ale zobaczymy, jak sobie z tym poradzicie; zamyślam biskupem krakowskim was uczynić - co wy na to?

- Oleśnicki jeszcze żyje i dobrym zdrowiem się cieszy - odparł spokojnie archidiakon.

- Wiem, na soborze się udziela jako jeden z najpierwszych prałatów. - Król zacisnął zęby. - W Bazylei wszędzie go pełno! Tam nowy dom sobie znalazł! Zamierzyłem już wcześniej omówić z prymasem złożenie Oleśnickiego z tronu biskupiego, ale czasu dotąd nie było. Teraz już jest...

- Nie czyńcie tego, panie królu. - Czemuż to?

- Książęta elektorzy nie bez namowy i starań Oleśnickiego cesarza pohamowali.

- Pomógł mi, choć go o to nie prosiłem? - zdumiał się Władysław.

- Pomógł Królestwu Polskiemu.

- Tak... To do niego podobne...

- Oleśnicki na bazylejskim soborze dobrze sobie radzi, ale pisze mi też, że nijak mu żyć na obczyźnie. Mrok ma w duszy. Chciałby do Polski wracać, choćby i w relikwiarzu.

Król milczał długą chwile.

- Mam mu wybaczyć?

- Zbąszyńskim zdrajcom wybaczyliście, z pożytkiem dla Korony. Oleśnicki zaś świadomie francuskich dokumentów się nie pozbył...

- Wolałbym trzy takie rebelie mieć, byleby pergaminy do Krakowa dojechały!

- Próbowaliśmy szczerze, nie wyszło, wola boża. Zgódźcie się z nią.

- Już się z boskim wyrokiem pogodziłem - mruknął król. - Nad Świętą... Ale z Oleśnickim? Chętnie bym mu pusty relikwiarz do Bazylei posłał...

- Biskup krakowski pisze też, że cesarz coraz bardziej słabuje. - Dersław zmilczał ostatnie słowa króla. - Za rok, dwa trzeba będzie sukcesora do węgierskiej korony szukać. Oleśnicki zaczął już pierwsze rozmowy...

- Wy daliście mi koronę czeską, on chce dać węgierską? - nachmurzył się Władysław. - Tak chce winę odkupić?

- Raczej Królestwu naszemu potęgi przydać. Znacie go wszak...

Znów zapadło długie milczenie. Mrok gęstniał. Przednia straż zapaliła pochodnie. Władysław III patrzył w gwiazdy i myślał. Dersław czekał nie przerywając ciszy.

- Królewski los gniew na bok dla racji stanu odkładać i użytecznych ludzi znosić, choćby niemili nam byli - przemówił wreszcie. - Pisz mu, że może wracać, kiedy uzna za stosowne.

- Prawdziwie monarsza decyzja, miłościwy panie. - Archidiakon pochylił głowę.

- Nie mogła być inna. Tak mnie królewskiego rzemiosła matka uczyła. Nie będę wyrodnym synem!

- Pani Jadwiga, oddając rękę ojcu waszemu, wyrzekła się swej pierwszej młodzieńczej miłości dla chwały Kościoła i Korony.

- Wiem to, książę Wilhelm Habsburg jak syna mnie traktował, żadnej innej niewiasty nigdy nie poślubił, na Wielkanoc zabawki mi posyłał... Do czegóż to zmierzacie, archidiakonie krakowski?

- Niebawem trzy korony, niby papieska tiara, na waszych skroniach spoczną. Czas o legalnej sukcesji pomyśleć. No, chyba że w ślady Kazimierza Wielkiego pod każdym względem iść zamierzacie...

- Nie okażę się wyrodnym synem królowej Jadwigi!

- Rzekłem już i nie ma dla serca odwrotu! Mówcie, co zamyślacie.

- Mam dla was na oku wenecką księżniczkę...

- Toż cesarza na samą wieść apopleksja trafi!

- To tylko najmniejsza z jej zalet - oznajmił Dersław. - Panna jest urodziwa i z płodnego rodu, a nadto temperament ma iście południowy.

- Południowe owoce łatwo zgniliznę łapią...

- Tego już dopilnują medycy z krakowskiej akademii, których w poselstwie ze sobą zabiorę. Jak nie będzie dziewica, weźmiemy młodszą siostrę. Tak w tej wojnie zaleźliście Luksemburczykowi za skórę, że wenecki doża Foscari aż piszczy do sojuszu z Polską i Czechami... Możemy przebierać w pannach jak w weneckim szkle, miłościwy panie! Władysław oparł się ciężko o łęk siodła.

- Dobrze, Dersławie, jedźcie po italską księżniczkę - zdecydował - A ja, już teraz, na wesele, na flaki was zapraszam.

- O nie, miłościwy królu - spoważniał niespodziewanie archidiakon. - Ślub uczyniłem, że nie siądę do flaków z nikim wcześniej jak znów z panią Jadwigą przy niebiańskim stole. Niech będzie choćby i sto potraw, ale nie ta jedna.

- Dobrze - uśmiechnął się Władysław. - Będzie sto potraw i więcej nawet. Z chanem tatarskim ostatnio pokój zawarłem, a ma on, jak słyszałem, kucharza z samych Chin. Poproszę, by chan mi go na wesele pożyczył, jeśli wojny ze mną nie chce...

- Taki powód - Dersław z Borzynowa pogładził się po brzuchu. - Przynajmniej korzyść jakaś jest!

- Jakie imię przyszłej pani Trzech Królestw?

- Bianka, miłościwy panie. Zapomnicie przy niej o bólu zmysłów!

- Zanim jednak do Italii wyruszycie... - Władysław Jagiellończyk zapatrzył się w gwiazdy. Właśnie jedna z nich spadła, ciągnąc za sobą długą jasną smugę. I zgasła za horyzontem. - Powiedz... - Król wciąż spoglądał w miejsce, w którym znikła spadająca gwiazda. - Powiedz mniszce Ernestynie, że pozostanie królową mego serca.


KONIEC Warszawa, październik - grudzień 1999 r.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Andrzej Pilipiuk, Lewandowski Konrad Rosyjska Ruletka
Lewandowski Konrad T Wisielica
Lewandowski Konrad T i Pilipiuk Andrzej Rosyjska ruletka doc
Lewandowski Konrad T El ninio 2035
Pilipiuk Andrzej, Lewandowski Konrad T Rosyjska Ruletka
Pilipiuk Andrzej & Lewandowski Konrad Rosyjska ruletka
Lewandowski Konrad T Noteka 2015
Lewandowski Konrad T Pacykarz
Andrzej Pilipiuk, Lewandowski Konrad Rosyjska Ruletka
Joanna D ARC
Lewandowski Konrad El Ninio 2035
Lewandowski Konrad Półmisek
Joanna d Arc
Lewandowski Konrad T Saga o Kotołaku Tom 2 Wyprawa Kotołaka
Terenia, joanna1, MISJA JOANNY D'ARC
św Joanna D`arc (ok 1411 1431)
Konrad Lewandowski El Ninio 2035

więcej podobnych podstron