Ich zachowanie nie mieściło się w czarno-białym schemacie, zgodnie z którym po jednej stronie był okupant, a po drugiej naród, jednomyślnie odmawiający jakiejkolwiek współpracy z wrogiem. Ale czy było kolaboracją? Wątpliwości nie mieli komuniści. Ronikiera skazali zaocznie na karę śmierci, Radziwiłła wywieźli do Moskwy, Potocki znalazł się poza ich zasięgiem. Z czasem jednak nawet oni stracili pewność i - zamiast szykanować - wymazali te osobistości z kart historii. Podobnie postąpiły najbardziej wpływowe środowiska polskiej emigracji niepodległościowej na Zachodzie. W efekcie Radziwiłł i Ronikier, którzy kierowali największą organizacją charytatywną w okupowanym kraju i uratowali życie tysięcy ludzi, stali się postaciami niemal zupełnie nieznanymi.
OD GÖRINGA DO BERII
„Byłem wtenczas może najbardziej niepopularną osobistością w Polsce” - wspominał książę Radziwiłł w jednym z zaledwie trzech wywiadów, których zgodził się udzielić po II wojnie światowej. Jego rozmówcą był mieszkający w Madrycie pisarz i dziennikarz Józef Łobodowski. Księciu nie chodziło jednak o czasy PRL-u, lecz o pierwsze miesiące istnienia II Rzeczypospolitej. Przyczyną owej niepopularności była jego koncepcja walki o niepodległość w oparciu o Niemcy.
W styczniu 1918 r. Janusz Radziwiłł dotarł do Berlina i podjął negocjacje z tamtejszymi politykami. Niemal natychmiast pojawiły się pogłoski, że w razie odbudowy Polski jako monarchii, zostanie obwołany królem. U ich podłoża leżały koligacje potężnego klanu Radziwiłłów z niemal wszystkimi rodami panującymi Europy, także z niemieckim cesarzem Wilhelmem II. Trudno orzec, czy książę faktycznie zabiegał o tron dla siebie, pewne jest jedynie to, że megalomańskie projekty skończyły się skromnym projekcikiem odbudowy okrojonego i w pełni uzależnionego od Niemiec państewka. Stworzeniem jego zalążków miała się zająć Rada Regencyjna, w której Radziwiłł otrzymał tekę dyrektora Departamentu Stanu, czyli tymczasowego szefa dyplomacji.
Gdy Polacy wybili się na niepodległość własnymi siłami, politycy stawiający na dobrą wolę zachodniego zaborcy znaleźli się na marginesie życia publicznego. Jednak czas, a przede wszystkim olbrzymi radziwiłłowski majątek zmniejszały znaczenie dawnych podziałów. Książę Janusz stał się nieformalnym przywódcą polskich konserwatystów i ziemiaństwa, podejmował w swych posiadłościach marszałka Piłsudskiego, od roku 1928 był posłem na Sejm, od 1935 - senatorem.
Jego rozległe kontakty wykorzystywano również w rozgrywkach dyplomatycznych. W roku 1935, wspólnie z ambasadorem RP w Berlinie Józefem Lipskim wziął udział w polowaniu zorganizowanym przez Hermanna Göringa w jego posiadłości w Puszczy Rominckiej. Zawsze łasy na wszelkie splendory dowódca Luftwaffe dowartościowywał się w towarzystwie arystokraty z rodowodem sięgającym średniowiecza. Zawarta wówczas znajomość okazała się brzemienna w skutkach.
„Byłem przygnębiony widokiem powszechnej ucieczki i nie chciałem brać w niej udziału” - wyjaśniał Radziwiłł powody, dla których po wkroczeniu Armii Czerwonej na wschodnie ziemie Rzeczypospolitej nie wyjechał z kraju. Mógł to zrobić bez trudu, wystarczyło, by przyłączył się do prezydenta Mościckiego i premiera Sławoja-Składkowskiego, którzy po opuszczeniu Warszawy zatrzymali się w jego posiadłości w Ołyce (pod Łuckiem, na dzisiejszej Ukrainie). Ale dumny, wyniosły książę unikał odruchów stadnych - skoro wszyscy uciekali, on poszedł swoją drogą i pozostał w domu. Oficerowie sowieccy, którzy zjawili się w Ołyce 17 września, potraktowali go przyzwoicie, jednak trzy dni po nich przybyli NKWD-ziści - bez jakichkolwiek wyjaśnień aresztowali księcia wraz z synem Edmundem i przez Kijów powieźli do Moskwy. Edmunda osadzili w obozie w Kozielsku.
W więzieniu na Łubiance Janusza Radziwiłła przesłuchiwał osobiście szef sowieckiej bezpieki Ławrentij Beria. Podobno odnosił się do księcia z szacunkiem i namawiał do współpracy, ale szczegóły tych wydarzeń pozostają nieznane. Trzy miesiące później, co było ewenementem, Radziwiłłowi zwrócono wolność. Według wersji oficjalnej stało się to dzięki wstawiennictwu włoskiej rodziny królewskiej, ale bardziej prawdopodobna wydaje się hipoteza o interwencji Niemców. Wpływy Włochów na Kremlu były znikome, natomiast w stosunkach między III Rzeszą i ZSRR panowała jeszcze wówczas pełna sielanka. Z obozu w Kozielsku zwolniono również Edmunda Radziwiłła; co więcej, obu pozwolono przekroczyć granicę. Przeszli pieszo przez most w Brześciu nad Bugiem i dotarli do Warszawy. Bez niemiecko-rosyjskich uzgodnień na wysokim szczeblu byłoby to niemożliwe.
Natychmiast po przybyciu do Warszawy Radziwiłł zaczął organizować pomoc dla ofiar wojny. Zadanie nie było łatwe, gdyż Niemcy nie godzili się nawet na to, by przesyłane z zagranicy dary były dystrybuowane przez Polski Czerwony Krzyż. W Krakowie podobną działalność prowadził arcybiskup Adam Sapieha, który po pozostaniu w Rzymie prymasa Hlonda stał się rzeczywistym przywódcą Kościoła w okupowanym kraju.
„Ludność potrzebuje podniety do pracy, pociechy i ukojenia w cierpieniu, wreszcie obrony przed rozpaczą” - pisał w dramatycznym liście pasterskim do księży metropolita krakowski. Radziwiłł, jako doświadczony polityk, wiedział jednak, że spontaniczne działania nie wystarczą i niezbędne jest powołanie sprawnej instytucji, zdolnej do objęcia opieką setek tysięcy ludzi, którzy na skutek działań wojennych stracili dach nad głową i środki do życia.
Znów wykorzystał więc swoje kontakty z Niemcami i uzyskał zgodę na powołanie Rady Głównej Opiekuńczej (RGO). W negocjacjach wspierał go hrabia Adam Ronikier, obaj zaś na bieżąco kontaktowali się z abp. Sapiehą. Już w lutym 1940 r. do Generalnej Guberni dotarł pierwszy transport leków, żywności i odzieży ze Stanów Zjednoczonych.
„Przede wszystkim umiar. Umiar w dążeniach, umiar w decyzjach, umiar w przeprowadzaniu tych decyzji” - tą konserwatywną dewizą Janusz Radziwiłł kierował się w II RP i według niej zdecydował się działać również w czasie okupacji. Radykałowie oskarżali go o oportunizm, ale nawet w najtrudniejszych sytuacjach powściągliwość bywa bardziej skuteczna niż bezkompromisowość. Tylko dzięki niej książę mógł wykonać wyjątkowo spektakularną misję.
W więzieniach gestapo i UB Od 6 listopada 1939 r. w niemieckich obozach przebywało ponad 150 pracowników naukowych Uniwersytetu Jagiellońskiego, których podstępnie uwięziono w ramach tzw. Sonderaktion Krakau. Ten niespotykany wcześniej akt terroru wywołał oburzenie nawet u sojuszników Hitlera, ale wszelkie protesty okazywały się daremne.
10 stycznia 1940 r., po konsultacjach z działającymi w podziemiu politykami i arcybiskupem Sapiehą, Janusz Radziwiłł wyjechał do Berlina. Tam został przyjęty przez Göringa. Dla znających mechanizmy rządzące nazistowską biurokracją był to wręcz niewiarygodny wyczyn, gdyż nawet wysokiej rangi niemieccy dygnitarze wyczekiwali tygodniami na audiencję u drugiej osoby III Rzeszy.
Sam Radziwiłł ujawnił jedynie, że przedstawił memoriał dotyczący represji w okupowanej Polsce, w tym sprawę aresztowania profesorów UJ. Göring miał mu obiecać pomoc. I faktycznie, już w lutym 101 naukowców wróciło do Krakowa. W ciągu następnych pięciu miesięcy zwolniono wszystkich, którzy przeżyli pobyt w obozie (zmarło 15).
Za ten sukces księciu wystawiono jednak rachunek. Niemcy, którzy po żmudnych negocjacjach zaakceptowali statut Rady Głównej Opiekuńczej, nie zgodzili się, by Radziwiłł pozostał jej prezesem. Prawdopodobnie była to intryga zarządzającego Generalną Gubernią Hansa Franka lub innych dygnitarzy, którzy obawiali się po prostu zbyt wpływowego Polaka potrafiącego ponad ich głowami kontaktować się z Berlinem.
W proteście przeciwko decyzji nazistów do dymisji podał się cały zarząd Rady. Przyszłość jedynej legalnej organizacji w okupowanej Polsce stanęła pod znakiem zapytania. Sytuację uratował abp Sapieha. „Przede wszystkim i zawsze sprawy personalne zejść muszą na plan dalszy, jeżeli nie ostatni, gdy w grę wchodzi dobro narodu i konieczność niesienia pomocy nieszczęśliwym” - pisał w osobistym liście do hrabiego Adama Ronikiera. Starał się go przekonać, by jako członek zarządu Rady nie unosił się honorem, lecz objął funkcję, której odmówiono księciu Radziwiłłowi. Hrabia posłuchał i w lipcu ukonstytuowały się nowe władze RGO.
Książę Janusz nadal prowadził działalność charytatywną, wielokrotnie interweniował u Niemców w sprawach więźniów i osób wywiezionych na roboty przymusowe. Wierny zasadzie umiaru nie włączał się jednak w żadne akcje konspiracyjne o charakterze politycznym ani militarnym. Wybierał mniejsze zło i - zamiast walczyć z okupantem - starał się w miarę możliwości łagodzić los rodaków. W czasie powstania warszawskiego, do którego miał stosunek niechętny, został wyłowiony przez gestapo z tłumu uchodźców i przewieziony do Berlina. Osadzono go w więzieniu Moabit; w celach obok siedzieli oficerowie oskarżeni o udział w spisku Clausa von Stauffenberga i zamachu na Hitlera. Wódz III Rzeszy żądał już wówczas wyroków śmierci za najmniejszy przejaw nieposłuszeństwa, więc los Radziwiłła wydawał się przesądzony. A jednak po pięciu tygodniach odzyskał wolność i mógł wrócić do swej posiadłości w Nieborowie. Decyzja o zwolnieniu tak prominentnego więźnia musiała zapaść na bardzo wysokim szczeblu. Ale kto i w jakich okolicznościach ją podjął?
Po wkroczeniu Armii Czerwonej historia się powtórzyła. Znów jak w 1939 r. dumny książę odmówił wyjazdu na Zachód, znów został aresztowany przez NKWD i wywieziony do Rosji. Tym razem przebywał tam dłużej - w obozie w Krasnogorsku przetrzymywano go ponad dwa lata. Gdy wrócił do kraju, natychmiast zajęli się nim ubecy, jednak już w trzy tygodnie po osadzeniu w więzieniu na warszawskiej Pradze wyszedł na wolność. Od tego momentu nie udzielał się publicznie i nie był więcej represjonowany. Komuniści znacjonalizowali jego majątek, przydzielając w zamian dwupokojowe mieszkanie. W zniszczonym podczas wojny i przejętym przez państwo warszawskim pałacu księcia (tzw. pałac Przebendowskich) urządzili muzeum… Lenina. Janusz Radziwiłł zmarł w Warszawie w roku 1967 - w jego pałacu mieści się obecnie Muzeum Niepodległości.
Hrabia Adam Ronikier, który zamiast Janusza Radziwiłła musiał objąć prezesurę RGO, miał podobną do niego biografię polityczną. W ostatnim okresie I wojny światowej również orientował się na Niemcy i współpracował z Radą Regencyjną, w której sprawdził się przede wszystkim jako organizator akcji charytatywnych.
Po klęsce wrześniowej sformułował ideę, którą realizował z żelazną konsekwencją: „Najważniejszym naszym obowiązkiem winno być bronienie substancji narodu, Opatrzności pozostawiając opiekę nad państwem”. W przekładzie na język konkretów oznaczało to przeciwstawianie się wszelkimi dostępnymi środkami niemieckim planom biologicznego wyniszczenia narodu polskiego. Jako doskonały znawca kultury i języka niemieckiego nie do końca zresztą w realność takich planów wierzył. Uważał, że są tworem najbardziej sfanatyzowanych nazistów, których powstrzymają co światlejsi politycy i oficerowie. Starał się więc do nich docierać i przekonywać, że brutalny terror jest błędem. Rozmawiał nawet z gestapowcami i esesmanami. Tłumaczył im, że postawieni przed alternatywą: sowiecki komunizm czy niemiecki faszyzm, Polacy z dwojga złego wybiorą Niemców.
Był bardzo sprawnym organizatorem - kierowana przez niego Rada rozrosła się do ponad półtora tysiąca placówek na terenie całej GG, pracowało w nich około 10 tysięcy wolontariuszy. Historycy szacują, że z pomocy RGO korzystało od 1 do 2 milionów osób.
To rodziło podejrzenia, że jego współpraca z władzami okupacyjnymi ma drugie dno. Nieustannie pojawiały się pogłoski o politycznych ambicjach Ronikiera czy wręcz chęci stanięcia na czele kolaboranckiego rządu. W swych „Pamiętnikach” stanowczo temu zaprzecza. Pisze, że ciężko zrobić cokolwiek dobrego dla kraju, „gdzie się w każdym upatruje zdrajcę i gdzie każdy, nawet dorożkarz na koźle, uważa się za upoważnionego do wydawania sądów o tym, czego wcale nie zna lub po prostu nie ma prawa osądzać”.
Pobrzękuje w tym zdaniu poczucie hrabiowskiej wyższości, jednak nie tylko „dorożkarz na koźle”, lecz również Delegatura Rządu na Kraj i dowództwo AK patrzyły na działalność Ronikiera z dystansem. Granicę między dozwoloną współpracą w imię wyższego dobra a kolaboracją trudno bowiem wytyczyć, bardzo łatwo zaś przekroczyć. Jesienią roku 1943 Ronikier był tego bardzo bliski. Powstrzymał go jedyny autorytet, z którym się naprawdę liczył - abp Adam Sapieha.
Po klęskach na froncie wschodnim i odkryciu grobów katyńskich Niemcy zaczęli wobec tych Polaków, którym względnie ufali, prowadzić dwuznaczną politykę. Jej kulminacją było zaproszenie prezesa RGO na dożynki organizowane przez gubernatora Franka na Wawelu. Ronikier miał nie tylko asystować podczas propagandowego spektaklu, ale i wygłosić okolicznościowe przemówienie. Hrabia się wahał. I jak zwykle przed podjęciem trudnych decyzji udał się na konsultacje do arcybiskupa. Tym razem sprawa była wyjątkowo poważna. Przyjęcie zaproszenia oznaczało, że prezes RGO podejmuje oficjalną współpracę z okupantem, odmowa groziła zemstą. Po rozmowie z Sapiehą Ronikier wybrał drugi wariant. Na reakcję Niemców nie czekał długo - najpierw odebrali mu służbowy samochód, następnie zmusili do ustąpienia z funkcji prezesa RGO, w końcu aresztowali. W gestapowskim więzieniu przebywał niemal trzy miesiące, do 31 marca 1944 r.
Mimo tych doświadczeń nie zmienił poglądów, nadal uważał, że mniejszym złem jest współpraca z Niemcami niż z bolszewicką Rosją. To wtedy sformułował słynną maksymę, że Niemcy zagrażają jedynie fizycznej egzystencji Polaków, natomiast Sowieci zniszczą także ich duszę.
Wychodząc z tego założenia, podsuwał Niemcom wciąż nowe pomysły na zmianę polityki - od powołania polskiej milicji, która zapewni porządek na terenach objętych działaniami partyzantów i zwyczajnych bandytów, po oddanie Polakom władzy w Warszawie. Narażał się tym coraz bardziej przywódcom Polski Podziemnej, ostrzegającym go, że nie tylko uzurpuje sobie prawa należne jedynie rządowi, ale osłabia morale i ducha walki narodu. Kontrowersje przerodziły się w otwarty konflikt z powodu stosunku do powstania warszawskiego. Ronikier, zgodnie z zasadą obrony za wszelką cenę „substancji narodu”, był mu zdecydowanie przeciwny. Niemcy utwierdzali go w tych przekonaniach, strasząc, że mają jeszcze dość sił, by je stłumić. W to nie wątpił, ale Armia Czerwona zbliżała się już do Bugu, więc pytał, czy tych sił starczy także na jej powstrzymanie. I przedstawiał coraz bardziej absurdalne projekty pozyskania Polaków, aż po wyrażenie zgody na wylądowanie w Warszawie dwóch polskich dywizji z Zachodu i powrót z Londynu rządu RP.
ZDRAJCA CZY CICHY BOHATER?
Na wieść o wybuchu powstania przebywający w Krakowie hrabia zanotował w dzienniku: „Dnia 1 sierpnia o godz. 5-ej po południu, czyli najmniej po temu właściwej, wybuchło ono w Warszawie, ku przerażeniu ludzi mających cośkolwiek rozumu w głowie, ku radości zaś bolszewików i tych Niemców, którzy szukali w nim dowodu na to, że mieli rację Polaków tak traktować, jak ich w ciągu całego panowania traktowali”.
Nawet wtedy nie zrezygnował jednak z nadziei na porozumienie z okupantem. Znów udał się do metropolity Sapiehy prosząc, by wystosował do obu stron apel o przerwanie walk. Arcybiskup odmówił. Ronikier wytłumaczył to sobie obawą duchownego przed mieszaniem się do polityki i zaczął działać na własną rękę. Skontaktował się z dowódcami SS, którzy poinformowali go, że z rozkazu Hitlera miasto zostanie zrównane z ziemią. Przerażony - raz jeszcze próbował przekonać do interwencji arcybiskupa, a po ponownej odmowie zasypał Niemców apelami i prośbami o uchronienie przynajmniej ludności cywilnej. Adresatem tej korespondencji był m.in. dowódca wojsk tłumiących powstanie: gen. Erich von dem Bach-Zelewski. 9 września Niemcy wycofali z Warszawy zbrodnicze formacje RONA, zajmujące się głównie masakrowaniem cywilów. Czy był to efekt zabiegów hrabiego czy presji aliantów - trudno orzec.
Po upadku powstania zajął się organizowaniem w Krakowie pomocy dla uchodźców z Warszawy. 18 stycznia 1945 r., dzień przed wkroczeniem Armii Czerwonej, Adam Ronikier wraz z ostatnimi oddziałami niemieckimi uciekł z Krakowa. Przedostał się do Londynu, gdzie jednak nikt nie chciał z nim rozmawiać. Zmarł w osamotnieniu w USA.
Radziwiłłowi i Ronikierowi można zarzucać dokonanie błędnych wyborów, ale nie można im odmawiać patriotyzmu, gdyż nie działali dla osobistych korzyści. Trudniej ocenić postawę najbogatszego obywatela II RP Alfreda Potockiego . Olbrzymi majątek przekazał mu w spadku daleki krewny Mikołaj Potocki, wnuk niesławnej pamięci Szczęsnego Potockiego, współtwórcy targowicy. Ordynat łańcucki miał go wykorzystać do zmazania win przodka i przysłużenia się ojczyźnie. Niestety, nagłe wzbogacenie uderzyło mu do głowy.
Balował w pałacach Wiednia, Paryża i Londynu, przyjmowali go na audiencjach papieże, monarchowie i prezydenci. W swym zamku w Łańcucie podejmował bardziej i mniej znamienitych gości, od głów koronowanych po ministra spraw zagranicznych III Rzeszy Joachima von Ribbentropa.
Nawiązane wówczas kontakty okazały się użyteczne w czasie wojny. W łańcuckim pałacu zainstalował się co prawda sztab Wehrmachtu, ale Potockiemu nie skonfiskowano majątku, nie wyrządzono żadnej krzywdy. Dla równowagi i poprawy wizerunku w oczach rodaków Potocki finansował darmową kuchnię dla kilkuset nędzarzy, udzielał dyskretnej pomocy działaczom podziemia, kilku dzięki swym koneksjom wyciągnął z więzienia. Bezpośrednio w konspirację jednak się nie angażował. Przez całą okupację lawirował między Polakami i Niemcami.
Znajomości z niemiecką generalicją wykorzystał wiosną 1944 r., gdy stało się oczywiste, że na ziemie polskie wkroczą Rosjanie. Dokonał wówczas rzeczy trudnej do wyobrażenia i długo przemilczanej, gdyż nie pasowała do wizerunku nieskazitelnych uciemiężonych Polaków, stających naprzeciw bezlitosnych bezdusznych Niemców. Historyk Jerzy Łojek, biograf rodu Potockich, ujął to krótko: „Władze niemieckie dostarczyły ordynatowi na Łańcucie odpowiedni pociąg i oddział żołnierzy Wehrmachtu, który miał konwojować ten transport”. „Tym transportem” były wszelkie możliwe do wywiezienia dobra - obrazy, meble, kolekcja porcelany z serwisem podarowanym Janowi III Sobieskiemu przez cesarza Chin, złote naczynia z serwisem do kawy należącym niegdyś do Kara Mustafy, bezcenne księgi i manuskrypty, zbiór monet… W wydanych po wojnie wspomnieniach Potocki tłumaczył, że chciał uratować bezcenne zbiory od rozgrabienia przez bolszewików. Brzmiałoby to przekonująco, gdyby je faktycznie zachował dla potomnych, ale w rzeczywistości wyprzedawał na aukcjach, często za bezcen.