ROZETA PRZYBŁĘDY
Kiedy wynosi się pod niebo profesjonalizm w sztuce, to ginie gdzieś niepostrzeżenie artyzm i dlatego chyba jest coraz mniej prawdziwie pięknych dzieł. Nie ma bowiem arcydzieła bez iskry Bożej, a tej - nie ma bez pokory.
*
Tę katedrę budowano już od prawie dwustu lat i teraz była szansa na ukończenie jej, bo pojawili się jacyś bogaci fundatorzy. Pojawili się więc też mistrzowie różnych profesji, starannie dobierani i sprawdzani. Jako ostatnie robiono witraże, a zaprojektowanie i wykonanie rozety nad organami powierzono sławnemu specjaliście, który z kolei dobrał sobie kilkudziesięciu bez mała równych sobie. Finis koronat opus (koniec wieńczy dzieło) - powtarzano, bo rozeta miała być jakby pieczęcią na całej budowli. Mistrz żądał teraz najlepszych szkieł, które trzeba było sprowadzić nawet zza morza. Dyskutowano w zawiłym języku o niuansach barw, krystaliczności, współgrania ze światłem. Biskup i fundatorzy słuchali mistrzów prawie nabożnie i nie szczędzili pieniędzy. Na mającej się ku końcowi budowie pojawił też się jakiś garbus, przybłęda, który najął się do sprzątania i czasem pilnie przypatrywał się witrażystom, a potem znikał w budzie, gdzie stały niepotrzebne już narzędzia i resztki materiałów, które on zbierał z placu. Kilka razy chciał się wtrącić do uczonych dysput na temat witraży, ale przepędzano go. Znikał więc i tylko czasem zastawano go, jak klęczał przed którymś z witraży z oczami na poły zachwyconymi, na poły nieobecnymi. Całe miasto oczekiwało na ukończenie rozety, by wreszcie mogło nastąpić poświęcenie katedry i huczne świętowanie. A mistrzowie wciąż przebierali w najbardziej wyszukanych szkłach, spoinach i słowach na poły magicznych. Przepędzany stamtąd przybłęda chował się w swojej budzie i śpiewał. W końcu zaczęto montować rozetę. Wszyscy oczekiwali wręcz cudu, choć wyłaniające się części rozety nie były piękniejsze od innych witraży. Kończono już ją, rozbierano rusztowania, bo nazajutrz miało nastąpić odsłonięcie. Jednak w nocy zerwał się taki wicher, że wypchnął jedną z części rozety, która runęła na dół roztrzaskując się w drobny mak. Wściekli mistrzowie zapowiedzieli prace, które miały trwać jeszcze miesiąc, ale król był już w drodze. Co więc miano zrobić? W ponurej ciszy, jak zgrzyt czy wyzwanie zabrzmiał śpiew z budy. Posłano tam kogoś, by uciszył garbusa. Sługa wrócił i zaczął szeptać coś gorączkowo biskupowi, który szybko ruszył do budy. Ujrzał tam rozłożoną, ale kompletnie ukończoną rozetę, którą czyścił ów przybłęda, wciąż coś nucąc. Biskup zbliżył się i zapytał go o coś cicho, a ten skinął głową rozpromieniony. Wtedy biskup powiedział, by brakującą część rozety wstawić z tej, którą wykonał tu ten człowiek. Mistrzowie zaprotestowali, ale biskup był stanowczy. Montowano cały dzień i noc. Rano wstał bardzo pogodny dzień i kiedy słońce zaświeciło w witrażach i w owej rozecie, ta nowa jej część zagrała taką harmonią barw, że wszyscy patrzący z mistrzami na czele oniemieli. - „Skąd wziąłeś takie szkła? - zapytał biskup - Nigdzie jeszcze takich barw i krystaliczności nie widziano.” Przybłęda uśmiechnął się, zatoczył ręką wskazując na plac i rzekł: „Ano, zbierałem wszystkie wyrzucone na plac kawałki, bawiłem się nimi z dzieciakami, a potem układałem, ot i wszystko.” Biskup polecił wymienić już całą rozetę. - Finis koronat opus! - ogłosił. Ale próżno potem szukano przybłędy, by przedstawić go królowi. Ponoć widziano go, beztrosko śpiewającego i idącego w nieznane.
*
„Kamień, który odrzucili budujący, stał się kamieniem węgielnym” - powiedział sprawca iskry Bożej w artystach. A tak przy okazji, to kto teraz śpiewa przy pracy?