HARRY POTTER I WĘŻOUSTE KAPŁANKI
Była noc.
Harry Potter przebudził się, drżąc na całym ciele. Drżało nawet całe jego łóżko, różdżka na nocnym stoliku oraz klatka z rozwścieczoną i bliską dymisji Hedwigą.
To mogło oznaczać tylko jedno.
Lord Voldemort dokonał czegoś wyjątkowo, ale to wyjątkowo okropnego i Harry ujrzał ten czyn w sennej wizji.
Młody czarodziej zamrugał z lekkim zakłopotaniem. Miał w pamięci niejasne wizje wierzby bijącej, uskuteczniającej niezrozumiałe dlań wyczyny z kałamarnicą z jeziora. Raczej nie wyglądało to na akt zbrodni Czarnego Pana. Chociaż, jak się bliżej przyjrzeć...
Nie.
Nieee. Nawet Voldemort nie był tak amoralny.
Harry Potter zastanowił się.
Wciąż drżał. Razem z łóżkiem, różdżką i ptakiem.
To mogło oznaczać tylko jedno.
W pobliżu był Dementor...
Harry Potter poderwał się na równe nogi i chwycił różdżkę. Zanim jednak zdążył wezwać Patronusa, w jego pokoiku ukazały się trzy wysokie, zakapturzone postacie. To mogło oznaczać tylko jedno.
- Uau! Zjedliście Dursley'ów?! - ucieszył się Harry i z tej radości aż puścił z różdżki strzępek srebrzystej mgły. Na ten widok Dementorzy cofnęli się leciutko. Chłopiec przypomniał sobie wtedy o niezbędnej obronie.
- Expecto patronum! - zawołał radośnie, wypełniony aż po rdzeń kręgowy wizją wycałowanych dementorycznie krewnych. Tuż przed nim pojawił się srebrzysty jeleń, potrząsając bojowo porożem.
- Haaa. Bierz ich, tato. A gdyby Dursley'owie się jeszcze ruszali, niech ich cmokną na pożegnanie.
Rogacz posłusznie zniżył łeb, jednak ku zdumieniu Harry'ego, Dementorzy nie próbowali uciekać. Przeciwnie - jeden z nich postąpił krok naprzód. I wtedy - chłopiec usłyszał Głosy. Był przez moment pewien, że się przesłyszał, bądź że słyszy głosy swoich rodziców - tyle, że spod kaptura dobiegł syk węża.
- Eee... Tato?! Czy ja o czymś nie wiem?!
Zakapturzona postać syczała uparcie i powoli do Harry'ego Pottera dotarło, że jest nie tylko wężousty, ale również wężouchy.
- Cco...
- Hhhhharry Potterze... Nie chcemy twojej krzywdy. Chcemy tylko porozmawiać. Masz nasze sssssssłowo, że nie będziemy atakować. Odwołaj ssssswojego ssstrażnika. Chcemy tylko porozmawiać.
Harry cofnął się o krok. Też coś. Wbrew panującej w niższych rejonach Hogwartu opinii, nie był całkiem pozbawiony rozsądku. Ale tak dawno nikt go nie odwiedzał... No, dobrze, nigdy nikt go nie odwiedzał. Zastanowił się. To brzmiało intrygująco.
- Ale ja zostaję na łóżku! - zastrzegł się natychmiast.
- Jak ssssobie życzysz...
Cofnął się na łóżko, okopał kołdrą i odwołał w końcu Patronusa. Zerkał podejrzliwie spod blizny, ale nic się nie stało. Z drugiego końca komnaty patrzyły na niego trzy czarne kaptury.
- Czego chcą ode mnie Dementorzy? - zagaił buńczucznie.
- Pojmać cię, dosssstarczyć do Czarnego Pana i kiedy pozwoli, wyssssssssssać...
- Aaa... Ale...
- Ale my nie jessssssteśmy Dementorami.
- O.
- Jessssteśmy Dementorynami.
- Aaa... - Harry powściągnął chęć pomyrchania się różdżką po bliźnie i skończenia z tym wszystkim raz na zawsze. Trzy kaptury skinęły zaś gorliwie.
- Wszyscy nassssssi mężczyźni zosssssstali sssssskuszeni przez Voldemorta i dołączyli do jego sssssstronników...
- Obiecał im sssssssanie...
- Wyssssssyssssssssanie...
- Przyssssssyssssanie...
- Dosssssyssssssanie...
- Zassssssysssssanie...
- A, kapuję! - zapewnił Potter. Kaptury skinęły.
- Odeszli od nassssss, porzucili nawet kult Charona Czarnego Płaszcza. A na to nie możemy pozwolić. Odzyssssskamy ich...
- Super...
- Ty nam w tym pomożesz, Harry Potterze.
- O?!
- Tobie jessssst przeznaczone pokonać Czarnego Pana. A my, Kapłanki Charona Czarnego Płaszcza, damy ci Moc, abyś mógł tego dokonać.
- O!
- Zbliż się do nassss, Harry Potterze, a damy ci Moc.
No, to brzmiało obiecująco.
Zeskoczył z łóżka i podszedł do Kapłanek. Trzy kaptury pochyliły się nad nim, sycząc tajemne inkantacje.
- Oooo....
Był ranek.
Harry Potter przebudził się, drżąc na całym ciele. Drżało nawet całe jego łóżko, różdżka na nocnym stoliku, Hedwiga w klatce i stojący nad nim z zawieszonym w pół gestu kijem bejzbolowym Dudley.
To mogło oznaczać tylko jedno.
Miał Moc.
- Mam Moc - tłumaczył zatroskanemu Dumbledore'owi, gdy w końcu dotarł do Hogwartu. Jego wuj i ciotka poruszyli niebo, ziemię i fundamenty Ministerstwa, by wreszcie dać całemu czarodziejskiemu światu do zrozumienia, że tolerowali tego odmieńca Pottera już nazbyt długo, a odmienionego odmieńca Pottera nie będą tolerować w ogóle. Harry, promieniujący Mocą, przebył wiele kominków i palenisk, zanim znalazł się bezpiecznie w gabinecie Dyrektora. Który, o dziwo, nie wydawał się zadowolony z nowiny.
- Ale wszystko będzie dobrze! - zapewnił go chłopiec. - Mam Moc. Pokonam Voldemorta. I wszyscy będą zadowoleni. Może on mniej, ale sam się prosił.
- Hmm...
- A nie?
- Tak, tak... Ale, kochany chłopcze... Niepokoją mnie te twoje nowe moce...
- Moc.
- Tym bardziej mnie ona niepokoi... Myślę, że zanim zaczniesz planować pokonanie Voldemorta, powinieneś lepiej ją opanować.
- Ależ ja świetnie nad nią panuję! - zapewnił Harry.
Dyrektor popatrzył wyczekująco.
Harry popatrzył z uśmiechem.
Cisza.
- Hmm...
- Sam pan widzi.
- Cóż, jednak...Wolałbym, żeby zajął się tym ktoś doświadczony. Pomoże ci się zorientować w tych mocach, i we wszystkim innym. Są wakacje, ma więcej czasu... Na pewno świetnie się dogadacie.
- Nie moce, a Moc. Kto to jest i dlaczego profesor Snape?
- Bo on się zna.
- Na Mocy?!
- Drogi chłopcze... Daj mu szansę. Severus ma w sobie głębię, o jaką nawet go nie podejrzewasz.
- Panie Dyrektorze... Gdyby pan wiedział, o co ja go podejrzewam...
- A zatem - masz Moc. - Snape spojrzał na Pottera zaciskając wargi.
- Mam - odparł spokojnie Harry.
- I zamierzasz pokonać Voldemorta.
- O, tak. To właśnie zrobię. I wcale pana do tego nie potrzebuję.
- Tak, tak... Dyrektor i jego wspaniałe plany. Ale skoro już mam cię pod ręką... Zaczniemy od razu.
- Hę?!
- Potter. Nie jęcz. Jeszcze nic ci nie zrobiłem, żebyś jęczał.
- Jeszcze...
- Potter. Nie pyskuj mi. Masz Moc? A ja mam uprawnienia pedagogiczne.
- Też coś!
- Chcesz zmienić szkołę?
- Eee...
- Potter. Nie. Jęcz. To mnie rozprasza. Za moment będzie bolało.
- Aaaaale... Co pan robi?!
- Nauczam, Potter. Nauczam.
Kilka godzin później Harry osiągnął zadziwiającą jasność umysłu w kilku kwestiach. Po pierwsze, zawsze trzeba zważać na swego profesora, bo nigdy nie wiadomo, czego nas znienacka nauczy. Po drugie, zawsze trzeba zważać na swego profesora, bo nigdy nie wiadomo, jakie ma wobec nas podstępne plany. Po trzecie, dawanie się profesorom zahipnotyzować i porwać fatalnie wpływało na samopoczucie.
Może z tym ostatnim miał coś wspólnego fakt, że leżał oto związany w kabłąk pod stopami Voldemorta.
- Sssseverusie... Jessstem z ciebie bardzo zadowolony.
- Dzięki, Panie. Wszystko jak sobie życzyłeś.
- Dosssskonale... Możesz odejść.
Snape odszedł, nie zaszczycając zniewolonego chłopca ani jednym spojrzeniem. Harry pozostał sam na sam z Voldemortem.
- Harry Potterze... I po co się opierałeś? Teraz cię zabiję, a będzzie to bolessssssna śmierć... Trzeba było mi ulec tam, na cmentarzu.
- Chodź tu bliżej, to już ja ci coś powiem o uległości! - zakrzyknął mężnie chłopiec. Voldemort roześmiał się złowieszczo.
- Nie mogę ssssssię doczekać...
Jednym ruchem różdżki wylewitował więźnia w powietrze, z twarzą na wysokości gadziej twarzy Czarnego Pana.
- Ależ mów...
- A ja wolę... Pokazać... - wyszemrał nieśmiało Harry.
- Hę?!
I wtedy - zrobił to.
Uwolnił Moc.
Moc Dementoryn, Wężoustych kapłanek Charona Czarnego Płaszcza.
Wytężył wszystkie siły i zdobył się na czyn, jakiego nie potrafiłby dokonać sam Godryk Gryffindor, zwany Gryfciem przez niektóre dziewczęta.
Pocałował Lorda Voldemorta.
Moc wypełniła go siłą Dementoryn - dusza Czarnego Pana ze zdumionym stęknięciem wypłynęła z ciała i została wessana w głąb Harry'ego. Choć nigdy by się do tego nie przyznał, w tym momencie chciałby upodobnić się do profesora Snape'a - choćby pod względem posiadanej we wnętrzu głębi. Stanowczo nie miał ochoty nosić duszy Voldemorta w kanalikach zębowych, a tej części planu jakoś nie zdążył przedyskutować z Dementorynami.
- Harry Potterze... Pozwól Mocy działać... Ssssssspokój... Ssssspokój... - dobiegło go z oddali. Były tu! Przyszły! Nie zostawiły go samego! Jeszcze moment i...
Koniec.
Ciało Lorda Voldemorta upadło w proch i pył ziemi, pozbawione duszy. Harry wisiał nad nim w powietrzu, wypełniony wszechogarniającą Mocą. Czuł, jak Moc ogarnia jęczącą duszę Czarnego Pana i tłamsi ją ostatecznie, gdzieś na wysokości jego żuchwy. Aż wreszcie - Moc wydostała się z niego i rozproszyła w powietrzu, szybując na wietrze do trzech niewidocznych w ciemności Dementoryn.
- Harry Potterze... Dziękujemy ci. Nasza rasssssa zawsze będzie pamiętać o twoim męsssssstwie.
Zdołał odwrócić głowę - dostrzegł kątem oka trzy kiwające z powagą kaptury.
- Ssssssuper...
- Jednak Gryfoni mają coś w sobie. Ja bym się go brzydził pocałować - oświadczył szarooki blondyn, z widocznym wstrętem zrzucając z siebie płaszcz z kapturem.
- Też coś... Ja bym i ciebie pocałował, gdybym musiał. - Z drugiego płaszcza wyplątywał się Mundungus Fletcher. Malfoy spojrzał na niego z paniką w oczach
- Nie całujcie się przy mnie z łaski swojej... - oznajmił z niesmakiem Severus Snape, odrzucając swój płaszcz. - I w ogóle zmieńcie temat. Ja go jeszcze muszę stamtąd odholować.
- Zawsze możesz powiedzieć, że zatrzymali cię Dementorzy...
KONIEC