32 doc Arnhem 1944 Cholewczyński George F Rozdarty Naród doc


GEORGE F. CHOLEWCZYNSKI

ROZDARTY NARÓD

POLSKA BRYGADA SPADOCHRONOWA W BITWIE POD ARNHEM

Przełożył Maciej Antosiewicz

WARSZAWA 2006

Przedmowa Norman Davies

0x01 graphic
cyfrowych

Skan: SiEC OCR: wnasilow

Rzadko kiedy żołnierze walczyli w tak ciężkich warunkach jak Polacy podczas operacji „Market -Garden”. Stworzona z myślą o powrocie do Polski „najkrótszą drogą" - desantem, aby wesprzeć powstanie Armii Krajowej przeciw niemieckiemu okupantowi, brygada została zrzucona w piekło pod Arnhem. Kiedy jej żołnierze walczyli i ginęli w Holandii, wspierając zachodnich aliantów, mieszkańcy Warszawy daremnie patrzyli w niebo, oczekując swoich spadochroniarzy. Tymczasem na drugim brzegu Wisły Armia Czerwona wyczekiwała stosownej chwili, by rozpocząć własną okupację Polski.

W odróżnieniu od walecznych żołnierzy innych alianckich armii Polacy mieli nigdy nie zobaczyć swojej ojczyzny, nawet po ostatecznym zwycięstwie.

Rozdarty naród w pasjonujący, błyskotliwy sposób maluje niesłychanie żywy i sugestywny obraz walki, ukazując jaw wielokrotnym odbiciu poprzez doświadczenia i przeżycia poszczególnych żołnierzy brygady. Dowiadujemy się w najdrobniejszych szczegółach, jak faktycznie Polacy walczyli i z jaką niebywałą determinacją i odwagą wykonywali swoje zadanie. Relacjonując historię wielkiej bitwy powietrznodesantowej, a zarazem jednej z najbardziej spektakularnych przegranych II wojny światowej, autor książki na zawsze koryguje historyczne znaczenie brygady, której należy się szacunek wszystkich narodów

Pragnąc zadać Rzeszy Niemieckiej ostateczny cios i zakończyć II wojnę światową przed Bożym Narodzeniem 1944 roku, alianci zaplanowali największą operację powietrznodesantową w historii. Nazwali ją „Market-Garden". Trzy dywizje alianckie oraz polska 1 Samodzielna Brygada Spadochronowa zostały zrzucone za linią frontu z zadaniem przejęcia i utrzymania mostów w Holandii, aby ułatwić alianckim dywizjom pancernym równoległy atak lądem w samo serce Niemiec.

Historia brytyjskiej 1 Dywizji Powietrznodesantowej, prawie całkowicie zgładzonej siłami dwóch dywizji pancernych SS, stała się jedną z największych legend II wojny światowej.

W znacznie mniejszym stopniu odnotowano rolę polskiej 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej, zrzuconej trzeciego dnia bitwy prosto na tereny znajdujące się w rękach niemieckich.

Wkrótce potem Polacy zostali oskarżeni przez brytyjskie dowództwo o nieudolność na polu bitwy oraz stwarzanie niepotrzebnych trudności. Obecnie wiadomo, że to generał Browning, odpowiedzialny wraz z marszałkiem Montgomerym za krach źle zaplanowanej i w pośpiechu przygotowanej akcji, postanowił uczynić generała Sosa-bowskiego i jego brygadę kozłem ofiarnym.

George Cholewczynski napisał Rozdarty naród trzynaście lat temu, pokazując prawdziwą rolę brygady. Świat „przywrócił chwałę" brygadzie dopiero 31 maja 2006 roku. Tego dnia rząd holenderski podczas specjalnej uroczystości oddał hołd bohaterskim polskim żołnierzom, przyznając 1 Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej Order Wojenny Wilhelma l (wręczony polskiej 6 Brygadzie Desantowo-Szturmowej, która dziedziczy tradycje brygady Sosabowskie-go), a Medal Brązowego Lwa, pośmiertnie, dowódcy legendarnej jednostki, generałowi Stanisławowi Sosabowskiemu. To ostatnie odznaczenie wręczyła w Hadze wnukom generała królowa Holandii Beatrix.

Ostatni akt „przywracania chwały" odbędzie się 16 września 2006 roku, praktycznie w momencie wydania polskiego tłumaczenia Rozdartego narodu. W tym dniu w Driel, miejscu walk brygady, nastąpi odsłonięcie pomnika generała Sosabow-skiego. Ów monument powstał z inicjatywy i dzięki staraniom brytyjskich weteranów bitwy pod Arnhem jako wieczny testament uznania i wdzięczności, które mamy dla majora generała Stanisława Sosabow-skiego i dla naszych wspaniałych polskich kolegów; bez ich odwagi i ducha walki szczątki brytyjskiej 1 Dywizji Powietrznodesantowej nie byłyby ocalały.

PRZEDMOWA NORMANA DAVIESA DO WYDANIA POLSKIEGO

„Zdrada" to słowo, którego wielu Polaków używa, gdy chce podsumować los swego kraju podczas II wojny światowej.

Rzeczpospolita Polska, chociaż jej terytorium znajdowało się pod nieprzyjacielską okupacją, lojalnie wspierała sprawę aliancką od początku do końca. Polscy żołnierze, marynarze i lotnicy walczyli pod brytyjskim i sowieckim dowództwem, a wiele ich wyczynów, takich jak zdobycie Monte Cassino czy udział w bitwie o Anglię, przeszło do legendy. Mimo to zwycięscy alianci nie spłacili swego długu. Na przełomie lat 1944/1945, kiedy nastał czas wyzwolenia, ani mocarstwa zachodnie, ani Związek Sowiecki nie były gotowe do przywrócenia Polsce niepodległości. Warszawa nie otrzymała podczas powstania skutecznej pomocy i została zniszczona. Rząd na uchodźstwie stracił uznanie międzynarodowe. W kraju zainstalował się marionetkowy rząd uległy wobec Moskwy. A bojownicy ruchu oporu, którzy z bezprzykładnym męstwem walczyli z Niemcami, byli rozstrzeliwani, więzieni lub w inny sposób represjonowani przez komunistycznych władców.

Osobiście nie używam słowa „zdrada", chociaż haniebne potraktowanie Polski nie ulega wątpliwości. Zdrada implikuje działanie w złej wierze. A moim zdaniem nie da się ująć zamierzeń aliantów w taką prostą formułę. Oprócz złej woli odegrała tu swoją rolę słaba koordynacja, niedoinformowanie, samozadowolenie, dezorientacja i zwykła nieudolność.

W długiej historii niesprawiedliwości nikt nie został potraktowany bardziej niesprawiedliwie niż generał Stanisław Sosabowski (1892-1967), do-wódca l Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Sosabowski, urodzony w Sta-nisławowie, służył w armii austriackiej i polskiej, a we wrześniu 1939 roku dowodził heroiczną walką w rejonie Warszawy. Uciekł z niemieckiej niewoli i przedostał się przez Rumunie do Francji, a później do Anglii.

Wczesnym latem 1944 roku pułkownik Sosabowski wciąż liczył na to, że wróci drogą powietrzną do Polski i odegra istotną role w długo oczekiwanym powstaniu przeciw niemieckiemu okupantowi. Ponieważ jednak od wielu miesięcy wywierano naciski na rząd polski, a Brytyjczycy nie dostarczyli obiecanych samolotów transportowych, Sosabowski i jego brygada zostali podporządkowani dowództwu brytyjskiemu. Nastąpiło to szóstego czerwca 1944 roku, w dniu lądowania w Normandii. W efekcie brygada nie mogła przyjść z odsieczą Warszawie, kiedy wybuchło tam powstanie. We wrześniu wyruszyła do Holandii, aby wesprzeć anglo-ametykański desant pod Arn-hem — i została zdziesiątkowana.

Plan operacji „Market-Garden", jak oficjalnie nazwano desant pod Arn-hem, był dziełem marszałka polnego Montgomery'ego, najstarszego rangą brytyjskiego dowódcy na kontynencie. Montgomery był surowo krytykowany za nikłe postępy, jakie czyniły jego wojska we Francji i Holandii, toteż postanowił stłumić krytykę jednym śmiałym uderzeniem. Przy użyciu wojsk powietrznodesantowych zamierzał uchwycić mosty na Renie w Arnhem, obejść niemieckie linie obronne i powtórzyć wspaniałe zwycięstwo spod Al-Alamajn.

Rezultaty okazały się katastrofalne. Zrzuty spadochronowe były źle zaplanowane. Zignorowano doniesienia wywiadu o obecności w rejonie Arnhem dwóch niemieckich dywizji pancernych. Wojska lądowe musiały pokonać ogromną odległość, aby dotrzeć do mostów. Cel nie został osiągnięty, a tysiące brytyjskich, amerykańskich i polskich żołnierzy oddało życie. W kategoriach planowania i dowodzenia operacyjnego Arnhem uważa się powszechnie za jeden z najbardziej jaskrawych przykładów niekompetencji.

Według niektórych historyków wojskowości alianckie wojska desantowe mogłyby się otrząsnąć po pierwszych porażkach, gdyby podjęto energiczne kroki zmierzające do naprawienia błędów w planowaniu i rozmieszczeniu sił. Marszałek polny Montgomery zawsze twierdził, że operacja zakończyła się „w 90 procentach sukcesem". Mimo to - jak podkreślał Sosabowski, kiedy przebywał jeszcze w Anglii - rozkazy były błędne; polska brygada została zrzucona w rejonie Driel nad dolnym Renem, gdzie nie miała możliwości przeprawić się przez rzekę, straty zaś były wielokrotnie wyższe niż w dniu D. Niemiecki opór okazał się znacznie silniejszy, niż oczekiwano, a brytyjskadywizja pancerna, która miała się połączyć z wojskami spadochronowymi, posuwała się opieszale. Najzwięźlej podsumował bitwę zastępca Montgome-ry'ego, generał porucznik „Boy" Browning: „Myślę, że może poszliśmy o jeden most za daleko".

Browning (1896-1965), absolwent Eton i oficer elitarnych grenadierów gwardii, stał się nemezis Sosabowskiego. Przed Arnhem utrzymywał z polskim generałem przyjazne stosunki, choć stoczył z nim ciężką i długą walkę o przeniesienie brygady pod dowództwo brytyjskie. Browning nie znosił jednak krytyki i miał za złe Sosabowskiemu jego szorstki sposób bycia i większe doświadczenie frontowe. Stanął na czele grupy wyższych oficerów brytyjskich, którzy wystąpili przeciw uciążliwemu cudzoziemcowi. Browning poślubił pisarkę Daphne Du Maurier, a po wojnie piastował kilka wysokich funkcji na dworze królewskim.

Brytyjska opinia publiczna szybko zapomniała o Arnhem. Operację postrzegano jako szlachetną klęskę - w rodzaju szarży lekkiej brygady podczas wojny krymskiej - a jej konsekwencje wkrótce straciły znaczenie wobec zakończenia wojny w Europie.

Mimo zatajenia prawdy, następstwa klęski pod Arnhem okazały się poważne. Niemiecka obrona na Zachodzie została wzmocniona. Wehrmacht odzyskał bojowego ducha. Holandię czekała mroźna i głodna zima. Wojska alianckie nie zdołały przekroczyć Renu przez następne sześć miesięcy. Stalin miał czas, by bez przeszkód zająć Europę Wschodnią. Nadzieje na „zwycięstwo przez Bożym Narodzeniem" rozwiały się, podobnie jak koncepcja zsynchronizowanego uderzenia na Niemcy ze wschodu i z zachodu. Berlin zdobywała tylko Armia Czerwona.

Klęska na taką skalę wymagała kozła ofiarnego. Browning, którego łatwo można było obciążyć odpowiedzialnością, postanowił znaleźć winnego gdzie indziej. Wybór padł na Sosabowskiego. Chociaż polska brygada poniosła straty sięgające 25 procent i osłaniała odwrót l Dywizji Powietrznodesanto-wej, Montgomery, podbechtywany przez Browninga, zameldował Sztabowi Generalnemu, że „Polacy spisywali się słabo". Co więcej, pomijając hierarchię służbową, Browning napisał list, w którym oskarżył Sosabowskiego o niechęć do „współpracy". Zaczęto wywierać naciski na polski rząd, aby odwołał Sosabowskiego ze stanowiska; generał doczekał końca wojny jako dowódca jednostek wartowniczych i etapowych. W 1945 roku, chociaż służył pod dowództwem brytyjskim, uznano, że nie przysługuje mu renta wojskowa, jaką przyznano generałowi Andersowi i generałowi Maczkowi. Przez wiele lat pracował jako magazynier, żeby zarobić na utrzymanie.Najgorsze miało dopiero nadejść. Chociaż połączył się z żoną i synem Stasinkiem, który podczas powstania warszawskiego stracił wzrok, marionetkowy rząd w Polsce pozbawił go obywatelstwa. Sosabowski był skazany na wieczne wygnanie. Umarł w nędzy w Londynie w 1967 roku.

Przed śmiercią ukończył drugi tom swoich wspomnień, pod gorzkim tytułem Droga wiodła ugorem. Wydawało się, że jego męstwo i poświecenie nie doczekają się uznania.

Wbrew pozorom jednak sława generała Sosabowskiego rosła w miarę upływu czasu. Co najważniejsze, nie zapomnieli o nim dawni towarzysze broni. Został pochowany wśród nich na Cmentarzu Wojskowym w Warszawie, gdzie wystawiono mu pomnik, pierwszy tego rodzaju w bloku wschodnim.

Nie zapomnieli o nim również historycy. W 1974 roku Cornelius Ryan opublikował swoją klasyczną pracę o Arnhem, O jeden most za daleko, którą przeniósł na ekran reżyser Richard Attenborough. Szorstkiego w obejściu Sosabowskiego zagrał Gene Hackman, w roli Browninga wystąpił Dirk Bo-garde, a w roli generała Urąuharta - Sean Connery. Sosabowski został przedstawiony jako jeden z oficerów, których krytyczna ocena okazuje się słuszna, lecz którzy bez wahania spełniają swój obowiązek. W 1983 roku Richard Lamb przedstawił w książce Montgomery in Europę intrygę, której ofiarą padł Sosabowski.

A co najważniejsze, o polskiej brygadzie spadochronowej i jej dowódcy nie zapomnieli Holendrzy. Pierwszy tom wspomnień Sosabowskiego, Najkrótszą drogą, został przetłumaczony zarówno na angielski, I Fought For Freedom, jak i na holenderski, Ik vocht voor de vrihjeid. W 1960 roku stanął w Driel pomnik ku czci brygady, opatrzony tym samym napisem, „Surge Polonia", który widniał na sztandarze brygady. Pierwsze wydanie niniejszej książki ukazało się w Holandii w 1989 roku pod tytułem De Polen van Driel. O roli polskiej brygady przypomina też wiele eksponatów w Muzeum Wojsk Powietrznodesantowych w Oosterbeek.

Holenderski film telewizyjny De vergeten helden van de slag om Arnhem („Zapomniani bohaterowie bitwy pod Arnhem"), wyemitowany w 2004 roku, wywołał nową falę zainteresowania tematem. Podkreślał szczególnie polski wkład, który relacje brytyjskie odsuwały na drugi plan, i rehabilitował Sosabowskiego. Pod naciskiem opinii publicznej trzydziestego pierwszego maja 2006 roku królowa Beatrix uhonorowała pośmiertnie generała Sosabowskiego Medalem Brązowego Lwa, a brygadę Orderem Wojennym Wilhelma I,najwyższym holenderskim odznaczeniem wojskowym, po raz pierwszy przyznanym zbiorowo całej formacji.

Co ciekawe, brytyjscy weterani, choć po długiej zwłoce, też zaczęli oddawać hołd swoim polskim towarzyszom broni. W 2004 roku Związek Żołnierzy Wojsk Powietrznodesantowych rozpoczął zbiórkę funduszy na dar „brytyjskich wojsk powietrznodesantowych dla polskich wojsk powietrznode-santowych", aby „naprawić krzywdę". Patronem kampanii na rzecz uszanowania pamięci generała Stanisława Sosabowskiego jest sir Brian Urąuhart. W 1944 roku 25-letni major Urąuhart, oficer wywiadu, próbował ostrzec generała Browninga o wadach planu operacji „Market-Garden" i został usunięty ze stanowiska. Później zrobił błyskotliwą karierę w ONZ, obejmując z czasem funkcję zastępcy sekretarza generalnego. (Napisał biografie Daga Hammarskjólda i Ralpha Bunche'a oraz autobiografię zatytułowaną A Life in Peace and War). Kulminacyjny moment tej kampanii - odsłonięcie w Driel tablicy pamiątkowej ku czci generała Sosabowskiego - zaplanowano na szesnasty września 2006 roku.

Książka George'a Cholewczynskiego to ważny epizod w długiej historii „przywracania chwały" generałowi Sosabowskiemu i jego żołnierzom. Napisana przez Amerykanina polskiego pochodzenia, oparta jest na solidnym materiale źródłowym, zarówno archiwalnym, jak i ustnym. Jej wydanie po polsku to kolejny kamień milowy. Pozwoli Polakom, najbardziej zainteresowanym tym problemem, ostatecznie rozstrzygnąć, czy Polska została zdradzona, czy nie.

Norman Davies Oksford, lipiec 2006

PRZEDMOWA STANISŁAWA SOSABOWSKIEGO SYNA

Legalny rząd polski w Londynie podczas II wojny światowej miał do dyspozycji armię złożoną z dwóch części: Polskich Sił Zbrojnych stacjonujących w Wielkiej Brytanii i sił zbrojnych w Polsce, znanych pod nazwą Armii Krajowej. Mój ojciec i ja reprezentowaliśmy „rozdarty naród" - dzieliła nas odległość; on przebywał w Wielkiej Brytanii, ja w Polsce. Łączył nas jednak wzajemny szacunek, zapewne silniejszy od tego, który zwykle łączy ojca i syna, a także, oczywiście, pragnienie walki za wspólną sprawę.

We wrześniu 1941 roku ojciec, wbrew rozmaitym przeciwnościom, sformował polską l Samodzielną Brygadę Spadochronową. Specjalnie dobrani żołnierze brygady przechodzili intensywne ćwiczenia, a następnie byli zrzucani na spadochronach nad terytorium okupowanej Polski, aby szkolić i wspomagać Armię Krajową. W Polsce mieli stać się znani jako „Cichociemni". Z ponad trzystu skoczków wielu zginęło w walce, niektórzy zostali zamordowani przez nieprzyjaciela, niektórzy zesłani na Syberię przez drugiego wroga, a jeszcze inni straceni niedługo po wojnie przez reżim w Warszawie.

Celem Armii Krajowej było: a) szkolenie i organizowanie sił zbrojnych, które miały zmierzyć się z nieprzyjacielem w zaplanowanych powstaniach, oraz b) formowanie oddziałów bojowych i dywersyjnych do działań nękających okupanta.

Ja sam dowodziłem takim oddziałem w rejonie Warszawy, dzięki czemu miałem bezpośredni kontakt z „Cichociemnymi" i pośredni kontakt z ojcem. Byli to przecież jego żołnierze. W Warszawie od początku wiele się mówiło zarówno o samej brygadzie, jak i o jej dowódcy. Brygada me miała walczyćna froncie zachodnim, tylko po przerzuceniu drogą powietrzną - najkrótszą -wziąć udział w wyzwalaniu Polski.

Wiadomości o brygadzie docierały do kraju za pośrednictwem BBC, a później Głosu Ameryki, były drukowane w prasie podziemnej i przekazywane w Warszawie z ust do ust. Jeden z naszych doborowych oddziałów przyjął znak spadochronu jako swój emblemat i nosił go na kurtkach.

Po raz pierwszy spotkałem żołnierza „Cichociemnych" na specjalnym kursie dla oficerów zajmujących się dywersją i sabotażem. Nasz instruktor, doktor Alfred Paszkowski, pułkownik wojskowej służby zdrowia, wygłosił w moim domu wykład na temat służby medycznej w wojnie partyzanckiej. W pewnym momencie, ku swemu wielkiemu zdumieniu, zauważył fotografię ojca. „To mój dowódca!" - zawołał. Odpowiedziałem: „Tak się składa, że to mój ojciec". Wywiązała się długa rozmowa, a on podał mi wiele jakże wyczekiwanych informacji o ojcu i jego pracy.

Ten konkretny kurs instruktażowy, tak jak inne podobne, trwał około czterech miesięcy i obejmował zajęcia z zakresu znajomości nowoczesnej broni, posługiwania się materiałami wybuchowymi (w tym plastikiem), walki wręcz i taktyki wojny podziemnej. Każdy kurs kończył się egzaminem teoretycznym i praktycznym.

Kiedy zjawiali się goście z Wielkiej Brytanii, otrzymywałem nie tylko upragnione wiadomości, lecz także fotografie ojca i jego spadochroniarzy, wykonane podczas szkolenia. Ogromną wartość miała dla mnie szczególnie jedna. Zrobiona piętnastego czerwca 1944 roku w Cupar w Szkocji, przedstawiała ojca w chwili, gdy prezydent Rzeczypospolitej Polskiej wręcza mu sztandar brygady.

Jakiś czas później, pierwszego sierpnia, wybuchło w Warszawie powstanie. Ze strony Armii Krajowej i ludności Warszawy był to akt najwyższego heroizmu i poświęcenia, którego polityczną mądrość docenią - w moim przekonaniu -przyszłe pokolenia i historia. Od pierwszego dnia walk liczyliśmy na przybycie naszej brygady i jej pomoc w nierównej walce. Nadzieję umacniały dostawy broni i zaopatrzenia, zrzucane z samolotów przylatujących z Anglii i z Włoch.

Osiemnastego września, wczesnym popołudniem słonecznego jesiennego dnia, usłyszeliśmy z oddali odgłos ciężkich bombowców. Nadlatywały falami nad płonące miasto. Całe niebo rozkwitło niezliczonymi spadochronami. Pomimo nieprzyjacielskiego ostrzału ludzie wybiegli na ulice, krzycząc z radości: „Przybywają! Nasi spadochroniarze przybywają!"

Potem przyszło wielkie rozczarowanie, kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że to tylko ogromna dostawa broni i zaopatrzenia, w większości, niestety, zrzuco-na nad częścią miasta zajętą przez Niemców! W tym czasie 90 procent obszaru miasta znajdowało się w ich rękach. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że z Wielkiej Brytanii przyleciała flotylla stu dziesięciu amerykańskich „latających fortec" z jakże potrzebnym zaopatrzeniem. Dopiero w tej późnej fazie powstania Stalin pozwolił im lądować i uzupełniać paliwo na terytoriach pod okupacją sowiecką.

Nasze nadzieje, iż kiedykolwiek ujrzymy brygadę przybywającą na odsiecz miastu, rozwiały się ostatecznie, gdy otrzymaliśmy wiadomość o operacji „Market-Garden". Wbrew obietnicom alianckiego naczelnego dowództwa polska brygada spadochronowa nie została wysłana do Polski, tylko wraz z brytyjskimi i amerykańskimi towarzyszami broni zrzucona w Holandii.

Ósmego maja 1945 roku wojna w Europie dobiegła końca, rozpoczęła się za to druga, komunistyczna okupacja Polski, która miała potrwać znacznie dłużej. Jeszcze czterdzieści siedem lat ludność Warszawy musiała czekać na przybycie brygady do swojego miasta. Dopiero dwudziestego szóstego września 1992 roku weterani brygady zebrali się na placu Piłsudskiego w centrum stolicy i złożyli wieniec na Grobie Nieznanego Żołnierza, a następnie przedefilowali przed rozentuzjazmowanymi tłumami.

Dwa dni później zjawili się w Krakowie, by wziąć udział w odsłonięciu pomnika generała Sosabowskiego - trzy miesiące po jego setnych urodzinach -w czterdziestą ósmą rocznicę bitwy pod Arnhem.

dr Stanisław Sosabowski

Dorset, Anglia

1993

WSTĘP I PODZIĘKOWANIA

Urodziłem się jako Amerykanin sześć lat po zakończeniu II wojny światowej, lecz językiem używanym przy naszym stole był polski. W przemysłowym północnym New Jersey nie brakowało ludzi, którzy mówili po polsku. Wielu z nich, jak to Polacy mają w zwyczaju, dzieliło się swoimi doświadczeniami z lat wojny. Często padały takie nazwy jak Auschwitz, Worku-ta, Monte Cassino, a nazwiska Andersa, Sikorskiego i Mączka były w naszym domu znane równie dobrze jak nazwiska gwiazd filmu, telewizji i sportu w innych domach w mieście.

Od dziecka interesowałem się historią, czego efektem stało się hobby polegające na malowaniu starannie wykonanych figurek miniaturowych żołnierzy. Z czasem moje prace zaczęły zdobywać medale na wystawach, a nawet były zakupywane przez muzea.

Niestety, największą popularnością cieszyli się żołnierze niemieccy, a choć udawało się czasem nabyć figurki żołnierzy alianckich, nie było wśród nich żadnych polskich. Korespondencja z członkami Instytutu Polskiego i Muzeum Sikorskiego dostarczyła mi materiału badawczego, mogłem więc wykonywać własne dokładne modele polskich żołnierzy z XX wieku. Moje wysiłki wzbudziły ogromne zainteresowanie i szacunek polskich weteranów w naszej społeczności.

Pracując jako bibliotekarz, miałem szczęście natknąć się na rozmaite publikacje rządowe, co pomogło mi rozwijać zamiłowania. Kontakty z weteranami różnych narodowości stawały się coraz bardziej profesjonalne, a oni byli zazwyczaj szczęśliwi, mogąc opowiedzieć o swoich doświadczeniach komuś, kto chce usłyszeć coś więcej niż sensacyjne historyjki wojenne. Zafascynowa-ny młodzieżową książką, którą przeczytałem w szkole podstawowej, i filmem Najdłuższy dzień, od dziecka byłem wielkim miłośnikiem spadochroniarzy. Z czasem zaczął mnie irytować fakt, że - jeśli nie liczyć książki O jeden most za daleko Corneliusa Ryana - polscy spadochroniarze generała Sosabowskie-go prawie nie istnieją w oczach świata. Teraz miałem cel. Sąsiad ł weteran spod Arnhem, Michał Lasek, przedstawił mnie Janowi Szygendzie, przewodniczącemu Związku Polskich Spadochroniarzy w Ameryce.

Podczas gromadzenia materiałów do artykułu dla bardzo wówczas popularnego magazynu wojskowego „Campaigns" zostałem przedstawiony Andrzejowi Zarembie, którego rodzina była głęboko zakorzeniona w polskiej tradycji wojskowej i który osobiście przyczynił się do utworzenia muzeum generała Sikorskiego w Londynie. Ponieważ artykuł o polskiej brygadzie spadochronowej, który opublikowałem w 1984 roku, spotkał się z dobrym przyjęciem, postanowiłem rozszerzyć go do rozmiarów książki.

Kiedy wybierałem się w pierwszą podróż badawczą do Anglii, Jan Szygen-da zaopatrzył mnie w listy polecające do przewodniczącego Związku Polskich Spadochroniarzy w Wielkiej Brytanii i osobiście zarekomendował Ryszardo-wi Dembińskiemu, dyrektorowi Instytutu Polskiego i Muzeum Sikorskiego, oraz doktorowi Stanisławowi Sosabowskiemu, synowi generała. Obaj byli bliskimi przyjaciółmi Andrzeja Zaremby, a niebawem stali się również moimi. Tak się szczęśliwie złożyło, że gabinet, który przydzielono mi w archiwum IPMS, dzieliłem z Janem L. Lorysem, przewodniczącym Światowego Związku Polskich Spadochroniarzy, długoletnim wolontariuszem w instytucie. Sąsiedztwo Jana Lorysa, oficera sztabowego brygady spadochronowej i weterana spod Arnhem, który pracował wówczas nad pierwszą ze swoich dwóch książek o polskich wojskach spadochronowych, oraz własne doświadczenie bibliotekarskie zapewniły mi nieograniczony dostęp do archiwum instytutu.

Wziąwszy udział w obchodach święta brygady spadochronowej w Londynie oraz w zjeździe dawnych żołnierzy brygady w środkowej Anglii (gdzie wszyscy wydawali się zaprzyjaźnieni z Janem Szygendą), przepłynąłem kanał La Manche, aby odwiedzić pole walki brygady w Holandii. Spotkałem tam mężczyznę w moim wieku, Geerta Maassena. Geert był miejskim archiwistą i wraz z ojcem wydał kilka albumów o zniszczeniu Driel i Oosterbeek podczas wojny. Ojciec Geerta, Gerard, urodził się w Driel, ale wojnę spędził za rzeką, w Oosterbeek. Od dawna zadawał sobie pytanie: „Dlaczego tak mało mówi się o Polakach, którzy walczyli pod Arnhem?", i nakłonił syna, aby zajął się tym tematem. Kiedy poznałem Geerta, byliśmy potencjalnymi rywalami, bardzo szybko jednak staliśmy się „kolegami po piórze".W następnych latach, podczas moich kolejnych wizyt, te bliskie przyjaźnie zacieśniały się. Ilekroć przekraczałem próg IPMS, witali mnie serdecznie Ryszard Dembiński, Krzysztof Barbarski, Andrzej Suchcic, Wacław Milew-ski i Stanisław Żurakowski. Jan i Hanka Lorysowie, mimo że spędzaliśmy razem w tym samym gabinecie niezliczone godziny, zawsze zapraszali mnie na obiad. Zanim udałem się na zjazd żołnierzy brygady, gdzie moje kontakty z byłymi spadochroniarzami przerodziły się w przyjaźnie zbyt liczne, aby je tu wymieniać, jechałem pociągiem do Dorset, żeby spędzić dzień ze „Stasin-kiem" Sosabowskim.

Obchody rocznicowe w Holandii zgromadziły tłumy. Gerard Maassen przedstawiał mnie dawnym sąsiadom z Driel, którzy opowiadali o swoich przeżyciach w tamtych wrześniowych dniach, kiedy Polacy spadli z nieba. Jego syn Geert służył mi za tłumacza. Wraz z Robertem Yoskuilem i Berrym de Reuss, związanymi z Muzeum Wojsk Powietrznodesantowych w Harten-stein, Geert i ja oglądaliśmy dosłownie każdy metr pola bitwy, po którym stąpali polscy żołnierze. Niebawem poznałem Córę Baltussen, którą bez przesady można nazwać „matką świętą" brygady.

Pierwszym rezultatem tych lat poszukiwań stała się wydana w Holandii w 1989 roku książka De Polen van Driel. Trzeba było kolejnych czterech długich i frustrujących lat, żeby ukazała się na bardzo konkurencyjnym rynku amerykańskim. Zwykła droga pisarza, wybrukowana odmowami, zakończyła się w momencie, kiedy nowe wydawnictwo Sarpedon opublikowało w 1993 roku Poles Apart: The Polish Airbome at tbe Battle ofArnbem. Książka nie wywołała większego oddźwięku w prasie i miała niewiele recenzji. Były one jednak bardzo przychylne i zainteresował się nią wydział szkolenia i taktyki Armii Stanów Zjednoczonych. W styczniu 1994 roku pojechałem z cyklem wykładów do Szkoły Piechoty oraz do Baz Operacji Powietrznodesantowych i Specjalnych w Georgii i obu Karolinach. Szczęśliwym zrządzeniem losu moim łącznikiem z Departamentem Obrony podczas tej podróży był major Gerald Kochan, syn weterana brygady spadochronowej.

Jestem niezmiernie wdzięczny wszystkim wyżej wymienionym, którzy przyczynili się do sukcesu książki, lecz było też wielu innych. Moi przyjaciele, Mikę Leonard i James McGovern, spędzili niezliczone godziny na lekturze rękopisu i udzielili mi bezcennych wskazówek. Marie Kathryn Erickson, mimo surowego podejścia do wymogów gramatyki, zawsze potrafiła sprawić, że z niecierpliwością czekałem na nasze spotkania. Przez wiele lat cieszyłem się przyjaźnią Gerarda M. Devlina, byłego spadochroniarza i weterana wojny koreańskiej i wietnamskiej, uznawanego za „dziekana" wszystkich amery-kańskich autorów piszących o wojskach powietrznodesantowych. Ten prawdziwy przyjaciel Polski i narodu polskiego nieustannie podnosił mnie na duchu, kiedy opadałem z sił lub kiedy zadanie wydawało mi się niewykonalne. Jestem dumny, że mogę nazywać tego sympatycznego i wielkiego zarazem człowieka swoim przyjacielem.

Jedną z najsilniejszych motywacji do napisania tej książki był dla mnie fakt, że jestem Polakiem. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, iż w Polsce Ludowej wielu tematów nie wolno poruszać. Czułem, że mam swój udział w dokumentowaniu przeżyć moich przodków; nie chciałem, aby ich doświadczenia stały się „pustymi stronicami" historii. Odkąd Polska odzyskała niepodległość, historia odżyła - o czym świadczą liczne publikacje, które widziałem. Cieszę się, że dziesięciolecia ucisku nie zdławiły polskiego ducha, i mam nadzieję, iż mój skromny trud zostanie zauważony.

Zawsze było moim marzeniem, aby ta opowieść o generale Sosabowskim i jego brygadzie ukazała się po polsku. To marzenie właśnie się spełniło, co zawdzięczam w dużej mierze Mateuszowi Mrozowi, wnukowi Adolfa Mrożą, oficera brygady i weterana spod Arnhem. To dzięki jego energii i entuzjazmowi książką zainteresowała się polska firma wydawnicza. Na zawsze pozostanę jego dłużnikiem.

Rozdział l

WIELKA ŚCIANA OGNIA I STALI

21 września 1944, 16.45-17.30

Przelatując nad korytarzem „Garden", ci żołnierze, którzy mogli wyglądać przez drzwi i okna swoich dwusilnikowych samolotów, widzieli oznaki toczących się w dole zaciętych walk. Płonące budynki i leje po pociskach stawały się coraz liczniejsze, w miarę jak formacja leciała na północ. Prowadząca w tym samym kierunku droga była w kilku miejscach zakorkowana pojazdami, które beznadziejnie ugrzęzły w straszliwym zatorze. Amerykańscy szefowie załóg pokazali na palcach, że za piętnaście minut samoloty znajdą się nad strefą zrzutu. Wszyscy spadochroniarze formacji zapięli paski hełmów obciągniętych siatką, tak że polski orzeł, wymalowany z przodu żółtą farbą, był ledwo widoczny.

W dakocie oznaczonej numerem 100, wypisanym kredą na drzwiach, sekcyjny, porucznik Jerzy Dyrda, przyglądał się dowódcy brygady. Porucznik był adiutantem i tłumaczem generała Sosabowskiego na długo przed powstaniem brygady dwudziestego trzeciego września 1941 roku w Szkocji. Towarzyszył dowódcy podczas wielu konferencji i odpraw. Był kimś więcej niż oficerem sztabowym: spośród wszystkich żołnierzy brygady Dyrda prawdopodobnie najlepiej znał inteligentnego, utalentowanego, upartego i często szorstkiego w obejściu pięćdziesięciodwuletniego generała. W ciągu całego lotu z Anglii Sosabowski uśmiechał się i przejawiał niewzruszoną pewność siebie, nie okazując cienia strachu. Ten niezwykle emocjonalnie reagujący człowiek nie mógł sobie pozwolić na ujawnienie w takiej chwili swoich prawdziwych uczuć.

Kiedy formacja przelatywała nad Holandią, na drugim końcu Europy szalała pożoga, a ludność Warszawy toczyła rozpaczliwą, wyniszczającą bitwęz Niemcami. Siedem tygodni wcześniej, po pięciu latach okrutnej okupacji, miasto chwyciło za broń. Polska l Samodzielna Brygada Spadochronowa została utworzona właśnie po to, aby wziąć udział w tej walce o wolność. Tymczasem miała skakać w Holandii, przydzielona do brytyjskiej l Dywizji Powietrznodesantowej w ramach operacji „Market-Garden", jednej z najbardziej zuchwałych w historii konfliktów zbrojnych.

Cztery dni wcześniej brytyjscy spadochroniarze wylądowali w Holandii z zadaniem przechwycenia mostu na dolnym Renie w Arnhem. Amerykańskie dywizje powietrznodesantowe, 82 i 101, miały opanować mosty w Nij-megen i Eindhoven. Zgodnie z planem Polacy powinni skakać trzeciego dnia operacji, lecz zła pogoda spowodowała zwłokę. Generał Sosabowski od początku sprzeciwiał się planowanym operacjom, które w jego opinii były jak „królik wyciągnięty z kapelusza". Uważał, że plan, opracowany przez brytyjski I Korpus Powietrznodesantowy w sierpniu i wrześniu 1944 roku, jest nadmiernie ambitny i niedoskonały. Niestety, kiedy spoglądał z samolotu na przesuwający się w dole, zryty pociskami holenderski krajobraz, stwierdził ze smutkiem, iż jego przewidywania się potwierdzają. Zarozumiali brytyjscy przełożeni udzielili mu dotąd bardzo niewielu informacji o toczącej się bitwie. Przyszły doniesienia, że polskie szybowce, które wystartowały dwa dni wcześniej, wyładowane ciężką bronią, środkami transportu i zaopatrzeniem dla brygady, zostały zdziesiątkowane podczas lądowania na północnym brzegu rzeki. Nawet jeśli te wiadomości były nieprawdziwe, polscy spadochroniarze mieli lądować bez wsparcia na otwartych polach w rejonie Driel. Sosabowski żywił nadzieję, że nie zastanie tam Niemców; nie chciał, żeby jego ludzie musieli walczyć z czołgami uzbrojeni jedynie w karabiny i granaty ręczne, tak jak w Polsce we wrześniu przed pięciu laty.

Zdenerwowani spadochroniarze usłyszeli poprzez ryk silników okrzyk sekcyjnego: „Przygotować się!", a nad otwartymi drzwiami dakoty zapaliły się czerwone światełka. Ludzie podnieśli się z ławek, poprawili plecaki, zapięli sprzączki uprzęży i przyczepili taśmę statyczną spadochronu do liny pokładowej, która biegła pod sufitem po prawej stronie kabiny. W każdym samolocie żołnierze reagowali tak samo: nogi mieli jak z gumy, usta wyschnięte, modlili się po cichu, przygryzali wargi i czekali, aż rozbłyśnie zielona lampka.

Kiedy minęli Nijmegen, niektóre dakoty zaczęły zarzucać. Szarpnięciom towarzyszyły obłoczki dymu i odłamki stali, grzechoczące o aluminiowe poszycie samolotów. Mimo to piloci transportowców utrzymywali idealny szyk, zmniejszając obroty silników i zacieśniając formację w kształcie litery „V" przy podejściu do skoku.Niemiecki ogień przeciwlotniczy przybierał na sile, gdy alianckie samoloty, w zwartym szyku, zbliżały się do miejsca przeznaczenia — strefy zrzutu w rejonie miasteczka Driel na południowym brzegu dolnego Renu. Ciężkie niemieckie działa za rzeką dołączyły do lekkiej artylerii przeciwlotniczej z Elst i z mostu kolejowego. Z całego obszaru strefy zrzutu karabiny maszynowe, a nawet zwykłe, otworzyły ogień do nieopancerzonych, nieuzbrojonych samolotów. Ciasną formację amerykańskich transportowców otaczał dym i przecinały świetliste linie pocisków smugowych.

Ludziom w zarzucającej dakocie oczekiwanie na zielone światełko wydawało się wiecznością. W samolocie 111 strzelec J. Zbigniew Raschke mamrotał pod nosem Zdrowaś, Mario i słyszał, jak stojący przed nim koledzy żegnają się szeptem. Samolot podskoczył. „Dostaliśmy w skrzydło! - wrzasnął ile sił w płucach kapral zajmujący miejsce obok Raschkego. - Skrzydło się pali!" Raschke rzeczywiście zobaczył dym sączący się z dziury w lewym skrzydle. Z oczami wbitymi w ściankę kadłuba czekał, aż światełko zmieni się na zielone. Wreszcie zabłysło i szereg zniecierpliwionych ludzi zaczął się przepychać ku drzwiom.

W drzwiach samolotu 100 porucznik Jerzy Dyrda był niemal sparaliżowany ze strachu na myśl o śmierci w płomieniach w maszynie transportowej, która nie miała samouszczelniających zbiorników paliwa. Sekcyjny nie wątpił, że wybiła jego ostatnia godzina: „Przed nami była wielka ściana ognia i stali". Wyglądając przez drzwi, rozpoznał strefę zrzutu, której topografii nauczył się na odprawie. Otaczający ją żołnierze z pewnością nie byli Brytyjczykami; strzelali do przelatującego wolno samolotu. O 17.15 zabłysło zielone światełko i porucznik wyskoczył z samolotu. Generał Sosabowski bez słowa poszedł w jego ślady. Wisząc pod czaszą spadochronu, Dyrda zobaczył, jak dwa samoloty tracą wysokość i wypadają z szyku. Oba wlokły za sobą warkocz dymu i ognia, a spadochroniarze wciąż z nich skakali.

Za generałem, prosto w otchłań rozbłyskującą przecinającymi się seriami i wybuchającymi pociskami, wyskoczył kapitan Jan Lorys, oficer operacyjny brygady. Pomimo eksplozji na ziemi i kuł brzęczących wokół „jak rój pracowitych pszczół" był „dziwnie szczęśliwy". Zobaczył, że to „prawdziwa bitwa, i po latach oczekiwania i rozgoryczenia z powodu tylu odwołanych wcześniej operacji" cieszył się, że weźmie w niej udział.

Kiedy Sosabowski wylądował, natychmiast podniósł się z ziemi i pobiegł do punktu zbornego sztabu brygady, wykrzykując rozkazy i ponaglając swoich ludzi. Kapitan Lorys wylądował miękko, a gdy zdejmował uprząż i wierzchni kombinezon, zauważył spadochrony znoszone przez wiatr nawschód, w stronę nasypu kolejowego, błyskającego ogniem karabinów maszynowych.

Plutonowy podchorąży Tadeusz Herman, który zamykał szereg w samolocie 54, przewożącym cześć kompanii sztabowej 2 batalionu, wyskoczył ostatni. Połowa osiemnastoosobowej sekcji zdążyła opuścić pokład, zanim samolot został trafiony. Reszta traciła cenne sekundy, próbując utrzymać równowagę, kiedy okaleczona maszyna szarpała i zarzucała w ogniu zaporowym artylerii. Herman wylądował po wschodniej stronie nasypu. Nie zdawał sobie sprawy, że jest sam, otoczony przez Niemców. „Wszyscy do mnie strzelali. Myślałem, że coś im się pomyliło". Podchorąży wskoczył do rowu wypełnionego wodą, wokół niego gwizdały pociski. Zobaczył granat szybujący w jego stronę „jakby w zwolnionym tempie". Zanurkował pod wodę, a kiedy się wynurzył, żeby zaczerpnąć powietrza, ujrzał stojących na skraju rowu Niemców. Oficer z pistoletem w ręku uśmiechnął się: „Czołem, Angliku, dla ciebie wojna się skończyła". Następnie, wskazując na pistolet i nóż bojowy podchorążego, uprzejmie poprosił o „pamiątkę". Zdumiony Herman wreszcie uświadomił sobie, że nie wylądował w strefie zrzutu.

W samolocie 113 podporucznik Szczęsny Relidziński ze sztabowej kompanii łączności stał w pobliżu otwartych drzwi, obok mechanika pokładowego. Obaj trzymali złożone rowery, które mieli wyrzucić, zanim ludzie zaczną skakać. Światełko zmieniło się z czerwonego na zielone i kiedy samolot uwolnił się od ciężaru doczepionego pod kadłubem motocykla, nastąpiło szarpnięcie. Rowery wyleciały przez drzwi, a w ślad za nimi oficer łączności. Podmuch wiatru uderzył Relidzińskiego w twarz. Czekając, aż otworzy się spadochron, podporucznik zacisnął powieki i wciągnął głowę w ramiona. Poczuwszy szarpnięcie uprzęży, popatrzył w górę i uśmiechnął się, widząc, że czasza idealnie się wydęła, a żaden z klinów nie jest uszkodzony. Ponad czaszą zobaczył, jak reszta jego sekcji opuszcza samolot. Patrząc w dół, dostrzegł szybujące ku ziemi żółte spadochrony zasobników ze sprzętem kompanii łączności. Kiedy poprawiał linki, uświadomił sobie, że strzelają do niego z różnych stron. Ponieważ ostrzał rozproszył jego uwagę, Relidziński nie kontrolował prędkości opadania i uderzył ciężko o ziemię. Spadochron przykrył go łagodnie swymi fałdami, a ogień natychmiast przybrał na sile. Podporucznik przywarł do ziemi i rozpiął uprząż spadochronu.

Szef załogi samolotu 65 stał na kamizelce przeciwodłamkowej, kiedy porucznik Albert Smaczny z 8 kompanii 3 batalionu przeszedł obok niego i wypadł przez drzwi. W powietrzu Smaczny słyszał wśród serii z broni maszynowej pojedyncze wystrzały karabinowe. Wznoszące się stromo łuki żółtychpocisków smugowych „wydawały się nierzeczywiste", a gdy porucznik spojrzał w górę, ujrzał w czaszy spadochronu dwie dziury po kulach. Dotknąwszy stopami miękkiej ziemi pól uprawnych Betuwe, wyszeptał modlitwę dziękczynną. Kiedy uwalniał się z uprzęży, dobiegły go poprzez zgiełk bitwy znajome krzyki generała Sosabowskiego.

Za porucznikiem Smacznym wyskoczył, jako piąty, starszy strzelec Bolesław Kuźniar, radiotelegrafista. Pociągając za taśmy nośne, aby pokierować spadochronem, czuł tak silny podmuch powietrza, iż - jak wspomina - „myślałem, że zerwie mi hełm". Uniknął lądowania w rowie i spadł na ziemię trzydzieści pięć metrów dalej. Wciąż poruszony swoją przygodą w powietrzu, przekręcił sprzączkę na piersi i uderzył w nią dłonią. Gdy uprząż spadochronu opadała, metr przed Kuźniarem wyrosła nagle dziwna fontanna kurzu, a potem druga na lewo od niego. Radiotelegrafista uświadomił sobie, że ktoś próbuje go zabić. Przezwyciężywszy szok, koziołkował do tyłu jak akrobata cyrkowy, dopóki nie znalazł się w rowie.

Porucznik Smaczny starał się przede wszystkim zebrać swoją kompanię, nie mógł się zatem napawać widokiem generała w akcji. Czterej żołnierze 8 kompanii odnieśli rany jeszcze w powietrzu; jeden został trzykrotnie postrzelony w brzuch. Kiedy Smaczny się nad nim pochylał, zobaczył ślady innych kuł: trzy wklęśnięcia na własnej opancerzonej kamizelce. Wcześniej powątpiewał w wartość kamizelki, lecz to doświadczenie na polu walki sprawiło, że w nią uwierzył. Zbierając swoją kompanię, zabronił pozbywania się kamizelek, których żołnierze nie lubili prawie tak samo jak masek przeciwgazowych i które wyrzucali natychmiast po wylądowaniu. Kiedy dokonał przeglądu, okazało się, że w 8 kompanii brakuje ponad czterdziestu ludzi, w tym dwóch oficerów.

Radiotelegrafista, strzelec Piotr Wawiórko, który stał jako dwunasty w szeregu, nie zwracał uwagi na rozrywające się wokół samolotu 110 pociski. Zaczepiwszy lewą ręką karabińczyk taśmy statycznej, wypchnął przez drzwi swój worek desantowy i - jak mówi - „poleciałem". Kołysząc się pod otwartym spadochronem, ostrożnie opuścił worek, który był przyczepiony do uprzęży spadochronu sześciometrową linką. Wawiórko miał „takie odczucie, jakby to były ćwiczenia", i zastanawiał się, „dlaczego, do diabła, marnują tyle ślepej amunicji i petard". Przecinające niebo pociski smugowe przywróciły go do rzeczywistości i strzelec zobaczył, że otaczają go kolorowe spadochrony zasobników z zaopatrzeniem i opadający ku ziemi spadochroniarze. Jego worek dotknął łagodnie podłoża kilka sekund przed nim. Wawiórko wylądował w pozycji stojącej, a spadochron owinął się delikatnie wokół niego.Pozbywszy się szybko uprzęży, radiotelegrafista dołączył do innego żołnierza ze swojej sekcji. Obaj zobaczyli kapitana Franciszka Mientkiego, głównego kapelana brygady, który skakał razem z nimi, a teraz chodził wokół swego worka, odmawiając modlitwy z książeczki do nabożeństwa. Podeszli do niego, żeby sprawdzić, czy nie potrzebuje pomocy. Kapelan jednak ich zignorował i nadal się modlił. Żołnierze wzruszyli wiec tylko ramionami i skierowali się do punktu zbornego.

Kapitan Alfred Bednorz, kapelan 2 batalionu, minął szczerbatego szefa załogi i wyszedł przez otwarte drzwi samolotu 38. Lekceważąc eksplodujące pociski, kapelan przypomniał sobie swój ćwiczebny skok i ostrożnie opuścił worek. Zawieszony w powietrzu, zobaczył wieżę kościoła w Driel i uśmiechnął się na wspomnienie żołnierza ze swojej sekcji, który powiedział podczas lotu: „Ksiądz kapelan powinien przy skoku przede wszystkim zaobserwować wieżę kościelną, abyśmy za jego protekcją mogli się dostać do piwniczki miejscowego proboszcza"'"1". Bednorz ocknął się z zadumy, kiedy jego worek desantowy urwał się z nagłym szarpnięciem i pomknął ku ziemi - pozostała po nim tylko wystrzępiona linka. Po wylądowaniu w rowie pełnym wody kapelan udał się na poszukiwania worka, w którym znajdowała się kapliczka polowa. Spostrzegli go trzej Niemcy i zaczęli strzelać, toteż pobiegł z powrotem do rowu, ścigany przez pociski z broni maszynowej, świszczące mu wokół głowy. Machnąwszy ręką na zgubiony worek, Bednorz znalazł dwie torby medyczne ze środkami opatrunkowymi, zarzucił je na ramię i ruszył do punktu zbornego.

Podchodząc do otwartych drzwi samolotu 34, strzelec Michał Jakutczyk z 5 kompanii 2 batalionu spojrzał na szefa załogi, który stał jak skamieniały, ze szklistymi oczami, na kamizelce przeciwodłamkowej. Nie zwracając uwagi na gwiżdżące w powietrzu pociski, Jakutczyk sprawdził czaszę i opuścił zawieszony na lince worek. Spadł na ziemię pięćdziesiąt metrów od terkoczą-cego karabinu maszynowego Spandau. Kilka sekund później żołnierz z jego plutonu wylądował na otwartej przestrzeni zaledwie dwadzieścia metrów od karabinu, przypadł do ziemi i zaczął wołać o pomoc. Po chwili tuż obok niego wylądował podchorąży z tej samej formacji. Nagle Niemcy przestali strzelać, wpatrując się ze zdumieniem w rower spadający z nieba prosto na nich. Jego spadochron całkowicie przykrył gniazdo karabinu maszynowego, a Jakutczyk i dwaj inni żołnierze poderwali się na nogi i wzięli do niewoli

* Cyt. za: Polscy spadochroniarze - pamiętnik żołnierzy, Fundusz Wydawniczy Plutonu Opieki l Samodzielnej Brygady Spadochronowej, Londyn 1949, s. 305.Niemców, szamoczących się w fałdach jedwabiu. Jeńcy wraz ze zdobycznym spandauem zostali przekazani oficerowi.

W punkcie zbornym 2 batalionu na farmie Baarskamp szybko dokonano przeglądu. Brakowało sekcji medycznej i kilku ludzi z personelu sztabowego. Dwaj żołnierze zginęli. Jeden, któremu jeszcze w powietrzu seria z karabinu maszynowego odstrzeliła hełm wraz z czubkiem głowy, leżał tam, gdzie wylądował. Twarz zabitego była blada z powodu utraty krwi, lecz malował się na niej spokój. Ten szokujący widok demoralizował żołnierzy, którzy go mijali w drodze do rejonów koncentracji. Ku wielkiej uldze strzelca Jakutczyka jego pluton zebrał się w całości.

Oficer zaopatrzeniowy dywizjonu przeciwpancernego, podporucznik Zbigniew Bossowski, skakał z samolotu 99. Niektórzy żołnierze dywizjonu byli Polakami wcielonymi przymusowo do armii niemieckiej i weteranami Afrikakorps Rommla. Teraz służyli ojczyźnie pod przybranymi nazwiskami, a ich osobliwy „status weteranów" miał się okazać bardzo przydatny. Gdy Bossowski wylądował w rowie wypełnionym wodą, niemal natychmiast odezwał się spandau, zasypując okolicę gradem kuł. Unieruchomiony w rowie porucznik usłyszał, jak jeden z jego żołnierzy krzyczy w doskonałym żargonie znanym w Wehrmachcie: „Przestań do nas strzelać, ty końska dupo!" Ku zdumieniu porucznika, karabin maszynowy umilkł.

Kiedy artyleria przeciwlotnicza otworzyła ogień, sierżant Wojciech Juhas z kompanii saperów przepchnął się do drzwi samolotu 43. Pomimo ostrzeżeń Amerykanów chciał popatrzeć na niezwykłe widowisko. Samolot zarzucił i zakołysał się „jak okręt w czasie sztormu". Szef załogi powiedział Juhasowi, żeby się nie martwił o złożone rowery, bo on sam je wyrzuci. Zapaliło się zielone światełko i Juhas wyskoczył. Wisząc w powietrzu, popatrzył na swoją dakotę, ale żadne rowery z mej nie wypadły. Zaklął pod nosem, ale zaraz przestał o nich myśleć. Na ziemi zaczął rozpakowywać zasobniki z zaopatrzeniem, wciąż spoglądając w górę, czy aby nie spada na mego któryś z kolegów. Sekcja zebrała się wokół rosłego sierżanta i jeden z żołnierzy zameldował, że radiotelegrafista został ranny. Saperzy załadowali sprzęt na ręczne dwukołowe wózki i ruszyli w stronę farmy Baarskamp.

Samolot 62 tak się trząsł od ognia artylerii przeciwlotniczej, że tylko kilku ludzi zdołało utrzymać się na nogach. Jeden upadł i zaplątał się w linki, toteż mechanik pokładowy musiał go odczepić, skazując tym samym na powrót do Anglii. Zabłysło zielone światełko i obciążeni ekwipunkiem spadochroniarze popchnęli swoje worki desantowe w stronę otwartych drzwi. Zawieszony pod czaszą spadochronu strzelec Mieczysław Chwastek mocowałsię ze sprzączką worka. Wreszcie rozpiął ją zaledwie dwa metry nad ziemią i worek spadł ciężko na pole, przy czym złamało się łoże karabinu. Pod silnym ogniem strzelec zaczął sprawdzać swój ekwipunek w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby związać karabin.

Spadochron przyjaciela Chwastka, strzelca Michała Laska, szybował nad rowem, z którego generał Sosabowski krzyczał przez zwinięte dłonie: „Chłopcy, to nie jest zabawa!" Po wylądowaniu Lasek spróbował rozeznać się w sytuacji, ponieważ - jak wspomina - „Niemcy walili do nas ze wszystkich stron. Czołgaliśmy się, oszołomieni i zdezorientowani, bo gdyby ktoś się podniósł, niemieccy kaemiści z pewnością by go dostali i zostałby już na zawsze w strefie zrzutu". Nie rozpakowawszy brom, strzelec podczołgał się do kolegi z plutonu, młodego żołnierza, który leżał w szoku pośrodku huczącej od wystrzałów strefy zrzutu. Tkwił nieruchomo w uprzęży spadochronu, rękaw jego kombinezonu i ramię wisiały na strzępkach płótna i mięsa. Lasek założył mu opaskę uciskową i uwolnił go od ekwipunku. Nieco dalej zobaczył żołnierzy organizujących się stopniowo w sekcje i formujących szyk bojowy.

Szyfrant, strzelec Raschke, wyskoczył z płonącej dakoty i poczuł, że spada „jak manekin". Szarpnięcie uprzęży powiedziało mu, że spadochron się otworzył. Szare wstążki dymu pięły się w górę pomiędzy opadającymi spadochronami. Raschke szybował w stronę nasypu kolejowego, z którego mknęły na spotkanie spadochroniarzy pociski smugowe. Opuszczając swój worek i ciągnąc za linki stabilizujące, strzelec modlił się głośno o wybawienie. Po wylądowaniu jakiś czas leżał „jak trup", a nad nim świszczały kule. Uzbrojony tylko w pistolet maszynowy Steń, nie mógł się ostrzeliwać na długi dystans, zaczął się więc wycofywać, ciągnąc za sobą worek z kartami szyfrów. Kiedy na chwilę się uspokoiło, poderwał się na nogi i pomknął w stronę rowu, a Niemcy znów otworzyli ogień do jego biegnącej sylwetki. Bez tchu, ale cały, Raschke dotarł w osłonięte miejsce, po czym ruszył rowami i kanałami w stronę punktu zbornego sztabu na farmie Baarskamp.

Nad głową majora Ryszarda Małaszkiewicza otworzył się spadochron. Szef sztabu brygady spojrzał na zegarek i stwierdził, że jest dokładnie 17.23. Wypatrując ponad polami, dostrzegł niecałe trzy kilometry dalej błękitną wstęgę dolnego Renu. Dym unosił się nad Arnhem i Oosterbeek, ale sama rzeka była „cicha i pozbawiona życia". Rozrywające się wokół pociski uświadomiły mu, że to nie ćwiczenia. Uderzywszy o ziemię, Małaszkiewicz przekoziołkował, zrzucił spadochron, przewiesił mapnik przez ramię i zaczął iść w kierunku rzeki. Niebawem spotkał innych żołnierzy ze swojejsekcji. Ich „spokojna przechadzka" dobiegła końca, kiedy z budynku po drugiej stronie jednego z szerokich pól padły strzały. Maszerująca kolumna bez słowa sformowała szyk bojowy i ruszyła naprzód. Atak okazał się jednak niepotrzebny; strzały ucichły i żołnierze kompanii sztabowej zobaczyli, jak spadochroniarze wyprowadzają z budynku sześciu Niemców z rękami w górze.

2 pluton saperów zaczął się zbierać wokół swego dowódcy, podporucznika Mieczysława Griinbauma. Przegląd trzeba było przerwać, kiedy zza żywopłotu otworzył ogień karabin maszynowy. Griinbaum przez lata myślał o swoim umęczonym kraju i o żydowskich krewnych, którzy tam zostali. Nie mógł się doczekać, żeby zmierzyć się z wrogiem, i teraz, pod osłoną granatów, oficer saperów poprowadził atak z flanki na żywopłot. Spadochroniarze zasypali zaskoczonych Niemców gradem kuł. Stojąc nad martwymi ciałami Ubermenschen, porucznik przeładował stena i - jak wspomina - „kolana mi się trzęsły, byłem słaby jak mały kociak i wcale nie czułem, że mam dwa metry wzrostu".

Kiedy w strefie zrzutu ucichły strzały, zastąpiły je donośne polskie głosy: „8 kompania, tutaj...", „Widziałem, jak idą...", „4 kompania, zbierać się...", „Gdzie jest sierżant...", „Zabierzcie tego człowieka do..."

Brygada zaczęła się organizować. Pozbierano i otwarto zasobniki z zaopatrzeniem, a ich zawartość rozdzielono wśród żołnierzy. Od czasu do czasu rozbrzmiewał pojedynczy strzał lub seria z karabinu maszynowego, a z odległych krańców strefy zrzutu nadciągało coraz więcej spadochroniarzy. Żołnierze usiłowali zorientować się w sytuacji. Cztery godziny wcześniej znajdowali się w spokojnej Anglii, a potem, w ciągu kilku minut, zostali zrzuceni w sam środek zaciętej walki. Generał dzielił uwagę pomiędzy porucznika Dyrdę, który przesłuchiwał jeńców, a radiotelegrafistów, próbujących się połączyć z innymi jednostkami brygady. Spokojny na pozór i rozluźniony Sosabowski jadł owoce, które żołnierze zerwali w okolicznych sadach. Ale zachowanie dowódcy było maską. Polacy otrzymali rozkaz przeprawienia się promem przez rzekę i wsparcia toczącej ciężkie boje brytyjskiej l Dywizji Powietrzno-desantowej - tak szybko, jak to możliwe.

Dwudziestego pierwszego września 1944 roku polska l Samodzielna Brygada Spadochronowa wylądowała w Driel w Holandii w ramach operacji „Market-Garden", największej operacji powietrznodesantowej w dziejach. Ochotnicy, których nazistowska propaganda nazywała cynicznie „turystamigenerała Sikorskiego", zjechali się z całej Europy, przezwyciężywszy po drodze liczne przeszkody, takie jak kieska, głód i niewola, by wstąpić do armii polskiej formowanej w Wielkiej Brytanii. Ci, którzy dotarli na wybrzeże Fife w Szkocji, otrzymali szare berety i uzyskali przywilej noszenia na piersi srebrnego pikującego orła - emblematu polskich spadochroniarzy. Wstępowali do brygady spadochronowej w nadziei, że uda im się wrócić do kraju najkrótszą drogą.

Większość miała już nigdy nie zobaczyć Polski. Wraz ze swymi rodakami walczącymi na innych frontach imponowali sojusznikom - zarówno wojskowym, jak i cywilom - heroizmem i umiłowaniem ojczyzny, przewyższając pod tym względem pozostałych żołnierzy II wojny światowej. Dołączyli do swego dowódcy, generała brygady Stanisława Sosabowskiego, by napisać historię bezprzykładnego męstwa, niezmiernego rozgoryczenia i powikłanego losu. Oto ona.

Rozdział 2

WYCHOWANIE ŻOŁNIERZA OBYWATELA

1892 - lato 1939

Położona w sercu Europy Polska była od 1791 roku monarchią konstytucyjną. Potężna niegdyś Rzeczpospolita Obojga Narodów, która rozciągała się od Bałtyku do Morza Czarnego, została stopniowo wchłonięta przez silniejszych sąsiadów, Rosję, Prusy i Austrię, i ostatecznie zniknęła z mapy Europy w 1795 roku.

Polska kultura była żywotna, nowoczesna i zapatrzona w przyszłość. Naród, w przeważającej większości katolicki, zawsze przestrzegał zasad tolerancji religijnej i jako jeden z nielicznych w świecie zachodnim nie miał w swojej historii wojen religijnych. Później kraj zapadł się nagle w otchłań tyranii, która próbowała wykorzenić ducha narodowego i wartości kulturalne. Wielu „najlepszych i najświatlejszych" opuściło Polskę, gdyż nie mogło żyć pod rządami mocarstw zaborczych. Sposobność do odzyskania narodowej niepodległości pojawiła się wraz z dojściem do władzy Napoleona, jako że we Francji przebywała większość emigrantów. Młody zdobywca sformował kilka legionów polskich, a służący w nich ochotnicy okazali się znakomitymi żołnierzami. W wyniku zapewnienia Napoleona, ze Polska się odrodzi, ich szeregi nieustannie rosły. Nagrodą za lojalną służbę było utworzenie Księstwa Warszawskiego. W 1812 roku nadzieje na wskrzeszenie Polski rozwiały się w śniegach Rosji po klęsce Wielkiej Armii cesarza Francuzów.

Rosja, Prusy i Austria ponownie zajęły ziemie Polski, które zagarnęły wcześniej podczas rozbiorów, zgodziły się jednak na utworzenie małego Królestwa Polskiego pod berłem Rosji, ze stolicą w Warszawie. Taka sytuacja trwała przez piętnaście lat, do 1830 roku, kiedy oficerowie armii Królestwa dali sygnał do powstania. W lutym 1831 roku odnieśli zwycięstwo pod Grochowem niedale-ko Warszawy. Jednak jesienią powstanie zostało stłumione przez armię carską, a Królestwo Polskie zaczęto stopniowo zespalać z Rosją. Nastąpiła nowa fala emigracji i - tak jak po rozbiorach - wielu Polaków wyjechało do Francji.

Polska szlachta znów zbuntowała się przeciw Rosjanom w 1863 roku, lecz to powstanie również zostało stłumione. Car wprowadził surową politykę rusyfikacji: zamknięto uniwersytet, kraj zalali szpiedzy, a język polski zniknął ze szkół, sądów i organów lokalnej administracji.

W Prusach Otto von Bismarck, owładnięty ideą zjednoczenia państw niemieckich, postrzegał polski patriotyzm i wysoki przyrost naturalny na ziemiach polskich jako groźbę. Chociaż polscy poddani króla Prus nie przejawiali skłonności do powstań, rozrastający się żywioł pozamemiecki w państwie pruskim był nie do zniesienia dla „Żelaznego Kanclerza". Wprowadzono politykę Kulturkampfu, wymierzoną bezpośrednio w Polaków i ich religię. Odtąd całe szkolnictwo znalazło się w rękach władz świeckich. Masowo sprowadzano niemieckich nauczycieli, a niemiecki stał się językiem urzędowym. Nawet nazwy ulic nie mogły już być polskie. Polacy przejawiali jednak niewielkie zainteresowanie niemiecką misją „cywilizacyjną" i twardo przeciwstawiali się wykupywaniu ich gruntów przez pruskich kolonistów.

Na ziemiach polskich pod panowaniem austriackim sytuacja wyglądała inaczej. Język polski był powszechnie używany we wszystkich sferach życia, a miejscowa ludność cieszyła się znaczną swobodą i mogła nawet uczestniczyć w lokalnym rządzie i administracji. Austria była jednak nieco operetkowym, rurytańskim cesarstwem i ci, którzy mieli władzę i wpływy, woleli tańczyć walca w Wiedniu niż dbać o rozwój prowincji. Galicja leżała na dalekich peryferiach cesarstwa i nikt nie interesował się jej losem. Chłopi pod rządami austriackimi żyli w jeszcze większej nędzy niż chłopi na ziemiach polskich pod panowaniem Rosji.

Właśnie w tej części Polski urodził się ósmego maja 1892 roku Stanisław Franciszek Sosabowski. Stanisławów, miejsce jego narodzin, był miasteczkiem w żyznym zakolu Dniestru u podnóża Karpat. Stanisław był drugim z czworga dzieci Franciszka Sosabowskiego, urzędnika austriackich kolei państwowych. W wieku jedenastu lat, kiedy uczęszczał do gimnazjum, został po śmierci ojca głową rodziny. Skromna renta wdowia nie wystarczała, by uchronić rodzinę przed nędzą. Mimo to zdolny chłopiec nie przerwał nauki, lecz wspierał rodzinę, udzielając kolegom korepetycji.

* Rurytania - wyimaginowane państwo w Europie Środkowej, opisane w powieściach Anthony'ego Hope'a Hawkinsa (przyp. tłum.).Szkoła była niemal wyłącznie polska, a zarówno nauczyciele, jak i uczniowie pielęgnowali uczucia patriotyczne. Tam właśnie Stanisław wstąpił do „Sokoła", polskiego Związku Towarzystw Gimnastycznych, będącego jednocześnie na wpół podziemną organizacją niepodległościową. Członkowie nie tylko dyskutowali o polskiej historii i polityce, lecz także odbywali ćwiczenia z karabinami dostarczanymi przez władze, które popierały szkolenie przyszłych rekrutów. Związki te stały się częścią tajnej organizacji „Strzelec" i miały zapewnić kadry dla armii polskiej, gdyby nadarzyła się taka sposobność. Sosabowski kierował związkiem strzeleckim w Stanisławowie, a w 1912 roku został wysłany na tajny kurs dla polskich oficerów. Uczestniczył też w tworzeniu tajnego Związku Harcerstwa Polskiego w tym regionie.

W 1914 roku zamordowany został austriacki arcyksiążę Franciszek Ferdynand i Europa pogrążyła się w wojnie. Podczas gdy wielu Polaków wstępowało do tworzonych u boku armii austriackiej Legionów Polskich pod dowództwem Józefa Piłsudskiego, Polacy we Lwowie i Stanisławowie czekali na wezwanie. Tamtejsi członkowie organizacji strzeleckiej nie zdawali sobie sprawy z rozbieżności politycznych między Piłsudskim a przywódcami polskich stronnictw niepodległościowych. W efekcie nigdy nie wstąpili do legionów, tylko zostali wcieleni do cesarskiej armii austriackiej. Sosabowski przywdział szary mundur i otrzymał stopień chorążego w 58 pułku piechoty.

W pierwszym okresie wojny Rosjanie przeprowadzili ofensywę z zamiarem zdobycia twierdzy w Przemyślu. Podczas długiej zimy Sosabowski widział, jak jego pułk się wykrusza. Ludzi, których nie zmogły rosyjskie pociski i kule, powaliły tradycyjne plagi nękające żołnierzy: wszy i dyzentena. Skorumpowany cesarsko-królewski system zaopatrzenia zapewniał najwyżej dodatkowe zyski dla nieuczciwych kwatermistrzów. Ludzie marzli, ponieważ nie otrzymali zimowych płaszczy, racje żywnościowe wydawano nieregularnie i żołnierze naprawdę przymierali głodem. Pod koniec pierwszego roku wojny Sosabowski był jednym z trzech pozostałych przy życiu żołnierzy kompanii liczącej pierwotnie dwustu pięćdziesięciu ludzi.

Latem chorąży Sosabowski zajmował się szkoleniem przyszłych oficerów armii austriackiej. W czerwcu 1915 roku został ranny wprawę kolano odłamkiem szrapnela i doznał porażenia nerwu. Musiało minąć wiele lat, nim odzyskał pełną władzę w nodze. Wysłanemu na rekonwalescencję do Czech Sosa-bowskiemu towarzyszyła żona. To właśnie tam urodziła mu pierwsze dziecko, chłopca imieniem Stanisław. Pod koniec 1917 roku Sosabowski otrzymał wreszcie patent oficerski w armii Franciszka Józefa i przydział w charakterzeoficera sztabowego do arcyksiążęcej kwatery głównej w Bolzano na froncie tyrolskim.

W trakcie żmudnej pracy w archiwum cesarskiego sztabu przez jego ręce przeszło wiele tajnych rozkazów i raportów. Na początku 1918 roku wynik wojny nie budził już większych wątpliwości. Sosabowski wyjednał sobie przeniesienie do Lublina, aby tam czekać na rozwój wydarzeń. Rosja wypadła z wojny i pogrążyła się w chaosie rewolucji. Cała Polska znalazła się w rękach niemieckich bądź austriackich. Piłsudski przebywał w więzieniu, ponieważ nie chciał walczyć za nowe „Królestwo Polskie", marionetkowy twór proklamowany przez Niemców. Państwa centralne najwyraźniej przegrywały wojnę i możliwość odrodzenia Polski wydawała się realna. Wysłano już misje do Wil-sona i Clemenceau, którzy z powodów zarówno politycznych, jak i sentymentalnych popierali utworzenie wolnej, niepodległej Polski. W ostatnich miesiącach wojny Sosabowski przygotowywał oficerów pochodzenia polskiego na nieuniknione.

Na początku listopada żołnierze w Lublinie zerwali z czapek austriackie kokardy i zastąpili je białymi orłami. Nie zamierzali walczyć z resztkami zdemoralizowanej wielonarodowej armii; woleli je rozbrajać i odsyłać do domu, a także nie dopuszczać do ewakuacji bądź niszczenia ogromnych magazynów wojskowych. W Lublinie stacjonowało pięć batalionów kolejowych. Na szczęście składały się głównie z Węgrów, nastawionych życzliwie do Polaków. Praca była długa i uciążliwa, lecz obeszło się bez incydentów. Wraz z wycofaniem się Niemców z Warszawy niepodległość w zasadzie stała się faktem. Sosabowski pozostał w Lublinie, pełniąc funkcję kwatermistrza w sztabie Lubelskiego Okręgu Wojskowego.

Ponieważ rana nogi uniemożliwiała służbę frontową podczas walk z bolszewikami, Ukraińcami i niemieckimi freikorpsami w latach 1919-1920, major Sosabowski znalazł się z polską misją wojskową przy Międzyalianckiej Radzie w Spa w Belgii jako specjalista od zaopatrzenia i materiałów. Była to ważna funkcja, gdyż właśnie od jego biura zależało, które z wielu potrzeb zostaną uznane za priorytetowe i jak będzie zorganizowany transport zaopatrzenia do odradzającego się kraju.

Wreszcie niepodległa po stu dwudziestu trzech latach obcej okupacji Polska nie miała jednak wielu powodów do świętowania. Walki graniczne trwały

!:~ Międzynarodowe ciało utworzone przez aliantów w celu kontroli warunków zawieszenia broni z Niemcami. Komisje wojskowe stacjonujące w Spa rozpatrywały spory graniczne miedzy nowo powstałymi państwami Europy Środkowej i Wschodniej (przyp. tłum.).aż do 1921 roku, a zawarty w końcu pokój nie przyniósł wytchnienia. Kraj był zrujnowany. Obce wojska wielokrotnie przechodziły przez ziemie polskie, zostawiając po sobie zniszczenie i śmierć. Przemysł praktycznie przestał istnieć, a 85 procent ludności nie miało pracy. Połowa ziemi leżała odłogiem, gdyż właściciele gospodarstw albo nie żyli, albo zostali kalekami. Cywile, którzy uciekli przed działaniami wojennymi, bardzo powoli wracali do tego, co ocalało z ich domów. Transport nie funkcjonował; praktycznie każdy most i każdą linię kolejową trzeba było odbudować.

Utworzenie jednolitego państwa z trzech odrębnych jednostek administracyjnych okazało się koszmarem. Na przykład linie kolejowe (które przetrwały w postaci szczątkowej) były przystosowane do potrzeb trzech różnych państw i miały dwa rozstawy torów. Na ziemiach dawnego zaboru pruskiego nie było doświadczonej administracji cywilnej, a w dawnym zaborze austriackim i rosyjskim sytuacja przedstawiała się niewiele lepiej. Istniały trzy systemy prawne odziedziczone po wcześniejszych administracjach, w Warszawie zaś funkcjonował odrębny kodeks, przeniesiony z dawnego Królestwa Polskiego. Polacy stanęli wobec herkulesowej pracy - odbudowy państwa z ruin -lecz przystąpili do niej z energią i zapałem.

Sosabowski wrócił do Polski, by podjąć normalne obowiązki sztabowe. Nie tylko administracja cywilna i prawo wymagały scalenia po okresie zaborów, podobna sytuacja istniała też w wojsku. Żołnierze przechodzili szkolenie w trzech zupełnie różnych armiach. Prusacy, motywując to względami wyznaniowymi, nie przyznawali Polakom stopni oficerskich, lecz w okopach ci ostatni stanowili znaczną część niemieckiego korpusu podoficerskiego. W armii rosyjskiej i austriackiej byli polscy oficerowie, a wielu z nich cieszyło się statusem i przywilejami swojej klasy w obrębie tamtych społeczeństw. Energiczny Sosabowski nieustannie wchodził w konflikty z tego typu oficerami i szybko zyskał sobie w wojsku reputację „wierzgającego ogiera".

Major Sosabowski zaczął uczęszczać na kursy w młodej (lecz już znakomitej) Wyższej Szkole Wojennej w 1922 roku. Przez stulecia polscy żołnierze wielokrotnie dowiedli swojej wartości, lecz kiedy ich kraj zniknął z mapy Europy, nie mieli żadnej akademii ani wyższego szkolnictwa wojskowego. Poczucie tożsamości nie stanowiło w wojsku polskim problemu; problem tkwił w wypracowaniu mądrej, długoterminowej polityki wojskowej i w zapewnieniu fizycznych oraz intelektualnych środków, które zagwarantują wystawienie armii w szybko zmieniającej się atmosferze XX wieku. Sztab musiał poznawać i propagować innowacje taktyczne sprawdzone na polach bitew w latach 1914-1921. Potrzebował planu, aby zintegrować ludność, terytoriumi zasoby w ramach obrony kraju otoczonego przez większych i nieprzyjaznych sąsiadów.

Po ukończeniu kursu w Wyższej Szkole Wojennej Sosabowski otrzymał przydział do Sztabu Generalnego. Znowu zajął się sprawami zaopatrzenia i planowania w dziedzinie materiałowych rezerw strategicznych na wypadek wojny. Bez wątpienia była to ważna praca, lecz ambitny oficer pragnął dowództwa liniowego. Poza tym wraz z upływem lat dolegliwości związane z odniesioną na wojnie raną stopniowo ustępowały i Sosabowski coraz mniej utykał.

W 1927 roku został awansowany na podpułkownika i objął dowództwo batalionu w 75 pułku piechoty stacjonującym w Rybniku na Śląsku. Zaledwie siedem lat wcześniej Polacy stoczyli w tym pogranicznym rejonie kilka zwycięskich potyczek z freikorpsami. Stacjonujące tutaj jednostki w pierwszej kolejności otrzymały najnowszy sprzęt i najlepszych żołnierzy. Dowódca batalionu wymagał, aby liczna ludność niemiecka, która pozostała na Śląsku, widziała u polskich żołnierzy jedynie wzorowe standardy zachowania, toteż dyscyplina była surowa.

Rok później Sosabowski został zastępcą dowódcy 3 pułku strzelców podhalańskich. Był to pułk śląski, a do tego elitarna jednostka górska. Żołnierze nosili charakterystyczne mundury i stacjonowali w cudownie położonym Bielsku. Sosabowski czuł się tam jak w domu i spędzał mnóstwo czasu na nartach. Życie garnizonowe, ze sztabem dywizji pod bokiem, niespecjalnie jednak odpowiadało jego niezależnej naturze. Często więc krzyżował szpady z przełożonymi, którzy nie zawsze zgadzali się z „metodami pracy Sosabow-skiego". Mimo to wystawiali mu doskonałe opinie, nazywając go chlubą jednostki.

Pod koniec 1929 roku podpułkownik Sosabowski otrzymał propozycję prowadzenia wykładów w Wyższej Szkole Wojennej w Warszawie. Specjalizujący się w sprawach zaopatrzeniowych oficer szybko zyskał w wojsku przydomek „Sklepikarza". Ekscytowała go perspektywa szkolenia oficerów sztabowych, a w swoich wykładach kładł nacisk na konieczność osobistego dowodzenia i solidnego wsparcia logistycznego w operacjach wojskowych. Jego książka Wychowanie żołnierza obywatela wyszła w 1931 roku i szybko stała się obowiązującym podręcznikiem w szkołach wojskowych. Ukazywała żołnierza jako członka wolnego społeczeństwa, którego dowództwo powinno traktować z szacunkiem i odpowiedzialnością, pomne na jego godność.

Słuchacze w szkole widzieli w rosłym i pompatycznym podpułkowniku ambitnego człowieka, robiącego szybką karierę. Ale nie mniej silne wrażeniewywierał też jako energiczny i skrupulatny, nieulegający emocjom organizator. Zajmując się codzienną pracą akademicką, Sosabowski znajdował czas, by redagować szkolne pisma wojskowe, do których pisywał liczne artykuły. W 1935 roku ukazała się jego druga książka, Kwatermistrzostwo w polu.

Był to dla Sosabowskiego szczęśliwy okres. Dzięki dochodom z opublikowanych książek mógł zamieszkać z rodziną w willi na Żoliborzu. W 1922 roku urodził się drugi syn, Jacek. Wykładowca akademii wojskowej był dobrym ojcem i starał się spędzać z dziećmi jak najwięcej czasu, zwłaszcza podczas wakacji w Tatrach. Nigdy nie bił synów ani nawet nie podnosił na nich głosu, lecz mimo to potrafił utrzymać dyscyplinę. Wystarczyło, że zmarszczył brwi, a jego zazwyczaj łagodne szaroniebieskie oczy stawały się lodowate jak lufy dział. Przeszywające, nieomylne spojrzenie zastępowało wszystkie słowa.

Podpułkownik Sosabowski został kierownikiem katedry w Wyższej Szkole Wojennej, ale w głębi serca pragnął dowodzić pułkiem piechoty. W 1937 roku jego życzenie się spełniło. Porzuciwszy tętniącą życiem stolicę dla sennego Zamościa, Sosabowski objął dowództwo 9 pułku piechoty. Odziedziczył jednostkę o słabym morale i pozbawioną spoistości. W małym miasteczku nie było wielu rozrywek, tylko alkohol i jedno kino. Nowy dowódca zadbał o to, aby młodzi oficerowie mieli więcej wolnego czasu po codziennej ciężkiej pracy w swoich jednostkach, a na soboty i niedziele załatwił im przepustki do Warszawy i Lublina. Sam Zamość był wcześniej rosyjskim miastem garnizonowym i miejscowa ludność wciąż nie była dobrze usposobiona do żołnierzy, niezależnie od tego, jakie nosili mundury. Należało zatem poprawić stosunki z mieszkańcami miasta, do czego miały się przyczynić zaproszenia na pułkowe zabawy taneczne i uroczystości.

Z myślą o poborowych Sosabowski wcielił w czyn zasady, które wyłożył w swojej pierwszej książce. Uznał, że czas spędzany przez żołnierza z dala od ubogiej wioski czy nękanego bezrobociem miasta to doskonała okazja do lekcji wychowania obywatelskiego. Rozciągało się to również na rodziny żołnierzy, toteż pułkownik poprosił władze kolejowe o pulę darmowych lub ulgowych biletów, aby najbliżsi mogli oglądać swoich synów i braci maszerujących w defiladach. Później rodziny zapraszano na żołnierski obiad pod gołym niebem. Efekty stały się oczywiste, kiedy pułk zdobył dywizyjną nagrodę za wyniki w strzelaniu, a zimą kolejną nagrodę za jazdę na nartach.

Podczas gdy starszy syn Sosabowskiego, Stanisław, studiował w Centrum Wyszkolenia Sanitarnego, młodszy, Jacek, zginął w tragicznym wypadku z bronią. Podpułkownik Sosabowski był załamany. Czuł, że dowodzenie puł-kiem w takim momencie przekracza jego siły. W styczniu 1939 roku zameldował się osobiście w Ministerstwie Spraw Wojskowych w Warszawie i poprosił o zwolnienie z dowództwa 9 pułku piechoty.

Niedługo potem, w marcu 1939 roku, otrzymał awans na pułkownika. Wraz z promocją przyszła propozycja objęcia dowództwa 21 pułku piechoty. Sosabowski, choć wciąż przygnębiony po stracie syna, wyraził zgodę, co pomogło mu wrócić do równowagi emocjonalnej. Jednostką był słynny pułk „Dzieci Warszawy", związany długą tradycją ze stolicą. Swój pierwszy bój stoczył na ulicach Warszawy z Rosjanami w 1794 roku. Odtworzony w 1815 roku w Królestwie Polskim, zyskał miano „Dzieci Warszawy", walcząc (znowu z Rosjanami) pod Grochowem w 1831 roku. Na nowo powołany do życia jedenastego listopada 1918 roku, a złożony z kadry podziemnej organizacji niepodległościowej, kwaterował w warszawskiej Cytadeli i w protokole wojskowym był pierwszą jednostką stołecznego garnizonu. Wielu żołnierzy rekrutowało się z podlejszych dzielnic miasta, ale nawet największe „rzezimieszki" darzyły szacunkiem surowego, lecz sprawiedliwego dowódcę. Pułk był nie tylko doborową jednostką bojową o najwyższym poziomie wyszkolenia, ale słynął również z tego, że prezentował się doskonale na paradach.

W Święto Konstytucji, trzeciego maja 1939 roku, żołnierze pułku „Dzieci Warszawy" prowadzili defiladę w stolicy. Pułkownik Sosabowski, na białym koniu, jechał na ich czele, słuchając wiwatów zgromadzonych tłumów. Trasa uroczystego przemarszu wiodła przez główne ulice Warszawy, udekorowane biało-czerwonymi flagami. Żaden z tysięcy widzów, stojących na chodnikach tego pięknego wiosennego dnia, nie wyobrażał sobie defilady, która miała się odbyć zaledwie sześć miesięcy później. Wówczas ulicami stolicy przemaszerują żołnierze w głębokich stalowoszarych hełmach. Powiewające flagi też będą czerwono-białe, lecz z dodatkiem czarnego złamanego krzyża. Defiladę będzie przyjmował człowiek z czarnym wąsikiem, a dla milionów ludzi na całej kuli ziemskiej nastanie wówczas koniec ich dawnego, znanego świata i początek nowego, złowrogiego.

Rozdział 3

ŻOŁNIERZE ZNANI JAKO „DZIECI WARSZAWY"

Sierpień-wrzesień 1939

Wraz z dojściem do władzy Adolfa Hitlera Niemcy podjęły próbę zaleczenia ran, jakie zadała ich zbiorowej dumie klęska w I wojnie światowej. Nazistowska filozofia opierała się na przesłance wyższości rasy germańskiej nad innymi rasami, zwłaszcza Żydami i Słowianami, których uważano za podludzi. Pod rządami Hitlera Niemcy rozpoczęli intensywny program remi-litaryzacji i rozbudowy sił zbrojnych, konsekwentnie stosując taktykę zastraszania sąsiadów. W marcu 1939 roku, wbrew porozumieniu z Monachium, zajęli Czechosłowację, co spowodowało, że Francja i Wielka Brytania zaczęły odchodzić od dotychczasowej polityki ugody. Kiedy wiosną 1939 roku naziści nasilili antypolską kampanię propagandową, stało się jasne, że Hitler żywi wrogie zamiary również wobec wschodniego sąsiada.

Polska znalazła się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Z chwilą wkroczenia Niemców do Czechosłowacji stanęła w obliczu rasowego i politycznego wroga nie tylko na granicy zachodniej i północnej, gdzie jedynie wąski skrawek polskiego wybrzeża oddzielał Rzeszę właściwą od Prus Wschodnich, lecz również na granicy południowej. W latach wielkiego kryzysu niepodległa Rzeczpospolita Polska wytężała wszystkie siły, by podźwignąć się ze zniszczeń wojennych i stworzyć nowoczesne państwo. Mimo pilnych potrzeb w zakresie szkolnictwa, przemysłu i infrastruktury znaczna część polskiego budżetu szła na obronę. Ale nawet przekazując ponad 50 procent całkowitego dochodu narodowego na zbrojenia, Polska nie mogła dotrzymać kroku agresywnemu sąsiadowi. Polskie wydatki na obronę w latach 1936-1939 stanowiły mniej niż 10 procent tego, co Niemcy przeznaczyły na swoje siły powietrzne w samym tylko 1939 roku.Kiedy Niemcy zażądały „powrotu" Wolnego Miasta Gdańska do Rzeszy, Francja i Wielka Brytania zaniepokoiły się rosnącą potęgą Hitlera. Chociaż Polska odrzuciła francuskie i brytyjskie sugestie dotyczące układu ze Związkiem Sowieckim, alianci zawarli z nią traktaty o wzajemnej pomocy. Polacy najwyraźniej nie zamierzali się ugiąć przed żądaniami Hitlera, a nowi sojusznicy zachęcali ich do oporu. Zagraniczni eksperci, patrząc na mapy, przewidywali, że Polacy, pozbawieni w swoim równinnym kraju naturalnych linii obronnych, oddadzą większość terytorium, wycofają się za główne rzeki i będą bronić tylko rejonu centralnego. Taka strategia była dla Polaków nie do przyjęcia. Nie chodziło tylko o wielkie przywiązanie emocjonalne do morza i polskiego Śląska, lecz również o to, że tam znajdowała się większość zasobów przemysłowych kraju. Pozostawienie tych obszarów bez obrony umożliwiłoby Hitlerowi zajęcie Polski kawałek po kawałku. Wielka Brytania i Francja udzieliły Polsce gwarancji, że w razie niemieckiej napaści przyjdą jej z pomocą. Ufni w zapewnienia sojuszników Polacy przygotowywali się na to, co miało nastąpić.

Doroczne manewry letnie armii polskiej zostały odwołane z powodu pogarszającej się sytuacji politycznej. Dwudziestego drugiego sierpnia pułkownik Sosabowski otrzymał rozkaz powrotu wraz ze swoim pułkiem do Warszawy. Stawiwszy się następnego ranka w Cytadeli, ujrzał gorączkowe przygotowania. Tej nocy stolicą wstrząsnęła wiadomość o podpisanym w Moskwie pakcie o nieagresji, który zapoczątkował sojusz pomiędzy Hitlerem a Stalinem. Sosabowskiemu przekazano zarządzenia mobilizacyjne, które miały wejść w życie następnego dnia, dwudziestego czwartego sierpnia. Mobilizacja powszechna jeszcze nie została ogłoszona; Brytyjczycy i Francuzi domagali się jej odłożenia, aby nie prowokować Niemców. 8 Dywizja Piechoty, w której skład wchodził pułk „Dzieci Warszawy", otrzymała rozkaz wymarszu na północ, ku granicy z Prusami Wschodnimi.

Późnym popołudniem dwudziestego szóstego sierpnia Sosabowski dokonał przeglądu swoich żołnierzy. Po dwudziestu pięciu latach doświadczeń wojskowych, wszechstronnego szkolenia, ćwiczeń i studiów w szkole wyższej pułkownik był pewny siebie i swoich ludzi. Rozpoczęli nocny marsz do Opinogóry, na wojnę, która wydawała się coraz bardziej prawdopodobna.

Kiedy „Dzieci Warszawy" posuwały się w stronę granicy, większość okrętów polskiej marynarki wojennej wymknęła się z trudnej do obrony Gdyni i popłynęła do Anglii. Samoloty polskich sił powietrznych przeniosły się na zaimprowizowane lotniska polowe z dala od głównych baz. Francuzi i Brytyjczycy wciąż sprzeciwiali się ogłoszeniu przez rząd polski mobilizacji po-wszechnej w obawie przed sprowokowaniem Hitlera. Wbrew jednak życzeniom aliantów Polacy dyskretnie przeprowadzili mobilizację za pośrednictwem poczty.

Trzydziestego pierwszego sierpnia niemiecki pancernik „Schleswig-Hol-stein", przebywający z „kurtuazyjną" wizytą w Gdańsku, podniósł kotwice i popłynął w głąb portu. W przygranicznym mieście Gleiwitz (Gliwice), niedaleko koszar 75 pułku piechoty w Rybniku, niemiecki program radiowy został nagle przerwany. Rozległy się strzały, a chwilę później „polscy" żołnierze chwycili za mikrofon i wygłosili po polsku orędzie polityczne; potem nadajnik zamilkł. Przybyłym następnego ranka na miejsce „ataku" dziennikarzom pokazano zwłoki w polskim mundurze. Napastnikami byli w rzeczywistości esesmani, a zwłoki należały do więźnia obozu koncentracyjnego, uśmierconego zastrzykiem i porzuconego w pobliżu rozgłośni radiowej jako dowód polskiej prowokacji.

O 4.45 pierwszego września „Schleswig-Holstein" otworzył ogień do polskiej składnicy amunicji Westerplatte w porcie gdańskim. W ciemnościach przedświtu ciężko obładowane samoloty przekroczyły polską granicę i zaczęły bezlitośnie bombardować zarówno cele wojskowe, jak i cywilne. O świcie wzdłuż całej granicy rozległ się ryk dieslowskich silników i zgrzyt metalu, kiedy niemieckie czołgi ruszyły do natarcia. Od strony Prus Wschodnich niemiecka 3 Armia, składająca się z trzech dywizji piechoty, Dywizji Pancernej „Kempf" i brygady kawalerii, wdarła się na północne Mazowsze i zaatakowała jednostki polskiej Armii „Modlin". Pod osłoną bombowców nurkujących Ju-87 Stuka, rozdzierających powietrze przeraźliwym wyciem, 3 Armia uderzyła na polską 20 Dywizję Piechoty, zajmującą fortyfikacje przygraniczne w Mławie. Po ciężkich walkach Niemcom udało się dokonać jedynie niewielkiego wyłomu, lecz polskie pozycje w Mławie z trudem wytrzymywały napór przeważających sił.

Świt tego historycznego wrześniowego dnia zastał 21 pułk piechoty w rejonie Ościsłowa. Po otrzymaniu rozkazu mobilizacji, co nastąpiło osiem dni wcześniej, żołnierze pułku przebyli sto pięćdziesiąt kilometrów w ciągu pięciu dni. Spędziwszy pozostałe trzy dni na budowaniu fortyfikacji polowych, teraz korzystali z zasłużonego odpoczynku. Pułkownik Sosabowski czynił ostatnie przygotowania, a pułk dostał świeże konie.

Następnego dnia „Dzieci Warszawy" pozostały na swoich pozycjach. Wszędzie panował spokój, tylko klucze nieprzyjacielskich bombowców przelatywały na wysokim pułapie w kierunku Warszawy. Dowódca dywizji wezwał dowódców pułków do swojej kwatery na ostatnią odprawę. 20 Dy-wizja walczyła o życie na granicy, ponosząc i zadając ciężkie straty. Niemieckie jednostki pancerne i zmotoryzowane przedarły się przez polskie linie i parły na Warszawę. Tej nocy 8 Dywizja miała wyruszyć z odsieczą 20 Dywizji i kilka godzin przed zmierzchem rozpoczął się wymarsz. 21 pułk piechoty osłaniał lewą flankę.

O świcie żołnierze dotarli do Koziczyna. Pułkownik Sosabowski martwił się rozmieszczeniem jednostek dywizji. Protestował przeciw wielkim lukom między batalionami, a nawet pułkami, i narzekał na brak łączności z jednostkami sąsiednimi. Kazano mu jednak podporządkować się rozkazom. Terkot karabinów maszynowych obwieścił, że patrole wysłane przed kolumną marszową natknęły się na nieprzyjaciela. Pułkownik podjechał konno w tamtą stronę i zobaczył przemykających wśród drzew żołnierzy w szarozielonych mundurach. Niebawem do nieprzyjacielskich karabinów maszynowych dołączyły moździerze i artyleria. Prosto z marszu, bez wsparcia artylerii, 21 pułk przypuścił brawurowy szturm i udaremnił niemieckie natarcie.

Pułkownik Sosabowski był dumny ze swoich ludzi. Walki toczyły się cały dzień, a doświadczony dowódca obserwował jednostkę przez lornetkę. Był pod wrażeniem postawy oficerów i podoficerów. Pod ogniem zachowywali spokój, a zainspirowani ich przykładem żołnierze spisywali się doskonale. Polacy nie wiedzieli, że ich dywizja natknęła się na niemiecką 12 Dywizję Piechoty „Pommern" i zatrzymała jej natarcie w kierunku Warszawy. Ale „Dzieci Warszawy" były u kresu sił. Pułk poniósł znaczne straty i pilnie potrzebował wsparcia. O zachodzie słońca Sosabowski zatelefonował do sztabu dywizji i uzyskał obietnicę, że o 22.00 przybędzie świeży batalion. Był to ostatni raz, kiedy sztab obiecał mu posiłki.

Zapadła noc i nad pozycjami 21 pułku zaczęły przelatywać samoloty, a zewsząd dobiegały odgłosy walk i warkot silników czołgowych. Najwyraźniej odcięty Sosabowski zarządził dwukilometrowy odwrót na lepsze pozycje obronne. Marsz rozpoczął się o 3.30, a o świcie żołnierze się okopali. „Dzieci Warszawy" znalazły się na otwartym terenie; najbliższą osłonę stanowił opinogórski las. Na południu unosił się dym; to płonął Ciechanów, który, o czym Sosabowski nie wiedział, zdążyła już zająć niemiecka kolumna zmotoryzowana.

Trzeciego września Francja i Wielka Brytania wreszcie wypowiedziały Hitlerowi wojnę, dając mu trzy dni na wycofanie się z Polski. Luftwaffe siała spustoszenie, bombardując i ostrzeliwując zarówno żołnierzy, jak i cywilów. Oprócz niszczonych bezlitośnie miast głównymi celami były linie kolejowe. Na skutek późno ogłoszonej mobilizacji i bombardowania sieci transporto-wej wielu rezerwistów zabłądziło i nie zdołało dołączyć do swoich jednostek. Niemcy, stosujący taktykę wojny błyskawicznej, przecięli „polski korytarz" i dokonali licznych wyłomów w polskich liniach obronnych. Kolumny pancerne Wehrmachtu szybko zbliżały się do Warszawy.

Pułkownik Sosabowski miał poważne problemy: jego pułk był odcięty, wyczerpany walkami i wielodniowym marszem, a żołnierze nie jedli od dwudziestu czterech godzin. Ryzyko przejścia jedenastu kilometrów przez otwarty teren pod osłonę lasu wydawało się sensowniejsze niż oczekiwanie na niepewną pomoc czy wykrycie przez Niemców. Żołnierze wyruszyli w pełnym świetle dnia.

Po drodze mogli się naocznie przekonać, jaki los spotkał 8 Dywizję. Sosabowski nie miał pojęcia, co się stało z resztą jej składu. Niemiecka l Brygada Kawalerii i Dywizja Pancerna „Kempf " rozbiły Mazowiecką Brygadę Kawalerii, która osłaniała lewą flankę 8 Dywizji. Kontynuując natarcie, Niemcy zmiażdżyli wszystkie jej jednostki z wyjątkiem 21 pułku piechoty. „Dzieci Warszawy" mijały porzucony sprzęt: karabiny, działa i amunicję, w większości zdatne do użytku. Pułkownik Sosabowski był przerażony. Przypominało to sceny, które oglądał ponad dwadzieścia lat wcześniej, kiedy dwa imperia, carskie i kajzerowskie, starły się na polu bitwy. Różnica polegała na tym, że teraz była to polska klęska. Sosabowski wziął się w garść i przeszedł wzdłuż szeregów, rozmawiając z podkomendnymi i podnosząc ich na duchu. W obawie przed atakiem powietrznym żołnierze uparcie szli naprzód. Kiedy dotarli do Lękowa, ostatniej wioski przed lasem, do Sosabowskiego podszedł kapitan ze sztabu dywizji. Zasalutował i oznajmił, że pułkownik jest teraz dowódcą tego, co pozostało z 8 Dywizji.

Wokół wioski zebrały się resztki jednostek 8 i 20 Dywizji. Razem stanowiły odpowiednik czterech batalionów piechoty, dwóch dywizjonów artylerii i dwóch kompanii tankietek. Sosabowski miał teraz pod swoim dowództwem pięć tysięcy wyczerpanych i pobitych ludzi. Brakowało żywności, a jedyne informacje, jakimi dysponowali, pochodziły od chłopów, którzy opowiadali, że w okolicy jest mnóstwo niemieckich czołgów.

Las mógł być schronieniem tylko przez kilka godzin. Po zarządzeniu krótkiego odpoczynku Sosabowski wtajemniczył dowódców jednostek w swoje plany. Celem grupy, podzielonej na dwie kolumny, z których każda miała pięć kilometrów długości, a w jej skład wchodziły działa, tankietki i tabory, było dotarcie do Modlina. W tej krytycznej sytuacji tradycyjna polska doktryna taktyczna, przewidująca przemieszczanie się nocą, miała tym większe znaczenie. Za wszelką cenę należało unikać kontaktu z nieprzyjacielem.Aby nie dopuścić do paniki, którą mogłaby wywołać przypadkowa strzelanina, Sosabowski rozkazał żołnierzom wyjąć zamki z karabinów i nieść je w kieszeniach. Cały zbędny sprzęt miał być systematycznie niszczony, a do sztabu Armii „Modlin" wysłano dwóch gońców na rowerach. Osłaniana przez kawalerię kolumna ruszyła. W raporcie napisanym w 1945 roku major Stefan Obrębowski, dowódca 3 batalionu 21 Dywizji Piechoty, złożył hołd swoim ludziom:

Postawę żołnierzy, pomimo forsownego marszu oraz braku żywności i snu, można określić tylko jako wspaniałą, morale wzorowe; żadnej niesubordynacji, żadnego porzucania sprzętu. Żołnierzami zdawała się powodować własna i nieprzymuszona wola. Szli w milczeniu, wierzyli, że zaistniała sytuacja jest tymczasowa i że jeszcze nadejdzie ich godzina. Rozkazy były wykonywane chętnie i bez ociągania. Dowódcy kompanii szli przez cały czas pieszo, swoje konie oddali wyczerpanym strzelcom. Pomagali nieść ekwipunek, jedli na końcu i kładli się spać dopiero wtedy, kiedy zatroszczyli się o żołnierzy.

O wschodzie słońca piątego września kolumny dotarły do Zalesia. Zarekwirowano żywność, jaka pozostała w wiosce, i wydano ludziom pierwszy od czterdziestu ośmiu godzin posiłek. Żołnierze ulokowali się w chałupach i stodołach, żeby odpocząć przed nocnym marszem.

Tej nocy grupa Sosabowskiego przekroczyła Wkrę i spaliła za sobą mosty. Z powodu braku paliwa czołgiści zamierzali zniszczyć swoje pojazdy, lecz szczęśliwym trafem na opuszczonym lotnisku znalazło się kilka beczek benzyny. W oddali rozległy się strzały, kiedy straże przednie napotkały niemiecki patrol, lecz walkę szybko przerwano, ponieważ trzeba było ruszać dalej. O świcie grupa Sosabowskiego natknęła się na dwie ciężarówki z zaopatrzeniem, przysłane z Modlina. Dowodzący nimi porucznik zapewniał, że droga na Modlin jest otwarta. Ponieważ ciężarówki najwyraźniej się przedostały, Sosabowski postanowił się nie zatrzymywać, tylko kontynuować marsz.

Pułkownik Sosabowski i jego grupa dotarli do Modlina siódmego września, po czterech dniach przedzierania się przez niemieckie linie. Podczas gdy twierdza przygotowywała się do odparcia szturmu wroga, Sosabowski poje-chał do Jabłonny złożyć raport. Potem ruszył do Warszawy, żeby poszukać kuchni polowych swojego pułku i sprawdzić, jak się miewa rodzina. Podróż okazała się przygnębiająca. Wioski i osady po drodze, porzucone przez ogarniętych paniką cywilów, były zbombardowane. Ciała mężczyzn, kobiet i dzieci oraz trupy zwierząt leżały niepogrzebane, rozkładając się na słońcu. Na poboczach walały się sterty rzeczy osobistych, a grupy uciekinierów, widząc przejeżdżającego oficera, dopytywały się o wiadomości. Drogę do Warszawy wskazywały kłęby czarnego dymu na horyzoncie.

W samym mieście świadectwa okrucieństw wojny, która zwaliła się na głowy niewinnych cywilów, stały się jeszcze bardziej wstrząsające. Z pięknych niegdyś domów, teraz wypalonych lub obróconych w sterty gruzu, dobywał się wstrętny odór. Ludzie na ulicach byli brudni i patrzyli na Sosabowskiego pustym wzrokiem. Warszawa stała się celem bombardowań lotniczych od pierwszego dnia wojny. Po przybyciu do Cytadeli Sosabowski odkrył, że są tam jego kuchnie polowe. Wróciły do Warszawy, kiedy 8 Dywizja została rozbita. Natychmiast rozkazał im dołączyć do reszty pułku w Modlinie. W domu na Żoliborzu pułkownik dowiedział się, że żona i siostra opuściły miasto. Nikt nic nie słyszał o jego synu Stanisławie, przydzielonym do służby w pociągu sanitarnym.

W ósmym dniu września położenie Polski było krytyczne. Łączność między Sztabem Generalnym a dowódcami w polu, utrzymywana za pośrednictwem przeciążonych sieci telefonicznych i telegraficznych, funkcjonowała źle i zerwała się zupełnie, kiedy sztab ewakuował się z Warszawy. Kraków padł, a większość polskich armii poszła w rozsypkę. Zmechanizowane dywizje niemieckie błyskawicznie wyprzedzały polskich żołnierzy, którzy poruszali się na własnych nogach bądź konno. Dzięki nadludzkim wysiłkom dowódcom w polu udawało się czasem pozbierać rozbite resztki jednostek frontowych w zorganizowane grupy. W zaciekłych walkach polskie straże tylne osłaniały odwrót towarzyszy. Resztki Armii „Modlin" miały bronić potężnej napoleońskiej fortecy o tej samej nazwie i powstrzymać Niemców nacierających na Warszawę z Prus Wschodnich. „Dzieci Warszawy" otrzymały rozkaz wycofania się do macierzystego miasta i wzmocnienia jego obrony.

Ósmego września czołgi niemieckiej 4 Dywizji Pancernej zapuściły się już na ulice warszawskiej dzielnicy Ochota. Dwa dni później podjęły próbę przebicia się do centrum Warszawy. Niemcy koncentrowali siły wokół miasta, lecz pierścień okrążenia jeszcze się nie zamknął. Dziesiątego września 21 pułk piechoty, wzmocniony kompanią karabinów maszynowych i innymi jednostkami 8 Dywizji, wyruszył z Modlina do Warszawy. Mimo protestów pułkownika So-sabowskiego marsz odbywał się w ciągu dnia. Dowódca prowadził kolumnę zdecydowanie, a po nalocie sztukasów, podczas którego ponad dwudziestu ludzi zostało zabitych, a kilkudziesięciu rannych, zdołał podjąć na nowo marsz w ciągu godziny. Późnym popołudniem pułk osiągnął linię Struga-Zielonka, gdzie zajął pozycje obronne. Trzy dni później, trzynastego września, otrzymał rozkaz przejścia na Pragę na wschodnim brzegu Wisły.

We wczesnych godzinach rannych czternastego września podkomendni Sosabowskiego zaczęli zajmować ulice Grochowa. Minęli pomnik żołnierzy swojego pułku, którzy w lutowych mrozach sto osiem lat wcześniej zatrzymali tam armię cara idącą na stolicę. Pułkownik Sosabowski dostał wsparcie w postaci dwóch batalionów 336 pułku rezerwy piechoty i dywizjonu artylerii. Miał rozkaz nie dopuścić Niemców do mostów Poniatowskiego i Kierbe-dzia w centrum miasta. Na polach z 1831 roku stała teraz gazownia, wielkie fabryki i miejskie rzeźnie. Przestrzenie między nimi wypełniały bloki mieszkalne, domy i sklepy. Żołnierze natychmiast przystąpili do budowy barykad z ziemi i gruzu. Na skrzyżowaniu ulicy Międzyborskiej i alei Waszyngtona wykorzystali redutę ziemną, która miała stanowić wysunięty punkt oporu. Najważniejszym obszarem obrony były otwarte tereny na południowym wschodzie i laski na obrzeżach Saskiej Kępy, ciągnące się wzdłuż rzeki. Amunicja do broni ręcznej nie stanowiła problemu, gdyż w sektorze obronnym Sosabowskiego, przy ulicy Mińskiej 25, mieściła się fabryka amunicji Pocisk, brakowało natomiast amunicji artyleryjskiej. Pułkownik zainstalował swój punkt dowodzenia na Jagiellońskiej 4, w fabryce Motolot, która wytwarzała wcześniej części do samolotów, i czekał.

Bombardowanie, które nastąpiło rankiem piętnastego września, było cięższe niż zwykle. Sosabowski otrzymał meldunek, że od strony Mińska Mazowieckiego nadciąga wielka niemiecka kolumna wspierana przez czołgi. Piechota wciąż utrzymywała szyk marszowy, kiedy zbliżyła się do pozycji l batalionu 21 pułku. Batalion otworzył huraganowy ogień, który całkowicie zaskoczył Niemców. Polskie karabiny strzelały nieprzerwanie, gdy nieprzyjaciel usiłował rozwinąć szyk bojowy. Odparci Niemcy skierowali ogień artylerii i czołgów na polskie pozycje. Polskie 37-milimetrowe działka przeciwpancerne Bofors zniszczyły dwa czołgi, Niemcom jednak udało się zdobyć część kolonii robotniczej na wschodnim krańcu Grochowa. Pluton polskich strzelców został wybity podczas osłony odwrotu reszty kompanii, ale wroga udało się powstrzymać. O 19.00 zapanował względny spokój. Pułk Sosabowskiego stracił trzystu dwudziestu ludzi - zabitych, rannych bądź zaginionych.Świt szesnastego września na Grochowie był względnie spokojny. Przez cały dzień żołnierze słyszeli warkot silników lotniczych i huk bomb, gdyż Luftwaffe nie ustawała w próbach zmuszenia miasta do uległości. Wczesnym popołudniem do polskiej barykady na ulicy Grochowskiej podjechał w asyście dwóch czołgów samochód z białą flagą. Pułkownik Sosabowski wyszedł przed barykadę i spytał nieprzyjacielskiego oficera po niemiecku, czego chce. Niemiec odparł, że przybył z żądaniem kapitulacji miasta. Sosabowski przekazał to żądanie dowódcy Armii „Warszawa", generałowi Juliuszowi Róm-mlowi. Do zachodu słońca panowała cisza, przerywana jedynie jękami rannych, dobiegającymi spośród dziesiątków ciał leżących na ulicy przed polskimi pozycjami.

Nocą major Obrębowski poprowadził trzystu ludzi ze swojego batalionu na śmiały wypad za niemieckie linie. Każdy zabrał ze sobą dwa granaty i butelkę z benzyną, a dziesięciu jeszcze po kilogramie materiału wybuchowego. Cywile ściągający na Grochów powiedzieli pułkownikowi Sosabowskiemu, że pod Wawrem stoi znaczna liczba niemieckich czołgów. Rozkazał więc przeprowadzić wypad, aby zniszczyć stalowe monstra, zanim te ruszą na Grochów. Grupa szturmowa zniszczyła dwa samochody sztabowe wraz z pasażerami, jak również samochód pancerny, lecz na tym skończyły się jej sukcesy. Wzięty do niewoli Niemiec zeznał, że czołgi rzeczywiście tam były, ale tej nocy zostały wycofane. O świcie żołnierze wrócili na swoje pozycje, lecz przed południem znowu ruszyli do akcji, tym razem w ramach generalnego natarcia mającego na celu odzyskanie utraconych ulic.

Polskie natarcie postępowało powoli, lecz skutecznie. W wąskich uliczkach i między domami robotniczego przedmieścia, gdzie wychowała się część polskich żołnierzy, toczyły się zacięte walki. Niemcy, tak zręczni w prowadzeniu wojny zmechanizowanej, nie przejawiali ochoty do bezpośredniego starcia. Mocne nogi i mężne serca zapewniły atakującym przewagę. Zdobyto kilkanaście karabinów maszynowych i wzięto stu trzydziestu jeńców. Karabiny maszynowe bardzo się przydały, ale jeńcy stanowili problem. Ponieważ wszyscy żołnierze byli potrzebni do obrony barykad, a zapasy żywności szybko się kurczyły, jeńców po krótkim przesłuchaniu odesłano za Wisłę. Wielkie zainteresowanie budził niemiecki podpułkownik, zastępca dowódcy 23 pułku 11 Dywizji Piechoty „Ost Preussen". Kwaśna mina oficera świadczyła, że jego dywizja nie wywiązała się z zadania zajęcia mostów na Wiśle.

Po północy przyjechał na motocyklu kapitan Stanisław Jachnik. Kapitan, który był słuchaczem pułkownika Sosabowskiego w Wyższej Szkole Wojennej, nie mógł dołączyć wcześniej do jego jednostki, lecz znajdował się naGrochowie, kiedy zjawił się tam 21 pułk piechoty. Pułkownik bez trudu przekonał swego dawnego ucznia, żeby z nimi został. Kiedy Polacy odzyskali swoje poprzednie pozycje, nieprzyjaciel zmienił taktykę. Niemcy nie paradowali już ulicami w przekonaniu, że wystarczy odgłos podkutych butów i czołgowych gąsienic, aby wszystkich zastraszyć. Wycofali się, po czym zaczęli zasypywać Grochów pociskami i bombami zapalającymi z niezliczonych dział i samolotów.

Ranek przyniósł wstrząsającą wieść. Tego dnia, siedemnastego września, Armia Czerwona wkroczyła do Polski. Stalin dotrzymał umowy z Hitlerem i zajmował polskie ziemie wschodnie. Sojusznicy Polski me podejmowali żadnych działań, chociaż już trzeciego września wypowiedzieli Niemcom wojnę. Młoda Rzeczpospolita padła ofiarą agresji potężnych sąsiadów z zachodu i ze wschodu. Obrońcy Warszawy mogli liczyć tylko na pomoc boską i na broń, którą ściskali w dłoniach.

Dni na Grochowie upływały wśród niekończącego się bombardowania artyleryjskiego. Ostrzał ustawał tylko wówczas, gdy niemieckie samoloty krążyły leniwie w powietrzu, szukając dla siebie celów. W ciągu dnia nie można się było ruszyć. Nocą polscy żołnierze robili wypady ze swoich pozycji, by przeczesać przedpole. Park na Saskiej Kępie pozostawał czysty, lecz walki były niezwykle krwawe. Groźba nocnych starć ulicznych sprawiała, że Niemcy „okupowali" teren tylko symbolicznie. Zajmowali pojedyncze domy i trzymali swoje główne siły daleko w tyle. Konieczne były nieustanne patrole, które coraz bardziej podkopywały siły fizyczne i psychiczne przemęczonych polskich obrońców. Kiedy natrafiali na zajęty budynek, podpalali go lub wysadzali w powietrze. Płacili wysoką cenę, codziennie tracąc w labiryncie ulic wielu zabitych i rannych. Przed świtem wycofywali się wyczerpani i spali kamiennym snem pomimo rozrywających się dookoła pocisków.

Młody doktor Sosabowski, syn pułkownika, pracował w szpitalu zorganizowanym w tunelu kolei średnicowej pod warszawskim Dworcem Głównym. Do ojca dotarła pogłoska, że zginął, kiedy pociąg szpitalny został zbombardowany. Doktor Sosabowski przeżył jednak atak, dołączył do oddziału saperów kolejowych i wrócił do Warszawy. Pułkownik odwiedzał teraz syna przy każdej okazji po złożeniu raportu w pobliskim banku, gdzie mieściło się dowództwo obrony Warszawy.

Na Dworcu Głównym było mnóstwo pracy dla lekarza, niewiele za to dla sapera. Kolejarze donieśli pułkownikowi Sosabowskiemu, że za niemieckimiliniami stoją porzucone i mepilnowane wagony towarowe, wyładowane pociskami artyleryjskimi. O zmroku grupa wypadowa w sile batalionu przeczesała teren, a za nią zjawili się saperzy z lokomotywą znalezioną na Dworcu Wschodnim. Co zdumiewające, nocny wypad nie spotkał się z nieprzyjacielskim przeciwdziałaniem i wagony z amunicją zostały przeciągnięte na polską stronę.

Pułkownik Sosabowski miał coraz więcej problemów. Brakowało żywności i amunicji. Niemcy, aby wywrzeć dodatkowy nacisk na i tak przeciążonych obrońców, nie przepuszczali cywilów za swoje linie i nie pozwalali im uciekać z oblężonego, płonącego miasta. Pułkownik zorganizował ewakuowanych z zachodniej Polski policjantów, powierzając im utrzymywanie porządku. Pomagał też zaopatrywać cywilów na Grochowie w żywność i starał się zapewnić im schronienie. Kwatera główna Sosabowskiego w fabryce Motolot została zbombardowana, kiedy pułkownik spał. On sam wyszedł z tego bez szwanku, ale jego samochód i pułkowy sprzęt łączności zostały zniszczone. Pułkownik przeniósł swoją kwaterę do miejskiej rzeźni (przy Porcie Praskim), na którą podczas oblężenia nie spadł ani jeden pocisk. W zagrodach i pomieszczeniach, gdzie świnie i krowy czekały na nieuchronne spotkanie z rzeźnic-kim nożem, umieszczono pułkowe konie. Łagodne zwierzęta zachowywały spokój pomimo narastającego wokół szaleństwa, a ich widok wywierał kojący wpływ na żołnierzy, którzy przewijali się przez kwaterę dowódcy.

Mijały dni i straty rosły. Przybywały uzupełnienia - albo w postaci żołnierzy 21 pułku piechoty, którzy z powodu chaotycznej mobilizacji dopiero teraz dołączyli do swojej jednostki, albo ochotników z innych jednostek. Zdarzały się przypadki, kiedy ranni me chcieli opuszczać swoich stanowisk, a część spośród tych, których ewakuowano na tyły, uciekała ze szpitali i wracała na Grochów.

Za plecami „Dzieci Warszawy" ich miasto głodowało i płonęło. Dwudziestego piątego i dwudziestego szóstego września niemieckie bombardowania osiągnęły punkt kulminacyjny. Luftwaffe zdobyła się na maksymalny wysiłek i wykonywała setki lotów. Polskie lotnictwo przestało istnieć, wcześniej jednak zadało przeciwnikowi ciężkie straty w walkach powietrznych. Polskie działa przeciwlotnicze celowały bezsilnie w niebo, amunicja dawno się wyczerpała. Niemcy przeprowadzili też zmasowany nalot na ruiny dzielnicy żydowskiej w Warszawie, obrzucając ją bombami zapalającymi. W akcie szczególne] perfidii dokonali tego w Dzień Pojednania, Jom Kippur.

Następnego dnia bombardowania ustały. Po raz pierwszy od prawie miesiąca nie słyszano w Warszawie eksplozji. Miasto straszliwie ucierpiało: po-nad czterdzieści tysięcy mieszkańców zginęło, ponad 10 procent budynków zostało zniszczonych. Ludność była wygłodzona i wyczerpana psychicznie bombardowaniami. Żołnierze na Grochowie po raz pierwszy od dwunastu dni siedzieli w słońcu, próbując doszukać się jakiegoś sensu w niezliczonych pogłoskach. Pułkownik Sosabowski udał się do sztabu generała Rómmla po informacje i dowiedział się, że podpisano zawieszenie broni. Następnego ranka Sosabowskiego wezwano do sztabu, poinformowano go, że miasto się poddało, i przedstawiono mu warunki kapitulacji.

Rozdzł 4

JESZCZE POLSKA NIE ZGINĘŁA. PÓKI MY ŻYJEMY

Październik 1939 - czerwiec 1940

Każdy z pięciu batalionów piechoty, które broniły Grochowa, odwiedził po kolei ich dowódca, pułkownik Sosabowski. W jednym ze swoich ostatnich aktów przed kapitulacją sztab Armii „Warszawa" zatwierdził odznaczenia dla żołnierzy 21 pułku piechoty. Dwustu przyznano Krzyż Walecznych, a dziesięciu, w tym dowódca pułku, otrzymało najwyższe polskie odznaczenie wojskowe, Virtuti Militari. Ponadto sztandar pułku „Dzieci Warszawy" został udekorowany krzyżem Virtuti Militari w uznaniu za wzorową postawę jednostki w ciągu dwudziestu siedmiu dni kampanii. Pułkownik powiedział swoim ludziom, że jest z nich dumny i że klęska nie jest ostateczna; niech pamiętają, tak jak wszyscy polscy żołnierze w minionych latach, że „jeszcze Polska nie zginęła... póki my żyjemy".

Obrońcy Grochowa pomaszerowali jako jeńcy wraz z resztą garnizonu warszawskiego. Pułkownik Sosabowski odszukał syna i do niewoli poszli razem. Kilka dni później obaj uciekli. Piątego października 1939 roku Adolf Hitler przyjął defiladę wojsk niemieckich, kroczących przed trybuną ustawioną w Alejach Ujazdowskich. W dniach poprzedzających triumfalną uroczystość zwycięskiej armii doszło do spotkania ukrywających się oficerów wojska polskiego. Ludzie o różnym pochodzeniu i z różnych partii politycznych zebrali się razem, by utworzyć Polskie Państwo Podziemne. Jego ramieniem zbrojnym stała się ostatecznie Armia Krajowa, czyli AK. Wstąpili do niej oczywiście obaj Sosabowscy, ojciec i syn.

Polska znów została podzielona, tym razem nie pomiędzy archaicznych monarchów, lecz przez bezwzględnych totalitarnych dyktatorów. Wschodnią część kraju zaanektował Związek Sowiecki. Obszary Polski zajęte przez Hitlera obejmowały regiony centralne. Polskie ziemie zachodnie (składające się ze skrawka wybrzeża morskiego, Wielkopolski, polskiego Śląska i przemysłowej Łodzi) zostały włączone bezpośrednio do Rzeszy. Z reszty Polski pod okupacją niemiecką utworzono odrębną jednostkę administracyjną nazwaną Generalnym Gubernatorstwem. Podczas ciężkiej zimy 1939/1940 roku przesiedlono tam z obszarów zachodnich dziesiątki tysięcy Polaków, wobec których niemieckie władze natychmiast zaczęły wcielać w życie teorie rasowe, stanowiące podstawę nazistowskiej filozofii. W wielu częściach kraju przywódcy polskiego społeczeństwa - działacze polityczni, intelektualiści, przemysłowcy, ziemianie, księża, a nawet harcerze - byli więzieni lub rozstrzeliwani.

Niemieccy planiści przewidywali, że Polska dostarczy surowców naturalnych i ogromnej masy robotników przymusowych, których będzie można pozbawić wszelkich praw oraz wykształcenia i których niewolniczą pracą zbudowana zostanie „Tysiącletnia Rzesza". Jedyną grupą ludności stawianą przez nazistów niżej od Słowian byli Żydzi. W Polsce mieszkała najliczniejsza na świecie społeczność żydowska i niebawem miała ona zostać odizolowana w gettach. Później Niemcy utworzyli ogromne obozy zagłady, gdzie uśmiercano tysiące ludzi dziennie, zamierzając w ten sposób uwolnić świat od przedstawicieli „niższej rasy".

Jakby gorycz klęski i terror okupacji, obliczonej na całkowite wyeliminowanie całych grup społecznych, me były wystarczająco trudne do zniesienia dla Polaków, Niemcy zaczęli zwozić do Polski Żydów ze wszystkich zakątków Europy, aby zabijać ich w ramach zorganizowanej na skalę przemysłową operacji, której jedynym celem było ludobójstwo.

Na ziemiach polskich przyłączonych do Związku Sowieckiego bolszewicy przez dwadzieścia jeden miesięcy swojego panowania zdołali zakasować brutalnością i bezwzględnością ponadstuletnie poczynania władz carskich, zmierzających do wymazania wszelkich przejawów polskości. Około dwustu tysięcy polskich żołnierzy, wziętych do niewoli w 1939 roku, wywieziono na wschód do obozów pracy i kolonii karnych. Podobnie jak naziści, Rosjanie przeznaczyli elity do eksterminacji, rozstrzeliwując tysiące polskich oficerów i grzebiąc ich zwłoki w masowych grobach.

Na początku 1940 roku rozpoczęli deportacje ludności uznanej za „zbyt polską", by nadawała się do asymilacji w sowieckim imperium. Kilkunastoletni syn weterana Legionów Piłsudskiego, Bolesław Kuźniar, mieszkał pod Zbarażem, uwiecznionym w powieściach historycznych Henryka Sienkiewicza. Nocą dziesiątego lutego 1940 roku, kiedy temperatura wynosiła czter-dzieści stopni poniżej zera, całe polskie rodziny, którym powiedziano, że stanowią „element niepożądany", przewieziono na stacje kolejową w Zbarażu i załadowano do wagonów towarowych. Kuźniar wspominał:

Jechaliśmy dwadzieścia dni do miejsca przeznaczenia, wioski pod nazwą Stiepkowa na Uralu, w towarowych wagonach, po czterdzieści osób w wagonie, pod strażą rosyjskich żołnierzy.

Nie mogliśmy wychodzić, z wyjątkiem kilku ludzi, którzy przynosili wiadra z owsianą papką i węglem. W podłodze wagonu była dziura, która służyła nam za toaletę, a pośrodku stał piecyk, żebyśmy mogli się ogrzać.

Z powodu braku odpowiedniego jedzenia i mleka niemowlęta i małe dzieci chorowały, a nawet umierały. Słyszeliśmy o przypadkach, kiedy zwłoki dzieci wyrzucano z wagonu w śnieg. Strażnicy nie pozwalali nam ich pochować.

Do 1942 roku pracowaliśmy w tajdze, wycinając drzewa w bardzo ciężkich warunkach, przy kiepskim wyżywieniu i bez odpowiedniej odzieży. Zimą też musieliśmy pracować, nawet jeśli temperatura spadała do czterdziestu pięciu stopni poniżej zera. Ludzie, którzy nie przywykli do ciężkiej pracy (nauczyciele, urzędnicy itp.), me mogli się przystosować do warunków i bardzo często umierali z przepracowania albo wycieńczenia.

Doświadczenia Bolesława Kuźniara były pod pewnymi względami lepsze, pod innymi gorsze od doświadczeń prawie dwóch milionów Polaków wywiezionych w głąb Związku Sowieckiego. Najgorszy zapewne los przypadł w udziale tym, których zesłano do kopalni ołowiu i złota za kręgiem polarnym. W najlepszej sytuacji znaleźli się ci, których skazano na przymusowe osiedlenie w Rosji lub sowieckiej Azji Środkowej, gdzie korzystali ze względnej swobody poruszania się i mogli sami szukać sobie pracy — ponieważ w tym społeczeństwie panowała zasada: „Kto nie pracuje, ten nie je". Wszyscy oni, niezależnie od tego, gdzie trafili, mieli poczucie, że nad ich krajem zapadła noc, która może się nigdy nie skończyć.

Pułkownik Sosabowski spędził pierwsze tygodnie okupacji, jeżdżąc do różnych części Polski i próbując organizować wojskowe podziemie. Późniejotrzymał rozkaz wyjazdu do Lublina i do objętego sowiecką okupacją Lwowa, stamtąd zaś miał się udać do Rumunii lub na Węgry, żeby złożyć raport o działalności polskiego podziemia. Dwudziestego pierwszego listopada 1939 roku pożegnał się z synem i na warszawskim Dworcu Wschodnim wsiadł do pociągu jadącego do Lublina. Piętnastego grudnia, kiedy przekroczył granicę rumuńską, nie wiedział, że już nigdy nie zobaczy rodzinnego kraju.

Po klęsce wrześniowej wielu żołnierzy i oficerów wojska polskiego przedostało się na Węgry lub do Rumunii. Internowani Polacy byli pewni, że Francuzi i Brytyjczycy pokonają Niemców, i pragnęli wstąpić do formującej się we Francji armii polskiej. Chociaż zarówno Węgry, jak i Rumunia znajdowały się pod silną presją ze strony Niemiec, władze tych krajów odnosiły się do Polaków z sympatią; warunki internowania nie były szczególnie uciążliwe i ostatecznie wiele tysięcy Polaków zdołało dotrzeć do Francji.

Zameldowawszy się w polskiej ambasadzie w Budapeszcie, pułkownik So-sabowski złożył attache wojskowemu raport o działalności podziemia, o kodach radiowych, szyfrach i częstotliwościach używanych przez grupę we Lwowie. Poinformował go też, że podziemie w Warszawie rozpaczliwie potrzebuje środków finansowych na prowadzenie dalszej działalności. Poprosił, aby jak najszybciej zaopatrzono go w pieniądze na podróż do Warszawy. Powiedziano mu, że jego raport zostanie przekazany do polskiej kwatery głównej w Paryżu, a kiedy nadejdzie odpowiedź, otrzyma dalsze rozkazy. Tego samego dnia Sosabowski dowiedział się, iż ma się zameldować w Paryżu osobiście. Dwudziestego grudnia wyleciał z Budapesztu do Mediolanu samolotem pasażerskim, a stamtąd pojechał do Paryża pociągiem.

Francja wypowiedziała wojnę Niemcom jednocześnie z Wielką Brytanią, trzeciego września 1939 roku. Sześć dni później polski ambasador w Paryżu podpisał porozumienie dotyczące utworzenia we Francji polskiej dywizji. We Francji mieszkało prawie pół miliona Polaków. Od czasu rozbiorów Francja była tradycyjną przystanią dla polskich wygnańców i uchodźców politycznych. Wielu Polaków emigrowało tam również z powodów ekonomicznych. Ludzie ci znajdowali głównie zatrudnienie we francuskich kopalniach i fabrykach. Rozsądne wydawało się założenie, iż uda się odtworzyć Legiony Polskie z czasów Napoleona 11 wojny światowej.

Kiedy Polska walczyła z niemiecką inwazją, Francja prowadziła mobilizację. Naród był zdemoralizowany ogromnymi stratami poniesionymi podczasI wojny, a armia hołdowała koncepcjom defensywnym. Znaczna cześć francuskiej populacji męskiej poległa lub została okaleczona w okopach; nie mniej ucierpiała także psychika narodu. Kryzys ekonomiczny utrudniał zaleczenie tych ran. Politycznie Francja przed wybuchem wojny flirtowała z socjalizmem, a zasadniczą doktryną jej polityki zagranicznej było porozumienie z Hitlerem. Perspektywa nowej wojny z Niemcami nie budziła entuzjazmu, zwłaszcza że żołnierze świeżo zmobilizowanej armii nie znosili swojej służby. Wojskowi siedzieli za Linią Maginota i jeśli nie liczyć szeroko nagłośnionej „ofensywy", w wyniku której zajęto kilka kilometrów niemieckiego terytorium, nie robili nic.

Po upadku Polski powstał w Paryżu rząd na uchodźstwie. Premierem i Naczelnym Wodzem został generał Władysław Sikorski. Ten bardzo utalentowany i szanowany bohater wojny polsko-bolszewickiej 1920 roku, a swego czasu szef polskiego Sztabu Generalnego, miał poważne zatargi z rządzącym obozem piłsudczykowskim. Wiele lat międzywojennych spędził we Francji. Tam sformułował swoje teorie współczesnej wojny, przewidując blitzkrieg. Zyskał wielu przyjaciół we francuskim korpusie oficerskim i był uważany za nieoficjalnego polskiego ambasadora we Francji.

Chociaż niektórzy francuscy oficerowie sympatyzowali z Polakami, obraz ogólny był raczej ponury. Francuskie społeczeństwo nie lubiło Polaków za wciągnięcie jego kraju w niechcianą wojnę, a francuskie kręgi wojskowe też miały o nich nie najlepszą opinię. Francuscy wojskowi uważali, że polskie siły zbrojne okazały się nieudolne i zbyt szybko poniosły klęskę. Sytuację dodatkowo komplikowała rozpowszechniona wiara w nieprzyjacielską propagandę, która występowała z fałszywym twierdzeniem, jakoby polskie lotnictwo zostało zniszczone na ziemi, i przedstawiała nieprawdziwy wizerunek armii dosiadającej kom i szarżującej z lancami na czołgi. Francuzi nie chcieli słuchać pierwszych ofiar blitzknegu i nie przyjmowali do wiadomości wcielenia w życie tej formy wojny. Opierając się na doświadczeniach zdobytych w okopach dwadzieścia lat wcześniej, Francja trwała przy doktrynie defensywnej.

W takich okolicznościach dwudziestego pierwszego grudnia 1939 roku pułkownik Sosabowski zjawił się w Paryżu. Złożył osobiście raport generałowi Sikorskiemu i został przydzielony do sztabu generała Kazimierza Sosn-kowskiego, aby organizować łączność, zaopatrzenie i kontakty z podziemną armią i delegaturą rządu w Polsce.Kontrast pomiędzy Paryżem a okupowaną Polską był ogromny. La Yille lumiere nadal lśniło pełnym blaskiem. Kawiarnie były zatłoczone, panowała świąteczna atmosfera i utrzymywało się przeświadczenie, że „życie toczy się jak zwykle". Wielu polskich oficerów kłóciło się między sobą i obarczało nawzajem winą za klęskę. Pułkownik Sosabowski natychmiast przystąpił do pracy nad swoim raportem o podziemiu, zaczął organizować sieć kurierów i szukać środków na jej sfinansowanie.

W drugiej połowie stycznia został mianowany zastępcą dowódcy polskiej l Dywizji Piechoty. Całkowicie zdegustowany Paryżem, cieszył się, że wraca do jednostki liniowej. Jego radość trwała krótko. Po przybyciu do sztabu dywizji w Coetąuidan był wstrząśnięty tym, co tam zobaczył. Opieszałość i słaba dyscyplina armii francuskiej zaczęły się udzielać Polakom. Co prawda wielu z nich urodziło się we Francji i nie przywykło do wojskowej dyscypliny, lecz taki stan rzeczy przeraził surowego pułkownika. Zamiast się szkolić, żołnierze przesiadywali w kawiarniach i pijaństwo było na porządku dziennym. Koszarowe baraki przeciekały, a piece nie nadawały się do użytku. Na każdego żołnierza przypadał tylko jeden cienki koc, który słabo chronił przed zimnem i wilgocią bretońskiego stycznia. Żołnierze chodzili w starych błękitnych mundurach i otrzymali tylko garść karabinów pamiętających wojnę francusko-pruską.

Próbując doprowadzić dywizję do stanu gotowości bojowej, pułkownik Sosabowski przeżywał ciężkie chwile, rozgoryczony zarówno nastawieniem francuskich wojskowych do Polaków, jak i ich wizją wojny z Niemcami. W tym samym czasie Francuzi naciskali na generała Sikorskiego, by jak najszybciej przygotować dywizję do walki, chociaż sami wstrzymywali rekrutów i broń. Polska l Dywizja Piechoty pomaszerowała na Linię Maginota w połowie kwietnia 1940 roku (jak na ironię, stacjonowała na skrawkach terenu odebranym Niemcom we wrześniu 1939 roku). Sosabowski, wysłany na kurs artyleryjski dla oficerów sztabowych dywizji, nie wyruszył razem z żołnierzami. Do tego czasu zaczęto tworzyć trzy kolejne dywizje piechoty, brygadę kawalerii zmechanizowanej i brygadę górską. Sosabowski został mianowany zastępcą dowódcy 4 Dywizji Piechoty, formującej się w Les Sables d'Olonne. Przybywszy na miejsce piętnastego kwietnia, przeżył powtórkę swoich doświadczeń z Coetąuidan.

Atmosferę „dziwnej wojny" przerwała jednak niemiecka inwazja na Danię i Norwegię. Polska Brygada Podhalańska, wraz z francuską Legią Cudzoziemską i strzelcami alpejskimi, wyruszyła do mroźnych fiordów Norwegii. Doborowe niemieckie oddziały górskie zostały powstrzymane, a port w Nar-wiku zdobyty. Podczas krwawych walk w górach elitarne jednostki francuskie nabrały wielkiego szacunku dla polskich towarzyszy broni.

O świcie dziesiątego maja 1940 roku niebo nad Rotterdamem, Dordrech-tem i Moerdijk wypełnił warkot trzysilnikowych samolotów. Nagle w powietrzu rozkwitły setki spadochronów. Niemieccy spadochroniarze szybko uchwycili strategiczne mosty na rzekach i drogach prowadzących do serca Holandii. W Belgii żołnierze jednostek szybowcowych i spadochroniarze opanowali forty i mosty. Czołgi przetoczyły się przez granice obu krajów, spychając przed sobą obrońców. Kiedy francuskie armie, próbując powstrzymać natarcie, wkroczyły do Belgii, zostały zdziesiątkowane. W ciągu dwóch dni najeźdźcy przedarli się przez „nieprzebyte" lasy w Ardenach, przekraczając granice francuską i docierając do Mozy pod Sedanem. Trzynastego maja fale bombowców nurkujących Stuka spadły z wyciem na obrońców, a w tym czasie niemiecka piechota i saperzy forsowali rzekę w gumowych pontonach. Niemcy obeszli Linię Maginota i wbili klin pomiędzy Brytyjski Korpus Ekspedycyjny we Flandrii a główne siły armii francuskiej.

W tym momencie polska 4 Dywizja Piechoty była zaledwie jednostką kadrową liczącą trzy tysiące żołnierzy. Ich jedyną broń stanowiło trochę przestarzałych karabinów Gras. Wystąpiły problemy z zakwaterowaniem, ponieważ cały rejon zalały masy uchodźców i władze cywilne zaczęły wyrzucać Polaków z ich kwater. Dwudziestego czwartego maja jednostka otrzymała rozkaz wymarszu do Partenay na południe od Loary. Żołnierzy poinformowano, że czekają tam na nich uzupełnienia. Po przybyciu na miejsce sztab dywizji nie znalazł nawet śladu obiecanych posiłków.

Pułkownik Sosabowski pojechał do kwatery głównej Sikorskiego w Paryżu po dalsze rozkazy i informacje, zwłaszcza na temat uzupełnień. Dowództwo armii polskiej przygotowywało się do opuszczenia miasta, ponieważ zbliżali się Niemcy. Drogi były zapchane uchodźcami, ale paryżanie wciąż zachowywali się tak, jakby wojna ich nie dotyczyła. Sosabowski wrócił z Paryża piętnastego czerwca, tego samego dnia nadeszły wreszcie posiłki. Niestety, byli to surowi rekruci z rejonów Calais i Lilie, bez żadnego doświadczenia wojskowego. Następnego dnia 4 Dywizja Piechoty otrzymała rozkaz wymarszu do Saintes, około stu kilometrów dalej na południe. Było to niewykonalne, ponieważ jednostka nie dysponowała żadnymi środkami transportu. Polskie Naczelne Dowództwo podobno się tam przeniosło i z powodu całkowitego braku łączności 4 Dywizja pozostała bez dalszych rozkazów.

Sytuacja była coraz gorsza. Brytyjczycy ewakuowali się z Flandrii przez Dunkierkę. Czternastego czerwca Paryż został ogłoszony wolnym miastemi niebawem wkroczyli do niego Niemcy. Trzy dni później Francja poprosiła

0 zawieszenie broni. Sztab polskiej 4 Dywizji zaczął układać plany ewakuacji przez port La Rochelle.

Generał Rudolf Dreszer, dowódca dywizji, wysłał swojego zastępcę Sosa-bowskiego do Saintes po instrukcje dotyczące losu jednostki. Samochód pułkownika został skradziony, lecz udało się znaleźć starego, zdezelowanego citroena. Po czterdziestu ośmiu godzinach poszukiwań Sosabowski zlokalizował wreszcie kwaterę główną Naczelnego Wodza i otrzymał rozkaz ewakuacji, który miał dostarczyć do sztabu dywizji. Podróż powrotna była koszmarem. Ogarnięci paniką uchodźcy zablokowali drogi furmankami, samochodami

1 wózkami dziecięcymi. Pijani francuscy żołnierze, którzy porzucili już broń, krzyczeli: La guerre estfinie! W kilku wioskach francuscy żandarmi, upatrują cy w każdym niemieckiego spadochroniarza, nie chcieli przepuścić pułkowni ka. Panika była jeszcze większa niż dziewięć miesięcy wcześniej w Polsce. Sta ry citroen odmówił w końcu posłuszeństwa i Sosabowski wysłał z rozkazem ewakuacji gońca na motocyklu, a sam pozostał w Saintes na kolejną noc.

Generał Sikorski wydał rozkaz, aby wszystkie polskie jednostki próbowały się ewakuować do Wielkiej Brytanii. W katastrofalnej kampanii francuskiej polscy żołnierze spisali się bardzo dobrze. 2 Dywizja Piechoty osłaniała odwrót francuskiego XLV Korpusu, a następnie przekroczyła granicę szwajcarską i została internowana. 3 Dywizja była nieco liczniejsza i lepiej wyposażona, lecz jedynie częściowo przeszkolona. Została rozbita podczas walk w Bretanii. 10 Brygada Kawalerii Pancernej pułkownika Stanisława Mączka poniosła w Szampanii straty sięgające 75 procent, po czym zniszczyła resztę swoich czołgów i ruszyła w kierunku wybrzeża, l Dywizja Grenadierów (wcześniej l Dywizja Piechoty) szła w straży tylnej francuskiego XX Korpusu, kiedy ten wycofywał się za linię zawieszenia broni. Jej dowódca, generał Bronisław Duch, podjął trudną decyzję i zignorował rozkazy generała Sikor-skiego. Uważał, że nie wolno dawać pretekstu do obarczania armii polskiej choćby częściową odpowiedzialnością za klęskę. Jednostka walczyła, póki nie straciła połowy stanu osobowego, i dopiero kiedy została niemal całkowicie okrążona, Duch wydał wreszcie rozkaz ucieczki do Wielkiej Brytanii. Niewielu żołnierzom się to udało.

W Saintes życzliwie usposobiony francuski oficer pokazał pułkownikowi Sosabowskiemu ściśle tajny rozkaz, który zakazywał ewakuacji polskich jednostek z Francji, co było jednym z warunków rozejmu z Niemcami. Wyjeżdżając z Saintes samochodem, Sosabowski miał nadzieję, że dogoni swoją dywizję w La Rochelle i przedostanie się do Anglii. Kilka kilometrów zaSaintes zobaczył swego dawnego ucznia - który był jego szefem sztabu w ostatnich dniach oblężenia Warszawy - stojącego na poboczu drogi. Kapitan Stanisław Jachnik wcisnął się do przepełnionego samochodu i pojechali dalej.

Po zapadnięciu ciemności minęli blokadę francuskiej żandarmerii na drodze do La Rochelle, nie zatrzymując się na wezwanie. Za nimi jechał samochód pełen polskich żołnierzy i wszystko szło dobrze, dopóki w opuszczonej wiosce tuż przed La Rochelle samochód Sosabowskiego nie zderzył się czołowo z innym. Kapitan Jachnik zabrał towarzyszącego im oficera, który w wypadku doznał poważnych obrażeń, do drugiego polskiego samochodu. Miał odwieźć rannego do La Rochelle i wrócić po resztę grupy. Po dwóch godzinach oczekiwania, gdy niebo na wschodzie rozjaśniły pierwsze promienie brzasku, Sosabowski i jego ludzie poczuli się porzuceni.

Żołnierze 4 Dywizji, którzy dotarli już do La Rochelle, też nie mogli się uskarżać na brak przygód. W porcie stał spowity kłębami oleistego dymu uszkodzony grecki frachtowiec; na szczęście na pokładzie nie było nikogo. Wieczorem, kiedy przystąpili do załadunku, za budynkami portowymi wystrzeliła w niebo pomarańczowa rakieta. Załadunek został wstrzymany, a ci, którzy zdążyli już wejść na pokład, musieli opuścić statek. Kiedy w świetle księżyca żołnierze schodzili z betonowego nabrzeża, usłyszeli dźwięk, który wrył im się w pamięć od września 1939 roku: modulowany pomruk silników Heinkla, coraz głośniejszy. Niebawem rozległ się gwizd spadających bomb, a każdemu z przerażonych żołnierzy wydawało się, że wszystkie są wymierzone w niego. Kiedy bombowce odleciały, statek, którym mieli ewakuować się do Anglii, płonął, a brytyjski węglowiec, S/s „Abderpool", zawijał do portu. Jego kapitan zamierzał wypłynąć o pierwszym brzasku. Natychmiast rozpoczął się załadunek.

Tymczasem pułkownik Sosabowski zatrzymał jadącą w stronę portu francuską ciężarówkę wojskową pełną cywilów. Usiadł obok kierowcy, żeby obserwować drogę, na wypadek gdyby Jachnik jechał im naprzeciw. Znalazł kapitana i rannego oficera u wylotu La Rochelle. Obaj wsiedli do ciężarówki i zaczęła się dzika jazda w poszukiwaniu nabrzeża, przy którym cumuje statek ewakuacyjny. Kiedy znaleźli „Abderpool", trap był już podniesiony, a węglowiec właśnie odcumowywał. Przy akompaniamencie gromkich wiwatów stłoczonych na statku żołnierzy pułkownik, Jachnik i ranny oficer wspięli się na pokład po drabince sznurowej.

Generał Dreszer rozkazał pułkownikowi Sosabowskiemu objąć dowództwo nad wszystkimi żołnierzami na pokładzie. Było ich ponad trzy tysiące,a oprócz tego niewielka grupa cywilów, głównie żon i dzieci oficerów, oraz garstka personelu francuskiego, brytyjskiego, belgijskiego i holenderskiego. Ludzie tłoczyli się wszędzie: na pokładzie, w korytarzach, w ładowniach, a nawet wspinali się na maszty. Było kilka kajut dla oficerów i skromne pomieszczenia dla załogi na dziobie. Na całym statku znajdowały się tylko dwie toalety. Wszyscy byli brudni, głodni, przerażeni i wyczerpani.

Ląd jeszcze nie zniknął im z oczu, gdy statek ogarnęła panika. W oddali rozległ się warkot silników lotniczych. Szeroko otwarte, przekrwione oczy wpatrywały się w niebo, by zidentyfikować źródło znajomego dźwięku. Na zatłoczonym węglowcu żołnierze nie mieli się gdzie ukryć ani dokąd uciec. Statek był tak przepełniony, że niektórzy nie mogli się nawet schylić. Każdy radził sobie ze strachem na swój sposób: jedni się modlili, inni pogwizdywali, jeszcze inni dostawali skurczów żołądka. Z rufy odezwały się działka Oerlikon, więc samolot utrzymywał bezpieczny dystans, a potem zawrócił.

Pułkownik Sosabowski porozmawiał z kapitanem statku za pośrednictwem tłumacza. Kapitan, zasłaniając się rozkazami Admiralicji, nie ujawnił, kiedy i do którego brytyjskiego portu statek ma zawinąć. Na razie starał się jak najszybciej oddalić od wybrzeża francuskiego. Sosabowski przemówił do żołnierzy przez megafon, wyjaśnił sytuację i wezwał do ścisłego przestrzegania dyscypliny. Całą żywność zebrano i racjonowano. Wszystkie karabiny maszynowe ustawiono na pokładzie, na wypadek gdyby pojawiło się więcej gości z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Statek płynął na zachód.

Było gorąco. Ludzie godzinami czekali w kolejce do zbiorników z wodą, a jeszcze dłużej do jednej z dwóch toalet. Podróż trwała trzy dni. Zmęczeni i nieogoleni żołnierze rozmyślali ponuro o katastrofie, która się na nich zwaliła. W ciągu niecałego roku zostali sromotnie pobici i wypędzeni z dwóch krajów. Patrząc na morze o zachodzie słońca, zastanawiali się nad swoim losem. Nie mieli ojczyzny ani, jak się wydawało, przyszłości.

Rozdział 5

DOBRA SZKOCKA WHISKY!

Lipiec 1940 - wrzesień 1941

Późnym wieczorem dwudziestego pierwszego czerwca 1940 roku pułkownik Sosabowski dowiedział się, że następnego ranka „Abderpool" wpłynie do Plymouth. O wschodzie słońca rozkazał, żeby wszyscy się ogolili, ponieważ za kilka godzin statek zawinie do portu. Resztkę racjonowanej wody wykorzystano do ostatniej kropli; Sosabowski chciał, aby jego ludzie dobrze się zaprezentowali nowym gospodarzom. Dla żołnierzy i oficerów na pokładzie ta prozaiczna czynność oznaczała początek powrotu do normalności. Doskwierał im głód, mundury mieli brudne, oczy nabiegłe krwią, ale przynajmniej byli świeżo ogoleni.

Sosabowski rozkazał, aby najpierw wyniesiono na brzeg zmarłych i rannych. Nie było ich wielu, a kiedy karetki odjechały, żołnierze zaczęli schodzić po trapie na ląd. Podporucznik Kazimierz Janiga zapamiętał pułkownika, który przechadzał się tam i z powrotem po nabrzeżu jak zad/iorny kogut (i robił tyle samo hałasu), nadzorując rozładunek. Sosabowski chciał, żeby rozładunek odbywał się sprawnie i żeby wszyscy wiedzieli, że on tu dowodzi.

Brytyjscy podoficerowie podzielili Polaków na kilkusetosobowe grupy i odwieźli na różne dworce kolejowe. Umundurowane na zielono dziewczęta z Ochotniczej Służby Kobiet przywitały ich tam uśmiechami i słowami: „Papierosy, kanapkę, filiżankę herbaty?" Cóż Wielka Brytania miała począć z tymi przybyszami w momencie, kiedy przyjmowała własną ewakuowaną z kontynentu armię, a jednocześnie przygotowywała się do odparcia inwazji? W ciągu kilku godzin pociągi zabrały ich do Szkocji.

Wyczerpani żołnierze uświadamiali sobie z wolna nową sytuację. Jakiż za kontrast w porównaniu z Francją: żadnych pożarów, żadnych pijanych żoł-nierzy porzucających broń, wszędzie spokój, uśmiechy, papierosy, filiżanka herbaty... Pociągi podążały na północ. Mieli wiele godzin, żeby nadrobić niedobory snu, i wielu nowych rzeczy musieli się nauczyć. Toalety w pociągu były mile widzianą odmianą po niekończącym się wyczekiwaniu na pokładzie „Abderpoolu". Niestety, czerwony łańcuszek pod sufitem brali za urządzenie do spłukiwania, toteż pociągi zatrzymywały się często ze zgrzytem hamulców, a kolejny żołnierz dowiadywał się od rozgniewanego konduktora, że do tego celu służy pedał w podłodze. Za to na stacjach, gdzie przystawały pociągi, były uśmiechnięte kobiety w zielonych kapeluszach: filiżankę herbaty, papierosy, kanapkę? Francja zamieniła się w ruiny i zgliszcza, lecz w Wielkiej Brytanii kobiety się uśmiechały.

Następnego ranka pociągi dotarły do Glasgow. Kwatery dla Polaków urządzono w szkołach. Gdy żołnierze maszerowali ulicami tego brudnego przemysłowego miasta, mieszkańcy witali ich przyjaźnie - inaczej niż we Francji. Sosabowski objął dowództwo nad wszystkimi polskimi żołnierzami w Glasgow i początkowo wydał rozkaz, aby nikt nie opuszczał swojej kwatery. Dopiero trzeciego dnia udzielił swoim ludziom pozwolenia na zwiedzanie miasta. Władze Glasgow zapewniły bezpłatny transport publiczny wszystkim Polakom noszącym mundury, ci zaś z radością skorzystali ze sposobności przyjrzenia się dziwnemu nowemu krajowi, zjedzenia czegoś i zmycia z siebie wstydu i goryczy Francji.

Musieli się nauczyć nowych zwyczajów. Jak ujął to podporucznik Janiga: „Dokąd w pierwszej kolejności idzie polski patriota i katolik? Do knajpy oczywiście, abyśmy mogli poznać prawdziwą «atmosferę» kraju". Sześciu kolegów Janigi, którzy nie zdołali znaleźć miejsca, gdzie mówiono by po francusku, i których znajomość angielskiego ograniczała się do dwóch słów (whisky i beer), zdecydowało się na lokal, gdzie wojenna surowość nie odbiła się jeszcze na jakości i różnorodności dostępnych trunków. Oficerowie zamówili kolejkę, wypili i, podobnie jak na kontynencie, nie zapłacili. Wrócili do stolika, by chłonąć „atmosferę Glasgow", pozostawiając barmana z wyciągniętą ręką. Następnie postanowili spróbować innych alkoholi, wprawiając szkockich klientów i właściciela w zmieszanie i zdumienie. Kim byli ci ludzie w dziwnych mundurach, mówiący dziwnym językiem? Armią okupacyjną, która oczekuje, że będzie pić za darmo? Przejażdżka autobusem to nie to samo co dobra szkocka whisky. Trwało to przez większą część popołudnia, przy czym właściciel okazywał nietypową dla Glasgow powściągliwość. Wreszcie, zakosztowawszy w dostatecznym stopniu „atmosfery", oficerowie wstali, wyciągnęli z kieszeni funtowe banknoty i poprosili po francusku o rachunek. Szkoci wydali westchnienie ulgi.Takie były początki polsko-szkockiej miłości. Polacy wreszcie znaleźli równych sobie w uczciwości i uporze. Podziwiali wytrzymałość szkockich żołnierzy i robotników, którzy me ustępowali im gościnnością i życzliwością. Często, kiedy wygnańcy kończyli posiłek w restauracji i prosili o rachunek, dowiadywali się, że ktoś już zapłacił.

Niebawem Polacy zostali przeniesieni z Glasgow do obozu w Biggar. W namiotach zamieszkało ponad dwa tysiące oficerów i zaledwie garstka podoficerów i żołnierzy. Brytyjczycy byli zdumieni, z Francji zdołało się ewakuować tylu oficerów polskich sił zbrojnych, a tak niewielu żołnierzy. Większością jednostek armii polskiej we Francji dowodzili oficerowie służby czynnej i rezerwy, którzy wydostali się z Polski, natomiast żołnierze rekrutowali się głównie spośród członków społeczności polskiej we Francji, po zawieszeniu broni zostali więc zdemobilizowani, aby mogli wrócić do domów i zatroszczyć się o rodziny. Najbardziej rzucało się to w oczy w 4 Dywizji, która dopiero zaczęła się formować, miała natomiast pełną kadrę oficerską. Pułkownik Sosabowski już dwudziestego siódmego czerwca przystąpił do organizowania brygady w obozie w Biggar.

Generał Stanisław Burhardt-Bukacki, dowódca wojsk polskich w Szkocji, mianował Sosabowskiego dowódcą Kanadyjskiej Oficerskiej Brygady Kadrowej. Miała ona zostać wysłana do Kanady, aby prowadzić werbunek wśród licznej społeczności polskiej w Ameryce Północnej, tak jak podczas I wojny światowej. Oficerowie znów stanowili większość, a brygada była zorganizowana w taki sposób, że każda kompania miała w przyszłości tworzyć sztab pułku piechoty. Podoficerowie zostali zorganizowani w kompanię szkoleniową. Chociaż Brytyjczycy dostarczyli trochę broni, większość otrzymały inne polskie jednostki. Zaledwie 30 procent żołnierzy brygady posiadało karabiny przywiezione z Francji. Dwudziestego lipca brygada została przeniesiona do Eliock w pobliżu Kilmarnock.

Natychmiast po Dunkierce i generalnej ewakuacji z Francji niemieckie ataki powietrzne na Wielką Brytanię zaczęły się na dobre. Statki na kanale La Manche były bombardowane, a całe wyspiarskie królestwo traktowało groźbę inwazji bardzo poważnie. Po zaskakującym niemieckim desancie spadochronowym w Holandii prowadzono intensywne ćwiczenia przeciwdesantowe. Członkowie szkockiej Gwardii Terytorialnej wyciągnęli sportowe karabinki, pałasze i piki i dołączyli do żołnierzy niemal równie źle wyposażonej Kanadyjskiej Brygady Kadrowej. Podporucznik Janiga wspominał, jak gwardziściz dumą pokazali mu barykadę przeciwczołgową, którą zbudowali. Po obu stronach szosy prowadzącej do miasteczka ustawiono na chodnikach zapory z betonowych bloków. Rozpromienieni Szkoci podjechali zastępującym czołg samochodem, przed przeszkodą zwolnili i przepełzli przez nią zygzakiem. Ja-niga, który pamiętał, jak niemieckie czołgi zjeżdżały z dróg i parły na przełaj, przetaczając się przez polskie i francuskie wioski, nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać. Zmusił się do uśmiechu i z aprobatą pokiwał głową.

Piętnastego sierpnia Sosabowski dowiedział się, że brygada nie pojedzie do Kanady. Zamiast niej pojechał generał Duch, a jednostka została przemianowana na 4 Kadrową Brygadę Strzelców (numer „4" zachowano, aby podtrzymać tradycje 4 Dywizji sformowanej we Francji). Polskie jednostki w Szkocji zostały zreorganizowane w I Korpus Polski, a generał Sikorski udał się w podróż inspekcyjną, aby dokonać przeglądu swojej armii. Piątego września odwiedził brygadę. Jednostka, z Sosabowskim na czele, prezentowała się bardzo dobrze. Naczelny Wódz był pod wrażeniem tego, co zobaczył. Wiele innych polskich formacji trwało w bezczynności, skarżąc się na brak broni i zadań, natomiast Sosabowski pracował bez wytchnienia i zdołał stworzyć podstawy skutecznej jednostki bojowej.

Pod koniec lata 1940 roku niemiecka próba zdobycia przewagi w powietrzu podczas działań, które stały się znane jako „bitwa o Anglię", zakończyła się fiaskiem. Gdyby się powiodła, z pewnością nastąpiłaby inwazja i Wielka Brytania mogłaby podzielić los Francji i Polski. Tylko Dowództwo Lotnictwa Myśliwskiego RAF stało pomiędzy Hitlerem a brytyjskim wybrzeżem, a pod koniec bitwy jeden na ośmiu pilotów Dowództwa Lotnictwa Myśliwskiego był weteranem polskich sił powietrznych. Polski Dywizjon 303, choć wszedł do akcji w późnej fazie bitwy, zestrzelił najwięcej niemieckich samolotów, a doświadczeni polscy piloci mieli najwyższy stosunek „zwycięstw do strat". Piloci myśliwscy zdołali pokazać Polskie Siły Zbrojne w bardzo korzystnym świetle i spłacili większą część „kosztów utrzymania" nowych przybyszów w Wielkiej Brytanii.

Ósmego października Sosabowski został zatwierdzony jako dowódca brygady i odebrał nowe rozkazy. Chociaż Niemcy ponieśli porażkę w powietrzu, groźba inwazji wciąż budziła duże zaniepokojenie. Większość jednostek armii polskiej w Szkocji otrzymała zadanie obrony wybrzeża. 4 Brygada Strzelców, skierowana na dwudziestoczterokilometrowy odcinek wybrzeża Fife, dwudziestego października 1940 roku przeniosła swoją kwaterę główną do Leven. Jak zwykle w tej części Szkocji, Polaków przywitano z otwartymi ramionami. Kopalnie i fabryki tego rejonu Niziny Szkockiej były poprze-dzielane polami uprawnymi i pasmami wzgórz. Morze Północne obmywało brzegi i wystawiało wschodnią Szkocje na kaprysy pogody. W okolicznych wioskach Polacy znaleźli wiele ciekawostek, miedzy innymi pomnik sławnego żeglarza Alexandra Selkirka w Largo. Niemal trzy stulecia wcześniej Selkirk opuścił swój dom w Fife, by stać się rozbitkiem na obcej ziemi. Polacy czuli pokrewieństwo z tym człowiekiem, który zasłynął w literaturze jako Robinson Crusoe.

Brygada przystąpiła do wykonywania swoich zadań w obronie przybrzeżnej. Sosabowski nie znosił bezczynności i niebawem oficerowie wzięli się do kopania okopów i przeciągania zasieków z drutu kolczastego. Stopniowo dostarczana była nowoczesna broń, ale coś jeszcze wisiało, dosłownie, w powietrzu: podczas swojej wrześniowej inspekcji generał Sikorski napomknął, że szuka kandydatów, którzy zostaliby zrzuceni na spadochronach w Polsce, by wesprzeć armie podziemną.

Grupa około dwudziestu oficerów została wysłana do brytyjskiego Ośrodka Szkolenia Dywersyjnego na zamku w Inverlochy w pobliżu Fort William. Była to pierwsza z trzynastu grup, które miały być tam skierowane do maja 1942 roku. Oficerowie pojechali rzekomo po to, by wziąć udział w „kursie strzeleckim", ale rzeczywistym celem była nauka różnych metod sabotażu, walki wręcz, maskowania i innych technik potajemnej wojny. W ramach szkolenia w lutym 1941 roku pierwsi polscy kursanci trafili do brytyjskiego Spadochronowego Ośrodka Szkoleniowego na lotnisku Ringway pod Manchesterem.

Ludzie powracający z Ringway zabawiali swoich towarzyszy barwnymi opowieściami o szkoleniu spadochronowym, a ich entuzjazm udzielił się pułkownikowi. Podczas gdy reszta brygady, korzystając z niezwykle śnieżnej szkockiej zimy, uczyła się jeździć na nartach, Sosabowski myślał o Polsce. W miarę jak ochotnicy powracali z Ringway z dyplomami, on rozważał możliwość powrotu do Polski „najkrótszą drogą". W swoim gabinecie na pierwszym piętrze siedziby YMCA w Leven wpadł na pomysł sformowania polskiej brygady spadochronowej.

Polska była jednym z pierwszych krajów, które opracowały program spadochroniarstwa wojskowego. Pierwsze skoki z samolotu przeprowadzono w 1922 roku, aby przetestować metody użyteczne w sytuacjach awaryjnych. W 1929 roku pojawiły się spadochrony produkcji krajowej. W Polsce w okresie międzywojennym namiętność do wszystkich aspektów awiacji była niemal równie silna jak w Niemczech. LOPP (Liga Obrony Powietrznej i Prze-ciwgazowej) organizowała bardzo popularne kursy latania na szybowcach i samolotach z silnikiem. W 1936 roku wybudowała pierwszą wieżę spadochronową pod Warszawą, a w 1939 roku było już w Polsce siedemnaście takich wież. Polscy harcerze również przechodzili szkolenie spadochronowe, a w sierpniu 1937 roku dali pokaz skoków na V Międzynarodowym Zlocie Skautów w Hadze.

Armia rozpoczęła badania nad zastosowaniem spadochronu do celów wojskowych po pierwszych pokazach radzieckich w 1936 roku. Początkowo podchorążowie wykonywali skoki z wieży jako ćwiczenie rozwijające charakter. We wrześniu 1937 roku zorganizowano pierwszy wojskowy kurs spadochroniarski z myślą o utworzeniu jednostek sabotażowych i dywersyjnych. Rok później, podczas dorocznych manewrów, dwudziestoczteroosobowy oddział uzbrojony w pistolety, granaty, lekkie karabiny maszynowe i materiały wybuchowe wykonał skok spadochronowy traktowany jako zadanie zespołu sabo-tażowo-dywersyjnego. Sukces skłonił Ministerstwo Spraw Wojskowych do utworzenia Wojskowego Ośrodka Spadochronowego w Bydgoszczy w maju 1939 roku.

Pierwsza grupa osiemdziesięciu oficerów i podoficerów ukończyła kurs w ośrodku bydgoskim w czerwcu 1939 roku. Ośrodek opracowywał także projekty specjalnego sprzętu łączności i broni, a także zasobników, które miały być zrzucone na spadochronach. W sierpniu 1939 roku rozpoczęła kurs druga grupa, lecz wybuch wojny przeszkodził w jego ukończeniu. Ośrodek otrzymał rozkaz ewakuacji, lecz jego samoloty zostały zniszczone w nalocie lotniczym pierwszego września, a kiedy kilka dni później Niemcy zbombardowali pod Łowiczem pojazdy ośrodka, nastąpił koniec zorganizowanej ewakuacji. Personel ośrodka spadochronowego rozproszył się i każdy próbował przedostać się w bezpieczne miejsce na własną rękę.

Niestety, większość spadochroniarzy i instruktorów z ośrodka bydgoskiego trafiła do niewoli lub zginęła w Polsce, we Francji lub w Norwegii. Do Anglii zdołali jednak dotrzeć dwaj najlepsi instruktorzy: porucznik pilot Jerzy Górecki i podporucznik Julian Gębołyś. Kiedy Brytyjczycy rozpoczęli własny wojskowy program spadochronowy, ci doświadczeni instruktorzy zostali powitani w Ringway z otwartymi ramionami.

Trudno oceniać spadochroniarstwo w 1940 roku ze współczesnej perspektywy. W 1938 roku człowiek miał za sobą dopiero trzydzieści pięć lat lotów z silnikiem. Spadochroniarstwo weszło w wiek dojrzały zaledwie dziesięć lat wcześniej. Poprzednio było zasadniczo domeną kaskaderów i innych śmiałków. Niezależnie jednak od stopnia rozwoju spadochroniarstwa Polacy mog-li się poszczycić znacznymi osiągnięciami w tej dziedzinie. Porucznik Gębołyś odkrył, że zmieniając kształt czaszy spadochronu przez manipulowanie linkami, spadochroniarz jest w stanie zmieniać kierunek, redukować wstrząsy i uzyskać częściową kontrolę nad prędkością opadania. Wcześniej spadochroniarze po prostu wisieli pod swoimi spadochronami i lądowali tam, gdzie zaniósł ich los i wiatr. Brytyjska szkoła stanowiła, że spadochroniarz ma lądować twarzą do kierunku lotu, a wstrząs przy lądowaniu minimalizować przewrotem w przód. Zgodnie z metodą brytyjską, jeśli zanosiło się na lądowanie tyłem, spadochroniarz pociągał za przeciwległe taśmy nośne (lewą ręką za prawą taśmę i odwrotnie), aby zmienić swoją pozycję pod czaszą. Był to system znacznie lepszy niż niemiecki, gdzie pojedyncza taśma znajdowała się na plecach spadochroniarza poza jego zasięgiem (spadochroniarze Luftwaffe skakali z niskiego pułapu, z małym spadochronem, aby osiągnąć większą prędkość opadania, i lądowali na czworakach - nie była to metoda, która gwarantowała maksymalną liczbę zdolnych do walki żołnierzy podczas ataku). Gębołyś nauczył Brytyjczyków pociągać za taśmy, pojedynczo lub razem, aby zmieniać kształt czaszy. Metoda została przyjęta przez Brytyjczyków, a później przez Amerykanów, i stała się znana jako „polska technika spadochronowa".

Kiedy do Spadochronowego Ośrodka Szkoleniowego w Ringway przyjechali pierwsi polscy kursanci ze Szkocji, porucznicy Górecki i Gębołyś należeli już do jego personelu. Ich stosunki z dowódcą ośrodka, pułkownikiem Maunce'em Newhamem, były doskonałe. Górecki i Gębołyś byli oczywistymi kandydatami do szkolenia polskich ochotników. A w miarę jak do Ringway przybywało na szkolenie coraz więcej Polaków, w ośrodku powstała autonomiczna sekcja polska. Polscy instruktorzy otrzymali bardzo obiecujących uczniów z brygady Sosabowskiego.

Kiedy ciężarówki toczyły się krętą drogą prowadzącą z Leven do Largo, pasące się na łąkach bydło spoglądało zaciekawione zza kamiennych murków, a powietrze rozbrzmiewało melodyjnymi głosami, przywołującymi wspomnienia z Polski. Słychać było twardo akcentowane My Bonnie Lies Over the Ocean i Beer Barrel Polka oraz nowe kompozycje z tekstami w obu językach poświęconymi miejscowym rudowłosym dziewczętom. Skręciwszy ostro w lewo, ciężarówki zwolniły i zaczęły się wspinać na wzgórze. Przejechały obok pięknego kamiennego kościoła i znowu skręciły w lewo, w wiejską drogę, mijając tablicę z napisem: „Własność Ministerstwa Wojny — wstęp suro-wo wzbroniony". Śpiew urwał się, kiedy ciężarówki przejeżdżały obok następnej tablicy, tym razem z napisem w języku polskim i angielskim: „Małpi Gaj. Jeśli szukacie śmierci, wstąpcie na chwilę". Żołnierze przybyli do miejsca nazywanego oficjalnie Jednostką 140 Polskich Sił Zbrojnych, lepiej jednak znanego pod nazwą wypisaną na tablicy.

Małpi Gaj znajdował się na terenie posiadłości Largo House. Kamienny pałacyk został zbudowany w 1750 roku, a w 1940 roku mieściły się tam biura i stołówka wojskowa. Na poddaszu stajni wycięto w suficie otwory, odpowiadające wielkością i kształtem otworom w podłodze bombowca Whitley, który służył w tamtym czasie do transportu spadochroniarzy. Ale prawdziwą racją bytu Małpiego Gaju były tereny wokół pałacyku. W gęsto zalesionym zakątku posiadłości saperzy brygady pod dowództwem porucznika Ludomira Mazurka zbudowali tor przeszkód pełen diabelskich urządzeń, które rozciągały wszystkie mięśnie i przygotowywały duszę i ciało do rygorów szkolenia spadochronowego. Ubrani tylko w spodenki gimnastyczne ludzie wisieli na trapezach, chodzili po równoważniach, wspinali się, skakali, koziołkowali, a wszystko to na czas i pod okiem krzyczących bez przerwy instruktorów: „Nogi razem... Naprzód... Padnij... Naprzód... Powstań... Naprzód... Nogi razem... Naprzód... Szybciej... Tym razem zróbcie to dobrze... Naprzód... Naprzód... Naprzód..."

Kandydaci odbywali dwutygodniowe szkolenie w grupach liczących od czterdziestu do pięćdziesięciu ludzi. Kończyli je posiniaczeni i poobijani, ale sprawni i silni. Wszyscy żołnierze brygady, niezależnie od przydziału, musieli przejść przez Małpi Gaj, nawet personel administracyjny, lekarze i kapelani. Ceną za porażkę było powtórzenie dwutygodniowego kursu. Miarą użyteczności Małpiego Gaju może być fakt, że w polskiej sekcji w Ringway kursanci odnosili o połowę mniej obrażeń niż w brytyjskim ośrodku spadochronowym.

Większość sprzętu została zakupiona ze środków brygady. Oficerowie i żołnierze wydawali własne pieniądze, żeby nabyć potrzebne urządzenia. Brygada zamierzała wybudować wieżę spadochronową, podobną do tych, jakie istniały w Polsce przed wojną. Naczelne Dowództwo armii polskiej wyasygnowało na ten cel pięćset funtów, a Wydział Badawczy Korpusu Saperów Wojska Polskiego sporządził rysunki. Szkocka firma budowlana wzniosła stalową konstrukcję w pobliżu starej kamiennej wieży, jedynej pozostałości zamku, w którym Maria, królowa Szkotów, zabawiała gości. Budowla została ukończona dwudziestego lipca 1941 roku. Żołnierz skakał z trzydziesto-metrowej wieży na podczepionym do stalowej liny spadochronie. Lina mogłazatrzymać skoczka w dowolnym punkcie podczas opadania, a instruktor za pomocą megafonu beształ go za każdy błąd popełniony w powietrzu. Na brytyjskich gościach z Ringway wieża wywarła tak ogromne wrażenie, iż zbudowali własną, a projekt okazał się tak dobry, że przyjął się w całym imperium brytyjskim.

Wraz z położeniem fundamentu pod polską jednostkę spadochronową rozpoczęło się poszukiwanie odpowiednich insygniów. Jedyną oznaką, świadczącą, iż żołnierz jest wyszkolonym spadochroniarzem, była noszona nad kieszenią na piersi mała plakietka, przyznawana przez jednego z producentów spadochronów (firmę GQ lub Irvin). Wśród Polaków przebywających w Szkocji znajdował się architekt Marian Walentynowicz. Ten utalentowany człowiek był również ilustratorem bardzo popularnych książek dla dzieci. W Szkocji zaprojektował okładkę nowego wydania powieści o stosunkach polsko-niemieckich w okresie zaborów, Ziemia gromadzi prochy. Ilustracja, ukazująca białego orła, który pikuje z rozwartymi pazurami przez burzowe niebo, tak się spodobała świeżo przeszkolonym polskim spadochroniarzom, że projekt został powtórzony w metalu, przedstawiony polskiemu Naczelnemu Dowództwu w Londynie i oficjalnie zaakceptowany dwudziestego pierwszego czerwca 1941 roku. Na rewersie znajdowało się motto „Tobie, Ojczyzno" i numer seryjny. Pierwszych pięćset sztuk było przeznaczonych do dyspozycji Naczelnego Wodza, a resztę przekazano brygadzie. Odznakę przyznawano wraz z identycznie numerowaną legitymacją dopiero po zakończeniu szkolenia. Zaprojektowano również srebrną odznakę w kształcie orła, ze złotym wieńcem dodawanym po wykonaniu skoku bojowego.

Pierwsze odznaki, którymi dysponował generał Sikorski, mieli otrzymać żołnierze specjalnej polskiej jednostki spadochronowej, „Cichociemni". Ci mężczyźni i kobiety zostali wybrani i przeszkoleni do potajemnych działań i służby kurierskiej dla armii podziemnej w Polsce. Wielu służyło pierwotnie w 4 Kadrowej Brygadzie Strzelców, gdzie odbyli szkolenie spadochronowe. Ochotnicy przychodzili ze wszystkich jednostek Polskich Sił Zbrojnych i odbywali wstępne szkolenie w Małpim Gaju.

Brygada utworzyła szkołę przetrwania, zarówno dla siebie, jak i dla „Cichociemnych". Kierował nią porucznik Jan Pić, były harcmistrz i ekspert od przetrwania. Szkoła znajdowała się w lasach Dunkeld, na terenie posiadłości księcia Atholl, dwadzieścia pięć kilometrów na północ od Perth. Tam żołnierze uczyli się budowania kryjówek, maskowania, ucieczki i uników oraz zdobywania żywności. Do tradycyjnej sztuki zastawiania pułapek i sideł na drobną zwierzynę, znanej wszystkim skautom, Pić dodał zbieranie grzybów,stanowiących tradycyjny składnik polskiej kuchni, lecz zupełnie nieznanych w Wielkiej Brytanii i Europie Zachodniej. W kursach uczestniczyli również komandosi z wielu krajów alianckich.

Do dwudziestego trzeciego września 1941 roku prawie czterystu polskich żołnierzy zdobyło kwalifikacje spadochroniarza. Tego dnia 4 Brygada miała zademonstrować, czego się nauczyła. Celem była brytyjska bateria nadbrzeżna na szczycie wzgórza Kincraig Point. Generał Sikorski zjawił się osobiście, aby po ćwiczeniach wręczyć 4 Kadrowej Brygadzie Strzelców odznaki spadochronowe. Na ćwiczenia zaproszono pułkownika Newhama oraz innych brytyjskich dowódców wojskowych i dygnitarzy cywilnych, ponieważ jednak wiadomość się rozeszła, na polach zgromadziło się wielu widzów. Najpierw przeleciały nad baterią polskie samoloty Lysander, stawiając zasłonę dymną. Za nimi nadciągnęły bombowce Whitley, wypożyczone z Ringway. Leciały w szyku liniowym, a tuż nad celem pod ich brzuchami pojawiły się czarne kropki. W ciągu kilku sekund nad kropkami rozkwitły spadochrony, a tłum głośną owacją wyraził swój entuzjazm. Spadochroniarze szybko opanowali baterię i zademonstrowali kilka innych manewrów. Po krótkiej ceremonii wręczania odznak generał Sikorski wygłosił przemówienie. Zakończył słowami: „Gdy przyjdzie odpowiednia chwila, jak orły zwycięskie spadniecie na wroga i przyczynicie się pierwsi do wyzwolenia naszej Ojczyzny... Jesteście odtąd l Brygadą Spadochronową...!"

W ten sposób dwudziesty trzeci września stał się świętem polskiej brygady spadochronowej.

Do września 1941 roku Hitler zdążył już zerwać sojusz ze Stalinem i zaatakować Związek Sowiecki. Chociaż niemieckie samoloty wciąż zrzucały bomby na Wielką Brytanię, Rzesza zaangażowała się niemal całkowicie w podbój Rosji. Na morzu Wielka Brytania toczyła rozpaczliwą walkę z u-bootami. Jedynym obszarem, gdzie brytyjska armia przejawiała większą aktywność, była pustynia północnoafrykańska. Polska Brygada Strzelców Karpackich została przerzucona do Tobruku, aby odciążyć oblężony garnizon australijski. Sikorski podpisał ze Stalinem układ dotyczący tworzenia armii polskiej z niemal dwóch milionów Polaków wywiezionych w głąb Związku Sowieckiego. W Moskwie, nazajutrz po ceremonii w Kincraig, Stalin złożył podpis pod

* Cyt. za: Stanisław Sosabowski, Droga wiodla, ugorem, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1990,s. 161.Kartą Atlantycką, która zawierała klauzulę dotyczącą samostanowienia narodów.

We wrześniu 1941 roku Polska miała już za sobą dwa lata okupacji, bardziej brutalnej niż w jakimkolwiek innym kraju pod nazistowskim butem. Ludność żydowska została odizolowana w gettach i była systematycznie ekster-minowana w obozach zagłady utworzonych na polskiej ziemi. Polaków, wykorzystywanych przez nazistów jako niewolnicza siła robocza, przeznaczono do wyniszczenia w następnej kolejności. Ogromne obszary Polski włączono bezpośrednio do niemieckiej Rzeszy, a ci mieszkańcy, którzy nie zostali uwięzieni lub wysiedleni, musieli służyć w niemieckim Wehrmachcie. Podziemna Armia Krajowa donosiła o zmasowanych niemieckich przygotowaniach do inwazji na Związek Sowiecki, kiedy zaś Polska stała się zapleczem strefy przyfrontowej, zaczęła przybierać na sile podziemna działalność wywiadowcza, sabotażowa i dywersyjna. W Warszawie pewien student Centrum Wyszkolenia Sanitarnego kontynuował naukę na tajnych wykładach. Działał również aktywnie w podziemiu jako żołnierz Armii Krajowej. Był to podporucznik Stanisław Sosabowski, który po raz ostatni widział się z ojcem prawie dwa lata wcześniej.

Rozdział 6

NAJKRÓTSZĄ DROGĄ

Wrzesień 1941 - grudzień 1943

Decyzja o utworzeniu polskiej brygady spadochronowej, podjęta przez generała Sikorskiego w Kincraig, uzyskała potwierdzenie jedenaście dni później, w pisemnym rozkazie z czwartego października 1941 roku. Brygada miała zostać wykorzystana do operacji w Polsce. Było to zgodne z wcześniejszym polsko-brytyjskim porozumieniem wojskowym, które przewidywało, że 5 procent Polskich Sił Zbrojnych w Wielkiej Brytanii będzie oddane do wyłącznej dyspozycji polskiego Naczelnego Wodza. „Cichociemni" znaleźli się wśród tych 5 procent.

Fakt, iż brygada spadochronowa figurowała w wykazie polskich formacji wojskowych, niekoniecznie oznaczał, że istniała jako skuteczna jednostka bojowa. Jesienią 1941 roku było niespełna czterystu przeszkolonych spadochroniarzy (liczba ta obejmowała zarówno „Cichociemnych", jak i żołnierzy brygady spadochronowej), a całe Polskie Siły Zbrojne przeżywały poważne problemy z rekrutacją. Nowych ochotników, którzy uciekli z Polski, było coraz mniej i praktycznie wszyscy zdolni do służby Polacy na Zachodzie nosili już mundury. Pułkownik Sosabowski swoim zwyczajem nie zważał na te trudności i wszelkimi dostępnymi środkami starał się jak najlepiej wyszkolić brygadę, która miała się stać pierwszą jednostką uczestniczącą w wyzwalaniu Polski. Niewielki, lecz stały strumień ochotników nadal płynął w kierunku Fife i przekraczał bramę Małpiego Gaju.

Brytyjczycy zaczęli okazywać niejakie zainteresowanie wydarzeniami w Szkocji. Powstały już brytyjskie wojska powietrznodesantowe pod dowództwem generała porucznika „Boya" Browninga. Jako młody oficer w pułku grenadierów gwardii Browning wyróżnił się odwagą na froncie I wojny światowej. Podwzględem sposobu bycia i powierzchowności wydawał się niemal tworem Hollywood. Wykształcony w Eton i Sandhurst, ożenił się z pisarką Daphne Du Maurier i był wzorem cech łączonych z brytyjską brygadą gwardii. Chodził w doskonale skrojonych mundurach, miał nienaganne maniery, a jego urok osobisty ustępował jedynie zdolnościom organizacyjnym i energii.

Do pierwszego spotkania pułkownika Sosabowskiego z generałem Browningiem doszło w listopadzie 1941 roku, kiedy Polak odwiedził brytyjskiego dowódcę wojsk powietrznodesantowych w jego kwaterze głównej w Anglii. Trudno było o większy kontrast niż pomiędzy chłodnym Browningiem a po-rywczym Sosabowskim, lecz niebawem okazało się, że w kwestiach taktycznych i organizacyjnych mają wiele wspólnych opinii, opartych na długich, choć różnych doświadczeniach. Spotkanie przebiegało w serdecznej atmosferze, z jednym tylko zgrzytem, kiedy Browning dał do zrozumienia, iż chciałby widzieć polską brygadę spadochronową uczestniczącą w operacjach na Zachodzie. Sosabowski odparł, że podlega rozkazom polskiego rządu, a nie brytyjskiego Ministerstwa Wojny, i że decyzja nie należy do niego. Pozytywny dla Sosabowskiego rezultat wizyty ujawnił się nieco później, kiedy Browning przekonał Ministerstwo Wojny, aby zezwoliło na bezpośrednie kontakty Dowództwa Wojsk Powietrznodesantowych z polską brygadą, z pominięciem kanałów oficjalnych. Porozumienie pozwoliło przezwyciężyć trudności, jakie mieli Polacy z otrzymaniem specjalnego umundurowania i sprzętu niezbędnego do szkolenia spadochronowego i przyszłych operacji.

Inny problem stojący przed Polakami polegał na tym, że Brytyjczycy wciąż mieli pierwszeństwo w korzystaniu z urządzeń w Ringway, podczas gdy podkomendni Sosabowskiego czekali na przeszkolenie spadochronowe. Polacy byli też całkowicie uzależnieni od RAF, jeśli chodzi o samoloty, ponieważ nie posiadali żadnych własnych transportowców. Przysłowiowa brytyjska pogoda również utrudniała realizację programu szkolenia. Częste deszcze co chwila uniemożliwiały start samolotom, a kiedy się przejaśniało, Brytyjczycy mieli priorytet.

Spadochroniarze skakali z bombowca Whitley, przestarzałego już na początku wojny. Był zbyt wolny do lotów bombowych, lecz okazało się to zaletą przy skokach spadochronowych. Umieszczona na brzuchu gondola karabinu maszynowego została usunięta i powstał otwór dla spadochroniarzy. Whitley nie cieszył się ich miłością, lecz był to jedyny dostępny samolot. Spadochroniarze siadali naprzeciw siebie, z nogami „na zakładkę", na aluminiowym pokładzie. Wnętrze samolotu śmierdziało benzyną, spalinami i potem, świeżym i starym, zdenerwowanych ludzi, którzy czekali na skok przezdziurę w podłodze i lot w pustkę. Palenie było zakazane ze względu na opary benzyny, a w słabo oświetlonym wnętrzu panował taki hałas, ze instruktorzy musieli krzyczeć. Kiedy zapalało się zielone światełko, spadochroniarze skakali kolejno z przeciwległych stron otworu. Idealny skok z whitleya był trudny, a spadochroniarz miał szczęście, jeśli udało mu się ukończyć szkolenie i nie uderzyć twarzą o krawędź otworu. Nazywano to biciem w dzwon. Polscy spadochroniarze śpiewali:

Wbitley wznosi się ws'ród chmur jak grób, W nim dziesięciu siedzi trupów. Twarze szare tak jak szkocki zmrok, Pot strumieniem płynie z głów!*

Dwudziestego siódmego kwietnia 1942 roku pułkownik Sosabowski, wraz z dowódcami wszystkich większych formacji Armii Polskiej w Wielkiej Brytanii, wziął udział w ważnej konferencji w Londynie. Wobec znacznych trudności werbunkowych generał Sikorski musiał ocenić przyszłość Polskich Sił Zbrojnych w Wielkiej Brytanii. Brytyjczycy byli zainteresowani uzupełnieniem stanów osobowych polskiego lotnictwa, marynarki wojennej i formowanej w Szkocji dywizji pancernej generała Mączka. Poza tym generał Sikorski chciał jak najszybciej ujrzeć brygadę spadochronową gotową do działań, l „Szkocka" Brygada Strzelców osiągnęła najwyższy stopień gotowości bojowej spośród wszystkich jednostek polskich w Wielkiej Brytanii. Po ożywionej dyskusji Sikorski zdecydował, że l Brygada Strzelców zostanie rozformowana, a jej personel rozdzielony w zależności od potrzeb. Sosabowskiemu obiecano trzystu ludzi z tej jednostki. Decyzja zawierała dwa istotne dla Sosabowskiego i jego brygady punkty:

W tym momencie brygada spadochronowa była nadal przeładowana ofi cerami, a w szeregach występowały poważne braki.

Podkreślono fakt, że brygada spadochronowa stanowi ważną, integral ną część Polskich Sił Zbrojnych.

Poza ludźmi, których miała dostarczyć rozformowana brygada strzelców, Sikorski obiecał również Sosabowskiemu, że w najbliższej przyszłości otrzyma uzupełnienia z Bliskiego Wschodu.

Planowano, że polska brygada spadochronowa będzie mieć inną strukturę niż konwencjonalna jednostka piechoty czy wojsk powietrznodesantowych.

* W przekładzie Mateusza Mrożą.Zazwyczaj brygada składała się z trzech batalionów piechoty. Dywizja składała się z trzech brygad, uzależnionych w zakresie służb pomocniczych i wsparcia od jednostek dywizyjnych (saperów, artylerii, łączności, służby medycznej, zaopatrzenia itd.). Przeznaczenie polskiej brygady spadochronowej wymagało, aby wszystkie służby pomocnicze i jednostki wsparcia były jej organiczną częścią. Należało je zatem sformować i przeszkolić. Ponieważ taka struktura dawała brygadzie pełną niezależność od formacji wyższego szczebla, jednostka Sosabowskiego została niebawem przemianowana na l Samodzielną Brygadę Spadochronową.

Armie innych krajów z rządami na uchodźstwie w Wielkiej Brytanii również potrzebowały wojsk spadochronowych. Aby nie przeciążać ośrodka w Ringway, wykorzystywanego na potrzeby brytyjskich sił powietrznode-santowych, o pomoc w szkoleniu poproszono Polaków. Ogółem kurs ukończyło dwustu trzydziestu ośmiu Francuzów, stu siedemdziesięciu dwóch Norwegów, dwóch Czechów, czterech Belgów i czterech Holendrów; wszyscy otrzymali polską odznakę spadochronową. Francuzi rekrutowali się głównie z sił powietrznych, a swoją nienawiścią do nazistów dorównywali Polakom. Doceniali fakt, że Polacy prowadzą szkolenie w języku francuskim i na sposób kontynentalny. Norwegowie zostali sformowani w dywersyjną kompanię spadochronową i niemal natychmiast wykorzystani w operacjach specjalnych, takich jak słynny atak na fabrykę ciężkiej wody w Yemork. Po zakończeniu misji w swojej ojczyźnie norwescy spadochroniarze ofiarowali pułkownikowi Sosabowskiemu srebrną papierośnicę. Miała wygrawerowany stosowny napis i była ozdobiona kawałkami kolorowego norweskiego krzemienia, który przywieźli z akcji.

Perspektywa powrotu do ojczyzny „najkrótszą drogą" została przyjęta z entuzjazmem przez polskich żołnierzy, którzy pragnęli walczyć na ojczystej ziemi. Wielu odbyło uciążliwą podróż przez niejedną granicę, aby móc wrócić -z bronią w ręku - i wyzwolić swój cierpiący kraj. Kapral Nioson Hajtler uciekł z warszawskiego getta, kiedy otaczano je murem. Inni, którzy uniknęli niewoli, napływali w małych grupkach z Francji, gdzie wielu z nich wstąpiło wcześniej do rosnącego w siłę francuskiego ruchu oporu. Wielu innych przybyło do Wielkiej Brytanii, kiedy Hiszpania uwolniła polskich żołnierzy internowanych po upadku Francji w obozie koncentracyjnym Miranda del Ebro, gdzie przebywali razem z republikanami i komunistami schwytanymi przez wojska generała Franco podczas wojny domowej. Po lądowaniu aliantów w Afryce Północnej, na terytoriach pod kontrolą rządu Yichy, liczna grupa Polaków przybyła z francuskich obozów pracy przymusowej na„Gorącej Syberii", jak nazywano marokańskie i algierskie pustynie. Ale to z prawdziwej, mroźnej Syberii brygada miała otrzymać największy kontyngent żołnierzy.

Kiedy naziści zaatakowali swojego sowieckiego sprzymierzeńca, Wielka Brytania nie musiała już samotnie walczyć z Hitlerem i zaoferowała Stalinowi pomoc. Polacy znaleźli się w dziwnej sytuacji, stając się de facto sojusznikami mocarstwa, które najechało ich kraj i deportowało prawie dwa miliony ich współobywateli. Dzięki staraniom polskiego Naczelnego Wodza, generała Władysława Sikorskiego, zawarto porozumienie ze Stalinem. Polakom przebywającym w sowieckiej niewoli udzielono „amnestii" (choć nigdy się nie dowiedzieli, jakie popełnili „przestępstwa") i podjęto przygotowania do utworzenia armii polskiej w Związku Sowieckim. Otworzyły się bramy obozów pracy i setki tysięcy wygłodzonych, chorych i wynędzniałych mężczyzn, kobiet i dzieci wyruszyły w drogę do Buzułuku, gdzie formowała się polska armia.

Władze sowieckie nawoływały Polaków, aby wzięli udział w krwawej walce z Niemcami, którzy stali właśnie u bram Moskwy, ale bardzo opieszale dostarczały broń, a jeszcze opieszałej — żywność i odzież dla rosnącej w szybkim tempie liczby Polaków, którzy napływali pod swoje sztandary. Wiele tysięcy zmarło w niewoli i nadal umierało, ponieważ w obozach wojskowych szerzyły się choroby, a ludzie cierpieli głód. Rząd polski ciągle się dopytywał o szesnaście tysięcy oficerów, którzy - jak wiedziano - dostali się w ręce sowieckie i odtąd słuch o nich zaginął. Stalin nie udzielił konkretnej odpowiedzi na indagacje Sikorskiego, dotyczące zaginionych oficerów; wyraził tylko przypuszczenie, że uciekli do Mandżurii. Rosjanie wciąż obcinali racje żywnościowe i niebawem zaczęli zachęcać Polaków do opuszczenia Związku Sowieckiego. W sierpniu 1942 roku pierwsi ze stu piętnastu tysięcy Polaków gotowych do wymarszu ewakuowali się przez Morze Kaspijskie i dotarli do Iranu.

Wszystkie ich rzeczy spalono, ogolono im włosy na całym ciele, żołnierze zostali odwszawieni i otrzymali nowe mundury. Polacy, którzy opuścili „nieludzką ziemię", byli powoli dożywiani, zanim mogli zjeść normalny posiłek, a niebawem znów zaczęło się dla nich szkolenie w palących promieniach słońca. Polscy żołnierze rozpoczęli biblijną wędrówkę: ich droga wiodła z Iranu do Syrii, a później do Palestyny. Chociaż większość z nich wzięła ostatecznie udział w walkach we Włoszech, część została wysłana do WielkiejBrytanii, aby uzupełnić straty poniesione przez polskie siły powietrzne i marynarkę wojenną oraz zasilić szeregi jednostek wojskowych w Szkocji.

Brytyjczycy odnieśli zwycięstwo pod Al-Alamajn i wzięli tysiące niemieckich i włoskich jeńców. Żeby oszczędzić sobie kłopotu z ich pilnowaniem i żywieniem, pojmanych wrogów załadowano na puste statki powracające do Stanów Zjednoczonych, gdzie mieli zostać umieszczeni w obozach jenieckich. Do pilnowania transportowanych więźniów wyznaczono polskich żołnierzy. Ci, którzy zeszli z pokładu w północno-wschodnich Stanach Zjednoczonych, zostali gościnnie przyjęci przez polskie społeczności w Nowym Jorku, New Jersey i Massachusetts. Następnie polscy żołnierze popłynęli do Szkocji. Tam przedstawiciele różnych rodzajów broni Polskich Sił Zbrojnych powitali nowych przybyszów i urządzili swoistą „licytację", przedstawiając zalety poszczególnych służb. Oczywiście brygada spadochronowa też otrzymała swoich rekrutów.

W Kirkcaldy w Szkocji strzelec Michał Lasek i jego przyjaciel, strzelec Mieczysław Chwastek, wysłuchali przedstawicieli innych służb. Obaj żołnierze trzymali się razem od chwili opuszczenia Związku Sowieckiego, gdzie zmarła matka, siostra i dwaj młodsi bracia Chwastka. Po kilku nudnych przemówieniach młodszy oficer brygady spadochronowej wygłosił podniosłą mowę o szczególnym charakterze jednostki, która pierwsza powróci do Polski „najkrótszą drogą". Następnie rozpostarł otwarty spadochron, żeby zademonstrować, jak się go składa. Silny podmuch wiatru wydął czaszę spadochronu i powlókł oficera twarzą po ziemi przez krowie pastwisko. Lasek był pod wrażeniem. „Jeśli takie rzeczy przytrafiają się oficerom w tej jednostce, chcę przy tym być". On i Chwastek zgłosili się na ochotnika do brygady spadochronowej.

Niemiecka klęska w Afryce Północnej okazała się niezwykle korzystna dla brygady, ponieważ przysporzyła jej nowych żołnierzy. Wśród tysięcy jeńców znajdowali się Polacy, którzy mieszkali na terytoriach przyłączonych do Rzeszy. Zostali przymusowo wcieleni do Wehrmachtu, a potem wzięci do niewoli przez aliantów. Po segregacji, przesłuchaniach i weryfikacji w obozach jenieckich wielu wstąpiło do Polskich Sił Zbrojnych, żeby walczyć za ojczyznę. Ci niezwykli „weterani" wnieśli do brygady swoje umiejętności i wiedzę o przeciwniku.

Brygada spadochronowa przyciągała również ochotników z polskich społeczności w Ameryce. Po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny w grudniu 1941 roku większość wróciła do armii amerykańskiej. Był nawet amerykański ochotnik, w którego żyłach nie płynęła ani jedna kropla polskiejkrwi. Chociaż pod względem żołdu, wyposażenia i przywilejów Polskie Siły Zbrojne nie miały się co równać z amerykańskimi, Richard Kresge Tice postanowił zostać z ludźmi, z którymi się zżył. Nie znając słowa po polsku, wstąpił do armii polskiej w Kanadzie we wrześniu 1941 roku. Rosły jankes natychmiast stal się jedną z najpopularniejszych postaci w brygadzie. Jasnowłosy i zawsze uśmiechnięty, miał miłą, szczerą osobowość i od razu zdobył sympatię zarówno Polaków, jak ł Szkotów. Świetnie strzelał z każdej broni, lecz najbardziej lubił popisywać się strzelaniem z rewolweru z biodra. A że wyróżniał się niezwykłą celnością, polscy koledzy zaczęli niebawem nazywać go za plecami „Kowbojem".

W 1943 roku brygada otworzyła w Falkland podchorążówkę. Polski system kształcenia i mianowania oficerów opierał się na wzorach środkowoeuropejskich i nie był przyjęty na Zachodzie. Kandydat na oficera nie otrzymywał automatycznie stopnia po ukończeniu szkoły. Zwykle kończył szkołę z rangą podoficera, odpowiadającą wynikom uzyskanym na kursie, i adnotacją, że jest podchorążym. Jeśli miał dobre wyniki, otrzymywał stopień kaprala podchorążego. Później mógł awansować w corocznych promocjach albo za zasługi na polu bitwy.

Jednym z podchorążych, którzy uzyskali stopień oficerski, był Richard Tice. Pułkownik Sosabowski docenił ogromną wartość propagandową amerykańskiego ochotnika i skierował go do szkoły, nie bacząc na jego trudności z nauczeniem się języka polskiego. O sympatii, jaką cieszył się Tice wśród żołnierzy brygady, może świadczyć fakt, że autor niniejszej książki nie usłyszał ani jednego złego słowa pod jego adresem, mimo że w podchorążówce zajmował on miejsce, które mogłoby przypaść Polakowi, być może bardziej godnemu stopnia oficerskiego.

Oczywiście brygada zawdzięczała wiele człowiekowi, który ją stworzył i ukształtował, Stanisławowi Sosabowskiemu. W sprawach wojskowych Sosabowski był służbistą, chociaż niepozbawionym poczucia humoru. Faworyzował młodych oficerów, którzy potrafili szybko myśleć i udzielić zręcznej repliki; widział w nich przyszłość kraju. Nienawidził samolubstwa, niekompetencji i nieżolnierskiej postawy. Troszczył się o swoich ludzi i nie szczędził starań, żeby zapewnić im wykształcenie, w nadziei, że po zakończeniu działań wojennych będą lepszymi obywatelami.

Pułkownik dał wyraz swojej trosce o podkomendnych i o naród polski, kiedy w lutym 1943 roku polscy spadochroniarze otrzymali żołd. Żołd wypłacano wstecznie, od dnia ukończenia szkolenia, i niektórzy mieli otrzymać znaczną sumę pieniędzy. Sosabowski uparł się, aby me wypłacano jej żołnie-rzom bezpośrednio, tylko na założone dla nich konta bankowe. Oczywiście mogli natychmiast podjąć swoje pieniądze i przepuścić je na karty, wino czy kobiety, lecz w tej sytuacji wielu z nich miało czas pomyśleć o przyszłości. Urządzono dobrowolną zbiórkę (i biada temu, kto „dobrowolnie" nie wziął w niej udziału), podczas której poproszono żołnierzy, aby przeznaczyli 20 procent swojej wypłaty na pomoc dla wdów i sierot po żołnierzach AK w Polsce. Zebrano łącznie siedem i pół tysiąca funtów, a „Cichociemni" dostarczyli te pieniądze do Polski, gdzie zostały rozdzielone pomiędzy potrzebujących.

Aby czytelnik nie odniósł wrażenia, że Sosabowski był uosobieniem wszelkich możliwych cnót, należy przypomnieć, iż uchodził za tyrana, co znajdowało odzwierciedlenie w jego sposobie dowodzenia brygadą. Z powodu ciężkich przejść w młodości miał trudny charakter i łatwo tracił cierpliwość. Kiedy wpadał w gniew, wbijał wzrok w winowajcę, patrząc jak ten blednie i oblewa się zimnym potem, a następnie wygłaszał tyradę, która wprawiała w zakłopotanie wszystkich obecnych. Obywało się jednak bez niecenzuralnych słów; pułkownik potrafił dać wyraz swojej złości, nie uciekając się do przekleństw. Jak ujął to jeden z jego oficerów sztabowych: „Nie myślcie, że był Świętym Mikołajem [...] dla swoich żołnierzy potrafił być prawdziwym sukinsynem, a dla swoich oficerów sukinsynem do kwadratu". W trakcie kariery wojskowej Sosabowski przysporzył sobie wielu zażartych wrogów.

Wywierał silne wrażenie na tych, którzy się z nim zetknęli. Średniego wzrostu, ważył osiemdziesiąt dwa kilogramy, był szczupły, wysportowany, bardzo aktywny i stawiał sobie wymagania, którym nie mogło sprostać wielu ludzi znacznie młodszych od niego. Miał pięćdziesiąt lat, kiedy trafił do Ringway i przeszedł kurs spadochronowy. Nie pił ani nie palił, lecz wystarczało mu poczucia realizmu, by akceptować wady innych, pod warunkiem że nie odbijały się one ujemnie na ich wartości jako żołnierzy i jako ludzi. Najbardziej uderzające w jego twarzy były oczy: niebieskie, głęboko osadzone i zwieńczone masywnymi brwiami, które nadawały mu marsowy wygląd. Wpatrywały się badawczo we wszystkich i we wszystko, zdając się przewiercać to, na czym skupiał się jego wzrok. Oczy Sosabowskiego przemawiały, zanim on sam otworzył usta, ale choć bardzo wymowne w gniewie lub niezadowoleniu, mogły tez iskrzyć się radością, zanim na jego wargach pojawił się szeroki uśmiech, który rozlewał się później na resztę twarzy.

Dwudziestego pierwszego listopada 1942 roku generał Browning ofiarował brygadzie sztandar jako prezent noworoczny od l Dywizji Powietrzno-desantowej. Sztandar, w takim samym kolorze wina jak berety brytyjskichwojsk powietrznodesantowych, miał w środku jasnobłękitne godło Pegaza, a w rogach insygnia polskich i brytyjskich spadochroniarzy. Napis głosił:

DLA l POLSKIEJ BRYGADY SPADOCHRONOWEJ

OD DYWIZJI POWIETRZNODESANTOWEJ

NOWY ROK 1943

Browning przekazał brygadzie sztandar ze słowami: „Jest to symbol naszego braterstwa broni, które zostanie scementowane na polu bitwy ze wspólnym wrogiem".

Pułkownik Sosabowski ucieszył się z podarunku, myślał jednak o specjalnym sztandarze dla swojej specjalnej jednostki. Poinstruował kilku oficerów, którzy opuścili brygadę, żeby dołączyć do „Cichociemnych", aby po powrocie do Polski poprosili mieszkańców okupowanej Warszawy o odpowiedni wojskowy sztandar dla brygady. Marzeniem Sosabowskiego było wrócić z nim do miasta. „Cichociemni" wyruszyli do Polski już dawno, lecz nie przychodziły żadne wieści o ich losie i w tych okolicznościach sprawa sztandaru dla brygady spadochronowej wydawała się błahostką.

Po zmierzchu dwudziestego ósmego grudnia 1941 roku sześciu ludzi wyskoczyło na spadochronach daleko od Szkocji. Niestety, wylądowali nie w okupowanej Polsce, lecz na terenach przyłączonych do Rzeszy. Podczas walki, jaka się wywiązała, dwaj „Cichociemni" zginęli, osłaniając ucieczkę towarzyszy. Ocalali stracili cały sprzęt, udało im się jednak dotrzeć do Warszawy z rozkazami i pieniędzmi, które przywieźli z Anglii.

Dowódca grupy, kapitan Maciej Kalenkiewicz, został ranny i trzeba go było ukryć w konspiracyjnym mieszkaniu. Podczas leczenia poznał pisarki Marię Kann i Zofię Kossak. Kapitan opowiedział im o brygadzie spadochronowej i jej pragnieniu posiadania sztandaru z miasta, które zamierzała wyzwolić. Obie kobiety zebrały skąpe środki i zorganizowały ludzi, którzy pracowali nad sztandarem pod samym nosem Gestapo. Sztandar nabrał głębokiego znaczenia historycznego, kiedy na jego uszycie przekazano szkarłatny jedwab z płaszcza kardynała Dunajewskiego, polskiego patrioty z ubiegłego stulecia.

Po blisko roku pracy sztandar został ukończony. Zaprojektowano go według tradycyjnego wzoru polskich sztandarów wojskowych: czerwony krzyż maltański na białym polu. Po jednej stronie był wyhaftowany polski orzeł i herb Warszawy, po drugiej wizerunek Michała Archanioła, patrona spadochroniarzy. Nad wizerunkiem widniał napis „Warszawa 1942", a pod spodem„Surge Polonia" (Powstań, Polsko). Po obu stronach, we wszystkich czterech rogach, znajdował się wyhaftowany srebrną nicią pikujący orzeł, odznaka spadochroniarzy.

Podczas sekretne) ceremonii trzeciego listopada 1942 roku sztandar został poświęcony w warszawskim kościele PP Kanoniczek na placu Teatralnym. W uroczystości uczestniczyły Zofia Kossak i Maria Kann, matki chrzestne brygady. Armię polską reprezentowali trzej „Cichociemni": kapitan Kalen-kiewicz, porucznik Mieczysław Eckhardt (pseudonim „Bocian") i podporucznik Jan Marek. Wszyscy trzej, zanim wstąpili do „Cichociemnych", służyli w brygadzie spadochronowej i żaden z nich nie przeżył wojny. Po uroczystej ceremonii sztandar został ukryty; nie było sposobu, żeby dostarczyć go ludziom, dla których był przeznaczony.

Serdeczne stosunki pomiędzy generałem Browningiem a pułkownikiem Sosabowskim pozwoliły brygadzie uzyskać potrzebny sprzęt. W marcu 1943 roku brygada wzięła udział w ćwiczeniach polowych, które obserwowali generał Sikorski i prezydent Raczkiewicz. Browning też został zaproszony i przyjechał dzień wcześniej. Spotkał się z pułkownikiem Sosabowskim i jego adiutantem, a jednocześnie tłumaczem, porucznikiem Jerzym Dyrda. Dyrda, który przed wojną był w Polsce przemysłowcem, przejawiał wielkie zdolności zarówno językowe, jak i negocjacyjne. Siedzieli we trzech w klubie oficerskim brygady w Leven, kiedy Browning powiedział polskiemu pułkownikowi, że rozumie jego problemy z rekrutacją, i zaproponował utworzenie polsko-brytyjskiej dywizji powietrznodesantowej pod dowództwem Sosa-bowskiego; braki kadrowe miały zostać uzupełnione Brytyjczykami. Dyrda był wstrząśnięty nie tylko samą propozycją, ale i natychmiastową odpowiedzią Sosabowskiego: „To niemożliwe. Brygada ma wyruszyć do Polski! Taki jest rozkaz generała Sikorskiego!"

Wyraz rozczarowania odmalował się na twarzy Browninga, który odparł: „Proszę się nie martwić; kiedy przyjdzie pora, cała dywizja będzie skakać w Polsce, ja sam z wami polecę". Sosabowski powtórzył odmowę i oświadczył, że następnego dnia zobaczy się z generałem Sikorskim i porozmawia z nim na ten temat. Po wyjściu Browninga porucznik Dyrda powiedział swojemu przełożonemu, iż powinien się zachowywać bardziej taktownie wobec brytyjskiego generała, który zresztą od razu wyjechał, nie czekając do następnego dnia na rozpoczęcie polskich ćwiczeń. W najbliższych miesiącach brytyjskie Ministerstwo Wojny kilkakrotnie domagało się, aby brygadę przerzucono na południe, do Anglii, pod pretekstem, że są tam lepsze warunki szkoleniowe.Podczas gdy alianci prowadzili wojnę na sposób wojskowy, rząd polski w Londynie toczył również walkę na froncie politycznym. Polacy musieli opanować trudną sztukę lawirowania, próbując harmonijnie współpracować z Brytyjczykami i Amerykanami, a jednocześnie utrzymywać jakie takie stosunki ze Związkiem Sowieckim. To niełatwe zadanie stawało się z czasem coraz trudniejsze. Brytyjska klasa robotnicza wyraźnie ciążyła w minionych dekadach na lewo i stanowiła żyzny grunt dla antypolskiej propagandy, jaką zaczęli niebawem szerzyć Rosjanie. Kiedy Roosevelt i Churchill nadskakiwali Stalinowi z własnych powodów, mnożyły się sowieckie prowokacje wobec Polaków w Londynie. W styczniu 1943 roku Rosjanie oświadczyli, że wszyscy mieszkańcy ziem polskich zajętych w 1939 roku przez Armię Czerwoną są obywatelami sowieckimi. Cztery miesiące później nadeszła wstrząsająca wiadomość, a na domiar wszystkiego przekazało ją niemieckie radio.

W komunikacie z trzynastego kwietnia 1943 roku niemieckie radio poinformowało o odkryciu masowych grobów w pobliżu Katynia w obwodzie smoleńskim. Niemcy utrzymywali, że znaleźli zwłoki dziesięciu tysięcy polskich oficerów. Wszyscy mieli ręce związane na plecach drutem i zginęli od strzału w tył głowy. Rząd polski znalazł się w trudnym położeniu. Wstępna identyfikacja przeprowadzona przez Niemców na podstawie znalezionych przy zwłokach dokumentów potwierdzała fakt, iż jest to część spośród szesnastu tysięcy oficerów, którzy trafili do sowieckiej niewoli i nie zameldowali się w armii polskiej formowanej w Związku Sowieckim. Dwa dni później Radio Moskwa ogłosiło, że zbrodni dokonali naziści. Rząd polski zdawał sobie sprawę, iż oba dyktatorskie reżimy są zdolne do największych okrucieństw, ale większość dowodów wskazywała, że masowego mordu dopuścili się Rosjanie. Kiedy strona polska zażądała dochodzenia pod nadzorem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, Związek Sowiecki zerwał stosunki z rządem polskim w Londynie.

Alianci zachodni nie mogli pojąć, że Polacy walczą o swoje istnienie, i naciskali na nich w sprawie wyjaśnienia nieporozumień z Rosjanami. Roosevelt i Churchill chcieli przede wszystkim wygrać wojnę, toteż potrzebowali Stalina i jego ogromnych armii, aby jak najszybciej pokonać Hitlera. W momencie gdy Stalin domagał się od Brytyjczyków i Amerykanów otwarcia drugiego frontu w Europie, polskie próby ocalenia narodowej suwerenności były postrzegane jako małostkowe, egoistyczne i szkodliwe dla antyhitlerowskiej koalicji.

Czwartego lipca 1943 roku Polaków dotknęła jeszcze jedna tragedia. W katastrofie lotniczej w Gibraltarze zginął generał Sikorski. Śmierć czło-wieka, który był zarówno szefem rządu, jak i Naczelnym Wodzem sił zbrojnych, głęboko wstrząsnęła polską społecznością. Szczególnie boleśnie dotknęła brygadę spadochronową, która wiedziała, że Sikorski robił dla niej wszystko, co możliwe. Pułkownik Sosabowski, który zawsze utrzymywał bardzo bliskie stosunki z generałem, zabrał kompanię spadochronową do Londynu, gdzie weszła w skład warty honorowej, gdy trumna generała Sikor-skiego stała na katafalku w opactwie Westminster. Nawet przeciwnicy polityczni Sikorskiego zdawali sobie sprawę, że był on jednym z nielicznych Polaków, którzy mieli i polityczne zdolności, i bezpośredni dostęp do światowych przywódców, potrzebne dla sprawy polskiej.

Życie ludzi w szarych beretach nie było jednak wypełnione wyłącznie bólem, tęsknotą za domem, ciężką pracą i surową dyscypliną. Lata spędzone przez polskich żołnierzy w Szkocji były pod wieloma względami idyllą w porównaniu z potwornościami, które działy się na świecie wokół nich. Ten kraj gór i zachmurzonego nieba, gdzie powietrze pachniało koniczyną z pastwisk i morzem, stał się dla wielu Słowian, którzy się tam znaleźli, drugim domem. Mieszkańcy Fife, którzy pracowali na małych farmach, wydobywali węgiel, wytwarzali linoleum lub łowili ryby, żyli trochę w izolacji. Przybycie Polaków, zwłaszcza na początku, kiedy większość ich stanowili oficerowie, dała Szkotom pewne pojęcie o ludziach, których „widzieli tylko w kinie". Polacy mieli wytworne maniery i okazywali ogromny szacunek kobietom. Wielu nastoletnim dziewczętom żywiej biły serca, kiedy całowali je w rękę, a każda z nich czuła się w towarzystwie Polaka „tą jedyną na świecie". Ładne rudowłose panny me musiały już spędzać wieczorów w domu, skoro w okolicy było tylu czarujących młodych mężczyzn. Wiele tych znajomości zakończyło się przed ołtarzem.

Najbardziej uroczystym i podniosłym dla Polaków dniem była wigilia Bożego Narodzenia. Pierwsze święta na obczyźnie w 1940 roku oddaleni od własnych domów i rodzin żołnierze spędzali ze swymi szkockimi gospodarzami. Chociaż język nadal stanowił barierę, niezwykły nastrój scementował więź ze Szkotami. Polscy żołnierze nie przepuszczali żadnej okazji do śpiewu, toteż Fife wypełniały piękne i melodyjne pieśni, których słowa były dla Szkotów zupełnie niezrozumiałe. Żołnierze lubili też wystawiać rewie, a widownia zawsze była pełna. Najpierw sypały się polskie dowcipy kabaretowe, później zaś na scenę wychodzili spadochroniarze w kiltach i wykonywali musichallowe piosenki w twardo akcentowanej imitacji szkockiego dialektu.Przedstawienie kończyło się zwykle kilkoma niewyszukanymi (i okropnymi) dowcipami, a widownia zaśmiewała się z absurdalnych, lecz sympatycznych występów swoich kolegów.

Dwudziestego września 1943 roku brygada spadochronowa świętowała swoją drugą rocznicę. Uroczystą okazję uświetniły obchody na miarę hrabstwa Fife. Podczas ceremonii, w której uczestniczyło dwoje szkockich przyjaciół Polaków - lady Yictoria Wemyss, dama dworu królowej, i lord Eglin, królewski namiestnik w Fife - wręczono brygadzie sztandar, przepięknie wyhaftowany przez miejscowe kobiety. Kiedy brygada maszerowała, oprócz proporca od l Dywizji Powietrznodesantowej niosła też ten piękny sztandar, przedstawiający Orła Białego oraz szkocki oset i będący namacalnym dowodem serdecznych stosunków łączących brygadę ze Szkotami.

Minęła jesień i zima, a brygada wzięła udział w ćwiczeniach wraz z żołnierzami 52 Dywizji Szkockiej. Pułkownik Sosabowski nawiązał poprawne, profesjonalne stosunki z nowym Naczelnym Wodzem, generałem Kazimierzem Sosnkowskim. Sosnkowski był wojskowym starej daty, który koordynował działania Polaków w Londynie i Armii Krajowej w Polsce. Żywił nieustanne podejrzenia co do zamiarów Rosjan i sojuszników zachodnich wobec Polski. Pod koniec listopada Churchill, Roosevelt i Stalin spotkali się w Teheranie. Roosevelt i Stalin odrzucili przedstawiony przez brytyjskiego premiera plan lądowania na Bałkanach. Trzej przywódcy, o czym nikt wówczas nie wiedział, bez porozumienia z Polską przesunęli jej granicę na zachód i oddali Stalinowi obszary, które zajął w 1939 roku.

Szesnastego grudnia 1943 roku pułkownik Sosabowski został odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego i otrzymał tytuł komandora. Następnie wraz z porucznikiem Dyrda pojechał do Stanów Zjednoczonych i Kanady, aby przyjrzeć się taktyce i metodom szkolenia wojsk powietrznodesanto-wych i zbadać możliwość uzyskania samolotów transportowych.

Podczas wizyty w Stanach Sosabowski odwiedził amerykański ośrodek powietrznodesantowy w Fort Benning w Georgii, gdzie pod niemal ciągle słonecznym niebem szkoliły się setki spadochroniarzy. Później obejrzał dywizyjne ćwiczenia w Fort Bragg w Karolinie Północnej; ogromne wrażenie wywarł tam na nim zrzut ponad tysiąca spadochroniarzy.

Następnie pułkownik odwiedził Akademię Sztabu Generalnego w Fort Leavenworth w Kansas. Podczas wizyty Sosabowskiemu i porucznikowi Dyrdzie towarzyszył pułkownik Schallenberg. Gdy zwiedzali pokój operacyjny, amerykański pułkownik zaprowadził Polaków do małego sąsiedniego pomieszczenia i odciągnął kotarę, odsłaniając wielką mapę Europy. Nad ma-pą widniał napis: „Strefy wpływów". Gruba czarna linia biegła wzdłuż Łaby, dzieląc Europę na strefę anglo-amerykańską i sowiecką. Porucznik Dyrda był wstrząśnięty zarówno mapą, jak i siarczystymi przekleństwami Sosabowskie-go. Znał go od lat i nigdy nie słyszał, by jego przełożony klął. Potem porucznik spojrzał na amerykańskiego oficera, który nosił typowe nazwisko pruskiego junkra. Zastanawiał się, czy ten człowiek, niewątpliwie niemieckiego pochodzenia, przypadkiem z nich nie drwi. Na jego twarzy zobaczył jedynie współczucie.

Opuściwszy Fort Leavenworth, polscy oficerowie udali się do Indianapolis w Indianie, by odwiedzić Dowództwo Lotnictwa Transportowego. Spędzili dużo czasu z jego dowódcą, generałem Bruce'em Evansem. Przez cały okres wizyty w Stanach Zjednoczonych pułkownik Sosabowski i porucznik Dyrda latali znakomitym samolotem transportowym C-47 (znanym Brytyjczykom jako Dakota). Ku swemu rozczarowaniu Sosabowski dowiedział się, że zgodnie z ustawą Lend-Lease Polskie Siły Zbrojne mogą otrzymywać amerykański sprzęt jedynie kanałami brytyjskimi. Po sześciu tygodniach spędzonych w Ameryce Północnej polscy oficerowie wrócili do Wielkiej Brytanii. Był już rok 1944 i rozpoczynał się właśnie nowy rozdział historii.

Rozdział 7

ROZDARTY NARÓD

Styczeń-wrzesień 1944

Po powrocie ze Stanów Zjednoczonych do Wielkiej Brytanii pułkownik Sosabowski z entuzjazmem przedstawił możliwości dakoty. Samolot, wyposażony w dodatkowe zbiorniki paliwa, mógł przetransportować brygadę do Polski, a potem wylądować na którymś z lotnisk sowieckich. Pragnienie przewiezienia brygady do ojczyzny przeważało nad zwykłym zdrowym rozsądkiem Sosabowskiego. Zasięg dakoty utrwalił się w pamięci pułkownika w rezultacie spotkania z grupą amerykańskich pilotów w Indianie. Rozochoceni whisky, opiewali oni zalety samolotu z elokwencją Teksańczyków. Wprawdzie dakota mogła dotrzeć do Polski, ale stanowiło to jej maksymalny zasięg, który wymagał lotu po linii prostej z punktu A do punktu B. Uniemożliwiała to niemiecka obrona przeciwlotnicza, a trasa północna przez Szwecję nie wchodziła w rachubę. Misja brygady w świetle sytuacji na początku 1944 roku była strategicznie niewykonalna. Brak trzeźwego osądu u Sosabowskiego wynikał po części z rozgoryczenia wynikami konferencji w Teheranie, o których dowiedział się w Stanach Zjednoczonych. Gdyby alianci wcielili w życie strategię bałkańską, dałoby się dolecieć do Polski z Jugosławii lub z Węgier. Zapowiedź, że Polska ma się znaleźć w sowieckiej „strefie wpływów", przepełniała pułkownika rozpaczą.

W 1944 roku Wyspy Brytyjskie stały się bazą dla setek tysięcy amerykańskich żołnierzy, marynarzy i lotników, przygotowujących się do inwazji na kontynent. Wielka Brytania, która prowadziła wojnę dłużej niż Stany Zjednoczone i ponosiła przeraźliwe straty, także w ludziach, obawiała się, ze przyćmi ją potężny sojusznik, toteż starała się uruchomić wszelkie dostęp-ne rezerwy. Jedyną aliancką jednostką w Wielkiej Brytanii niepodlegającą Naczelnemu Dowództwu Alianckich Sił Ekspedycyjnych (SHAEF) była polska l Samodzielna Brygada Spadochronowa. Brytyjczycy nie zapomnieli również o środkach, które poświecili na sformowanie i wyszkolenie polskiej brygady, i chcieli wyciągnąć jakąś korzyść z tej inwestycji. Na początku marca 1944 roku wysłali do polskiego Naczelnego Dowództwa oficjalną notę z pytaniem, w jakich okolicznościach brygada spadochronowa mogłaby zostać wykorzystana w operacjach na kontynencie.

W związku z tym pytaniem pułkownik Pęto, szef 4 Brytyjskiej Misji Łącznikowej w Szkocji, odwiedził pułkownika Sosabowskiego w Leven. Kiedy wspomniał, iż generał Montgomery jest „bardzo zainteresowany" możliwością udziału brygady w zbliżającej się inwazji, jeszcze przed rozpoczęciem jej podstawowej misji w Polsce, Sosabowski stracił cierpliwość i odpowiedział szorstko, że polski Naczelny Wódz, generał Sosnkowski, zdecyduje, jak i gdzie zostanie wykorzystana brygada. Mimo tej odprawy Pęto zameldował Montgomery'emu, iż polska brygada spadochronowa jest cenną jednostką taktyczną. Dwa dni później, na spotkaniu w dowództwie brytyjskich wojsk powietrznodesantowych, generał Browning wyznał Sosabow-skiemu, że dowiedział się „nieoficjalnie", iż polska brygada ma dołączyć do jego dywizji podczas operacji w Europie, i wskazał na korzyści w postaci przydziału nowego wyposażenia bojowego. Naciski wywierane na Polaków stawały się coraz bardziej jednoznaczne.

Jedenastego marca generał Sosnkowski otrzymał z kancelarii marszałka polnego sir Alana Brooke'a, szefa Sztabu Generalnego Imperium, list zawierający warunki uczestnictwa brygady w operacjach pod dowództwem SHAEF. Pokrótce były one następujące:

Brygada będzie stanowić rezerwę alianckich sił powietrznodesantowych i nie zostanie użyta w początkowych fazach inwazji.

Jeśli brygada poniesie ciężkie straty (rzędu 25 procent), zostanie wyco fana z operacji.

Jeśli nadarzy się sposobność wykorzystania brygady w Polsce, podjęte zostaną wszelkie starania (bez żadnych gwarancji), aby ją tam przetranspor tować.

Sprawa znalazła się w rękach najwyższych polskich władz politycznych i wojskowych.

Tymczasem Montgomery dokonywał przeglądu jednostek, które w nadchodzącej inwazji miały się znaleźć pod jego dowództwem. Trzynastego marca zamierzał zwizytować stacjonującą w Szkocji polską l Dywizję Pan-cerną generała Mączka i zażyczył sobie, aby brygada spadochronowa też była reprezentowana. To, co zobaczył, wywarło na nim duże wrażenie.

Rozważając brytyjską prośbę, generał Sosnkowski naradził się w tej sprawie z pułkownikiem Sosabowskim. Brygada miała liczyć ponad cztery tysiące żołnierzy. Spodziewano się, że w operacjach wezmą udział trzy tysiące ludzi, ale w marcu 1944 roku udało się wystawić zaledwie dwa tysiące dwustu. Chociaż świeżo sformowany 4 batalion podzielono, aby wzmocnić pozostałe trzy, każdy z nich miał mniej niż czterystu pięćdziesięciu strzelców. Ponieważ wyczerpywały się zasoby siły żywej, nie istniała realna możliwość uzupełnienia szeregów. Sosabowski wysunął również kwestię szkolenia.

Brytyjczycy mieli pierwszeństwo w wykorzystaniu ośrodka w Ringway. W ramach przygotowań przed inwazją formowali dwie dywizje powietrzno-desantowe, a tymczasem Polacy wciąż czekali na miejsce w Ringway, aby przeszkolić spadochroniarzy i uzupełnić stan osobowy brygady. Szkolenie żołnierzy różnych specjalności, niezależnie od szkolenia spadochronowego, zabierało mnóstwo czasu. Polska brygada nie miała jeszcze okazji przeprowadzić ćwiczeń spadochronowych nawet na szczeblu kompanii. Sosabowski chciał również, aby brygada posiadała własną jednostkę szybowcową do transportu ciężkiego sprzętu, lecz ten pomysł nie wszedł nawet w fazę embrionalną.

Rząd polski odpowiedział Brytyjczykom kontrpropozycją dotyczącą wykorzystania brygady w Europie Zachodniej:

Brygada zostanie użyta w jednej większej operacji lub w kilku mniej szych akcjach.

Zostanie wycofana, jeśli poniesie ponad 15 procent strat.

Nie zostanie użyta we wczesnych fazach inwazji.

Konieczne jest wyraźniejsze stanowisko w sprawie dostarczenia samo lotów do przetransportowania brygady do Polski.

Pułkownik Sosabowski przedłożył jeszcze dodatkowe żądanie, aby brygada utrzymała polski charakter i nie stopiła się z jednostkami brytyjskimi.

Decyzja była trudna. Konsultowano się w tej sprawie ze wszystkimi agendami polskiego rządu, a nawet z dowództwem Armii Krajowej. Klamka jednak zapadła i brygada przyspieszyła swój program ćwiczeń.

Narady i dyskusje na temat wykorzystania brygady na froncie zachodnim i stopnia jej przygotowania trwały w polskich biurach rządowych i wojskowych przez całą wiosnę, a na jednym z takich wyczerpujących spotkań w Londynie, dwudziestego dziewiątego kwietnia, generał Sosnkowski wyjął ze swego biurka zawiniętą w papier i obwiązaną sznurkiem paczkę i wręczył ją pułkownikowi Sosabowskiemu. Okazało się, iż zawiera ona sztandar uszy-ty potajemnie w Warszawie dla brygady spadochronowej. Przechowywany w ukryciu od czasu ceremonii poświecenia w listopadzie 1942 roku, został przetransportowany zaledwie dwanaście dni wcześniej do Włoch na pokładzie dakoty, przewożącej przywódców polskiego podziemia politycznego i wojskowego z okupowanej Polski w ramach operacji „Most".

Wraz ze sztandarem przyszły listy od matek chrzestnych brygady. Zofia Kossak przebywała teraz w Auschwitz, aresztowana za posiadanie nielegalnych gazetek. Jeden z „Cichociemnych", którzy zostali zrzuceni do Polski i przekazali prośbę o sztandar, porucznik Eckhardt („Bocian"), już nie żył. Przez jakiś czas dowodził skutecznie oddziałem dywersyjnym, któremu udało się zniszczyć kilka niemieckich pociągów wojskowych, lecz później został schwytany przez Niemców. Poddany brutalnym torturom, powiesił się w swojej celi, aby nie wydać towarzyszy. Wiosną 1944 roku major Kalenkie-wicz przebywał w rejonie Wilna, gdzie powracał do zdrowia po amputacji dłoni na skutek rany odniesionej w walce z Niemcami. Czuwał nad nim dobrze wyszkolony i uzbrojony oddział partyzancki.

Sztandar był niewykończony, ponieważ w zubożałej Warszawie nie udało się znaleźć srebrnych frędzli, które okalały zwykle polskie chorągwie. Dodano je już w Anglii, potrzebne były natomiast drzewce i głowica. Orzeł, który wieńczył tradycyjnie polski sztandar wojskowy, miał równie istotne znaczenie jak sama chorągiew. Do Anglii dotarł sztandar polskiego 21 pułku piechoty. Głowica sztandaru „Dzieci Warszawy", którymi tak znakomicie dowodził Sosabowski w 1939 roku, została osadzona na drzewcu chorągwi brygady spadochronowej. Pułkownik Sosabowski miał nadzieję, iż przekazanie sztandaru odbędzie się w dniu święta brygady, lecz w nowej sytuacji nie można było czekać do września.

Wszystkie podchody i negocjacje zakończyły się w momencie, kiedy generał Sosnkowski otrzymał ze Sztabu Generalnego Imperium list z prośbą o podporządkowanie brygady dowództwu brytyjskiemu, bez żadnych warunków. Tego samego dnia, gdy alianci wylądowali we Francji, rząd polski wyraził zgodę, a tydzień później uzyskała ona potwierdzenie SHAEF. Piętnastego czerwca 1944 roku cała brygada zebrała się w Cupar, a ten dzień miał się stać dla niej ważny z bardzo wielu względów.

Rankiem czternastego czerwca 1944 roku pułkownikowi Sosabowskiemu skradziono z jego kwatery kurtkę i beret. Kilka godzin później rzeczy zostały zwrócone z dystynkcjami generała brygady. Niektórzy oficerowie sztabowi widzieli rozkazy dzienne zawierające akceptację awansu Sosabowskiego.Aby uczcić awans dowódcy, wzięli srebrne monety jednoszylingowe i zrobili z nich generalskie insygnia. Sosabowski był głęboko wzruszony tym z głębi serca płynącym gestem swoich ludzi.

Następnego dnia brygada, po raz pierwszy w swojej historii, zebrała się w komplecie na boisku w Cupar. Obecny był prezydent Władysław Raczkie-wicz i przedstawiciele polskiego Sztabu Generalnego. Po mszy generał Sosabowski odczytał rozkaz dzienny. Zakończył słowami: „Zbliża się nasza robota bojowa. Kraj [...] oczekuje, że zaufania jego nie zawiedziemy. Stolica Nasza żąda od nas, by ten Sztandar zwycięsko wprowadzić w Jej Mury" .

Przed frontem brygady odczytano listy „matek chrzestnych", napisane niemal dwa lata wcześniej. Sztandar pobłogosławił i wręczył prezydentowi Rzeczypospolitej delegat kraju Stanisław Stanisławski (Ołtarzewski), przerzucony z Polski. Następnie prezydent Raczkiewicz przekazał sztandar generałowi Sosabowskiemu. Po przemówieniach licznych dygnitarzy poczet sztandarowy przemaszerował przed wszystkimi jednostkami brygady. Słuchając przemówień, żołnierze zastanawiali się, co przyniesie przyszłość. Po ceremonii wrócili do swoich kwater i zaczęli się pakować przed wyjazdem do Anglii.

Dwudziestego czerwca członkowie sztabu generała Browninga ogłosili, że polska brygada spadochronowa otrzymuje priorytet w zakresie wyposażenia, aby mogła osiągnąć stan gotowości bojowej. Dwa dni później oficer operacyjny Browninga, podpułkownik Charles Mackenzie, zjawił się w Leven, zęby poinformować generała Sosabowskiego, iż polska brygada będzie potrzebna na froncie szóstego lipca. Polski dowódca nie wierzył własnym uszom. Od dawna podkreślał, że brygada będzie gotowa do działań bojowych najwcześniej w sierpniu. Dwudziestego piątego czerwca Sosabowski zameldował się osobiście w sztabie Browninga i oznajmił, iż nie może poprowadzić do walki niedostatecznie przeszkolonej jednostki. Chociaż rozmowa zaciążyła na coraz bardziej napiętych stosunkach pomiędzy dwoma dowódcami, przyniosła też pozytywny rezultat, ponieważ Browning wyznaczył generała majora Ernesta „Erica" Downa do pomocy Polakom w przygotowaniach.

Dwudziestego dziewiątego czerwca polska brygada spadochronowa zaczęła się przemieszczać ze Szkocji do środkowej Anglii. Miejscowe dziewczęta żegnały ją ze łzami w oczach. Po czterech latach Szkoci byli zasmuceni, że

* Cyt. za: Władysław Klemens Stasiak, W locie szumią spadochrony. Wspomnienia, żołnierza spodArnhem, PAX, Warszawa 1991, s. 228 (Aneks 5).ich niezwykli goście wyjeżdżają. Przejście do nowego rejonu zakończyło się trzeciego lipca. Sztab brygady ulokował się w Stamford, a poszczególne jednostki zostały zakwaterowane w okolicznych miejscowościach, między innymi w Peterborough. Brytyjska l Dywizja Powietrznodesantowa stacjonowała w pobliskim Grantham i okazała wielką pomoc w wyekwipowaniu Polaków. Ponieważ 6 Dywizja Powietrznodesantowa walczyła w Normandii, było bardzo prawdopodobne, że polska brygada weźmie udział w operacjach wraz z l Powietrznodesantowa. Generał Sosabowski spotkał się z jej dowódcą, generałem majorem Robertem E. „Royem" Urąuhartem. Wysoki Szkot był doświadczonym oficerem piechoty; objął dowództwo nad l Dywizją Powietrznodesantowa, chociaż nie miał żadnego doświadczenia spadochronowego. Wcześniej służył w sztabie 51 Dywizji Szkockiej w Afryce Północnej, a podczas lądowania na Sycylii dowodził 231 Samodzielną Brygadą, zwracając na siebie uwagę generała Montgomery'ego. Urąuhart szybko zdobył szacunek swoich nowych podkomendnych. Generał Sosabowski z satysfakcją oceniał wytrwałego, niezawodnego i uprzejmego dowódcę. Łączyły ich stosunki o charakterze raczej profesjonalnym niż przyjacielskim, lecz Urąuhart, w przeciwieństwie do wielu innych brytyjskich generałów, zdawał się rozumieć sytuację Sosabowskiego i naciski, jakie na niego wywierano.

Brygada rozpoczęła szkolenie operacyjne ósmego lipca. Należy podkreślić, że wszystkie polskie jednostki spadochronowe w Szkocji były od siebie odizolowane. Plutony i kompanie strzelców rozrzucono po całym Fife w nadziei, że ich obecność zmniejszy groźbę lądowania nieprzyjacielskich agentów na odludnym wybrzeżu. Oprócz skoków z samolotu i podstawowych zasad działania piechoty żołnierze musieli się nauczyć funkcjonowania w ramach zwartej całości, nie było bowiem dotąd skoordynowanego szkolenia w obrębie batalionów. Stosownie do misji brygady wielu ludzi uczestniczyło w kursach walk ulicznych wśród ruin zbombardowanego Southampton, a polska dywizja pancerna uczyła żołnierzy metod niszczenia czołgów. Wiele szkół specjalnych, które działały w pierwszych latach istnienia brygady, miało jednak inne priorytety lub zostało zamkniętych ze względu na koszty.

W środkowej Anglii brygada była bardzo, bardzo zajęta, ponieważ przestawiała swoje szkolenie spadochronowe z whitleyów na dakoty. Dakota okazała się wygodnym samolotem; spadochroniarze mogli wychodzić przez boczne drzwi „jak dżentelmeni", zamiast wypadać przez dziurę w podłodze. Braki w skoordynowanym szkoleniu spadochronowym uzupełniano z nawiązką. Praktycznie przez całe lato brygada była zamknięta w koszarach i ćwiczyła zarówno skoki dzienne, jak i nocne.Przygotowania do akcji cieszyły porucznika Alberta Smacznego z 8 kompanii. Smaczny wstąpił do brygady w 1941 roku, a wcześniej walczył we Francji. "Wojnę traktował bardzo osobiście. Przed jej wybuchem był oficerem wydziału kontrwywiadowczego polskiej Policji Państwowej i rozpracowywał działalność wywrotową mniejszości niemieckiej na swoim rodzinnym Śląsku. Aresztowany w 1939 roku, uciekł, a w odwecie Gestapo zamordowało jego szesnastoletniego brata. Odkąd Smaczny dowiedział się o śmierci brata, nie postrzegał już Niemców jako wroga, z którym trzeba walczyć, lecz pałał głęboką, nieprzejednaną nienawiścią do teutońskich zdobywców. Przyjaciele z polskich sił powietrznych uświadomili mu, iż nie da się przetransportować brygady do Polski, jeśli Rosjanie nie pozwolą uzupełniać paliwa na swoich lotniskach. Generał Sosabowski wyjaśnił oficerom, że szansę brygady na przerzucenie do Polski wzrosną, gdy jednostka znajdzie się na kontynencie i weźmie udział w walkach z Niemcami. Po latach przygotowań Smaczny, podobnie jak wielu innych żołnierzy brygady, chciał zmierzyć się z Niemcami praktycznie w każdych warunkach.

Po ćwiczeniach na szczeblu plutonu zaplanowano skoki w sile kompanii. Rankiem ósmego lipca 8 kompania miała skakać jako grupa bojowa, lecz poprzedniego wieczoru w jej szeregach panowała niepewność. Starszy strzelec Kuźniar, radiotelegrafista Smacznego, nie skakał. Ćwiczył intensywnie wraz z kompanią łączności, przygotowującą się do nocnego skoku. Po kolacji zmiennik Kuźniara, strzelec Józef Podolski, powiedział starszemu strzelcowi Karolowi Matlakowi, iż ma przeczucie, że nie wróci z manewrów. Matlak odparł: „Dlaczego nie?", i zapewniał go, iż wszystko będzie dobrze. Na to Podolski wyjął z portfela banknot funtowy i założył się z Matlakiem, że nie wróci. Poprosił Kuźniara, żeby był świadkiem zakładu o tak dużą sumę. Zdumiony Matlak spytał Podolskiego, co ma zrobić z pieniędzmi, jeśli on naprawdę wygra zakład. Podolski odparł drwiąco: „Kup mi wieniec".

Nie tylko strzeleca Podolskiego niepokoił zbliżający się skok. Podporucznik Stanisław Trybus powiedział porucznikowi Smacznemu, że od rana czuje się źle i ma złe przeczucia. Kiedy dowódcy drużyn po raz ostatni sprawdzali zasobniki podwieszone pod samolotami, Trybus uśmiechnął się słabo do Smacznego, pomachał mu na pożegnanie i wspiął się na pokład samolotu. Niebawem dakoty znalazły się w powietrzu. Siedzący przy drzwiach Smaczny obserwował inne samoloty formacji. W kluczu lecącym za jego dakotą samolot po lewej stronie skręcił raptownie w kierunku środkowej maszyny. Ta szybko zwiększyła pułap, żeby uniknąć kolizji z sąsiadem, który uderzył skrzydłem w samolot po prawej stronie. W ciągu kilkusekund obie maszyny runęły na ziemię, a w powietrzu pojawił się tylko jeden spadochron.

Dwa dni później dwadzieścia sześć trumien spoczęło w czterech rzędach w wielkiej wspólnej mogile obok grobu generała Sikorskiego na cmentarzu polskich sił powietrznych w Newark. Największy wieniec złożono na trumnie strzelca Podolskiego. Jedyny spadochron należał do amerykańskiego mechanika pokładowego, który siedział blisko otwartych drzwi samolotu. Był to spadochron noszony na piersi i otwierany ręcznie. Polscy spadochroniarze, wyposażeni w spadochrony noszone na plecach i otwierane taśmą statyczną, nie mieli żadnych szans. W katastrofie zginęło również siedmiu amerykańskich członków załóg.

Tragedia była nie tylko druzgocącym ciosem dla morale spadochroniarzy, lecz pozostawiła również ziejącą wyrwę w szeregach 3 batalionu, który stracił dwóch oficerów, dwóch podchorążych, dziesięciu podoficerów i dwunastu strzelców. Cały batalion trzeba było zreorganizować, aby uzupełnić niedobory kadrowe w 8 kompanii. W ten sposób podporucznik Tice, znudzony służbą w dywizjonie przeciwpancernym, zyskał sposobność, aby przenieść się do plutonu dowodzenia w 7 kompanii. Przygotowania do akcji kontynuowano na szczeblu batalionu, a wreszcie, po trzydziestym lipca, przeprowadzono ćwiczenia całej brygady.

Aby lepiej wykorzystać dostępne środki, SHAEF sformowało l Aliancką Armię Powietrznodesantową. Armia składała się z dwóch korpusów, amerykańskiego XVIII Korpusu Powietrznodesantowego (82, 101 i 17 Dywizja Powietrznodesantową) i brytyjskiego I Korpusu Powietrznodesantowego (l i 6 Dywizja Powietrznodesantową, 52 Dywizja Szkocka, transportowana drogą powietrzną, i polska l Samodzielna Brygada Spadochronowa), oraz z brytyjskiego i amerykańskiego Dowództwa Wojsk Transportowych. Brytyjczycy uważali, że dowódcą armii powinien zostać generał Browning. Eisenhower zlekceważył to i wybrał generała porucznika Lewisa Breretona, byłego dowódcę amerykańskiej 9 Floty Powietrznej. Browning, który dowodził brytyjskim I Korpusem Powietrznodesantowym, otrzymał stanowisko zastępcy dowódcy armii.

Kiedy polscy spadochroniarze odbywali szkolenie operacyjne, wydarzenia w Europie Wschodniej rozgrywały się z taką samą błyskawiczną szybkością jak we Francji. Sowiecka ofensywa letnia przetoczyła się przez Białoruś i Ukrainę, a niebawem Armia Czerwona wkroczyła na ziemie polskie. Kiedy wojska so-wieckie likwidowały niemiecki opór w Wilnie i na Wołyniu, AK poderwała się do otwartej walki, atakując niemieckie linie zaopatrzeniowe i komunikacyjne. Rosjanie na krótko uznali akowców za „towarzyszy broni", szybko jednak zaczęli określać oddziały AK jako „grupy bandyckie", aresztować i rozstrzeliwać polskich oficerów, a żołnierzy wcielać przymusowo do podlegającego sowieckiemu dowództwu Ludowego Wojska Polskiego. Po otrzymaniu wieści z Wilna major Kalenkiewicz wycofał swój oddział z rejonu sowieckiego natarcia. Dwudziestego drugiego lipca Armia Czerwona zajęła Lublin, a cieszący się sowieckim poparciem Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego ogłosił się rządem polskim. Czerwony walec miażdżył niemiecką obronę i szybko zbliżał się do Warszawy. W pobliżu miasta kontrolowana przez Rosjan radiostacja „Kościuszko" wzywała stolicę do powstania przeciw Niemcom, ponieważ „godzina wyzwolenia jest bliska".

W samej Warszawie, której ulicami ciągnęły wycofujące się jednostki Wehr-machtu, powtarzały się sceny przypominające rok 1918. Niemcy zaczęli ewakuować magazyny wojskowe i administrację cywilną. AK w Warszawie dysponowała ponad trzydziestu pięcioma tysiącami uzbrojonych mężczyzn i kobiet, rwących się do czynu po niemal pięciu latach brutalnej okupacji. Od października 1943 roku w samych tylko ulicznych egzekucjach zginęło ponad siedem tysięcy ludzi. Kiedy na wschodnich przedmieściach Warszawy pojawiły się sowieckie czołgi, komendant główny AK, generał Tadeusz Ko-morowski (pseudonim „Bór"), wydał rozkaz rozpoczęcia powstania.

Po popołudniu pierwszego sierpnia 1944 roku żołnierze AK, torując sobie drogę wśród wracających z pracy cywilów, ruszyli do rejonów koncentracji. O 17.00 zaatakowano niemieckie punkty umocnione i w całym mieście rozległy się strzały. Po dwudziestu czterech godzinach znaczny obszar centrum miasta znalazł się w rękach powstańców. Na dachach po raz pierwszy od wielu lat załopotały biało-czerwone flagi. W sierpniowym powietrzu zabrzmiały dźwięki zakazanego wcześniej poloneza Chopina, a ludność cywilna, wspomagając powstańczy zryw, wzięła się do budowy barykad. W wyzwolonych dzielnicach zapanowała żywiołowa radość - nie udzieliła się ona jednak dowództwu Armii Krajowej.

Niemcy odparli ataki AK w kierunku mostów na Wiśle i wciąż panowali nad prowadzącymi do nich ulicami. Powstańcy zajęli kilka dzielnic, lecz, niestety, jedyną łączność zapewniał miejski system kanalizacji. AK zamierzała również zdobyć lotniska, by umożliwić przetransportowanie brygady spadochronowej i zaopatrzenia, lecz decydujący atak na lotnisko Okęcie załamał się. Niezależnie od swego znaczenia militarnego Okęcie miało być kluczemdo sprowadzenia legalnego rządu na uchodźstwie i pokrzyżowania zamiarów Stalina wobec Polski.

Pięć dni przed wybuchem powstania w Warszawie generał „Bór" wysłał do Londynu depeszę następującej treści: „Jesteśmy gotowi w każdej chwili do walki o Warszawę. Przybycie do tej walki Brygady Spadochronowej będzie miało olbrzymie znaczenie polityczne i taktyczne..."

Brygada już od sześciu tygodni podlegała dowództwu brytyjskiemu. Polskie Naczelne Dowództwo zwróciło się do Brytyjczyków z prośbą o skierowanie części brygady, batalionu czy choćby kompanii, do Warszawy. Spotkało się z odmową. Pułkownik Pęto, posuwając się nawet do insynuacji, że Sosabowski gra na zwłokę, oświadczył, iż brygada ma być gotowa do akcji na początku sierpnia.

Adolf Hitler, piętnaście dni po nieudanym zamachu na jego życie, wydał rozkaz bezlitosnego stłumienia rebelii w Warszawie i wymazania miasta z mapy. Oprócz dostępnych jednostek Wehrmachtu i Waffen-SS skierowano do tego zadania oddziały rosyjskich renegatów oraz brygadę SS złożoną z niemieckich kryminalistów. Piątego sierpnia warszawska dzielnica Wola stała się scenerią wydarzeń, jakich nie widziano w Europie od ciemnych wieków. Po zajęciu trzech ulic mieszkańców wypędzono na podwórza. Domy zostały ograbione, kobiety zgwałcone, a wszyscy cywile rozstrzelani. Tego dnia, według ostrożnych szacunków, na Woli zamordowano dziesięć tysięcy ludzi.

Pierwszego dnia powstania kompania elitarnego Kedywu, „Kolegium A", zajęła magazyny SS. Zdobyto racje żywnościowe, buty i maskujące „panterki", które, z dodatkiem biało-czerwonej opaski, stały się „mundurem" powstańców. Jednostką dowodził porucznik Stanisław Sosabowski. Podczas okupacji młodszy Sosabowski został trzykrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych i zdobył reputację jednego z najdzielniejszych i najzdolniejszych dowódców Kedywu. W ciągu kilku następnych dni powstańcy umacniali pozycje. Siódmego sierpnia porucznik Sosabowski przeprowadził inspekcję swojej kompanii na pozycjach w rejonie Woli. W to względnie spokojne popołudnie kula niemieckiego snajpera trafiła oficera w lewy policzek i oślepiła go.

Stalin nazwał powstańców „awanturnikami" i „bandytami". Nie wyraził zgody, aby alianckie samoloty uzupełniały paliwo na sowieckich lotniskach po zrzuceniu zaopatrzenia dla powstańców, chociaż udzielił takiego pozwo-

;;" Cyt. za: Józef Garliński, Polska w drugiej wojnie światowej, WERS, Warszawa-Wrocław 1988, s. 391.l

enia w przypadku samolotów powracających z wypraw bombowych na Niemcy. Brytyjskie, południowoafrykańskie i polskie załogi startujące z Włoch ponosiły straszliwe straty, próbując zrzucić kilka zasobników z zaopatrzeniem dla umęczonego miasta.

Trzynastego sierpnia polski l batalion spadochronowy stacjonujący w Easton-on-the-Hill ustawił się przed kantyną w porze wieczornego posiłku. Część żołnierzy odmówiła wejścia do środka na znak protestu przeciw decyzji aliantów, którzy nie zgodzili się na wysłanie brygady do Warszawy. Reszta przyłączyła się do nich i ostatecznie w proteście wzięli udział wszyscy żołnierze i oficerowie. Generał Sosabowski, choć doskonale rozumiał motywy swoich ludzi, w żaden sposób nie mógł pozwolić na takie naruszenie dyscypliny wojskowej, graniczące ze strajkiem głodowym. Biorąc pod uwagę napięte stosunki z generałem Browningiem oraz fakt, iż niebawem miały nadejść rozkazy operacyjne, Sosabowski pochwalił szlachetny cel tej akcji, podkreślił jednak, że wszyscy żołnierze muszą utrzymać sprawność, ponieważ w każdej chwili mogą wyruszyć do walki. W związku z systemem ścisłego racjonowania, którym objęta była ludność cywilna, niezjedzoną żywność przekazano miejscowemu kościołowi do rozdzielenia pomiędzy dzieci i potrzebujących. Tego wieczoru brygada pozostała w koszarach, a żołnierze czyścili broń i pakowali do plecaków wszystko, co mogło im się przydać w polu, ponieważ poinformowano ich, że niebawem zostaną przewiezieni na lotnisko i wyruszą do strefy działań bojowych.

Kiedy Amerykanie przełamali niemiecką obronę w Normandii, generał Omar Bradley postanowił skierować amerykańską 3 Armię szerokim łukiem na wschód, wokół Paryża. Ten manewr wymagał, aby jednostki l Alianckiej Armii Powietrznodesantowej wypełniły lukę, jaka powstanie na linii frontu, oraz uchwyciły drogi i mosty przed nacierającymi Amerykanami. Operacja, opatrzona kryptonimem „Transfigure", miała się rozpocząć szóstego sierpnia.

Z powodu braku odpowiedniej liczby samolotów transportowych postanowiono, że zrzuty będą się odbywać w ciągu dwóch dni. Pierwszego dnia miały wkroczyć do akcji amerykańska 101 Dywizja Powietrznodesantowa i 52 Dywizja Szkocka, a następnego dnia brytyjska l Dywizja Powietrznodesantowa i polska l Samodzielna Brygada Spadochronowa. Celem polskiej brygady było Rambouillet na południowy wschód od Paryża. Trzynastego sierpnia żołnierze zostali zamknięci w koszarach, aby się przygotować do operacji, która rozpoczynała się trzy dni później.Dalekosiężne plany generała Bradleya uległy zmianie na skutek szybkiego pochodu generała George'a Pattona przez Bretanię. Cofający się Niemcy zostali wzięci w kleszcze pod Falaise. Wraz z kanadyjską l Armią posuwała się od północy polska l Dywizja Pancerna generała Mączka. Dziewiętnastego sierpnia Polacy, stanowiący szpicę kanadyjskiego natarcia, zajęli Chambois i Wzgórze 262. Wzgórze przegradzało jedyną drogę odwrotu z kotła pod Falaise. Przez trzy dni Polacy, którzy nie mogli uzupełnić zapasów wody, żywności i amunicji - musieli za to pilnować ogromnej masy jeńców — odpierali rozpaczliwe ataki doborowych jednostek niemieckich, usiłujących wyrwać się z okrążenia. Uwięzionych w kotle nieprzyjacielskich żołnierzy zdziesiątkowały nadlatujące falami alianckie myśliwce bombardujące. Chociaż części Niemców udało się uciec, wiele ich jednostek zostało rozbitych (w tym dywizja spadochronowa i cztery dywizje pancerne SS). Niemieckie straty obejmowały około pięćdziesięciu tysięcy jeńców, dziesięciu tysięcy zabitych i, oprócz innego sprzętu, pięćset zniszczonych czołgów. Niemcy byli stopniowo wypierani z Francji. W wyniku szybkiego alianckiego natarcia Paryż został zdobyty, a operacja „Transfigure" odwołana.

Ponieważ po zakończeniu operacji powietrznodesantowych w południowej Francji samoloty transportowe stały się bardziej dostępne, sztab l Alianckiej Armii Powietrznodesantowej zaplanował operację „Linnet". Plan przewidywał, że amerykańskie 82 i 101 Dywizja Powietrznodesantowa oraz brytyjska l Dywizja Powietrznodesantowa wraz z polską brygadą spadochronową zostaną zrzucone w pobliżu Tournai w Belgii. Miały one iść na czele brytyjskich i amerykańskich armii nacierających przez Belgię. Żołnierze znów zostali odizolowani w koszarach. Dzień D wyznaczono na popołudnie trzeciego września. Amerykańskie wojska lądowe zajęły jednak Tournai poprzedniej nocy i operacja znów została odwołana.

Alternatywa dla planu „Linnet" była już gotowa: „Linnet II". Ponieważ amerykańska l Armia generała Courtneya Hodgesa zbliżała się do granicy niemieckiej, postanowiono, że jednostki wyznaczone do operacji „Linnet II" zostaną zrzucone na trasie pochodu Hodgesa, pod Akwizgranem. Dzięki temu alianci przeskoczyliby ponad Linią Zygfryda. Kiedy Montgomery, awansowany pierwszego września do stopnia marszałka polnego, dowiedział się o tej operacji, która miała wspomóc raczej amerykańskie niż brytyjskie wojska lądowe, wpadł w taki gniew, że groziło to poważnym kryzysem w SHAEF. Po wysłuchaniu tyrady Montgomery'ego Browning opowiedział się za odłożeniem operacji, twierdząc, że została zbyt pospiesznie zaplanowana. Generał Brere-ton polecił mu wykonać rozkaz, lecz Browning odmówił i oświadczył, że jegodowódcy dywizji wystosują protest na piśmie. Kiedy Brereton zwolnił go z dowodzenia operacją, Browning złożył swoją rezygnacje z pracy w sztabie l Alianckiej Armii Powietrznodesantowej. W obliczu groźnego rozłamu na najwyższych szczeblach dowódczych Eisenhower odwołał „Linnet II".

Po odwołaniu operacji Browning wycofał swoją dymisję. W pojednawczym geście Brereton zaproponował mu dowodzenie operacją „Comet". l Dywizja Powietrznodesantowa i polska brygada spadochronowa miały uchwycić mosty w Arnhem i Nijmegen w Holandii, a następnie skierować się na wschód, aby obejść Zagłębie Ruhry. Operacja wspomogłaby Montgome-ry'ego, a brytyjski I Korpus Powietrznodesantowy zapoznał się już z proponowanym zadaniem. Żołnierze czekali w gotowości i zgodnie z planem mieli wystartować ósmego września.

Generał Browning wydał własne rozkazy dotyczące operacji „Comet": brytyjska l Dywizja Powietrznodesantowa i polska brygada spadochronowa uchwycą mosty na Mozie w Grave, na rzece Waal w Nijmegen i na dolnym Renie w Arnhem. Brytyjskie wojska lądowe przejadą przez me, by utworzyć przyczółek i umożliwić przerzucenie w ten rejon 52 Dywizji Szkockiej. Polacy mieli wylądować w pobliżu Grave i pomóc 4 Brygadzie Spadochronowej brygadiera Johna Hacketta utrzymać most lub zdobyć go, gdyby to jeszcze nie nastąpiło.

Kiedy podczas narady sztabowej generał Sosabowski zapoznał się z planem, był wstrząśnięty beztroskim nastawieniem brytyjskich dowódców i oficerów sztabowych. Porywczy Hackett kilka razy podnosił głos, lecz generał Urąuhart zapamiętał komentarze Sosabowskiego: „Niemcy [...] Co w tym czasie będą robić Niemcy?" Polski generał był przekonany, że fundamentalnym błędem w planowaniu jest oparte na niedostatecznych danych wywiadowczych założenie, iż nieprzyjacielskie wojska w Holandii to jednostki drugo- lub trzeciorzędne. Uważał, że skoro alianci dostrzegają strategiczne korzyści oskrzydlenia „newralgicznego" Zagłębia Ruhry, to potrafią je dostrzec również Niemcy i nigdy na to nie pozwolą.

Niezależnie od faktu, iż generał Sosabowski uznał cały plan za zbyt ambitny, jego konkretne zastrzeżenia były następujące:

Strefa zrzutu znajdowała się cztery kilometry od celu, co stawiało pod znakiem zapytania element zaskoczenia.

Nieprzyjaciel mógł obserwować całą operację ze wzgórz Groesbeek.

Gdyby nieprzyjaciel utrzymał mosty lub gdyby zostały one zniszczone, nie byłoby innych sposobów na sforsowanie rzek.

Pogoda ósmego września nie pozwoliła na rozpoczęcie operacji. Tego dnia generał Sosabowski spotkał się z generałem Urąuhartem i oświadczył, że nawszelki wypadek należałoby również zająć most w Mook. Upierał się też przy zajęciu mostów na Mozie i na kanale Moza-Waal w Heumen i Malden oraz wyraził swoje obawy dotyczące obecności Niemców w rejonie Groesbeek.

Następnego ranka sztab l Dywizji Powietrznodesantowej potwierdził telefonicznie zmianę planu: Polacy otrzymali rozkaz zajęcia mostów w Mook i na kanale Moza-Waal. Wciąż zaniepokojony Sosabowski umówił się na spotkanie z generałem Urąuhartem na lotnisku Cottesmore. Po przybyciu zastał u niego brygadiera Hacketta. Uparty Polak natychmiast przystąpił do rzeczy i zażądał pisemnych rozkazów, potwierdzających zadania brygady w operacji „Comet". Urąuhart był wstrząśnięty i poprosił o wyjaśnienia. Sosabowski wyraził swój brak wiary w powodzenie operacji i podkreślił, że ponosi odpowiedzialność przed polskim rządem za brygadę, która w jego przekonaniu zostanie zdziesiątkowana. Urąuhart słuchał i był tak poruszony argumentami Sosabowskiego, że poleciał wraz z nim do sztabu generała Browninga w Rickmansworth.

W sztabie I Korpusu Powietrznodesantowego z generałem Browningiem spotkał się najpierw Urąuhart. Później przyszła kolej na Sosabowskiego. Browning powiedział mu, iż może mówić szczerze i swobodnie. Polak stwierdził wprost, że jego zdaniem operacja nie ma szans powodzenia i że próba jej przeprowadzenia dostępnymi siłami byłaby samobójstwem. Browning odparł, iż przyjmuje do wiadomości argumenty Sosabowskiego i zgadza się z nimi, ale ma swoje rozkazy. Ku wielkiej irytacji Polaka uśmiechnął się i powiedział: „Mój drogi Sosabowski, Czerwone Diabły i waleczni Polacy mogą dokonać wszystkiego".

Pisemne potwierdzenie rozkazów nigdy do Sosabowskiego nie nadeszło. Nazajutrz po jego spotkaniu z generałem Urąuhartem ponowna analiza sił niemieckich skłoniła marszałka polnego Montgomery'ego do przełożenia operacji o kolejne dwadzieścia cztery godziny. Operacja „Comet" została odwołana dziesiątego września 1944 roku. Tego samego dnia rozpoczęło się planowanie połączonej operacji powietrznej i lądowej pod kryptonimem „Market-Garden".

brytyjska l Dywizja PowietrznodesantowaRozdział 8

OPERACJA „MARKET-GARDEN

10-17września 1944

Sztab I Korpusu Powietrznodesantowego pracował nad planami operacji „Market", które zostały przedstawione generałowi Urąuhartowi w jego kwaterze głównej w Moor Park. Była to rozszerzona wersja operacji „Co-met". Oprócz l Dywizji Powietrznodesantowej i polskiej brygady spadochronowej miały wziąć w niej udział amerykańskie 82 i 101 Dywizja Powietrznodesantowa pod ogólnym dowództwem generała Browninga. Zamiast zajmować mosty w rejonie Arnhem i Nijmegen, brytyjscy i polscy spadochroniarze skoncentrowaliby się na przeprawach przez dolny Ren w samym Arnhem. Przeprawy w Nijmegen i Grave byłyby jedynym celem 82 Dywizji Powietrznodesantowej.

Dalej na południe zadanie 101 Dywizji Powietrznodesantowej polegało na zajęciu miasta Eindhoven oraz mostów na kanale i rzece na północ od miasta. Mówiąc najogólniej, spadochroniarze zrzuceni w ramach operacji „Market" mieli położyć „dywan powietrzny" dla drugiej części operacji, opatrzonej kryptonimem „Garden".

Dowodzony przez generała Briana Horrocksa XXX Korpus miał przekroczyć granicę holenderską, pokonać studwudziestosiedmiokilometrowy korytarz, sforsować dolny Ren, oskrzydlić Zagłębie Ruhry i doprowadzić wojnę do końca w 1944 roku.

* Studiując mapy, dowódca 82 Dywizji, generał James Gavin, natychmiast zdał sobie sprawę ze znaczenia wzgórz Groesbeek i mostu w Grave. Wyciągnął te same wnioski, które doprowadziły generała Sosabowskiego do konfrontacji z generałem Browningiem w fazie planowania operacji „Comet".Kiedy zadania zostały rozdzielone, generała Sosabowskiego znów zaczął dręczyć niepokój, ponieważ Brytyjczycy najwyraźniej zakładali, że Niemcy pozwolą na sforsowanie swojego świętego Renu. Zirytowany radosnym nastrojem podczas konferencji, czuł, iż Brytyjczycy stanowczo nie doceniają sił niemieckich w tym rejonie. Największy wstrząs nastąpił w momencie, kiedy generał Urąuhart ujawnił, że strefy zrzutu i lądowania l Dywizji Powietrz -nodesantowej znajdują się w odległości ponad dziesięciu kilometrów od najważniejszego celu: mostu w Arnhem. Ujmując rzecz słowami Sosabowskiego: „Utraciliśmy najbardziej nieodzowny element każdej operacji powietrz -nodesantowej: zaskoczenie! Każdy niemiecki głupiec zorientuje się natychmiast w naszych planach".

Kiedy obecni przetrawiali fakt, że po zrzucie potrzeba będzie co najmniej pięciu godzin na osiągnięcie wyznaczonego celu, przedstawiono harmonogram operacji. Z powodu braku samolotów desant miał się odbywać w trzech rzutach w ciągu trzech dni. Sosabowski był przerażony, kiedy się dowiedział, że transportowce przewożące żołnierzy wykonają tylko jeden lot dziennie. Gdyby wykonały dwa, można by dostarczyć wszystkie siły na miejsce w ciągu trzydziestu sześciu godzin.

Zważywszy na otrzymane rozkazy, generał Sosabowski był ponownie zdumiony beztroską, jaką Brytyjczycy okazywali na odprawie. Siedzieli w swobodnych pozach, z wyciągniętymi nogami, i wyglądali na znudzonych. Kiedy generał Urąuhart spytał, czy są jakieś pytania, nikt się nie odezwał. Sosabowski czuł się bardzo osamotniony. W wywiadzie udzielonym na krótko przed śmiercią stwierdził, że mówił wystarczająco dużo na odprawach poświęconych wcześniejszej operacji: „Chciałem coś powiedzieć, ale nie mogłem. Byłem już dostatecznie niepopularny, więc kto by mnie słuchał?" Wrócił do swojej kwatery w Stamford. Następnego ranka zapoznał swój sztab z rozkazami dotyczącymi nowej operacji i wyjaśnił, jak jego zdaniem polska brygada ma wykonać wyznaczone zadania.

Plan zajęcia mostów w Arnhem wymagał, aby w dniu D, w niedzielę siedemnastego września, wylądował sztab l Dywizji Powietrznodesantowej, l Brygada Spadochronowa brygadiera Geralda Lathbury'ego i l Brygada Szybowcowa brygadiera Philipa Hicksa. l Brygada Spadochronowa miała natychmiast po wylądowaniu skierować się na wschód, do Arnhem, i opanować most drogowy i kolejowy, l Brygadzie Szybowcowej towarzyszyłaby dywizyjna artyleria i ciężki sprzęt. Trzy bataliony piechoty miały pozostać na miejscu, aby zabezpieczyć strefę zrzutu i strefę lądowania na przybycie 4 Brygady Spadochronowej brygadiera Hacketta i kolejnych szybowców na-stępnego dnia. Dalej plan przewidywał, że brygada szybowcowa zorganizuje strefy zrzutu zaopatrzenia na zachodnich przedpolach miasta, natomiast 4 Brygada Spadochronowa zajmie wysoczyzne na północ od Arnhem. W dniu D+2, we wtorek dziewiętnastego września, polska brygada miała wyskoczyć w strefie zrzutu na południe od mostów (miejsce to uznano za „nieodpowiednie" do lądowania w dniu D), przekroczyć je lub zdobyć i zająć pozycje obronne we wschodniej części Arnhem.

Czternastego września generał Sosabowski pojechał wraz ze swoim szefem sztabu, majorem Ryszardem Małaszkiewiczem, na drugą konferencje z generałem Urąuhartem poświeconą operacji „Market-Garden". Znów wyraził swoje obawy i spytał, jak jego brygada ma sforsować rzekę i połączyć się z l Dywizją Powietrznodesantową. Urąuhart powiedział mu, iż wszystko zależy od tego, czy dywizja brytyjska zdoła utrzymać mosty do przybycia Polaków. Następnie zapewnił Sosabowskiego, że strefa zrzutu nie dostanie się w ręce wroga i że będą tam polskie jeepy, które zabiorą zasobniki z zaopatrzeniem. Kolejne pytanie Sosabowskiego dotyczyło obrony Arnhem. Brytyjska dywizja i polska brygada miały bronić frontu długości osiemnastu kilometrów. Sosabowski obawiał się, że l Dywizja nie zdoła wykonać wyznaczonych zadań, w związku z czym Polacy będą skakać na terenie zajętym przez nieprzyjaciela i walczyć o swoje strefy zrzutu. Urąuhart zgodził się, iż taka sytuacja jest możliwa, lecz mało prawdopodobna, ponieważ w tym rejonie nie spodziewano się obecności większych sił niemieckich.

Podczas planowania operacji polscy spadochroniarze znajdowali się już na kontynencie. Pierwszy rzut, składający się z dwustu ludzi, stu trzynastu pojazdów i trzech dział przeciwpancernych kalibru 57 milimetrów, wyruszył do Francji drogą morską szesnastego sierpnia w związku z operacją „Trans-figure". Chodziło o przetransportowanie pojazdów, zaopatrzenia i zapasowych dział, by zapewnić uzupełnienia dla jednostek artylerii. Żołnierze tego rzutu uczestniczyli już nawet w pierwszej, choć drobnej potyczce, kiedy w pobliżu swojego obozu w Belgu wzięli do niewoli kilku niemieckich maru-derów. Spadochroniarzy często odwiedzali mieszkający w Belgu i niedawno wyzwoleni spod okupacji Polacy, z których wielu błagało, aby pozwolono im wstąpić do polskiej armii.

Ponieważ zmniejszono przydział szybowców dla brygady, polski dywizjon artylerii lekkiej nie mógł wejść do akcji drogą powietrzną. Zorganizowanowięc drugi transport morski, aby przewieźć na kontynent osiem haubic 75 milimetrów wraz z amunicją. Polakom wyznaczono dwie szybowcowe dostawy zaopatrzenia: dziesięć szybowców w dniu D+l i główna dostawa, trzydzieści pięć szybowców lądujących w Johannahoeve w dniu D+ 2, równocześnie ze zrzutem spadochroniarzy na południe od rzeki. Wszystkie pododdziały brygady musiały zapakować do szybowców swój ciężki sprzęt. Piętnaście dział przeciwpancernych 57 milimetrów i jeepy miały przybyć tylko z kierowcą i symboliczną obsługą po dwóch ludzi na działo. Reszta żołnierzy z obsługi dział przeciwpancernych skakała razem ze spadochroniarzami.

Sztab brygady przystąpił do takiej samej żmudnej pracy, jaką wykonywał przy poprzednich odwołanych operacjach. Rozkazy, które generał Sosabow-ski otrzymał na odprawie, zostały przekazane oficerom sztabowym późnym popołudniem. Pracując ze względów bezpieczeństwa w całkowitej izolacji, sztab zaplanował w najdrobniejszych szczegółach zadania dla wszystkich pododdziałów. Jednostki zostały podzielone na drużyny skaczące z poszczególnych samolotów. Następnie oficerowie sztabowi musieli wybrać rejony koncentracji na ziemi, ustalić sygnalizację, wyznaczyć marszrutę dla każdej kompanii, określić miejsca składowania ciężkiego sprzętu, wsparcie ogniowe, lokalizację punktów pierwszej pomocy, sposoby ewakuacji rannych oraz setki innych rzeczy, niezbędnych do przeprowadzenia operacji.

Zwiad dostarczył znakomite zdjęcia lotnicze. Na ich podstawie wykonano mapy plastyczne z dokładnością do ostatniego drzewka, aby na odprawach na szczeblu plutonu zapoznać żołnierzy z terenem. Pracując przez całą noc, sztab sformułował rozkazy operacyjne, które były gotowe o wschodzie słońca. Zostały przekazane jednostkom, te zaś studiowały je w ciągu dnia. Kolejną noc spędzono na wprowadzaniu koniecznych poprawek, będących rezultatem pytań i komentarzy, zgłaszanych przez jednostki po zapoznaniu się z instrukcjami.

Zamierzenia operacyjne wzbudziły ogromne zaniepokojenie oficerów sztabowych zajmujących się planowaniem. Niektórzy z polskich sztabowców dostrzegli u swoich brytyjskich partnerów tę samą beztroskę, która tak zirytowała generała Sosabowskiego. Kiedy kapitan Jan Lorys, oficer operacyjny brygady, zapytał Brytyjczyków, co się stanie, jeśli most nie zostanie zdobyty, powiedziano mu, żeby się nie martwił. „Będziemy na was czekać z autobusami i ugościmy was herbatą".

Dowódca 3 batalionu, kapitan Wacław Sobociński, wezwał swoich ludzi na odprawę. Po otrzymaniu rozkazów dla 8 kompanii porucznik Smaczny, po-mimo zapewnień, że w tym rejonie nie ma większych sil niemieckich, bardzo się zaniepokoił. Nie wątpił w przygotowanie brygady do walk ulicznych i uważał, że 8 kompania bez problemów wykona swoje zadanie, zajmując magazyn fabryczny kilkaset metrów od mostu. Smaczny przez wiele godzin studiował mapy i fotografie i czuł, że - jak powiedział - „mógłby go znaleźć z zamkniętymi oczami". Przy założeniu, że instrukcje operacyjne były dokładne, porucznik zastanawiał się, jak przeprawi swoich ludzi przez rzekę, jeśli most będzie ufortyfikowany albo zostanie wysadzony w powietrze. Wspominano co prawda, że holenderski ruch oporu dostarczy łodzie lub że RAF zrzuci pontony, gdyby zaszła taka konieczność.

W koszarach i na kwaterach żołnierze brygady rozpamiętywali wydarzenia ostatnich miesięcy. Polskie siły powietrzne i marynarka wojenna walczyły od początku wojny. We Włoszech polski II Korpus generała Andersa, po tygodniu zaciekłych frontalnych ataków, zajął klasztor na Monte Cassino. Przez pięć miesięcy ufortyfikowana góra stawiała opór żołnierzom sześciu sprzymierzonych krajów. Wreszcie, osiemnastego maja 1944 roku, wśród ruin załopotała polska flaga, a droga na Rzym stanęła otworem. W sierpniu l Dywizja Pancerna generała Mączka zapisała wspaniały rozdział w annałach polskiej historii wojskowości, uczestnicząc w krwawych walkach w Normandii, a teraz posuwała się w głąb Belgu. Wielu żołnierzy polskiej brygady spadochronowej czuło się pozbawionych prawa do sławy bojowej, ponieważ do tej pory ich udziałem było tylko długie, frustrujące oczekiwanie. Złościły ich uszczypliwe komentarze ludzi z innych polskich rodzajów broni i jednostek, że polska brygada spadochronowa jest głównie formacją propagandową.

Teraz wydawało się, że to wszystko może się zmienić i że właśnie oni utorują drogę do Niemiec przez „tylne drzwi". Poza tym, rozumowali niektórzy, kontynent zbliża ich do wypełnienia obietnicy, iż staną się pierwszymi żołnierzami powracającymi do Polski. Mimo wielu rozczarowań i straconych okazji ta myśl nigdy ich nie opuszczała. Jak wszyscy Polacy na całym świecie, żyli wydarzeniami w Warszawie i jej agonią. Bombardier Stanisław No-secki rozmyślał o losie kościoła Świętego Krzyża przy Nowym Świecie, gdzie jako chłopiec służył do mszy. Nosecki nie mógł wiedzieć, że całkowicie zniszczony kościół jest już od kilku tygodni w rękach niemieckich.

W Warszawie żołnierze AK trzymali się już tylko w kilku rozproszonych i odseparowanych dzielnicach. Części miasta pozostające jeszcze w rękach powstańców były nieustannie bombardowane przez artylerię i sztukasy. Kiedy bombardowanie ustawało, niemieccy saperzy i esesmani atakowali powstańczepozycje, a w tym czasie formacje paramilitarne i pomocnicze jednostki rosyjskie paliły, gwałciły, rabowały i mordowały. Kobiety, dzieci i starcy kryli się w piwnicach przed bombami i pociskami, które od sześciu tygodni spadały na oblężoną Warszawę. W mieście kończyła się żywność, a powstańcom brakowało broni i amunicji. Mimo to kontynuowali walkę w ruinach i na barykadach, by zapewnić Polsce polską przyszłość. W coraz rzadszych depeszach radiowych z dogorywającej stolicy dowództwo AK odtrącało alianckie współczucie i domagało się broni.

Kiedy dokonywała się agonia Warszawy, Armia Czerwona stała bezczynnie za Wisłą. Churchill i Roosevelt usiłowali przekonać Stalina, by udzielił powstańcom pomocy. Po ograniczonych i okupionych ciężkimi stratami zrzutach zaopatrzenia z Włoch Amerykanie poprosili o zgodę na korzystanie z sowieckich lotnisk, na których, przeprowadziwszy masowe zrzuty nad miastem, mogłyby lądować wielkie formacje ciężkich bombowców. Stalin odmówił; wolał, aby Armia Krajowa wykrwawiła się w walkach z Niemcami i nie przeszkadzała w realizacji jego zamiarów wobec Polski. Dwudziestego pierwszego sierpnia wysunięte jednostki Armii Czerwonej osaczyły oddział majora Kalenkiewicza, ostatniego z kurierów, którzy zostali zrzuceni w Polsce i przekazali prośbę o sztandar dla brygady spadochronowej. W zaciekłej walce z Rosjanami major został okrążony i zginął, a wraz z nim trzydziestu jeden żołnierzy jego pułku.

Żołnierze polskiej brygady spadochronowej powtarzali przygotowania do wszystkich poprzednich, odwołanych operacji. Ślęczeli nad mapami i zdjęciami lotniczymi, czyścili broń i czekali na ciężarówki RAF, które miały dostarczyć spadochrony. Znów nastąpiła wymiana waluty i wizerunek królowej Wilhelminy na szeleszczących banknotach powiedział spadochroniarzom, że zostaną zrzuceni gdzieś w Holandii. Każdy pluton pakował do zasobników środki opatrunkowe, radiostacje, moździerze i narzędzia saperskie. Nieznany z nazwiska saper „pożyczył" dwa czteroosobowe pontony ratunkowe z amerykańskiego lotniska i wepchnął je do jednego z zasobników swojej kompanii. Rowery i ręczne dwukołowe wózki zaopatrywano w spadochrony, żeby zrzucić je spod samolotów lub przez drzwi razem ze skoczkami.

Wśród ogólnej krzątaniny każdy czynił indywidualne przygotowania. Palacze tłoczyli się w kantynie i upychali do kombinezonów tyle paczek papierosów, ile mogli unieść lub na ile było ich stać. Nikt nie wiedział, jak długo będą w akcji. Strzelec Michał Lasek, niepalący, zrobił inny zakup na przyszłość. Ten dwudziestoletni kawaler wydał cztery funty na złotą obrączkęślubną. Nie wiedząc, co go czeka, pomyślał: „Będzie warta przynajmniej bochenek chleba".

Dostarczono spadochrony i brygada została zamknięta w koszarach, by czekać na zrzut w trzecim dniu operacji. Znów zaczęło się oczekiwanie. Wypalono wiele zgromadzonych na przyszłość papierosów, kiedy żołnierze zastanawiali się nerwowo, czy ta operacja też zostanie odwołana. Ci, którzy mieli być dostarczeni na miejsce szybowcami, wyjechali na lotniska w południowej Anglii.

Na lotnisku Keevil ładowano szybowce drugiego rzutu. Podczas przygotowań do operacji „Comet" amerykańskie szybowce Waco wymieniono na brytyjskie horsy. Horsa była bardziej pojemna, lecz trudniejsza do załadowania niż waco. Załadowanie jeepa do horsy wymagało godziny ciężkiej pracy; należało przeciągnąć go przez boczny luk i przywiązać. Po wylądowaniu ogony szybowców odczepiano i pojazdy zjeżdżały po metalowych rampach. Dowódcą sześcioosobowego zespołu, który przewoził cztery jeepy i przyczepę dla sztabu brygady, był sierżant podchorąży Edward Hołub. Wspominając wielogodzinny załadunek i rozładunek podczas poprzednich przygotowań, Hołub miał nadzieję, że tym razem uda im się wystartować. W wilgotnym angielskim klimacie wykonany ze sklejki szybowiec mógł stać załadowany tylko przez czterdzieści osiem godzin.

Porucznik Władysław Mleczko, dowódca 3 dywizjonu artylerii przeciwpancernej, był gotów. Jego siedem szybowców miało wyruszyć do Arnhem drugiego dnia operacji. Późnym popołudniem piętnastego września generał Sosabowski wezwał go na odprawę na lotnisku Saltby Zapoznawszy się z ogólnym planem i strefą lądowania, Mleczko czekał na szczegółowe instrukcje dotyczące działań po wylądowaniu. Patrzył na generała, który sprawiał wrażenie zakłopotanego. To zdziwiło Mleczkę. „Generał Sosabowski zawsze był bardzo pewny siebie, zawsze wydawał precyzyjne i rzeczowe rozkazy". Aby przerwać niezręczne milczenie, Mleczko spytał: „Co po lądowaniu?" Sosabowski odparł niecierpliwie: „Dołączy pan do brygady". Mleczko przypomniał generałowi, że reszta brygady wyląduje dopiero następnego dnia i zajmie pozycje kilka kilometrów od strefy lądowania dywizjonu. „Co do tego czasu? Jakie są moje rozkazy po wylądowaniu?" Sosabowski warknął: „Nie ma żadnych!" Porucznik odparł uprzejmie, że rozumie. Wtedy Sosabowski przypomniał Mleczce, iż jego ludzie będą pierwszymi polskimi żołnierzami, którzy odegrają czynną rolę podczas operacji.

Następnie generał i porucznik życzyli sobie nawzajem powodzenia i dowódca dywizjonu wrócił na lotnisko Manston. Było już późno, kiedy tamdotarł, lecz w bazie panowała gorączkowa krzątanina. Wstąpiwszy do kantyny, zastanawiał się, co powie na odprawie swoim ludziom. Po jednej brandy odzyskał „pozytywne nastawienie do operacji".

W środkowej Anglii niedzielny poranek siedemnastego września wstał pogodny i słoneczny. Trawniki i ogródki pyszniły się szmaragdową zielenią pod bezchmurnym niebem, zapewne po raz ostatni przed nadejściem jesiennych chłodów. Intensywne przygotowania przerwano na godzinę, aby spadochroniarze mogli wziąć udział w nabożeństwie i pojednać się z Bogiem przed wyruszeniem do akcji. Plutonowy podchorąży Zygmunt Hrechorow uczestniczył w mszy pod gołym niebem. Ksiądz Bednorz udzielił wówczas żołnierzom 2 batalionu ogólnego rozgrzeszenia i oznajmił, że będzie skakał razem z nimi.

W Stamford generał Sosabowski wracał niespiesznie z mszy do swojej kwatery. Poranek był tak piękny, że generał niemal zupełnie wyrzucił operację ze świadomości. Ciszę zakłócił narastający warkot wielu silników lotniczych. Sosabowski patrzył na przelatującą ogromną armadę i miał nadzieję, że szczęście dopisze generałowi Urąuhartowi.

Porucznik Kaczmarek z kompanii zaopatrzeniowej nie mógł uczestniczyć w mszy, ponieważ dostarczał do jednostek zimową bieliznę. Z piskiem hamulców zatrzymał jeepa i przyczepę, kiedy nad jego głową zahuczały setki samolotów. Podekscytowany i pewien, że wojna wkrótce się skończy, poczuł „radość, która prawie bolała". Ale przyjemne rozmyślania musiały poczekać; porucznik miał pracę do wykonania. Zakończywszy swoje zadanie, wracał do jednostki. W momencie gdy pierwsi spadochroniarze skakali nad Holandią, jadącego z dużą prędkością Kaczmarka zatrzymał posterunkowy i udzielił mu gniewnego pouczenia: „Tylko dlatego, że jest wojna, żołnierze me powinni sobie wyobrażać, że mogą łamać przepisy ruchu drogowego". Porucznik, któremu spieszno było dołączyć do brygady, powiedział niecierpliwie posterunkowemu: „Niech pan pisze, co pan chce".

Na południe od Arnhem, pomiędzy dolnym Renem a rzeką Waal, leżał rejon pod nazwą Betuwe. Metr pod powierzchnią znajdowała się zbita glina, stanowiąca surowiec dla licznych cegielni nad brzegiem rzeki. Tamtejsze cegły były tak twarde, że wybrukowano nimi większość ulic w Holandii. Ale to nie glina była prawdziwym skarbem Betuwe. Stacjonujący w obozie w Nij-megen rzymscy żołnierze nauczyli prymitywnych tubylców, jak ustabilizować bieg rzeki groblami i rowami melioracyjnymi. W efekcie piętnaście stuleci później był to jeden z najżyźniejszych regionów Holandii.Betuwe przecinały niezliczone rowy melioracyjne i wąskie, brukowane bądź piaszczyste drogi, łączące wsie z miasteczkami. W przeciwieństwie do protestanckich w większości kupców i przedstawicieli wolnych zawodów, mieszkających na północ od rzeki, ludność Betuwe stanowili głównie katoliccy farmerzy. Pracowici i oszczędni, wypasali bydło na bujnych łąkach. Jesienią zbierali owoce z jabłoniowych, wiśniowych, gruszowych i śliwowych sadów, porastających ten region szachownicą. Wiosną tłumy turystów z całej Holandii przeprawiały się promem z Oosterbeek do Driel, by podziwiać hektary kwitnących drzew owocowych.

Nad miasteczkiem Driel dominowała wieża katolickiego kościoła. Ksiądz WA.M. Poelman był filarem miejscowej społeczności. Przed wojną Poelman założył chór, specjalizujący się w śpiewach gregoriańskich. Cieszył się taką sławą, że ludzie z odległych regionów kraju przyjeżdżali go posłuchać. Podczas wojny zjawiało się ich niewielu, lecz w sobotnie wieczory z okien kościoła nadal dobiegały stare liturgiczne pieśni. Obecnie ksiądz organizował wysyłkę paczek dla mieszkańców, których wywieziono na roboty przymusowe do Rzeszy. Kobiety z Driel robiły na drutach skarpety i swetry, a ksiądz pilnował, żeby ofiarowywane przez wiernych ubrania były nowe, nieużywane. Chciał, aby jego oderwani od domów rodacy wiedzieli, że przyjaciele, krewni i sąsiedzi naprawdę się o nich troszczą.

Na południe od Driel, przy Honingveldsestraat, znajdował się dwudzie-stohektarowy sad i wytwórnia dżemów Baltussen. Szacowna rodzina Baltus-senów prowadziła wytwórnię od 1868 roku, a wrzesień 1944 roku obiecywał najlepsze zbiory od wielu łat. Radość mąciły jednak rygory życia pod okupacją. Stary Arnold Baltussen, głowa jednej z najbardziej szanowanych rodzin w Betuwe, pełnił obowiązki burmistrza Driel. Nękali go nieustannie dwaj niemieccy oficerowie, którzy rekwirowali w tym rejonie żywność dla Wehrmachtu. Niemcy zamierzali nie tylko przejąć wytwórnię, lecz również wywieźć miejscową ludność do pracy przymusowej w Niemczech. Baltussen powiedział im: „Możecie zabrać produkty z mojej wytwórni, ale nigdy nie zabierzecie moich ludzi". Zdołał ocalić wielu sąsiadów, choć dużo przy tym ryzykował. Kiedy Niemcy przegrupowywali się po odwrocie z Francji, Baltussenowie mieli nadzieję, że niebawem wojna się skończy. Ci skromni i pobożni katolicy przygotowywali się do uczczenia urodzin matki następnego dnia. O 11.40 rozległ się warkot licznych silników lotniczych, a później głuchy łoskot eksplodujących bomb. Córa Baltussen, pielęgniarka Czerwonego Krzyża, obserwowała, jak na północnym brzegu rzeki wzbija się w powietrze dym.Benjamin Jansen również obserwował bombardowanie ze swego domu za wałem przeciwpowodziowym w Dnel. Po chwili Jansen, dwudziestoczteroletni Holender, który pracował na farmie sąsiada, hodowcy kwiatów i warzyw, wrócił do swoich obowiązków. O 13.00 znów dał się słyszeć warkot silników. Jansen wyjrzał ostrożnie i zobaczył, jak od samolotów odłączają się szybowce. Niedługo potem nadleciało więcej samolotów, a niebo wypełniły setki spadochronów. Kiedy samoloty zawracały w stronę Anglii, część z nich przeleciała nad domem Jansena.

Z dachu rodzinnego domu Córa Baltussen patrzyła, jak niebo nad Betuwe wypełniają setki różnokolorowych spadochronów. Uszczęśliwieni Baltusse-nowie zaśpiewali Eindeboven i nastawili nielegalne radio głośniej, niż czynili to od wielu lat.

W całej wschodniej Holandii, od Eindhoven na północy do Arnhem, brytyjscy i amerykańscy spadochroniarze skakali z samolotów, aby doprowadzić wojnę do szybkiego końca. Holenderscy cywile i niemieccy żołnierze byli tak samo zaskoczeni widokiem tysięcy doskonale wyszkolonych spadochroniarzy opadających na ziemię w Holandii.

Nad wrzosowiskami w pobliżu Wolfheze brytyjscy spadochroniarze sunęli cicho ku ziemi. Towarzyszyły im szybowce. Był to podręcznikowy skok. Pogoda panowała idealna, a nieprzyjaciel prawie nie przeszkadzał w lądowaniu. Spadochroniarze zakończyli zbiórkę i rozładunek w ciągu półtorej godziny i wyruszyli w długi marsz do mostów w Arnhem.

Niemców ogarnęła panika, ale tylko chwilowo. W rejonie Arnhem prze-grupowywały się i powracały do stanu gotowości po krwawych cięgach zebranych we Francji dwie zignorowane przez aliancki wywiad dywizje pancerne SS. II Korpus Pancerny SS pod dowództwem generała Wilhelma Bittricha składał się z 9 Dywizji Pancernej SS „Hohenstaufen" i 10 Dywizji Pancernej SS „Frundsberg". Wycofane z Polski, gdzie pomagały powstrzymać natarcie Armii Czerwonej, zostały przerzucone do Francji i poniosły ciężkie straty, kiedy alianci przerwali front. Obu jednostkom nadal brakowało czołgów, mogły jednak wprowadzić do akcji wiele pojazdów opancerzonych i dysponowały wsparciem moździerzy, broni przeciwlotniczej i artylerii. W ich szeregach służyli młodzi, oddani sprawie narodowego socjalizmu hitlerowcy, którzy pałali żądzą zemsty za klęskę poniesioną we Francji.

Maszerując w kierunku Arnhem, pododdziały l Dywizji Powietrznode-santowej przeszły przez miasteczko Wolfheze, ciężko zbombardowane tego ranka. Chociaż w bombardowaniu zginęło wielu cywilów, rozpromienieniHolendrzy tłoczyli się wokół wyzwolicieli, wręczając im kwiaty, jedzenie i napoje.

Za Wolfheze na drodze do Arnhem leżało miasto Oosterbeek, gdzie mieszkało wielu dobrze prosperujących przedstawicieli wolnych zawodów. Dawniej wczasowicze zjeżdżali tłumnie do Oosterbeek i zatrzymywali się w wygodnych hotelach i pensjonatach, by wypoczywać w miłej okolicy nad dolnym Renem. Hotele, aż do tego ranka, zajmował sztab Grupy Armii B feldmarszałka Walthera Modela, który ewakuował się pospiesznie, gdy wylądowały pierwsze fale spadochroniarzy.

Trzy bataliony z l Brygady Spadochronowej wyruszyły ze swoich stref zrzutu w kierunku mostu w Arnhem. 2 batalion spadochronowy pod dowództwem podpułkownika Johna Prosta posuwał się wzdłuż rzeki i robił szybkie postępy, ale inne jednostki znalazły się niebawem w ciężkiej sytuacji. Pomiędzy 3 batalionem, podążającym Utrechtseweg, a l batalionem, maszerującym szosą Arnhem-Ede, czekał w zasadzce przeciwnik. Batalion szkolny Waffen-SS pod dowództwem majora Seppa Kraffta stacjonował w lasach między obu trasami i szybko zorganizował obronę na kierunku Wolfheze-weg. Dobrze uzbrojona jednostka natychmiast zaczęła atakować flanki nacierających brytyjskich batalionów.

2 batalion dotarł do mostu kolejowego łączącego Arnhem i Nijmegen na odcinku dolnego Renu pomiędzy Oosterbeek i Driel. Most został wysadzony w powietrze w momencie, gdy spadochroniarze szykowali się do jego uchwycenia. Niezrażony tą przykrą niespodzianką podpułkownik Frost pchnął swój batalion w kierunku Arnhem. W tym samym czasie przysłane z miasta samochody pancerne i gąsienicowe półciężarówki wzmocniły Kraffta moździerzami i karabinami maszynowymi, powstrzymując marsz 3 batalionu spadochronowego. Sztab dywizji nie opuścił jeszcze strefy zrzutu i nie zdołał nawiązać łączności z żadną z nacierających brytyjskich jednostek. Generał Urąuhart przeniósł się do sztabu brygadiera Lathbury'ego, by stamtąd koordynować działania.

2 batalion wkroczył w wąskie uliczki Arnhem i ruszył ostrożnie w stronę mostu. Po kilku drobnych potyczkach spadochroniarze Prosta zajęli jego północny kraniec. Kiedy atak na południowy kraniec został odparty, Brytyjczycy pospiesznie umocnili swoje pozycje w budynkach otaczających kraniec północny. Byli przekonani, że reszta dywizji wkrótce do nich dołączy, zaczęli się jednak przygotowywać do ataku na południowy kraniec mostu po zmroku.

O zachodzie słońca dym uniósł się nad Arnhem. Przez całe popołudnie Benjamm Jansen słyszał przybierające na sile odgłosy walki, przesuwającesię z Wołfheze do Oosterbeek. Chociaż zapadła noc, słyszał też śpiewy na ulicach Oosterbeek za rzeką. W domu Baltussenów nikt nie spał tej nocy. Nawet gdy Córa zobaczyła, jak most kolejowy wylatuje w powietrze, euforia zbliżającego się wyzwolenia przeważyła nad poczuciem niebezpieczeństwa. Mieszkańcy Driel obserwowali jarzące się czerwono niebo nad Arn-hem. Po czterech latach pod nazistowskim butem byli przekonani, że wyzwolenie jest bliskie.

W koszarach i na kwaterach polskiej brygady spadochronowej w środkowej Anglii wyraźna ulga, że operacja wreszcie się rozpoczęła, mieszała się z fatalistycznym poczuciem, iż „kozioł ofiarny umiera tylko raz". Ludzie przygotowywali się do skoku, od którego dzieliło ich półtora dnia. Żołnierze pierwszego rzutu, wyruszający rankiem na szybowcach, próbowali spać. Reszta spędzała czas w różny sposób. We wszystkich kompaniach dowódcy po raz kolejny omawiali zadania z dowódcami plutonów. Rankiem zasobniki z zaopatrzeniem miały zostać przewiezione na lotnisko.

W koszarach panowała cisza, której nie zakłócały ani odgłosy bójek, ani dobroduszne kpiny, ponieważ polscy spadochroniarze byli pogrążeni w myślach. Niemal wszyscy żołnierze brygady przeżyli prawdziwą odyseję, zanim dotarli do tego miejsca. Teraz wspominali złote pola z dojrzałym zbożem, słomiane strzechy z bocianimi gniazdami na szczycie, oświetlone gazowymi latarniami ulice, odbijające echem dźwięki skrzypiec i miękki stuk końskich podków, porośnięte świerkami górskie zbocza. Przed oczyma stawały im obrazy matek, braci, sióstr, żon i ukochanych, których nie widzieli od lat. Pochodzili z różnych środowisk. Byli chłopami i szlachcicami, ledwo potrafiącymi czytać robotnikami i profesorami, ale przede wszystkim byli Polakami. Wzbili się ponad zwykły żołnierski cynizm. Wzbili się ponad otaczające ich patriotyczne hasła. Łączył ich posrebrzany pikujący orzeł, którego nosili z dumą na piersi. I może właśnie teraz, po tych wszystkich latach, robili krok w stronę domu — lub grobu. Teraz mogli już tylko spoglądać na zegarek i czekać na wyznaczoną godzinę.

W swojej kwaterze w Stamford generał Sosabowski czynił ostatnie przygotowania. Wreszcie miał czas pomyśleć. Dręczyła go świadomość, że jego ciężka broń i amunicja wylądują za rzeką, z dala od głównych sił brygady. Stanisław Sosabowski był żołnierzem od ponad trzydziestu lat. Poświęcił je służbie krajowi, który żarliwie kochał. Pięć lat temu, we wrześniu, wymaszerował na czele swoich żołnierzy z Warszawy, by walczyć z niemieckimi najeźdźcami,którzy znowu obracali miasto w gruzy. Za kilka dni raz jeszcze znajdzie się na placu boju - prowadząc brygadę, którą tak pracowicie formował i szkolił. Rozczarowanie, że nie będzie to w Warszawie, łagodził nieco fakt, iż żołnierz nie wybiera miejsca i okoliczności swoich bitew, tak jak nie wybiera własnego losu. Zanim generał położył się spać, podyktował rozkaz:

l SAMODZIELNA BRYGADA SPADOCHRONOWA

17 września 1944

ROZKAZ SPECJALNY

Odczytać przed frontem wszystkich oddziałów w dniu 18bm.

ŻOŁNIERZE BRYGADY!

Nie wiem, w jakich warunkach święcić będziemy trzecią rocznicę istnienia Brygady.

Święcenie to więc zarządziłem dziś w ramach najskromniejszych, to jest takich, w jakich nasze obecne położenie i pogotowie Brygady zezwala.

W dniu Święta myślimy ze specjalnym smutkiem o tym, że z powodów przez nas niezawinionych nie wzięliśmy udziału w walce o naszą Stolicę.

Warszawa, od której otrzymaliśmy Sztandar w bieżącym roku, która wzywała nas i wzywa - nadaremnie nas oczekuje.

Fakt, że nic na to poradzić nie możemy, mimo że serca nasze tam się rwą - nie zmniejsza, ale powiększa nasz ból i smutek.

Żołnierze Brygady! W czwarty rok istnienia naszej Brygady wkraczamy bojem.

Nie od nas zależało, że pierwszy ten bój nie odbywa się na naszej ojczystej ziemi.

Zrobimy wszystko, by dobrze wykonać swój żołnierski obowiązek i w ten sposób przyczynić chwały Ojczyźnie i pośrednio Jej pomóc.

Niech żyje NAJJAŚNIEJSZA RZECZPOSPOLITA POLSKA!

Niech żyje Jej PREZYDENT I NACZELNY WÓDZ!Niech żyje i zwycięsko walczy nasza ARMIA KRAJOWA! Niech żyje NASZA BRYGADA!

DOWÓDCA l SAMODZIELNEJ BRYGADY SPADOCHRONOWEJ

SOSABOWSKI Gen. Bryg.

Rozdział 9

NIC KONKRETNEGO O SYTUACJI l POWIETRZNODESANTOWEJ

18 września 1944

W Anglii, w mętnym świetle zachmurzonego poranka, drugi rzut spadochronowy i szybowcowy czynił przygotowania do startu, wyznaczonego na 10.00. Pod czystym niebem na zachodnich przedmieściach Arnhem żołnierze l Brygady Spadochronowej próbowali posuwać się naprzód, by dołączyć do 2 batalionu trzymającego północny koniec mostu w Arnhem. Łączność z dywizją praktycznie nie istniała. Generał Urąuhart nadal przebywał w sztabie brygadiera Lathbury'ego, który usiłował popchnąć do przodu swoją brygadę, uwikłaną w bitwę w pobliżu szpitala św. Elżbiety. W tym miejscu Utrechtseweg wbijała się w wąski przesmyk pomiędzy dolnym Renem a wzgórzami zachodniego Arnhem. Niemcy obsadzili wyżej położony teren i mogli ostrzeliwać cały obszar zza rzeki. Żołnierze SS, wspierani przez czołgi, rozproszyli brytyjską szpicę w wąskich uliczkach i zatrzymali natarcie. Podczas walk, które przerodziły się w potyczki małych oddziałów, Urąuhart i Lathbury gdzieś przepadli.

Na północnym krańcu mostu w Arnhem 2 batalion zorganizował obronę w okolicznych budynkach. Kilka prób uchwycenia południowego końca mostu nocą nie powiodło się, a zacięte walki trwały aż do świtu. Ludzie z innych jednostek przedzierali się po dwóch, po trzech przez niemieckie linie i docierali na pozycje 2 batalionu. O 9.30 z południowego krańca mostu doleciał łoskot pojazdów pancernych, co spadochroniarze wzięli optymistycznie za przybycie XXX Korpusu. Czarne krzyże wymalowane na burtach sunących mostem piaskowożółtych pojazdów przywróciły obrońców do rzeczywistości. Rozpoczęła się zacięta bitwa, która trwała prawie dwie godziny; dwanaście pojazdów i kilka budynków wokół mostu stanęło w płomieniach. Żoł-nierze podpułkownika Prosta zebrali rannych, skonsolidowali obronę i wyrzekli się myśli o uchwyceniu południowego krańca mostu.

Ocalałe niemieckie pojazdy wycofały się na południe, do Elst. Jednostką był AA 9 (Aufklarungsabteilung 9), batalion zwiadowczy dywizji „Hohen-staufen". Przy próbie oczyszczenia mostu jednostka oprócz pojazdów straciła także dowódcę. Poszczerbiony AA 9 wzmocnił obronę na południowym brzegu rzeki. Generał Bittrich potrzebował mostu; jedynym innym sposobem na przerzucenie jego jednostek na północny brzeg dolnego Renu i wzmocnienie dywizji „Frundsberg", walczącej z Amerykanami w Nijme-gen, był prom pontonowy, nienadający się do transportowania ciężkich czołgów.

Tego dnia o 12.00 miała przybyć 4 Brygada Spadochronowa i drugi rzut szybowców. Żołnierze l Brygady Szybowcowej spędzili bezsenną noc, broniąc stref zrzutu i lądowania. Po zapadnięciu ciemności na cały ten obszar zaczęły przenikać niemieckie patrole. Kiedy natarcie na Arnhem ugrzęzło, brygadier Hicks zwolnił 2 batalion pułku South Stafford z zadania obrony lądowiska dla szybowców i rozkazał mu spróbować przebić się do mostu.

Porucznik Alfons Pronobis, który skakał w dniu D z misją rozpoznania terenu dla polskiej brygady, spędził noc w lesie atakowanym przez niemieckie lotnictwo. O pierwszym brzasku ogolił się i ruszył na zachód wzdłuż torów kolejowych, aby spotkać się z polskim pododdziałem szybowcowym. O 11.00 jego grupa dotarła do małego zagajnika na południowym obrzeżu strefy lądowania na południe od linii kolejowej. Pronobis okopał się i czekał, a w oddali słyszał od czasu do czasu odgłos wystrzałów.

Na lotnisku Manston Marek Swięcicki, korespondent polskiego Ministerstwa Informacji, stał przed swoim szybowcem wraz z dwoma brytyjskimi pilotami. Piloci podziwiali imiona wypisane kredą na nosie maszyny: Krystyna, Irena i Barbara — trzy polskie dziewczyny, dwie mieszkały teraz w Anglii, jedna w Rumunii. Pierwszy pilot, sierżant sztabowy John Cottenll, wyciągnął gumę do żucia i popatrzył z zadumą na imiona. W przyczepie YMCA rozdawano kubki z herbatą i angielską gazetę. Nagłówek na całą stronę, „Aliancka armia powietrzna atakuje Holandię", przyciągnął uwagę wszystkich. Swięcicki był jednak rozczarowany treścią artykułu, która ograniczała się do orędzia holenderskiego rządu na uchodźstwie do narodu holenderskiego i ogólnikowych biografii generałów Browninga i Breretona. Przyszedł rozkaz załadunku i traktor wyciągnął horsę na pas startowy. Oprócz korespondenta szybowiec 899 zabierał na pokład oficera łącznikowego z l Dywizją Powietrznodesantową, kapitana Ludwika Zwolańskiego, oficera artyleriiAlfonsa Maćkowiaka, trzech żołnierzy i jeepa z przyczepą, stanowiącą kwaterę główną polskiej brygady spadochronowej.

Z pozostałych dziewięciu szybowców, przydzielonych Polakom w tym rzucie, dwa przewoziły ciężki sprzęt kompanii saperów. Do siedmiu pozostałych załadowali się podkomendni porucznika Mleczki. Pięć dział, dwa jaszcze amunicyjne, siedem jeepów, kilka motocykli i siedemnastu żołnierzy poprzedzało resztę dywizjonu przeciwpancernego, który miał wystartować następnego dnia z głównym polskim rzutem szybowcowym.

W miarę jak zbliżała się godzina startu, przesunięta teraz na 11.45, zachmurzone niebo wyglądało córa/ bardziej ponuro. Lotnisko Manston wywarło na kapitanie Maćkowiaku duże wrażenie. „Panował idealny porządek i wszystko było bardzo dobrze zorganizowane. Szybowce wyciągano na pas startowy jeden po drugim". Kilka chwil później ożyły silniki samolotów holowniczych, zaparkowanych w pobliżu szybowca 899. Z łagodnym szarpnięciem pierwszy polski szybowiec podążył za samolotem holowniczym Albe-marle niczym gąsiątko za matką. Patrząc, jak ziemia znika za powłoką chmur, Marek Swięcicki zasmucił się, że po czterech latach wygnania opuszcza swój drugi dom. Kiedy samoloty holownicze i szybowce wzbijały się na wyższy pułap, przez chmury zaczęły przeświecać promienie słońca. Szybowce uderzyły z drżeniem w warstwę gęstego powietrza, gdy armada osiągnęła jasno oświetlone niebo nad Morzem Północnym.

Na drugim końcu kontynentu europejskiego Warszawa przeżywała czterdziesty siódmy dzień powstania. Rejony miasta pozostające w rękach powstańców skurczyły się jeszcze bardziej. Tuż przed południem niemieckie działa przestały ostrzeliwać polskie pozycje. Odgłos pocisków rozrywających się wysoko w powietrzu, a nie na ulicach, wyciągnął cywilów z podziemnych schronów. Harmonijny pomruk silników lotniczych nie przypominał aż nazbyt dobrze znanego wycia sztukasów, które od tygodni obracały stolicę w gruzy.

Mrużąc oczy, odwykłe od dziennego światła, ludzie na ulicach zobaczyli wysoko na niebie zgrabne formacje czterosilnikowych bombowców. Nad centrum miasta pojawiły się za samolotami sznury białych kropek. Żołnierze i cywile zaczęli krzyczeć: „Spadochrony! To nasza brygada spadochronowa!" Mieszkańcy Warszawy uwierzyli, że obietnica powtarzana od lat na falach radiowych z Londynu wreszcie doczekała się spełnienia. Ale przynajmniej jeden człowiek w Warszawie nie żywił takich złudzeń. Generał„Bór" Komorowski wiedział, iż Stalin wreszcie się ugiął pod angielsko-ame-rykańskimi naciskami i wyraził zgodę, aby bombowce B-17 lądowały na terytorium sowieckim po zrzuceniu broni i amunicji dla oblężonego miasta. Generał obserwował w milczeniu, jak większość spadochronów szybuje za barykady, na obszary, które jeszcze przed tygodniem znajdowały się w rękach AK.

Czyste niebo nad Morzem Północnym pozwalało dojrzeć masę szybowców i samolotów holowniczych, które rozciągnęły się w linię długości ponad stu pięćdziesięciu kilometrów. Korespondent Marek Święcicki zwrócił uwagę na odmienne reakcje kapitana Zwolańskiego i pilota Cotterilla w szybowcu 899. Zwolański patrzył radośnie na ogromną formację, natomiast Cotterill martwił się, jak znajdzie miejsce do lądowania wśród dwustu dziewięćdziesięciu sześciu szybowców, dostarczających tego dnia zaopatrzenie i posiłki dla l Dywizji Powietrznodesantowej. Nad holenderskim wybrzeżem ciężka artyleria przeciwlotnicza otworzyła nieskuteczny ogień ze zbyt dużego dystansu. Dalej w głębi lądu ostrzał trwał nadal i stopniowo przybierał na sile, kiedy armada zbliżała się do wyznaczonego lądowiska. Pozbywając się niepotrzebnych już kamizelek ratunkowych, pasażerowie zapalili ostatniego papierosa i zapięli pasy przed podejściem do lądowania.

W swoim okopie przy torach kolejowych porucznik Pronobis wciąż czekał. Przez cały poranek trwały drobne potyczki, ponieważ grupa Niemców oko-pała się na zalesionym wzgórzu obok lądowiska. Tuż przed 14.30 dał się słyszeć warkot nadlatujących samolotów, a kiedy się pojawiły, z daleka odezwała się artyleria przeciwlotnicza. Pronobis oniemiał na chwilę na widok setek czterosilnikowych samolotów i szybowców, a później, gdy wokół formacji eksplodowało coraz więcej pocisków, zrobiło mu się żal ludzi w powietrzu. Samoloty holownicze zwolniły z zaczepów szybowce i zaczęły zawracać w stronę Anglii. Szybowce sunęły w dół pod ostrym kątem, a pociski rozrywały się teraz na polu. Jeden stirling został trafiony, a nad głową polskiego oficera przeleciała dakota, wlokąc za sobą warkocz dymu z lewego silnika.

Zapanowało wielkie zamieszanie; na całym polu spoczywały szybowce z odciągniętymi na bok ogonami, eksplodowały pociski, pędziły jeepy, biegali ludzie. Coraz więcej szybowców osiadało na ziemi, otwierały się włazy. Jeden szybowiec przeleciał nad lądowiskiem i roztrzaskał się wśród drzew. Wśród lądujących szybowców rozległy się strzały, ponieważ na lądowisko przeniknęła garstka Niemców. Pronobis usłyszał rozkaz wycofania się i kie-dy ruszył z powrotem wzdłuż torów kolejowych, spotykał coraz więcej żołnierzy z jednostki szybowcowej.

Szybowiec 899 odrzucił linę holowniczą. Pasażerów ogłuszyła nagła cisza. Trwała krótko, ponieważ od strony lądowiska dobiegł ich odgłos strzałów. Horsa uderzyła o ziemię i wyhamowała. Ludzie błyskawicznie wyskoczyli przez otwarty właz i przypadli do ziemi wokół kadłuba ze sklejki, z brenem wycelowanym w stronę drzew. Tuż obok szybowiec stanął w płomieniach. Gigantyczny hamilcar uderzył o zielone pole i zatrzymał się. Otworzył się jego ogromny nos i wypluł dwa transportery gąsienicowe, które ruszyły przez pole, aby oczyścić zagajnik. Ponieważ nikt nie strzelał w ich kierunku, polska jednostka sztabowa szybko wyładowała swoje jeepy i czym prędzej opuściła lądowisko.

Kiedy porucznik Mleczko wysiadł z szybowca, usłyszał „nieprzerwany terkot karabinu maszynowego", instynkt podpowiedział mu jednak, że znajduje się poza jego zasięgiem. Policzył swoje szybowce i stwierdził, iż wszystkie dotarły bezpiecznie. Kaemiści z brenami wycelowali broń w zagajnik, a w tym czasie reszta ludzi bez słowa wyładowywała jeepy, działa i jaszcze amunicyjne. Porucznik czerpał ogromną satysfakcję z faktu, że lata szkolenia i surowej dyscypliny najwyraźniej nie poszły na marne. W ciągu pięciu minut działa zostały zaprzodkowane i jednostka przeciwpancerna opuściła strefę lądowania, pozostawiając za sobą puste kadłuby ze sklejki, które ją tu przywiozły.

Mimo niemieckiego przeciwdziałania ponad 90 procent szybowców dotarło na miejsce i zostało skutecznie rozładowanych. 4 Brygada Spadochronowa brygadiera Hacketta skakała na północ od strefy lądowania szybowców, na wrzosowisku Ginkel. Jego ludzie natychmiast dołączyli do żołnierzy brygady szybowcowej, broniącej strefy zrzutu. Niemcy przerwali walkę, a nowo przybyła brygada zaczęła się przygotowywać do marszu w kierunku Arnhem. Na Hacketta czekał szef sztabu l Dywizji, podpułkownik Charles Mackenzie, który poinformował go, że generał Urąuhart zniknął i że pod jego nieobecność dywizją będzie dowodził brygadier Hicks. Próbując się trzymać pierwotnego planu operacyjnego, Hicks odłączył od brygady Hacketta 11 batalion spadochronowy i rozkazał mu skierować się w stronę mostu. Po ożywionej dyskusji pomiędzy dwoma brygadierami Hackett otrzymał 7 batalion z pułku King's Own Scottish Borderers (KOŚB) na miejsce jednostki, która została mu odebrana.

Za rzeką, w Driel, mieszkańcy znów podziwiali imponujące widowisko, jakie stanowiło lądowanie spadochroniarzy i szybowców. Zauważyli jednak, żeogień artylerii przeciwlotniczej był znacznie bardziej intensywny niż poprzedniego dnia. Jeden z szybowców rozbił się w pobliżu Heteren. Żołnierze ruszyli wzdłuż wału przeciwpowodziowego, szukając sposobu na sforsowanie rzeki. Stacjonujący w miasteczku garnizon uciekł poprzedniego dmą, a „Drielenaren" zjawili się tłumnie przy wale, żeby popatrzeć na wyzwolicieli. Był wśród nich Antoon Yerhoef, dwudziestoośmioletni bojownik ruchu oporu, który opuścił kryjówkę w domu swojej dziewczyny, by przywitać Czerwone Diabły. Brytyjscy żołnierze rozdali mieszkańcom papierosy i czekoladę, a następnie przeprawili się promem na północny brzeg. Antoon był jednym z tych szczęśliwców, którzy dostali papierosy. Sąsiad zaproponował mu za nie dziesięć guldenów, lecz Yerhoef odrzucił tę fantastyczną ofertę.

Jeep wiozący Marka Święcickiego pędził w kierunku Wolfheze. Zatrzymując się przed kawiarnią, gdzie na wiklinowych krzesłach drzemali brytyjscy spadochroniarze, korespondent zawołał radośnie: Hello, boys! Żołnierze otworzyli przekrwione oczy, po czym rozległ się gniewny okrzyk Shut up! i wiązanka przekleństw. Uprzejmy brytyjski oficer w podartej panterce wyjaśnił speszonemu dziennikarzowi, że jego ludzie walczyli przez dwadzieścia cztery godziny bez przerwy. Jeep ruszył dalej ocienioną szpalerami drzew drogą do Oosterbeek. Na widok brytyjskich i niemieckich poległych, leżących przy drodze jak kamienie milowe, Swięcicki poczuł się jeszcze bardziej zakłopotany swoim zachowaniem w kawiarni. Skręcając na wschód, w Utrechtse-weg, Polacy zatrzymali się przy podziurawionym kulami citroenie, z którego zwisał trup niemieckiego generała. Kilka minut później brytyjski oficer skierował ich do sztabu dywizji, który zainstalował się w hotelu Hartenstein przy Utrechtseweg. Jeep skręcił z szosy na zadrzewiony podjazd.

Szacowna budowla stała wśród spokojnych zielonych drzew, w rażącym kontraście z tym wszystkim, co działo się dookoła. Jeepy przyjeżdżały i odjeżdżały, a żołnierze w beretach koloru wina wchodzili i wychodzili z eleganckiego białego budynku. Na otaczającym hotel, schludnie utrzymanym trawniku spadochroniarze kopali okopy. Korespondent zastanawiał się, po co się okopują.

W ślad za jeepem wiozącym wysuniętą polską kwaterę główną zjawiła się jednostka przeciwpancerna porucznika Mleczki. Mijając martwych żołnierzy i rozbite pojazdy, pozostałości po stoczonych poprzedniego dnia walkach, Mleczko czerpał niejaką pociechę z myśli, że, sądząc z wszelkich oznak, nieprzyjaciel chyba ucierpiał bardziej. Jadącą wzdłuż Utrechtseweg w kierunku Arnhem kolumnę zatrzymał brytyjski żołnierz. Porucznika Mleczkę zaprowadzono do Hartenstein, gdzie przyjął go brytyjski pułkownik, który oznaj-mił, że jego jednostka będzie otrzymywać instrukcje i rozkazy od niego. Polski oficer poczuł ulgę, że ma się do kogo zwrócić, zanim przybędzie reszta brygady. Pułkownik rozkazał Mleczce ustawić działa wokół sztabu dywizji. Kiedy Polak zapytał, który kierunek jest najbardziej zagrożony, brytyjski pułkownik odparł: „Północ i zachód...", ale szybko dodał, że Mleczko powinien traktować cały teren „jak wyspę. Niemcy usiłują przeniknąć ze wszystkich kierunków". Postanowiono ustawić działa przy skrzyżowaniu Utrecht-seweg i Oranjeweg i ubezpieczać obie te drogi.

W Driel znów zapanował spokój. Późnym popołudniem Arnold Baltussen przekonał się, że zabłąkani żołnierze z szybowców nie byli jedynymi Brytyjczykami przechodzącymi przez Driel. Zobaczył dwóch brytyjskich żołnierzy, którzy prowadzili niemieckiego jeńca i próbowali się skontaktować z alianckimi siłami lądowymi. Arnold zabrał ich do swego domu, gdzie spadochroniarze natychmiast zasnęli. Tuż przed godziną policyjną odeszli z jeńcem i wrócili do Oosterbeek promem.

W Anglii polska brygada spadochronowa czyniła ostatnie przygotowania. Rankiem nad głowami przeleciały z rykiem samoloty drugiego rzutu, ale w gęstej mgle nic nie było widać. Kiedy żołnierze pakowali swoje nieliczne rzeczy osobiste, by zostawić je na przechowanie, brygada robiła to samo. Kuchnie polowe rozkładano i pakowano wraz z innym ekwipunkiem, którego nie można było zabrać do Holandii. Zasobniki z ekwipunkiem polowym zostały przewiezione na lotnisko, gdzie rankiem miały być podwieszone pod samolotami.

Taka sama gorączkowa krzątanina trwała w sztabie brygady, gdzie ustalano ostatnie szczegóły logistyczne, niezbędne do przewiezienia ludzi z rozproszonych kwater na lotniska. Polskie rzuty szybowcowe z baz położonych dalej na południe, w Gloucestershire i Dorset, były już załadowane i gotowe. Chociaż wszystko zdawało się przebiegać zgodnie z planem, generała Sosabowskiego niepokoił fakt, że jedyne dostępne informacje na temat jednostek biorących udział w operacji „Market", a zwłaszcza l Dywizji, pochodzą z gazet. Generał Browning poleciał do Nijmegen szybowcem wraz ze sztabem I Korpusu Powietrznodesantowego i nie mógł nawiązać łączności ani ze swoimi bazami, ani ze sztabem l Alianckiej Armii Powietrznode-santowej. Oficer łącznikowy Sosabowskiego, podpułkownik R. George Ste-vens, też nie był w stanie osiągnąć czegokolwiek, nie wiedziano zatem nic konkretnego o sytuacji l Powietrznodesantowej w Holandii. Polski generał,pozbawiony możliwości zweryfikowania swoich rozkazów czy uzyskania jakichkolwiek informacji od generała Browninga, mógł się zwrócić tylko do l Alianckiej Armii Powietrznodesantowej. Czyniąc to, Sosabowski naruszał hierarchię służbową, a wobec napiętych stosunków pomiędzy Browningiem a Breretonem jego „grzech" był tym większy, że polski generał zwracał się do innego „cudzoziemca".

W Holandii 82 Dywizja Powietrznodesantowa zdołała uchwycić most w Grave, lądując po obu jego stronach w dniu D. Dalej na wschód generał Gavin opanował wzgórza Groesbeek i mógł posłać swoich żołnierzy w stronę mostu na rzece Waal w centrum Nijmegen. Ale sytuacja wciąż była niestabilna, a 82 Dywizja spędziła cały dzień, próbując umocnić swoje pozycje w Groesbeek i ściągnąć posiłki, bez przerwy przy tym musiała odpierać niemieckie ataki.

Dalej na południe 101 Dywizja Powietrznodesantowa po zaciętych walkach zajęła Emdhoven i inne swoje cele w dniu D, z wyjątkiem mostu na kanale w Son, wysadzonego w powietrze, kiedy spadochroniarze próbowali go opanować. Dywizja pancerna gwardii, szpica sił „Garden", posuwała się w kierunku Eindhoven. W dniu D napotkała zdumiewająco silny opór, a kiedy się przebiła, zapadał już zmierzch. Dopiero wieczorem osiemnastego września dywizja pancerna dotarła do Krzyczących Orłów.

W Hartenstein Marek Święcicki ulokował się wraz z innymi korespondentami przydzielonymi do l Dywizji Powietrznodesantowej. Parter budynku zajmował sztab dywizji. Święcicki wszedł po schodach na piętro, by poszukać dla siebie kąta. Chodząc od pokoju do pokoju, roztrącał nogami prywatną korespondencję, która zaścielała podłogę. Na listach i kopertach, należących do niemieckich oficerów sztabowych, którzy poprzednio zajmowali hotel, były niemieckie adresy i stemple pocztowe. Po zjedzeniu wraz z sierżantem Cot-terillem posiłku, który obejmował również butelkę wina zabraną z hotelowej piwnicy, Święcicki spróbował dowiedzieć się czegoś o sytuacji militarnej. Optymistyczne pogłoski, że most w Arnhem został zdobyty, mieszały się z doniesieniami o ciężkich stratach brytyjskich i fanatycznym niemieckim oporze. Korespondent ułożył krótki komunikat, który został nadany przez radio. Pocieszał się myślą, że następnego dnia, kiedy zjawi się reszta polskiej brygady, z pewnością uda mu się zdobyć więcej informacji.

O 22.30 pięć psów Baltussenów obwieściło powrót dwóch brytyjskich żołnierzy, którzy byli tam tego popołudnia. Tym razem towarzyszyli im dwaj oficerowie, którzy zamierzali dostać się do Nijmegen. Wyruszyli tuż po północy, odprowadzeni na skraj miasta przez Arnolda Baltussena. Kiedy skakalido rowu, by ukryć się przed niemieckim motocyklistą, który wyłonił się nagle z ciemności, jeden z żołnierzy zranił się w kostkę. Trzej Brytyjczycy udali się w dalszą drogę, natomiast Arnold zabrał rannego z powrotem do domu. Rannym żołnierzem był dobroduszny Irlandczyk nazwiskiem Cooney. Nie skorzystał z gościnności Baltussena i poszukał sobie schronienia w szopie za fabryką.

Podpułkownik Stevens, który przez cały dzień próbował dowiedzieć się czegoś więcej o przebiegu operacji, wrócił do sztabu polskiej brygady w Stam-ford. Niektóre informacje się potwierdziły: Browning wylądował bezpiecznie w Holandii, ale nie udało się nawiązać łączności ani z własną kwaterą główną w Wielkiej Brytanii, ani z l Dywizją Powietrznodesantową. Stevens przyniósł również raporty o stratach, uzyskane od załóg transportowców, i strzępki wiadomości przekazanych przez BBC, ale żadnych dalszych informacji na temat l Powietrznodesantowej. Generała Sosabowskiego niepokoił fakt, że trzeciego dnia operacji brygada będzie skakać w nieznane. Tak istotnej w operacjach powietrznodesantowych przewagi zaskoczenia nie można już było wykorzystać wobec Niemców. Z pewnością będą czekali na jego żołnierzy. Generał uznał, iż najlepsze, co może zrobić, to przyzwoicie wypocząć, toteż o 20.00 udał się do swojej kwatery i zgasił światło. Rozdział 10

JEST ŹLE

19 września 1944

Korespondenta Marka Święciekłego obudziły promienie słońca zalewające górne piętra hotelu Hartenstein. Dziennikarz wyszedł na zewnątrz i rozejrzał się. Jeepy stały już pod drzewami, rozładowane. Na Utrechtseweg, w porównaniu z gorączkową krzątaniną poprzedniego dnia, panował teraz spokój. Wróciwszy do sztabu po informacje, Święcicki dowiedział się niewiele. Z tego, co usłyszał od oficerów sztabowych, Niemcy podciągali rezerwy i najwyraźniej próbowali okrążyć Brytyjczyków w Oosterbeek. Generał Urąuhart zdołał wymknąć się Niemcom, którzy otoczyli go w Arnhem, i znowu objął dowództwo nad dywizją. Właśnie wyjechał na inspekcję wysuniętych pozycji. Tego dnia polska brygada spadochronowa miała dołączyć do l Dywizji Powietrznodesantowej w Holandii. Plan przewidywał, że polski rzut szybowcowy wyląduje na farmie Johannahoeve, a niedługo potem spadochroniarze wykonają skok w strefie zrzutu „K" na południe od mostu w Arnhem.

Przy moście w Arnhem 2 batalion spadochronowy przetrwał drugą noc walk. W świetle dnia żołnierze przemykający pomiędzy budynkami narażali się na śmierć od kuli snajpera lub serii z karabinu maszynowego. Racje żywnościowe, które spadochroniarze zabrali ze sobą, wyczerpały się. Ludzie przetrząsnęli piwnice w poszukiwaniu jedzenia i znaleźli głównie słoiki z przetworami owocowymi. Wciąż mieli łączność radiową z dywizyjną artylerią, ale Niemcy podciągnęli własne ciężkie działa i wiele opanowanych przez Brytyjczyków budynków znalazło się pod bezpośrednim ostrzałem. Straty rosły, lecz dzielni ludzie przy moście zachowali bojowego ducha i morale było wysokie.Podpułkownik Frost był świadom, że tego dnia wyląduje polska brygada spadochronowa, i pamiętał pierwotny plan bitwy. Polską strefę zrzutu otaczali żołnierze SS i ich pojazdy pancerne. Doświadczony brytyjski oficer wyobrażał sobie przyjęcie, jakie zgotują lądującym ludziom w szarych beretach. Pułkownik miał dwa jeepy z zamontowanymi karabinami maszynowymi Yłckers i transporter opancerzony, gotowe do ataku na most, gdy tylko rozpocznie się polski zrzut. Ten samobójczy manewr mógł wywołać zamieszanie wśród Niemców i nieco odciążyć polskich spadochroniarzy, kiedy będą skakać prosto na głowy dobrze uzbrojonych obrońców.

W Anglii, na krótko przed 6.00, polscy spadochroniarze usłyszeli przez okna koszar warkot ciężarówek. Ustawili się w dwuszeregu w mglistym porannym powietrzu, w bojowym rynsztunku, wlokąc za sobą ekwipunek polowy. Kiedy dowódcy drużyn sprawdzili obecność, żołnierze załadowali na ciężarówki swój ekwipunek, a potem wsiedli do nich sami. W mijanych po drodze wioskach ludzie w nocnych koszulach wyglądali przez okna i machali przejeżdżającym żołnierzom. Polacy odpowiadali takim samym gestem, czując, iż żegnają się z Wielką Brytanią.

Po godzinie ciężarówki dotarły na lotniska Saltby i Spanhoe, oddalone od siebie o dwadzieścia siedem kilometrów. Stacjonowały na nich amerykańskie 314 i 315 Grupa Transportowców Wojskowych. Sztab brygady, 2 batalion i część 3 batalionu startowały z Saltby, natomiast l batalion i reszta 3 batalionu ze Spanhoe.

Na obu lotniskach rozgrywała się taka sama scena, kiedy ciężarówki jechały wzdłuż pasa, szukając właściwych samolotów, oznaczonych numerami wypisanymi kredą na kadłubach. Przez chwilę Polacy i amerykańskie załogi przyglądali się sobie nawzajem z ciekawością, a później spadochroniarze zaczęli rozładowywać swoje pojazdy. Po zamocowaniu zasobników ze sprzętem pod brzuchami dwusilnikowych samolotów spadochroniarze usiedli obok nich na ziemi, czekając na sygnał do założenia spadochronów i wejścia na pokład.

Oficerowie sztabowi i dowódcy batalionów polskiej brygady spadochronowej byli zaprzątnięci czym innym. Nadal nie było żadnych wiadomości ani z l Dywizji Powietrznodesantowej, ani ze sztabu generała Browninga w Holandii. Mimo braku łączności realizowano pierwotny plan. Start został wyznaczony na 10.00, ale pogoda była okropna, a lotniska spowijała gęsta mgła. Polscy oficerowie łącznikowi konferowali z dowództwem bazy na tematmożliwości startu w tym dniu. Prognozy meteorologiczne nie wyglądały dobrze: powłoka chmur wisiała na wysokości od dwóch tysięcy do trzech i pół tysiąca metrów i rozciągała się nad całym Morzem Północnym. Wszystko, co mogli zrobić, to czekać i mieć nadzieję, że kapryśna angielska pogoda w końcu się poprawi.

Dalej na południe warunki pogodowe były nieco lepsze, ale wciąż niezadowalające. Start trzydziestu pięciu polskich szybowców z lotnisk Tarrant Rushton i Keevil przesunięto o dwie godziny, na 9.45.

Tymczasem na Drieł spadały spopielone kawałki papieru, niesione wiatrem zza rzeki. Kule i odłamki pocisków gwizdały wokół Benjamina Jansena, gdy doił krowę swego pracodawcy. Zabrał więc zwierzę z ogrodu do bezpiecznej obory. Zabłąkane kule trafiły kilku mieszkańców. Córa Baltussen pomogła miejscowej lekarce, doktor van den Burg, założyć mały punkt opatrunkowy na plebanii katolickiego kościoła w centrum wioski.

Za rzeką, w Arnhem, Niemcy koncentrowali coraz większe siły, ściągając na miejsce piechotę i pojazdy bojowe. Zjawiła się także brygada przeciwlotnicza z ponad setką dział różnego kalibru, które mogły razić zarówno cele powietrzne, jak i naziemne. Jedyną rzeczą, której Niemcom nie brakowało, była amunicja. W poprzednich latach rzadko się zdarzało, by żołnierz niemiecki mógł liczyć na szczodre wsparcie artylerii. Obecnie, dzięki mobilizacji wszystkich pozostałych rezerw materiałowych i zwiększonym dostawom niewolnicze) siły roboczej, w lipcu, sierpniu i wrześniu 1944 roku Niemcy osiągnęły najwyższy wskaźnik produkcji zbrojeniowej. Znacznej jej części dostarczało Zagłębie Ruhry - ostateczny cel operacji „Market-Garden". To właśnie niewielka odległość z miejsca produkcji do Arnhem sprawiła, że Niemcy mieli pod dostatkiem amunicji. Aby zapewnić wojskom lądowym wsparcie lotnicze, całą Jagddivision Luftwaffe, składającą się z ponad trzystu samolotów myśliwskich, zwolniono z zadania przechwytywania alianckich bombowców nad Zagłębiem Ruhry i przekazano do dyspozycji Wehrmachtu w Holandii. Nieprzyjaciel zaciskał pętlę wokół brytyjskiej l Dywizji Po-wietrznodesantowej.

Na północ od linii kolejowej marsz 4 Brygady Spadochronowej brygadiera Hacketta został powstrzymany na Dreijenseweg. Ulicy (która na południe od linii kolejowej w Oosterbeek zmieniała nazwę na Stationsweg) nie można było przekroczyć. Żołnierze i pojazdy pancerne dywizji „Hohenstaufen" tworzyły nieprzebytą zaporę, której Czerwone Diabły nie mogły sforsować. W miarę jak przybywały nowe posiłki, Niemcy zwiększali napór z północy. Podczas inspekcji generał Urąuhart uznał, że zadanie Hacketta jest w tychwarunkach niewykonalne, i rozkazał, aby 4 Brygada Spadochronowa wycofała się na południe od linii kolejowej i zajęła pozycje w Oosterbeek. Zakładano, że przegrupowana brygada pomaszeruje następnie na wschód i przebije się do mostu w Arnhem. Żołnierze Hacketta musieli jednak utrzymać farmę Johannahoeve, położoną zaledwie siedemset pięćdziesiąt metrów od Dreijen-seweg, dopóki nie wyląduje polski rzut szybowcowy, co zgodnie z planem miało nastąpić w południe. Urąuhart, zdając sobie sprawę z sytuacji, jaką napotka w Holandii polska brygada spadochronowa, zażądał, aby jej strefy lądowania i zrzutu zostały zmienione. Domagał się też zmiany zaplanowanej na ten dzień strefy zrzutu zaopatrzenia: znajdowała się ona obecnie w głębi terytorium nieprzyjacielskiego.

Na lotniskach w Anglii minęła wyznaczona godzina, a polscy spadochroniarze nadal koczowali wokół samolotów. Ostatni posiłek, „beztłuszczowe śniadanie", wydano im przed świtem i do południa zdążyli już zgłodnieć. Zamiast racji, które miały zostać zjedzone po wylądowaniu w Holandii, otrzymali kanapki. Polacy zabijali czas, obserwując amerykańskich lotników. Nawyki tych niesfornych i najwyraźniej wiecznie młodych ludzi były nieustannym źródłem zdziwienia i rozbawienia podczas ponurego skądinąd oczekiwania.

Na lotnisku Tarrant Rushton dziewczęta z Pomocniczej Lotniczej Służby Kobiet uśmiechały się słodko, wręczając polskim artylerzystom z dywizjonu przeciwpancernego kanapki. Bombardier Nosecki me odwzajemniał uśmiechów: martwił się brakiem meldunków na temat lądowania 3 baterii dywizjonu poprzedniego dnia. Wyglądało na to, że w trzecim dniu operacji nikt nic nie wie o jej przebiegu.

Nagle odezwał się klakson i ludzie zaczęli wsiadać do szybowców. Zanim Nosecki skierował się do swojej maszyny, życzył przyjacielowi, bombardierowi Józefowi Oprychowi, powodzenia. Znał go od spotkania w Coetąuidan zimą 1939 roku. Razem zostali schwytani przy próbie ucieczki z francuskiej Afryki Północnej i spędzili ponad dwa lata w tamtejszym obozie pracy przymusowej. W styczniu 1943 roku obaj wstąpili do dywizjonu przeciwpancernego brygady spadochronowej, gdzie Oprych cieszył się sławą najlepszego piłkarza w brygadzie.

Nosecki wsiadł do szybowca 131 wraz z dowódcą 2 baterii, porucznikiem Jerzym Halpertem. Halpert objął tymczasowo dowództwo nad dziesięcioma działami przeciwpancernymi 57 milimetrów, lądującymi w rzucie szybowcowym. Dowódca dywizjonu, kapitan Jan Kanty Wardzała, miał skakać na spadochronie w Holandii wraz z resztą artylerzystów. Brytyjscy piloci szybów-ców mieli towarzyszyć pięćdziesięciu trzem polskim artylerzystom na pokładach szybowców, dopóki nie dołączą do nich artylerzyści z rzutu spadochronowego.

Niedługo przed południem zawarczały silniki samolotów holowniczych Stirling. Przestarzałe bombowce zwolniły hamulce i ruszyły na pas startowy, ciągnąc za sobą szybowce Horsa. Pomalowane w inwazyjne pasy samoloty i szybowce rysowały się wyraźnie na tle zachmurzonego nieba, kiedy szybko sformowały szyk i skierowały się na wschód. Rzut szybowcowy znalazł się w powietrzu.

Rankiem korespondent Święcicki próbował powetować sobie brak informacji ze sztabu dywizji, rozmawiając z jeńcami przetrzymywanymi na ogrodzonym drucianą siatką korcie tenisowym na tyłach hotelu Hartenstein. Wśród jeńców znajdowali się Polacy z obszarów przyłączonych do Trzeciej Rzeszy. Wcieleni przymusowo do Wehrmachtu, przeżywali katusze, walcząc za sprawę nieprzyjaciela, który uważał ich rodziny za Untermenschen i odpowiednio je traktował. Święcicki słuchał opowieści swoich nieszczęsnych rodaków o porządkach w armii niemieckiej podczas walk we Francji. Dowiedział się, że żołnierze masowo porzucali ekwipunek, a nawet broń w trakcie odwrotu z Normandii. Bezładna ucieczka trwała do momentu, kiedy pokonana armia dotarła do Holandii, gdzie została zreorganizowana.

O 13.00 warkot samolotów odwrócił uwagę wszystkich w Oosterbeek od bombardowania artyleryjskiego, które rozpoczęło się rankiem i z każdą godziną przybierało na sile. Ostrzał artyleryjski osłabł, kiedy zarówno Brytyjczycy, jak i Niemcy obserwowali armadę wielosilnikowych samolotów, nadlatujących w powolnej, zwartej formacji. Potem ogień przeniósł się z ziemi w powietrze. Wokół Hartenstein brytyjscy spadochroniarze próbowali przyciągnąć uwagę pilotów kolorowymi tablicami identyfikacyjnymi, lecz Marek Święcicki zobaczył, że tylko dwa czy trzy samoloty zrzuciły swój ładunek w pobliżu hotelu. Dalej na północnym wschodzie niebo rozkwitło wielokolorowymi spadochronami. Pociski rozrywały się wśród żółtych, czerwonych, niebieskich, oliwkowych, zielonych i pomarańczowych czasz. Generał Urqu-hart obserwował ten straszny, a mimo to osobliwie piękny spektakl i zdał sobie sprawę, że jego prośba o zmianę stref zrzutu nie dotarła do Anglii.

Kiedy formacja ocalałych samolotów zaopatrzeniowych zawróciła i przekroczyła dolny Ren, jeden ze stirlingów, z płonącym lewym silnikiem, zachwiał się i stracił wysokość, zbliżając się do Driel. Córa Baltussen, jej sio-stra Reit, brat Albert i trzej członkowie Czerwonego Krzyża z Driel zobaczyli, jak bombowiec, przekształcony w samolot zaopatrzeniowy, rozbija się za wałem przeciwpowodziowym. Pobiegli nad rzekę i ujrzeli załogę opuszczającą płonący samolot. Nie zważając na gwiżdżące dookoła pociski z karabinów maszynowych, cywile pomogli załodze wydostać się z płonącego bombowca, zanim ten eksplodował. Spośród ośmiu członków załogi dwaj byli ciężko ranni. Celowniczy miał złamaną rękę i zmiażdżoną stopę, radiotelegrafista złamany kręgosłup, a wszyscy pozostali doznali pomniejszych złamań.

Lotnicy, którzy mogli się o siebie zatroszczyć, zostali ukryci w okolicznych cegielniach. Dwóch ciężko rannych załadowano na furmankę, którą Antoon Yerhoef pożyczył z pobliskiej farmy. Kiedy wiózł ich do szpitala zorganizowanego na plebanii, zatrzymał go młody niemiecki żołnierz uzbrojony w pancerfaust i zaczął się dopytywać o lotników. Yerhoef oczywiście „nic nie wiedział". Inni niemieccy żołnierze rozeszli się po wiosce, ale nie pytali mieszkańców o rannych lotników. Kiedy weszli do małego szpitala na plebanii, młody żołnierz z pancerfaustem zażądał, aby doktor van den Burg przekazała mu dokumenty lotników. Lekarka odmówiła, a wówczas rozgniewany żołnierz zarzucił broń na ramię i odszedł w kierunku Elst, grożąc, że wróci wraz ze swoim dowódcą.

W Anglii polscy spadochroniarze wciąż czekali przy dakotach, które miały ich zabrać na kontynent. Minęła 13.00 i wciąż nie wydano rozkazu startu. W nadziei, że pogoda może się jeszcze poprawić, Amerykanie znowu przesunęli odlot, na 15.00.

Wysoko nad Anglią bombardier Nosecki siedział w ciemnym wnętrzu szybowca 131. Zabijał czas zdawkową rozmową z bombardierem Romanem Kabatem, który usadowił się w jeepie. Kiedy wreszcie znaleźli się w powietrzu, Nosecki poczuł ulgę i pomyślał, że „lot jest bardzo przyjemny i łagodny, jeszcze lepszy niż w samolocie silnikowym podczas ćwiczeń". Rozmowę przerwał komunikat pilota: „Jesteśmy już nad Kanałem", a godzinę później pilot oznajmił: „Jesteśmy nad Belgią".

W szybowcu 144 sierżant podchorąży Edward Hołub, który nie lubił latać, próbował odpoczywać na składanej gumowej łodzi ratunkowej. Jego towarzysze, kierowcy generała Sosabowskiego, starszy strzelec Marian Boba i sierżant Bronisław Nachman, zachowywali spokój i nie podzielali dyskomfortu podchorążego. Pilotem był miły Szkot z Kinross, sierżant Henry Blake. Hołub zaczął się przygotowywać do lądowania, gdy nagle poczuł, że szybowiec podskoczył dwa razy, a odgłos silników samolotu holowniczegojakby przycichł. Sierżant Nachman krzyknął, że szybowiec zerwał się z holu i że zaraz spadną do morza.

Przelatując przez chmurę, sierżant Blake stracił z oczu samolot holowniczy. Nie był w stanie utrzymać za mm właściwej pozycji i lina holownicza pękła, gdy szarpnął nią strumień zaśmigłowy bombowca. Warkot silników samolotu oddalił się i po chwili we wnętrzu horsy słychać było tylko szum wiatru. Kiedy Hołub mocował się z pasem bezpieczeństwa, Nachman próbował otworzyć kolbą karabinu górny luk awaryjny szybowca. Nagle przerwał czynność, popatrzył ponad ramieniem pilota i krzyknął po polsku: „Dobrze!" Było to ostatnie co zapamiętał Hołub, zanim ocknął się w karetce. Szybowiec zdołał dolecieć do belgijskiego wybrzeża i zawadził o dach, po czym uderzył w ziemię. Ogółem siedem szybowców z polskiego rzutu rozbiło się nad Belgią z powodu zerwania lub przestrzelenia lin holowniczych.

Na północ od Oosterbeek 4 Brygada Spadochronowa znalazła się w trudnej sytuacji. Wraz ze wzrostem niemieckiej aktywności na zachód od Oosterbeek jedyna droga, którą Hackett mógł przeprowadzić swoje pojazdy i działa przez tory - na wysokości przejazdu kolejowego w Wolfheze -została zagrożona. Duże siły nieprzyjacielskie zaczęły się przemieszczać z Dreijenseweg w kierunku Johannahoeve. Generał Urąuhart rozkazał Ha-ckettowi wycofać się do Oosterbeek. Kiedy 10 i 156 batalion spadochronowy, które przez cały dzień toczyły ciężkie walki, wykonały ten rozkaz, 7 batalion KOŚB wciąż zajmował swoje pozycje na południowym skraju otwartego pola na farmie Johannahoeve, wyznaczonego na strefę lądowania polskich szybowców. KOŚB poniósł pewne straty podczas porannych niemieckich ataków, w wyniku których zabudowania gospodarskie stanęły w ogniu. Szkoci mieli się wycofać ostatni. Ich zadanie polegało na zabezpieczeniu polskiego lądowiska szybowcowego i zapewnieniu reszcie brygady straży tylnej. Kiedy wycofujący się spadochroniarze mijali ich pozycje, żołnierze KOŚB zastanawiali się, czy polskie szybowce, spóźnione już o kilka godzin, w ogóle się pojawią.

Siedząc na porośniętym trawą nasypie kolejowym, korespondent Marek Swięcicki również czekał na polskie szybowce. Był piękny wrześniowy dzień i dziennikarz myślał z odrobiną zawiści, że wolałby wylądować tutaj. Pole, na którym wylądował poprzedniego dnia, było małe, zatłoczone szybowcami i otoczone przez drzewa. Korespondent obserwował szkocką piechotę na pozycjach na skraju szerokiego, otwartego pola. jego drugim końcu strzegł na horyzoncie cichy, spokojny las. Z zadumą wpatrywał się w krajobraz. Gdyby nie łoskot artylerii i strzały z broni ręcznej w oddali, nie czułby, że znajduje się w strefie wojny.

Bombardier Nosecki nie potrzebował dalszych komunikatów pilota: „Widzimy, słyszymy i rozumiemy. Jesteśmy pod ogniem niemieckiej artylerii przeciwlotniczej". Artylerzysta doskonale wiedział, jak niebezpiecznie jest samemu stać się celem. Jego niepokój potęgowała świadomość, że szybowiec leci powoli, na niskim pułapie i nie może szukać schronienia w chmurach. Jeden z pocisków rozerwał się tuż przed szybowcem i kabinę wypełnił kwaśny dym. Porucznik Halpert spojrzał ponad ramieniem pilota i krzyknął: „Jest źle!" Kolejny pocisk eksplodował pod kadłubem, małe odłamki i odpryski drewna wbiły się w sufit i rozdarły Noseckiemu spodnie. Widząc porwane i dymiące spodnie bombardiera, Halpert zawołał go i spytał, czy jest ranny. Nosecki pomacał swoje nogi i odparł, że nie, a w tym samym momencie pilot jęknął i chwycił się za pierś. Kładąc zakrwawione dłonie z powrotem na drążku sterowniczym, zapewnił, że sprowadzi szybowiec bezpiecznie na dół.

Na farmie Johannahoeve zrobiło się już późno, słońce znajdowało się daleko na zachodzie, a drzewa rzucały długie cienie na zasobniki i spadochrony pozostałe z poprzedniego dnia. Marek Swięcicki wytężył słuch, gdy usłyszał w oddali pomruk samolotów. Uświadomił sobie, że coś jest nie tak; odgłos formacji alianckich bombowców, przelatujących nad głową w drodze do Niemiec, znał od lat. Teraz jednak usłyszał dziwne przeciągłe wycie, towarzyszące niskiej, miarowej kadencji wielosilnikowych samolotów. Kiedy stirlingi zwolniły z zaczepów szybowce i zaczęły zawracać, dziennikarz zrozumiał, co się dzieje. Wyjący odgłos wydawała eskadra messerschmittów, które spadły na formację z tyłu i przemknęły przez nią, plując ogniem z działek. Patrząc z niedowierzaniem, korespondent zobaczył, jak szybowiec, posiekany pociskami messerschmitta, „rozlatuje się jak pudełko zapałek [...] i wypada z niego jeep, działo i ludzie. Wyglądali jak zabawki". Szybowce, robiąc ostatnie podejście, zanurkowały na otwarte pole, a niemieckie myśliwce ostrzeliwały je z góry.

Ranny pilot szybowca 131 rozkazał pasażerom, żeby się przygotowali. Wyglądając przez boczne okienko, bombardier Nosecki zobaczył spadający szybowiec, „płonący jak kula ognista. W oddali dymił stirling". Po kilku manewrach szybowiec Noseckiego uderzył w ziemię i zatrzymał się. Wówczas, „przywitani ulewą ognia z karabinu maszynowego", artylerzyści zaczęli mocować się z bolcami, które trzymały ogon samolotu.Korespondent Swięcicki zobaczył, jak las, który tak mu się podobał, „tryska ogniem. Było tam wszystko: moździerze, karabiny maszynowe, nawet karabiny jednostrzałowe". Niemieckie myśliwce, zanim odleciały, jeszcze kilkakrotnie podchodziły do ataku. Kiedy szybowce lądowały na polu, ich cienkie kadłuby ze sklejki były rozrywane przez pociski i kule. Z nasypu kolejowego dziennikarz obserwował, jak horsa uderza nosem w ziemie, wzbijając chmurę kurzu, podobną do tych wyrzucanych w powietrze przez eksplodujące pociski. Popędził z nasypu na pole, „by pomóc sanitariuszom opatrywać rannych [...] było bardzo źle [...] to piękne pole stało się przekleństwem dla ludzi, którzy na nim wylądowali. Śmierć zbierała swoje żniwo".

Bombardier Józef Oprych pomógł wyładować z szybowca 120 jeepa i jaszcz amunicyjny, a potem swój motocykl. Podporucznik Grabowski zawołał Oprycha i kazał mu powiedzieć artylerzystom, by zgromadzili działa dywizjonu przy jego szybowcu, który wylądował na południowym skraju pola. Bombardier ujechał zaledwie kilkaset metrów, kiedy usłyszał odgłos spadającego nań messerschmitta. Nagle cisnęło nim o ziemię. Zobaczył obok wrak motocykla i spróbował się podnieść. Leżąc na ziemi, krwawiąc obficie z rany na nodze, Oprych patrzył bezsilnie, jak messerschmitt odlatuje, a z pobliskiego lasu wybiegają nieprzyjacielscy żołnierze.

Szybowiec 138, który przewoził ciężko obładowanego jeepa i przyczepę, należące do l batalionu, zatrzymał się raptownie na nierówności terenu. Podporucznik Stefan Sawicki i jego kierowca, starszy strzelec Wacław Koczan, wyskoczyli z szybowca z bronią gotową do strzału, a dwaj brytyjscy piloci poszli w ich ślady. Sawicki rozejrzał się, pole było „obrazem piekła". W powietrzu płonęły samoloty, a jeepy ciągnące działa przeciwpancerne jechały na zachód, tak jak ustalono na odprawie. Po odczepieniu ogona szybowca Sawicki próbował zamocować rampę rozładunkową, gdy nagle poczuł, jak odłamek pocisku pali go w dłoń. Wciąż mógł zginać palce i postanowił zignorować ranę; skończył mocować rampę. Kiedy jeep zapuścił silnik, Sawicki rozejrzał się za pilotami szybowca, lecz obaj zniknęli.

Po wyładowaniu jeepa z szybowca bombardier Nosecki próbował bezskutecznie uruchomić motocykl. Kiedy sprawdzał pospiesznie silnik, odkrył, że gaźnik został roztrzaskany, a benzyna rozlała się po całym silniku. Dziękując Bogu, że motocykl nie zapalił się w czasie lotu, porzucił pojazd. Ukryty za szybowcem przed kulami z niemieckiego karabinu maszynowego, zobaczył, jak porucznik Halpert opatruje rannego pilota. Kiedy próbowali opuścić la-dowisko, Nosecki zauważył, że kilku Niemców wyszło zza osłony drzew i biegnie w stronę szybowców. Bombardier chwycił brena, położył się na trawie i zaczął strzelać krótkimi seriami. Atakujący padli na ziemie. Nosecki odczekał, aż po kilku chwilach poderwą się na nogi, i wystrzelił następną serie. Usłyszał, jak jeden z Niemców krzyczy, przewracając się do tyłu.

W pobliżu bombardier Oprych błagał o pomoc. Nosecki podczołgał się do przyjaciela. Patrząc na zmiażdżoną nogę Oprycha, przypomniał sobie niezliczone godziny, które spędzili na grze w piłkę w tych wszystkich miejscach, gdzie rzucił ich los. Oprych wyciągnął rękę w stronę drzew i powiedział, że jest tam dwóch Niemców, którzy do niego strzelają. Noseckiemu zostały dwa magazynki. Wycelował z dwustu metrów we wskazane miejsce i pociągnął za spust. Zmienił magazynki i wystrzelił następną serię. W tej części lasu panował teraz spokój, nic się nie poruszało.

Nosecki wrócił do szybowca i zawołał brytyjskich sanitariuszy, przejeżdżających obok jeepem. Pokazał w kierunku, gdzie leżał jego ranny towarzysz. Kilka minut później krępy artylerzysta poczuł ulgę, gdy zobaczył przejeżdżającego jeepa z człowiekiem na noszach, którym, jak przypuszczał, był jego ranny przyjaciel.

Przeładowany jeep wiozący podporucznika Sawickiego ugrzązł w zaoranych bruzdach na polu ziemniaczanym. Dookoła gwizdały kule. Obserwując Brytyjczyków wycofujących się w stronę drogi, Sawicki próbował zdecydować, co robić dalej. Sam na polu, zastanawiał się, czy nie porzucić jeepa i nie przebiec czterystu metrów w osłonięte miejsce. W tym momencie myślał nie tylko o zapasach amunicji i środków opatrunkowych, lecz również o tym, że jego jeep przewozi najlepszą w batalionie maszynę do pisania. Postanowił ocalić pojazd. Dostrzegł kilku brytyjskich żołnierzy jadących przez pole transporterem opancerzonym. Zatrzymał ich i razem wyciągnęli jeepa. Sawicki i strzelec Koczan ruszyli przez pole, nad ich głowami świszczały kule. Podporucznik biegł za pojazdem, żeby nie obciążać go bardziej, niż to było konieczne. Kiedy dotarli do szosy, nie mógł złapać tchu; wsiadł do jeepa, który podążył w ślad za Brytyjczykami. Dopiero wtedy przyjrzał się po raz pierwszy swojej ranie. Na szczęście była lekka, założył więc na nią po prostu opatrunek polowy.

W momencie lądowania polskiego rzutu szybowcowego Niemcy pod dowództwem SS-Sturmbannfuhrera Kraffta zaczęli mocniej napierać na cofającą się 4 Brygadę Spadochronową. W południowo-wschodnim krańcu strefy lądowania doszło do jeszcze jednej tragedii. Atakowani przez Niemców brytyjscy żołnierze, widząc biegnących w poszukiwaniu osłony Polaków, wzięliich za nieprzyjaciela i otworzyli ogień. Ostrzeliwani zewsząd, zdezorientowani Polacy odpowiedzieli gwałtownym ogniem we wszystkich kierunkach, nawet do plutonu KOŚB, który opuścił swoje pozycje, żeby pomóc przy rozładunku szybowców . W ogólnym zamieszaniu część Polaków pobiegła w najbliższe osłonięte miejsce, prosto w ręce Niemców.

Porucznik Halpert ocenił swoje położenie. Mógł liczyć tylko na dwa jeepy i trzy działa dywizjonu przeciwpancernego. Pewien brytyjski oficer zarekwirował jedno działo, żeby odeprzeć niemiecki atak, i więcej go nie widziano. Halpert zebrał swoich ludzi i ruszył w ślad za wycofującymi się Brytyjczykami w kierunku przejazdu kolejowego w Wolfheze. Kiedy dotarli do wioski, Holendrzy wyszli z domów i pozdrowili artylerzystów po angielsku. Cywile byli zdumieni, kiedy zobaczyli naszywkę POLAND na rękawach żołnierzy, i nie mogli się nadziwić, że Polacy walczą na ich ziemi. Przyjęli ich bardzo gościnnie i podzielili się z nimi skąpymi zapasami żywności.

Na lotniskach w środkowej Anglii minęła 15.00. Załogi nie wchodziły do swoich samolotów. Skruszony amerykański oficer poinformował generała Sosabowskiego, że w tym dniu nie ma żadnej szansy na start i że został on przełożony na 10.00 następnego ranka. Żołnierzom polskiej brygady spadochronowej nie pozostawało nic innego, jak udać się do swoich opuszczonych kwater. Choć transport z lotniska nie nastręczał trudności, należało poczynić wiele innych przygotowań. Generał zwrócił się do porucznika Kaczmar-ka i szczekliwym głosem rozkazał mu zorganizować wyżywienie dla brygady, kiedy ta ponownie stawi się w koszarach.

Ciągnąc za sobą spadochron i ekwipunek polowy, niegdysiejszy aktor poszedł zatelefonować do magazynu w Kettering, aby zamówić zaopatrzenie. Swoim łamanym, twardo akcentowanym angielskim, który budził wesołość Szkotów, spróbował wyjaśnić sytuację. Z początku w magazynie nie chcieli uwierzyć, że brygada nie odleciała. Kiedy wreszcie Kaczmarkowi udało się ich przekonać, że spadochroniarze naprawdę nie wystartowali, zamówił pro-

;:" Brytyjski pilot szybowca, opowiadając autorowi o dramatycznych przejściach Polaków pod Johannahoeve, wspominał, iż jego grupa próbowała dać znać Polakom, że ich skrawek pola jest bezpieczny. Aby to zademonstrować, złożył dłonie i naśladując polską wymowę, zaczął krzyczeć gardłowym głosem: COME, COME. Stwierdził, że Polacy odpowiedzieli na to ogniem. Autor słuchał tego ze zdumieniem i wyjaśnił, że wymawiane w ten sposób słowa brzmiały zupełnie jak niemieckie KOMM, KOMM i że to mogło być przyczyną reakcji spadochroniarzy schwytanych w krzyżowy ogień na lądowisku.wiant i podał, ile racji należy dostarczyć w poszczególne miejsca rozrzucone pomiędzy Peterborough a Stamford. Kaczmarek, który musiał stawić czoło rozgoryczonemu generałowi Sosabowskiemu z jednej strony i podejrzliwym brytyjskim kwatermistrzom z drugiej, wspominał później, iż była to „jedna z najtrudniejszych chwil", jakie przeżył podczas wojny.

Kiedy działa porucznika Halperta dotarły na skrzyżowanie Wolfhezeweg i Utrechtseweg, skierowano je dalej, aby dołączyły do reszty polskich dział w pobliżu Hartenstein. Nowo przybyłe działa zostały wysłane na Oranje-weg, trzysta metrów na północ od skrzyżowania z Utrechtseweg, gdzie ustawiono już pięć innych polskich dział przeciwpancernych. Dwa z nich miały osłaniać otwarty teren na zachodzie i północnym zachodzie, na wypadek gdyby Niemcy przypuścili atak od strony linii kolejowej. Artylerzyści szybko okopali swoje działa, przez cały czas obserwując kierunek, z którego - jak powiedział im angielski oficer - należało się spodziewać ataku.

O zachodzie słońca Niemcy ruszyli ostrożnie w stronę Wolfheze. Podobnie jak polski rzut szybowcowy, 4 Brygada Spadochronowa uległa rozproszeniu. Części Polaków udało się dowlec do Hartenstein. Rannych przewieziono do szpitali polowych w Wolfheze lub Oosterbeek. Inni, którzy nie dostali się do niewoli w lasach otaczających Johannahoeve, dołączyli do różnych jednostek brytyjskich. Osamotnieni, często znający nie więcej niż kilka słów po angielsku, musieli brać udział w toczących się wokół walkach.

W zapadających ciemnościach, niedaleko pola przylegającego do farmy Jo-hannahoeve, bombardier Oprych czołgał się ponad dwie godziny w kierunku Wolfheze. W pobliżu torów kolejowych natknął się na okopane działo przeciwpancerne ze swojego dywizjonu. Stanowisko zajmowali dwaj ludzie, a za nimi stał jeep wyładowany amunicją. Polscy artylerzyści zanieśli rannego bombardiera, osłabionego na skutek utraty krwi, do swojego okopu.

W Anglii żołnierze Sosabowskiego wrócili do swoich opuszczonych kwater. Porucznik Kaczmarek stwierdził ze zdumieniem, że racje żywnościowe dotarły na miejsce przed ludźmi. Spadochroniarze byli w złym stanie psychicznym i fizycznym, wyczerpani intensywnym szkoleniem i owładnięci poczuciem bezradności, jakie budziła w nich agonia Warszawy. Frustrację pogłębiały przygotowania i oczekiwanie na operacje, które nigdy nie doszły do skutku. A teraz to: operacja w toku, wszystko starannie przygotowane, a później godziny oczekiwania przy samolotach i kolejny zawód. W mundurach mokrych od deszczu i przesiąkniętych zimnym potem polscy spadochroniarze próbowali przeżuwać przygotowane w pośpiechu racje. Zdjęli buty, kombinezony i ekwipunek polowy. W wilgotnych bluzach i spodniach położyli sięspać, spodziewając się w każdej chwili powrotu na lotniska. Napięcie było tak silne, że prawie nikomu nie udało się zmrużyć oka.

O zmierzchu zza stacji Wolfheze wyłoniło się niemieckie działo samobieżne i podjechało do polskiego działa przeciwpancernego ustawionego na północ od linii kolejowej Utrecht-Arnhem. Zatrzymało się i wystrzeliło pocisk, który rozerwał się w pobliżu jeepa polskich artylerzystów. Polacy odpowiedzieli ogniem. Działo zawróciło i wycofało się. Ponieważ jeep został zniszczony, artylerzyści szybko się naradzili, a potem usunęli zamek ze swojego działa i wyrzucili go w krzaki. Dwaj z nich, niosąc pod ramiona rannego bombardiera Oprycha, ruszyli w stronę nasypu kolejowego. Przeskoczyli przez tory i weszli do lasu. Wszędzie wokół słyszeli odgłos kroków na leśnym poszyciu i niemieckie głosy. Ostrożnie i po cichu zagłębili się w las, próbując dotrzeć do swoich.

W przetwórni Baltussenów w Driel dwaj brytyjscy łącznicy podjęli drugą próbę dotarcia do Nijmegen. W centrum Driel doktor van den Burg czuwała nad brytyjskim lotnikiem. Kilka godzin wcześniej amputowała mu stopę. Lotnik nie był sam, w szpitalu leżało również kilku mieszkańców i dwóch rannych niemieckich żołnierzy. Jeden z Niemców, bardzo młody chłopak, był w stanie krytycznym. Ilekroć Córa Baltussen lub ksiądz Poelman próbowali go pocieszać lub pytali o adres, aby powiadomić jego rodzinę, odpowiadał: Heil Hitler.

W hotelu Hartenstein Marek Święcicki starał się podsumować wydarzenia. Optymistyczny nastrój z poprzedniego dnia ulotnił się. W sztabie wprowadzono surowe przepisy dotyczące zaciemnienia i na zewnątrz nie wolno było palić papierosów. Korespondent usiłował skonfrontować rzeczywistość oglądaną na własne oczy z informacjami, które uzyskał na odprawach prasowych zwołanych przed operacją. Najwyraźniej Niemcy okazali się silniejsi, niż oczekiwano. Dziennikarza niepokoił zwłaszcza zdumiewający spektakl, który urządziła Luftwaffe. Święcicki, podobnie jak wielu ludzi w tym czasie, uważał, że niemiecka potęga powietrzna została złamana. Wśród brytyjskich oficerów sztabowych panowała konsternacja wywołana faktem, że polska brygada spadochronowa nie przybyła z odsieczą okrążonym Czerwonym Diabłom, i narastał niepokój o los 2 batalionu, który wciąż bronił mostu.

Na pozycji przy Oranjeweg bombardierzy Nosecki i Kabat na przemian spali i stali na warcie. Uprzedzono ich, że atak może nastąpić w każdej chwili, działo było więc załadowane i gotowe do strzału. Kabat potrząsnął Nosec-kim, który miał zmienić go na warcie. Wbijając wzrok w ciemność, Stanisław Nosecki mimo woli rozpamiętywał wydarzenia tego popołudnia. Próbowałprzezwyciężyć „straszliwe poczucie, że Niemcy wykończyli dywizjon w strefie lądowania. Tylu ludzi zginęło, zanim zyskali okazję, żeby wystrzelić". Te myśli były zbyt bolesne i Nosecki próbował pocieszać się nadzieją, że następny dzień przyniesie odmianę: „Może o świcie dołączy do nas reszta i sytuacja się poprawi".

W swojej kwaterze w Stamford generał Sosabowski starał się przeanalizować wszystkie uzyskane informacje na temat walk w Holandii. Wreszcie otrzymał raporty RAF dotyczące rzutu szybowcowego, który wystartował rankiem tego dnia, i wiadomości nie były dobre. Na miejsce dotarło dwadzieścia osiem szybowców, nie wiedziano jednak nic pewnego o ich losie. Fotografie lotnicze ukazywały tylko dziewięć w strefie lądowania. Jeszcze większy niepokój budził zwięzły meldunek z Oosterbeek: kiedy polskie szybowce zbliżały się do ziemi, strefa lądowania znajdowała się pod ciężkim ostrzałem. Straty określano jako „ciężkie", a w płonących szybowcach przepadło wiele sprzętu. Raz jeszcze Sosabowski wysłał brytyjskich oficerów łącznikowych po informacje.

Rozdział 11

MOŻE JUTRO

20 września 1944

WOosterbeek promienie brzasku z trudem przebiły się przez niskie chmury, pokrywające cały obszar w zimny, dżdżysty poranek we środę dwudziestego września. Nocą generał Urąuhart zdołał skontaktować się przez radio ze swoimi jednostkami. Wezwał brygadiera Hacketta, aby zameldował się w sztabie dywizji. Urąuhart zamierzał wykorzystać brygadę Hacketta w jeszcze jednej próbie przebicia się do podpułkownika Prosta, zajmującego pozycje przy moście. Tuż po 3.00 udało się nawiązać kruchą łączność radiową ze sztabem I Korpusu Powietrznodesantowego w Nijme-gen. Generał Browning domagał się informacji dotyczących polskiej strefy zrzutu. Generał Urąuhart, ze względu na sytuację przy moście, poprosił

0 przesunięcie polskiej strefy zrzutu dalej na zachód, na pola pod Dnel. Stamtąd Polacy mogliby przeprawić się przez rzekę promem i wesprzeć Czerwone Diabły. Radość z powodu nawiązania łączności radiowej ulotniła się, kiedy Niemcy przywitali wschód słońca ciężkim ostrzałem artyleryj skim i moździerzowym rejonu Oosterbeek.

O świcie artylerzyści niosący rannego towarzysza, bombardiera Oprycha, wyszli z lasu na Wolfhezeweg. Przez całą noc Niemcy przetrząsali las, lecz Polakom udało się wymknąć z obławy. Szosa była zatłoczona jeepami i przyczepami próbującymi dotrzeć do dywizji. Ranny Oprych, leżąc w ogrodzie przy drodze, słyszał odgłosy zaciętej bitwy, która rozpoczęła się rankiem

1 miała trwać cały dzień.

W Anglii, po nieprzespanej nocy, polska brygada spadochronowa znów załadowała się na ciężarówki jadące na lotniska. Po przybyciu do Saltby o 8.45 generał Sosabowski dowiedział się od podpułkownika Stevensa o zmianiestref zrzutu. Pół godziny później poinformował o zmianie planu operacyjnego swoich oficerów sztabowych. Start, wyznaczony na 10.00, został przesunięty o trzy godziny. Wiele dni i nocy żmudnej pracy sztabowej, studiowania map i odpraw poszło na marne, ponieważ w ciągu kilku godzin trzeba było opracować nowe plany. Major Marian Tonn został wezwany ze Spanhoe po nowe instrukcje, a oficerowie sztabowi brygady ślęczeli nad mapami i fotografiami lotniczymi nowych stref zrzutu, przesuniętych o siedem kilometrów na zachód.

Na poboczu drogi kołowania samolotów na lotnisku Saltby porucznik Smaczny stwierdził, że wśród jego ludzi panuje nieznośne napięcie, a ich wiara w powodzenie operacji powoli się wykrusza. Zdaniem porucznika niebo, choć zachmurzone, sprzyjało lataniu. Z góry dawał się słyszeć warkot silników lotniczych, a od czasu do czasu w prześwitach pomiędzy chmurami widać było przelatujące samoloty.

Przy moście w Arnhem 2 batalion spadochronowy podpułkownika Prosta nadal trzymał się w dziesięciu domach, których piwnice były wypełnione rannymi. Niemcy przypuszczali atak za atakiem, a Brytyjczycy bronili się jak lwy w płonących budynkach. Ponieważ Czerwonym Diabłom wyczerpywała się amunicja, coraz częściej walczono wręcz. Ludzie przy moście, wygłodzeni i na wpół przytomni ze zmęczenia, bez przerwy wysyłali meldunki radiowe do sztabu 2 Armii, której pojawienia się oczekiwano z godziny na godzinę. Rankiem dzielny Frost został ranny w obie nogi i musiano go przenieść do jednej z zatłoczonych piwnic.

W Driel Benjamin Jansen słyszał dochodzące zza rzeki odgłosy zażartej walki. Z południa, od strony Nijmegen, dolatywał stłumiony huk wystrzałów. Podekscytowani mieszkańcy szeptali o rychłym przybyciu 2 Armii. Na farmie Baltussenów znalazło schronienie kolejnych pięciu brytyjskich żołnierzy. Dostali się do niewoli w Oosterbeek, lecz zdołali się wymknąć Niemcom i w nocy przepłynęli wpław dolny Ren. Holenderscy cywile znaleźli ich błąkających się po polach, zaprowadzili do Baltussenów, ponieważ wiedzieli, że ci znają angielski i że nie wydadzą uciekinierów. W przetwórni i w magazynach Baltussenów, oprócz Czerwonych Diabłów, ukrywali się uchodźcy z Oosterbeek, wśród nich Żydzi i bojownicy ruchu oporu, którzy z powodu walk musieli opuścić swoje kryjówki.

Stojąc w pobliżu stanowisk polskich dział przeciwpancernych, Marek Święcicki obserwował wyczerpanych i brudnych żołnierzy 4 Brygady Spadochronowej, którzy przez cały ranek napływali w rejon Hartenstein. Nagle w powietrzu zawyły rakiety Nebelwerfer i korespondent rzucił się naziemię. Rozległy się eksplozje i krzyki, a pnie drzew zatrzeszczały i zwaliły się na drogę. Kiedy hałas ucichł, Swięcicki odwrócił się w stronę swojego sąsiada, porucznika Halperta. Porucznik, który przeżył masakrę pod Johanna-hoeve w dniu poprzednim, leżał w kałuży krwi broczącej z poszarpanej rany w nodze. Jego i dwóch innych rannych polskich artylerzystów zabrał sanitarny jeep.

Bombardier Nosecki, zajmujący stanowisko przy dwóch polskich działach przeciwpancernych ustawionych trzysta metrów w górę Oranjeweg, oceniał sytuację jako „jeden wielki chaos, pełen pytań bez odpowiedzi". Na swojej wysuniętej pozycji czuł się osamotniony, prawie okrążony: „Niedaleko widzieliśmy niemiecką piechotę. Nie mieliśmy żadnej osłony od czoła, nasze położenie było parszywe". Wreszcie przyszły rozkazy od porucznika Mleczki. Potrzebowano ludzi do zastąpienia zabitych i rannych przy jednym z dział na skrzyżowaniu Utrechtseweg i Oranjeweg. Nosecki musiał zabrać swój ekwipunek i udać się we wskazane miejsce.

Na lotnisku Saltby, na mokrej trawie w pobliżu miejsca zbiórki, sztab brygady pospiesznie opracowywał nowe instrukcje. Żołnierze przygotowywali się do wejścia na pokład samolotów. Starannie zaplanowana operacja miała się teraz odbywać w sposób zaimprowizowany i na nowym terenie. Szybka analiza zadań brygady, dokonana na podstawie map i fotografii lotniczych, wykazała, że strefa zrzutu na otwartych polach graniczy z sadami owocowymi i jest pozbawiona charakterystycznych punktów krajobrazowych, co utrudni zbiórkę i orientację poszczególnym jednostkom. W dodatku pola przecinało wiele rowów melioracyjnych, które z pewnością opóźnią zebranie ekwipunku i koncentrację ciężko obładowanych żołnierzy. Gniew i niepokój generała Sosabowskiego łagodziła świadomość, że zmiana rozkazów to na wojnie rzecz normalna i że spadochroniarz z łatwością sobie z tym poradzi. W jego ocenie żołnierze byli dobrze przygotowani do akcji i ufni we własne siły. Znacznie większe obawy dowództwa budził fakt, iż w ślad za zmianą rozkazów nie przyszły żadne informacje o sytuacji taktycznej. Całkowity brak danych z pola bitwy dawał podstawy do podejrzeń, że l Dywizja Powietrzno-desantowa mogła nie uchwycić albo samego Arnhem, albo mostów.

Polski oficer łącznikowy przy l Dywizji Powietrznodesantowej, wraz z radiotelegrafistą i korespondentem Święcickim, opuścił Hartenstein, by oczekiwać na rzut spadochronowy brygady. Idąc przez cienisty las na tyłach hotelu, Swięcicki, przeżywszy już tego ranka dwa bombardowania, zachwycałsię spokojną scenerią, nietkniętą jeszcze przez wojnę. W oknach domów stojących wzdłuż wysadzanych drzewami ścieżek, które wiodły ku rzece, pojawiały się twarze Holendrów. Stojąca na jednym z ganków pulchna kobieta w niebieskiej sukience spytała, czy zanosi się na coś poważnego. Korespondent odparł, żeby się nie martwiła. „Jesteśmy tu" - dodał.

Kiedy dotarli do stanowisk artylerii w dolnym Oosterbeek, odpoczęli chwilę przy punkcie dowodzenia baterii, czekając na dalsze informacje o spodziewanym lądowaniu polskiej brygady spadochronowej. Spotkali tam kapitana Maćkowiaka, który przyleciał wraz z nimi dwa dni wcześniej. Maćko-wiak, odznaczony weteran kampanii polskiej i francuskiej, okazał się bardzo przydatny dla brytyjskich artylerzystów. Udzielał im wskazówek dotyczących maskowania stanowisk dział i spędzał dużo czasu na wieży kościelnej jako obserwator.

Niemcy mieli dobrze okopane karabiny maszynowe i moździerze wzdłuż nasypu kolejowego na wschód od Oosterbeek. Nocą zaczęli kopać transze-je, którymi mogli podchodzić pod osłoną ciemności i ostrzeliwać brytyjskie pozycje. Polski oficer artylerii koordynował ogień, który zmniejszał to zagrożenie. Niektórzy z nieprzyjacielskich żołnierzy skorzystali z bombardowania, żeby poddać się Brytyjczykom. Okazało się, ze są to Polacy wcieleni siłą do Wehrmachtu. Przyprowadzono ich na przesłuchanie do kapitana Maćkowiaka: „Traktowaliśmy ich bardzo dobrze, a oni opowiedzieli nam, co się dzieje u Niemców. To było coś w rodzaju zwiadu".

Musieli raptownie przerwać pogawędkę, gdy powietrze znów rozdarło znajome już wycie wyrzutni rakietowych Nebelwerfer. Korespondent Święcicki wpadł do domu, lecz nie potrafił stwierdzić, „czy pod wpływem odruchu, czy popchnięty podmuchem eksplozji". Zszedł do piwnicy, gdzie artylerzyści stall wokół stołu zawalonego mapami, kątomierzami i kwadrantami, dzwoniły telefony i trzeszczały radiostacje. Na zewnątrz rozrywały się pociski, z okien na górze wypadały szyby, a dziennikarz pomyślał: „Bombardowanie z zachodu, kiedy byliśmy w Hartenstein, a teraz tutaj, w innym sektorze, bombardowanie ze wschodu. Znaleźliśmy się w okrążeniu. Czy na drugim brzegu rzeki są Niemcy? Czy resztę brygady spotka taki sam los jak rzut szybowcowy?" Zadzwonił telefon. Brytyjski oficer powiedział, że to ze sztabu; lądowanie polskich spadochroniarzy zostało przesunięte o trzy godziny.

Polska bateria przeciwpancerna znów znalazła się pod ostrzałem. Wielu brytyjskich pilotów szybowcowych pozostało przy polskich działach i zastępowało rannych artylerzystów. W miarę jak nieprzyjaciel wzmagał napór na północny skraj sektora, do niemieckich piechurów dołączyli snajperzy, kto-rży ostrzeliwali stanowiska dział. Działa odpowiadały pociskami odłamkowymi. Kiedy w lasach pomiędzy Hartenstein a Wolfheze toczyły się drobne, lecz zacięte potyczki, przyszedł meldunek o czołgach i działach samobieżnych zbliżających się od zachodu. Porucznik Mleczko otrzymał ze sztabu dywizji rozkaz zniszczenia działa samobieżnego. Jeep z doczepionym działem przeciwpancernym i obsługą popędził na zachód szosą Utrechtseweg. Dopiero później porucznik Mleczko dowiedział się, że niemiecki czołg zniszczył jeepa wraz z działem, a obsługa i brytyjski oficer zginęli, zanim zdążyli dotrzeć na pozycję. Do szpitala polowego napływało coraz więcej rannych, a Mleczko otrzymał z dywizjonu artylerii rozkaz zajęcia nowych pozycji w pobliżu kościoła w Oosterbeek.

Marek Swięcicki i polscy oficerowie łącznikowi wyszli z piwnicy stanowiska dowodzenia brytyjskiej baterii. W głębi ulicy, w pobliżu kościoła, płonęły domy i drzewa. Sam budynek stanowiska dowodzenia przechylił się pod szalonym kątem, cała jedna ściana runęła. Polski radiotelegrafista, który schował się pod jeepem, został ciężko ranny. Słabym głosem przeprosił za leżącą obok rozbitą radiostację. Artyleria wciąż strzelała i Polacy zawrócili do Hartenstein. W schludnym domu z gankiem, gdzie pulchna kobieta zagadnęła Święcickiego, wyleciały wszystkie szyby. Dach zapadł się, a narożnik ceglanego budynku zamienił w stertę gruzu. Przy furtce leżał poskręcany kształt w znajomej niebieskiej sukience. Polacy schronili się w okopach, zajmowanych przez grupę pilotów szybowcowych. Ponad eksplozje pocisków artyleryjskich i moździerzowych wzbiły się piskliwe krzyki. Kiedy korespondent wyjrzał, zobaczył grupkę dzieci pod opieką ładnej nastoletniej dziewczyny, przedzierających się w panice przez zarośla.

W Anglii Siły Powietrzne Armii Stanów Zjednoczonych"" postanowiły przełożyć start o kolejną godzinę w nadziei, że mgła się rozproszy. Decyzja „skakać czy nie skakać" miała zostać podjęta nad strefą zrzutu. Raz jeszcze spadochroniarze, wkładając swój nieporęczny ekwipunek i przełykając w pośpiechu herbatę, wsiedli do samolotów.

O 13.40 silniki Pratt & Whitney zbudziły się z rykiem do życia, wypluwając kłęby niebieskich spalin. W przedziałach pasażerskich na pokładzie trans-

* Podczas II wojny światowej amerykańskie lotnictwo nie było odrębnym rodzajem broni, lecz podlegało albo marynarce wojennej (samoloty pokładowe bazujące na lotniskowcach), albo armii lądowej (przyp. tłum.).portowców Dakota spadochroniarze uśmiechnęli się z ulgą. Mechanicy z personelu naziemnego wyciągnęli drewniane klocki spod kół pierwszych samolotów. Piloci zwolnili hamulce i pierwsze dakoty zaczęły kołować na pas startowy. Samoloty na końcu pasa zwiększały obroty silników, natomiast te oczekujące w kolejce wyłączały swoje. Dakoty zawróciły i potoczyły się do strefy parkingowej - start znowu został odwołany. Mgła i mżawka, które ograniczały widoczność w Anglii, były jeszcze gorsze nad Kanałem, a powłoka chmur zalegała na trzech tysiącach metrów.

Polscy spadochroniarze, klnąc, opuścili dakoty. Byli tak wściekli, iż niektórzy członkowie amerykańskich załóg woleli trzymać się od nich z daleka. Na lotnisku Spanhoe pewien polski saper nie mógł już dłużej znieść frustracji i napięcia. Wprowadził nabój do komory swojego stena i zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, przyłożył wylot lufy do podbródka i pociągnął za spust.

O wschodzie słońca większa część pozostałości z 4 Brygady Spadochronowej wycofała się na południe od torów kolejowych. Kiedy Brytyjczycy posuwali się w kierunku Hartenstein, nieustannie nękały ich moździerze, artyleria, karabiny maszynowe, działa samobieżne i czołgi. Straty rosły, a wielu oficerów i podoficerów zginęło, prowadząc swoich ludzi do rozpaczliwych ataków. Ataki pozwalały na kontynuowanie odwrotu, mimo to cofającym się spadochroniarzom zastępowały drogę coraz większe siły niemieckie, z którymi trzeba było walczyć. Ostatni żołnierze 4 Brygady Spadochronowej dotarli za linie obronne pod osłoną szarży na bagnety. Jednostka Hacketta liczyła teraz zaledwie trzystu ludzi. Załamany porażką 4 Brygady generał Urąuhart nie myślał już o podjęciu kolejnej próby przebicia się do podpułkownika Prosta.

Wycie myśliwców oderwało Benjamina Jansena od pracy na farmie za wałem przeciwpowodziowym w Driel. Z mgły wyłoniło się ponad dwadzieścia samolotów i zanurkowało na Oosterbeek. Chwyciwszy lornetkę polową, Jansen przyjrzał się samolotom i zobaczył swastyki na ogonach. Samoloty wyszły z lotu nurkowego, po czym zatoczyły szeroki krąg wokół Driel. Następnie ponownie sformowały szyk i znowu zanurkowały na Oosterbeek. Kilka godzin później Jansen usłyszał głęboki pomruk wielosilnikowych samolotów. Do rejonu Oosterbeek zbliżała się kolejna misja zaopatrzeniowa. Kiedy formacja mijała Elst, przywitał ją ogień lekkiej artylerii przeciwlotniczej. Potem, gdy samoloty przelatywały nad Betuwe, przyciągnęły uwagę obsługi ciężkich dział przeciwlotniczych przy moście kolejowym i za rzeką. Niebo wypełniły obłoczki dymu. Kawałki dachówek dzwoniły o bruk, kiedyodłamki eksplodujących pocisków spadały na Driel. Jansen wbiegł do stodoły i skulił się pod ścianą.

W Driel znów zapanował spokój. Córa Baltussen wyjrzała przez okno i zobaczyła, jak od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu niemieckich żołnierzy otacza pierścieniem farmę i przetwórnię. Brytyjscy łącznicy wciąż spali na podłodze. Córa próbowała ich obudzić, lecz bez względu na to, jak mocno nimi potrząsała, me reagowali, „spali jak kamienie". Szarpała nimi, „jakby byli wycieraczkami". Kiedy wreszcie się ocknęli, odruchowo wyciągnęli pistolety. Matka Córy drżała ze strachu na widok córki wyprowadzającej z domu spadochroniarzy. „Wszyscy modliliśmy się do naszych aniołów stróżów -wspomina Córa Baltussen - a ja popatrzyłam na swoją młodszą siostrę Eef i powiedziałam, żebyśmy wyszły i usiadły na ławce przed domem". Tak też zrobiły i zaczęły spokojnie szydełkować.

Kilku Niemców weszło na podwórze. Ich wzrok przyciągnęła Eef, uderzająco piękna osiemnastoletnia dziewczyna. Córa wstała i przywitała dwóch oficerów słowami Guten Tag. Odpowiedzieli, że chcą przeszukać dom; słyszeli, że ukrywają się tu Brytyjczycy. Eef popatrzyła na niemieckich żołnierzy; mogli mieć nie więcej niż szesnaście, najwyżej osiemnaście lat. Zwróciła się do nich: „Wyglądacie na zmęczonych, może chcecie trochę wody?" Córa spokojnie powiedziała oficerom, że w przetwórni, zaledwie piętnaście metrów dalej, „kwateruje dwóch niemieckich oficerów ze swoimi ludźmi, godzinę temu wyszli i pewnie niedługo wrócą". Kiedy Eef nalewała młodym niemieckim żołnierzom wodę, Córa spokojnie tłumaczyła oficerom, że „to byłaby głupota ukrywać ludzi tam, gdzie kwaterują Niemcy". Zauważywszy, jak odprężone i uprzejme wydają się obie kobiety, niemieccy oficerowie odwołali swoich żołnierzy i odeszli, mówiąc, że muszą kontynuować poszukiwania Brytyjczyków.

Córa i jej siostra cierpliwie poczekały, aż szarozielone mundury znikną z pola widzenia. Kiedy weszły do domu, zobaczyły, że uciekinierzy, których uratowały przed obozem koncentracyjnym, dygoczą ze strachu. Córa wymamrotała modlitwę do „zastępu aniołów stróżów, którzy nam pomogli", i sama zaczęła się trząść.

Porucznik Mleczko oczekiwał w Hartenstein na rozkazy i dopiero o 17.30 dołączył do pozostałych sześciu dział dywizjonu przeciwpancernego na ich nowych pozycjach. Po drodze kapral Stanisław Gorzko zginął od eksplozji pocisku, kiedy kolumna przejeżdżała przez las na południe od Hartenstein. Naradziwszy się z brytyjskim oficerem, Mleczko ustawił swoje działa tak, aby zapewnić osłonę stanowiskom Królewskiej Artylerii. Dwa zostały wyce-lowane na północ, a reszta wzdłuż osi Benedendorpsweg, ze stanowisk na zachód od kościoła w Oosterbeek. Do tego czasu polscy artylerzyści pozbyli się już ciężkich siatek maskujących, których używali poprzednio do kamuflowania swoich dział. Na ich miejsce przytwierdzono do osłon drucianą siatkę zabraną z ogródków w Oosterbeek, wplatając w nią naturalne liście. W ten sposób działa można było szybko przesunąć, nie zdradzając przy tym ich pozycji.

Tony zaopatrzenia, które zrzucono tego popołudnia, wpadły w większości w ręce Niemców. W brytyjskim sztabie wciąż tliła się nadzieja, że polska brygada spadochronowa w końcu przybędzie i pomoże odwrócić sytuację. Polski zespół łącznikowy znowu wyruszył z Hartenstein na spotkanie z brygadą. Tym razem pojechali jeepem do przystani promowej w Heveadorp. Jeep zatrzymał się przy sztabie l Brygady Szybowcowej, a Polacy dostali cały plecak jabłek i przewodnika. Kiedy dotarli do pozycji pułku szkockiego na łagodnych zboczach Westerbouwing, usadowili się w okopach i znów zaczęli czekać na spodziewany zrzut spadochronowy.

Marek Swięcicki podziwiał ze wzniesienia panoramę rzeki i szerokiego pol-deru. Przyjąwszy z wdzięcznością manierkę pełną wody, wydzielanej skąpo w Hartenstein, gasił pragnienie, podczas gdy brytyjski oficer wprowadzał go w sytuację. Niemieckie pozycje znajdowały się kilkadziesiąt metrów dalej. Wskazując na przystań promową, oficer wyjaśnił, że jeszcze niedawno był tam prom. Niemcy regularnie ostrzeliwali przeprawę i rzekę. Świadczyła o tym przystań dla promu, będąca teraz masą potrzaskanych drewnianych słupów. Nieprzyjaciel natychmiast ujawnił swoją obecność, kiedy brytyjski żołnierz wybiegł na otwarty teren, aby odzyskać zasobnik z zaopatrzeniem, do którego wciąż jeszcze przytwierdzony był spadochron. Karabiny maszynowe terkotały jak szalone, gdy żołnierz czołgał się do swojego okopu, wlokąc za sobą ciężki zasobnik. Kiedy Polacy obserwowali tę scenę, brytyjski żołnierz z batalionu sztabowego przybiegł do nich z wiadomością, że brygada nie przybędzie tego dnia; pogoda w Anglii nie pozwoliła na start. Zaczęli się przygotowywać do powrotu do Hartenstein, rozmawiając między sobą o sytuacji. Marek Swięcicki powiedział: „Może jutro...", ale nie bardzo w to wierzył. Pomyślał, że „jutro" będą tu Niemcy.

Pod wieczór przybyły do Driel ciężarówkami i autobusami niemieckie posiłki z Elst. Przewoźnik Peter Hensen zebrał swoją rodzinę i znalazł dla niej kryjówkę w przepuście wodnym pod drogą na przystań. O 18.00 nad Drielprzeleciały brytyjskie myśliwce. Benjamin Jansen, zaniepokojony sytuacją, kazał rodzinie ukryć się w betonowej studzience odpływowej w oborze dla krów. Zamierzał właśnie ostrzec sąsiadów, kiedy usłyszał karabiny maszynowe, eksplozje i odgłos pikujących myśliwców. Na Dorpsstraat płonęły dwie niemieckie ciężarówki. Benjamin i jego brat wskoczyli na rowery i pojechali się rozejrzeć. Pięć domów stało w ogniu. Mieszkańcy próbowali gasić pożary wiadrami wody, ale na próżno. Uratowano tylko część żywego inwentarza.

Odcięci na Wolfhezeweg brytyjscy spadochroniarze przez cały dzień odpierali niemieckie ataki. Kiedy zachodziło słońce, zaczęła ich ostrzeliwać ciężka artyleria. Dwaj polscy artylerzyści wzięli pod ramiona rannego towarzysza, bombardiera Oprycha, i ułożyli go pod uszkodzonym jeepem. Potem ukryli się w lesie. O zmierzchu Niemcy okrążyli ostatnich spadochroniarzy na zachód od Oosterbeek. Znaleźli rannego bombardiera i położyli na ciężarówkę, która powiozła go do zdobytego brytyjskiego punktu opatrunkowego w szpitalu psychiatrycznym w Wolfheze i do nieznanej przyszłości w obozie jenieckim.

W środkowej Anglii spadochroniarze znowu wrócili do swoich kwater. Tym razem porucznik Kaczmarek nie miał takich trudności ze zorganizowaniem dla nich racji żywnościowych jak poprzedniego dnia. Choć kolejna zwłoka była irytująca, dała Polakom czas na dopracowanie planu lądowania w nowej strefie zrzutu. Oficerowie sztabowi i dowódcy pododdziałów brygady nie spali wiele tej nocy.

Dowódca polskich spadochroniarzy odczuwał jeszcze większy gniew i rozgoryczenie niż oni. Generał Sosabowski, rozdarty pomiędzy rozkazami dotyczącymi trwającej operacji a swoimi zobowiązaniami wobec polskiego rządu i żołnierzy, którzy tak ciężko pracowali, by uczynić z brygady sprawną jednostkę bojową, był niemal gotów się zbuntować. Posłał podpułkownika Stevensa po jakiekolwiek informacje o położeniu l Dywizji Powietrzno-desantowej.

Tego dnia po południu żołnierze 82 Dywizji Powietrznodesantowej sforsowali rzekę Waal w wątłych łodziach z płótna i sklejki. Przeprawa, dokonana w biały dzień, stanowi jeden z największych przykładów męstwa w całej wojnie. Kiedy Amerykanie uchwycili północny koniec mostu w Nijmegen, dołączyły do nich czołgi 2 batalionu grenadierów gwardii. Chociaż od podpułkownika Frosta, który bronił się w Arnhem, dzieliło je zaledwie dziewiętnaście kilometrów, shermany nie wyjechały poza przyczółek mostowy. Pozostali przy życiu żołnierze 3 batalionu 504 pułku piechoty spadochronowej, którzy wykrwawili się podczas przeprawy, wpadli we wściekłość, gdy czołgi-ści wyjaśnili im, że nie mogą ruszyć dalej bez wsparcia piechoty. O zachodzie słońca czołgiści zaczęli parzyć herbatę i czekali, aż dogoni ich piechota.

Sztab brygady pracował przez całą noc, by przygotować plan lądowania w nowej strefie zrzutu, a w tym czasie żołnierze w wilgotnych mundurach próbowali zasnąć. Podpułkownik Stevens dwoił się i troił, próbując uzyskać jakieś konkretne informacje, by przekazać je wzburzonemu generałowi Sosa-bowskiemu. Brytyjski oficer łącznikowy wrócił z pogłoskami i musiał ruszyć w drogę jeszcze raz. Sosabowski, od dwóch dni pozbawiony łączności z Urąuhartem i Browningiem, rozważał drastyczny krok naruszenia hierarchii służbowej i zwrócenia się bezpośrednio do generała Breretona. Błądzący po omacku polski generał zastanawiał się, czy nie odmówić zgody na start brygady, dopóki nie otrzyma pisemnych rozkazów i potwierdzonych informacji na temat sił nieprzyjacielskich w Holandii. Wysłał radiogram z żądaniem takiego potwierdzenia, mając nadzieję, iż dotrze on do generała Breretona. Brereton był w tym momencie nieosiągalny, przebywał na kontynencie, gdzie dokonywał inspekcji swojej jednostki w polu. Sosabowski przygotował zatem prośbę o rozkazy na piśmie, która rankiem miała zostać wysłana do sztabu l Alianckiej Armii Powietrznodesantowej.

Potem generał położył się spać. Stary żołnierz długo nie mógł zasnąć, wspominając krwawe bitwy przeszłości. Ale przyszłość napawała go jeszcze większym niepokojem. Sosabowskiego dręczył koszmar sądu polowego: brytyjskiego za odmowę startu lub polskiego za niepotrzebne poświęcenie brygady.

Nocne niebo wokół Driel jarzyło się pomarańczowo nad Arnhem, Oosterbeek i Nijmegen. Stojąc przed domem i obserwując łuny pożarów, Benjamin Jansen zobaczył uciekających ludzi, którzy mieszkali w pobliżu mostu kolejowego. Powiedzieli mu, że Niemcy okopują się przy nasypie kolejowym. W ślad za uciekinierami przemaszerowała przez miasteczko garstka żołnierzy Waffen-SS. Czy byli to dezerterzy, czy też zjawili się w Driel w jakimś celu, na ich widok mieszkańców zdjął blady strach. Z południa nadal dolatywał do Driel odgłos ciężkich dział, ale się nie przybliżał. Aż do tego dnia mieszkańcy widzieli niewiele prawdziwych walk. Benjamin Jansen, pomocnik na farmie i hodowca kwiatów, zastanawiał się, co przyniesie maleńkiemu Driel jutro.

W Oosterbeek Marek Swięcicki próbował znaleźć sobie miejsce do spania. Nie chcąc spędzać nocy w wilgotnym okopie, wrócił do hotelu Harten-stein. Na parterze sztab dywizji pracował w świetle lamp naftowych. Korespondent wszedł po schodach na górę i stwierdził, że pokoje na piętrze sąciemne, opuszczone. Na zewnątrz pociski smugowe i eksplozje oświetlały niebo czerwonymi rozbłyskami. Wszystkie materace i koce zostały zabrane z dobrze zaopatrzonych pokojów hotelowych do punktu opatrunkowego w piwnicy.

Leżąc na gołych deskach pustego łóżka, korespondent zamknął oczy i natychmiast zasnął. Obudziła go bliska eksplozja, a zaraz po niej nastąpiły jeszcze dwie, które wstrząsnęły całym pokojem. Świecicki wstał, poszedł do pokoju po drugiej stronie hotelowego korytarza i wyciągnął się na innym łóżku bez materaca. Nim zdążył zamknąć oczy, pokój oświetliła kolejna eksplozja, a na koc posypały się kawałki rozbitego szkła i tynku. Świecicki wyszedł na korytarz i znalazł szafkę na książki, wbudowaną w ścianę. Czując się jak „barbarzyńca", powyciągał z półek pięknie oprawione tomy i położył się na nich. Pomyślał, że jest „człowiekiem na właściwym miejscu", i natychmiast zapadł w sen.

Rozdział 12

DO TRZECH RAZY SZTUKA

21 września 1944, 4.30-17.30

Kiedy nad mostem w Arnhem wstało słońce, Niemcy otoczyli ostatnich brytyjskich obrońców. Plan przewidywał, że brygada spadochroniarzy zajmie i utrzyma most do chwili przybycia XXX Korpusu czterdzieści osiem godzin później. Batalion podpułkownika Prosta utrzymał go przez prawie dziewięćdziesiąt godzin, a wojska lądowe dopiero zaczęły przekraczać rzekę Waal. Niemcy nie mieli czasu do stracenia; nie mogli pozwolić, by alianci wykorzystali swój sukces w Nijmegen. Trzeba było uprzątnąć wraki pojazdów z mostu na Renie, aby oczyścić drogę dla posiłków zmierzających na południe. AA 9 wreszcie przekroczył most w Arnhem, gdzie jego część natychmiast weszła do akcji. Reszta jednostki pozostała w rezerwie jako ruchome Jagdkommando na wypadek dalszych desantów spadochronowych.

Dowódca II Korpusu Pancernego SS, generał Bittrich, zamierzał tego dnia zniszczyć l Dywizję Powietrznodesantową w Oosterbeek skoordynowanym atakiem ze wszystkich stron. Odniósł już pewne sukcesy. Wczesnym rankiem jeden pluton pułku KOŚB, broniący Westerbouwing, został zepchnięty ze wzgórza na zachodnią flankę rejonu Oosterbeek. Niemieccy spadochroniarze, słuchacze szkół podoficerskich, opanowali Westerbouwing fanatycznym i krwawym szturmem, a następnie odparli brytyjski kontratak. Wzgórza znalazły się w rękach niemieckich, a z tego wysokiego terenu nieprzyjaciel panował teraz nad całą południową częścią brytyjskiego rejonu obronnego i nad przystanią promową u stóp wzniesienia.

Kiedy Fallschirmjdger schodzili ze zbocza na przystań, promu nigdzie me było widać. Poprzedniego wieczoru, zadbawszy o bezpieczeństwo rodziny, Peter Hensen odciął cumę. Ponieważ do Driel wkroczyło mnóstwo Niem-ców, dzielny przewoźnik nie chciał, aby znienawidzeni okupanci zrobili użytek z promu. Prom osiadł później na północnym brzegu rzeki pomiędzy He-veadorp a zamkiem Doorwerth, gdzie tkwił w zapomnieniu do końca bitwy.

Marek Swiecicki zszedł po schodach do hotelowego westybulu. Piękny budynek nosił ślady pięciodniowych walk. Ściany popękały i łuszczyły się, podłogi pokrywał tynk i odłamki szkła. Sztab dywizji przeniósł się już z parteru do piwnicy. Generał Urąuhart zwołał tam swoich dowódców na odprawę poświęconą zorganizowaniu obrony. Dzieląc siły, którymi dysponował, na dwie części, powierzył brygadierowi Hicksowi dowództwo nad zachodnią, a brygadierowi Hackettowi nad wschodnią stroną wąskiego sektora opanowanego przez brytyjskie wojska powietrznodesantowe.

Niemcy unikali bezpośrednich ataków na główne brytyjskie linie obronne i starali się złamać opór obrońców ogniem moździerzowym i artyleryjskim. Snajperzy przenikali przez spowodowane ostrzałem wyrwy w liniach obronnych i siali zamieszanie na tyłach. Kiedy Urąuhart prowadził odprawę, dywizyjna artyleria zdołała nawiązać kontakt radiowy z ośrodkiem kierowania ogniem 64 pułku artylerii średniej 2 Armii. Nie dość więc, że udało się wreszcie ustanowić niepewną łączność z wojskami lądowymi, to jeszcze l Dywizja Powietrznodesantowa mogła liczyć na wsparcie ciężkich dział do końca bitwy.

Polska brygada spadochronowa raz jeszcze załadowała się na ciężarówki w swoich angielskich kwaterach i znowu wyruszyła na lotniska. Plutonowy podchorąży Zygmunt Hrechorow był pełen niespokojnych myśli, starał się jednak wyglądać na „pewnego siebie i beztroskiego". Patrząc na twarze innych żołnierzy 4 kompanii 2 batalionu w swojej ciężarówce, zauważył, iż „zdawało się to punktem honoru, abyśmy nie ujawniali, nawet przed najbliższymi przyjaciółmi, żadnych obaw czy złych przeczuć, a w tym momencie było ich mnóstwo". Wzrok Hrechorowa padł na twarz strzelca Lipmana Jakubowicza, który odpowiedział szerokim, niewzruszonym uśmiechem. Jakubowicz był dumnym polskim Żydem, chudym i krzywonogim, i zupełnie nie pasował do wizerunku spadochroniarza z plakatu werbunkowego. Odznaczał się jednak niebywałą odwagą, hartem ducha i niespożytą energią. Hrechorow też się uśmiechnął i poczuł trochę pewniej. Była 7.00, kiedy ciężarówki dotarły na lotniska, a pogoda wcale nie wydawała się lepsza niż w poprzednich dwóch dniach.

Pomimo gęstej mgły porucznik Smaczny bardzo wyraźnie widział dakoty na skraju pasa startowego czterysta metrów dalej. Kapitan Sobociński przy-niósł raport o czystym niebie nad Kanałem. Z powodu ciągłego przekładania terminów, marnego wyżywienia i niekończącego się oczekiwania Smaczny martwił się o samopoczucie i kondycję swoich ludzi. Porucznika męczył też brak jakichkolwiek sprawdzonych informacji z Holandii. Nocą słuchał BBC, ale usłyszał tylko „tę samą uspokajającą papkę". Żołnierze zarzucili ekwipunek na plecy i ruszyli do samolotu z numerem „65" wypisanym kredą na nosie, by rozpocząć kolejne oczekiwanie.

Idąc do samolotu 111 wraz z innymi żołnierzami kompanii sztabowej, strzelec J. Zbigniew Raschke zauważył żółte smugi na szarym niebie. Słońce próbowało przebić się przez chmury. „Dobry znak" - pomyślał szyfrant. Przypomniał sobie stare porzekadło: „Do trzech razy sztuka..." W ciężarówce z kantyny wydawano herbatę i kanapki z baraniną. Zapobiegliwy Raschke chwycił kilka kanapek i wepchnął je do kieszeni i do worka, w którym niósł karty szyfrów, a następnie ruszył w ślad za resztą swojej drużyny do stojącej na lotnisku dakoty.

Generał Sosabowski usłyszał pukanie i otworzył drzwi, w których stał podpułkownik Stevens z kopią radiogramu generała Urąuharta z poprzedniego dnia. Przekazana wśród aktualnych informacji depesza ucieszyła Sosa-bowskiego, wynikało z niej bowiem, że jego strefa zrzutu nie została ponownie zmieniona i że prom nadal jest w rękach brytyjskich. Stevens zameldował również, że dywizja pancerna gwardii sforsowała rzekę Waal i udziela l Dywizji Powietrznodesantowej wsparcia artyleryjskiego. Kilka minut później zadzwonił telefon. Szef sztabu generała Breretona odpowiedział na depesze generała Sosabowskiego z poprzedniego wieczoru, potwierdzając informacje dostarczone przez Stevensa. Chociaż generał obawiał się, że brygada może się natknąć na jednostki niemieckie spychane na północ przez alianckie wojska lądowe, miał nadzieję, iż działając zgodnie z opracowanym pospiesznie w nocy planem, Polacy powinni połączyć się z l Dywizją Powietrznodesan-tową przed zmrokiem, przeprawiwszy się przez rzekę promem. Pomimo zachmurzonego nieba start wyznaczono na 12.00.

W Driel Benjamin Jansen obudził się wczesnym rankiem. Zza rzeki, od strony Oosterbeek, nadal dobiegały odgłosy zaciętych walk, lecz w rejonie Arnhem panowała cisza. Spoglądając na pola, Jansen zobaczył grupki niemieckich żołnierzy, w tym kilku z karabinem maszynowym na ramieniu, posuwających się na wschód, w stronę nasypu kolejowego. Farmerzy, którzy mieszkali w okolicy, szli w przeciwnym kierunku, niosąc swój dobytek. Trwała już wymiana ognia z broni maszynowej pomiędzy Niemcami w Lange Pas (topolowym zagajniku w pobliżu torów kolejowych) a Brytyjczykamiw Oosterbeek. Ponieważ niemieccy żołnierze wciąż szli przez miasteczko, Jansen zaczął namawiać swojego pracodawcę do opuszczenia rejonu walk.

Po odprawie z oficerami generał Urąuhart przemówił do korespondentów zebranych w dawnej recepcji hotelu. Zaczął od oceny sytuacji. Chociaż starał się ją przedstawić w jak najlepszym świetle, powiedział dziennikarzom, że dywizja jest okrążona, a Niemcy ściągają posiłki. Wróciwszy na piętro hotelu Hartenstein, gdzie pobliskie eksplozje przeganiały korespondentów z pokoju do pokoju, Marek Świecicki - korzystając z pomocy sierżanta sztabowego Cotterilla, który sprawdzał jego angielską pisownię - napisał depeszę radiową, która została następnie wysłana do Londynu za pośrednictwem nadajnika BBC.

Ponieważ most w Arnhem był już oczyszczony i jednostki, które otaczały Prosta, mogły zostać przerzucone gdzie indziej, a do miasta przybywały kolejne niemieckie posiłki, podpułkownik Harzer wydał rozkaz ataku ze wszystkich kierunków na rejon Oosterbeek. Pod osłoną ognia artyleryjskiego i moździerzowego Niemcy, wspierani przez czołgi i działa samobieżne, zaczęli nękać brytyjskie pozycje. Odnieśli wprawdzie częściowe sukcesy, lecz z powodu złej koordynacji nie zdołali ich wykorzystać. Ostrze ataków stępiła dodatkowo niezwykła celność brytyjskiej ciężkiej artylerii, strzelającej na maksymalny dystans z Nijmegen. Generał Bittrich skoncentrował się na wyeliminowaniu zagrożenia z Nijmegen i odepchnięciu Brytyjczyków, którzy przekroczyli Waal. Zaopatrzenie i posiłki dla uwikłanej w ciężkie walki dywizji „Frundsberg" wyruszyły przez most w Arnhem na południe.

Na lotniskach w Anglii polscy spadochroniarze pili w napięciu herbatę, zastanawiając się, czy tego dnia wreszcie wystartują. Podczas oczekiwania gromadzili tyle dodatkowej amunicji, ile zdołali znaleźć, i upychali ją po kieszeniach i workach. Poza zwykłym obciążeniem, które dźwigali wszyscy alianccy spadochroniarze, wielu Polaków nosiło dodatkowo pod spadochroniarskimi kombinezonami opancerzone kamizelki. Składające się ze stalowych płytek pokrytych płótnem, brytyjskiego pomysłu i produkcji, osłaniały one pierś, kręgosłup i nerki. Ciężkie i niewygodne, rzadko były noszone przez żołnierzy brytyjskich wojsk powietrznodesantowych, z wyjątkiem pilotów szybowców.

Amerykańskie załogi zjawiły się o 11.00. Do planowanego startu pozostała godzina, a nad środkową Anglią wciąż zalegała gęsta mgła. W miarę jak zbliżała się 12.00, nie następowała żadna poprawa warunków meteorologicz-nych. Start został odłożony, a generał Sosabowski usiadł przy filiżance kawy z amerykańskim dowódcą lotniska. Pogawędkę przerwał komunikat, że pogoda się zmienia. Po wymianie uścisków dłoni i życzeń powodzenia generał wrócił do oczekujących żołnierzy i przekazał im wiadomość. Żołnierze zaczęli zapinać uprząż spadochronów i wkładać ekwipunek, czekając na rozkaz wejścia na pokład samolotów.

O 12.45 nad Betuwe znów dał się słyszeć warkot silników lotniczych, gdy do Oosterbeek zbliżała się misja zaopatrzeniowa. Benjamin Jansen zobaczył ogień artylerii przeciwlotniczej, strzelającej z Arnhem, Oosterbeek i lasów Doorwerth. Był silniejszy niż w poprzednich dwóch dniach. Jedna dakota spadła w płomieniach na polder na północnym brzegu rzeki. Kilka minut później zjawiły się niemieckie myśliwce i ostrzelały brytyjskie pozycje w Oosterbeek. Przekonawszy wreszcie swego pracodawcę, iż należy się ewakuować, Jansen pożyczył od młynarza konia i wóz. Zabierając po drodze sąsiadów, ruszył do centrum Driel, podczas gdy na okoliczne pola spadały zabłąkane pociski. Ulice były zatłoczone ludźmi szykującymi się do ucieczki. Jeden z farmerów powiedział Jansenowi, że mógłby się zatrzymać na farmie jego zięcia na zachód od Driel, a następnie poprosił, aby wrócił później po niego i jego żonę.

Na lotniskach Saltby i Spanhoe polscy dowódcy drużyn sprawdzili po raz ostatni zasobniki z ekwipunkiem podwieszone pod samolotami. Potem wrócili do swoich ludzi i upewnili się, czy nikogo me brakuje. Ustawieni w kolejności takiej jak do skoku, spadochroniarze sprawdzili uprząż i ekwipunek. Zgięci pod ciężarem spadochronów, dwóch kombinezonów z kieszeniami wypchanymi amunicją i ciężkich worków, wyglądali - według plutonowego podchorążego Hrechorowa - jak „dwunogie wielbłądy".

Amerykański personel naziemny pomógł niezdarnym ludziom wspiąć się po aluminiowych schodkach do samolotów. Ostatnie instrukcje załogi otrzymały na zielonej murawie przy drodze kołowania. Potem rozeszły się i wsiadły do swoich maszyn, gdzie jeden z pilotów zamienił kilka słów z dowódcami drużyn i zniknął w kabinie. Stłoczeni w plątaninie spadochronów, brom i worków — aby przesunąć środek ciężkości samolotu tak daleko do przodu, jak to tylko możliwe - spadochroniarze mieli nadzieję, że tym razem wystartują naprawdę.

Silniki ożyły wśród obłoczków błękitnego dymu. O 13.58 pierwsza dakota zwolniła hamulce i zaczęła kołować na pas startowy. Za nią, jak procesja dinozaurów, podążyły inne. Samoloty ustawiły się trójkami na końcach pasów startowych, a warkot silników Pratt & Whitney przybrał na sile i intensyw-ności, zanim piloci zwolnili hamulce i maszyny wyrwały do przodu. Gdy pędziły wzdłuż pasa, stale nabierając prędkości, ich ogony uniosły się ponad ziemię. Wreszcie siła ciągu przezwyciężyła grawitację i koła oderwały się od murawy. Dakoty znalazły się w powietrzu. Przez otwarte drzwi spadochroniarze patrzyli, jak ziemia znika z oczu, kiedy samoloty wchodziły w mgłę. W formacjach trójkowych dakoty przebijały się przez chmury. Żołnierze, napięci jak struny, czekali w milczeniu, aż maszyny nabiorą wysokości. Za oknami skrzydła były ledwo widoczne w szarych chmurach, które kłębiły się wokół. Panowało ponure, nerwowe milczenie: wszyscy zachowali żywo w pamięci lipcową katastrofę. Kilka metrów dalej, ukryty w obłokach, znajdował się koniec skrzydła sąsiedniego samolotu.

Na trzech tysiącach metrów dakoty przebiły się przez powłokę chmur w jasny blask słońca i armadę przywitało piękne, błękitne niebo. Strach przed kolizją ustąpił, a zawiązane na supeł żołądki trochę się rozluźniły. Żołnierze zaczęli się przesuwać i sadowić wygodniej na ławkach. Nad powłoką chmur zrobiło się bardzo zimno. Widok poruszył wszystkich patrzących. Nad mlecznobiałym dywanem pomalowane na płowy kolor dakoty leciały w zwartej formacji. W oddali słońce błyskało na kabinach pilotów i śmigłach eskortujących armadę spifire'ów i mustangów. Niebawem parę dobywającą się z ust żołnierzy zastąpił dym papierosowy. W samolocie 34 koledzy sierżanta Michała Iwaśkowa, zapominając o zmęczeniu i napięciu, zaczęli żartować i śpiewać.

Porucznik Kaczmarek, na którym takie wrażenie wywarł widok masy samolotów stłoczonych na ziemi, przegapił spektakl na niebie. Samolot przewożący jego pluton zaopatrzeniowy wzbił się razem z formacją w chmury. Ale kiedy samolot 98 przebił się na słoneczne, błękitne niebo, był sam. Kaczmarek oniemiał; wyglądało to zupełnie tak, jakby wszystkie pozostałe samoloty zniknęły. Dakota przez kilka minut zataczała kręgi, a potem skręciła na wschód i poleciała dalej samotnie.

Porucznik Jerzy Leśniak wyjrzał z samolotu 21, który właśnie przebił się przez „grochówkę". Porucznik zadrżał, gdy zobaczył w dole piękną powłokę chmur. Nie było widać innych samolotów. Jeden z pilotów odwrócił się i powiedział: „No cóż, zgubiliśmy się". Leśniak uznał to za przykład amerykańskiego „dziwnego poczucia humoru". Samolot obniżył pułap, znowu przebił się przez chmury i niebawem znaleźli się nad wodą. Wchodząc do kabiny pilota, Leśniak ujrzał zbliżający się ląd. Pilot poprosił polskiego oficera, .żeby wrócił, wyjrzał przez otwarte drzwi kabiny i spróbował się zorientować, czy są nad Anglią, czy nad kontynentem. Usiłując coś dostrzec poprzezmgłę, Leśniak zobaczył samochody jadące lewą stroną szosy. Kiedy zameldował, że są nad Anglią, pilot odparł: „To w porządku, właśnie otrzymałem wiadomość, że mamy zawracać. Misja została odwołana". Leśniak wrócił na swoje miejsce tak wściekły, że było mu „wszystko jedno", czy dolecą, czy nie.

Kiedy samoloty 314 Grupy Transportowców Wojskowych próbowały przebić się przez chmury, prowadzący jednej z eskadr otrzymał na częstotliwości wieży kontrolnej IX Obszaru Lotnictwa Transportowego wiadomość typu „F". Wiadomość składała się z czterech liter alfabetu Morse'a, które zazwyczaj były powtarzane cztery razy. Radiotelegrafista sprawdził książkę kodów, ważną do 18.00 tego dnia. Nie mógł znaleźć czteroliterowej kombinacji ani tam, ani w karcie pokładowej. Ponieważ ta częstotliwość służyła do odwołań (a surowe procedury bezpieczeństwa zabraniały odpowiadania na takie przekazy), uznano, że misja została odwołana z powodu pogody. Prowadzący samolot przekazał wiadomość innym samolotom swojej eskadry, które przewoziły pluton strzelców i sztab 3 batalionu.

Gęste chmury okazały się katastrofalne dla misji. Spośród stu czternastu samolotów polskiego rzutu łącznie czterdzieści jeden zawróciło z powodu pogody lub dlatego, że zinterpretowały przekazy radiowe jako rozkaz powrotu. Czternaście samolotów, które zawróciły, należało do 314, reszta do 315 Grupy Transportowców Wojskowych. Oprócz jedenastu samolotów z 3 batalionu do Anglii zawróciło dwadzieścia pięć samolotów z l batalionu, dwa z 2 batalionu i trzy z grupy sztabu brygady.

Porucznik Smaczny zapytał podkomendnych w samolocie 65, czy ktoś czuje się chory. Spadochroniarze potrząsnęli głowami i znowu zapanowała cisza. Starszy strzelec Bolesław Kuźniar popatrzył na twarze kolegów. Wszyscy mieli złe przeczucia i zastanawiali się, co ich czeka na ziemi. Niektórzy żegnali się znakiem krzyża. Kuźniar doświadczył czegoś bardzo dziwnego: „Czułem się tak, jakby ktoś inny wziął mnie za rękę i przeżegnał się. A jednocześnie poczułem coś ponad głową [...] coś bardzo potężnego, trudnego do opisania, co dosłownie, powoli, fizycznie zalało mnie od głowy do stóp, i w tym momencie odnalazłem dziwny spokój, który nie opuścił mnie już do końca bitwy".

Strzelec Michał Lasek w samolocie 62 zamknął się w sobie. Miał złe przeczucia w związku z nadchodzącą operacją. Ale był sam ze swoimi obawami; nikt się nie odzywał. W pobliżu drzwi siedział podporucznik Tice, amerykański ochotnik. Poza rozmyślaniem o dowodzeniu plutonem podczas walki Tice miał też na głowie inne rzeczy; jego szkocka żona była w ciąży. Szeregowiec Mieczysław Chwastek denerwował się tym, że skakał jako trzynastyw swojej drużynie, ale czerpał otuchę z obrazka Matki Boskiej Ostrobramskiej, który nosił w książeczce wojskowej. Była to fotografia kopii obrazu, którą namalowali żołnierze 3 batalionu i ofiarowali do kaplicy zamku Marii Stuart w Falkland, gdzie stacjonował sztab 3 batalionu. Chwastek siedział naprzeciwko swojego przyjaciela Laska. Razem wydostali się ze Związku Sowieckiego, przez Bliski Wschód zawędrowali do Szkocji, przeszli szkolenie spadochronowe i zostali przydzieleni do tego samego plutonu. Lasek był tak zaprzątnięty myślami o tym, co go czeka, że nie pamiętał, iż tego dnia wypadały jego dwudzieste pierwsze urodziny.

Kapitan Lorys spokojnie napawał się widokiem i obserwował generała So-sabowskiego. Dowódca brygady wydawał się w dobrym nastroju i spacerował po kabinie samolotu 100. Kilka razy poszedł do przedniej części, by porozmawiać z pilotami. Dowódca drużyny, porucznik Dyrda, zapomniał o swoich zwykłych obawach, czy spadochron się otworzy, czy też nie. Niepokoił się o dakoty. Przed skokiem będą musiały zredukować prędkość do niecałych stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, a nie miały samouszczelniających się zbiorników paliwa. Dyrdę przerażała perspektywa śmierci w płomieniach. Próbował pocieszać się myślą, że pierwszy opuści samolot. Kiedy dotarli nad kanał La Manche, generał Sosabowski sięgnął pod swoje siedzenie i wyciągnął skrzynkę z pomarańczami. Z uśmiechem wręczył po jednej każdemu z żołnierzy. Kapitan Lorys był zdumiony: „Gdzie on je zdobył? Pomarańcze są w Anglii taką rzadkością, że już od dawna ich nie widziałem".

Szef sztabu brygady, major Ryszard Małaszkiewicz, raz po raz przepytywał oficerów sztabowych w samolocie 111 z rozkazów i zadań. Dowództwo brygady zostało podzielone na trzy części i leciało w trzech samolotach. Gdyby z jakiegoś powodu generał Sosabowski nie pojawił się na polu bitwy, dowództwo objąłby jego zastępca, podpułkownik Jachnik. Gdyby zabrakło Sosabowskiego i Jachnika, dowództwo objąłby Małaszkiewicz. Wszyscy oficerowie sztabowi doskonale znali rozkazy i plany operacyjne. Po „egzaminie" niektórzy z nich zasnęli, wyczerpani stresem i napięciem. W przedniej części kabiny żołnierz pisał coś na skrawku papieru. Major zmierzył go surowym spojrzeniem i spadochroniarz schował papier. Pisanie czegokolwiek było surowo zabronione.

Nad Kanałem niektóre samoloty zgubiły zasobniki z zaopatrzeniem. Patrząc na kolorowe spadochrony lecące do morza, spadochroniarze zastanawiali się, której jednostce zabraknie potrzebnego sprzętu, kiedy znajdzie się na ziemi. Formacja minęła linię brzegową i znalazła się nad Belgią. Żołnierze przyglądali się ciekawie barwnym szachownicom pól, poprzedzielanych stru-mieniami i drogami. Po raz pierwszy od lat zobaczyli kontynent. Im bardziej zbliżali się do nieprzyjaciela, tym częściej widzieli dymiące ruiny, rozbite samoloty i pojazdy.

Kiedy patrzyli, jak świat przesuwa się pod kołami samolotów, wydarzył się niezwykły incydent. Samolot 77, który próbował wzbić się ponad turbulencję, raptownie stracił prędkość i zaczął spadać nosem w dół. Zęby wyrównać lot, pilot wszedł w łagodną beczkę. Jeden z polskich spadochroniarzy, myśląc, że samolot zaraz się rozbije, zaczepił swoją taśmę statyczną, odepchnął podporucznika Leona Prochowskiego i wyskoczył.

Dowódcą drużyny w samolocie 43 był sierżant Wojciech Juhas z Zakopanego, barczysty mężczyzna z wydatną klatką piersiową. Juhas, przed wojną instruktor narciarski, przeprowadzał przez granicę uciekających z kraju polskich żołnierzy, dopóki Gestapo nie wyznaczyło dwóch tysięcy reichsmarek nagrody za jego głowę. Obdarzony niewiarygodną siłą i energią, nie znał strachu, a jego sile fizycznej dorównywała siła charakteru. Był bardzo szanowany i lubiany przez swoich saperów. Ten weteran kampanii polskiej i francuskie) żył myślą o dniu, kiedy będzie mógł wrócić do swoich ukochanych gór.

W tym samym kluczu, w samolocie 42, podporucznik Mieczysław Grunbaum zastanawiał się, w jakim nastroju są jego podkomendni. Uspokoił się, gdy zobaczył, jak jeden z żołnierzy klęczy na podłodze i skraca lonty w rurach bangalore.

W Hartenstein polski zespół łącznikowy znów zabrał radiostację i wyruszył na spotkanie rzutu spadochronowego brygady. Tym razem brytyjski pułkownik powiedział im, że brygada jest z całą pewnością w drodze; otrzymał wiadomość, że wystartowała z Anglii.

Na południe od hotelu patrol Czerwonych Diabłów ostrzegł Polaków, aby „uważali na snajperów". Ledwo uszli kilka metrów, padły strzały i Polacy zastanawiali się, czy to do nich strzelano, czy też były to zabłąkane kule. Korespondent Święcicki skonstatował z irytacją, że już nigdzie nie jest bezpiecznie, nawet w pobliżu sztabu dywizji.

Kolejny brytyjski patrol wyłonił się z lasu i żołnierze zaczęli spierać się między sobą, gdzie może się znajdować kryjówka snajpera, na którego polują, a następnie ostrzegli Polaków, iż prawdopodobnie ulokował się on na polance przed nimi. Kiedy dotarli do tego miejsca, „moździerze i artyleria jak na złość przestały strzelać". Kapitan Zwolański przebiegł na drugą stronędrogi, ścigany przez pociski. Porucznik Pronobis, Święcicki i trzej łącznościowcy natychmiast popędzili za nim. Snajper wciąż do nich strzelał, dopóki nie zniknęli za wzniesieniem. Zatrzymując się dla zaczerpnięcia oddechu, pomyśleli, że są bezpieczni, nagle jednak spostrzegli, jak w pobliżu okopu, do którego wskoczyli, tryskają w górę fontanny ziemi. Z pobliskiej ziemianki posypały się polskie przekleństwa pod adresem snajpera. Marek Święcicki rozpoznał głos kapitana Maćkowiaka, który dołączył do brytyjskich artyle-rzystów. Kapitan oświadczył, że dopadnie „drania", i odrzucając oferowaną pomoc, zniknął w zaroślach. Były instruktor „Cichociemnych" poczołgał się w stronę rzędu domów uszkodzonych pociskami artyleryjskimi. Później zaczął się skradać przez ogrody i pomiędzy żywopłotami, co zajęło mu prawie godzinę. Upewniwszy się, że snajper jest w narożnym domu z widokiem na park, jak myśliwy podchodzący zwierzynę przyczaił się w całkowitym bezruchu, żeby ustalić, z którego piętra i z którego okna padają strzały.

Kolejny strzał zawęził pole jego obserwacji do górnego piętra. Maćkowiak, z pistoletem Browning 9 milimetrów w jednym ręku i granatem w drugim, podbiegł do tylnych drzwi i wślizgnął się do domu. Skradając się po schodach jak kot, zastanawiał się, czy ma użyć granatu, czy pistoletu. Dotarłszy do szczytu schodów, uznał, że „szkoda każdej kuli", i wyciągnął zawleczkę z granatu. Szybkim ruchem otworzył drzwi, wrzucił do środka granat, zatrzasnął drzwi i skulił się za narożnikiem. Rozległa się głośna eksplozja. Zaraz potem oficer wszedł do pokoju, by obejrzeć swoje dzieło. Na podłodze, w rozlewającej się coraz szerzej kałuży krwi, leżał skręcony kształt w szarozielonym mundurze.

Marek Swiecicki zobaczył ponownie oficera artylerii dopiero godzinę później. Spędził ten czas, obserwując jego poczynania, o których świadczyły tylko poruszające się zarośla. Kiedy kapitan Maćkowiak znowu się pojawił, oznajmił, że znalazł tego „sukinsyna" w narożnym domu i że szosa jest teraz bezpieczna.

Benjamm Jansen wrócił do Dnel z koniem i wozem, żeby zabrać farmera. Patrząc w głąb Molenstraat, zobaczył na całej ulicy niemieckich żołnierzy. Za płotem dostrzegł krowę swego dobroczyńcy, pilnie wymagającą wydojema. Idąc w stronę zwierzęcia, roztrącał nogami puste łuski po pociskach z działek myśliwców, leżące w gęstej trawie. Kiedy wiadro zaczęło wypełniać się mlekiem, znowu usłyszał odgłos zbliżających się samolotów. Niemiecka artyleria przeciwlotnicza raz jeszcze otworzyła ogień do kolejnej formacji za-opatrzeniowej. Kilka metrów dalej toczył się po łące zwój koców, które bez spadochronu spadły z nieba.

Samolot 98, wciąż lecąc samotnie, zbliżał się do Betuwe. Amerykański szef załogi od niechcenia żuł gumę. Popatrzył na Kaczmarka i powiedział: „Normalka..." Beztroska Amerykanina podziałała uspokajająco na Kaczmarka, który zastanawiał się, co się stało z innymi samolotami. Czyżby otrzymały rozkaz powrotu? Polski oficer uznał, że pilot „wie, co robi", i nie zaprzątał sobie tym więcej głowy.

Rozdział 13

POLSCY ŻOŁNIERZE MAJĄ NAS WYZWALAĆ?

21 września 1944, 17.10-22 września 1944, 1.00

Na granicy Holandii z Belgią grupa stu trzynastu pojazdów, które ugrzęzły w gigantycznym korku, wyróżniała się spośród wielu innych tylko wymalowanym na zderzakach czarnym godłem ze stylizowanym pikującym białym orłem. Wokół nich stało czternastu oficerów i stu osiemdziesięciu sześciu żołnierzy w szarych beretach z polskimi orłami. Żołnierze niecierpliwili się, od kilku dni stali w korku i musieli usunąć się na pobocze, ponieważ XXX Korpus i 101 Dywizja Powietrznodesantowa starały się utrzymać otwarty korytarz. O 16.15 dostali pierwsze od początku operacji informacje na temat swojej brygady, pochodzące z jednej z depesz Marka Święcickiego dla BBC. Pół godziny później nad konwojem przeleciały w zwartej formacji dakoty. Unieruchomieni w korku spadochroniarze ledwo zwrócili na nie uwagę, w poprzednich dniach widzieli znacznie większe formacje. Z pewnością okazaliby więcej zainteresowania, gdyby wiedzieli, że przelatuje nad nimi ich brygada.

W samolotach rosło napięcie, gdy dakoty zaczęły powoli obniżać pułap przed strefą zrzutu. Rozmowy ucichły, a żołnierze wypuszczali nosem powietrze, by złagodzić ból w uszach spowodowany zmianą ciśnienia. W oddali artyleria przeciwlotnicza otworzyła ogień z rejonów, których nie przykrył „powietrznodesantowy dywan". Samoloty leciały na północ, a ci spadochroniarze, którzy wyglądali przez okna, widzieli, jak krajobraz staje się coraz bardziej złowieszczy.

Marek Święcicki i polski zespół łącznikowy dotarli do ostatnich stanowisk artylerii w pobliżu kościoła w Oosterbeek. Wokół panował spokój, a korespondent patrzył na płaski, otwarty polder, ciągnący się aż do brzegu dolne-go Renu czterysta metrów dalej. Polacy usadowili się przy stanowisku haubicy 75 milimetrów, by zaczekać na obiecanego jeepa. Dwaj artylerzyści byli pochłonięci grą w karty, natomiast reszta obsługi myła się w małym rowie wypełnionym brudną wodą. Swiecicki skupił uwagę na południowym brzegu rzeki, gdzie miała wylądować brygada.

„W Driel był piękny dzień - wspomina Córa Baltussen. - W ostatnich sadach, z których nie zebrano jeszcze owoców, drzewa uginały się pod ich ciężarem. Świeciło słońce". Córa była na wale przeciwpowodziowym wraz z innymi członkami Holenderskiego Czerwonego Krzyża, szukającymi lotników z jeszcze jednego zestrzelonego samolotu. Był to jeden z tych wrześniowych dni, które ludziom z Betuwe każą wierzyć, że mieszkają w najbogatszym rejonie Holandii. Córą targały sprzeczne uczucia: „Piękne słońce, piękna przyroda, straszna wojna".

Porucznik Kaczmarek stał w otwartych drzwiach swojej samotnej dakoty. Zapaliło się czerwone światełko i spadochroniarz przygotował się do skoku. Odkąd minęli Nijmegen, naprzykrzała im się lekka artyleria przeciwlotnicza, a teraz samolot znalazł się w zasięgu ciężkich dział ustawionych za rzeką, w Oosterbeek. Rozbłysło zielone światełko i Kaczmarek odepchnął się od krawędzi drzwi. Otoczony przez obłoczki dymu, czekał, aż otworzy się spadochron. Nagle poczuł szarpnięcie i już po chwili szybował łagodnie ku ziemi. Wokół było „tyle hałasu i pocisków smugowych", że porucznik pomyślał, iż wszystkie działa — jak wspomina — „są wymierzone prosto we mnie". Poczucie „spokoju i zadowolenia", którego zawsze doświadczał po otwarciu się spadochronu podczas skoków ćwiczebnych, zastąpiło pragnienie, aby jak najszybciej znaleźć się na dole. Kaczmarek zarył obcasami w ziemię i poleciał do tyłu, a brzeg hełmu uderzył go w nos. Kanonada ucichła „jak ucięta nożyczkami", a kiedy podnosił się z ziemi, gwiazdy wirowały mu w oczach, po policzkach spływały łzy. Uwalniając się od uprzęży i zrzucając kombinezon, zobaczył innych żołnierzy ze swojego plutonu. Znaleźli już jeden z zasobników z zaopatrzeniem. Wydęty kolorowy spadochron zdradzał położenie drugiego, do połowy zanurzonego w wodzie i wbitego w błotniste dno rowu melioracyjnego. Kilku ludzi zaczęło się mocować z długim białym cylindrem, a inni rozproszyli się, by zbadać ciche, spokojne na pozór sady i pastwiska.

Do porucznika Kaczmarka przyprowadzono pod lufą pistoletu znalezionego w jednym z okolicznych domów wystraszonego młodego Niemca w samej bieliźnie. „Ja spałem, a oni zdążyli uciec" - brzmiała jego odpowiedź napytanie Kaczmarka, gdzie jest reszta jednostki. Przesłuchanie przerwała wzmożona kanonada i odgłos zbliżających się samolotów. Formacja przelatywała nad polami kilometr dalej na wschód, po drugiej stronie wioski. Nagle niebo rozkwitło spadochronami. Kaczmarek opuścił stena i zwrócił się do jeńca: „Przejdziemy przez wioskę, zobaczymy, czy mówisz prawdę. Jeśli spróbujesz uciekać albo nas zdradzisz, dostaniesz kulę w plecy". Idąc przez wioskę, Polacy spotkali tylko rozentuzjazmowanych cywilów, którzy powiewali pomarańczowymi wstążkami i wręczali im kwiaty i owoce.

Po powrocie do domu w pobliżu wału przeciwpowodziowego w Driel, Benjamin Jansen rozmawiał z bratem o zrzucie zaopatrzenia, gdy nagle znów usłyszeli warkot samolotów i poszczekiwanie dział przeciwlotniczych. Bracia wyszli na wał i zobaczyli następną formację dakot przelatujących nad Betu-we. Ciężkie niemieckie działa przeciwlotnicze zza rzeki dołączyły do lekkiej artylerii z Elst i mostu kolejowego. Z okolicznych pól odezwały się karabiny maszynowe, a nawet broń ręczna. Ciasną formację otaczały obłoczki dymu i przecinały połyskujące naszyjniki pocisków smugowych. Potem, „w mgnieniu oka", niebo wypełniło się spadochronami.

Za rzeką Marek Święcicki usłyszał najpierw alianckie myśliwce, zapewniające dakotom osłonę, i wściekłe staccato dział przeciwlotniczych, towarzyszące miarowemu pomrukowi silników nadlatującej formacji. Po chwili do „koncertu" dołączył terkot karabinów maszynowych zza rzeki i głuchy łoskot ciężkich niemieckich dział w Oosterbeek. Za dakotami pojawiły się spadochrony. Korespondent zadrżał, gdy przypomniał sobie lądujące szybowce, i miał nadzieję, że brygada nie podzieli ich losu. Wysoki wał przeciwpowodziowy, który chronił Betuwe przed wylewami rzeki, przesłaniał również wydarzenia w Driel. Kapral podchorąży Pająk włączył radiostację i zaczął nadawać: „Halo, Kuba. Halo, Kuba. Tu Roman. Jak mnie słyszysz?" Radio odpowiedziało zakłóceniami i łącznościowiec powtórzył wezwanie.

Ze swojego punktu obserwacyjnego na wale przeciwpowodziowym Córa zobaczyła niebo nad Betuwe „wypełnione setkami spadochronów rozkwitających za samolotami. Ludzie biegali wśród rozrywających się pocisków i serii z karabinów maszynowych, próbując się zorganizować". Córa wsiadła na swój „biedny stary rower" z drewnianymi kołami i pojechała w stronę spadochroniarzy lądujących trzy kilometry dalej.

Polacy skakali w feerii ognia przeciwlotniczego na miękkie pola poprzedzielane rowami i drucianymi ogrodzeniami. Niektóre części strefy zrzutu przykrywał krzyżowy ogień z nasypu kolejowego i ze stanowisk niemieckiej piechoty, której nie wycofano do Elst, by powstrzymała alianckie natarciez Nijmegen. Polacy musieli walczyć o swoją strefę zrzutu. Uwolniwszy się od spadochronów, żołnierze próbowali wykonywać swoje zadania, o ile pozwalała na to sytuacja. Niektóre jednostki zabrały zasobniki i ruszyły do punktów zbornych, inne natomiast od razu uwikłały się w walkę z Niemcami, którzy siali spustoszenie na otwartych polach. Do 17.25 ostatni spadochroniarz dotknął holenderskiej ziemi.

Największy zamęt panował w tym sektorze strefy zrzutu, gdzie lądował 3 batalion. Z powodu huraganowego ognia większość drużyn z trudem zdołała zebrać zaledwie kilka swoich zasobników. Porucznik Smaczny i jego 8 kompania byli pierwszą jednostką, która dotarła do punktu zbornego przy skrzyżowaniu kilometr na południe od farmy De Nevel. Kompania wzięła dwóch jeńców, wystraszonych chłopców w wieku siedemnastu-osiemnastu lat. Kiedy Smaczny poczęstował ich papierosami i zapewnił swoją doskonałą niemczyzną, że nie zostaną zabici, zaczęli rozmawiać swobodnie. Powiedzieli, że kwaterowali na farmie i od dwóch dni czekali na kolejny zrzut spadochroniarzy.

Kilka minut później zjawiła się 9 kompania pod dowództwem kapitana Ignacego Gazurka. Smaczny zapytał go, czy widział kapitana Sobocińskiego lub kogoś innego z dowództwa batalionu. Gazurek odpowiedział przecząco i dodał, iż nie może się doliczyć trzydziestu czy czterdziestu swoich ludzi. Nadciągnęła 7 kompania, którą przyprowadził porucznik Wiesław Szczygieł z kompanii saperów. W 7 kompanii brakowało dowódcy i ponad czterdziestu żołnierzy. Postanowiono, że kapitan Gazurek obejmie dowództwo nad batalionem, dopóki nie odnajdzie się kapitan Sobociński. Kilka minut później zjawił się porucznik Ślesicki wraz z dwudziestoma żołnierzami kompanii sztabowej, nie mieli jednak żadnych informacji, tylko pytali o zaginionych kolegów. Na miejsce zbiórki batalionu dotarło niespełna dwustu ludzi. Zgodnie z rozkazem ruszyli w stronę promu, mając nadzieję, że po drodze odnajdą się zaginione drużyny.

Generał Sosabowski zebrał swój sztab i stwierdził, że całe dowództwo wylądowało bezpiecznie. Radiotelegrafiści zdołali nawiązać łączność ze wszystkimi pododdziałami z wyjątkiem l batalionu i dywizjonu przeciwpancernego. Kiedy kapral obsługujący radiostację złożył meldunek tej treści, Sosabowski odparł: „Dobra robota, dobra robota. Próbujcie dalej". W ciągu dziesięciu minut zameldował się dywizjon przeciwpancerny, nadal jednak nie wiedziano, co się stało z l batalionem, który wciąż się nie zgłaszał. Chociaż nikt się nie odzywał, wszystkich dręczyły te same obawy: czy zostali zrzuceni w innym miejscu? Czy zostali zaatakowani w locie? Wpadli w ręce Niemców czy zgi-nęh? Kapitan Lorys przypomniał sobie, że widział spadochrony dryfujące w stronę nasypu kolejowego, i miał nadzieję, że nie taki los spotkał zaginione drużyny.

Kiedy Córa Baltussen jechała rowerem na południe, słyszała przez zgiełk bitwy mnóstwo krzyków w dziwacznym języku. W Honingveld, dwieście metrów dalej, zobaczyła alianckich żołnierzy. Ponieważ była jedną z kilku osób w Drieł, które mówiły po angielsku, podjechała do nich, żeby się przywitać. Uśmiechając się, powiedziała: „Witajcie, Tommies. Jestem z Czerwonego Krzyża, co możemy zrobić?" Żołnierze popatrzyli z uwagą na Holen-derkę i zaczęli rozmawiać między sobą w dziwnym języku, którego nie rozumiała. Potem rudowłosy oficer odparł po angielsku z twardym akcentem: „Jesteśmy Polakami". Zdumiona Córa spytała: „Polscy żołnierze mają nas wyzwalać? Czy to możliwe?" Porucznik Tadeusz Lang odpowiedział stanowczo: „Tak, to możliwe".

Porucznicy Dyrda i Lang przyglądali się kobiecie w fartuchu i z opaską Czerwonego Krzyża. Na odprawie uprzedzono Polaków, żeby nie ufali nikomu. Kawałek dalej Córa spostrzegła starszego mężczyznę, który opierając się o drzewo i jedząc jabłko, przyglądał się z ciekawością tej scenie. Zapytana o drogę do Baarskamp, Córa wpadła w popłoch i próbowała przekonać spadochroniarzy, żeby tam nie szli. Poprzedniego dnia farmę zajął pluton Niemców z karabinami maszynowymi.

Starszy mężczyzna podszedł do rozmawiających i uważnie przyjrzał się kobiecie. Porucznik Dyrda zwrócił się do niego i oznajmił po polsku: „Myślę, że jest w porządku". Córa powiedziała im o brytyjskim spadochroniarzu, który ukrywał się u nich w domu, i posłała brata, żeby przyprowadził Cooneya.

Do dowództwa grupy napływały kolejne meldunki. Nikt nie miał pojęcia -a może nie śmiał ująć w słowa strasznych przypuszczeń - co się stało z zaginionymi żołnierzami. Ale straty w strefie zrzutu okazały się zdumiewająco lekkie. Znaleziono tylko cztery ciała zabitych podczas skoku. Jedne zwłoki wywołały szczególny gniew w ludziach, którzy je widzieli. Spadochron podoficera z kompanii zaopatrzenia 2 batalionu zaplątał się w gałęzie gruszy. Kiedy bezradny spadochroniarz wisiał z rękami przyciśniętymi do boków i nogami dyndającymi nad ziemią, niemiecki żołnierz wyciągnął z pochwy jego nóż bojowy i poderżnął mu gardło. Wściekłość kolegów zabitego spotęgował widok rozrzuconej dookoła zawartości jego kieszeni. Niemca, który dopu-ścił się tego okrucieństwa, zauważyli inni spadochroniarze i szybko się z nim rozprawili.

Kiedy zjawił się Cooney, starszy mężczyzna z wąsami stanął przed nim i zaczął mu zadawać pytania: „Z jakiej jesteś jednostki? Kto jest twoim dowódcą? Jak wygląda sytuacja?" Cooney wyprężył się na baczność i odpowiedział na wszystkie pytania w bardzo precyzyjny, wojskowy sposób. Przesłuchanie trwało niecałe dwie minuty i zakończyło się zapewnieniem Cooneya, że „Baltussenom można ufać".

Oficerowie sztabowi Sosabowskiego, w dobrym nastroju z powodu niewielkich strat, natychmiast stali się bardziej rozmowni. Idąc w stronę miasteczka, wypytywali Córę o różne rzeczy. Starszy mężczyzna, tytułowany „generałem", powiedział Córze po angielsku, że jego ludzie potrzebują szpitala polowego. Następnie udzielił instrukcji, aby cywile pozostali w domach, trzymali okna zamknięte, kładli się na podłodze podczas strzelaniny i nie robili nic więcej. Córa była zdumiona okazywaną przez Polaków znajomością miejscowej topografii oraz ich dyscypliną i opanowaniem. Kiedy zapytali ją

0 prom, odparła, że przepadł. Sosabowski ciągle powtarzał, że sytuacja jest krytyczna i że tej nocy muszą przeprawić się przez rzekę. Córa wspomniała, że nad rzeką są zwykle przywiązane małe łodzie, których w ostatnich dniach używali Brytyjczycy, żeby przeprawić się na drugi brzeg.

Gdy polscy oficerowie udali się na miejsce zbiórki, Córa poszła zorganizować punkt opatrunkowy dla rannych. Oprócz szpitala doktor van den Burg, założonego na plebann, w Driel była też szkoła parafialna. Jeszcze tydzień przed bitwą zajmowali ją księża, którzy zostali wyrzuceni ze swoich pensjonatów w zachodniej Holandii, były tam więc łóżka. Choć był wrzesień, z powodu sytuacji militarnej lekcje jeszcze się nie zaczęły, szkoła stała więc pusta w centrum miasteczka.

Kiedy oficerowie sztabowi zjawili się na farmie Baarskamp, nie zastali tam nikogo z wyjątkiem jednego z robotników, dwudziestodwuletniego Klaasa Beukema. Polacy poprosili go o konia i wóz. Beukem przyprowadził wóz

1 zawiózł trzech rannych spadochroniarzy na plebanię. Kiedy wrócił, Polacy przypomnieli sobie o instrukcjach, by nikomu me ufać, i kazali mu pozostać na farmie. Innych rannych spadochroniarzy załadowano na wozy; mieli wy ruszyć wraz z resztą brygady w kierunku rzeki .

* Większość z nich po opatrzeniu ran wróciła do swoich jednostek. Wśród rannych przeważali kontuzjowani podczas skoku; polska kompania sanitarna opatrzyła dwudziestu sześciu, z czego dziesięciu miało złamaną nogę. Pozostali zwichnęli ręce lub nogi.Na farmie Baarskamp ksiądz Bednorz spotkał innych kapelanów brygady. Opowiedział im o utracie worka z ołtarzem polowym, ale z kieszeni kombinezonu wyciągnął fioletową stulę i buteleczkę z olejem; wciąż miał akcesoria potrzebne do udzielania ostatniego sakramentu. Następnie poszedł w kierunku wieży kościelne), aby porozmawiać z miejscowym księdzem.

Kapelan zapukał do drzwi probostwa i uśmiechnął się na myśl o tym, co może kryć tutejsza piwnica. Ksiądz Poelman otworzył drzwi i ujrzał stojącego w progu mężczyznę w maskującym kombinezonie i hełmie obciągniętym siatką. Osłupiał, kiedy przybysz wyjaśnił mu po angielsku, że jest kapelanem wojska polskiego. Holenderski ksiądz spytał: „Co sprowadza tutaj polskiego kapelana?" Bednorz odparł z uśmiechem: „Niebiosa!" Wtedy ksiądz Poelman zrozumiał: spadochroniarze, których widział skaczących z samolotów, byli Polakami. Księża uścisnęli się i ucałowali w oba policzki. Holenderski duchowny pobiegł z powrotem do probostwa, wołając: „Proszę zaczekać!" Wrócił z pięknym zabytkowym krucyfiksem i wręczył go Bednorzowi ze słowami: „Daję ci ten krzyż, ojcze, na pamiątkę naszego wyzwolenia spod nazistowskiej okupacji".

Wylądowawszy bezpiecznie na ziemi, spadochroniarze zdumiewali się pięknym skokiem, który zapewniły brygadzie wojska transportowe. Był to znaczący kontrast w porównaniu ze skokami treningowymi, które wykonywali latem - kiedy bardzo wielu spadochroniarzy odniosło obrażenia, a kilku zginęło - podczas ćwiczeń prowadzonych przez poszczególne jednostki polskiej brygady spadochronowej, rozrzucone po całej środkowej Anglii. Wszelkie wątpliwości, jakie mieli Polacy co do swoich amerykańskich sojuszników, co do ich rzekomego braku odpowiedzialności i powagi, rozwiały się, gdy zobaczyli, jak piloci utrzymują zwarty szyk, wlatując w ciężki niemiecki ogień przeciwlotniczy. Był to najlepszy skok, jaki wykonała brygada, o czym świadczył fakt, że Polacy tak szybko dotarli do wyznaczonych punktów zbornych. A widok dwóch płonących samolotów, wciąż utrzymujących szyk, aby dać spadochroniarzom szansę wyskoczyć, wyrył się na zawsze w pamięci tych, którzy to widzieli. Rzeczywiście, dwa samoloty z 315 Grupy Transportowców Wojskowych rozbiły się w płomieniach, gdy leciały na południe, a ich załogi zginęły. Trzy dalsze dakoty zostały tak poważnie uszkodzone, że nie nadawały się do naprawy. Wiele innych doznało mniejszych uszkodzeń i wróciło do Anglii z rannymi lotnikami.

Jeśli Polacy w Driel myśleli jak najlepiej o amerykańskich załogach transportowców, ich uczuć z pewnością nie podzielał dowódca l batalionu, major Marian Tonn. Jego samolot wylądował w Anglii w tym samym czasie, kiedyreszta brygady skakała w Driel. W pokoju operacyjnym w Spanhoe panował całkowity zamęt, bez przerwy napływały meldunki, a major próbował się zorientować, co się stało. Raporty o samolotach, które zgubiły formacje lub musiały lądować w Belgii po zrzucie w Driel, tylko potęgowały zamieszanie. Dwa samoloty przewożące żołnierzy l batalionu nie wróciły, a zamiast nich wylądowały dwa przewożące żołnierzy 2 batalionu, w tym jeden podziurawiony kulami. Zapewnienie udzielone przez siły powietrzne, że wszystko będzie w porządku, nie brzmiało zbyt wiarygodnie dla majora, kiedy zobaczył, jak niektóre dakoty startują i odlatują na południe.

O 20.00 major Tonn wrócił do pustego budynku sztabu brygady w Stam-ford, gdzie się dowiedział, że jedenaście samolotów 3 batalionu wróciło na Salt-by. Tonn rozkazał polskiemu oficerowi zaopatrzeniowemu, przydzielonemu do sztabu brygady, wysłać do polskiego szefa sztabu w Londynie raport z opisem zagmatwanej sytuacji. Dalej raport stwierdzał, że nie można uzyskać żadnych informacji na temat generała Sosabowskiego ani l Dywizji Powietrzno-desantowej. Tonn napisał, że spróbuje dołączyć do brygady, przy założeniu, że wylądowała w Holandii. Następnie rozesłał prośby, aby wszystkich polskich spadochroniarzy, którzy wrócili, zebrano na jednym lotnisku i wydano im nowe spadochrony. Ta ostatnia kwestia szczególnie niepokoiła Tonna: wilgotny spadochron otwiera się powoli lub niewłaściwie — jeżeli w ogóle się otwiera, a spadochrony leżały na pasach startowych przez trzy dni w deszczu i mgle.

W Driel ponad dziewięciuset pięćdziesięciu spadochroniarzy zdołało dotrzeć do punktów zbornych w ciągu godziny od skoku. Pomimo druzgocącej wiadomości, że prom przepadł, przeprawa przez rzekę była podstawową troską generała Sosabowskiego. Saperzy brygady zostali wysłani na brzeg w poszukiwaniu łodzi, których można by użyć do tego celu. Kiedy spadochroniarze wyruszyli w kierunku rzeki, przekonali się, że trudno im iść po miękkiej ziemi. Objuczeni ekwipunkiem osobistym, musieli również pomagać przy ciężkim sprzęcie wyjętym z zasobników. Nawet chirurdzy, którzy mieli niebawem potrzebować sprawnych rąk do wykonywania delikatnych operacji, dźwigali nieporęczne zasobniki. Jeszcze trudniej było obsłudze moździerzy wlec swój sprzęt przez pola. Małe kółka niezgrabnych wózków grzęzły nieustannie w miękkiej ziemi.

Na razie Niemcy nie próbowali przeszkadzać Polakom w marszu ku rzece. Ich atak na Brytyjczyków w Oosterbeek powstrzymała nie tylko brytyjska artyleria dalekiego zasięgu z Nijmegen, lecz także alianckie zagrożenie odstrony rzeki Waal. Niemieckie natarcie osłabiła konieczność przerzucenia posiłków na południe. Batalion grenadierów pancernych majora Hansa Pete-ra Knausta, wzmocniony czołgami Tiger i działami szturmowymi z dywizji „Hohenstaufen", ruszył do Elst. Niecałą godzinę po jego przybyciu na miejsce wylądowała w Driel nowa fala spadochroniarzy. Było to wstrząsem i zaskoczeniem dla Niemców, którzy przypuszczali, że spadochroniarze, poza udzieleniem wsparcia Brytyjczykom, zamierzają odciąć dywizję „Frunds-berg" od Arnhem i prawdopodobnie zająć tamtejszy most.

Dowódca jednego z pułków dywizji „Hohenstaufen", podpułkownik Walther Harzer, otrzymał zadanie wyeliminowania nowego desantu spadochronowego. W tym celu zaczął ściągać jednostki, które albo walczyły z Brytyjczykami w Oosterbeek, albo dopiero przybyły do Arnhem. Najpierw otrzymały rozkaz wymarszu brygada przeciwlotnicza „Swoboda" i 191 pułk artylerii (w jego skład wchodziła SS Werfergruppe 102 „Nickmann", dysponująca dwiema bateriami wyrzutni rakietowych Nebelwerfer), następnie batalion karabinów maszynowych, personel naziemny Luftwaffe, piechota morska i holenderska jednostka SS. Tej zbieraninie nadano wspólną nazwę „Sperrverband (Grupa Zaporowa) Harzer", a dowództwo nad nią objął SS-Standartenfuhrer Gerhard z dywizji „Hohenstaufen".

Słońce stało już nisko nad horyzontem, kiedy polscy spadochroniarze dotarli do wału przeciwpowodziowego w Driel. Wydarzenia ostatnich dni wstrząsnęły plutonowym podchorążym Hrechorowem. Trzy szarpiące nerwy doby oczekiwania, lot, a potem skok i widok zabitych i rannych w strefie zrzutu oraz odgłosy toczącej się bitwy - wszystko to odcisnęło swoje piętno. Roztrzęsionemu dowódcy plutonu zaschło w gardle i żałował teraz, że napełnił swoją manierkę szkocką whisky, a nie kawą czy wodą. Nie dość, że okazja była niestosowna, to jeszcze alkohol z pewnością pogorszyłby jedynie stan psychiczny i fizyczny podchorążego.

Przechodząc obok schludnego wiejskiego domu, zatrzymał się przed młodą, ładną dziewczyną i poprosił: Wasser. Dziewczyna, mniej więcej siedemnastoletnia, wbiegła do domu i wróciła ze szklanką zimnego mleka. Świeże mleko zaskoczyło Hrechorowa, lecz potem przypomniał sobie instrukcje, aby nie przyjmować żadnego jedzenia i picia od miejscowej ludności. Niewiele myśląc, pokazał dziewczynie gestem, by sama się napiła. Przyłożyła szklankę do ust i upiła łyk. Kiedy Hrechorow brał szklankę z ręki dziewczyny, zobaczył łzę spływającą jej po policzku i ból w oczach. Wypił mleko kilkoma haustami i nie patrząc na dziewczynę, oddał jej szklankę i bez słowa dołączył do kolumny.Porucznik Kaczmarek prowadził swój pluton prosto na przystań promową. Przy wale przeciwpowodziowym, który miał około siedmiu metrów wysokości, oficer zaopatrzeniowy spotkał kapitana Piotra Budziszewskiego, dowódcę kompanii saperów. Jego saperom nie udało się znaleźć żadnych zdatnych do użytku łodzi. Była już 19.00 i w gasnącym świetle dnia obaj oficerowie stali na brukowanej drodze, biegnącej ze wschodu na zachód szczytem wału, i obserwowali teren. Równolegle do głównego wału, oddzielony od niego studwudziestometrowym podmokłym polderem, biegł mniejszy wał, mniej więcej metrowej wysokości. Za mniejszym wałem była błotnista, podmokła równina, ciągnąca się aż do brzegu dolnego Renu. Poziom wody w rzece podnosił się i opadał wraz z przypływem i odpływem, a jej szerokość wahała się od dwustu do dwustu siedemdziesięciu pięciu metrów. Wrzynały się w nią kamienne ostrogi, które miały zapobiegać podmywaniu brzegu przez silny prąd. Grunt pomiędzy miasteczkiem a rzeką był zbyt grząski pod uprawę, wykorzystywano go zatem do wypasania bydła albo do wydobywania gliny na cegły. Z przystani promowej biegła na szczyt wału brukowana droga.

Reszta brygady dotarła do wielkiego wału kilometr na wschód od przystani promowej, w pobliżu farmy De Nevel. General Sosabowski ulokował się w stodole na północnym stoku wielkiego wału. Oosterbeek za rzeką przedstawiało niesamowity, groźny widok. Unoszące się słupy gęstego dymu nad miasteczkiem tworzyły czarną zasłonę na tle ciemniejącego nieba. Pomarańczowym językom płomieni towarzyszyły białe rozbłyski eksplozji. Jazgoczą-cym dźwiękom niemieckich karabinów i pistoletów maszynowych odpowiadało dolatujące zza rzeki wolniejsze terkotanie stenów.

Na przystani promowej dwaj polscy oficerowie uważnie obserwowali północny brzeg. Dostrzegli niewiele oznak życia. Naprzeciwko przystani promowej wystawały ze szklistej powierzchni wody dwa pionowe słupy, które Polacy wzięli za maszty zatopionego promu (w rzeczywistości były do resztki pomostu, do którego przybijał prom Arnhem-Heveadorp).

Przykładając dłonie do ust, kapitan Budziszewski zawołał ile sił w płucach w stronę północnego brzegu. Nie było odpowiedzi. Budziszewski odbezpieczył rakietnicę, wymierzył ją w powietrze i pociągnął za spust. W tym samym momencie, kiedy flara pomknęła z sykiem ku niebu, z północnego brzegu wystrzelił na przystań promową strumień pocisków smugowych. Polscy spadochroniarze rozpierzchli się jak stadko czarnych ptaków, gdy kule z karabinu maszynowego rykoszetowały na kostkach bruku. Porucznik Kaczmarek skulił się za nasypem i pomyślał: „Nie wyjdziemy z tego żywi".Po kilku niekończących się minutach karabin maszynowy zamilkł. Bez żadnej zachęty żołnierze pobiegli z powrotem pod główny wał. Ku zaskoczeniu Kaczmarka nikomu nic się nie stało. Idąc wałem na wschód, porucznik natknął się na generała Sosabowskiego. Zameldował, że przystań promowa na północnym brzegu „chyba jest w rękach Niemców". I dodał cierpko: .„Albo to, albo Brytyjczycy jeszcze nie wiedzą, że tu jesteśmy".

Na północnym brzegu rzeki zdenerwowany polski zespół łącznikowy bez końca wywoływał przez radio „Kubę". Odpowiedzią były zakłócenia albo gardłowe niemieckie głosy w słuchawkach. Mijały godziny, a rozkaz generała Urquharta, by „skontaktować się z polską brygadą możliwie jak najszybciej", nie pozwalał kapitanowi Zwolańskiemu zejść z posterunku. Widzieli, jak brygada lądowała po południu, lecz nie mogli porozumieć się z nią przez radio. Robiło się późno. Nieustannie zmieniali miejsce wokół stanowisk artylerii, próbując nawiązać łączność, ale bez rezultatu. Wreszcie Zwolański powiedział: „Muszę przeprawić się przez rzekę". Porucznik Pronobis odparł: „Dlaczego pan? Jest nas tu trzech, będziemy ciągnąć zapałki". Zwolański zachichotał: „To niewiele zmieni. Ja otrzymałem rozkaz, ja go wykonam". Po czym kapitan wyjął z pudełka trzy zapałki i pozwolił Pronobisowi i korespondentowi ciągnąć. Markowi Święcickiemu „wydawało się, że dla niego [Zwolańskiego] została najkrótsza, sam los potwierdził zatem jego mandat".

Plutonowy podchorąży Tadeusz Herman był dla Niemców cenną zdobyczą. Nie tylko wzięli jeńca z ostatniego zrzutu spadochronowego, lecz w dodatku miał on ekwipunek i postawę oficera. Po bezskutecznym przesłuchaniu na miejscu doszli do wniosku, że jeniec może zainteresować wyższe dowództwo. Trzej konwojenci odprowadzili go do Arnhem. Żaden z nich nie należał do SS. Żołnierz idący na lewo od Hermana okazał się „całkiem przyzwoitym" Niemcem. Powiedział, że spędził trochę czasu w Anglii, i zaczęli rozmawiać po angielsku. Kiedy w drodze do mostu przechodzili przez Elden, Herman spytał: „Gdybym uciekał, zastrzeliłbyś mnie?" Konwojent odparł: „No cóż, nie zabiłbym cię, ale oczywiście musiałbym strzelić. Nie martw się o tamtego za nami, to muzyk, nie strzeliłby. Ale kapral strzeliłby na pewno". Podchorąży wyrzekł się myśli o ucieczce.

Dotarłszy do mostu w Arnhem, ruszyli długą ścieżką utorowaną wśród zniszczonych pojazdów SS AA 9. Kiedy schodzili po długiej rampie na drugim końcu mostu, Herman, pomimo ciemności, zobaczył leżące na ulicach ciała w spadochroniarskich kombinezonach. Później rozległ się ryk dieslow-skich silników i chrzęst gąsienic. Przez most jechały na południe czołgi, szybko i bez świateł. Ludzie usuwali się z drogi stalowym monstrom. Podchorąży Herman nie zatrzymał się przy balustradzie mostu, lecz przeskoczył przez nią. Rozległy się strzały, gdy wspinał się na mury i biegł uliczkami. Herman uciekł, lecz następnego dnia został schwytany. Aliancki spadochroniarz przekroczył wreszcie dolny Ren po moście w Arnhem.

Niemcy zareagowali w końcu na ruchy wokół Driel. Oświetlili polder flara-mi i zaczęli ostrzeliwać południowy brzeg z dział i moździerzy. Choć ostrzał był nieskoordynowany i nie spowodował wielu ofiar, wyjące w ciemności pociski budziły przerażenie wśród żołnierzy, którzy nigdy dotąd nie znaleźli się pod nieprzyjacielskim ogniem. Karabiny maszynowe z północnego brzegu omiatały wał pociskami smugowymi. Na szczęście strach nie przerodził się w panikę i plutony na wale i w okolicznych sadach czekały na dalsze rozkazy z niemal bolesną cierpliwością.

Brytyjczycy obiecali kapitanowi Zwolańskiemu ponton, nie było jednak ani pontonu, ani oficera, który złożył obietnicę. Polscy żołnierze wysłani na poszukiwanie łodzi wrócili z wiadomością, że natknęli się tylko na ogień artylerii i niemieckie pozycje. Zwolański udał się do punktu dowodzenia i zdjął mundur. Wraz z porucznikiem Pronobisem i Markiem Swięcickim poszedł na brzeg Renu. Przez kilka minut siedzieli w milczeniu, a potem kapitan wstał, wszedł do wody i niebawem zniknął w ciemnościach.

O 22.30 ogień artylerii wokół Driel osłabł. Kapitan Lorys obserwował brzeg rzeki z mniejszego wału. Nagle z wody wynurzył się ludzki kształt. Zdumiony oficer operacyjny osłupiał na ten niezwykły widok, dopóki nie rozpoznał kapitana Zwolańskiego. Lorys wyjął swoją srebrną piersiówkę i dygoczący oficer łącznikowy wypił „kilka łyków" szkockiej, po czym został zaprowadzony na stanowisko dowodzenia generała Sosabowskiego. Zziębnięty posłaniec dostał tam koc, spodnie i kubek herbaty.

Generał Sosabowski słuchał, jak kapitan Zwolański powtarza rozkazy generała Urąuharta:

„Prom jest w rękach niemieckich — prawdopodobnie zniszczony.

Generał Urąuhart domaga się szybkiej przeprawy - odbędzie się ona na tratwach dostarczonych przez l Dywizję Powietrznodesantową...

Brytyjczycy przeprowadzą kontratak, żeby zabezpieczyć północny brzeg i umożliwić polskiej brygadzie przeprawę - po czym Polacy przejmą jeden sektor linii obronnych dywizji".

Po przekazaniu rozkazów kapitan Zwolański długo opowiadał o przebiegu bitwy i o swoich doświadczeniach. Relacja była dramatyczna. Tego rankabatalion broniący mostu został okrążony, a reszta dywizji jest odcięta w Oosterbeek, gdzie brakuje jej wszystkiego - żywności, wody, lekarstw i amunicji. Potrzebuje natychmiastowej pomocy i polska brygada musi jak najszybciej przeprawić się przez rzekę. Następnie Zwolański opisał tragiczne lądowanie drugiego rzutu szybowcowego, zapewnił jednak, że resztki dywizjonu przeciwpancernego, pomimo strat, zachowały sprawność bojową i biorą czynny udział w obronie.

Generał Sosabowski wezwał swoich dowódców i wydał rozkazy dotyczące przeprawy. Trzeci batalion miał się przeprawiać pierwszy, gdy tylko przybędą tratwy. Po nim 4 kompania, sztab brygady, jednostki specjalne i na końcu reszta 2 batalionu. Wszystkie moździerze i karabiny maszynowe Yickers zostały ustawione za wałem, by zapewniać osłonę ogniową, lecz mogły otworzyć ogień tylko na osobisty rozkaz Sosabowskiego. Kiedy jednostki przygotowywały się do przeprawy, znowu rozpoczął się ostrzał.

Na farmie, gdzie znalazł schronienie, Benjamin Jansen przygotował miejsca do spania dla mieszkańców, których wyprowadził z Driel. Kobiety i dzieci miały spać w piwnicy, a mężczyźni w stodole. Po zmroku od strony Driel znowu dały się słyszeć odgłosy eksplozji. W miarę jak zapadała noc, ostrzał stawał się coraz bardziej intensywny. Mijający farmę uchodźcy powiedzieli Jansenowi, że wylądowali Polacy. Jansen niepokoił się o rodziców, którzy nie chcieli opuścić miasteczka. Ponieważ ostrzał przybierał na sile, mężczyźni opuścili stodołę i zeszli do piwnicy, by dołączyć do kobiet i dzieci. Z powodu ścisku nikt nie spał tej nocy.

Za rzeką, w Oosterbeek, polski dywizjon przeciwpancerny zdołał utrzymać pozycje, które zajął poprzedniego dnia. Ta część dolnego Oosterbeek była zatłoczona żołnierzami i przez cały dzień znajdowała się pod ostrzałem. Chociaż żadne działo nie zostało zniszczone, wśród artylerzystów było kilku rannych. Kiedy podczas lądowania polskiej brygady spadochronowej niemiecka artyleria skoncentrowała uwagę na niebie, Polacy ulepszyli swoje stanowiska ogniowe i udali się na poszukiwania żywności i amunicji. Dla bombardiera Noseckiego zrzut oznaczał, że wylądowała reszta dywizjonu. Wyczerpany artylerzysta liczył na to, iż koledzy przyjdą ich wesprzeć, ale „jak się tu przedostaną? - myślał strapiony. - Mosty są w rękach nieprzyjaciela". Ponieważ niemiecka artyleria pracowicie ostrzeliwała Driel, w Oosterbeek panował względny spokój. Nosecki miał nadzieję, że tej nocy uda mu się przespać kilka godzin.

Niedaleko Noseckiego, w pobliżu punktu dowodzenia l pułku szybowcowego Królewskiej Artylerii, Marek Święcicki i reszta polskiego zespołu łącz-nikowego ulokowali się w kącie piwnicy jednego z domów. Piwnicę szczelnie wypełniali śpiący artylerzyści. Żeby nie siedzieć na brudnej, zabłoconej podłodze, korespondent i porucznik Pronobis usadowili się na drewnianych skrzynkach. Dom się zatrząsł, gdy w pobliżu spadła salwa pocisków moździerzowych. Siedząc w ciemnościach, Polacy myśleli albo o kapitanie Zwolań-skim i brygadzie, albo o tym, czy kolejny pocisk trafi w budynek. Przyszedł kapral podchorąży Pająk z meldunkiem, że nadal nie może skontaktować się z brygadą przez radio. Marek Swięcicki spojrzał na podchorążego i nagle poczuł, jak wieko skrzynki, na której siedział, ustępuje pod jego ciężarem z trzaskiem i zgrzytem pękającego szkła. Poderwał się z przekleństwem i w świetle latarki zobaczył, iż lepka substancja pokrywająca tył jego spodni to dżem. Przesuwając snop światła w swoją stronę, Pronobis oznajmił triumfalnie, że siedzi na skrzynce kiszonych ogórków. Natychmiast zapomnieli o brygadzie i bombardowaniu i zaczęli się delektować pierwszym od poprzedniego dnia „posiłkiem".

O 1.00 oficer Królewskich Saperów przeprawił się na południowy brzeg i powtórzył rozkazy oraz instrukcje, które przyniósł kapitan Zwolański. Następnie stwierdził, że tratwy dopiero trzeba zbudować i że jedna jest już prawie ukończona. W rzeczywistości wiadomość o tratwach była nazbyt optymistyczna; brytyjscy saperzy próbowali przekształcić wózki amunicyjne w tratwy, zdejmując koła. Zaimprowizowane tratwy szybko jednak tonęły.

Oficer wrócił na północny brzeg swoim pontonem, zabierając ze sobą Zwolańskiego i podpułkownika Stevensa. Kiedy brygada nadal czekała przy wale przeciwpowodziowym na przeprawę, kapitan Budziszewski poinformował generała Sosabowskiego, że jeden z jego ludzi powiedział mu o jakichś gumowych łodziach ratunkowych, które „pożyczył" od amerykańskich sił powietrznych. Problem polegał tylko na tym, aby znaleźć zasobnik, do którego zostały zapakowane, leżący gdzieś w strefie zrzutu wśród innych pozostawionych tam zasobników.

Rozdział 14

A POTEM ROZPĘTAŁO SIĘ PIEKŁO

22 września 1944, 2.00-13.30

Kiedy czarne niebo na wschodzie zaczęły znaczyć pasma szarości, polscy spadochroniarze przy wale przeciwpowodziowym zebrali swój ekwipunek i ruszyli z powrotem do Dnel. Poprzedzana przez patrole brygada dotarła do miasteczka o wschodzie słońca i rozproszyła się, by zająć stanowiska obronne i czekać, co przyniesie nowy dzień. Sztab brygady zainstalował się w domu z przylegającą stodołą, należącym do młynarza Beijera, przy Molen-straat. Sztab miał być ośrodkiem rejonu obronnego, otoczonym pierścieniem jednostek piechoty.

Kompanie strzelców 2 batalionu zajęły pozycje w miasteczku. 5 kompania została rozmieszczona na pozycjach w sadzie przy Dorpsstraat, pięćset metrów na północ od skrzyżowania z Honingveldsestraat. Na prawym skrzydle 5 kompanii cały północny sektor aż do wału przeciwpowodziowego obsadziły plutony 4 kompanii, tworząc linię obronną na północnym skraju miasteczka. 6 kompania okopała się w sadach na wschód od sztabu brygady, naprzeciwko położonej pięćset metrów dalej na południowy wschód farmy Baars-kamp.

Ósma i dziewiąta kompania 3 batalionu okopały się w sadach pomiędzy Molenstraat a wałem przeciwpowodziowym i pełniły funkcję rezerwy. Dwa plutony 7 kompanii działały jako wysunięte posterunki tuż za miasteczkiem: pluton podporucznika Urbańskiego zajął pozycje w sadzie przy Honingveld-sestraat pomiędzy skrzyżowaniem z Dorpsstraat a przetwórnią Baltussenów, a pluton podporucznika Tice'a na farmie Baarskamp.

Kiedy Tice prowadził swoich dwudziestu ośmiu ludzi wysadzaną drzewami drogą na farmę Baarskamp, strzelec Lasek maszerował obok swego przyjaciela,strzelca Chwastka. Mijając farmę znajdującą się sto pięćdziesiąt metrów od ich celu, Lasek zobaczył polskich saperów przygotowujących dla siebie stanowiska obronne. Niektórzy z nich, najwyraźniej weterani kampanii polskiej i francuskiej, cięli ogrodzenia z drutu za swoimi pozycjami. Lasek, który jeszcze nigdy nie brał udziału w walce, doszedł do słusznego wniosku, iż saperzy chcą zapewnić sobie drogę odwrotu, na wypadek gdyby musieli się wycofać. Lasek miał nadzieję, że jego amerykański dowódca plutonu okaże się tak samo zapobiegliwy Po przejściu kolejnych kilku metrów pluton dotarł do zakrętu drogi, gdzie znajdowała się farma Baarskamp: wielki budynek z cegły obok gigantycznej ceglanej stodoły ze stojącą w pobliżu mniejszą szopą.

Polscy spadochroniarze szybko obsadzili Baarskamp, ustawiając 3-calowy moździerz na podwórzu przed domem. Na tyłach budynku znajdował się wielki sad śliwowy, obramowany biegnącymi na południe rowami melioracyjnymi. Tice rozkazał swoim ludziom okopać się na skraju sadu za budynkiem. Lasek był zaniepokojony takim wyborem miejsca. Poza ulokowanym na południowym skraju sadu obserwatorem, który miał kierować ogniem moździerza, nikt nie widział dalej niż na kilka metrów w kalejdoskopie pni drzew i zielonych liści. Nawet schludne ścieżki były przesłonięte gałęziami, uginającymi się pod ciężarem dojrzałych owoców.

Kiedy kompanie strzelców okopywały się na swoich pozycjach, wśród jednostek specjalnych w Driel panowała gorączkowa krzątanina. Szef służby zdrowia brygady, major doktor Jan Golba, szukał najlepszego możliwego miejsca na zainstalowanie szpitala polowego. W nocy przywieziono furmankami kontuzjowanych i rannych, a dwa zorganizowane na poczekaniu tymczasowe punkty opatrunkowe zostały ewakuowane, kiedy brygada wycofała się do Driel. Chociaż szpital doktor van den Burg dysponował trzydziestoma łóżkami, był prymitywny i nie miał nawet bieżącej wody. W katolickiej szkole dla chłopców przy Molenstraat było pięć dużych sal, gdzie, jak oceniali polscy lekarze, można by umieścić sześćdziesięciu rannych, gdyby zaszła taka konieczność. Probostwo mogło pełnić kilka funkcji: punktu opatrunkowego dla lekko rannych, a także miejsca, gdzie ciężko ranni mogliby oczekiwać na ewakuację, ci zaś, którzy nie rokowali żadnej nadziei - umierać w spokoju.

W miarę jak upływał poranek, do punktów opatrunkowych zgłaszało się coraz więcej ludzi z różnych jednostek, ze zwichniętymi kończynami, a nawet wstrząśmeniem mózgu doznanym podczas skoku. Żołnierze starali się wykonywać swoje obowiązki; dopiero kiedy ból stawał się nie do zniesienia, opuszczali swoje pozycje, aby opatrzono im obrażenia, których doznali poprzedniego dnia.Niedługo po 6.00 radiotelegrafiści brygady w Driel nawiązali łączność ze swoimi towarzyszami w Oosterbeek. Ze stodoły zajmowanej przez sztab generała Sosabowskiego kapral Ignacy Sas, za pośrednictwem radiostacji WS 18/68, skontaktował się z kapralem podchorążym Pająkiem i polskimi łącznościowcami w piwnicy hotelu Hartenstein. Po potwierdzeniu rozkazów generała Urąuharta polscy łącznościowcy wymienili się informacjami. Aby zdezorientować Niemców, którzy mogli podsłuchiwać, strzelec Wawiórko rozmawiał z kolegami rosyjskim żargonem, którego nauczył się w sowieckich łagrach. Wiadomości z Oosterbeek nie były dobre. Pająk opowiedział szczegółowo o katastrofalnym lądowaniu szybowców i wyliczył straty kompanii łączności w zabitych i rannych, opisując liczne rany odniesione przez strzelca Bolesława Paulskiego. Ale rozmowę trzeba było przerwać; strzelec Wawiórko został wezwany do centrum łączności i otrzymał rozkaz przeciągnięcia linii telefonicznych. Kiedy pomiędzy pododdziałami ustanowiono łączność telefoniczną, brygada mogła oszczędzać swoje radiostacje, a tym samym przedłużyć żywotność baterii.

O 6.00 generał Sosabowski rozkazał podporucznikowi Jerzemu Beredzie--Fijałkowskiemu, dowódcy grupy zwiadu 3 batalionu, wziąć trzech ludzi i spróbować nawiązać kontakt z jednostkami brytyjskiej 2 Armii, które powinny być gdzieś w rejonie Nijmegen. Bereda wybrał żołnierzy i zaopatrzywszy się w granaty ręczne, we czwórkę wyjechali z Driel na rowerach, żegnani przez towarzyszy. Za wioską Honingveld patrol znalazł się na terytorium nieprzyjacielskim. Czujni spadochroniarze rozglądali się na wszystkie strony, wypatrując miejsc, które mogłyby im zapewnić osłonę na płaskim terenie. Kiedy dotarli do skrzyżowania dróg przed Elst, zauważyli cztery niemieckie czołgi podążające na wschód, w kierunku Yalburga, i dwa samochody pancerne jadące na północ, w stronę Driel. Obserwując wioskę, stwierdzili, że w samym Elst stacjonuje pięćdziesięciu Niemców. Wiedząc, że brygada liczy na nawiązanie kontaktu z 2 Armią, porucznik Bereda ruszył ze swoimi ludźmi w kierunku Yalburga.

Czterej Polacy na rowerach wjechali ostrożnie do wioski Yalburg, gdzie ku ich wielkiemu zdumieniu mieszkańcy wylegli na ulicę, by powitać „armię wyzwoleńczą". Holendrzy robili znak krzyża i radośnie pozdrawiali Polaków. Żołnierze nie wiedzieli, jak mają reagować na śmiech młodych dziewcząt i wypełnione łzami oczy starszych ludzi. Przeważyło poczucie obowiązku Beredy i patrol pojechał dalej.

W tym samym czasie, gdy generał Sosabowski wydawał rozkazy podporucznikowi Beredzie, trzy kilometry na południe od mostu w Nijmegen5 pluton szwadronu C 2 pułku kawalerii „Household" zapuścił silniki swoich pojazdów. Poprzedniego wieczoru dowódca jednostki, kapitan lord Richard Wrottesley, otrzymał rozkaz nawiązania kontaktu z polską brygadą spadochronową w Driel. Kawaleria „Household" była jednostką zwiadowczą dywizji pancernej gwardii i pierwsza nawiązała kontakt ze 101 i 82 Dywizją Powietrznodesantową w ramach operacji „Garden". Przez ostatnie dwa dni szwadron C wypełniał przyjemny obowiązek eskortowania ciężarówek przewożących łupy z ogromnych magazynów Wehrmachtu w Os s. Spodziewano się, że 5 pluton (dwa wozy zwiadowcze Daimler Dingo i dwa samochody pancerne Daimler) zrobi użytek z porannej mgły i posuwając się na zachód, ominie niemiecki garnizon w Elst i dotrze do Renu.

W Dnel generał Sosabowski porozmawiał z Córą Baltussen i stanowczo doradził, aby Holendrzy opuścili miasteczko. Gdyby ktoś zdecydował się pozostać - przy czym, podkreślił z naciskiem Sosabowski, nie powinny to być kobiety i dzieci - ma zamknąć okna i nie wychodzić z domu. Córę uderzył poważny ton, jakim generał wypytywał o miasteczko i obszar wokół niego. Następnie spadochroniarze wypożyczyli od Baltussenów i ich sąsiadów furmanki, żeby zebrać zasobniki z zaopatrzeniem, których wiele leżało jeszcze w strefie zrzutu. Większość mieszkańców zaczęła pakować swój dobytek i wyjeżdżać, natomiast Córa poszła z kilkoma sąsiadami do probostwa. Tam, w zaimprowizowanym szpitalu, przygotowywali się gorączkowo na najgorsze dni w historii miasteczka.

Rozwiązawszy problem Holendrów i zrobiwszy w sztabie wszystko, co było można, Sosabowski postanowił przeprowadzić inspekcję swoich ludzi. Z braku innych środków transportu wsiadł na damski rower, który stał oparty o ścianę domu Beijera. Kiedy mijał okopy 8 kompanii porucznika Smacznego, żołnierze zaczęli wznosić na jego widok radosne okrzyki i pytać, czy ma uprawnienia do prowadzenia takiego pojazdu.

Na północnym skraju miasteczka plutonowy podchorąży Hrechorow i jego ludzie przekształcili dom piekarza w punkt umocniony. Zabarykadowali okna i usunęli dachówki, żeby zrobić otwory strzelnicze, po czym pomogli piekarzowi przenieść cenniejsze przedmioty do piwnicy. Kiedy podchorąży sprawdzał pole ostrzału swojego plutonu, nadjechał generał na swojej damce. Sosabowski w „kilka sekund" ocenił sytuację i zmienił rozkazy dowódcy kompanii. Polecił Hrechorowowi wycofać ludzi z budynku i przenieść ich na północną stronę wału przeciwpowodziowego, gdzie mogli jednocześnie blokować drogę i obserwować rzekę.Zmiana rozkazów nie przypadła do gustu podporucznikowi Arkademu Bandzierzowi, dowódcy l plutonu 4 kompanii, którego niepokoił fakt, że spadochroniarze nie zdołają się okopać z powodu wód gruntowych i będą doskonale widoczni dla Niemców zajmujących wysoki teren za rzeką. Ale Bandzierz nie pozostał tam długo, gdyż rozkazano mu sprawdzić zawartość niektórych zasobników z zaopatrzeniem, leżących na polu na zachód od Dnel. Przez pomyłkę zrzucono tam od dwudziestu do trzydziestu zasobników przeznaczonych dla Czerwonych Diabłów w Oosterbeek.

Pluton podporucznika Kuli z l batalionu otrzymał rozkaz zajęcia domu na zachodnim skraju miasteczka. Idąc zasnutymi mgłą uliczkami i widząc przerażonych mieszkańców, którzy z dobytkiem na plecach opuścili swoje domy, Kula przypomniał sobie Polskę we wrześniu przed pięciu laty. Kiedy dotarł do budynku stojącego na małym pagórku, bez pukania otworzył drzwi i wszedł do środka. Właściciele, starsze małżeństwo, byli jeszcze w łóżku. Szybko zebrali trochę niezbędnych rzeczy i dołączyli do swoich sąsiadów opuszczających Driel.

Niektórzy mieszkańcy nie odeszli. Siedemnastoletni Henk te Dorsthorst i jego przyjaciel Antoon Clappers pomogli spadochroniarzom kopać rowy strzeleckie na łące Greitenkamp w pobliżu domu Henka przy Dorpsstraat. Wielu sąsiadów te Dorsthorsta też zignorowało rozkaz ewakuacji. Przyglądali się, jak młodzi Holendrzy pomagają stawiać miny przy skrzyżowaniu z Honingveldsestraat, zamykając południowe wejście do miasteczka.

Dwa samochody pancerne lorda Wrottesleya, z wozami zwiadowczymi z przodu i z tyłu kolumny, minęły Elst. We mgle zamajaczyły sylwetki kilku niemieckich żołnierzy, ale uciekli oni w popłochu, kiedy szybkie pojazdy przemknęły drogą. Przejechawszy bez zatrzymywania się przez Yalburg, pluton kawalerii pancernej natknął się na rowerowy patrol podporucznika Bere-dy. Bereda był rozczarowany, kiedy się dowiedział, że grupa Wrottesleya to, podobnie jak polski patrol, tylko zwiad i że brytyjski oficer nie ma pojęcia, gdzie jest reszta 2 Armii. Patrole rozdzieliły się - Polacy ruszyli na południe, w stronę rzeki Waal, a kawaleria „Household" pojechała na północ, w kierunku Renu.

Kapitan Wrottesley wiedział już, że w Driel stacjonują polscy spadochroniarze, i zanotował w pamięci ostrzeżenie Beredy, iż w okolicy są niemieckie czołgi i samochody pancerne. Postanowił zatem jechać na zachód, do An-delst, gdzie odbił na północ. Następnie pluton skręcił w drogę na wale przeciwpowodziowym za Indoornik i minął wioskę Heteren. Ze swoich pozycji na wale żołnierze 4 kompanii usłyszeli zbliżający się od zachodu odgłos sil-ników. Generał Sosabowski wciąż był na miejscu. Obserwował przez lornetkę nadjeżdżające pojazdy. Ujrzawszy żółte jedwabne płachty rozpoznawcze, rozpięte ma maskach wozów zwiadowczych, rozkazał usunąć z drogi miny przeciwczołgowe. O 8.50 pluton kawalerii pancernej wjechał do Driel, nie wymieniwszy z nieprzyjacielem ani jednego strzału.

Brytyjskie samochody pancerne skierowały się do centrum miasteczka i zaparkowały przed sztabem generała Sosabowskiego. Kapitan Wrottesley połączył się przez radio ze swoim szwadronem i przekazał informacje o marszrucie. Wtedy dowódca szwadronu wysłał do Driel 2 pluton porucznika Arthura Younga. Słońce zaczęło już rozpraszać mgłę, lecz Young otrzymał rozkaz dołączenia do Wrottesleya za wszelką cenę. Podążając tą samą trasą, Young minął kilka unieruchomionych czołgów PzKpfw IV w pobliżu Elst i zabrał kilku pilotów oraz członków załóg zestrzelonych nad Betuwe. Niedaleko Hete-ren z drogi na szczycie wału Young ujrzał za rzeką Niemców. Rozproszył ich kilkoma seriami z karabinu maszynowego i ruszył w kierunku Driel.

W centrum miasteczka panował spokój, a sklep spożywczy w pobliżu sztabu brygady był otwarty. Strzelec Raschke, któremu skończyły się już kanapki z baraniną, kupił bochenek chleba i kawałek sera. Właściciel z radością przyjął alianckie guldeny z portretem królowej Wilhelminy. Wracając do sekcji szyfrów w kącie stodoły młynarza Bei^era, szyfrant spostrzegł kurnik. Złożył wizytę opierzonym „wielkim damom" i wyszedł z kurnika z kilkoma jajkami. Kiedy zaczął je smażyć na swoim prymusie, zjawił się podporucznik Wacław Jaworski, oblizując wargi, i spytał Raschkego, gdzie kupił jajka. Raschke odparł, że „pożyczył" je z kurnika. Roześmieli się obaj, po czym usiedli, by rozkoszować się świeżą jajecznicą.

Zanim podporucznik Bandzierz i strzelec Stanisław Jucha dotarli do zasobników, mgła podniosła się już z pól i sadów pomiędzy Heteren a Driel. Kiedy przechodzili przez pastwisko, w pobliżu rozerwał się pocisk moździerzowy. Skręcili, żeby ukryć się wśród drzew, lecz przed nimi eksplodował następny pocisk. Przez następne dwadzieścia minut Niemcy za rzeką bawili się w kotka i myszkę, strzelając z moździerza do dwóch żołnierzy miotających się po terenie otwartym jak stół bilardowy.

Kiedy wreszcie dotarli do zasobników, spadł kolejny pocisk moździerzowy i obaj rzucili się na ziemię. Leżąc na wilgotnej ziemi, strzelec Jucha przyciągnął ciężkie zasobniki, które zapewniły im jaką taką osłonę.

Ilekroć któryś z nich podnosił głowę, w pobliżu eksplodował następny pocisk z moździerza. Udało im się otworzyć jeden z zasobników i zobaczyli, że zawiera koce. Dla podporucznika Bandzierza stało się jasne, iż nie zdołają wy-konać swojego zadania pod ogniem, a im dłużej tu pozostaną, tym większe będzie ryzyko, że pociski zniszczą zasobniki i ich zawartość. Przez kilka minut leżeli w bezruchu pod osłoną zasobników, a potem ostrzał nagle się skończył -najwidoczniej Niemcy odkryli coś bardziej godnego uwagi. Porucznik i strzelec porzucili swoje niepewne schronienie i pobiegli w stronę gęstego sadu. Stamtąd ruszyli z powrotem ku pozycjom swojej kompanii na wale przeciwpowodziowym.

Marek Święcicki wrócił do Hartenstein za dnia. Wokół hotelu leżały zwalone pnie drzew i niepogrzebane ciała zabitych. Ściany budynku zapewniały wątpliwą osłonę, ponieważ drzwiami i oknami wpadały kule. Pod osłoną nocy niemieccy snajperzy przeniknęli przez linie obronne, a teraz strzelali do każdej sylwetki, którą dostrzegli w hotelowych pokojach i korytarzach.

W hotelu generał Urąuhart widział, jak kule snajperów dziurawią ściany. Jego ludzie przetrwali kolejną noc, ale wątpił, czy wytrzymają dużo dłużej. W nocy wysłał generałowi Browningowi wiadomość, że poniósł ciężkie straty i że jego dywizji kończy się zaopatrzenie. Stwierdził bez ogródek, iż jest „konieczne", aby dywizja uzyskała wsparcie w ciągu dwudziestu czterech godzin.

Rankiem generałowi Urąuhartowi wręczono depeszę radiową z wiadomością, że 43 Dywizja otrzymała rozkaz przyjścia z odsieczą Czerwonym Diabłom w Oosterbeek. Depesza nie natchnęła generała szczególną otuchą - był pewien, że XXX Korpus nie ma pojęcia, jak krytyczna jest w rzeczywistości sytuacja l Powietrznodesantowej. Urąuhart polecił swojemu szefowi sztabu, podpułkownikowi Charlesowi Mackenziemu, żeby przeprawił się przez rzekę, dotarł do Browninga i Horrocksa i wyjaśnił im osobiście, w jak rozpaczliwym położeniu znalazła się dywizja. Miał zabrać ze sobą dowódcę dywizyjnych saperów, podpułkownika Edwarda C.W Myersa, aby pomógł mu w tym trudnym zadaniu i udzielił XXX Korpusowi technicznych wskazówek dotyczących przeprawy przez rzekę.

W Driel podporucznik Zdzisław Dętko wrócił właśnie wraz z grupą zwiadowców i niemieckim oficerem artylerii przeciwlotniczej, którego wzięli do niewoli. Zwiadowcom rozkazano przeprowadzić rozpoznanie terenu na wschód od Driel i ustalić sytuację przy moście w Arnhem. Dotarłszy do nasypu kolejowego, patrol natknął się na zniszczony most na dolnym Renie i znaczne siły niemieckie, nie mógł więc posuwać się dalej.

Po złożeniu meldunku Dętko wrócił do ośrodka łączności brygady i poprosił o ochotników, którzy poszliby do strefy zrzutu i poszukali zaginio-nych zasobników kompanii. Strzelec Wawiórko skończył kłaść kabeł telefoniczny i właśnie zaczął kopać dla siebie okop. Zgłosił się, ponieważ wiedział, że - jak wspomina - „i tak będę musiał zrobić coś «na ochotnika»". Wawiórko lubił porucznika, który jako podchorąży służył w kompanii łączności, i uważał go za „doskonałego oficera". Oprócz pracowitości i uczciwości, Wawiórko podziwiał „cichą godność" Dętki i wolał pójść z nim niż zostać wyznaczonym do jakiegoś zadania przez kogoś innego. Palący fajkę farmer, który mieszkał naprzeciwko sztabu, pomógł Wawiórce zaprząc konia do zdobycznego niemieckiego wozu, czemu przyglądały się dwie jasnowłose dziewczyny z szerokim uśmiechem na twarzy.

O 10.00 porucznik Smaczny otrzymał rozkaz przejścia wraz ze swoją 8 kompanią siedmiu kilometrów na zachód drogą na szczycie wału, do wioski Heteren. Poza poszukiwaniem miejsc dogodnych do przeprawy przez rzekę kompania miała oczyścić wioskę z Niemców i przyprowadzić alianckich żołnierzy i lotników, ukrywanych tam jakoby przez holenderski ruch oporu. Smaczny uprzedził czterdziestu dziewięciu ludzi ze swojej kompanii, którzy wylądowali w Dnel, aby spodziewali się Niemców. Podkreślił, że mają się poruszać szybko i zachowywać czujność.

W ciągu nocy siły niemieckie tworzące „Sperrverband Harzer" skonsolidowały swoje pozycje wzdłuż linii kolejowej Arnhem-Nijmegen. Były już gotowe wykonać rozkaz generała Bittricha, który domagał się zaatakowania i zniszczenia spadochroniarzy w Driel. Chodziło o to, aby nowo przybyłe jednostki nieprzyjacielskie nie zdołały ani przeprawić się przez rzekę i wesprzeć Brytyjczyków w Oosterbeek, ani pomieszać szyków dywizji „Frunds-berg", która usiłowała wyprzeć aliantów z powrotem za rzekę Waal, a później z Nijmegen. Na północnym brzegu dolnego Renu bateria dział przeciwlotniczych 20 milimetrów została przesunięta na zachód od Heveadorp, skąd miała ostrzeliwać rzekę, gdyby nieprzyjaciel próbował się przeprawiać.

„Kampfgruppe Brinkmann", która wyparła spadochroniarzy podpułkownika Prosta z mostu w Arnhem, znajdowała się teraz w Elst. Rdzeń grupy bojowej stanowił SS Aufklarungsabteilung 10 (SS AA 10), jednostka zwiadowcza 10 Dywizji Pancernej SS „Frundsberg". Batalion Knausta, wzmocniony ciężkimi czołgami Tiger, również został przerzucony do Elst. Miękkie polne drogi rejonu Betuwe nie nadawały się jednak dla ciężkich pojazdów. Czołgi Knausta musiały pozostać w Elst, aby stawić czoło wojskom alianckim, które przekroczyły Waal. Siły niemieckie, przygotowujące się do zniszczenia polskich spadochroniarzy w Driel, mogły liczyć na wsparcie tylko lekkich pojazdów opancerzonych AA 10.Patrol podporucznika Beredy dotarł wreszcie nad brzeg Waal. Zwiadowcy stwierdzili, że najbliższe pozycje niemieckie znajdują się czterysta metrów dalej na wschód i są pod ciężkim ostrzałem alianckiej artylerii za rzeką. Polacy z dużą przyjemnością patrzyli na „piekielny ogień" spadający na nieprzyjaciela i doszli do wniosku, że w tych okolicznościach nie ma większego zagrożenia dla Driel. Bereda i jego ludzie popedałowali radośnie z powrotem do brygady. Kiedy w oddali ukazały się wieże kościelne w Driel, spadochroniarze usłyszeli za sobą pomruk silników. Oglądając się przez ramię, zobaczyli niemieckie półciężarówki sunące płaskimi polami. Pojazdy skręciły w stronę patrolu, a Polacy nacisnęli gwałtownie na pedały rowerów i pomknęli w kierunku miasteczka. W ślad za nimi poleciały serie z karabinów maszynowych i pocisk drasnął jednego z żołnierzy.

Strzelec Lasek, niegdyś parobek z Przeworska, kopiąc w sadzie Baarskamp rów strzelecki, zanurzył palce w miękkiej ciemnej ziemi. Była to najżyźniej-sza gleba, jaką kiedykolwiek widział. Lasek przyłapał się na myśli, iż ziemia jest tak piękna, że „prawie chciałoby się zostać w niej pochowanym". Skończył kopać i poczuł się „zmęczony jak diabli" po nocy spędzonej na wale przeciwpowodziowym, położył się więc na plecach i zapadł w drzemkę. Jego odpoczynek nie trwał długo. Plutonowy Kurek obudził śpiących i przywołał ich do porządku. „Kto wie, czy nie przyjdzie tu Sosab albo ktoś inny?"

Pozostawiając 2-calowy moździerz w plecaku za okopem, strzelec Lasek ruszył w stronę domu na farmie. Minął wysoki żywopłot i wkroczył do wielkiego ogrodu warzywnego. Przypomniawszy sobie saperów stacjonujących przy drodze, pomyślał, że warto by chyba wyciąć przejście w żywopłocie; gdyby okrążyli ich Niemcy, byłaby to dobra droga ucieczki z sadu. Kiedy skończył ciąć zarośla, napełnił menażkę wodą, a następnie usiadł w ogrodzie warzywnym i zapalił kostkę suchego paliwa, by przyrządzić sobie bulion na śniadanie.

Strzelec Wawiórko dumnie prowadził konia ciągnącego wóz pełen łącznościowców przez wioskę t'Vlot. Mieszkańcy wznosili przyjazne okrzyki, wystawiali dwa palce na znak zwycięstwa i powiewali pomarańczowymi wstęgami. Wóz skręcił na wschód, przetoczył się przez drewniany most nad szerokim rowem i po przejechaniu kolejnych dwustu pięćdziesięciu metrów Wawiórko zobaczył żołnierzy z kompanii zaopatrzeniowej i innych jednostek, zabierających swoje zasobniki ze strefy zrzutu.

Prowadził wóz dalej, gdy nagle zaterkotał spandau, a po chwili dołączył do niego drugi po przeciwnej stronie strefy zrzutu. Z mgły wyłonił się żoł-nierz kompanii zaopatrzeniowej, ścigany przez pociski smugowe, i krzyknął: „Atakują nas czołgi i samochody pancerne!" W tym samym momencie odezwał się trzeci karabin maszynowy. Łącznościowcy zeskoczyli z wozu do głębokiego rowu na poboczu drogi. Koń szarpnął się i wierzgnął, rżąc ze strachu. Wychowanemu na wsi Wawiórce zrobiło się żal zwierzęcia, wbiegł więc z powrotem na drogę, aby je uwolnić, bojąc się, że bezradny koń połamie sobie nogi. Czepiając się rękami krawędzi rowu, żeby nie ześlizgnąć się do wody, inni żołnierze krzyczeli: „Głupek... Dureń... Wariat... Co ty robisz?" Strzelec wreszcie uwolnił konia i plasnąwszy go otwartą dłonią w zad, padł na ziemię: „Wcale nie próbowałem być bohaterem, po prostu lubię zwierzęta".

Strzelec Wawiórko zaczął się czołgać w stronę rowu i zobaczył, jak jego towarzysze rozpaczliwie próbują nie ześlizgnąć się do wody. Nie wiedział, co robić: „Na drodze mnie zastrzelą. W rowie się utopię". Poczołgał się z powrotem w stronę mostu i domów, które mijali po drodze do strefy zrzutu. Zza budynków rozległ się gromki głos: „Tutaj, do cholery!" Wawiórko, tak jak nauczono go podczas szkolenia, poderwał się na nogi, przebiegł pięć kroków i padł na ziemię. Pozostali łącznościowcy powtórzyli ten manewr, dopóki wszyscy nie skryli się za węgłem budynku. Dysząc ciężko, zobaczyli podporucznika Dętkę, który również się dusił, ale ze śmiechu. Oficer pełnym godności głosem spytał Wawiórkę, jedynego, którego mundur nie był przesiąknięty cuchnącą wodą z rowu, dlaczego nie wykąpał się tak jak inni.

W sadzie Baarskamp podporucznik Tice tłumaczył strzelcom Czarnow-skiemu i Chwastkowi, gdzie ustawić karabin maszynowy Bren, kiedy z południa dobiegł ich warkot pojazdów pancernych. Chwastek zobaczył żołnierzy przemykających pomiędzy drzewami i krzyknął, że zbliżają się Niemcy. Z głębi sadu zabrzmiały okrzyki po angielsku. „Nie strzelać!... Nie strzelać!" Widmowe postacie w sadzie były tak blisko, że Polacy słyszeli ich kroki. Wstając, żeby zorientować się w sytuacji, Tice rozkazał swoim ludziom wstrzymać ogień. „To mogą być Brytyjczycy albo Amerykanie".

Hałasy w sadzie przyciągnęły uwagę Laska w momencie, gdy woda w jego menażce zaczęła wrzeć. Usłyszał głos swojego przyjaciela Czarnowskiego: „Panie poruczniku, to chyba Niemcy...", a potem - jak sam to ujął - „rozpętało się piekło". Spoglądając ponad żywopłotem, zobaczył kurzawę liści i gałązek spadających z drzew, gdy karabiny maszynowe przeczesywały sad. Seria trafiła Tice'a w pierś i Lasek usłyszał, jak porucznik trzy razy krzyknął po angielsku: „Pomocy!" Za każdym razem jego głos brzmiał coraz słabiej, a w końcu Tice umilkł.Pluton odpowiedział ogniem na bezlitosny niemiecki ostrzał. Od południa karabiny maszynowe na niemieckich półciężarówkach dołączyły do piekielnego koncertu i zasypały gradem kuł północny skraj sadu. Plutonowy Kurek wydał rozkaz odwrotu i żołnierze zaczęli pojedynczo się wycofywać. Krowy i konie na polach biegały w kółko, rycząc i rżąc w panice. Kilka leżało na ziemi, wierzgając nogami. Krowa rasy holsztyńskiej stratowała stanowisko bre-na, omijając obsługę, ale przechylając podstawę karabinu. Lasek usłyszał za plecami pojedyncze strzały z pistoletu Czarnowskiego. Radiotelegrafista plutonu nie zdołał się wycofać ze swoim nieporęcznym ładunkiem i dostał się do niewoli.

Pociski moździerzowe zaczęły spadać na podwórze farmy Baarskamp, zabijając konia i krowę. Kiedy stóg siana stanął w płomieniach, strzelec Lasek chwycił swojego stena i pobiegł. Po kilku krokach padł na ziemię, ponieważ w pobliżu eksplodowała następna seria pocisków moździerzowych. Odłamek trafił leżącego w nadgarstek. Ranny Lasek poderwał się na nogi i wbiegł za dom. Dłoń z fałszywą obrączką ślubną zwisała mu bezwładnie i broczyła krwią. Zobaczył porzucony 3-calowy moździerz i biegnącego sanitariusza. Kiedy ten zakładał mu opatrunek polowy, Lasek spytał: „Kto jeszcze tu jest?" Sanitariusz zaaplikował Laskowi zastrzyk z morfiny i odparł: „Nie ma nikogo, wszyscy uciekli. Wynośmy się stąd".

Pobiegli razem drogą, zostawiając moździerz i kilka stenów. Kiedy dotarli do stanowisk saperów dwieście metrów za Baarskamp, zapytano ich: „Co z Niemcami?" Sanitariusz odparł: „Z tego, co wiem, mogą być tuż za nami". Ale strzały umilkły. Niemcy najwyraźniej wstrzymali natarcie na farmie. Laskowi założono świeży opatrunek i odesłano go do punktu sanitarnego w Driel.

Antoon Yerhoef, który przez kilka ostatnich dni pomagał miejscowemu zespołowi Czerwonego Krzyża, dowiedział się, że w Honingveld są ranni. Postanowił przewieźć ich do szpitala w probostwie, ale dotarł zaledwie do Honingveldsestraat. Niemcy zaczęli do niego strzelać z nasypu kolejowego. Wróciwszy do probostwa, przywiązał konia do drzewa przed kościołem. Kilka minut później koń leżał martwy na ulicy. Gdy Antoon pomagał wnosić rannych mieszkańców do szpitala, eksplozja wyrwała tylne drzwi budynku.

Rozpoczęło się ciężkie bombardowanie Driel z nasypu kolejowego, a niemieckie półciężarówki podjechały do miasteczka od południa. Posuwały się

* Kilku polskich spadochroniarzy wspominało, ze tego dnia widzieli również w akc|i czołgi PzKpfw II. Chociaż jestem pewien, że tak było, trudno znaleźć potwierdzenie tego faktu w dokumentach. Wiadomo jednak, iż we wrześniu 1944 roku Niemcy rzeczywiście dysponowali czołgami tego typu w rejonie Betuwe.przez otwarty teren w zwartej formacji, mijając wioskę Honingyeld. Co najmniej sześć skręciło na zachód przy Honingveldsestraat i ruszyło na wysuniętą pozycję, którą pluton podporucznika Urbańskiego zajmował naprzeciwko przetwórni Baltussenów. Okopani żołnierze patrzyli z przerażeniem, jak pojazdy zbliżają się do ich stanowisk. Porucznik Pudełko dał Urbańskie-mu sygnał do odwrotu. Mając za plecami niemiecką piechotę, 7 kompania porzuciła swoje piąty i zaczęła się cofać do miasteczka. Idąc na przełaj przez pola, spadochroniarze dotarli na Dorpsstraat, a nieprzyjaciel przez cały czas deptał im po piętach.

Henk te Dorsthorst zobaczył ze swego domu przy Dorpsstraat, jak pół-cieżarówki zatrzymują się w pobliżu miejsca, gdzie pomagał polskim spadochroniarzom kłaść miny przeciwczołgowe. Obserwował, jak Polacy wycofują się podwórzami domów po zachodniej stronie Dorpsstraat, kierując się ku pozycjom 2 batalionu w sadzie czterysta metrów na północ od skrzyżowania. Niemiecka piechota rozwinęła się w tyralierę i ruszyła przez pastwiska na tyłach domów po obu stronach ulicy. Półciężarówki stojące na skrzyżowaniu zaczęły ostrzeliwać z karabinów maszynowych ulicę i centrum miasteczka.

Kiedy nad ulicą zabłysły pociski smugowe, Henk te Dorsthorst wyjrzał przez okno i zobaczył polskiego radiotelegrafistę, który próbował dogonić wycofujący się pluton Urbańskiego. Bez przerwy wywoływał jednostkę przez radio, ale najwyraźniej nie otrzymywał odpowiedzi, a rozkołysana antena zaczepiała o krzaki. Henk zawołał radiotelegrafistę i kawałkiem sznurka przywiązał antenę do nadajnika, aby żołnierz mógł się łatwiej poruszać. Kilka chwil później w dom trafił pocisk moździerzowy. Pobiegli w różnych kierunkach: Polak na podwórze, a Holender do piwnicy. Ze swego schronu te Dorsthorst usłyszał kolejne eksplozje, a potem krzyki rannego radiotelegrafisty na podwórzu. Chciał wyjść, żeby mu pomóc, ale się nie odważył.

W piwnicach domów przy Dorpsstraat ukryło się wielu mieszkańców Driel. Pięt Fischer zszedł do piwnicy wraz z żoną, trzyletnim synkiem i kilkoma sąsiadami. Kiedy eksplozje na ulicy umilkły, usłyszeli tupot podkutych butów i odgłos otwieranych drzwi, a potem krzyki: Raus! Raus! Fischer zapytał po niemiecku, dokąd mają iść. Jeden z żołnierzy odparł: „Do Arnhem". Fischer powiedział mu: „Idź do diabła! Jeśli chcesz zginąć, sam idź do Arnhem". Cywile wyszli przez podwórza, a Polacy i Niemcy nadal strzelali do siebie przez ulicę i z domów.

Polacy wycofywali się, dopóki nie znaleźli się sto metrów od pozycji 2 ba-.talionu w sadzie przy Dorpsstraat. 5 kompania obsadziła wschodnią stronę ulicy, a pluton podporucznika Kuli i pluton z 4 kompanii stronę zachodnią.Polacy otworzyli nieprzerwany, zmasowany ogień, który powstrzymał niemieckie natarcie. Strzelec Michał Jakutczyk wspominał, że widział szarozielone figurki walące się na ziemię pod „huraganowym ogniem". Spadochroniarz w sąsiednim okopie wstał i spokojnie strzelał ze snajperskiego karabinu, klnąc, kiedy odciągał suwadło po każdym wystrzale.

Przez cały poranek kawaleria „Household" wysyłała z Driel raporty wywiadowcze i sytuacyjne. Przekazywano je generałom Horrocksowi i Browningowi oraz 43 Dywizji Wessex, która zastąpiła dywizję pancerną gwardii jako szpica XXX Korpusu. Odbiorcy odpowiadali na raporty kolejnymi pytaniami i domagali się dalszych informacji. Aby je uzyskać, samochody pancerne przeprowadziły rozpoznanie brzegu rzeki i zameldowały o dogodnych miejscach dla amfibii DUKSS^ które sprowadzono w celu sforsowania dolnego Renu. Kawalerzyści obserwowali również bombardowanie i podawali współrzędne 64 pułkowi Królewskiej Artylerii, który dzień wcześniej zaczął wspierać ogniem z dział Czerwone Diabły.

Sytuacja w Driel stawała się coraz bardziej napięta, a generał Sosabowski wciąż jeździł na rowerze od jednostki do jednostki. Odkąd Niemcy rozpoczęli ataki, uporczywie naciskał na kawalerię „Household", by wprowadziła do akcji swoje samochody pancerne. Brytyjscy oficerowie wciąż odmawiali i nie mogli przekonać polskiego generała, że ich lekko opancerzone pojazdy nie są przeznaczone do odgrywania roli czołgów, tylko szybkich wozów rozpoznawczych. Podkreślali również, że ich radia są jedynym środkiem łączności pomiędzy wojskami powietrznodesantowymi a XXX Korpusem i nie można ich narażać w walce. Przy akompaniamencie odgłosów ciężkich walk na Dorpsstraat generał znów zaczął zadręczać brytyjskich oficerów. Ponownie odmówili, twierdząc, że mają rozkaz unikać walki.

Niemcy uderzyli na Driel z zuchwałością, z której słynęły jednostki pancerne SS. Podczas gdy lekko zaopatrzonym polskim spadochroniarzom brakowało amunicji, atakujący szafowali nią hojnie, a ich karabiny maszynowe strzelały bez przerwy. Sosabowski, z trudem powstrzymując wybuch gniewu, oświadczył oficerom kawalerii, że ich wozy rozpoznawcze i radia nie na wiele się przydadzą, jeśli obrońcy Driel zginą lub dostaną się do niemieckiej niewoli. Porucznik Young zgodził się wziąć udział w obronie, uprzedził jednak, iż nie będzie ścigał przeciwnika. Sosabowski już nie naciskał, tylko wskoczył na swój rower, zawołał po angielsku: „Za mną!", i poprowadził Younga na pozycje 2 batalionu przy Dorpsstraat.Okopani polscy spadochroniarze przyglądali się ze zdumieniem, jak ich dowódca jedzie na damskim rowerze, krzycząc „Za mną!", a zdyszany pułkownik Kamiński próbuje dotrzymać mu kroku. Za tą niezwykłą parą podążał samochód pancerny, który co chwila przystawał, żeby nie wpaść na polskiego generała.

Pojazd Younga zatrzymał się na skraju sadu i otworzył ogień z działka do niemieckich półciężarówek na skrzyżowaniu. Nieprzyjaciel był zaskoczony nagłym pojawieniem się wsparcia pancernego i po kilku strzałach niemieckie pojazdy znikneły z pola widzenia. Karabin maszynowy Daimlera wystrzelał w ślad za nimi całą taśmę pocisków, w większości smugowych, i zmusił niemiecką piechotę do większej ostrożności.

Na chwilę wytworzyła się sytuacja patowa. Niemcy zaczęli wchodzić do domów przy Dorpsstraat i wyrzucać cywilów z piwnic. Żona Antoona Ver-hoefa, która słyszała straszne krzyki rannego radiotelegrafisty, zobaczyła go teraz martwego. Niemieccy żołnierze przetrząsali mu kieszenie, szukając papierosów i czekolady.

Młody Henk te Dorsthorst próbował wyjść z domu podczas walk, ale niemiecki żołnierz po drugiej stronie ulicy strzelił do niego z pistoletu. Kiedy trochę się uspokoiło, Henk przeszedł przez ulicę, lecz zawołał go inny Niemiec, najwyraźniej wrogo usposobiony. Zażądał, aby młody człowiek wskazał mu pozycje Tommies. Jeden z sąsiadów te Dorsthorsta, mieszkaniec Driel pochodzenia niemieckiego, mówiący płynnie po niemiecku, przekonał żołnierza, że Henk nic nie wie. Holenderskim cywilom kazano pójść przez łąki Grietenkamp w stronę przetwórni Baltussenów. Na pastwisku Henk zauważył wielu leżących w trawie rannych Niemców. Pod ochroną flagi Czerwonego Krzyża towarzysze opatrywali im rany bandażami z podartych prześcieradeł i powłoczek, zrabowanych z okolicznych domów, po czym ładowali ich na półciężarówki, które następnie odjeżdżały do Elst.

Po drugiej stronie Driel, na wale przeciwpowodziowym, 2 pluton 4 kompanii zajmował stanowiska w polu widzenia Niemców za rzeką. Przez cały ranek pluton znajdował się pod ogniem z moździerzy i karabinów maszynowych. Byli już zabici i ranni, a kapitan Hojnor, zastępca dowódcy 2 batalionu, uznał, że dalsze straty są bezsensowne. Wydał rozkaz wycofania się.

Nie było pocisków dymnych do 3-calowych moździerzy, toteż plutonowy podchorąży Hrechorow wywołał swoją sekcję i spytał, czy ktoś ma granat dymny. Strzelec Jakubowicz odkrzyknął, że tak. Kiedy podchorąży, próbując przekrzyczeć łoskot wybuchających pocisków, wydawał instrukcje, Jakubowicz wspiął się na szczyt wału. Hrechorow zauważył ze zdumieniem, żekrzywonogi strzelec ma zawiązaną na ramieniu żółtą opaskę identyfikacyjną. Wrzasnął na Jakubowicza, żeby „zdjął z ramienia to cholerstwo". Jakubowicz skulił się za wałem i zaczął zdejmować opaskę, a Hrechorow pokazał swojemu kaemiście cel na drugim brzegu rzeki. Kiedy się obejrzał - jak wspomina - „nie wiedziałem, czy się śmiać, czy płakać, bo zobaczyłem, że szeregowiec Jakubowicz zawiązał sobie wokół hełmu żółty sztuczny jedwab, nadając mu wygląd śmiesznego kapelusza". Patrzył z niedowierzaniem, jak nieustraszony żydowski żołnierz stoi na szczycie wału i oblizuje palec, żeby sprawdzić kierunek wiatru. Hrechorow nie wierzył własnym oczom, a Niemcy chyba „tak się śmiali, że nie mogli celnie strzelać". Szeregowiec zapalił świecę dymną, ale nie był zadowolony z osłony, jaką dawała. Podniósł dymiący cylinder i przeniósł go na miejsce, gdzie dym przykrył polskie pozycje. Usatysfakcjonowany rezultatem, pomachał ręką, a pluton zaczął się czołgać przez wał.

Wczesnym popołudniem strzelec Wawiórko wrócił do centrum łączności po przejściu przez strefę zrzutu podczas niemieckiego ataku. Był pełen podziwu dla swego przyjaciela Adamowicza, a podporucznik Dętko określił ich postawę jako „wspaniałą". Dętko poprowadził łącznościowców pod morderczym ogniem przez pole, „jakbyśmy byli na ćwiczeniach. Czołgaliśmy się jak szczury wśród zwojów drutu kolczastego. Siatka mojego hełmu zaplątała się w drut, który ściągnął mi hełm z głowy". Łącznościowcy przeszli przez t'Vlot i zastali wioskę opuszczoną; ludzie, którzy wcześniej powiewali pomarańczowymi wstążkami i witali swoich wyzwolicieli, uciekli. Reszta kompanii przywitała Wawiórkę śmiechem i pytała, co się stało z jego koniem. Strzelec wrócił do swojego okopu, lecz niebawem wezwano go do naprawiania linii telefonicznych zerwanych na skutek ostrzału.

Niemcy, którzy próbowali zająć Driel, lizali rany, a w tym czasie artyleria zza rzeki i z nasypu kolejowego ostrzeliwała miasteczko. Polscy spadochroniarze odparli atak, lecz kończyła im się amunicja. Generał Sosabowski był zaniepokojony sytuacją. Nie miał pojęcia, w jaki sposób jego ludzie mogliby uzupełnić amunicję ani jaką formę przybierze następna niemiecka próba zniszczenia brygady. Świadomość, że jego artyleria przeciwpancerna znajduje się na drugim brzegu rzeki, nie poprawiała mu samopoczucia. Niemieccy piechurzy nadal próbowali przeniknąć przez polskie linie obronne, a generał Sosabowski kontynuował swoją rowerową inspekcję. Odwiedził wiele okopów na pierwszej linii, żeby sprawdzić, jak sobie radzą jego „chłopcy", i rozkazał, aby strzelali tylko do konkretnego celu i tylko wtedy, kiedy będą pewni, że trafią.Wielu mieszkańców Driel znalazło schronienie w przetwórni Baltussenów. Chociaż na zewnątrz stały zaparkowane niemieckie pojazdy pancerne, ponad stu uchodźców ulokowało się w przetwórni albo w magazynie. Kiedy w przetwórni zjawił się Henk te Dorsthorst, Frans Baltussen ostrzegł go, że Niemcy szukają młodego człowieka w bryczesach i butach do konnej jazdy, którego widzieli pomagającego Polakom kłaść miny przeciwczołgowe. Niemcy zabrali już na przesłuchanie dwóch niewinnych chłopców; na szczęście obaj zostali zwolnieni. Idąc za radą Baltussena, Henk i Antoon Clappers znaleźli sobie kryjówkę w przetwórni owoców.

W południe 8 kompania porucznika Smacznego dotarła do Heteren. Czujni żołnierze, którzy spodziewali się Niemców, byli zdumieni, kiedy powitał ich burmistrz z łańcuchem, oznaką swojego urzędu, na szyi. Za nim stała grupa około trzydziestu cywilów, którzy trzymali w rękach kwiaty i pozdrawiali polskich spadochroniarzy entuzjastycznymi okrzykami. Burmistrz poprosił gestem o ciszę i wygłosił przemówienie, z którego porucznik Smaczny nie zrozumiał ani słowa. Następnie skłonił się i wręczył polskiemu oficerowi klucz do ratusza. Holendrzy obiegli polskich żołnierzy, obejmowali ich i całowali, wsuwali im w ręce, które jeszcze przed kilkoma minutami ściskały nerwowo gotową do strzału broń, owoce i kwiaty. Ludzie Smacznego byli pierwszymi alianckimi żołnierzami, jakich miasteczko widziało od czterech lat, i tłum jednocześnie śmiał się i płakał z radości.

Smaczny, choć wzruszony powitaniem, zamierzał wykonać rozkaz, opuścić Heteren i wrócić do brygady. Było oczywiste, że nie ma tu nieprzyjaciela. Potwierdzili to mieszkańcy, którzy powiedzieli mu, iż Niemcy wycofali się wczesnym rankiem. Polski oficer dowiedział się również, że w miasteczku nadal ukrywają się alianccy lotnicy i spadochroniarze i że nie wszyscy kolaboranci uciekli. Postanowiono, iż będzie lepiej, jeśli Brytyjczycy pozostaną w ukryciu do zmroku, ażeby Niemcy, gdyby wrócili, nie zemścili się na tych, którzy udzielili im schronienia.

Porucznik Smaczny zebrał od swoich ludzi papierosy i wręczył je mieszkańcom. Kiedy 8 kompania szykowała się do drogi powrotnej, stwierdził, że trudno jest opuścić miasteczko, które powitało ich wybuchem „niemal dziecięcej wdzięczności" za chwilowe wyzwolenie.

Rozdział 15

KARABINY MASZYNOWE OMIATAŁY DOLNY REN

22 września 1944, 14.00 - 23 września 1944, 4.00

O 13.00 w piątek dwudziestego drugiego września dwaj oficerowie sztabowi wysłani przez generała Urąuharta, podpułkownicy Mackenzie i Myers, wypłynęli gumowym pontonem na dolny Ren i zaczęli wiosłować w stronę południowego brzegu. Kiedy walczyli z porywistym nurtem, nad ich głowami przeleciało zaledwie kilka pocisków i kilka serii z karabinu maszynowego. Osiągnąwszy południowy brzeg, wyciągnęli ponton na piasek i rozejrzeli się po szerokim polderze przed wielkim wałem przeciwpowodziowym.

Ponieważ polscy radiotelegrafiści w Hartenstein nawiązali łączność z brygadą, Brytyjczycy wiedzieli, że są oczekiwani w Driel i że polscy spadochroniarze wyjdą im na spotkanie i zaprowadzą ich do sztabu generała Sosabow-skiego. Nie zobaczyli jednak nikogo, słyszeli za to odgłosy zaciętych walk, dobiegające z drugiej strony wału. Po kilku długich minutach oczekiwania w rowie brytyjscy oficerowie ujrzeli na szczycie wału dwa stalowe hełmy. Ponieważ nie byli pewni, czy mają przed sobą przyjaciół, czy wrogów, Mackenzie ruszył naprzód, powiewając białą chustką, a Myers ubezpieczał go z pistoletem. Okazało się, że to brytyjski oficer łącznikowy w towarzystwie oficera polskiego. Mackenzie odetchnął z ulgą na ich widok, był jednak trochę zbity z tropu, zauważywszy, że oczekujący wydają się bardziej zainteresowani przebiegiem bitwy w Driel niż ich przybyciem.

Myers i Mackenzie pojechali do sztabu generała Sosabowskiego na rowerach, które przyprowadzili przewodnicy. Major Małaszkiewicz był wstrząśnięty wyglądem brytyjskich oficerów: mundury mieli brudne, twarze wynędzniałe i nieogolone. Polskiego szefa sztabu jeszcze bardziej poruszył fakt,że posłańcami nie są młodsi oficerowie, lecz dywizyjni oficerowie sztabowi. Wszystko to świadczyło o ciężkim położeniu, w jakim znalazła się l Dywizja Powietrznodesantowa.

Podpułkownik Mackenzie spotkał się z generałem Sosabowskim niedługo po 14.00. Brytyjski oficer opisał rozpaczliwą sytuację w Oosterbeek, podkreślił konieczność natychmiastowej odsieczy i dodał: „Każdych dziesięciu, a nawet pięciu ludzi, którzy zdołają przeprawić się przez rzekę, nie tylko umocni morale wyczerpanych żołnierzy l Dywizji Powietrznodesantowej, lecz zostanie też z radością powitanych jako uzupełnienia na lina obronnej". Polski generał wzruszył ramionami i spytał, jak jego ludzie mają się przeprawiać bez łodzi i tratw. Podpułkownik Myers zaproponował gumowe pontony, które stanowiły część saperskiego wyposażenia dywizji. Przedstawił plan przeciągnięcia przez rzekę liny, po której będzie można holować pontony tam i z powrotem. Sosabowski wezwał kapitana Budziszewskiego, dowódcę spadochronowej kompanii saperów, aby przedyskutował z Myersem ten pomysł.

Wówczas podpułkownik Mackenzie poszedł do kapitana Wrottesleya, aby porozumieć się przez radio w jego samochodzie pancernym ze sztabem I Korpusu Powietrznodesantowego w Nijmegen. Szybko nawiązano łączność ze sztabem pułku kawalerii „Household" i przekazano mikrofon Mackenzie-mu. Oficer sztabowy l Powietrznodesantowej zlekceważył procedury bezpieczeństwa i nie zaszyfrował swojego meldunku dla Browninga. Jawnym tekstem poinformował dowódcę korpusu o braku żywności, środków opatrunkowych oraz amunicji i oświadczył, że dywizja nie utrzyma się przez kolejne dwadzieścia cztery godziny bez wsparcia. Następnie zwrócił się do Wrottesleya, który był wstrząśnięty dramatyczną treścią meldunku radiowego oraz faktem, iż nie został zaszyfrowany, i powiedział, że musi się dostać do Nijmegen. Stwierdził, iż powinien zobaczyć się z Browningiem osobiście i uświadomić mu tragizm sytuacji w Oosterbeek.

Niemiecka piechota nadal zajmowała rejon farmy Baarskamp i o 14.00, wspierana przez półciężarówki, uderzyła na linie obronne 6 kompanii w Marskamp. Niemcy podeszli na odległość dwustu pięćdziesięciu metrów od polskich pozycji, ale 6 kompania dobrze się okopała, a plutony strzelców trzymały przeciwnika w krzyżowym ogniu. Jeden z samochodów pancernych kawalerii „Household" został wysłany na pomoc Polakom, ale trafił w sam środek walk i musiał się wycofać pod ciężkim ogniem karabinów maszynowych. Pomimo odległości obrońcy strzelali celnie i zatrzymali przeciwnika. Pod ochroną flagi Czerwonego Krzyża Niemcy zabrali swoich rannych i wycofali się, pozostawiając na polu bitwy zabitych.Pół godziny później wyjechała z sadów niemiecka półciężarówka i z odległości trzystu metrów ostrzelała z karabinu maszynowego pozycje 6 kompanii. Kilka minut później w ślad za pojazdem opancerzonym pojawił się niemiecki czołg. Polscy żołnierze patrzyli, jak jego wieża obraca się powoli w lewo i mierzy w pozycje kompanii saperów. Chociaż czołg znajdował się poza zasięgiem, polscy spadochroniarze ostrzelali go z piatów, mając nadzieję, że odbierze to Niemcom ochotę do ataku. Strzelali pod maksymalnym kątem, aby pociski spadły jak najbliżej. Bluff okazał się skuteczny: trzeci pocisk z piąta jakimś cudem eksplodował kilkanaście metrów przed czołgiem, który wycofał się z powrotem pod osłonę drzew.

Porucznik Smaczny wrócił do Driel i złożył generałowi Sosabowskiemu raport o sytuacji w Heteren. Generał rozkazał porucznikowi zabrać swoją kompanię i okopać się przy Dorpsstraat, za pozycjami 5 kompanii. Przechodząc przez miasteczko, Smaczny widział ślady ciężkich walk, a inni oficerowie opowiedzieli mu o roli 3 batalionu podczas bitwy. Wśród zabitych znalazł się porucznik Ślesicki, dowódca kompanii sztabowej batalionu. Generał Sosabowski rozkazał mu wysłać patrol na farmę Baarskamp i odzyskać porzucony tam 3-calowy moździerz. Ślesicki osobiście poprowadził czterech ludzi, a umierającego oficera przyniósł z powrotem na polskie linie jedyny żołnierz, który wyszedł cało z wypadu na zajętą przez Niemców farmę. Poza Slesickim zginął jeszcze jeden żołnierz, a dwaj inni odnieśli rany. Ocalały strzelec zameldował, że Niemcy zdążyli już zniszczyć moździerz.

Kiedy porucznik Smaczny kończył się okopywać, w Driel chwilowo panowała cisza. Dowódca kompanii usiadł, żeby nieco odetchnąć, i pomyślał, że jest to dla niego dziwna wojna: przez dwadzieścia cztery godziny był w akcji, a mimo to ani razu nie wystrzelił. Odpoczynek przerwał mu goniec, który zjawił się z wiadomością, że wzywają go do sztabu brygady.

Kiedy porucznik Smaczny wszedł do domu Beijera, generał Sosabowski czekał na niego w pokoju frontowym. Minę miał bardzo poważną i „jak zwykle przystąpił od razu do rzeczy". Rozkazał Smacznemu zebrać swoją kompanię, przeprawić się w nocy przez rzekę, zameldować się o świcie w sztabie l Dywizji Powietrznodesantowej i poinformować Brytyjczyków, że reszta polskiej brygady spróbuje się przeprawić następnej nocy. Podchodząc do mapy, generał pokazał miejsce przeprawy. Smaczny miał zebrać swoich ludzi o zmierzchu i czekać, aż Brytyjczycy przypłyną pontonami z północnego brzegu. Polscy saperzy dysponowali kilkoma gumowymi łodziami i budowa-li tratwy do przetransportowania ciężkiego sprzętu brygady. Sosabowski przyglądał się uważnie Smacznemu przez kilka sekund, a potem wyciągnął rękę i życzył mu powodzenia.

Polscy saperzy obliczyli, że przy użyciu czterech tratw obiecanych przez Brytyjczyków oraz trzech odzyskanych ze strefy zrzutu zdołają do świtu przeprawić na drugi brzeg dwustu ludzi. Zmierzyli również prąd, który był bardzo silny, wynosił bowiem 1,4 metra na sekundę. Budową tratw do przetransportowania ekwipunku kierował sierżant Juhas. Rozkazał swoim ludziom poszukać drabin, a następnie przymocować do nich deski i drzwi, zabrane z domów i stodół w pobliżu wału.

Za Morzem Północnym, na lotnisku Spanhoe w Anglii, major Tonn spędził bardzo frustrujący dzień. Rankiem wrócił do opuszczonych polskich kwater w Stamford i na podstawie pogłosek próbował się zorientować, co się stało z jego dowódcą i resztą brygady. W sztabie I Korpusu Powietrznode-santowego w Anglii dowiedział się, że Sosabowski wraz z większą częścią brygady wylądowali w Holandii, przekroczyli rzekę i połączyli się z l Dywizją Powietrznodesantową; że Brytyjczycy uchwycili mosty od północy, a Polacy od południa; i że Sosabowski wydał rozkaz, aby polscy spadochroniarze, którzy wrócili do Anglii, zasilili skład osobowy brygady.

Coraz więcej samolotów, które poprzedniego dnia przewoziły brygadę, wracało do macierzystych baz. Tonnowi polecono zebrać swoich ludzi na lotniskach o 12.00, tak aby po południu mogli wystartować.

Major Tonn domagał się, żeby wszystkie polskie drużyny, które wróciły, zostały przewiezione na jedno lotnisko, lecz spotkał się z kategoryczną odmową. Wówczas polski dowódca batalionu poprosił, aby jego ludziom wymieniono spadochrony, ponieważ przez kilka dni, kiedy brygada czekała na rozkaz odlotu, leżały one w deszczu i mgle na pasach startowych. Brytyjski oficer łącznikowy odnotował prośbę Tonna, stwierdził jednak, że spadochrony są w najlepszym porządku, i spytał, czy Polacy odmówią skoku, jeśli nie otrzymają nowych. Major odparł, że nie, ale dodał, iż złoży pisemny protest, obarczając Brytyjczyków odpowiedzialnością za wszystkie wypadki, do jakich może dojść przy skokach z wilgotnymi spadochronami, które nie otwierają się jak należy.

Major Tonn i polscy spadochroniarze czekali na lotnisku pół godziny w złej pogodzie. O 12.30 otrzymali wiadomość, że Polacy nie będą skakać nad dolnym Renem, lecz w strefie zrzutu „O" w pobliżu Grave. Major na-tychmiast wysłał protest do amerykańskiego dowódcy grupy, tłumacząc, że jego zadaniem jest dotrzeć do Arnhem i wykonywać rozkazy brytyjskie. Amerykanin odpowiedział za pośrednictwem brytyjskiego oficera łącznikowego, iż to nie on podejmuje decyzje. Brytyjczycy wręczyli Tonnowi mapę strefy zrzutu i powiedzieli, że w Grave będzie na nich czekał oficer łącznikowy z dalszymi rozkazami. O 13.00 start został odwołany i l batalion znowu wrócił do swoich kwater w Easton-on-the-Hill.

W miarę jak zbliżał się wieczór, polscy żołnierze w Driel odczuwali coraz mniejszą presję ze strony nieprzyjaciela. Porucznik Kaczmarek przebywał w sadzie za domem, w pobliżu kwatery generała Sosabowskiego. Jego pluton spędził dzień na sortowaniu zaopatrzenia odzyskanego ze strefy zrzutu. Kaczmarek właśnie otrzymał wiadomość, że na tę noc zaplanowana jest przeprawa przez rzekę, i udzielił instrukcji swojemu plutonowi. Nagle wyłonił się z sadu kapral Bernard Woźniak i wyciągając lewą rękę, powiedział: „Proszę spojrzeć, jaka ładna gruszka. To dla pana, panie poruczniku". Porucznik usiadł, „poważny i skupiony", by delektować się wielkim, soczystym owocem.

Kiedy oficer zaopatrzeniowy wyjmował nóż, kilka metrów za sierżantem Antonim Salwukiem rozerwał się pocisk, a potem pięć kolejnych w krótkich odstępach. Salwuk, który w chwili wybuchu stał pomiędzy Kaczmarkiem a pociskiem, leżał teraz przed porucznikiem, raniony kilkoma odłamkami. Sierżant jęknął: „Boże, to koniec", i stracił przytomność. Obok leżał kapral Woźniak; ręka, którą przed chwilą podawał porucznikowi gruszkę, zamieniła się w masę poszarpanych mięśni i strzaskanych kości, zwisających z łokcia.

Niemcy rozpoczęli ciężkie bombardowanie Driel niedługo przed 18.00. Kiedy miasteczko ostrzeliwała zza rzeki i z nasypu kolejowego artyleria i wyrzutnie rakietowe Nebelwerfer, wzmocniony batalion zwiadowczy dywizji „Frundsberg" wycofał się po cichu do Elst.

Bombardowanie trwało prawie godzinę, a większość pocisków spadła na pozycje kompanii zaopatrzeniowej i kompanii łączności przy Molenstraat. Driel przedstawiało żałosny widok; wiele budynków zostało poważnie uszkodzonych, a sady były zryte lejami po eksplozjach. Kiedy się uspokoiło, polscy żołnierze pozbierali swoich zabitych i przenieśli rannych do punktów opatrunkowych. Na wszelki wypadek wystawili warty na skraju miasteczka, wypatrując oznak kolejnego nieprzyjacielskiego ataku. Wszędzie panował spokój, gorączkowa krzątanina trwała tylko w punktach opatrunkowych i wśród ludzi, którzy przygotowywali się do forsowania rzeki.W szybko zapadającym zmierzchu spadochroniarze z 2 batalionu zapuścili się ostrożnie na Dorpsstraat, żeby sprawdzić, czy są tam Niemcy. Doszli do skrzyżowania z Honingveldsestraat, nie znajdując ani jednego, gdy nagłe, o 20.00, usłyszeli łoskot potężnych silników i chrzęst gąsienic czołgowych w głębi Elster Grindweg. Pluton kawalerii porucznika Younga wysunął się przed polskich żołnierzy, by przeprowadzić rozpoznanie. Young dowiedział się wcześniej przez radio, że do Driel wyruszyła odsiecz, ale nie otrzymał żadnych dalszych informacji na ten temat. Sierżant Michał Iwaś-ków z 4 kompanii wsłuchiwał się w narastający warkot, który urwał się nagle przed Honingveldsestraat. Sierżant się bał: „Jeśli to Niemcy, wykończą nas rano; wszystkie nasze działa przeciwpancerne są na północnym brzegu rzeki". Jego strach podzielali żołnierze na południowym skraju miasteczka.

Henk te Dorsthorst również słyszał nadjeżdżające czołgi. W półmroku widział, jak zbliżają się do Driel, ale nie przypominały żadnych pojazdów pancernych, które oglądał przez lata niemieckiej okupacji. Kiedy znalazły się na wysokości Dorpsstraat i min przeciwczołgowych, które pomagał kłaść polskim spadochroniarzom, wybiegł z przetwórni Baltussenów i zaczął machać rękami na kierowcę pierwszego pojazdu, żeby się zatrzymał. Żołnierz w brytyjskim berecie na głowie uśmiechnął i pomachał w odpowiedzi, kiedy czołg przejeżdżał z chrzęstem obok młodego Holendra.

Sierżant Iwaśków obserwował, jak porucznik Young posuwa się w głąb Dorpsstraat wraz z porucznikiem Lucjanem Zuchowskim, zastępcą dowódcy 5 kompanii. Z wozu zwiadowczego zauważono wieżę czołgu Sherman i porucznik Young rozkazał wystrzelić żółte flary jako znak rozpoznawczy. Polacy zaczęli wymachiwać jedwabnymi płachtami identyfikacyjnymi. Czołg nadał toczył się do przodu, dopóki spod gąsienicy nie trysnął płomień eksplozji. Nie zważając na żółty dym, sherman wystrzelił. Pocisk trafił w samochód pancerny Younga, zmiatając skrzynkę z narzędziami i koło zapasowe i ciskając sierżanta Iwaśkowa do przydrożnego rowu. Zanim wstrząśnięci żołnierze zdążyli zareagować, sherman znowu wystrzelił, trafiając samochód pancerny w przednią płytę i urywając głowę kierowcy.

Porucznik Zuchowski, myśląc, że w shermanach siedzą Niemcy, ruszył w ciemności naprzód, a za nim podążyło kilku ludzi z piatem. Dogonił ich porucznik Young, który usłyszał dobiegające z czołgów angielskie głosy i zapobiegł dalszej tragedii. Czołgi należały do 4 kompanii 7 pułku dragonów gwardii, który stanowił szpicę 43 Dywizji w marszu przez Betuwe w kierunku dolnego Renu. Na czołgach i w podążających za nimi transporterach opancerzonych jechali żołnierze 5 pułku DCLI (Lekkiej PiechotyKsięcia Kornwalii). Kolumnę zamykały dwie amfibie DUKW wyładowane żywnością, amunicją i środkami opatrunkowymi dla l Dywizji Powietrzno-desantowej.

Nad Oosterbeek zapadła noc, a l Dywizja Powietrznodesantowa przetrwała swój szósty dzień. Pogoda uniemożliwiła loty zaopatrzeniowe. Pomimo bombardowania i niemieckich ataków ze wszystkich kierunków Czerwone Diabły jeszcze się trzymały. Generał Urquhart nabrał nieco otuchy, kiedy polska brygada wylądowała w Driel, i miał nadzieje, że w nocy Polacy zdołają się przeprawić.

W dolnym Oosterbeek artylerzyści polskiego dywizjonu przeciwpancernego z ulgą powitali zapadającą noc. O zachodzie słońca przenieśli swoje działa na wschód, na stanowiska wokół kościoła. Wczesnym rankiem dywizjon stracił u wylotu Kneppelhoutweg jedno ze swoich 5/-milimetrowych dział, zniszczone przez Sturmgeschiitz, które wyjechało z chrzęstem z Bene-dendorpsweg. Inne polskie działo przeciwpancerne, ustawione sto metrów dalej na zachód, przez cały ranek zasypywało pociskami odłamkowymi niewielką kępę drzew, gdzie Niemcy próbowali umieścić karabiny maszynowe. Gdyby udało im się zająć tę pozycję, mogliby ostrzeliwać z karabinów maszynowych cały polder aż do brzegu rzeki. Niemieccy snajperzy usiłowali się ulokować w ceglanym domu w pobliżu gazowni, lecz zauważyli to polscy artylerzyści i pociskami przeciwpancernymi do południa obrócili budynek w gruzy. Na swoich nowych pozycjach artylerzyści wreszcie mogli trochę odpocząć; tego dnia dwaj ich koledzy zginęli, a wielu innych zabrano do szpitala.

Na wale przeciwpowodziowym w Driel porucznik Smaczny poprowadził swoich ludzi stromym zboczem, a później przez polder do mniejszego wału. Kompania rozproszyła się i czekała w milczeniu na przybycie tratw. Smaczny marzył o papierosie, wiedział jednak, że zapalenie zapałki na tej wysuniętej pozycji jest niepodobieństwem. Oceniając sytuację, pomyślał, iż „forsowanie" rzeki byłoby bardziej odpowiednim terminem niż jej „przekraczanie". Polacy nie mieli wsparcia artylerii. Znaczna część amunicji została zużyta przy odpieraniu ataków w ciągu dnia, a moździerze i karabiny maszynowe brygady nie mogły zapewnić wystarczającego wsparcia ogniowego.

Na szczycie wału rozległ się hałas. Smaczny odwrócił się i na tle ciemniejącego nieba zobaczył sylwetkę konia, który ciągnął wóz. Nocną ciszę rozdarło głośne zgrzytanie, kiedy z wozu zdejmowano jakiś duży przedmiot.Żołnierze zanieśli go pod mniejszy wał i zostawili pod opieką 8 kompanii. Smaczny przyjrzał się niezgrabnej drewnianej tratwie, jednej z trzech, jakie zbudowano. Rozkazał kilku ludziom położyć ją na wodzie i zacząć ładować do me) ekwipunek. Żołnierze weszli do rzeki i ostrożnie, aby nie robić hałasu, opuścili tratwę na wodę. Natychmiast zatonęła. Na rozkaz Smacznego podniesiono tratwę i znowu położono na wodzie. I tym razem zatonęła. Dębowe drzwi były za ciężkie.

Z mniejszego wału doleciał syczący dźwięk, gdy saperzy nadmuchiwali gumowe pontony pompką pedałową. Kompania saperów odzyskała trzy pontony ze strefy zrzutu. Jeden był duży i mógł zabrać dwóch pasażerów i dwóch wioślarzy. W każdym z mniejszych mieścił się tylko jeden pasażer i jeden wioślarz. Jaskrawożółte pontony miały ratować życie załogom zestrzelonych samolotów. Saperzy, którzy „pożyczyli" pontony od sił powietrznych, nie zdołali „pożyczyć" wioseł, w ich miejsce trzeba było zatem używać łopatek saperskich. Wszystkie próby przeciągnięcia przez dolny Ren liny do holowania pontonów kończyły się jednak niepowodzeniem, ponieważ grubą linę porywał bystry prąd.

Żeby oszukać głód nikotynowy, porucznik Smaczny żuł źdźbło trawy. Czekał przy wale prawie dwie godziny. Reagując na dźwięk od strony rzeki, wbił wzrok w ciemność i zobaczył na powierzchni wody niewyraźną ludzką sylwetkę w pontonie. Smaczny podszedł do człowieka, który przedstawił się jako porucznik Królewskich Saperów i powiedział, że w ślad za jego dwuosobowym pontonem przybędzie jeszcze jeden, większy. Zapytał Smacznego, ilu ma ludzi, a potem udzielił mu instrukcji dotyczących przeprawy przez rzekę. Na północnym brzegu na Polaków będą czekać przewodnicy, którzy zaprowadzą ich do kościoła w Oosterbeek po dalsze rozkazy. Smaczny skinął głową na znak, że zrozumiał, i wysłał łącznościowca z Brytyjczykiem na drugi brzeg.

Przeprawa rozpoczęła się o 23.00, a w pierwszym polskim pontonie płynął sierżant sztabowy Juhas. Prąd był tak silny, że aby utrzymać kurs, pasażer wiosłował rękami. Jednak nawet rosłemu i silnemu Juhasowi bardzo trudno było manewrować pontonem. Gumowe łodzie nie nadawały się do nawigacji, a że w rękach Brytyjczyków znajdowało się tylko czterysta metrów przeciwległego brzegu rzeki, ceną za zejście z kursu byłaby niewola lub śmierć. Opanowanie tańczących na wodzie pontonów wymagało więc nieustannego wysiłku. Zanim żołnierze dotarli do południowego brzegu, prąd zniósł już łodziespory kawałek na zachód od miejsca przeprawy i trzeba je było ciągnąć przez błotnisty polder.

Pierwszy rzut się przeprawił, drugi zaś czekał za mniejszym wałem na powrót pontonów. Nad rzeką wzbiły się w powietrze flary, a na północnym brzegu, skąd miały wracać gumowe łodzie, zaterkotały niemieckie karabiny maszynowe. Starszy strzelec Kuźniar leżał obok porucznika Smacznego. Łącznościowiec miał się przeprawiać razem z porucznikiem, lecz ten postanowił zabrać ze sobą brena. W pontonie zabrakło miejsca dla łącznościowca i jego radiostacji. Starszy strzelec doskonale widział pontony na rzece. W świetle flar wyglądały „jak białe ciastka unoszące się na czarnej wodzie".

Podczas przeprawy porucznik Smaczny wiosłował zawzięcie rękami. Na północnym brzegu spotkał pilotów szybowcowych, którzy mieli zaprowadzić Polaków do kościoła. Zebrało się już kilkunastu polskich spadochroniarzy, witanych entuzjastycznie przez Czerwone Diabły. Jeden z pilotów poprosił Smacznego i trzech jego ludzi, żeby poszli za nim na stanowisko dowodzenia l Brygady Szybowcowej.

Idąc przez ciemne, zaśmiecone ulice, żołnierze słyszeli wokół siebie odgłosy bitwy. Ze zrujnowanych budynków Oosterbeek kilka razy wołano do nich po angielsku. Kiedy Smaczny i jego ludzie mijali pozycje plutonu milczących brytyjskich spadochroniarzy, pilot zapewniał Polaków, że zna drogę do stanowiska dowodzenia. Weszli w wąską uliczkę. Usłyszawszy w okolicznych budynkach głosy, Smaczny zaniepokoił się i odbezpieczył stena. To nie był angielski... może to holenderski? Podążający za oficerem ludzie, posuwając się ostrożnie w głąb ciemnej ulicy, trzymali broń gotową do strzału. Pod ich butami chrzęściło rozbite szkło i gruz. Kilka metrów dalej głos z okna szczeknął raptownie: Feldwebel... es sind Tommies!

Smaczny dostrzegł daleko z przodu wylot lufy działa przeciwpancernego. Polacy padli płasko na ziemię, a z okien odezwały się karabiny i pistolety maszynowe, pociski zaczęły gwizdać nad ulicą wśród niemieckich wrzasków. Przeciągnąwszy serią ze stena po górnych piętrach domów, Smaczny pod-czołgał się do swoich ludzi i powiedział, żeby na dany znak rzucili granaty, a potem biegli prosto przed siebie. Kiedy krzyknął: „Teraz!", granaty eksplodowały, Polacy poderwali się na nogi i popędzili ulicą „jak króliki", porucznik zaś posłał w okna ostatnią serię.

Pontony zdążyły obrócić dwa razy, zanim Niemcy uświadomili sobie, że na rzece coś się dzieje. W powietrze wystrzeliło jeszcze więcej flar, a karabiny maszynowe omiatały dolny Ren. Niemcy w Oosterbeek wezwali Werfer-gruppe „Nickmann" i niebawem moździerze salwowe zaczęły ostrzeliwaćrzekę z nasypu kolejowego. Pociski smugowe z północnego brzegu siekły gładką powierzchnię wody, która miejscami wyglądała tak, jakby się gotowała. Różnokolorowe flary i rakiety wisiały na niebie, zalewając okolicę upiornym światłem, a pociski z nebelwerfera eksplodowały w rozbłyskach pomarańczowego ognia i wyrzucały wysoko w powietrze białe fontanny wody.

Podczas trzeciego kursu dwa gumowe pontony (jeden większy, jeden mały) zatonęły. Spadochroniarze z większego pontonu dotarli do brzegu wpław, lecz żołnierza z drugiej łodzi porwał silny prąd. Wszystkie pozostałe pontony jakimś cudem przetrwały czwarty kurs bez strat, lecz z piątego powrócił tylko jeden mniejszy.

Na południowym brzegu starszy strzelec Kuźniar widział ponton, którym porucznik Smaczny przepłynął rzekę, a za nim następny. Polder był jasno oświetlony blaskiem flar; ogień z moździerzy i karabinów maszynowych z każdą chwilą przybierał na sile. Kuźniar przypadł płasko do ziemi. Po każdej eksplozji spadały na niego grudy błota i żwir. Krzyki rannych zagłuszało wycie wyrzutni Nebelwerfer. W tych okolicznościach 3 batalion wycofał się znad rzeki i o trzeciej rano dwudziestego trzeciego września wrócił do Driel.

W Oosterbeek porucznik Smaczny ocenił sytuację. Było z nim trzech ludzi, jeden ranny w udo. Któryś z żołnierzy widział, jak brytyjski pilot upadł, trafiony i prawdopodobnie zabity. Wszyscy zgadzali się, że tylko cudem pozostali przy życiu. Kiedy zaczęli się wycofywać tam, skąd przyszli, nad ich głowami znów zagwizdały kule. Smaczny rzucił się na ziemię i pomyślał, że wpadli w pułapkę bez wyjścia. Nagle przypomniał sobie mijane po drodze brytyjskie pozycje i krzyknął po angielsku: „Nie strzelać, jesteśmy Polakami... Polacy!" Kule świszczały nadal. Porucznik wpadł w gniew i wrzasnął po angielsku ile sił w płucach: „Nie strzelajcie, wy cholerni idioci! Jesteśmy Polakami!"

Strzały stopniowo ucichły. Z brytyjskich pozycji doleciał okrzyk: „Wychodźcie!" Smaczny przeczołgał się rowem. Brytyjski porucznik, któremu się przedstawił, powiedział mu, że on i jego ludzie mieli dużo szczęścia, strzelał bowiem do nich cały pluton. Potem dodał, iż nie miał pojęcia, że Polacy przeprawiają się przez rzekę.

Brytyjski porucznik rozkazał jednemu ze swoich ludzi zaprowadzić porucznika Smacznego do kościoła w Oosterbeek. Polski oficer zastał tam jeszcze kilku żołnierzy ze swojej kompanii. Kiedy zjawili się następni, kazał im się trochę przespać, a sam wszedł do kościoła. Torując sobie drogę wśród śpiących ludzi, znalazł wolne miejsce pod amboną. Zwinął się na podłodze i zamknął oczy.Na plebanii w Driel Córa Baltussen słyszała głośne eksplozje znad rzeki i ryk silników na południe od miasteczka. Amfibie DUK\^ podążające za 43 Dywizją Wessex, pełzły wąskimi polnymi drogami. Ale mimo usilnych starań kierowców i przewodników ciężko obładowane zaopatrzeniem i amunicją dla Czerwonych Diabłów pojazdy ześlizgiwały się z dróg i grzęzły w miękkich skibach. Małe Driel przez cały dzień było ostrzeliwane i wystawione na ataki, a Córa pracowała bez wytchnienia. Teraz, we wczesnych godzinach poranka, zaczęło napływać jeszcze więcej rannych. Troskliwa kobieta robiła, co mogła, żeby uśmierzyć cierpienia żołnierzy, i była zdumiona ich stoicyzmem. Ludzie, którym pociski i odłamki urwały kończyny, nie myśleli o bólu, lecz opowiadali jej o swoim kraju i o pozostawionych tam rodzinach, zastanawiając się, co przyniesie im przyszłość.

Rozdział 16

SPADOCHRONIARZE NIE LUBIĄ SIEDZIEĆ W OKOPACH

23 września 1944, 4.30-18.00

Kiedy nad Oosterbeek wstał szary i wilgotny świt dwudziestego trzeciego września, niemieccy artylerzyści załadowali swoje działa, by obwieścić nowy dzień porannym bombardowaniem. Przemoczeni deszczem żołnierze tłoczyli się w błotnistych okopach.

Zostawiwszy polskich spadochroniarzy, którzy przekroczyli rzekę, w kościele w Oosterbeek, Marek Święcieki wrócił do Hartenstein. Dziennikarz zastanawiał się, jaki wpływ wywrą nowo przybyli na przebieg bitwy. Próbował sobie tłumaczyć, że odsiecz nadejdzie dopiero następnego dnia, co wydawało się tym bardziej prawdopodobne, iż XXX Korpus dotarł do przeciwległego brzegu rzeki. Idąc w swoich prognozach jeszcze dalej, Święcicki wyraził przekonanie, że l Dywizja Powietrznodesantowa się utrzyma, zwłaszcza jeśli, tak jak on, „przyzwyczai się" do ciągłego ostrzału. Korespondent Alan Wood udzielał jedynie lakonicznych odpowiedzi na argumenty zmęczonego, a mimo to gadatliwego Polaka.

Śpiący pod amboną kościoła w Oosterbeek porucznik Smaczny budził się co pół godziny, żeby sprawdzić, czy nie zjawiło się więcej jego ludzi. O 6.30, pod ciężkim niemieckim ogniem, brytyjski oficer zaprowadził Smacznego i jego żołnierzy na pozycje we wschodniej części pierścienia obronnego. Zanim porucznik opuścił kościół, doliczył się trzydziestu sześciu ludzi ze swojej kompanii. Inni przeprawili się przez rzekę, lecz nie zdołali dołączyć do swego dowódcy.

Świt w Driel był spokojny. Niemieccy artylerzyści jakby dali miasteczku chwilę wytchnienia po swojej wściekłej reakcji na forsowanie rzeki. Pułk DCLI został wycofany z Driel na południe od miasteczka. Resztę DywizjiWessex zatrzymały w Elst niemieckie czołgi. Pododdziały innej Brygady Wes-sex zaczęły jednak zajmować pozycje w pobliżu Homoet.

Po zejściu z wału reszta 3 batalionu ponownie obsadziła swoje dawne pozycje. Lukę, jaką pozostawiła w liniach obronnych 8 kompania, wypełnili żołnierze kompanii zaopatrzeniowej i personel sztabowy. Starszy strzelec Kuźniar poszedł do swojego starego okopu. Kiedy dotarł na miejsce, zamiast schludnego rowu strzeleckiego znalazł świeży lej od pocisku. Nie dostrzegł ani śladu kolegów, którzy przejęli jego stanowisko. Powiedziano mu, że kiedy przeprawiał się przez rzekę, podchorąży, który przeniósł się do okopu, został rozerwany na strzępy. Po nieprzespanej nocy Kuźniar zaczął kopać sobie nowe stanowisko. Kiedy skończył, zastukał do drzwi pobliskiego domu, mając nadzieję, że dostanie wodę do mycia i do golenia. Grzeczni Holendrzy dali mu trochę wody ze swoich skromnych zapasów, a gdy zmęczony spadochroniarz się mył, dwoje dzieci śledziło z ciekawością każdy jego ruch. Zanim odszedł, podziękował właścicielom po angielsku. „Chyba zrozumieli, tak uprzejmie się uśmiechali".

Strzelec Raschke wrócił do stodoły, gdzie mieściła się sekcja szyfrów brygady. Po zdjęciu ekwipunku polowego poszedł do kurnika, który poprzedniego dnia okazał się taki zasobny, ale tym razem wrócił z pustymi rękami. W sadzie na tyłach sztabu brygady zerwał kilka wielkich, czerwonych, dojrzałych jabłek. W szopie je pokroił, położył na chlebie i z wilczym apetytem rzucił się na tak przyrządzone kanapki, które „smakowały jak najlepszy tort". Kilka minut później zjawił się porucznik Jaworski, licząc na powtórkę śniadania z poprzedniego dnia. Wyraźnie rozczarowany powiedział Raschkemu, żeby „trochę się przespał. Nie ma nic do szyfrowania. Jeśli coś będzie, obudzimy cię". Uszczęśliwiony szyfrant wykonał rozkaz i wyciągnął się na stercie siana w kącie. Nie zważając na odległy łoskot artylerii, zasnął głęboko.

Poranny ostrzał spadł na nowe pozycje porucznika Smacznego. Niemiecki ogień był bardzo celny, gdyż koordynowali go snajperzy, którzy przeniknęli przez brytyjskie linie. O 8.00 sąsiednie pozycje zostały ewakuowane, a 8 kompania, z kilkoma rannymi, też się wycofała. Pod ciężkim ostrzałem Polacy biegli od budynku do budynku, szukając schronienia przed bombardowaniem. Odprowadziwszy swoich ludzi na tyły, Smaczny zameldował się u podpułkownika l Brygady Szybowcowej. Przy akompaniamencie strzałów z broni ręcznej kilkaset metrów dalej brytyjski oficer zapoznał go z sytuacją i powiedział, gdzie ma rozmieścić swoich żołnierzy.

Porucznik Smaczny zaprowadził swoją kompanię do budynku przy Bene-dendorpsweg. Był to wielki biały dom pod nazwą „Transvalia" stojący na te-renie wielkiej posiadłości. Oficer pułku szkockiego powiedział Smacznemu, że jego lewa flanka pomiędzy rzeką a gazownią jest bezpieczna, należy jednak się spodziewać niemieckiego ataku od strony Heveadorp. Smaczny rozkazał swoim ludziom okopać się w ogrodzie i wokół szklarni. Co jakiś czas zjawiali się brytyjscy żołnierze, aby ich poinformować o rozlokowaniu własnych pozycji. Informacje były często sprzeczne, ponieważ linia frontu stale się zmieniała. Smaczny odniósł wrażenie, że „było tyle pogłosek, ile przelatujących kuł. Dowiadywaliśmy się, gdzie są Niemcy, dopiero kiedy zaczynali do nas strzelać".

O 9.00 zjawił się w Driel kapitan Watson, oficer łącznikowy z I Korpusu Powietrznodesantowego. Zmęczony po podróży, którą utrudniały zacięte walki wokół Ełst, przekazał uzyskane przez korpus drogą radiową informacje na temat l Dywizji Powietrznodesantowej w Oosterbeek. Następnie złożył generałowi Sosabowskiemu pierwszy konkretny meldunek o zaginionych żołnierzach: wrócili bezpiecznie do Anglii, kiedy reszta brygady skakała, i dołączą do niej tak szybko, jak to będzie możliwe.

Kapitan Watson nie był jedynym gościem z I Korpusu Powietrznodesantowego, jaki dotarł do Driel. Brygadier Królewskiego Korpusu Medycznego, szef służb medycznych I Korpusu, również odbył niebezpieczną podróż z Nijmegen. Spotkał się z szefem polskich służb sanitarnych, majorem doktorem Janem Golbą, w szpitalu, gdzie opatrywano właśnie rannych podczas przeprawy przez rzekę. Golba poprosił o więcej lekarstw i środków opatrunkowych. Wyposażenie kompanii sanitarnej oraz zapasy osocza krwi, bandaży i medykamentów przepadły w trzech szybowcach dziewiętnastego września, toteż brakowało praktycznie wszystkiego. Brytyjski brygadier obiecał, że spróbuje przysłać konieczne zaopatrzenie i zatroszczyć się o ewakuację rannych.

W tym samym momencie w Anglii bramy lotniska Spanhoe znów otworzyły się na przyjęcie ciężarówek wiozących polskich spadochroniarzy. Major Tonn był zadowolony, gdyż warunki pogodowe wreszcie wydawały się sprzyjające - nie wątpił, iż tego dnia uda się wystartować. Kiedy szedł do pokoju operacyjnego na odprawę, na lotnisku trwały gorączkowe przygotowania. Sama odprawa była krótka i sprowadzała się do przekazania zwykłych informacji na temat artylerii przeciwlotniczej, tras przelotu i terminów. Nieco większe zaskoczenie wywołała wiadomość, że w polskiej strefie zrzutu wylądują również posiłki szybowcowe dla 82 Dywizji Powietrznodesantowej, za-równo przed zrzutem spadochronowym, jak i po nim. Majora Tonna bardziej niepokoił fakt, iż nie ma żadnych dalszych wiadomości ani o l Dywizji Po-wietrznodesantowej, ani o polskiej brygadzie spadochronowej.

Strzelec Wawiórko sprawdził budynek na farmie w pobliżu pozycji, które jego pluton przejął po 8 kompanii. Wykorzystując worki z cementem i cukrem, Wawiórko i Adamowicz zbudowali sobie stanowisko strzeleckie na poddaszu wielkiej stodoły. Zdjąwszy opancerzone kamizelki i kombinezony, obaj łącznościowcy położyli się, żeby trochę odpocząć. Wreszcie poczuli się bezpiecznie i szybko zasnęli. Wawiórkę obudził huk eksplozji i wycie silnika samolotu myśliwskiego. Kule biły w blaszany dach jak w bęben, przez dziury wpadały promienie słońca. Niemiecki myśliwiec przeleciał z rykiem nad ich głowami, a Wawiórko ukrył twarz w kombinezonie i „trząsł się jak galareta". W stodole znowu zapanowała cisza. Adamowicz uspokajał przyjaciela, dopóki ten nie odzyskał równowagi. Potem rozległ się głos starszego strzelca wzywającego ludzi do naprawy linii telefonicznych.

Do domu, który wciąż zajmował pluton porucznika Kuli, wróciło starsze holenderskie małżeństwo. Właściciele obejrzeli zachodnią ścianę, mocno podziurawioną pociskami. Budynek był pod ciężkim ostrzałem. Niemieccy ka-emiści skupili na nim uwagę, żeby sprowokować polską reakcję i zmusić obrońców do ujawnienia swoich pozycji. Właścicieli głęboko poruszyło to, co zobaczyli w sypialni. Eksplodował tam pocisk moździerzowy, pozostawiając na podłodze kałużę zakrzepłej krwi śmiertelnie rannego spadochroniarza. Gdy Holendrzy popatrzyli na oficera, ich twarze wyrażały mieszane uczucia smutku i wdzięczności. Do stanowiska podporucznika Kuli podjechał brytyjski samochód pancerny, a zdjęty z mego karabin maszynowy zaczął ostrzeliwać północny brzeg rzeki. Porucznikowi rozkazano zabrać swój pluton do sadu na wschód od miasteczka i wypełnić lukę, którą pozostawiła 8 kompania. Kula poczuł się nieswojo, kiedy zobaczył zielone wzgórza We-sterbouwing, wyrastające ponad wał przeciwpowodziowy i dominujące nad polskimi pozycjami. Ledwo żołnierze przystąpili do kopania okopów, nadleciały z rykiem rakiety z nebelwerfera. Rozerwały się kilka metrów przed Polakami, którzy wycofali się głębiej do sadu.

Po pierwszej salwie patrol łącznościowców znalazł rannego spadochroniarza leżącego w rowie obok linii telefonicznych. Sanitariusz, który go opatrywał, wręczył łącznościowcom jego nożyce do drutu. Były wygięte przez wielki odłamek, który z pewnością zabiłby spadochroniarza, gdyby nie uderzył w ciężkie narzędzie u jego pasa. Rozległa się kolejna salwa z nebelwerfera. Strzelec Wawiórko wbiegł za stodołę i przywarł do zewnętrznej ściany,natomiast starszy strzelec rzucił się do rowu. Wawiórko nie mógł powstrzymać się od śmiechu, widząc, jak kombinezon maskujący dowódcy patrolu zmienia kolor, gdy w płótno wsiąka brudna woda z rowu. Śmiech zamarł mu na ustach, kiedy na dachu eksplodował następny pocisk, spowijając go chmurą dymu i kurzu.

O 10.00 generał Sosabowski zwołał naradę sztabową. Generał martwił się o to, jak mógłby oszczędzić swoje szczupłe siły. Łączność radiową z północnym brzegiem udawało się nawiązać sporadycznie. Nie było sensu dyskutować o przeprawie przez rzekę bez łodzi. Próba przekazania przez radio zaszyfrowanego meldunku o położeniu, potrzebach i problemach brygad)* wydawała się beznadziejna. Major Małaszkiewicz otrzymał polecenie nawiązania kontaktu z brytyjską piechotą w Homoet. Dragoni gwardii wypożyczyli jeepa z kierowcą. Była to pierwsza pomoc, jakiej jednostka pancerna udzieliła Polakom. Kilka kilometrów na południe od Driel major i jego piegowaty kierowca o „marchewkowych włosach" natknęli się na brytyjskich sanitariuszy opatrujących czterech żołnierzy, zbyt ciężko rannych, by nadawali się do transportu. Sanitariusze powiedzieli majorowi, że na południe od bezimiennej wioski przy drodze do Homoet nieprzyjaciel ma okopane czołgi. Biorąc sobie do serca ostrzeżenie, kierowca ominął zagrożony rejon, jadąc przez pola tulipanów. Major rzeczywiście zobaczył trzy okopane czołgi, ale nie dostrzegł wokół nich żadnych Niemców.

Kiedy dotarli do brytyjskich pozycji, major Małaszkiewicz był wstrząśnięty ich wyglądem, tak różnym od tego, co oglądał w Driel. Dobrze okopane pozycje otaczały namioty rozbite wśród sadów. Sztab 130 Brygady Piechoty 43 Dywizji Wessex znaleźli bez trudu, „było tam mnóstwo linii telefonicznych i namiotów, zupełnie jak na manewrach w czasie pokoju". Majora zaprowadzono do dowódcy 130 Brygady, brygadiera Bena Waltona, który przywitał go bardzo serdecznie.

Brygadier wywarł na Małaszkiewiczu wrażenie człowieka, który „rwie się do walki i wolałby kontynuować natarcie, zamiast tkwić w okopach wśród stert nawozu, ale nie ma rozkazów". Rozmowa natychmiast zeszła na problem braku łodzi. Major i brygadier osiągnęli „porozumienie". Walton powiedział, że dysponuje osiemnastoma dużymi łodziami, z których każda może pomieścić dwudziestu czterech ludzi, i że Polacy mogą się ich spodziewać o 20.00 tego wieczoru. Przydzieleni do Dywizji Wessex kanadyjscy saperzy mieli obsadzić łodzie, umożliwiając polskim saperom zabezpieczenie północnego brzegu, gdzie wylądują żołnierze, a następnie skierować je z powrotem. Polski oficer poskarżył się również na brak wsparcia artyleryj-skiego. Walton odparł, że XXX Korpus i jego brygada artylerii spróbują strzelać według mapy i na podstawie obserwacji ognia z wału przeciwpowodziowego w Driel.

Bombardier Nosecki stracił już rachubę, od ilu dni jest w Holandii, i nie wiedział nawet, jaki jest dzień. Tego ranka stan dywizjonu przeciwpancernego został uszczuplony o kolejne działo, ustawione na skrzyżowaniu Bene-dendorpsweg i Kneppelhoutweg. Dowódca działa, plutonowy Stanisław Ho-rodeczny, został ranny, ale odmówił przejścia na tyły i objął dowództwo nad działem po drugiej stronie Benedendorpsweg, strzelającym na północ wzdłuż osi Kneppelhoutweg. Nosecki odwiedził ciężko rannego przyjaciela, kano-niera Józefa Katowskiego, który nigdy w pełni nie powrócił do zdrowia po zwolnieniu z sowieckiego obozu pracy. Katowski wiedział, że jego rany są śmiertelne, i żegnał się ze światem. Po wizycie u przyjaciela Nosecki dołączył do Horodecznego przy dziale.

8 kompania porucznika Smacznego obsadziła południowo-zachodni sektor obrony. Linia biegła na północ od Benedendorpsweg w stronę lasu. Porucznik niepokoił się; jego ludziom brakowało amunicji i słyszeli niemieckie głosy dochodzące z grupy domów dziewięćdziesiąt metrów na zachód od Benedendorpsweg. Każdy ruch na drodze mógł ściągnąć niemiecki ogień. Jego ludziom z niemałym trudem udało się położyć łańcuch min M. 75 w poprzek zagrożonej drogi. Z piwnicy domu dochodziły krzyki i jęki niemal tak samo denerwujące jak ostrzał artyleryjski. Smaczny zobaczył kobietę wyglądającą z jednego z mansardowych okien na poddaszu Transvalii. Wycofała się, gdy pociski zadzwoniły o dachówki. Najwyraźniej Niemcy też ją zauważyli. Kiedy strzały umilkły, znowu się pojawiła. Patrząc na nią, Smaczny pomyślał: „Albo bardzo dzielna, albo bardzo głupia", i poszedł to sprawdzić.

Piwnice wypełniali ranni Brytyjczycy, niektórzy w bardzo ciężkim stanie. Kobieta zeszła do piwnicy i opisała polskiemu oficerowi rozmieszczenie niemieckich stanowisk. Smaczny był bardzo wdzięczny za te informacje i poczuł ulgę, że podchodziła do okna w jakimś celu, a nie po prostu po to, żeby popatrzeć na bitwę. Miała trzydzieści kilka łat i Polak domyślił się, że jest właścicielką posiadłości. Z pomocą kilkunastoletniej córki pomagała w miarę swoich możliwości opatrywać rannych. Smaczny zebrał od swoich ludzi morfinę i pokazawszy kobiecie, jak ją wstrzykiwać, zostawił cały zapas dla ciężko rannych. Inny polski spadochroniarz dał jej wielki połeć mięsa, które wyciął z zabitej krowy.Marek Swięcicki opuścił Hartenstein w nadziei, że w sztabie l Brygady Szybowcowej dostanie coś do jedzenia. Nie mógł jednak znaleźć nawet „zapachu śniadania". Podczas przerwy w ostrzale wyszedł i dotarł do stanowisk 8 kompanii. Żołnierze też nie mieli nic do jedzenia, a na jego pytanie odpowiedzieli pytaniem: „Komu chce się jeść pod takim ogniem?" Czołgając się do okopu wraz z polskim podporucznikiem, Swięcicki z dziennikarskiego nawyku zagadnął go: „Jak się tu czujecie?" Oficer, z wyrazem zdziwienia na twarzy, odparł: „Spadochroniarze nie lubią siedzieć w okopach". Atmosfera rozluźniła się, kiedy korespondent zapytał nowo przybyłych, co się dzieje za rzeką. Rozbawił go opis „starego Sosaba", szarżującego na Niemców na damskim rowerze. Potem znowu zapanował ponury nastrój, ponieważ rozmowa zeszła na podporucznika Richarda Tice'a. Korespondent, tak jak zresztą wszyscy, bardzo się zasmucił na wieść o śmierci Amerykanina, powszechnie znanego i lubianego, zarówno przez Szkotów, jak i żołnierzy brygady.

Za rzeką, w Driel, nadal spadały pociski. Niemieccy artylerzyści na obu brzegach dolnego Renu skupili swoją uwagę na wieży kościoła katolickiego, wykorzystywanej jako stanowisko kierowania ogniem polskich 3-calowych moździerzy. Trzy pociski uderzyły w wieżę zaraz po tym, jak zszedł z niej sierżant z plutonu moździerzy 3 batalionu. Na przykościelnym cmentarzu ksiądz Mientki, który zajmował się pogrzebami poległych żołnierzy brygady, rzucił się na ziemię, gdy zaczęły spadać kolejne pociski. Żołnierze z oddziału pogrzebowego ukryli się za nagrobkami i w świeżo wykopanych grobach, a kapelan naliczył dziesięć pocisków ze wschodu i dwanaście z północy, uderzających w wieżę kościelną. Jeden z żołnierzy zginął, kiedy na cmentarzu eksplodował pocisk. Szpital w probostwie został zasypany odłamkami pocisków, które nie trafiły w wieżę. Ranni napływali do głównego szpitala założonego w szkole, chociaż wokół rozrywały się pociski z północnego brzegu. Na dachu budynku wywieszono wielką flagę Czerwonego Krzyża, lecz nie zapewniła ona żadnej ochrony przed ostrzałem.

Pobliska eksplozja wyrwała ze snu strzelca Raschkego. Wybiegł na zewnątrz i zobaczył zwaloną tylną ścianę kurnika, a w środku stosy zakrwawionego pierza. Kilka schludnych, dobrze utrzymanych domów przy ulicy, gdzie spał szyfrant, zamieniło się w sterty gruzów.

Patrol telefonistów próbował utrzymać łączność pomiędzy jednostkami. Strzelec Wawiórko znalazł kilka błyszczących miedzią kabli, z których pociski zerwały izolację. Linie ucierpiały nie tylko od bombardowania, zrywały jerównież przejeżdżające przez Driel pojazdy. Na skrzyżowaniu kable były rozpięte w poprzek drogi na słupach telefonicznych. Wawiórko wspiął się na mokry słup i trzymał się poprzeczki lewą ręką, sięgając jednocześnie prawą po kable, które należało połączyć.

Donośne, wibrujące wycie obwieściło kolejną salwę rakiet Nebelwerfer. Ludzie na dole rozproszyli się, a strzelec wciąż tkwił na szczycie wilgotnego słupa. Ponieważ nie miał haków, nie chciał wspinać się znowu. Trzymał się mocno, skulony, pod osłoną opancerzonej kamizelki i hełmu. Naśladując wycie rakiet, krzyknął, żeby eksplodowały gdzieś indziej. Przeleciały mu nad głową i spadły na łąkę, wzbijając gejzery ziemi. Starszy strzelec z patrolu podał Wawiórce kabel, który ten szybko podłączył i uśmiechnął się, gdy usłyszał w słuchawkach głos z centrali telefonicznej brygady.

Kiedy wczesnym rankiem 2 batalion zmieniał pozycje, poległ jeden z jego żołnierzy. Przed nowymi stanowiskami płonęła po ostrzale stodoła na farmie Baarskamp. Na rozkaz generała Sosabowskiego wysłano patrol, by poszukać zasobników z zaopatrzeniem, które ciągle leżały w strefie zrzutu. Brak amunicji stawał się coraz bardziej odczuwalny, toteż kiedy generał wydawał rozkazy dzienne, kładł szczególny nacisk na ten właśnie punkt: „Nr 8: Oszczędzać amunicję".

Ze swoich wysuniętych stanowisk wchodzący w skład 4 kompanii l pluton sierżanta Iwaśkowa przepędził ogniem karabinów maszynowych niemiecki patrol, który próbował przedrzeć się przez sady. Inny patrol wyłonił się zza pojedynczego domu naprzeciwko grupy budynków niecałe sto pięćdziesiąt metrów przed pozycjami plutonu. Niemcy przyprowadzili ze sobą krzyczącą kobietę. Zaskoczeni polscy spadochroniarze wstrzymali ogień, żeby jej przypadkiem nie trafić. Niemcy popychali kobietę przed sobą, kiedy przemykali przez ulicę, a później wbiegli pomiędzy budynki i zniknęli z pola widzenia. Wstrząśnięty tym zdarzeniem Iwaśków pomyślał o dzieciach, które faszystowska taktyka może uczynić sierotami.

W Transvalii 8 kompania była pod ostrzałem przez cały poranek. Od czasu do czasu ludzie w okopach słyszeli niemieckich dowódców krzyczących: Feuer!, zanim nad rejonem Oosterbeek zawyły rakiety Nebelwerfer. Podczas przerw w bombardowaniu zwiadowcy i snajperzy próbowali przeniknąć przez polskie linie. Z braku amunicji Polacy musieli odpowiadać dobrze wymierzonymi strzałami, i to tylko wtedy, kiedy byli pewni celu.

Od strony Heveadorp nadjechały z łoskotem dwa niemieckie czołgi. Łańcuch mm położonych w poprzek ulicy był odsłonięty, ponieważ porucznik Smaczny otrzymał rozkaz, żeby ich nie maskować, dopóki nie przybędą po-siłki. Żołnierze przygotowywali się do walki ze stalowymi potworami, polegając na skromnych środkach, które mieli pod ręką. Za czołgami pojawiło się działo przeciwpancerne, holowane przez obsługę wzdłuż Benedendorpsweg. Artylerzyści zatrzymali się i wystrzelili jeden pocisk, który trafił i uszkodził pierwszy czołg. Drugi pojazd natychmiast zawrócił i wycofał się z chrzęstem gąsienic. Obsługa czym prędzej odciągnęła działo do tyłu. Kłopoty 8 kompanii z amunicją rozwiązał częściowo pewien brytyjski oficer, który pozostał w tym rejonie. Znikał na kilka godzin i nieoczekiwanie zjawiał się znowu z pełnymi plecakami. Czasami udawało mu się znaleźć tyle naboi, że każdy żołnierz otrzymywał po dwadzieścia sztuk.

W miarę jak upływał poranek, nad Holandią przesuwał się zimny front atmosferyczny. Niebo zaczęło się przejaśniać, ale słońce nie przyniosło wiele wytchnienia Czerwonym Diabłom broniącym rejonu Oosterbeek. Piękne niegdyś miasto obróciło się w gruzy. Schludne trawniki i ogrody były zryte okopami, rowami łącznikowymi i płytkimi grobami. Zaduch spalonych domów, niepogrzebanych ciał i ekskrementów mieszał się z kwaśnym, siarkowym odorem materiałów wybuchowych, unoszącym się w powietrzu. Licznych rannych opatrywano w przepełnionych punktach opatrunkowych i szpitalach w mieście i wokół niego. Obrońcom brakowało amunicji, żywności, snu, a przede wszystkim wody.

Siódmego dnia bitwy wydawało się, że nieprzyjacielskie bombardowanie stało się jeszcze cięższe niż dotąd. Kiedy ostrzał przenosił się do innych części bronionego rejonu, niemiecka piechota, wspierana przez czołgi i działa szturmowe, atakowała wybrane cele. Ponieważ Niemcy próbowali skruszyć obronę po kawałku, walki miały charakter potyczek toczonych przez oddziały w sile plutonu przy użyciu granatów i pistoletów maszynowych. Najbardziej zawzięte ataki spadły na sektor północny, broniony przez brygadiera Hacketta.

Zegar na wieży kościoła w pobliżu Spanhoe wybił kwadrans po 13.00, kiedy silniki samolotów zbudziły się do życia. Pół godziny później koła pierwszych czterdziestu jeden maszyn oderwały się od pasa. Rzut majora Tonna wreszcie znalazł się w powietrzu. Na pułapie pięciuset metrów formacja wyrównała szyk i skierowała się na wschód, nad Kanał. W porównaniu z nastrojami spadochroniarzy, którzy wystartowali dwa dni wcześniej, w samolotach panowała lekka atmosfera. Napięcie ostatnich dni ustąpiło, spadochroniarze żartowali i palili. Polacy nie byli jedynymi żołnierzami lecącymi do Grave: zaoknami widzieli część spośród dwustu trzydziestu szybowców Waco, holowanych przez dakoty. Polacy mieli dołączyć do reszty brygady, a wielu błysnęła w głowie myśl, iż wreszcie nadszedł czas, aby wziąć odwet za to, co spotkało ich ojczyznę.

Polacy wokół Driel spędzili większą część dnia w wilgotnych okopach, wśród rozrywających się dookoła pocisków. Mieli chwilę wytchnienia, kiedy pojawiły się dwa alianckie myśliwce i zatoczyły krąg nad polem bitwy. Bombardowanie ustało, a samoloty krążyły leniwie w powietrzu. Pół godziny później nadleciał dywizjon myśliwców bombardujących Typhoon, uzbrojonych w rakiety. Po kilku podejściach myśliwce zanurkowały. Nieprzyjacielska artyleria całkowicie umilkła, kiedy samoloty atakowały nasyp kolejowy i niemieckie pozycje wokół Oosterbeek. Polscy spadochroniarze wyszli ze swoich okopów, żeby popatrzeć na błyski tryskające spod szerokich skrzydeł nurkujących samolotów. W wilgotnym powietrzu dotarł do uszu spadochroniarzy stłumiony jazgot działek. Samoloty zawróciły i tym razem użyły rakiet. Wyglądały tak, jakby stawały na nosach, a wycie silników robiło się coraz głośniejsze. Twarze spadochroniarzy rozjaśniły się radością, kiedy patrzyli, jak rakiety sieją spustoszenie wśród wrogów. Strzelcowi Raschkemu „rosło serce", gdy wyobrażał sobie Niemców „przyszpilonych do ziemi, miotających się jak szczury". Polaków cieszył nie tylko koniec bombardowania, lecz również widok „własnych" samolotów nad głowami.

Wycie myśliwców stłumił niebawem narastający pomruk samolotów wielo-siłnikowych. O 15.30 czarne kropki na południowym niebie przekształciły się w formację czterosilnikowych stirlingów. Ziemia drżała, kiedy bombowce przelatywały nad polskimi pozycjami, kierując się nad Oosterbeek. Odezwały się niemieckie działa przeciwlotnicze i wokół niezgrabnych bombowców pojawiły się obłoczki szarego dymu i ogniste sznury pocisków smugowych. Nagle niebo rozkwitło setkami kolorowych spadochronów. Spadochroniarze obserwowali ten spektakl z podziwem. Potem jeden ze stirlingów zaczął tracić wysokość, kiedy już uwolnił się od swego ładunku. Inny zapalił się i wlókł za sobą warkocz dymu, spadając w płomieniach na ziemię.

Kilka minut później w ślad za stirlingami nadciągnęła formacja pięćdziesięciu jeden dakot. Niemiecki ogień był teraz znacznie celniejszy i bardziej zajadły. Zwarta formacja przeleciała nad Oosterbeek, znów wypełniając niebo jedwabnymi „kwiatami". Jedna dakota, z zasobnikami wciąż wiszącymi pod brzuchem, zawróciła szerokim łukiem do drugiego przelotu nad Oosterbeek. Wszyscy Polacy stali i patrzyli, jak samolot rozpoczyna swoje samotne podejście. Plutonowy podchorąży Mieczysław Jurecki z plutonu podporucz-nika Kuli obserwował dakotę ponownie wlatującą w zaporowy ogień artylerii przeciwlotniczej. „Samobójca - pomyślał Jurecki, a potem szybko się poprawił: - Nie... bohater!" Wszyscy wstrzymali oddech, kiedy samolot, żałosny i wspaniały zarazem, zataczał kręgi, zrzucając zaopatrzenie wśród eksplodujących pocisków. Stali z szeroko otwartymi oczami i ustami, każdy chciał krzyknąć do załogi: „Skaczcie! Ratujcie się!" Dzielną dakote spotkał tragiczny koniec. Jurecki widział, jak w ułamku sekundy „jej skrzydła złożyły się jak do modlitwy i maszyna runęła w dół. Wokół zapanowała cisza".

Część zaopatrzenia spadła nad Driel. Strzelec Wawiórko przetrząsnął te skarby, szukając stożkowatych puszek z konserwą wołową. Na wielu puszkach nie było etykietek. Te ze stemplem KANADA na wieczku zawierały zupę ziemniaczaną. W innych był pudding. Wawiórko popatrzył na mało odżywcze produkty i pomyślał ponuro: „Co za głupota... Lotnicy ryzykują życie, żeby bombardować nas ziemniakami i puddingiem!" Gdy tylko alianckie samoloty odleciały, niemieccy artylerzyści znowu wzięli się do dzieła. W ciągu kilku minut Driel ponownie znalazło się pod ciężkim ostrzałem. Niektóre pociski eksplodowały na wysokości dachu, a Wawiórko trząsł się „jak w febrze".

Z hotelu Hartenstein Marek Święcicki obserwował pojedynek pomiędzy niemieckimi snajperami a Czerwonymi Diabłami, które zajmowały okopy otaczające pierścieniem sztab dywizji. Dwaj snajperzy spadli „jak wielkie gruszki z drzew", trafieni seriami ze stena. Brytyjscy spadochroniarze wysyłali „ekspedycje karne", które powoli obchodziły teren wokół sztabu, zupełnie jak myśliwi polujący w Szkocji na przepiórki. Ptaki te, jeśli zostały spłoszone, podrywały się do lotu z głośnym trzepotem skrzydeł. Ale młodzi fanatycy w plamistych panterkach, wychowani na niezawodnej diecie nazistowskiej ideologii, prędzej strzelali, niż wpadali w panikę - i często strzelali pierwsi. Na szczęście snajperzy obserwowali zrzut zaopatrzenia z takim samym zaciekawieniem jak oblężeni spadochroniarze. Przez warkot samolotów dał się słyszeć trzask wystrzałów i terkotanie stenów. Teren wokół hotelu został oczyszczony.

W westybulu korespondent zobaczył snajpera w cętkowanej panterce, z twarzą umazaną krwią, którego prowadzono do pomieszczenia dla jeńców. Święcicki postanowił odwiedzić swojego przyjaciela z pułku pilotów szybowcowych, sierżanta Cotterilla. Poza tym spodziewał się, że sierżant może mieć coś do jedzenia. Kiedy go znalazł, wczołgał się do jego okopu. Cotte-rill nie miał nic do zaoferowania poza swoim towarzystwem, ale na dnie okopu Święcicki spostrzegł londyńską gazetę. Była z poprzedniego dnia i została zrzucona razem z zaopatrzeniem. Wytłuszczony tytuł pod nagłówkiemo toczącej się w Holandii bitwie: „Coraz więcej latających bomb nad Londynem", odwrócił uwagę korespondenta od operacji powietrznodesantowej. Święcicki pomyślał o Krystynie Kuratowskiej, której imię wypisał kredą na nosie szybowca. Była jego narzeczoną i mieszkała w Londynie.

Holenderka wyszła z piwnicy Transvalii z wielkim garnkiem gulaszu z mięsa, które dali jej polscy żołnierze. Po nakarmieniu rannych rozdzieliła resztę pomiędzy ludzi okopanych w ogrodzie. Porucznik Smaczny niepokoił się o rannych w piwnicy. Wielu z nich z pewnością umrze, jeśli nie zajmie się nimi lekarz. Smaczny wysłał gońca na poszukiwanie lekarza. Sytuacja pogarszała się; utracono łączność z pułkiem szkockim, zajmującym pozycje na północ od 8 kompanii. Dwaj niemieccy kaemiści wdarli się pomiędzy obie jednostki, a snajperzy na Benedendorpsweg przejawiali taką aktywność, że Smaczny musiał zabrać stamtąd swoich ludzi. Żołnierze, którzy się wycofali, wzmocnili północną flankę kompanii.

Rzut morski polskiej brygady spadochronowej nadal tkwił we Flandrii. Poprzedniego dnia jej sanitarki odłączyły się od kolumny i otrzymały pierwszeństwo przejazdu, aby jak najszybciej mogły dotrzeć do jednostek brygady nad dolnym Renem. Tego wieczoru major Tokarz wezwał ludzi na skromną uroczystość z okazji czwartej rocznicy utworzenia brygady. Po apelu poległych podczas szkolenia wygłosił krótkie przemówienie do zgromadzonych żołnierzy, przypominając im o obowiązku dostarczenia zaopatrzenia i sprzętu potrzebnego walczącym towarzyszom. Przemówienie nie było potrzebne - wszyscy doskonale rozumieli powagę zadania.

Dzień wcześniej polska kolumna przejechała zaledwie kilka kilometrów i znowu utknęła. Od tamtej pory nic się nie działo. Korytarz „Garden" został przecięty w wyniku zajadłego niemieckiego kontrataku w rejonie Eind-hoven. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny jednostki 101 Powietrznodesantowej toczyły zaciętą walkę z siłami niemieckimi, próbującymi nie dopuścić do odblokowania korytarza. Ludzie stali bezczynnie przy swoich pojazdach, czekając na rozkaz wymarszu. Nad głowami widzieli setki samolotów i szybowców lecących na północ na dużym pułapie. Pokrzepiający widok takiej masy samolotów w dniu święta brygady napełnił żołnierzy nadzieją, że wszystko dobrze się skończy.

Czterdzieści jeden samolotów przewożących resztę polskich spadochroniarzy przekroczyło Kanał i znalazło się nad kontynentem. Formacja zeszła na pułap stu metrów. Europa prezentowała się wspaniale w jesiennej krasie,a nastroje były dobre. W samolocie 13 kapral Bolesław Wojewódka z sekcji sztabowej 3 kompanii wspominał swoją podróż, która doprowadziła go do tego miejsca. Zaczęła się w 1939 roku. Jako nastoletni ochotnik do polskiej kawalerii, po zwolnieniu z sowieckiej niewoli, służył razem z ojcem w tej samej polskiej jednostce w Egipcie. Razem rozmyślali o losie matki i siostry Bolesława, które zostały wywiezione do Związku Sowieckiego i o których od lat nie mieli żadnych wieści. Wojewódka popatrzył na swojego dowódcę kompanii, porucznika Zbigniewa Ziemskiego. Ten bardzo inteligentny mężczyzna służył w brygadzie od początku jej istnienia. Był twardym, zawodowym żołnierzem, czemu zdawał się przeczyć jego łagodny charakter, uprzejmy sposób bycia i troska, jaką przejawiał o swoich ludzi. Panowała niemal radosna atmosfera, spadochroniarze żartowali i śpiewali. Beztroski nastrój w samolocie 13 przerwała nagle seria pocisków smugowych, która przemknęła za dakotą, pogrążając pasażerów w ponurym milczeniu.

Zaraz za Eindhoven zapaliły się czerwone światełka, podrywając spadochroniarzy do stanu gotowości. Zaczepili swoje taśmy statyczne i szykowali się do skoku. Czekali w napięciu, aż samolot nabierze wysokości. Przez długie minuty światełka nie zmieniały barwy. W strefie zrzutu „O" siadały już szybowce Waco, przewożące 325 pułk piechoty szybowcowej 82 Dywizji Po-wietrznodesantowej. Piechurzy szybko wyładowali ekwipunek i opuścili strefę lądowania. Dakoty z Polakami na pokładzie pojawiły się nad strefą lądowania o 16.47. Dwadzieścia minut po zapaleniu się czerwonych światełek rozbłysły wreszcie zielone i zniecierpliwieni żołnierze zaczęli wypadać z samolotów „jak ziemniaki wysypujące się z worka".

Chłodny front atmosferyczny, który oczyścił niebo nad Holandią, przyniósł ze sobą silne wiatry. Spadochron kaprala Wojewódki otworzył się gładko, ale zanim zdążył on odczepić swój worek, czasza zaczęła się dziko huśtać. Wylądowawszy na nasypie drogi, kapral zjechał głową w dół po zboczu, wleczony przez ciężki worek. Wielu ludzi doznało kontuzji, zanim zdołali złożyć swoje spadochrony. Wojewódka sięgnął po nóż bojowy i uwolnił siebie oraz worek ze splątanych linek spadochronu. Pierwszym człowiekiem, jakiego zobaczył, był porucznik Ziemski. Razem ruszyli w stronę niebieskiego dymu, który wyznaczał miejsce zbiórki 3 kompanii.

Polacy musieli szybko opuścić strefę zrzutu. Zaczęli ściągać z pola swoje zasobniki. Siedem minut po wylądowaniu pierwszego spadochroniarza nad tym samym polem pojawiły się kolejne szybowce. Wylądowało prawie sto szybowców Waco, przewożących żołnierzy i działa przeciwpancerne dla 82 Dywizji Powietrznodesantowej.Godzinę po zrzucie jeep z amerykańskim oficerem i brytyjskim podpułkownikiem z I Korpusu Powietrznodesantowego odnalazł majora Tonna. Brytyjski oficer kazał mu zabrać się z nimi do sztabu 82 Powietrznodesanto-wej po rozkazy. Tam Tonn dowiedział się, że ma wyruszyć w stronę lasu w rejonie Malden i uważać na niemieckich spadochroniarzy w pobliżu Mook. Wrócił więc do swoich ludzi, którzy sortowali zawartość zasobników.

Kiedy podawał oficerom marszrutę, amerykański oficer przerwał mu i powiedział, że szuka go polski oficer łącznikowy z I Korpusu Powietrznodesantowego. Tonn z radością powitał kapitana Kazimierza Dendora, który udzielił mu najświeższych informacji na temat brygady w Driel, nie pomijając faktu, iż jej część przekroczyła rzekę. Major spytał Dendora, czy nie dałoby się zorganizować transportu, żeby mogli dołączyć do reszty brygady. Kapitan odparł, że w tym momencie nic nie może zrobić, ale następnego dnia będzie miał bardziej konkretne informacje. Zanim się rozstali, Tonn poprosił go, aby powiadomił generała Sosabowskiego, że reszta brygady dotarła do Holandii.

Porucznik Smaczny rozkazał żołnierzom przygotować piąty, ponieważ u wylotu Benedendorpsweg pojawił się czołg Char B i ruszył powoli w stronę Transvalii. Niezgrabny pojazd zatrzymał się sto dwadzieścia metrów przed polskimi pozycjami, poza zasięgiem broni przeciwpancernej. Spadochroniarze skulili się w okopach, gdy wystrzelił kilka pocisków. Z pancerza czołgu niemiecki żołnierz mierzył cierpliwie z karabinu do min ułożonych w poprzek ulicy. Wystarczyło, że jedna kula trafiła w cel, a wszystkie miny eksplodowały.

Polski dywizjon przeciwpancerny mocno ucierpiał podczas ostrzału z dział i moździerzy. Wśród drzew usadowili się snajperzy i porucznik Mleczko modlił się, żeby zapadła noc: „Nie można było wyjść z okopu ani z budynku, żeby nie zostać trafionym". W ciemności bombardowanie powinno zelżeć, a kanonierzy będą mogli wyjść z okopów.

Niemieckie czołgi i działa szturmowe badały teren, ale nie ponawiały ataków. Czołgi poruszały się bardzo powoli i ostrożnie od jednej osłony do drugiej. Ze swoich pozycji mogły zasypywać rejon ogniem z karabinów maszynowych i ogniem na oślep z dział. Ostrzał był niecelny, ale podkopywał mo-

* Większość pojazdów pancernych używanych przez Niemców na zachodniej flance rejonu Oosterbeek stanowiły francuskie czołgi Char B, zdobyte w 1940 roku. Ten 25-tonowy pojazd był uzbrojony w działo 47 milimetrów i współosiowy karabin maszynowy w wieżyczce. Działo 75 milimetrów, zamontowane pierwotnie w wieżyczce, Niemcy zastępowali zwykle miotaczem płomieni.rale wyczerpanych obrońców. Jeden z czołgów ostrzelał działo kaprala Paw-laczyka na rogu Kneppelhoutweg i Benedendorpsweg. Kapral i jego podkomendni podtoczyli działo bliżej czołgu i szybko wystrzelili cztery pociski; wprawdzie nie trafili, ale czołg się wycofał.

Po godzinnym ostrzale przez char B zatrzymały się pod Transvalią brytyjskie jeepy z flagami Czerwonego Krzyża. Porucznik Smaczny był zdumiony, ponieważ strzały nagle ucichły „jak za sprawą czarów". Kiedy jeepy zabrały rannych z piwnicy Transvalii i znikneły z pola widzenia, bitwa rozgorzała na nowo. Ale jeepy powtarzały swoje „czary" jeszcze kilkakrotnie, wracając po resztę rannych. Niemcy wznawiali bombardowanie, gdy tylko jeepy odjechały, a Polacy kulili się w swoich okopach, czekając na noc. 8 kompania straciła w ciągu dnia kilku zabitych i rannych, w tym plutonowego, który skarżył się, że w opancerzonej kamizelce jest mu niewygodnie. Po bombardowaniu znaleziono go martwego, kamizelka leżała obok. Mały odłamek przebił mu kręgosłup.

Polskich spadochroniarzy, którzy maszerowali na północ w zapadających ciemnościach, minęły jeepy holujące działa przeciwpancerne dla 82 Dywizji Powietrznodesantowej. Majorowi Tonnowi powiedziano, że jego ludzie mają zapewnić osłonę amerykańskim czołgom, a do nadejścia dalszych rozkazów z I Korpusu Powietrznodesantowego będą podlegać 82 Dywizji. Tonn poprosił o pojazdy do przetransportowania ciężkich zasobników i racji żywnościowych dla żołnierzy. W tych niepewnych okolicznościach nie pozwolił swoim ludziom naruszyć 24-godzinnych żelaznych racji, które stanowiły całe wyżywienie, jakie mieli przy sobie.

Kiedy słońce zaczęło zachodzić za Westerbouwing, na Benedendorpsweg przed Transvalią zapanował spokój. Porucznik Smaczny skoncentrował uwagę na niemieckich karabinach maszynowych, które oddzielały jego 8 kompanię od żołnierzy pułku szkockiego na północy. Wysłano patrol, aby nawiązać kontakt z Brytyjczykami i uderzyć na stanowiska nieprzyjacielskich karabinów od północy. O 17.30 porucznik Smaczny i kilkunastu ludzi wyszło z ukrycia. Ściągnęli na siebie ciężki ogień karabinów maszynowych. Do ich terkotania dołączyły strzały z karabinów Enfield, serie ze stenów i wybuchy granatów. Kiedy ostrzał ucichł, Smaczny, zabierając ze sobą kilku ludzi, ruszył w kierunku, z którego strzelano. W gnieździe karabinów maszynowych zastał żołnierzy ze swojego patrolu. Oba karabiny stały w płytkiej jamie, doskonale zamaskowanej przez zarośla. Porucznik zapalił papierosa i wrócił do Transvalii, zastanawiając się, co przyniesie noc.

Rozdział 17

TRZYMAJCIE SIĘ RAZEM, A WSZYSTKO BĘDZIE DOBRZE

23 września 1944, 19.00-24 września 1944, 4.00

Major Małaszkiewicz wrócił do Driel o 19.00. Natychmiast po wysłuchaniu jego raportu generał Sosabowski wezwał swój sztab i wydał rozkazy na nadchodzącą noc. Łodzie miały przybyć o 20.30, a zatem bezzwłocznie należało rozpocząć przygotowania. Ponieważ ustalono, że przewozem zajmą się saperzy brytyjscy, kompania saperów kapitana Budziszew-skiego została obarczona odpowiedzialnością za zorganizowanie przeprawy. Ponadto cześć polskich saperów miała się przeprawić wraz z pierwszym rzutem na północny brzeg, żeby zapewnić bezpieczeństwo lądującym żołnierzom i zadbać o szybki powrót pustych łodzi. Dowódcom jednostek kazano przygotować żołnierzy do spodziewanej przeprawy i zameldować się o 21.30 w sztabie brygady po rozkazy.

W naradzie sztabowej uczestniczył oficer Królewskiej Artylerii z XXX Korpusu. Miał koordynować wsparcie korpusowej i dywizyjnej artylerii podczas przeprawy. Anglik dał jasno do zrozumienia, że zapasy amunicji są na wyczerpaniu i wsparcie ogniowe będzie oszczędne. Przyjrzawszy się północnemu brzegowi z wału przeciwpowodziowego, nabrał jeszcze większych wątpliwości, ponieważ pozycje brytyjskie i niemieckie były za bardzo przemieszane.

Generał Sosabowski ustalił kolejność podczas przeprawy. Jednostki 3 batalionu, które pozostały w Driel, miały ruszyć pierwsze, później sztab brygady, moździerze l batalionu, jednostki specjalne, 2 batalion i wreszcie saperzy kierujący przeprawą z południowego brzegu. Po powrocie do swoich jednostek uczestnicy narady powtórzyli otrzymane rozkazy dowódcom kompanii i plutonów. Łodzie mogły pomieścić po osiemnastu ludzi każda,toteż kompanie należało w odpowiedni sposób podzielić. W sektorze 3 batalionu podporucznik Kula dowiedział się, że strzelcy l batalionu mają dołączyć do Brytyjczyków w Oosterbeek. Kapitan Gazurek skwitował tę „radosną wiadomość" stwierdzeniem, iż „za rzeką złoją nam skórę jeszcze lepiej niż tutaj".

Było już prawie ciemno, kiedy podporucznik Relidziński obudził się w swoim kącie na poddaszu sztabu brygady. Stukotowi obcasów w dole towarzyszył głos generała. Mówiąc głównie po polsku i tylko od czasu do czasu wtrącając zdanie po angielsku, Sosabowski wyrażał swoje obawy. Martwił się kondycją fizyczną wyczerpanych żołnierzy, brakiem zaopatrzenia. Nie jedli przyzwoicie od trzech dni i kończyła im się amunicja. Generał podniósł głos: „Jeśli zaopatrzenie nie przyjdzie dzisiaj, trudno nawet mówić o przeprawie. Żołnierze nie mogą iść głodni... nie mamy pojęcia, jak wygląda sytuacja na drugim brzegu". Cichy i bardzo zmęczony głos obiecał po angielsku, że zaopatrzenie przyjdzie tego wieczoru.

Organizacją przeprawy kierował porucznik Szczygieł. Gdy tylko zrobiło się dostatecznie ciemno, by swobodnie wyjść zza wału, saperzy oznaczyli trasy do dwóch punktów załadunkowych na brzegu białą taśmą. Kilku brodziło w wodzie, żeby sprawdzić głębokość rzeki w miejscach przeprawy. Kapitan Budziszewski zainstalował swoje stanowisko dowodzenia w zrujnowanym domu po północnej stronie wału. Podporucznicy Skulski i Grunbaum kierowali przygotowaniami w miejscu przeprawy z poprzedniego wieczoru, a porucznik Dawidowicz w nowym miejscu, położonym pięćset metrów dalej na zachód. Brygada miała czekać w sadach za wielkim wałem, podzielona na jednostki, a w ich obrębie na mniejsze grupy, dostosowane do wielkości łodzi. Żołnierze poszli już do miasteczka, gdzie lada chwila spodziewano się przybycia łodzi.

Kiedy Polacy czekali na łodzie, kapitan Watson przygotowywał w Nijme-gen raport sytuacyjny dla generała Browninga, podsumowujący udział polskiej brygady w operacji. Zaczął od trzydniowego oczekiwania na lotniskach, a następnie opisał, jak część brygady wylądowała przed dwoma dniami i od tamtego czasu toczyła ciężkie walki. Raport kończył się oceną sytuacji dokonaną przez generała Sosabowskiego:

Stan niemieckiej obrony przy głównym moście był nieznany.Udzielenie wsparcia l Dywizji Powietrznodesantowej wymagało przeprawy w sile dywizji „z pełnym wsparciem artyleryjskim i pod zasłoną dymną".

DUKW byłyby niepraktyczne ze względu na charakter terenu i [Sosabowski] zalecał „użycie na wielką skalę łodzi desantowych".

Niemcy obsadzili wysoko położony teren, co „należało zneutralizować wsparciem całej dostępne] artylerii".

Obiecane racje żywnościowe i amunicja dotarły i zostały rozdzielone pomiędzy żołnierzy czekających w Driel. Nadal nie było ani śladu łodzi. Starszy strzelec Kuźniar otrzymał pudełko cukierków i kostkę pemikanu (prasowanego suszonego mięsa), a także amerykańską rację składającą się z tabliczki witaminizowanej czekolady, wraz z instrukcją, żeby ją spożyć tylko na rozkaz. Do zwykłych racji wojskowych dołączono puszkowane na miejscu konserwy; spadochroniarze, i tak już nadmiernie objuczeni, wybrali te najbardziej apetyczne, a resztę ciężkich słoików i puszek zostawili na ulicy. O 22.30 żołnierze brygady wzięli broń i pomaszerowali w stronę wału, z wyjątkiem kilku ludzi, którzy mieli wypatrywać łodzi, ażeby - kiedy się zjawią — skierować je do miejsc przeprawy.

W probostwie, gdzie ciężko ranni czekali na śmierć lub ewakuację, Córa Baltussen doglądała swoich podopiecznych. Straszliwie okaleczeni, leżeli w milczeniu na czterdziestu parach noszy ustawionych na podłodze: „Byłam pod wrażeniem takiej odwagi. Nie słyszało się żadnego krzyku czy płaczu. Ci ludzie, którzy przebyli setki kilometrów, leżeli i czekali na lekarza, żeby przeprowadził operację lub amputację. Ludzie bardzo zwyczajni, tak uczciwi i szczerzy, że zawsze robiło to na nas wrażenie".

Córa wyczuwała napięcie panujące wśród Polaków w Driel: „Sytuacja była bardzo ciężka; wszyscy byli zdenerwowani". Ona sama nie spała przez dwie noce i nie zanosiło się na to, by tej nocy miało być inaczej. Pracownicy Holenderskiego Czerwonego Krzyża opatrywali i pocieszali rannych, najlepiej jak mogli, rozmawiając z nimi po angielsku. Żołnierz, któremu podczas walk strzaskało rękę, opowiedział Córze o swoim życiu na wsi w Polsce, o tym, jak zginął jego ojciec, kiedy wybuchła wojna. Później jego rodzinę wywieziono na Syberię i od tamtej pory nie miał żadnych wieści o matce i siostrze. Córa ledwo rozumiała jego tragiczną historię, „po prostu nieszczęście za nieszczęściem. Po tym wszystkim, co powiedział, miał tylko jedno pyta-nie: «Czy myśli pani, że znajdzie się gospodarz, który mnie zechce z jedną ręką?»".

Otworzyły się drzwi. Obwieszony bronią spadochroniarz podszedł do jednego z sanitariuszy. Stał przez chwilę, potem wcisnął mu do ręki kawałek papieru i powiedział: „Proszę napisać do mojej żony i zawiadomić ją, dokąd poszedłem".

W lasach pod Malden żołnierze l batalionu ułożyli się na noc. Poza tym, że palenie ognisk było zabronione, biwak przypominał niemal obóz harcerski. Cichy i spokojny las wywierał kojący wpływ na żołnierzy po trudach i przeżyciach ostatnich dni. 82 Dywizja Powietrznodesantowa dostarczyła racje, które rozdano ludziom. Major Tonn głowił się nad wieloma pytaniami, jakie pojawiły się tego dnia. Jak długo będą pod amerykańskim dowództwem? Jak odzyskać resztę zasobników ze strefy zrzutu? Czy I Korpus Po-wietrznodesantowy da im rozkaz wyjazdu i zapewni transport do Driel? Co się działo z resztą brygady w Driel? Major zastanawiał się, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy kolegów. Las wydawał się spokojny, lecz wojna nadal trwała. Przez całą noc spadochroniarze słyszeli w ciemnościach dolatujące od strony Mook strzały i ogień artylerii z Groesbeek.

Spadochroniarze pomaszerowali błotnistą drogą prowadzącą z Driel nad dolny Ren. Noc była bardzo ciemna, lecz ludziom udawało się zachować wzorową ciszę. W blasku płonącej farmy Baarskamp widzieli udrapowane na drzewach kolorowe spadochrony. Pod nimi wisiały białe zasobniki, zrzucone przez pomyłkę po południu na tym brzegu rzeki. Nikt się nie zatrzymał, żeby je zabrać. Kiedy kolumna dotarła do większego wału, rozbiła się pod jego osłoną na ustalone wcześniej drużyny i przystanęła na skraju sadów, by czekać na przybycie łodzi.

Leżąc w mokrej trawie na przeciwległym zboczu wału, strzelec Raschke zastanawiał się, co się stało z łodziami. Ponad wałem jasne rozbłyski na drugim brzegu odbijały się w gładkiej jak lustro powierzchni rzeki. Przez cały wieczór na Oosterbeek spadały pociski. W przerwach Niemcy, najwyraźniej niezadowoleni z efektów bombardowania, jakim nękali Polaków w ciągu dnia, dalej ostrzeliwali Driel. Zmęczeni ludzie w mokrej trawie wokół Rasch-kego na wpół spali. Strzelec popatrzył na zegarek, właśnie minęła północ. Nadal nie było łodzi. Zaciskając powieki, żeby „zapomnieć o ludziach, o świecie i o szalonym bombardowaniu", Raschke zdrzemnął się. Jego odpoczynek nie trwał długo. Szyfranta obudziły wydawane szeptem, chłodnei bardzo precyzyjne instrukcje. Łodzie wreszcie dotarły, ale były mniejsze, niż obiecywano, i ludzie musieli znowu podzielić się na grupy.

Amfibie DUKW zaczęły przybywać do Driel o godzinie 0.23 dwudziestego czwartego września. Przywiozły dwanaście łodzi desantowych FB 3, których użyła 82 Dywizja Powietrznodesantowa do forsowania rzeki Waal trzy dni wcześniej. Łodzie miały dno ze sklejki i burty z impregnowanego płótna, podtrzymywane przez drewniane wsporniki tworzące szkielet kadłuba. Każda mogła zabrać dwunastu pasażerów, nie zaś osiemnastu, jak się spodziewano. Kierowcy amfłbii nic nie wiedzieli o saperach, którzy mieli wiosłować, i pozbywszy się swego ładunku, pospiesznie odjechali. Do każdej łodzi wyznaczono jako wioślarzy czterech polskich saperów.

Szczegółowe plany, starannie opracowane w ciągu dnia, trzeba było modyfikować nocą pod ogniem. Ludzi należało podzielić tak, żeby plutony i drużyny strzeleckie, sekcje łączności i obsługi moździerzy nie zostały od siebie odseparowane. Aby zachować ciszę, rozkazy wydawano szeptem. Dowódcy drużyn szukali w ciemności żołnierzy, którzy, wyczerpani, zasnęli kamiennym snem. Nikt nie mógł rozpoznać twarzy pod hełmami, gdy dowódcy kompanii próbowali zebrać swoich ludzi.

Dochodziła 2.00, kiedy kapitan Zwolański obudził Marka Święcickiego. Generał Urąuhart rozmawiał przez radiostację podchorążego Pająka. Zarówno deszcz, jak i niemiecki ostrzał ustały. Opuściwszy Hartenstein, dwaj Polacy ruszyli w stronę rzeki, przechodząc przez zryty pociskami las i potykając się o strzaskane gałęzie i zwalone pnie drzew. Korespondent trzymał kapitana za pas i w pewnym momencie obaj wpadli do okopu, a śpiący w nim żołnierz wyraził swoje niezadowolenie słowami, przy których zarumieniłby się robotnik portowy z East Endu. Posuwali się dalej w „egipskich ciemnościach". Weszli na polanę, lecz niczego nie poznali - dzienne bombardowanie zmieniło krajobraz. Korespondent powiedział głośno, że mogłoby być trochę jaśniej, a jego życzenie natychmiast się spełniło za sprawą Niemców, gdyż na Oosterbeek znowu zaczęły spadać pociski.

Nie tylko kapitan Zwolański i korespondent wojenny Święcicki czekali, aż polscy spadochroniarze przeprawią się przez rzekę. Kapitan Maćkowiak leżał za niskim wałem na polderze Oosterbeek. Poprzedniej nocy udało mu się przeprowadzić przez brytyjskie linie tylko kilku polskich spadochroniarzy, ale coś mu mówiło, że tej nocy będzie inaczej.

Była 3.00, kiedy działa czołgów Sherman dragonów gwardii otworzyły ogień. Żołnierze 3 batalionu chwycili prawie stukilogramowe łodzie i przenieśli je nad wałem. Poza tym dodatkowym ciężarem każdy z nich dźwigałod trzydziestu do czterdziestu kilogramów ekwipunku osobistego. Od rzeki dzieliło ich prawie trzysta metrów. Niezgrabne łodzie trzeba było wlec stromym, śliskim zboczem, przez podmokłą łąkę i nad kolejnym wałem. Otwarty polder oświetlały ognie płonące po obu stronach rzeki. Na północnym brzegu Niemcy podpalili gazownie.

Z polderu w Driel starszy strzelec Kuźniar obserwował pożogę w Ooster-beek. Pomógł położyć na wodzie łódź, którą niósł przez polder, ale zanim zdążył chwycić swój worek ze sprzętem radiowym, łódź była już pełna i odpłynęła. Gdy na wodę zepchnięto następną, natychmiast do niej wskoczył.

Strzelec Chwastek, zdumiony kruchością łodzi, patrzył, jak jego dowódca kompanii, porucznik Pudełko, odpływa z pierwszym rzutem. Chwastek ukrył się za mniejszym wałem i czekał na kolejną łódź. Spoglądając ponad wałem, poczuł „ściskanie w żołądku" na widok wstęg pocisków smugowych tryskających w górę z północnego brzegu.

Przeprawa starszego strzelca Kuźniara przebiegała bez przeszkód, dopóki jego łódź nie znalazła się na środku rzeki, a pierwsza nie dobiła do odległego brzegu. Wtedy seria z karabinu maszynowego przemknęła nad wątłą łodzią, a w górze zabłysła flara. Jedna z płóciennych burt stanęła w płomieniach, kiedy podziurawiły ją pociski smugowe, a żołnierz obok Kuźniara skulił się, trafiony w ramię. Wstrząśnięci ludzie w „płonącej łodzi pośród czarnej nocy" przestali wiosłować i wpatrywali się w rannego. Gniewny głos z rufy krzyknął: „Wiosłuj!", i żołnierze wzięli się do dzieła.

Kiedy dotarli do brzegu, wyskoczyli w błoto i przedarli się przez gęstwinę trzcin do rowu. Spoglądając na polder, starszy strzelec dostrzegł kilka budynków i kościół - punkt zborny. Pełznąc rowem, Kuźniar napotykał co chwila niemieckie trupy, niektóre strasznie okaleczone. Te odrażające znaleziska utrudniały poruszanie się, lecz starszemu strzelcowi dawały satysfakcję, że „ktoś zrobił dobrą robotę".

Na północnym brzegu ranni i saperzy, których łodzie zatonęły, załadowali się do ocalałych. Powiosłowali w stronę południowego brzegu, by zebrać następnych rannych. Niemiecka artyleria i moździerze dołączyły do karabinów maszynowych ostrzeliwujących rzekę i poldery. Pociski spadały wśród żołnierzy oczekujących na przeprawę, powodując jeszcze większe zamieszanie i straty. Saperzy ukryli się za kamiennymi ostrogami, gdzie byli osłonięci przed karabinami maszynowymi, ale przypadali do ziemi, kiedy powietrze przecinały z wyciem pociski moździerzowe. Przed moździerzami nie byłoosłony. Ilekroć ostrzał stawał się mniej intensywny, saperzy wracali do pracy; łodzie wciąż nadpływały.

Do zepchniętych na rzekę łodzi załadowali się kolejni żołnierze 3 batalionu. Ksiądz Misiuda nie uzyskał od kapitana Gazurka zgody na przeprawę, bo „kto nie ma karabinu, ten tylko zajmuje miejsce w łodzi". Nie chcąc porzucać swoich żołnierzy w obliczu ciężkiej próby, kapelan wślizgnął się na pokład. Odpłynął następny rzut. Nieprzyjacielski ogień to przybierał na sile, to słabł, kiedy kaemiści zmieniali taśmy z nabojami. Żołnierz siedzący przed podporucznikiem Prochowskim osunął się bezwładnie, gdy kula przeszyła go na wylot i utkwiła w nodze oficera. Używając łopatek saperskich i kolb karabinów, pasażerowie pomagali wiosłować, aby utrzymać łódź na kursie mimo silnego prądu. Strzelec Chwastek wiosłował ręką i przemoczył sobie kombinezon do łokcia.

Na północnym brzegu kapitan Maćkowiak leżał za metrowym wałem, zalewanym od czasu do czasu blaskiem eksplodujących pocisków i flar. Kiedy spadochroniarze przebrnęli przez podmokły polder, grzęznąc w błocie, zawołał do nich: „Polscy spadochroniarze, tutaj... Do mnie!" Ich niewyraźne sylwetki oświetlone były przez flary i rozrywające się pociski rakietowe z ne-belwerfera. Kilka razy Maćkowiak rzucał się odruchowo na ziemię.

Nowo przybyli nadchodzili od strony rzeki, mokrzy, zdezorientowani i często wystraszeni. Oficer artylerii kazał im się chować za wałem, dopóki nie zebrało się trzydziestu - czterdziestu ludzi. Wtedy prowadził ich do miejsca, skąd kapitan Zwolański i Marek Swięcicki zabierali ich na brytyjskie pozycje w dolnym Oosterbeek. Ludzie, którzy przeprawili się z Driel, wywarli duże wrażenie na doświadczonym oficerze. Maćkowiak stwierdził, że są „zdeterminowani, chociaż wyczerpani i zmęczeni. Ale znieśli to naprawdę dobrze. Nie skarżyli się". U większości Maćkowiak zauważył ponurą determinację — mieli z Niemcami rachunki do wyrównania. Oficer artylerii puścił wodze fantazji, zastanawiając się, jak wyglądałby ten ósmy dzień bitwy, gdyby polska brygada spadochronowa brała w mej udział od samego początku.

Kiedy dywizjon przeciwpancerny przygotowywał się do przeprawy, porucznik Bossowski przydzielił jednego ze swoich ludzi jako gońca do kapitana Wardzały. Rozkazał mu nie odstępować kapitana i trzymać się go bez względu na wszystko. Ostrzał nieco osłabł, gdy łódź Bossowskiego odbijała od brzegu. Łódź przewożącą kapitana Wardzałę i podpułkownika Rottera zniósł silny prąd. Ludzie wyskoczyli z niej, kiedy dotarła do północnego brzegu. Dopiero gdy zawróciła do Driel, odkryli, że patrzą w lufy niemieckich karabinów.Na północnym brzegu strzelec Chwastek znalazł okopanych żołnierzy brytyjskich. Kiedy pokazywali Polakom kierunek, wyglądali na spiętych, ale nie przestraszonych. Do 4.00 zasadnicza cześć 3 batalionu przeprawiła się i zebrała u podnóża wału na wysokości kościoła w Oosterbeek. Jeden z plutonów podporucznika Kuli zameldował, że dowódca został ranny, gdy pocisk trafił w granat, który miał w kieszeni. Granat nie eksplodował, lecz odłamki strzaskanego naboju i granatu utkwiły w nodze. Zabrano go do szpitala.

Podporucznik Prochowski z kolei wyciągnął sobie kulę z nogi własnymi palcami. Rana wydawała się lekka, a on wciąż mógł poruszać nogą, choć z niewielkim trudem. Po założeniu opatrunku polowego, włożył mokre buty. Jedna skarpetka przesiąkła wodą, druga krwią.

Pod osłoną ciemności 8 kompania porucznika Smacznego zebrała się i pogrzebała zabitych. Niemcy byli zaledwie sto metrów dalej, ale żołnierze skorzystali ze sposobności, aby wyjść z ciasnych okopów i rozprostować nogi. Resztę nocy spędzili, naprawiając swoje stanowiska, czuwając i śpiąc. Artyleria i moździerze strzelały sporadycznie przez całą noc. Chwilami ostrzał był bardzo intensywny, zwłaszcza we wczesnych godzinach rannych w pobliżu rzeki. Żołnierze 8 kompanii nie zastanawiali się, co jest przyczyną tego poruszenia; uważali się za szczęściarzy, że pociski nie spadają na nich.

Kapral saperów, który przewiózł przez rzekę kapitana Wardzałę, wrócił na południowy brzeg. Odszukał sierżanta Juhasa i zameldował: „Szefie, jestem pewien, że coś poszło nie tak. Zniósł nas prąd i jestem pewien, że tam byli Niemcy. Wzięli naszych żołnierzy i pozwolili nam odpłynąć". Juhas uznał, iż przeciwnik postąpił mądrze, pozwalając łodzi zawrócić, ponieważ liczył na to, że przywiezie kolejnych jeńców. Zaprowadził kaprala do kapitana Budzi-szewskiego. Po wysłuchaniu meldunku kaprala, Budziszewski odparł: „Musicie mocniej wiosłować". Kazał im odejść, ponieważ ostrzał przybrał na sile. Kiedy inny saper złożył meldunek i zasalutował, Budziszewski podniósł dłoń do krawędzi hełmu, żeby oddać honory. Nim zdążył ją opuścić, w pobliżu rozerwał się pocisk i poharatał mu rękę.

Silny prąd spowodował dalsze opóźnienia w przeprawie. Liczne łodzie, zanim dotarły do północnego brzegu, zniosło w dół rzeki, a kiedy wracały do punktu początkowego, zniosło je jeszcze bardziej. Zęby ludzie mogli wsiąść, łodzie trzeba było ciągnąć wokół kamiennych ostróg do miejsca załadunku. Niebo na wschodzie powoli się rozjaśniało. Smugi, które łodzie pozostawiały na powierzchni wody, zaczęły fluoryzować i niemieckie bombardowanieprzybrało na sile. Sztab i kompania łączności miały się przeprawiać w następnym rzucie, natomiast 2 batalion czekał cierpliwie na swoją kolej.

Pod osłoną wału strzelec Raschke zastanawiał się, kiedy zacznie się przeprawiać sztab brygady. Byli z nim jego przyjaciele, plutonowy podchorąży Franciszek Oleksów i plutonowy Tomasz Lepalczyk. Wszyscy trzej służyli w kompanii sztabowej od początku i uważali się za „starą gwardię". Dochodziła już 5.00 i szyfrant od niemal dwóch godzin słyszał wycie pocisków i krzyki ludzi. Podporucznik Wacław Jaworski zwołał swoich podkomendnych i powiedział: „Od rzeki dzieli nas dwieście metrów łąki. Im szybciej ją przebędziemy, tym lepiej. Jest pod silnym nieprzyjacielskim ogniem. Reszta powinna pójść łatwo". Kilka minut później przenieśli łódź przez wał.

Podporucznik Griinbaum ciężko pracował przez całą noc, by przeprawa odbywała się sprawnie. W przerwach pomiędzy eksplozjami ludzie czekający przy wale słyszeli jego krzyki i przekleństwa. Griinbaum poinstruował grupę łącznościowców: „Przechodzimy przez wał, po dwustu metrach zatrzymujemy się. Potem ruszamy w stronę rzeki. Musimy to zrobić szybko, cały obszar jest pod ogniem niemieckich karabinów maszynowych". Wokół rozrywały się pociski moździerzowe, a podporucznik Relidziński me spuszczał z oka kaprala podchorążego Adama Niebieszczańskiego, który miał się przeprawiać następną łodzią. Podchorąży sprawował pieczę nad wózkiem ze sztabową radiostacją. Grunbaum wydał rozkaz i dwunastu ludzi niosących łódź ruszyło naprzód pomiędzy liniami spadochroniarzy czekających na swoją kolej.

W upiornym półświetle następny rzut przeniósł swoje łodzie przez wał przeciwpowodziowy. Strzelec Wawiórko, który pomagał nieść łódź podchorążego Niebieszczańskiego, padł wraz z resztą ludzi na ziemię, kiedy w pobliżu rozerwało się sześć pocisków Nebelwerfer. Jeden spadł tam, gdzie stał jego przyjaciel, starszy strzelec Filips. Wawiórko podczołgał się do tego miejsca i w ciemnościach wyciągnął rękę. Wzdrygnął się, gdy poczuł coś ciepłego i lepkiego. Wokół niego inni spadochroniarze leżeli przy swoich łodziach. Podporucznik Grunbaum wstał i krzyknął: „Do diabła! Ruszać się, jesteśmy zbyt dobrym celem!"

Wykonując rozkaz Grunbauma, ludzie podporucznika Relidzińskiego podnieśli się, ale zostało ich niewielu. Jeden poślizgnął się na błocie. Drugi potknął się o mego i pociągnął za sobą łódź oraz trzymających ją żołnierzy. Grunbaum znowu krzyknął i ludzie ruszyli do przodu. W końcu trzeci rzut dotarł do mniejszego wału, gdzie Grunbaum zarządził krótki odpoczynek: „Jeszcze pięćdziesiąt metrów do rzeki. Trzymajcie się razem, a wszystko będzie dobrze".Strzelec Raschke przeżywał ciężkie chwile. „Co kilka metrów padaliśmy na ziemię i szukaliśmy osłony za łodzią. W takich warunkach nie mogliśmy przebiec przez łąkę. Przy każdym wybuchu pocisku lub wyciu nebelwerferów rzucaliśmy się na ziemię, a kilka sekund później podrywaliśmy się na nogi jak szaleni... naprzód... naprzód... zanim spadnie następna salwa". Z wyschniętymi ustami i łomoczącym sercem Raschke modlił się do Przenajświętszej Panienki o ochronę przed kulami. Kolejna salwa wstrząsnęła ziemią, przewracając spadochroniarzy. W ciemnościach rozległ się rozpaczliwy krzyk: „Na pomoc... Na pomoc... Moje nogi!" Podchorąży Oleksów zawołał: „To porucznik Mroź... Musimy mu pomóc!" „Nie! Nie! Zostawcie go! - wrzasnął podporucznik Jaworski. - Sanitariusze się nim zajmą. Naprzód!"

Żołnierze kompanii sztabowej rzucili swoją łódź na wodę, wgramolili się do niej i odpłynęli. Podporucznik Jaworski wiosłował, siedząc na dziobie. Przed sobą strzelec Raschke widział inne łodzie. „Zimny wiatr wiał od rzeki, noc była «brzemienna» szałem bitwy. Wszyscy pomagali wiosłować, żeby jak najszybciej przeprawić się przez Ren. Za nami pociski artyleryjskie i moździerzowe siały śmierć na brzegu".

Łódź dotarła do środka rzeki, gdzie prąd był silniejszy i ludzie musieli bardziej przykładać się do wioseł. Niemiecka artyleria skróciła kąt ostrzału i niebawem ogromne fontanny wody wyrosły z czarnej rzeki, a w ślad za nimi rozległy się głośne eksplozje. Nad rzeką zapłonęła flara. Pociski smugowe wystrzeliły z północnego brzegu, spotykając się w krzyżowym ogniu. Jedna z łodzi wpłynęła w punkt przecięcia ognistych linii i zniknęła. Ogień przeniósł się na inną łódź, ale złowieszcze iskry jej nie dotknęły. Pociski smugowe skierowały się ku łodzi szyfranta. Śmiercionośne błyski przemknęły nad dziobem, przeszywając podporucznika Jaworskiego. Plutonowy Lepalczyk klęczał przed Raschkem i wiosłował kolbą karabinu. Po chwili, trafiony w głowę, upadł do tyłu i legł bezwładnie na piersi przyjaciela.

Griinbaum krzyknął: „Naprzód!" - i ludzie za mniejszym wałem szybko się poderwali. „Wyglądało to tak, jakby Niemcy na nas czekali. Karabiny maszynowe zupełnie oszalały. Pociski smugowe przelatywały wokół nas jak wściekłe ogniki" - wspomina podporucznik Relidziński. Żołnierze zawahali się i Griinbaum zaczął wypychać ich zza wału. W tym momencie od strony rzeki nadbiegła grupa spadochroniarzy, przewracając ludzi, którzy próbowali przenieść swoją łódź przez wał. Grunbaum złapał jednego z nich, ten zaś zameldował, że zgodnie z rozkazem miejsce przeprawy zostało przesunięte.Łącznościowcy, mając nadzieję, że nie ściągną na siebie uwagi Niemców, ruszyli pod osłoną wału do nowego punktu załadunkowego. Dotarli tam bardzo wystraszeni, ale bez strat, jeśli nie liczyć przedziurawionego odłamkiem pocisku stena podporucznika Relidzińskiego. Spuszczono łódź na wodę i ludzie zaczęli wsiadać. Strzelec Wawiórko pobiegł po swój wózek, chwycił worek z radiostacją, wrzucił go do łodzi i sam wskoczył za nim. Łódź była przeciążona i saperzy kazali kilku ludziom wysiąść. Jeden pociągnął Wawiórkę za kołnierz kombinezonu. Łącznościowiec wyskoczył, lądując jedną nogą w wodzie, i nie przestał biec, dopóki nie znalazł się za mniejszym wałem.

Łódź z łącznościowcami odpłynęła i nagle utknęła na błotnistej mieliźnie. Ludzie padli na dno łodzi, kiedy odłamki pocisku przeszyły jej burty. Trafiony żołnierz zawył. Podporucznik Grunbaum wstał i krzyknął: „Do wody i pchać!"

Porucznik wskoczył do wody i zorientował się, że jest sam, a oszołomieni ludzie patrzą na niego. „Wysiadać i pchać, skurwysyny!" Ordynarne przekleństwo, nieoczekiwane w ustach oficera, wyrwało żołnierzy z transu. Ludzie weszli do wody i zepchnęli łódź z mielizny. Zajmując miejsce na dziobie, Grunbaum zaczął wiosłować i łódź ruszyła. Kiedy dotarła do północnego brzegu, jeden z polskich saperów został trafiony; wijąc się z bólu, błagał towarzyszy, żeby go dobili. Nikt nie myślał spełnić jego prośby, ponieważ wszyscy wyskoczyli z łodzi w poszukiwaniu osłony. Podporucznik Relidziński podbiegł do wału i ukrył się za nim. Zbierając myśli i łapiąc oddech, spojrzał na zegarek; była 5.00.

Niebo zrobiło się przejrzyste i czarna noc ustąpiła, ukazując w łagodnych szarościach zarysy krajobrazu. Niemieckie karabiny maszynowe nadal ostrzeliwały pociskami smugowymi południowy brzeg. Podporucznik Grunbaum zdołał przewieźć z powrotem dwóch rannych. Kiedy wysiadał z łodzi, eksplodował pocisk i odłamek trafił dzielnego oficera w twarz, miażdżąc mu policzek i oko.

W mętnym świetle poranka pułkownik Kamiński, przekrzykując rozrywające się pociski, rozkazał przerwać przeprawę i wycofać się. Saperzy przycumowali pozostałe sześć łodzi do kamiennych ostróg.

Strzelec Wawiórko doszedł do wniosku, że jeśli ruszy najprostszą drogą przez polder do głównego wału, znajdzie się w zbyt licznym towarzystwie i będzie wystawiony na niesłabnący niemiecki ogień. Pomyślał, że lepiej zrobi, jeśli spróbuje się dostać do ceglanych ruin, skąd kapitan Budziszewski kierował przeprawą. Zarzucając na ramię worek z wyposażeniem radiowym, przebiegł przez polder, aby ukryć się w rowie. Odpoczywał przez kilka mi-nut, łapiąc oddech i czekając, aż „strach ustąpi i powróci rozsądek". Kiedy doszedł do siebie, przewiesił worek przez ramie i pomknął w stronę zrujnowanego budynku.

Kilku ludzi podążyło za nim, a na ich spotkanie wybiegła z półmroku znajoma postać. „Tchórze! Tchórze! Dlaczego uciekacie?" Strzelec zatrzymał się przed dobrze znaną sylwetką, a chociaż nie widział twarzy, doskonale potrafił sobie wyobrazić pałające oczy. Przycisnął dłonie do boków i zameldował: „Panie generale, pułkownik Kamiński rozkazał przerwać przeprawę i wycofać się". Cień odparł: „Dobra robota, dobra robota", i pobiegł w stronę miejsca przeprawy. Wokół rozrywały się pociski, więc szeregowiec przeciął drogę na szczycie wału, przecisnął się przez dziurę w ogrodzeniu dla bydła i sturlał się po przeciwległym zboczu. Idąc w stronę Driel, zobaczył w oddali pojazdy, w tym kilka czołgów. Żołnierze DCLI właśnie zaczęli śniadanie i parzyli na prymusach poranną herbatę. Sielska scena jaskrawo kontrastowała z piekłem, jakie szalało pół godziny temu po drugiej stronie wału. Nie wierząc własnym oczom, łącznościowiec pomyślał: „Cholerna wojna... taka potęga siedzi tutaj bezczynnie, a oni wysyłają nas na ślepo".

Wśród ostatnich, którzy wycofali się po odwołaniu przeprawy, znaleźli się sierżant Juhas i ksiądz Mientki. Razem wynieśli rannego porucznika Mrożą. W ciemności kapelan zabandażował straszliwie poranione nogi oficera sztabowego brygady, a w tym czasie Juhas wymontował z jednej z zaimprowizowanych tratw, które nadal spoczywały na brzegu, drabinę; ułożyli na niej rannego oficera, wsunęli mu pod głowę chlebak i przenieśli go przez wał. Sierżant wrócił, żeby pozbierać ekwipunek, dopóki mgła zapewniała jeszcze względną osłonę. Kiedy ponownie wspinał się po zboczu, obwieszony taśmami z amunicją, karabinami i stenami, był bardzo z siebie zadowolony. Wiedział, że brygada będzie potrzebowała każdego naboju.

Resztki brygady raz jeszcze wróciły do Driel. Większa część 3 batalionu była za rzeką. W zamieszaniu tylko oficerowie plutonu moździerzy 3 batalionu zdołali się przeprawić. Żołnierze z obsługi moździerzy i z innych pododdziałów batalionu wraz z dziesięcioma ludźmi z dywizjonu przeciwpancernego zostali oddani pod dowództwo porucznika Tadeusza Rembisza i dołączyli do 2 batalionu.

Z kompanii sztabowej i kompanii łączności na północny brzeg dotarło czternastu ludzi zdolnych do walki. Ze sztabu brygady przeprawił się tylko kwatermistrz, podpułkownik Rotter, ale teraz był jeńcem. Choć przekonaniestrzelca Wawiórki o całkowitej bezczynności jednostek pancernych mogło być fałszywe, oszczędne wsparcie ogniowe, jakiego udzieliły XXX Korpus i 43 Dywizja, było spowodowane zarówno brakiem amunicji, jak i obawą przed zbombardowaniem brytyjskich pozycji w Oosterbeek. Nieskoordynowany ostrzał artyleryjski został skierowany na niemieckie zaplecze i nie stanowił wielkiego odciążenia dla ludzi zmagających się z rzeką.

Po ciężkiej nocy spędzonej na wale przeciwpowodziowym Polacy wrócili na swoje dawne pozycje i przygotowywali się na to, co przyniesie im kolejny dzień w miasteczku.

Rozdział 18

NAJLEPSI SYNOWIE ANGLII GINĄ TAM NA PRÓŻNO

24 września 1944, 4.00-11.30

Na otwartym polderze u północnego brzegu dolnego Renu ksiądz Misiuda modlił się nad ciałem plutonowego Lepalczyka, które składano właśnie do pospiesznie wykopanego grobu. Choć strzelca Raschkego dręczył strach przed pozostawaniem na otwartej przestrzeni, to jednak nie opuszczała go myśl o dwóch bliskich przyjaciołach poległych tej nocy: Lepalczyku i podporuczniku Jaworskim. Ciężko ranny Jaworski został zabrany do szpitala polowego w domu Dorsthorsta, gdzie zmarł. Słowa księdza Misiudy: „Z prochu powstałeś... i w proch się obrócisz" — wibrowały w głowie Raschkego i przywoływały wspomnienia o najbliższych towarzyszach i o tym, jak „w proch obróciły się wszystkie ich nadzieje, lęki i wiedza".

Po zasypaniu płytkiego grobu żołnierze kompanii sztabowej brygady wrócili pospiesznie do zagajnika za polderem. Kiedy mijali okopy, pozdrowił ich uśmiechnięty brytyjski spadochroniarz, radośnie unosząc kciuk. Raschke rozejrzał się i spostrzegł towarzyszy z kompanii łączności, którzy czekali w kępie drzew, „solidnie poprzycmanych niemieckimi kulami".

Świt ujawnił cenę, jaką zapłaciła polska brygada spadochronowa za próbę przeprawienia się na północny brzeg dolnego Renu. Polscy oficerowie, którzy przeżyli forsowanie rzeki, sporządzili wykaz strat i zebrali resztki swoich plutonów. Żołnierze dywizjonu przeciwpancernego mieli dołączyć do kolegów, którzy wylądowali wraz z działami na pokładach szybowców. Trzeci batalion zdołał wystawić prawie stu ludzi, ale brakowało mu brenów i dysponował tylko jednym piatem. Kompania sztabowa i kompania łączności liczyły razem niespełna dwudziestu ludzi.Jeszcze przed przeprawą generał Urąuhart uznał, że sytuacja po wschodniej stronie bronionego obszaru jest bardziej niż krytyczna, w związku z czym wszystkie uzupełnienia wzmocnią odcinek brygadiera Hacketta. W organizowaniu nowo przybyłych pomagał kapitan Zwolański. Ponieważ tego ranka Hackett został ciężko ranny, Zwolański otrzymał zmienione rozkazy, zgodnie z którymi nowi żołnierze, zanim zostaną skierowani na pozycje 4 Brygady Spadochronowej, mieli czekać w sektorze l Brygady Szybowcowej. Polski oficer łącznikowy zaprowadził ich na łąkę wśród stawów na terenie posiadłości Hemelsche Berg.

Kapitan Zwolański poprowadził kolumnę przez gesty las. Kilkadziesiąt metrów dalej żołnierze zobaczyli piętrowy budynek sanatorium Hemeldal. Za sanatorium las się kończył, ukazując staw, a nieco dalej drugi, nieco niniejszy. Okolica była przepiękna. Wokół stawów rosły buki i dęby. Zwolański zatrzymał się i wskazał kępę wysokich drzew. „Łącznościowcy okopią się tam. I pospieszcie się, Niemcy zaraz zaczną kropić".

Żołnierze 3 batalionu musieli pójść jeszcze głębiej w las, gdzie zajęli porzucone okopy i stanowiska strzeleckie. Po przeprawie podporucznik Kula udał się na pozycje brytyjskiej artylerii, by poszukać maruderów. Usłyszawszy rozkaz: „Ogień na pozycje nieprzyjaciela", zatrzymał się i patrzył, jak ka-nonierzy ładują działa. Obserwując precyzyjne ruchy artylerzystów, odniósł wrażenie, że znajduje się na ćwiczeniach. Przysadziste haubice 75 milimetrów szczeknęły tylko raz, po czym padła komenda: „Przerwać ogień". Najwyraźniej kłopoty z amunicją me pozwalały na dłuższy ostrzał.

Podporucznik Kula znalazł część polskich artylerzystów z rzutu szybowcowego w pobliżu swoich dział. Zasmucił się, gdy artylerzyści składali codzienny raport na temat poległych kolegów głosem monotonnym, „całkowicie pozbawionym emocji, jakby to była zwykła, powszednia rutyna". Kapral Stanisław Lewicki, dowódca drużyny w plutonie zwiadowczym porucznika Beredy, ucieszył się z radosnego powitania, jakie Czerwone Diabły zgotowały Polakom. Siedział na skraju okopu, który dzielił ze swoim przyjacielem Konstantym Wesołowiczem, i czekał na dalsze rozkazy. Dowódca batalionu, kapitan Gazurek, był nieobecny, poszedł po instrukcje na temat zadań przewidzianych dla jego ludzi w planie obrony. Porucznik Jan Kutrzeba, dowódca plutonu moździerzy 3 batalionu, pozostał bez swojej jednostki - furmanki przewożące ciężkie 3-calowe moździerze ugrzęzły w podmokłej ziemi i żołnierze nie zdążyli załadować ich na łodzie, zanim przeprawa została wstrzymana. Korzystając z chwili spokoju, Kutrzeba wybrał się z wizytą do łącznościowców.Ci ostatni rozproszyli się i zajęli pozycje w lesie, poprzecinanym okopami i rowami łącznikowymi. Oficer łączności brygady, kapitan Julian Karasek, zabrał swój sztab do sanatorium Hemeldal. Do piwnicy budynku wszedł sierżant podchorąży Marian Błażejewski. Niósł plecak wypełniony środkami opatrunkowymi, który znalazł po przeprawie, i oddał go do natychmiastowego użytku; piwnicę wypełniali cywile, niektórzy ciężko ranni. Podporucznik Relidziński wybrał sobie głęboki okop i przykrył go brezentem ze zniszczonego jeepa. Przysypując brezent warstwą ziemi, zastanawiał się, co Zwołań-ski miał na myśli, kiedy powiedział, że wkrótce Niemcy zaczną „kropić".

Strzelec Raschke okopał się w sąsiedztwie przyjaciela, również szyfranta, plutonowego podchorążego Oleksowa. Ich kompania, wraz z personelem sztabowym i żołnierzami drugiej kompanii łączności, stanowiła część rezerw l Dywizji Powietrznodesantowej i zajmowała pozycje sześćset metrów na południowy zachód od Hartenstein. Gdyby nie świergot ptaków, w lesie byłoby zupełnie cicho. Raschke spoglądał przez kopułę z liści na skrawki szarego nieba, przytłoczony smutnymi wspomnieniami o podporuczniku Jaworskim. Tłumiąc łzy, zapalił papierosa i zaczął ulepszać swoje stanowisko, wiedząc, że „pokój" nie potrwa długo.

Podporucznik Bossowski czekał ze swoim ludźmi z dywizjonu przeciwpancernego na instrukcje. Tej nocy trzydziestu siedmiu z nich zdołało się zebrać na północnym brzegu rzeki. Podporucznik Mikulski porozmawiał z porucznikiem Mleczką, ten zaś powiedział mu, że skoro zostały tylko cztery działa, polscy artylerzyści, którzy przeprawili się tej nocy, nie mają nic do roboty. Poza tym, dodał Mleczko, brytyjscy piloci szybowcowi zlekceważyli rozkazy swoich oficerów i nie chcą odejść od dział, które dostarczyli. Dwaj ludzie zostali wyznaczeni do pomocy w obsłudze dział przeciwpancernych, a trzech kaemistów z brenami porucznik Zwolański przydzielił do 3 batalionu. Reszta żołnierzy dywizjonu przeciwpancernego miała obsadzić stanowiska obronne w charakterze piechoty.

W lesie pod Malden, dwadzieścia kilometrów na południe od Oosterbeek, polscy spadochroniarze z l i resztek 3 batalionu obudzili się zziębnięci i głodni. Ugotowali śniadanie na małych ogniskach, a major Tonn zastanawiał się, jak dotrzeć do reszty brygady w Driel. O 9.00 zebrał wszystkich rowerzystów l batalionu i oddał ich pod komendę porucznika Jerzego Racisa z plutonu zwiadowczego. Zgodnie z rozkazem, porucznik miał wyruszyć na północ i możliwie jak najszybciej nawiązać kontakt z brygadą. Niedługo powyjeździe Racisa major otrzymał z 82 Powietrznodesantowej wiadomość, że Polacy mogą się spodziewać jakichś pojazdów do przewiezienia zasobników, które pozostały w strefie zrzutu. Tonn zastanawiał się, jakie informacje przyniesie kapitan Dendor i kiedy jego ludzie zostaną uwolnieni spod dowództwa 82 Dywizji.

Polacy okopani wokół Hemeldal chcieli ofiarować puszki z puddingiem, zrzucone nad Driel, stacjonującym w pobliżu Czerwonym Diabłom. Ale wśród Brytyjczyków nie było chętnych. Nawet jeśli udawało się zdobyć jedzenie, nieprzyjaciel znajdował się tak blisko, że rozpalenie ognia nie wchodziło w rachubę. Kapral podchorąży Niebieszczański odniósł wrażenie, że „Brytyjczycy raczej umrą z głodu, niż zjedzą zimny pudding". Polacy nie mieli takich obiekcji i z radością pochłonęli mieszaninę zimnego tłuszczu i owsianki. Podchorąży wydawał się zadowolony z posiłku; jak wspomina: „Kiedy przełknąłem trochę zimnego puddingu, byłem syty przez dwadzieścia cztery godziny".

Porucznik Kutrzeba towarzyszył łącznościowcom. Otworzył puszkę nożem i wydobywał nim zawartość. Pomiędzy jednym kęsem a drugim opowiadał o swoich przygodach podczas przeprawy. Strzelec Raschke obserwował go przy jedzeniu i widział determinację w wielkich, ciemnych oczach oficera. Kutrzeba wstał, przeciągnął się, ziewnął i oznajmił, że jest zmęczony. Podszedł do wąskiego okopu i położył na nim kilka płyt chodnikowych. Powiedział kolegom, żeby go obudzili, jeśli coś się wydarzy lub jeśli będzie potrzebny. Wczołgał się pod płyty, tak że widać było tylko jego twarz, i natychmiast zasnął.

Czekając na rozkazy, porucznik Bossowski rozglądał się po spokojnym na pozór lesie i myślał: „Gdzie jest ta cholerna bitwa?" Zaniepokojony oficer dywizjonu przeciwpancernego odszukał podporucznika Mikulskiego i powiedział mu, iż zamierza rozkazać ludziom, aby się okopali. Podszedł do nich i wydał rozkaz, a żołnierze z niedowierzaniem wyciągnęli saperki. Jeden z nich popatrzył oficerowi prosto w oczy i spytał: „Jest pan pewien, że wie pan, o czym pan mówi?" Bossowski warknął gniewnie: „Nieważne, to nie zawadzi... Po prostu to zróbcie!" Ziemia fruwała ponad głowami zgarbionych żołnierzy, którzy wzięli się do kopania dziur w ziemi. Gdy tylko okopy zaczęły nabierać kształtu, spojrzeli w górę, reagując na gwizd nadlatującego pocisku. Wskoczyli do świeżo wykopanych okopów, a na polach i w lesie wokół nich rozrywały się kolejne pociski.

Kiedy zaczęło się bombardowanie, starszy strzelec podchorąży Grzelak i starszy strzelec Kuźniar nieśli do Hemeldal radiostacje WT 38. Ogłuszeniwybuchami, wśród gwiżdżących dookoła odłamków, ukryli się w zaroślach. Gdy ruszyli biegiem w stronę budynku, mikrofon radiostacji Grzelaka zaczepił o krzak i zawisł na gałęziach. Dopiero w otwartych drzwiach uświadomili sobie, że mikrofon potrzebny do obsługi radiostacji pozostał w krzakach pod gradem pocisków. W progu czekał na nich kapitan Karasek. Położył ręce na biodrach i w odpowiedzi na pytanie łącznościowców o zapasowy mikrofon popatrzył na nich surowo. Kiedy wnieśli radiostacje do środka, kapitan rozkazał im okopać się i walczyć w charakterze piechurów.

Minęło pół godziny, a ostrzał nie stracił na intensywności. Porucznik Bos-sowski kulił się w okopie, przekonany, że każdy nadlatujący pocisk będzie ostatnim. Przypomniał sobie słyszane w dzieciństwie opowieści starych weteranów o bombardowaniu pod Yerdun. Był pewien, że to jest gorsze.

Świergot ptaków ucichł, kiedy las wypełniło wycie rakiet Nebelwerfer. Żołnierze wokół strzelca Raschkego byli jak sparaliżowani, a szyfrant modlił się, „przygotowując się do podróży w zaświaty". Wśród eksplozji i jęku pękających drzew Raschke usłyszał z sąsiedniego okopu rozdzierający wrzask.

Pełne bólu krzyki nie cichły, więc Raschke popatrzył na sąsiada, podchorążego Oleksowa, który ukrył twarz w książeczce do nabożeństwa. „Chodź. Musimy pomóc". Pełznąc, widzieli zabitych i umierających brytyjskich spadochroniarzy. Jeden z Czerwonych Diabłów, któremu gęsta ciemna krew zalewała pierś, siedział z szeroko otwartymi oczami. Usta żołnierza poruszały się bezgłośnie. Nagle zadrżał konwulsyjme i osunął się martwy na ziemię. Pociski już nie spadały, lecz nieustające krzyki zaprowadziły Raschkego i Oleksowa do okopu, gdzie zwijał się z bólu ranny w brzuch polski spadochroniarz. Strzelec wyciągnął z okopu młodego żołnierza i razem zaczęli go nieść do punktu opatrunkowego w piwnicy Hemeldal. Jego krzyki przeszły w ciche jęki, więc Raschke i Oleksów położyli go na ścieżce. Żołnierz protestował słabo, kiedy wstrzykiwali mu morfinę. Mówił szeptem o matce w odległym Lwowie. Szarpnął się dwa razy, a potem znieruchomiał w ramionach niedoszłych wybawców.

Kiedy ostrzał się skończył, Polacy okopani w pobliżu stawów wyszli ze swoich okopów. Przeszedł pomiędzy nimi Czerwony Diabeł, oferując pię-ciofuntowy banknot temu, kto sprzeda mu granat ręczny. Pewien polski spadochroniarz uznał optymistycznie, iż przeżyje, by wydać tę fantastyczną sumę, i sprzedał jeden z cennych granatów, które przyniósł ze sobą zza rzeki.

Podchorąży Oleksów ogłuchł od eksplozji pocisków i chociaż protestował, zabrano go do punktu opatrunkowego w Hemeldal. Potem Polacy do-konali strasznego odkrycia: porucznik Kutrzeba leżał martwy w swoim okopie, z siną twarzą i opuchniętym jeżykiem sterczącym z otwartych ust. Mały odłamek pocisku wpadł do okopu i utkwił pod podbródkiem oficera. Sierżant z plutonu Kutrzeby zdjął wiszący na drzewie beret i przykrył nim twarz swojego dowódcy, z którym przyjaźnił się od lat. Następnie zbił krzyż z dwóch kawałków drewna i wziął kawałek blachy z rozbitego jeepa. Napisał na nim:

Porucznik Kutrzeba

Polski spadochroniarz

24-9-44

Starszy strzelec Kuźmar i podchorąży Grzelak znaleźli miejsce na okop wśród wielkich starych drzew na terenie Hemeldal. Brytyjscy spadochroniarze powitali nowo przybyłych i zadali nieuniknione pytanie: „Macie papierosy?" Polacy wyciągnęli kilka z kieszeni i wręczyli Czerwonym Diabłom, którzy zaciągając się chciwie, doradzili im, żeby szybko się okopali. Kuźniar pożyczył łopatę z długim trzonkiem i szybko wykopał sobie stanowisko. Kiedy zbierał gałęzie, żeby je zamaskować, rozległ się gwizd i starszy strzelec rzucił się do swojego nowego schronu z łopatą w rękach. Przez pół godziny eksplozje pocisków artyleryjskich i moździerzowych rozdzierały powietrze wokół. W pobliżu nastąpił wybuch i starszy strzelec poczuł wewnętrzny ból. Próbując złapać oddech pomimo kłucia w piersiach, uświadomił sobie, że coś na niego spada, jest coraz bliżej i bliżej. W pamięci stanęły mu słowa ojca: „Kiedy nie słyszysz spadającego pocisku, to znaczy, że jest wymierzony w ciebie". Oczekiwanie wydawało się wiecznością i zakończyło się także w ciszy. Oszołomiony Kuźniar poczuł, że pulsuje mu ramię, i pomyślał: „To koniec". Przeleciała mu przez głowę następna myśl: „Skoro myślę, to nie może być koniec". Znowu zabrzmiały mu w uszach słowa ojca: „Kiedy jesteś ciężko ranny, nie czujesz bólu". Kuźniar nie chciał spojrzeć na swoją zmiażdżoną, jak mu się wydawało, rękę. Ostrożnie spróbował poruszyć palcami i udało mu się! Otworzył oczy i zobaczył, że osunął się na niego wielki kawał ubitej ziemi, oderwany z krawędzi okopu przez pocisk, który spadł w pobliżu i nie eksplodował.

Wśród wielu pogłosek, docierających w przerwach pomiędzy bombardowaniami do okopanych w pobliżu Transvaln żołnierzy 8 kompanii, była i ta-ka, że co najmniej dwustu Polaków przeprawiło się w ciągu nocy i zajęło pozycje w lasach nieco dalej na północ. Porucznik Smaczny niepokoił się o swoich ludzi; brak żywności i wody coraz bardziej dawał się we znaki, a piwnicę Transvalii zaczęli wypełniać ranni. Korzystając z przerwy w bombardowaniu, porucznik zrobił obchód swoich pozycji i stwierdził z ulgą, że morale wcale nie jest takie złe. Podchodząc do okopu, który plutonowy podchorąży Bie-lawski dzielił z pewnym kapralem, odkrył, iż obaj ryją napis na metalowym krzyżu. Zauważywszy, że są na nim ich nazwiska, porucznik dowiedział się ze zdziwieniem, iż mają już przygotowane epitafium, ale przeżyli noc, więc zmieniają datę.

Porucznik Smaczny wywołał z okopu brytyjskiego oficera, który przynosił 8 kompanii amunicję, i spytał, czy chce papierosa. Oficerowi już dawno skończyły się papierosy, toteż przybiegł w te pędy do okopu Smacznego. Ledwo zapalił, w pobliżu znowu zaczęły spadać pociski. Obaj oficerowie skulili się w ciasnym okopie Smacznego i wypalili kilka papierosów, jednego po drugim. Kiedy bombardowanie ustało, Brytyjczyk podziękował polskiemu porucznikowi i pobiegł z powrotem do swojego okopu. Kilka sekund później wrócił, a po brudnych policzkach spływały mu łzy. Poprosił Polaka, aby spojrzał na jego pozycję. Przestała istnieć, ze świeżo zrytej ziemi sterczały tylko szczątki stena i strzępy plecaka.

Salwa z brytyjskich 3-calowych moździerzy o 8.30 była dla 3 batalionu sygnałem do wymarszu na wyznaczone pozycje. Kapitan Gazurek miał poprowadzić swoich ludzi i zająć kilka domów przy Stationsweg na północ od skrzyżowania z Utrechtseweg. Kolumna, z kapitanem na czele, ruszyła na wschód do dolnego Oosterbeek, a potem na północ przez zniszczone miasto. Marsz był powolny, utrudniali go niemieccy snajperzy i sporadyczny ostrzał artyleryjski. Ulice wśród dymiących zgliszcz były usłane poskręcanymi ciałami brytyjskich spadochroniarzy. Tu i ówdzie wśród ciał poniewierał się szary beret lub stalowy hełm z wymalowanym orłem. Swąd spalonego mięsa mieszał się z zapachem wypalonych budynków i materiałów wybuchowych. Z okopów w ogrodach i z okien sterczały głowy Czerwonych Diabłów. Brudne i zmęczone twarze rozpromieniły się na widok posiłków. Na opuchniętych wargach pojawiły się szerokie uśmiechy, a potem posypały się prośby o papierosy i wiadomości na temat XXX Korpusu. Polacy częstowali brytyjskich kolegów papierosami, ale na pytania o wojska lądowe mogli odpowiedzieć jedynie wzruszeniem ramion.

Artylerzyści z dywizjonu przeciwpancernego, którzy sforsowali rzekę, przeszli przez posiadłość Hemelsche Berg i zajęli pozycje opuszczone przezpułk szkocki, naprzeciwko Yalkenburga, na zalesionym zachodnim skraju sektora. Polacy wykopali dla siebie okopy i stanowiska strzeleckie kilkanaście metrów w głębi lasu, w pobliżu polnej drogi. Po drugiej stronie drogi ciągnęły się pastwiska oddzielone żywopłotami od luksusowych willi, okalających Ooster-beek. Względny spokój zakłóciło pojawienie się zaciekawionych niemieckich żołnierzy przechodzących przez pastwisko. Nieprzyjaciel zniknął, kiedy kilka serii z brena omiotło zielone pole. Porucznik Bossowski poszedł odwiedzić pozycje brytyjskie, biegnące pod kątem prostym do pozycji polskich. Pokazano mu stanowisko dowodzenia, mieszczące się w willi pozbawionej drzwi i okien. Z otworów płynęły lekkie dźwięki fortepianu. Willę otaczał żywopłot, za którym okopali się brytyjscy żołnierze. Były też okopy po drugiej stronie żywopłotu, w niektórych leżały ciała żołnierzy niemieckich. Bossowski porozmawiał z brytyjskimi oficerami - z wyjątkiem jednego, o młodej twarzy, który pozostał przy fortepianie - o sytuacji taktycznej. Ustaliwszy położenie pozycji własnych i nieprzyjacielskich, wrócił pospiesznie do swoich ludzi.

W Driel generał Sosabowski przeprowadził inspekcję tego, co pozostało z brygady po długiej i ciężkiej nocy. Po obejrzeniu pozycji obronnych udał się do szpitali, gdzie chirurdzy, w stalowych hełmach i opancerzonych kamizelkach na lekarskich fartuchach, zszywali i opatrywali okaleczonych i poszarpanych ludzi, próbując uleczyć rany zadane przez ołów i stal z Zagłębia Ruhry. O 9.00 generał wrócił do swojej kwatery i wypił kubek herbaty. Później położył się spać, mając nadzieję, że znajdzie chwilę ukojenia po dramatycznych przeżyciach ostatnich kilku dni.

Nie było mu dane długo cieszyć się odpoczynkiem. Obudzono go po godzinie wiadomością, że chce się z nim widzieć brytyjski generał. Generał Brian Horrocks, dowódca XXX Korpusu, przyszedł na tę najbardziej wysuniętą pozycję operacji „Garden", której powodzenie zależało właśnie od niego. W 1940 roku Horrocks był dowódcą batalionu, walczył w Afryce Północnej i stał się jednym z ulubionych oficerów Montgomery'ego. Utalentowany i czarujący, urodzony przywódca, szybko awansował. Miał dar rozmawiania z ludźmi, którym zawsze poświęcał bezgraniczną uwagę, budząc zaufanie i zarażając ich własnym entuzjazmem. Przydało mu się to później, po zwolnieniu z wojska, kiedy zrobił karierę jako osobowość telewizyjna. Ale tego dnia Horrocks nie miał powodów do zadowolenia z siebie. Przez osiem dni XXX Korpus posuwał się bardzo powoli, zmagając się z niemieckim oporem i trudnym terenem.

Generał Sosabowski był zdziwiony i przyjemnie zaskoczony, że oficer tak wysokiej rangi przyszedł aż tutaj, i ciepło przywitał Horrocksa. W prywatnejrozmowie polski generał przedstawił sytuację na północnym brzegu i rezultaty nocnej przeprawy. Podkreślił, że Brytyjczycy zostali odcięci od mostu i potrzebują wsparcia ciężkiej broni. Należy im dostarczyć zaopatrzenie i amunicję, gdyż w przeciwnym razie czeka ich całkowita zagłada. Jedyną alternatywą byłby ostrożny odwrót na południowy brzeg. Horrocks odparł, że jeden batalion Dywizji Wessex, z zaopatrzeniem dla l Powietrznodesanto-wej, przeprawi się tej nocy. Reszta polskich jednostek w Driel będzie się przeprawiać z tych samych miejsc, co w ciągu dwóch poprzednich nocy. Horrocks powiedział Sosabowskiemu, że wszystko zostanie omówione i zaplanowane podczas odprawy w sztabie 43 Dywizji.

W pięknym niegdyś Oosterbeek tysiące rannych zabrano do punktów opatrunkowych założonych w hotelach i największych domach w mieście. Do przebywających tam brytyjskich, polskich i niemieckich żołnierzy dołączyło wielu rannych holenderskich cywilów. Wszyscy oni leżeli i czekali na koniec bitwy. Cywile przez ponad cztery lata znosili upokorzenia, szykany, gwałty i represje ze strony aroganckich okupantów, dążących uparcie do podkopania silnych moralnych podstaw narodu, który uczynił ze swego kraju symbol europejskiej cywilizacji.

Po pierwszym wybuchu radości, na myśl, że wyzwolenie jest bliskie, cywile zeszli do piwnic i siedzieli tam przez całe dnie. Słyszeli eksplozje, krzyki, metaliczny szczęk i chrzęst gąsienic dział szturmowych, a łoskot walących się domów przetaczał się echem nad ich głowami. Odgłos podkutych butów miażdżących rozbite szkło na podłodze nad nimi sprawiał, że zamierali z przerażenia. Cywile nie wiedzieli, czy to ich niedoszli wyzwoliciele wnoszą rannego towarzysza lub szukają schronienia, czy też Niemcy chcą sprawdzić, kto się ukrywa w piwnicy.

Holendrzy ginęli i odnosili rany, kiedy pragnienie, głód, ogień lub wymierzony karabin zmuszały ich do opuszczenia kryjówek. Ci, którzy trafili do szpitali, widzieli tam swoich rodaków, pomagających brytyjskiemu personelowi medycznemu doglądać rannych, bez bandaży, morfiny, żywności i wody. Brakowało wszystkiego. Cywile i sanitariusze, choć sami spragnieni, głodni i wyczerpani, bezinteresownie nieśli pomoc innym. Byli tak pochłonięci opieką nad potrzebującymi, że prawie nie zwracali uwagi na przechodzących obok uzbrojonych nieprzyjacielskich żołnierzy. Punkty opatrunkowe w hotelach Schoonoord i Yreewijk, na rogu Utrechtseweg i przy jej skrzyżowaniu ze Sta-tionsweg, dostały się tego ranka w ręce Niemców.W Hartenstein wyczerpany Marek Swięcicki próbował pracować, zbierać informacje, wypełniać swoje dziennikarskie obowiązki. Pewien dywizyjny oficer sztabowy starał się robić dobrą minę do złej gry, mówiąc o liczbie nieprzyjacielskich żołnierzy uwikłanych w walkę z Czerwonymi Diabłami. Korespondent słyszał strzępki rozmów o planowanych kontratakach na całym obszarze. Ponieważ jednak niemieckie karabiny maszynowe terkotały niespełna sto metrów od hotelu, nie bardzo w to wierzył. Piwnicę wypełniali ranni. Brytyjski sanitariusz zawołał dziennikarza do polskiego żołnierza, który został trafiony w kręgosłup i chciał porozmawiać z rodakiem. Kiedy Święcicki pomagał ciężko rannemu spadochroniarzowi zmienić pozycję, ten powiedział mu, że nazywa się Wiktor Chmielewski; prosił, żeby napisać, iż walczył w Holandii, aby móc wrócić do Wilna.

W przepełnionym hotelu nadal panował względny porządek. Sztab dywizji pracował nieprzerwanie i w kącie piwnicy, gdzie polscy łącznościowcy siedzieli przy radiostacjach, trwała ciągła krzątanina. W budynku królował niepodzielnie brytyjski sierżant sztabowy. Przepasany liną i z trzcinką pod pachą, kierował ruchem w zatłoczonym sztabie i rozdzielał skąpe racje. Z niekwestionowanym autorytetem oczyścił pomieszczenia ze zdolnych do walki żołnierzy, którzy szukali schronienia w sztabie. Pośród tego wszystkiego generał Urąuhart wciąż wydawał rozkazy. Marek Święcicki obserwował wysokiego Szkota w czerwonym berecie na głowie. W oczach reportera generał, sprawujący dowództwo na tych kilku hektarach piekła, wydawał się uosobieniem wytrwałości, spokoju, niezłomnej determinacji i uporu.

W Driel warunki w szpitalach polowych stały się rozpaczliwe. Sterylne opatrunki, które przybyły wraz z rzutem spadochronowym, praktycznie się wyczerpały. Wciąż napływali nowi ranni. Po forsowaniu rzeki przyniesiono kolejnych czterdziestu ludzi. Jeden już nie żył, trafiony w głowę, a dwaj inni zmarli niedługo potem. Kiedy sytuacja zaczęła już wyglądać beznadziejnie, do Driel wjechały sanitarki. Pochodziły z rzutu morskiego brygady i wraz z sanitarkami z XXX Korpusu otrzymały pierwszeństwo przejazdu, by jak najszybciej mogły dotrzeć na miejsce. Środki medyczne, starannie zapakowane i wysłane na kontynent miesiąc wcześniej, zostały przeznaczone do natychmiastowego użytku.

Niezwłocznie zaczęto układać plany ewakuacji szpitali. Kiedy pojazdy były już puste, załadowano do nich rannych. Kierowcy czekali cierpliwie na przerwę w bombardowaniu, zanim wyruszyli do względnie bezpiecznego Nijmegen. Do końca dnia ewakuowano siedemdziesięciu rannych. Siedmiu, w stanie zbyt poważnym, by nadawali się do transportu, pozostało w Driel.Lekarze i sanitariusze poczuli znaczną ulgę na myśl, że ich podopiecznym nic nie grozi, wiedzieli jednak, iż niebawem ich miejsce zajmą następni.

Porucznik Dyrda przebywał na wale przeciwpowodziowym w Driel, gdy zjawił się goniec ze sztabu z rozkazem, że ma się natychmiast zameldować u generała Sosabowskiego. Kiedy Dyrda spytał, co się stało, goniec odparł, iż tego ranka był w sztabie brytyjski generał i przeprowadził ożywioną rozmowę z dowódcą brygady. Sosabowski czekał na Dyrdę w budynku sztabu i kazał mu zabrać stena i kilka granatów. Kilka minut po 10.30 przed polskim sztabem zatrzymał się brytyjski jeep. Kierowca wysiadł, zostawił samochód i pobiegł dołączyć do swojej jednostki. Porucznik uświadomił sobie, że mają dokądś jechać, i zadrżał, przypomniawszy sobie o doświadczeniach Myersa i Mackenziego sprzed dwóch dni.

Fakt, że za kierownicą usiadł sierżant Juhas, nie poprawił porucznikowi nastroju: były instruktor narciarski miał reputację szalonego kierowcy. Dyrda i podpułkownik Stevens usadowili się z tyłu, Sosabowski zaś zajął miejsce obok Juhasa. Obawy porucznika okazały się uzasadnione, ponieważ jeep pędził wąskimi polnymi drogami z prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Dwaj pasażerowie na tylnych siedzeniach tak kurczowo trzymali się klamek, aż pobielały im kłykcie. W pewnym momencie obok samochodu zagwizdały pociski smugowe, lecz ani Stevens, ani Dyrda nie sięgnęli po broń, bojąc się, że wypadną.

Za wioską Yalburg brytyjscy żandarmi skierowali jeepa na rozległe pastwisko, gdzie stało wiele zaparkowanych pojazdów i wielki namiot. Grupa oficerów ze szkarłatnymi patkami na kołnierzach zebrała się wokół generała Browninga i generała Horrocksa. Generał Sosabowski zameldował się u dowódcy 43 Dywizji Wessex, generała G. Ivora Thomasa. Ten odpowiedział na powitanie chłodno, niemal lodowato. Porucznik Dyrda był zdumiony, widząc, że dowódca przybywający prosto z linii frontu spotyka się z tak oziębłym przyjęciem. Horrocks był tego ranka w Driel i rozmawiał z Sosabow-skim o forsowaniu rzeki; może planowano zmasowaną przeprawę z udziałem wszystkich jednostek?

Generał Horrocks wystąpił naprzód i powiedział: „Proszę wejść, czekaliśmy tylko na pana z rozpoczęciem odprawy". Sosabowski odparł: „Panie generale, chciałbym, żeby pozwolił pan wejść mojemu adiutantowi. To bardzo ważne". I wskazał na porucznika Dyrdę, który stał dwa metry za nim. Horrocks warknął: „Nie, to nie będzie konieczne, zna pan angielski. Nie dalej jakdzisiaj rano rozmawiałem z panem. Nie potrzebował pan tłumacza i teraz też nie będzie pan potrzebował". Sosabowski powtórzył swoją prośbę i dodał: „Panie generale, to bardzo ważne, błagam pana". Horrocks ponownie odmówił i ruszył w kierunku namiotu.

Porucznik Dyrda podszedł do generała Browninga i spytał: „Panie generale, czy nie uważa pan, że byłoby lepiej, gdybym tłumaczył, niż żeby generał mówił za siebie? Zna pan generała".

Browning znał Dyrde tak samo dobrze jak Sosabowskiego. Przy wielu okazjach Dyrda uczestniczył w ich rozmowie, kiedy omawiali sprawy najwyższej wagi. Nieskazitelnie umundurowany Browning skinął głową i podszedł do Horrocksa. Zamienili kilka słów, po czym Browning wrócił do Dyr-dy i powiedział, że też może uczestniczyć w odprawie.

W namiocie stał długi stół. Po jednej jego stronie siedzieli brytyjscy generałowie i oficerowie sztabowi. Również podpułkownik Stevens usiadł z nimi, pozostawiając Sosabowskiemu jedyne puste krzesło po drugiej stronie stołu. Polski generał zajął miejsce i zwrócił się do porucznika Dyrdy, żeby usiadł obok niego. Dyrda zaczął szukać krzesła, lecz Horrocks, siedzący naprzeciwko pomiędzy Browningiem a Thomasem, powiedział: „Nie, pański tłumacz może stać za panem". Wszystko to wydało się Dyrdzie bardzo dziwne; odniósł wrażenie, że to sąd wojenny, gdzie po jednej stronie siedzą sędziowie, a po drugiej oskarżony, nie zaś narada oficerów sojuszniczych wojsk.

Horrocks otworzył konferencje, mówiąc, iż tego ranka rozmawiał z generałem Dempseyern, dowódcą 2 Armii, i otrzymał rozkaz uchwycenia silnego przyczółka na północnym brzegu dolnego Renu. Miały się odbyć dwie przeprawy przez rzekę pod ogólnym dowództwem generała Thomasa. Następnie wstał Thomas. Pomimo oschłego i szorstkiego sposobu bycia, uchodził on za wzór brytyjskiego oficera i cieszył się reputacją człowieka, który wykonuje powierzone mu zadania. Podlegająca mu jednostka, 43 Dywizja Wessex, stanowiła szpicę XXX Korpusu i przebyła długi szlak bojowy od lądowania we Francji.

Zdaniem porucznika Dyrdy kontrast pomiędzy jego dowódcą a generałem Thomasem nie mógłby być bardziej jaskrawy. Thomas, tak jak inni brytyjscy oficerowie, prezentował się wspaniale. Szkarłatny otok na jego czapce i patki na kołnierzu świeciły jasno na świetnie skrojonym i starannie wyprasowanym mundurze, podobnie jak wypucowane do połysku buty z pięknej skóry. Dwaj polscy spadochroniarze, którzy zaledwie cztery dni wcześniej wyskoczyli nad Driel, choć świeżo ogoleni, wyglądali dosyć nędznie; od wylądowa-nią w Holandii generał Sosabowski me zdjął butów i miał szczęście, jeśli przespał w sumie osiem godzin.

Thomas mówił, a porucznik Dyrda tłumaczył, że tej nocy odbędą się dwie przeprawy przez rzekę. Batalion z Dywizji Wessex, z zaopatrzeniem dla l Dywizji Powietrznodesantowej, przeprawi się na zachód od przystani promowej. Za nim podążą polscy spadochroniarze, którzy wyskoczyli w Grave i niebawem powinni dotrzeć do Driel. Reszta ludzi Sosabowskiego przekroczy rzekę o 22.00, w tym samym miejscu, co w ciągu poprzednich dwóch nocy.

Dla Dyrdy odprawa miała zaskakująco niewojskowy charakter. Zabrakło odpowiedzi na podstawowe pytania. Ile łodzi będzie do dyspozycji? Kiedy przybędą i ilu ludzi zdołają pomieścić? Jakiego rodzaju wsparcia artyleryjskiego należy oczekiwać? Jaką osłonę zapewnią brytyjskie czołgi? Nic poza kategorycznym stwierdzeniem, że polska brygada spadochronowa ma się przeprawić. Porucznik był zaniepokojony i wyczuwał wzbierający gniew swego dowódcy. Polska brygada spadochronowa została rozczłonkowana bez słowa wyjaśnienia. Ponieważ jeden batalion był już za rzeką, a Thomas zabierał drugi, Sosabowski, zawsze tak dumny ze swojej brygady, stał się w efekcie dowódcą batalionu.

Generał Sosabowski słuchał z niedowierzaniem. Jeden batalion niewiele mógł zmienić. W szóstym roku wojny światowej alianci zachodni mieli dwa razy więcej żołnierzy niż Niemcy, piętnaście razy więcej czołgów, trzydzieści razy więcej samolotów. Tymczasem przedsięwzięcie, które właśnie planowano, musiało zakończyć się klęską.

W dalszym ciągu swojego wystąpienia generał Thomas oświadczył, że przeprawą będzie kierował brygadier Walton, dowódca 130 Brygady Piechoty. Sosabowski zachował milczenie, chociaż jego jednostki oddawano bezceremonialnie pod komendę młodszego stopniem oficera piechoty. Kiedy Thomas skończył, zapanowało milczenie. Generał Sosabowski wstał i powiedział:

„Sytuacja na północnym brzegu rzeki jest bardzo poważna. Jeśli podejmie się większy i bardziej zdecydowany wysiłek, możemy zwyciężyć... Przeprawa jednego batalionu brytyjskiego i resztek polskiej brygady niczego nie zmieni. To bezcelowe. Proponuję przeprawić całą dywizję, i w innym miejscu, pomiędzy Renkum a Heteren. Jestem pewien, że doprowadzi to do pomyślnego zakończenia całej operacji «Market-Garden». Przez ostatnie kilka dni uważnie obserwowałem Niemców. Nie mają żadnych rezerw, kończy im się amunicja, ich ogień skierowany na nasze pozycje zaczyna słabnąć. Nie są słabi, są silni i mają czołgi. To nie pomoże ani brytyjskiej l Dywizji Powietrz-nodesantowej, ani nam. Ja mam atakować na wysokości Westerbouwing, które panuje nad całym Renem i jest bardzo ważne taktycznie. Jestem pewien, że dywizja powietrznodesantowa generała Urquharta nie zdoła zająć tej pozycji i że jeden brytyjski batalion też sobie nie poradzi. To niepotrzebne narażanie życia żołnierzy".

Zanim usiadł, dodał: „Jako dowódca brygady najlepiej potrafię wskazać, który z moich batalionów powinien przekraczać rzekę razem z Brytyjczykami".

Wyraźne znużenie wyższych brytyjskich oficerów zaniepokoiło Dyrdę. Dla nich wszystko było proste. Thomas wstał i oznajmił: „Przeprawa odbędzie się tak, jak powiedziałem, w miejscu, które wymieniłem, i rozpocznie się

0 22.00".

Sosabowski nie mógł już tego znieść i wstał. Jego biegłość w posługiwaniu się angielskim była wprost proporcjonalna do gniewu i w tym momencie słowa przychodziły mu z łatwością: „Generale, nie poświęcajcie swoich żołnierzy... nic przez to nie zyskacie. Jeden batalion nie zmieni sytuacji. Musimy pomóc... doprowadzić do zwycięskiego końca tej operacji. Cała dywizja musi się przeprawić".

Słuchacze nie okazywali żadnych emocji, co tylko potęgowało irytację So-sabowskiego. Kiedy Thomas próbował mu przerwać, Sosabowski podniósł głos i zwracając się bezpośrednio do niego, powiedział: „Panie generale, proszę pamiętać, że od ośmiu dni i nocy nie tylko polscy żołnierze, lecz również najlepsi synowie Anglii giną tam na próżno, bez żadnego celu".

Generał Horrocks przerwał: „Odprawa skończona. Rozkazy wydane przez generała Thomasa zostaną wykonane". I zwracając się do Sosabowskie-go, ciągnął: „A jeśli pan, generale, nie chce wykonywać naszych rozkazów, znajdziemy dla polskiej brygady spadochronowej innego dowódcę, który je wykona".

Widząc, że nic więcej nie może zrobić, generał Sosabowski usiadł. Były wykładowca Wyższej Szkoły Wojennej kipiał gniewem. Nie wypowiedział ani jednego słowa, które mogłoby sugerować, iż nie wykona otrzymanych rozkazów. Uważał, że góruje nad wszystkimi obecnymi oficerami wiekiem

1 doświadczeniem, jeśli nie rangą, a nie zdołał przekonać swoich słuchaczy. Nie udało mu się uświadomić obojętnemu na pozór audytorium, że operacja „Market-Garden" musi zakończyć się sukcesem. Na tym etapie wojny myśl o klęsce była nie do zniesienia.

Burzliwa narada dobiegła końca. Generał Browning zaprosił Sosabow-skiego na obiad do swojej kwatery w Nijmegen. Przed namiotem generałThomas wydawał podpułkownikowi Stevensowi ustne rozkazy dotyczące polskiej brygady. Generał Sosabowski podszedł do obu oficerów, lecz Thomas zignorował go i nawet na niego nie spojrzał, nadal udzielając instrukcji brytyjskiemu oficerowi łącznikowemu. Kiedy Stevens dołączył do Sosabow-skiego - po raz pierwszy od wejścia do namiotu - napotkał jego przeszywające spojrzenie. Generał spytał: „No cóż, pułkowniku, kiedy przejmie pan dowództwo nad brygadą?" Oficer łącznikowy wybąkał: „Co takiego?", i popatrzył ze zdziwieniem na polskiego generała. Marszcząc brwi, Sosabowski zmierzył Stevensa wzrokiem i powiedział cierpko: „Przyjął pan rozkazy. Powtarzał pan tylko Yes, sir, zamiast zwrócić się do dowódcy brygady, generała Sosabowskiego".

Wszyscy oficerowie wsiedli do jeepów i pojechali do Nijmegen.

Rozdział 19

NIECH SIĘ POLSKA PRZYŚNI TOBIE.

24 września 1944, 12.00 - 25 września 1944, 5.00

Podpułkownik łan Murray z pułku pilotów szybowcowych przejął dowództwo nad 4 Brygadą Spadochronową po rannym Hacketcie. Około południa osobiście zaprowadził kapitana Gazurka i polski 3 batalion na wyznaczone pozycje przy skrzyżowaniu Utrechtseweg i Stationsweg. Kiedy Polacy dotarli do szerokiej ulicy, zobaczyli przed sobą swój cel. Na rogu jeep buchał jasnopomarańczowym płomieniem, a od strony niemieckich linii przelatywały nad Utrechtseweg pociski smugowe. Żołnierze patrzyli z otwartymi ustami, jak kawałki cegieł i tynku odpadają od ścian ich pozycji - dziewięciu domów po zachodniej stronie Stationsweg.

Skrzyżowanie, na które patrzyli polscy strzelcy, było linią frontu l Dywizji Powietrznodesantowej, a Niemcy napierali na nią od wschodu. Sztab dywizji w Hartenstein znajdował się niespełna czterysta metrów dalej. Żołnierze w Oosterbeek nazywali to miejsce „rozdrożem punktów opatrunkowych", ponieważ dwa takie punkty mieściły się w hotelach Yreewijk i Schoonoord naprzeciwko wschodniego narożnika skrzyżowania. Rzędu budynków, które mieli obsadzić Polacy, bronili na północnym krańcu kwartału brytyjscy piloci szybowcowi, a tych na samym skrzyżowaniu - l pluton 21 samodzielnej kompanii spadochronowej. Na tyłach domów rozciągał się otwarty teren z ogródkami warzywnymi i sadami owocowymi.

Niemieccy snajperzy i kaemiści, którzy zdołali przeniknąć przez pozycje resztek 156 batalionu spadochronowego, zajęli kilka budynków na tym obszarze i trzymali pod ogniem podwórza na tyłach domów przy Stationsweg. W ostatnich dniach piloci szybowcowi na północnym krańcu kwartału udaremnili niemieckim czołgom kilka prób przedarcia się w głąb Stationsweg.Poprzedniego dnia szperacze odparli niemiecki atak, który przetoczył się przez pozycje 10 batalionu spadochronowego na południowym wschodzie, pozostawiając z jednego z bronionych domów tylko ruiny i zgliszcza.

Przy Stationsweg 8, w czwartym domu od rogu Utrechtseweg, mieszkała rodzina Kremerów. Wielki, dwupiętrowy budynek z cegły był świadectwem zamożności Kremerów, którzy czerpali dochody z plantacji kawy w Holenderskich Indiach Wschodnich. W ubiegłą niedzielę świętowali wyzwolenie, patrząc, jak Niemcy wycofują się w pośpiechu z Oosterbeek, kilka kroków przed brytyjskimi spadochroniarzami, którzy spadli z nieba. Piwnica solidnego budynku zapewniała teraz schronienie państwu Kremerom, ich dwunastoletniej córce Ans i jedenastoletniemu synowi Sanderowi. Rodzina udzieliła również gościny wielu sąsiadom. Pani Kremer zachowała pogodny nastrój, chociaż Czerwone Diabły zajęły jej dom, kiedy brytyjskie natarcie ugrzęzło. Nawet kiedy Stationsweg stała się linią frontu, tryskająca energią kobieta robiła zdjęcia spadochroniarzom i kazała im wpisywać dedykacje do rodzinnej księgi pamiątkowej. Ale tej niedzieli, dwudziestego czwartego września, ósmego dnia bitwy, nawet pani Kremer była już trochę zmęczona. Niemieccy snajperzy, ukryci wśród drzew po przeciwnej stronie Stationsweg, zabili w jej domu dwóch szperaczy. W piwnicy przebywały teraz trzydzieści trzy osoby, gdyż zjawili się kolejni sąsiedzi, uciekając przed ogniem, który strawił dom kawałek dalej w głębi ulicy.

Podczas gdy Polacy szykowali się do skoku na drugą stronę Utrechtseweg, pułkownik Graeme Warrack, szef służb sanitarnych l Dywizji Powietrzno-desantowej, wracał do Oosterbeek po spotkaniu ze swoim odpowiednikiem w sztabie II Korpusu Pancernego SS. Wynegocjował tam zawieszenie broni, tak aby licznych rannych można było ewakuować do niemieckich szpitali w Arnhem. Niemcy zgodzili się; zajęli prawie bez walki rejon szpitali w Oosterbeek, które w ciągu ostatnich dni kilka razy przechodziły z rąk do rąk. Obiecali wstrzymanie ognia z moździerzy, a nawet pomoc w ewakuacji rannych, których część została raniona ponownie lub zginęła, kiedy pociski trafiły w budynki, gdzie leżeli.

W pobliżu czoła kolumny kapral Jan Towarmcki obserwował kule, uderzające w chodnik i rykoszetujące do góry. Zasugerował kapitanowi Gazurkowi, aby przeskoczyli przez ulicę dwadzieścia metrów dalej na zachód, gdzie pociski będą niecelne lub przelecą ponad głowami. Postanowiono przekroczyć Utrechtseweg pojedynczo. Ponieważ kawałek dalej znajdował się hotel Har-tenstein, a na skrzyżowaniu były brytyjskie punkty opatrunkowe, w okolicy panował duży ruch i zamieszanie, co pozwalało pojedynczemu człowiekowiprzebiec pędem przez ulicę bez zwracania na siebie nadmiernej uwagi nieprzyjaciela. Kapitan Gazurek ustalił kolejność: na drugą stronę miała przeskoczyć najpierw 7 kompania porucznika Pudełki, składająca się z dwóch plutonów pod dowództwem podporuczników Urbańskiego i Kuli, a później kompania sztabowa podporucznika Beredy-Fijałkowskiego. Ariergardę stanowiły dwa plutony 9 kompanii pod dowództwem podporucznika Leona Prochowskiego.

Znajdujący się z przodu kolumny kapral Towarnicki chwycił brena i osłaniał pierwszych dwóch ludzi, kiedy przebiegali przez ulicę, po czym szybko do nich dołączył. We trzech przeszli na tyły domów przy Stationsweg. Towarnicki ukrył się za pniem dębu. Gdy zza niego wyjrzał, seria z niemieckiego karabinu maszynowego posiekała pień, rozsypując wokół kawałki kory i drzazgi. Towarnicki wycofał się i powiedział kapitanowi Gazurkowi, że ogrody są pod ciężkim ogniem. Weszli na podwórze domu numer 2, solidnego budynku pod nazwą „Quatre Bras" przy skrzyżowaniu z Utrechtseweg. Broniący go szperacze zidentyfikowali Gazurka, ten zaś zaczekał, aż dołączy do niego więcej ludzi. Kiedy przez ulicę przebiegał pluton Urbańskiego, kula trafiła w brzuch sanitariusza, strzelca Mikołaja Bzowego. Koledzy wynieśli go spod ostrzału. Gdy na tyłach Quatre Bras zebrała się reszta 7 kompanii, kapitan Gazurek przygotował się, by poprowadzić ich w górę ulicy.

Przy Stationsweg 8 państwo Kremerowie spędzili względnie spokojny poranek, rozmawiając z żołnierzami 21 samodzielnej kompanii spadochronowej, zajmującymi ich dom. Nawet groźni szperacze zaczynali przejawiać oznaki wyczerpania bitwą. Pani Kremer czekała wraz z nimi na przybycie 2 Armii. Dla cywilów stawało się jasne, że coś jest nie tak. Wokół domu rozpętał się huragan ognia z broni ręcznej, a z góry zabrzmiały okrzyki: „Niemcy atakują!" Na zewnątrz, wśród strzałów, dały się słyszeć głosy w nieznanym języku i cywile pospieszyli z powrotem do piwnicy.

Polacy posuwali się na północ przez podwórza. Z kapitanem Gazurkiem na czele wpadli, krzycząc, do domu Kremerów. W ślad za dowódcą batalionu starszy strzelec Kuźniar przebiegł długim korytarzem na drugą stronę budynku. Przy wtórze eksplodujących na ulicy granatów Polacy wybiegli kuchennymi drzwiami na podwórze. Stojąc wśród gałęzi z potrzaskanych jodeł, Gazurek popatrzył na gruby ceglany mur, prawie dwumetrowej wysokości, zagradzający przejście do następnego domu. Zdjąwszy hełm, kapitan zaczął się wspinać na mur i krzyknął do Kuźniara, żeby wrócił i pokazał dro-gę innym. Przekwalifikowany na piechura łącznościowiec pobiegł z powrotem korytarzem, spojrzał na dom po drugiej stronie ulicy i zobaczył w drzwiach polskiego kaprala. Dostrzegłszy dającego znaki ręką Kuźniara, kapral uśmiechnął się szeroko i poprowadził swoją drużynę do domu Kre-merów. Kuźniar ruszył pędem do ogrodu i jego oczom ukazał się straszny widok: głowa kapitana Gazurka spoczywała na pniu, z roztrzaskanej kulą czaszki sączyła się krew. Szczęka poruszyła się jeszcze i dzielny oficer znieruchomiał.

Wstrząśnięty Kuźniar wpatrywał się w dowódcę, który nigdy nie pozwalał spadochroniarzom zdejmować niewygodnych hełmów podczas ćwiczeń. Zjawił się podporucznik Bereda, a zaraz za nim porucznik Pudełko. Bereda zameldował Pudełce, że Gazurek poległ i że teraz on jest najwyższym rangą oficerem. Pudełko, który wiedział, iż Bereda pełnił obowiązki adiutanta Gazurka, przerwał mu: „Zna pan rozkazy i teren. Nie ma czasu, żeby wprowadzać mnie w sytuację; będę wykonywał pańskie rozkazy".

Zdezorientowani Polacy okrążyli mur i przedostali się na sąsiednie podwórze. Kule świszczały teraz ze wszystkich stron. Brytyjscy obrońcy, po chwilowym zamieszaniu wywołanym strzałami i krzykami w dziwnym języku, skoncentrowali ogień na zajętym przez przeciwnika, zalesionym terenie za Stationsweg. Z górnego piętra następnego domu strzelali piloci szybowcowi, a spandau siał spustoszenie na podwórzach. Kule z karabinu maszynowego wzbiły fontanny ziemi i pyłu ceglanego przed biegnącym starszym strzelcem, co - wspomina - „wyglądało tak, jakbym je gonił". Kuźniar obejrzał się przez ramię i zobaczył, jak jeden z żołnierzy upada trafiony w nogi. Kapral, który kilka chwili wcześniej uśmiechnął się do Kuźniara, chwycił rannego pod ramiona, wciągnął go do najbliższego domu, a następnie pobiegł za Kuź-niarem w stronę ostatniego budynku przed skrzyżowaniem.

Podporucznik Bereda wyznaczył swoim ludziom stanowiska obronne w domach przy Stationsweg. Naprzeciwko polskich pozycji stał wypalony budynek. Niedaleko Quatre Bras znajdował się wielki hotel, Yreewijk, gdzie mieścił się punkt opatrunkowy. Jeśli nie liczyć kilku niewielkich domów w pobliżu skrzyżowania z Utrechtseweg, teren po drugiej stronie ulicy, znany jako Dennenkamp, był zalesiony. Zajmowali go saperzy z 9 batalionu pionierów pancernych SS, którzy skutecznie ostrzeliwali z wysokich drzew obsadzone przez Brytyjczyków budynki.

W Quatre Bras ulokował się pluton z 9 kompanii pod dowództwem podporucznika Kowalczyka i doświadczonego kaprala Towarnickiego. Następny dom (Stationsweg 4) zajmował podporucznik Prochowski z innym pluto-nem 9 kompanii. Wielki dom obok obsadziła kompania sztabowa podporucznika Beredy, a dom Kremerów żołnierze l batalionu pod dowództwem podporucznika Kuli. Przy Stationsweg 10 zajęły pozycje 7 kompania porucznika Pudełki i pluton podporucznika Urbańskiego. Spośród trzech następnych domów jeden był stertą gruzów, a dwóch pozostałych bronili brytyjscy piloci szybowcowi. Posłano im jako uzupełnienia sześciu polskich spadochroniarzy z piatem.

Wśród Polaków, którzy wzmocnili Brytyjczyków w narożnym domu na końcu kwartału, znajdował się starszy strzelec Kuźniar i jego przyjaciel, także łącznościowiec, starszy strzelec Karol Matlak. Dom nosił ślady niemieckich prób przebicia się w głąb Stationsweg: stropy zwisały płatami, a narożnik naprzeciwko niemieckich pozycji został kompletnie zrujnowany. W ścianie ziała ogromna dziura, która tworzyła korytarz pomiędzy pokojami. Domu broniło siedmiu brytyjskich żołnierzy pod dowództwem kapitana. Wszyscy stali na zmianę na warcie: w oknach na górze i na parterze oraz w wyrwie, która powstała w miejscu zwalonego narożnika.

Szperacze w domach w głębi ulicy przekazali swoje pozycje Polakom. Po krótkim odpoczynku przebiegli grupą przez Utrechtseweg pod osłoną granatów dymnych. Pluton podporucznika Kuli przejął po Brytyjczykach dom przy Stationsweg 8. W salonie na parterze leżała na stercie koców chora kobieta. Kilka dni wcześniej poroniła. Pozbawiona opieki lekarskiej, nie czuła się na siłach zejść do zatłoczonej piwnicy. Zajmowała się nią młoda dziewczyna i obie znalazły względnie bezpieczne schronienie w salonie Kremerów, usytuowanym pośrodku domu.

Pani Kremer wyszła z piwnicy, żeby przywitać się z nowo przybyłymi, a jej córka Ans zaglądała przez drzwi. Nowi żołnierze różnili się od fłegmatycz-nych Brytyjczyków. Grupa polskich spadochroniarzy usiadła w sieni, opierając się plecami o ścianę, z bronią na kolanach. Wyglądali na oszołomionych i po prostu patrzyli pustym wzrokiem na cywilów. Pani Kremer przyjrzała się im i wybrała jednego żołnierza o „miłej, szczerej twarzy, która - jak to określiła - budziła moje zaufanie". Przypomniawszy sobie kilka polskich słów, poznanych w młodości, pani Kremer powiedziała mu, że odwiedziła Warszawę, Kraków i Lwów. Plutonowy podchorąży Mieczysław Jurecki spojrzał na kobietę i uznał, że nie jest zainteresowany rozmową; wydarzenia ostatnich sześciu dniu za bardzo mu ciążyły na ciele i duszy.

Kiedy podporucznik Bereda przyszedł na inspekcję do domu Kremerów, zauważył piwnicę i oznajmił swoim ludziom, że w razie nadejścia Niemców, mają tam zorganizować ostatni punkt oporu. Pani Kremer znała polski w do-statecznym stopniu, żeby zrozumieć, co powiedział, i wstawiła się za bezbronnymi cywilami. Bereda w końcu pojął, o co jej chodzi, i zgodził się uszanować sanktuarium piwnicy.

Polacy zajęli pozycje w oknach na wyższych piętrach. Przed drzwiami do piwnicy leżał polski spadochroniarz z brenem wycelowanym w tylne okno. W oczach pani Kremer sytuacja wyglądała poważnie: żołnierz zdawał się wypatrywać przeciwnika, który w każdym momencie mógł pojawić się w oknie. Uświadomiła sobie, że właśnie z tym człowiekiem próbowała rozmawiać. Powiedziała mu, co uzgodniła z „polskim dowódcą". Nie odrywając oczu od okna, podchorąży Jurecki zdjął jedną rękę z brena i ujął dłoń pani Kremer: „Leżę przed drzwiami do piwnicy i daję pani słowo, że żaden z nas tam nie zejdzie". Oboje milczeli przez chwilę, a potem Jurecki wyznał kobiecie: „Jestem jeszcze młody i mam przed sobą całe życie... a teraz przyjdzie mi umrzeć".

Pani Kremer popatrzyła na żołnierza z dalekiego kraju. Był spięty, nie odrywał wzroku od okna i leżącego dalej ogrodu. Spróbowała go pocieszyć, mówiąc mu, że przeżyje, wszyscy przeżyją. Kiedy nie zareagował, poprosiła, żeby wpisał się na pamiątkę do rodzinnego albumu. Jurecki spojrzał na kobietę i powiedział ze smutnym uśmiechem: „Jutro, jeśli będę jeszcze żył".

Po przybyciu do sztabu I Korpusu Powietrznodesantowego w Nijmegen porucznik Dyrda, ze względu na niską rangę, został skierowany do stołówki oficerskiej. Generał Browning poszedł wraz z generałem Sosabowskim do stołówki dla oficerów sztabowych. Przy wtórze odgłosów toczącej się w oddali bitwy generałowie zasiedli do obiadu. Podczas gdy kelnerzy serwowali posiłek na półmiskach z chińskiej porcelany, oficerowie sztabowi Browninga zasypywali Sosabowskiego pytaniami na temat sytuacji. Po obiedzie Browning zaprosił Sosabowskiego do swojej przyczepy. Pomimo przykrego incydentu z Thomasem polski generał nie tracił nadziei, że w końcu zdoła przekonać Browninga do idei zmasowanej przeprawy, która mogłaby uratować operację.

Półtorej godziny później samochód sztabowy zawiózł Sosabowskiego do stołówki oficerskiej. Porucznik Dyrda zauważył, że dowódca jest bardzo wzburzony. Generał zrelacjonował Dyrdzie przebieg rozmowy. Otóż Browning natychmiast przystąpił do rzeczy i oznajmił, iż on i jego sztab podlegają dowództwu XXX Korpusu. Głównym zadaniem jest teraz utrzymanie otwartego korytarza pomiędzy Eindhoven a Nijmegen i podciągnięcie tylujednostek bojowych i pojazdów rzutu morskiego sil powietrznodesanto-wych, ile się tylko da. Sytuacja w rejonie korytarza jest bardzo poważna, a Niemcy faktycznie przecięli drogę. Sosabowski stwierdził, iż należy dokonać zmasowanej przeprawy przez dolny Ren, aby możliwie jak najszybciej odciążyć l Dywizję Powietrznodesantową - z każdą minutą ginie coraz więcej żołnierzy generała Urąuharta. Browning odparł, że nie ma sprzętu potrzebnego do forsowania rzeki. Sosabowski, pamiętając o stratach poniesionych przez Polaków podczas przeprawy, zauważył z goryczą, że w Nijmegen są setki pojazdów, a do Driel dotarły nawet sanitarki - dlaczego nie ma łodzi? W przypływie irytacji powiedział, że polski dowódca kompanii, wyznaczony do forsowania pojedynczej rzeki, upewniłby się, czy będzie miał do dyspozycji łodzie. Plan operacji „Market-Garden" przewidywał forsowanie sześciu rzek; czy nie jest więc szczytem beztroski ze strony brytyjskich generałów, że zapomnieli o łodziach?

Porucznik Dyrda, doświadczony i obdarzony zdolnościami dyplomatycznymi negocjator, natychmiast pomyślał o fatalnych następstwach rozmowy Sosabowskiego z Browningiem. Przez kilka ostatnich dni obaj generałowie znajdowali się pod straszliwą presją i Dyrda otwarcie uprzedził swojego dowódcę, iż okazując choćby cień wahania w przyjściu z odsieczą l Dywizji Po-wietrznodesantowej, może stracić wszystkich przyjaciół wśród brytyjskich generałów, a nawet przysporzyć sobie wrogów. Generał Sosabowski, przekonany o własnej słuszności, był niezadowolony ze szczerego stwierdzenia Dyrdy. Aż do powrotu do Driel me zamienili ze sobą ani słowa.

W południe majora Tonna odwiedził kapitan Dendor i powiedział mu, że polscy spadochroniarze, którzy poprzedniego dnia wylądowali w Grave, będą mieli zapewniony transport motorowy do Yalburga. Następnie Dendor udzielił dalszych informacji na temat reszty polskiej brygady w Driel. Tonn był zaskoczony, kiedy się dowiedział, iż nadal będzie podlegał rozkazom brytyjskiej 43 Dywizji. Kazał swoim ludziom przygotować się do wyjazdu: ciężarówki miały się zjawić o 15.30.

W oblężonym Oosterbeek strzelec Raschke popatrzył na okopanych dookoła kolegów. Po porannym bombardowaniu moździerzowym i artyleryjskim sierżant WÓjcik zapadł w ponure milczenie. Kiedy opatrywano rannych i grzebano poległych, powietrze rozdarł gniewny pomruk silników lotniczych, a później gwizd spadających bomb. Polacy rzucili się do swoich okopów, a wokół nich rozrywały się bomby. Żeby się uspokoić, Raschke zapaliłpapierosa i patrzył, jak dym tytoniowy unosi się w łagodnym wietrze, mm eksplozje zasypały polskie okopy i rowy łącznikowe gałęziami drzew, kamieniami i ziemią.

Z okopu wychyliła się pokryta kurzem twarz Wójcika. Sierżant przerwał milczenie i wrzasnął: „Niech ich diabli porwą!" Zabici podczas nalotu lotniczego leżeli tam, gdzie upadli, me było już czasu ani woli, żeby ich pogrzebać. „Czas — pomyślał szyfrant. — Zwycięstwo jest kwestią czasu, ale jak je przyspieszyć?" Raschke przypomniał sobie o granatach, które sprzedawano po pięć funtów; niech lepiej czas płynie szybciej, „zanim cena granatów pójdzie w górę!"

W Quatre Bras przy „rozdrożu punktów opatrunkowych" polscy obrońcy przetrząsali kuchnię i piwnicę, szukając czegoś do jedzenia. Znaleźli tylko wielki worek otrębów, prawdopodobnie karmy dla kur. Żołnierze byli głodni, wielu z nich nie jadło przez cały dzień. W domu nie było wody, więc kapral Towarnicki poprosił starszego strzelca Konstantego Wesołowicza, żeby się rozejrzał i przyniósł skądś wodę. Kiedy Wesołowicz przechodził przez podwórze domu przy Stationsweg 6, trafiła go seria z karabinu maszynowego. Stacjonujący w domu żołnierze wciągnęli rannego do środka, lecz niewiele mogli zrobić. Kapral Stanisław Lewicki patrzył na poległego kolegę z plutonu zwiadowczego. Zaledwie kilka godzin wcześniej dzielili okop po przeprawie przez rzekę. Żegnając się z przyjacielem, Lewicki zanucił pod nosem starą polską pieśń żołnierską:

Spij, kolego, w ciemnym grobie, Niech się Polska przyśni tobie...

Domy przy Stationsweg nadal znajdowały się pod ogniem moździerzy i karabinów maszynowych. Jedyna korzyść, jaka płynęła z bliskości niemieckich pozycji, polegała na tym, iż żołnierzy nie nękała artyleria i moździerze rakietowe, które ostrzeliwały teren za ich plecami. Niektórzy polscy spadochroniarze wychodzili odważnie na podwórza i rozciągnięci płasko na ziemi ryli płytkie rowy łącznikowe, aby poruszać się między domami bez zwracania na siebie uwagi wszechobecnych snajperów. Przy Stationsweg 10 strzelec Mikołaj Bzowy, sanitariusz 7 kompanii, zmarł od postrzału w brzuch. Na piętrze domu przy Stationsweg 8 strzelec Emil Mentlik poruszał się trochę zbyt beztrosko, wystawiając się na cel siedzącemu na drzewie snajperowi. Kula wpadła przez okno i trafiła Mentlika prosto w pierś. Opancerzona kamizelka nie zapewniła mu ochrony przed pociskiem, który rzucił go w drugi koniec pokoju. Żołnierz zwinął się przy szafie na ubrania pod ścianą i znieruchomiał. W odpowiedzi Polacy ostrzelali z broni maszynowej wierzchołki okolicznych drzew.

W hotelu Schoonoord córka właściciela, Hendricka van der Yleist, opiekowała się licznymi rannymi. Było ich tak wielu, że zajmowali wszystkie pokoje, korytarze i pomieszczenia recepcji. Leżeli nawet na werandzie. Wśród rannych byli Polacy, którzy służyli czasem za tłumaczy brytyjskim lekarzom i sanitariuszom, zajmującym się rannymi Niemcami. Niemieccy żołnierze z bronią w ręku od kilku dni paradowali arogancko po szpitalu, lecz młoda Holenderka ignorowała ich. Spała po kilka godzin na dobę i jadła resztki, które zostawały po nakarmieniu rannych. Mając pod opieką tylu broczących krwią i okaleczonych ludzi, w ogóle nie słuchała przechwałek młodych esesmanów.

Niemieccy żołnierze wykorzystywali ochronę w postaci flag Czerwonego Krzyża nad Schoonoord i Yreewijk, by poruszać się po okolicy. Uzbrojony przeciwnik, naruszający bezceremonialnie prawa wojny, został ostrzelany przez ludzi podporucznika Kowalczyka. Niemcy ustawili karabin maszynowy w jednym z górnych okien Schoonoord. W odpowiedzi z naprzeciwka padły strzały. Kiedy pociski wleciały przez okno i wbiły się w sufit, brytyjski lekarz strącił karabin maszynowy na podłogę. Hendricka i doktor powiedzieli Niemcom, że w pobliżu są Polacy. Słowo „Polacy" najwyraźniej wywarło na nich wrażenie i szybko zabrali broń z okien.

O 15.00 ogień moździerzowy na rejon skrzyżowania ustał. Brytyjskie jeepy z flagami Czerwonego Krzyża, i niemieckie sanitarki zaczęły ewakuować rannych z punktów opatrunkowych wokół skrzyżowania. Na całym odcinku od Stationsweg aż do Schoonoord Polacy otwierali gwałtowny ogień za każdym razem, gdy w polu widzenia pojawiały się postacie w szarozielonych mundurach lub cętkowanych panterkach. W bitewnym podnieceniu nie zwracali uwagi, czy przeciwnik niesie nosze, czy karabin. Niemiec w pobliżu sanitarki przed Schoonoord ściągnął na siebie ogień, ponieważ stał, celując z pistoletu maszynowego w górne piętro budynku. Brytyjscy oficerowie służby medycznej obawiali się, że te incydenty spowodują zerwanie porozumienia, które wynegocjowali, aby ulżyć cierpieniom rannych.

Podpułkownik doktor Arthur Marrable zdołał przepędzić uzbrojonych Niemców z punktów opatrunkowych, a następnie poszedł porozmawiać z Polakami w Quatre Bras. Ani w jednym, ani w drugim przypadku doktornie miał łatwego zadania, lecz udało mu się wyłożyć swoje racje podporucznikowi Kowalczykowi. Wtedy po raz pierwszy Polacy dowiedzieli się o lokalnym zawieszeniu broni. Kowalczyk poinformował o sytuacji podporucznika Beredę, pełniącego obowiązki dowódcy 3 batalionu, a ten przekazał swoim ludziom zajmującym pozycje w domach przy Stationsweg kategoryczny rozkaz, aby nie strzelali w stronę punktu opatrunkowego.

Obserwując przebiegającą bez zakłóceń ewakuację punktów opatrunkowych w Schoonoord i Yreewijk, podporucznik Kowalczyk nie mógł powstrzymać zdziwienia. Nigdy nie widział przeciwnika z tak bliska i był zdumiony dyscypliną i samokontrolą niemieckich sanitariuszy. Tutaj zobaczył, jak straszliwi esesmani, z opaskami Czerwonego Krzyża na rękawach, „spo-- kojnie i sprawnie, i z wielką troską zajmują się swoimi podopiecznymi, niezależnie od narodowości". W domu na rogu Paul Krugerstraat starszy strzelec Matlak stał na warcie w oknie na poddaszu. Na końcu ulicy spostrzegł niemieckie sanitarki. Patrząc przez lornetkę, widział wyraźnie, jak niemieccy żołnierze krążą po okolicy i nie strzelają. Jego zdziwienie rosło. Kiedy wychylił głowę z okna, żeby lepiej widzieć, pocisk uderzył w cegłę na wysokości jego twarzy.

Zawieszenie broni wkrótce dobiegło końca. Niemcy zajęli i umocnili pozycje wokół skrzyżowania, na południe od polskich pozycji przy Stationsweg. Polacy byli teraz ostrzeliwani ze wszystkich kierunków. Przy Stationsweg 6, gdzie miał swoją kwaterę porucznik Bereda, kapral Franciszek Wieczorek pełnił wartę w oknie na poddaszu. Dom mu się podobał, był wielki i solidnie zbudowany. Kiedy kapral patrzył przez lornetkę, seria z karabinu maszynowego podziurawiła ścianę nad jego głową. Chowając się za parapetem okiennym, Wieczorek omiótł wzrokiem park po drugiej stronie ulicy i sto metrów dalej ujrzał kępę zarośli, nad którą unosiły się smużki dymu. Wycelował w zarośla z brena i opróżnił cały magazynek. Otrzymał surową reprymendę, po czym wrócił, żeby nadal obserwować park. Piętnaście minut później zobaczył, jak dwóch Niemców z opaskami Czerwonego Krzyża i dziwnymi białymi pokrowcami na hełmach biegnie przez park. Zatrzymali się przy zaroślach, które ostrzelał Wieczorek, i wyciągnęli ciało. Po kilku minutach wrócili i wynieśli drugie.

Po południu z pułku szkockiego przyszła prośba, aby 8 kompania wysłała patrol zwiadowczy. Smaczny rozkazał plutonowemu podchorążemu Bielaw-skiemu wziąć dziesięciu ludzi, zameldować się w sztabie pułku szkockiego i powiedzieć, że jego zadaniem jest rozpoznać teren na zachód od drogi. Bie-lawskiemu nie spodobał się ten pomysł, był pewien, że obszar jest silnie broniony przez Niemców. Brytyjski major zaprowadził Polaków do miejsca, gdziemieli przebiec przez drogę, i przy okazji ściągnął na siebie ogień snajperów. Bielawski i jego ludzie przeskoczyli na drugą stronę i skryli się wśród drzew. Szli głębokim lasem, lekko rozproszeni, ale obserwując się nawzajem. Kiedy przeszli czterysta metrów na zachód, zaterkotał karabin maszynowy, a kule trafiły żołnierza idącego na szpicy, strzelca Mieczysława Krzeczkowskiego. Patrol wycofał się, pozostawiając zabitego, ale zlokalizował nieprzyjacielską pozycję. Bielawski odprowadził swoich ludzi z powrotem do Transvalii, gdzie zameldował się u dowódcy swojej kompanii. Smaczny wysłał raport wywiadowczy do pułku szkockiego, a w tym czasie zmęczeni żołnierze z patrolu próbowali coś zjeść, lecz nie mogli znaleźć nawet czystej wody.

W lesie pod Malden zjawiła się kolumna trzydziestu trzech ciężarówek. Major Tonn spojrzał na zegarek: było kilka minut po 15.30. Polscy spadochroniarze załadowali ciężki sprzęt i sami wsiedli do ciężarówek. Żartowali między sobą, jaka to szkoda, że muszą jechać, „bądź co bądź, spadochroniarze tak uwielbiają maszerować". Była to niemal przyjemna podróż; polscy żołnierze odgrywali turystów, przejeżdżając przez rejon 82 Dywizji Powietrznodesan-towej w kierunku Nijmegen. Kolumna minęła zrujnowane miasto, przekroczyła szeroką rzekę Waal po moście drogowym i wjechała do Betuwe.

Formacja dakot przeleciała z południa nad Betuwe i przekroczyła dolny Ren. Ludzie porucznika Smacznego wyskoczyli z okopów i machali do samolotów zaopatrzeniowych płachtami identyfikacyjnymi, mając nadzieję, że wpadnie im w ręce chociaż jeden zasobnik. Żołnierze 8 kompanii patrzyli z przygnębieniem, jak dwusilnikowe transportowce przelatują nad ich głowami, a niedługo potem kolorowe spadochrony rozkwitają nad lasem na północ od Transvalii.

Z powodu złej pogody nad Wyspami Brytyjskimi dwudziestego czwartego września nie wystartowała żadna misja zaopatrzeniowa. Dwadzieścia jeden samolotów z 46 Zgrupowania RAF przerzucono jednak do Brukseli, aby zapewnić lepsze wsparcie l Dywizji Powietrznodesantowej. To właśnie te da-koty wykonały jedyny w tym dniu lot z zaopatrzeniem dla zdesperowanych ludzi w Oosterbeek.

Dwa zasobniki poszybowały nad drzewami i spadły na ziemię na oczach polskich żołnierzy okopanych w pobliżu stawów. Strzelca Raschkego „dia-belme kusił" widok zasobników i nadzieja, że ich zawartość napełni puste magazynki i żołądki. Leżały w miejscu wystawionym na ogień dwóch niemieckich karabinów maszynowych. Szansa na ich odzyskanie nie była wielka,lecz pokusa dręczyła ludzi spoglądających na biaie cylindry sto metrów dalej. Spod osłony drzew wyłonili się dwaj brytyjscy spadochroniarze, którzy przetrwali w tym piekle już osiem dni, i poczołgali się w kierunku skarbu. Serca podchodziły Polakom do gardła, kiedy patrzyli, jak C*rwone Diabły pełzną metr po metrze ku zasobnikom. Po kilku ciągnących się w nieskończoność minutach dotarli do nich i zdjęli taśmy zabezpieczające. Gdy zaczęli wyjmować zawartość, niemieckie karabiny maszynowe „plunęły z obu stron gradem kuł, które posiekały «dowcipnisiów» na kawałki. Wokół zabitych leżały rozrzucone puszki z żywnością i amunicja. Może jakiś inny «dowcipniś» zdoła je pozbierać po zmroku... może".

Przez cały dzień artylerzyści z dywizjonu przeciwpancernego walczyli jako piechota na zachodnim skraju obszaru obronnego. Nieprzyjaciel nie poruszał się już po otwartym terenie, lecz jeden z Polaków zginął od kuli snajpera. Przez większą część dnia Niemcy ostrzeliwali ten rejon z moździerzy

1 karabinów maszynowych, raniąc jednego żołnierza, którego ewakuowano do punktu opatrunkowego. Porucznik Bossowski i jego ludzie tkwili skuleni w pozycji embrionalnej w swoich ciasnych okopach. Spadająca ziemia, ka mienie, gałęzie i odłamki pocisków bębniły w hełm Bossowskiego, gdy sie dział skurczony w okopie, z brodą między kolanami.

O 17.00 w sztabie generała Sosabowskiego w Driel dowódcy jednostek zostali wprowadzeni w plan nocnej przeprawy. Najpierw miał się przeprawiać

2 batalion, a po nim pozostałe jednostki brygady, korzystając ze starego punktu przeprawowego w pobliżu De Nevel. W tym samym czasie ciężarów ki przewożące 565 polskich spadochroniarzy, którzy wyskoczyli w Grave,dotarły do Yalburga. Minęły stanowiska ciężkiej artylerii brytyjskiej i zatrzymały się. Od strony Renu dobiegał odgłos nieprzerwanego bombardowania artyleryjskiego. Cztery ciężarówki miały pozostać z Polakami, aby przewieźć ciężką broń, amunicję i sprzęt łączności, wciąż jeszcze zapakowane do zasobników. Major Tonn udał się do sztabu Dywizji Wessex, żeby zapoznać się z sytuacją zarówno sił własnych, jak i nieprzyjacielskich. Po drodze spotkał porucznika Racisa, który pojechał przodem, by skontaktować się z brygadą w Driel, i właśnie wracał złożyć raport . Tonn próbował wywołać Sosabowskiego przez radio, ale nie otrzymał odpowiedzi.

* Wcześniej tego dnia podporucznik Dętko z kompanii łączności wyjechał z Driel na motocyklu, aby odnaleźć zaginionych żołnierzy. W pobliżu Elst dzielny oficer został trafiony serią z karabinu maszynowego. Rannego znaleźli później brytyjscy żołnierze i odtransportowali do Nijmegen.Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, porucznik Smaczny zorganizował ekspedycję, aby odzyskać część zasobników z zaopatrzeniem, które wylądowały w lesie. Podchorąży Bielawski i jego ludzie, którzy niedawno wrócili z patrolu, mieli obsadzić pozycje 8 kompanii. Smaczny wziął sześciu żołnierzy, żeby odwrócić uwagę przeciwnika, a w tym samym czasie inny patrol ruszył w kierunku zasobników. Energiczny oficer poprowadził swoich ludzi na zachód, gdzie wpadli do lasu, strzelając ze stenów i rzucając cenne granaty. Grupa poszukiwawcza zdołała zlokalizować trzy zasobniki. Nie obyło się bez strat; oprócz zasobników Polacy przynieśli ze sobą dwóch rannych. WTransvalii żołnierze czym prędzej zdjęli taśmy zabezpieczające i otworzyli klamry. Przeżyli gorzkie rozczarowanie; jeden z zasobników był pełen amunicji do stena, a pozostałe dwa zawierały miny M.75, ale bez detonatorów. Żołnierze mieli nadzieję, że nagrodą za ich wysiłki będzie żywność lub papierosy.

Kilka minut przed 18.00 brytyjski oficer służby medycznej wyruszył z Schoonoord w kierunku polskich pozycji na skrzyżowaniu ulic Stations-weg i Utrechtseweg. Przyszedł zobaczyć się z podporucznikiem Beredą i przyniósł niemieckie ultimatum z żądaniem ewakuacji domu przy skrzyżowaniu. Niemcy twierdzili, iż stwarza on zagrożenie dla szpitala, i zamierzali podciągnąć czołgi i zrównać budynek z ziemią, jeśli Polacy się nie wycofają. Beredą porozumiał się przez radio z kapitanem Zwolańskim w Hartenstein. Zwolański odrzucił ultimatum i powiedział porucznikowi: „Nie możecie się poddać, nie możecie się wycofać, a my me możemy udzielić wam żadnej pomocy".

Podporucznik Beredą poszedł do Quatre Bras i poinformował obrońców o ultimatum i o tym, iż należy się spodziewać czołgów. Kapral Towarnicki spytał Beredę, czy gdzieś w okolicy jest woda, i powiedział mu o stratach po niesionych przy jej poszukiwaniu. Beredą odparł, że w głębi ulicy jest studnia, i obiecał przysłać wodę. Pół godziny później w domu pojawiło się napełnione do połowy wiadro. Wszyscy się napili, a następnie do wiadra wrzucono otręby i rozpalono ogień, żeby je ugotować. Towarnicki nie zdołał przełknąć więcej niż łyżkę kleistej papki, ponieważ była niesiona. Ci, którym nie przeszkadzał brak soli, zjedli resztę. Kapral otworzył swój plecak, gdzie ukrył trzypuszki zupy ogonowej. Wręczył je swoim ludziom. Każdy dostał łyk płynu i kawałek kości z tłuszczem. Strzelec Jan Jaszkiewicz spytał Towarnickiego:„Wrócimy do Anglii?" Kapral popatrzył na młodego żołnierza i zwrócił uwa-gę na jego oczy. Błękitne źrenice tonęły w morzu czerwieni. Pocieszył go, a potem dał mu pół puszki zupy ze swoich zapasów.

W zapadającym zmierzchu grupa majora Tonna wyruszyła w drogę pieszo, by dołączyć do reszty polskiej brygady spadochronowej. Dwukołowe wózki do przewożenia sprzętu okazały się bezużyteczne - w ciągu ostatnich dni pojazdy wojskowe zryły koleinami i rozorały polne drogi w Betuwe. Żołnierze nieśli nie tylko broń i ekwipunek osobisty, lecz także amunicję i zaopatrzenie, które me zmieściło się do czterech ciężarówek dostarczonych przez Amerykanów. Nad polami przetaczał się dudniący odgłos artylerii. Niektórzy żołnierze, przeżywający swoje pierwsze doświadczenie bojowe, patrzyli na martwe bydło na poboczach drogi i krzywili się. Kapral Wojewódka wrócił myślami do 1939 roku, kiedy widział ludzi leżących w takich samych pozach, a przed sobą słupy dymu i rozbłyski płomieni. Żołnierze byli spięci, a choć Wojewódka nie wiedział dlaczego, to - jak wspomina - „wszyscy czuliśmy, że będziemy robić coś, co jest prawie niewykonalne".

W domu Kremerów ci cywile, którzy przebywali jeszcze na parterze, zostali odesłani do piwnicy. Polacy nie do końca ufali Holendrom i obawiali się szkód, jakie mógłby wyrządzić pojedynczy kolaborant. W tym rozpaczliwym położeniu podporucznik Bereda wydał kategoryczne rozkazy, aby cywile zasłonili okna w piwnicy, nie używali światła i zachowali całkowite milczenie. Żołnierze przetrząsnęli swoje kieszenie i znaleźli trochę cukierków i czekoladę, które dali dzieciom. Przed zejściem do piwnicy pani Kremer spytała podchorążego Jureckiego: „Myśli pan, że angielskie czołgi do nas dotrą?" Jurecki, z wymuszonym uśmiechem, odparł: „Uważam, że tak".

W zapadających ciemnościach Polacy przygotowywali się na nadchodzącą noc. Rozległ się głośny wybuch i w grubym ceglanym murze oddzielającym podwórza Stationsweg 10 i 8 powstała dziura. Podmuch był tak silny, że w obu budynkach wyleciała reszta okien, lecz wraz z wybiciem dziury w murze system komunikacyjny, który łączył pierwsze pięć domów na ulicy, został ukończony. Spadochroniarze zeszli z górnych pięter i zajęli pozycje w wąskich rowach wykopanych przez Brytyjczyków. Podporucznik Bereda wciąż chodził od domu do domu, sprawdzając stanowiska, wydając rozkazy i podtrzymując morale. Dał również bardzo jasno do zrozumienia, że są otoczeni, będą walczyć, a jeśli zajdzie taka potrzeba - zginą. Twardy i zaradny dowódca zdawał się w ogóle nie odpoczywać. Żołnierze byli zdumieni; kiedy robił swoje obchody w ciągu dnia, kilka razy chybiły go kule wystrzelone z odległości trzydziestu metrów.Polacy broniący Quatre Bras przygotowywali się do odparcia czołgów, które mieli ściągnąć Niemcy, jeśli ultimatum zostanie odrzucone. Kapral Towarnicki zebrał wszystkie bomby Gammon i wyciągnął z nich plastyczny materiał wybuchowy. Udało mu się zrobić jedną, która ważyła parę kilogramów. Wraz z kilkoma ludźmi kapral miał zajmować pierwsze piętro i liczył na to, że zdoła obrzucić gammonami czołgi, jeśli podejdą bliżej. Wielki gam-mon został umieszczony na końcu długie) deski i pozostawiony na zewnątrz. Planowano wepchnąć go pod czołg, który wjedzie na skrzyżowanie. Podporucznik Kowalczyk z siedmioma ludźmi zajął okopy na wąskim trawniku.

Polscy artylerzyści w dolnym Oosterbeek przetrwali kolejny dzień bombardowania. Nie zmienili stanowisk od poprzedniego dnia i nie stracili ani jednego działa, ale było kilku zabitych i rannych. Kiedy plutonowy Horo-deczny został raniony po raz drugi, bombardier Nosecki dołączył do obsługi działa na terenie kościoła w Oosterbeek, wycelowanego na północ, wzdłuż osi Weverstraat. Działo obsługiwali kaprale Waldemar Gąsior i Wacław Hajduk, wraz z rannym żołnierzem, którego Nosecki nie znał. Brytyjscy żołnierze zajmowali pozycje w domach przy Benedendorpsweg i w okopach na poboczu drogi. Na teren kościoła przestały spadać pociski i zapanowała cisza. Polscy artylerzyści wbijali wzrok w gęstniejące ciemności i czekali na nieprzyjaciela.

Na terenie posiadłości Hemelsche Berg strzelec Raschke czekał, aż przyjdzie jego kolej na objęcie warty przy stanowisku brytyjskiego karabinu maszynowego kilkadziesiąt metrów od okopu. Sierżant Wójcik poszedł na wartę i dwie godziny później wrócił, zluzowany przez podchorążego Nie-bieszczańskiego. Wyciągnął się na ziemi w pobliżu okopu i natychmiast zapadł w głęboki sen. Przewracał się i wiercił, a jego chrapanie niosło się echem przez las. Raschke był tym zaniepokojony, ale nie obudził sierżanta, aby nie psuć mu „jedynej przyjemności". Szyfrant, który sam na wpół spał, jednym okiem wypatrywał przeciwnika, a drugim spoglądał na zegarek, aby w odpowiednim czasie zastąpić Niebieszczańskiego.

^ ciemności dotarł do uszu artylerzystów warkot silników i chrzęst gąsienic. W upiornym blasku pożarów pojawiła się sylwetka ogromnego niemieckiego czołgu. Jego działo wypaliło, a później wszystko potoczyło się tak szybko, że Nosecki niemal zupełnie stracił orientację. Poprzez rozbrzmiewające dookoła krzyki przedarło się wołanie kaprala Gąsiora: „Uciekajcie, ja się nim zajmę!" Obsługa zignorowała go, a tymczasem Gąsior opuścił lufę i wy-strzelił. Widząc obok siebie obsługę, kazał Noseckiemu ładować, a Hajdukowi podawać pociski. Nosecki zatrzasnął zamek działa, Hajduk już trzymał następny pocisk. Działo strzelało raz po raz, podczas gdy artylerzyści zastanawiali się, czy zdołają zatrzymać stalowego potwora, zanim ich zmiażdży.

Kapral Nosecki ładował, Gąsior zaś strzelał „gorączkowo, szybko i bez przerwy". W ciągu kilku sekund wystrzelili w stronę czołgu cztery kolejne pociski. Nosecki, któremu dzwoniło w uszach, widział przez dym, jak pociski przeciwpancerne trafiają w stalową masę. Czołg zatrzymał się, a jego załoga wyskoczyła z pojazdu. Od jednej z postaci poszybował w ich stronę sznur iskier. Nosecki chwycił stena i odpowiedział na serię z pistoletu maszynowego czołgisty. Z kłębkiem waty w wyschniętym gardle czekał na następny ruch, lecz nic już nie zobaczył. Obsługa działa została wkrótce zluzowana, a Nosecki wczołgał się do piwnicy i na stercie węgla zasnął głębokim snem.

Żołnierze generała Thomasa przygotowywali się do przeprawy przez rzekę. Pierwszy rzut stanowił 4 batalion Dorset pod dowództwem podpułkownika Geralda Tilly'ego. Piechurzy czekali już na pozycjach wyjściowych na zachód od Driel. Ich zadaniem było przeprawić się w rejonie przystani promowej Heveadorp i przebić się do linii obronnych l Powietrznodesantowej. Dwóm kompaniom 7 pułku Royal Hampshires miało towarzyszyć sześć amfibu DUKW wyładowanych zaopatrzeniem. Plan był prosty, ale łodzie jeszcze nie przybyły. Dwie ciężarówki kompanii kanadyjskich saperów, przewożące łodzie desantowe, źle skręciły w pobliżu Elst i wpadły w ręce Niemców. Reszta ciężarówek zjechała z wąskiej drogi i ugrzęzła wśród miękkich pól Betuwe.

Polscy spadochroniarze na podwórzach i w ogrodach przy Stationsweg słyszeli gardłowy pomruk silnika i szczęk gąsienic, kiedy czołg zbliżył się do skrzyżowania. Żołnierze zastanawiali się, czy jakimś cudem mogą to być brytyjskie wojska lądowe, czy też Niemcy postanowili spełnić swoją groźbę. Z okopu przed domem Beredy kapral Lewicki zobaczył, jak z ciemności wyłania się podporucznik Kowalczyk z kilkoma ludźmi. Czołg zatrzymał się naprzeciwko Yreewijk, tuż przed skrzyżowaniem. Właz wieży otworzył się i przez szum pracującego na jałowych obrotach silnika dobiegły ich słowa wypowiedziane po angielsku z twardym niemieckim akcentem: Do you speak English? Ludzie w okopach wytężyli wzrok i słuch, lecz po chwili rozległ się drugi głos, rodem z niemieckiej piwiarni, który kazał „Fritzowi" się zamknąć. Eksplodowała bomba Gammon i czołg zaczął zawracać, ostrzeli-wując z karabinu maszynowego domy przy Utrechtseweg i Quatre Bras. Le-wicki przyglądał się ze zdumieniem, jak Kowalczyk i jego ludzie, rozmawiając cicho między sobą, wślizgują się z powrotem do okopów.

Kiedy major Tonn doprowadził swoją kolumnę na przedmieścia Driel, wyszedł mu na spotkanie podporucznik Bogusław Horodyński. Radosny jak zawsze były instruktor spadochronowy poinformował Tonna, że generał Sosa-bowski chce się z nim widzieć. Major wraz ze swoim adiutantem, kapitanem Wacławem Sobocińskim, dowódcą 3 batalionu, zameldował się w sztabie brygady tuż przed 23.00. Tam Sosabowski zapoznał ich z planem przeprawy. Nowo przybyli mieli podążyć wraz z resztkami 3 batalionu i l batalionem za amfibiami DUKW. Spodziewano się, że przeprawa zakończy się o pierwszym brzasku, około 4.30. Major wrócił do batalionu, mijając cztery DUKW z zaopatrzeniem, po czym wysłał żołnierzy z plutonu zwiadowczego na rozpoznanie dróg i rejonów przeprawy. Następnie wezwał dowódców kompanii i wydał rozkazy dotyczące przeprawy, wraz z zaleceniem, aby zapewniono żołnierzom krótki odpoczynek.

Na wale przeciwpowodziowym w Driel, w pobliżu De Nevel, miejsca poprzedniej przeprawy, polscy saperzy przygotowywali się do następnej. Dowództwo nad kompanią saperów przejął po rannym kapitanie Budziszew-skim porucznik Wiesław Szczygieł. Poranne bombardowanie zaskoczyło go, kiedy opuścił swój okop i poszedł do pobliskiego domu, aby się umyć i zjeść śniadanie. Nie zdążywszy się ogolić, razem ze swoim łącznikiem pobiegł ukryć się w toalecie. Mocny ceglany budynek zadrżał przy bezpośrednim trafieniu. Zanim ostrzał się skończył, porucznik i jego łącznik byli przesiąknięci wodą bryzgającą z klozetu. Gdy zapadła noc, Szczygieł pomyślał, iż miał szczęście, że jego pluton nie poniósł żadnych strat, „ale - wspomina - byliśmy saperami, zawsze okopywaliśmy się głębiej... i mieliśmy lepsze narzędzia do tego celu".

Teraz, w ciemności, porucznik Szczygieł czekał u podnóża wału na obiecane łodzie. Polacy dysponowali trzema łodziami desantowymi, które przetrwały bombardowanie i przeprawę poprzedniej nocy; były przycumowane do kamiennych ostróg. Kiedy dostarczono łodzie, saperzy znajdowali się na podmokłej równinie, gdzie zaznaczali podejścia taśmą. Zamierzali właśnie wrócić do podnóża wału, kiedy brytyjski kapitan podszedł do polskiego oficera i powiedział: „Macie oddać łodzie". Zaskoczony i trochę zirytowany pojawieniem się osoby postronnej w samym środku przygotowań, Szczygiełporozumiał się przez radio ze sztabem. Nie szyfrując swojego meldunku, poprosił rannego kapitana Budziszewskiego. Kiedy dowódca się zgłosił, Szczygieł powiedział: „Nasi przyjaciele chcą, żebyśmy oddali zabawki, czy to się zgadza?" Budziszewski odparł: „Tak, zgadza się, oddajcie łodzie".

Generał Sosabowski otrzymał depeszę radiową z Dywizji Wessex, że przeprawa się opóźni. Polską brygadę poproszono o przekazanie łodzi batalionowi Dorset. O 22.45 przeprawa 2 batalionu polskiego została odwołana. Brytyjscy żołnierze załadowali łodzie na transportery opancerzone i odjechali na zachód. Porucznik Szczygieł odprowadził swoich zmęczonych podkomendnych z powrotem do okopów. Następnie poszedł do obory, gdzie mieściło się dowództwo jego kompanii, i uznał, że musi trochę odpocząć. Popatrzył na kamienne koryto, wycięte w podłodze, i zdecydował, że to najbezpieczniejsze miejsce. Ułożył się w korycie i szybko zasnął.

Kiedy wskazówki zegarka pokazały 1.00, strzelec Raschke obudził sierżanta Wójcika, żeby Niemcy nie zaskoczyli go we śnie, i poszedł zmienić na warcie podchorążego Niebieszczańskiego. Ostrożnie wybierał drogę przez zimny, ciemny las, gdyż nie chciał wpaść do okopu czy rowu łącznikowego. Wolno posuwał się w skąpym świetle flar, które płonęły na niebie i przenikały przez korony drzew. Nagle natrafił na jakąś miękką przeszkodę i upadł. Zaklął z wściekłością i wyciągnął rękę, żeby się podnieść. Poczuł pod palcami coś wilgotnego. Wstrząsnął nim zimny dreszcz, kiedy uświadomił sobie, że potknął się o trupa. Nie wiedział, czy są to szczątki żołnierza brytyjskiego, czy polskiego. Kiedy wycierał lepką dłoń o trawę, zrobiło mu się smutno, że zaklął na poległego przyjaciela. Rozejrzawszy się, zobaczył następne ciało, potem jeszcze jedno. Usprawiedliwił się w milczeniu: „Przepraszam... jestem waszym towarzyszem broni, jutro może mnie spotkać ten sam los... Spoczywajcie w spokoju". Potem ruszył dalej, żeby zmienić kolegę przy karabinie maszynowym.

O 1.00 dwudziestego piątego września żołnierze batalionu Dorset wciąż czekali na łodzie. Brygadier Walton powiedział wcześniej podpułkownikowi Tilly'emu, że tylko połowa batalionu może się przeprawić przez dolny Ren. Tymczasem polscy żołnierze, którzy wyskoczyli w Grave, ruszyli w kierunku Driel, żeby się przeprawić w ślad za Brytyjczykami. Kapral Wojewódka spotkał kilku polskich spadochroniarzy, którzy byli w miasteczku od czterech dni. Powiedzieli mu: „Wkraczasz do piekła". Wojewódka poczęstował ich papierosami, a kiedy w osłoniętym kącie błysnęły zapałki, zobaczył ich twarze. Nie potrzebował żadnego innego potwierdzenia, że mówili poważnie.Porucznik Szczygieł obudził się, kiedy powietrze nad jego stanowiskiem dowodzenia w oborze rozdarł łoskot ciężkiej artylerii. Zaczął nasłuchiwać; pociski leciały z południa na północ. Porucznik zamknął oczy i znowu ułożył się do snu. Artyleria XXX Korpusu i Dywizji Wessex rozpoczęła zmasowane przygotowanie artyleryjskie.

Minęła 2.00, kiedy batalion Dorset zakończył zbiórkę. Polscy żołnierze, którzy mieli przeprawiać się w następnej kolejności, leżeli w rowach wypełnionych zimną, błotnistą wodą i mokli na nieustającym deszczu. Byli spięci i zmęczeni. Oficerowie zastanawiali się, co przyniesie kilka najbliższych godzin; rozkazano im przeprawiać się w ślad za batalionem Dorset, nie otrzymali jednak żadnych dalszych instrukcji. Nie wiedzieli, co mają robić i dokąd iść, kiedy już znajdą się na drugim brzegu.

Żołnierzy Dorset przechodzących przez wał oświetlała płonąca fabryka gumy Hevea, podpalona przez Niemców. Piętnaście łodzi natychmiast zostało poddanych takiej samej ciężkiej próbie, jaka charakteryzowała wszystkie poprzednie przeprawy. Na południowym brzegu znowu rozrywały się pociski moździerzowe, a niemieckie karabiny maszynowe ostrzeliwały rzekę. Część ludzi w ogóle nie wsiadła do łodzi, a niektórych porwał silny prąd. Amfibie DUKW zapuściły silniki i ruszyły naprzód, ale trzy ugrzęzły, zanim dotarły do wału.

Na stanowisku brytyjskiego karabinu maszynowego strzelec Raschke słyszał intensywną wymianę ognia, która towarzyszyła forsowaniu rzeki. Coś się działo na rzece, ale co? O 3.00 Czerwone Diabły zmieniły Raschkego przy karabinie maszynowym. Jeden z nich powiedział szyfrantowi, iż na rzece toczy się zażarta bitwa i część ludzi się przeprawia: „Reszta czeka chyba na jakiś cud, żeby się do nas dostać... Lepiej więc się pomódl, to będzie cholernie ciężki dzień". Kiedy Raschke zbierał się do odejścia, brytyjski spadochroniarz dodał radośnie: „Powodzenia!"

Polacy broniący domów przy Stationsweg byli zdenerwowani. Z palcami na spustach karabinów czekali na Niemców. Na szczęście przeciwnik nie przejawiał żadnej aktywności i nie pojawiły się kolejne czołgi. Poza tym, że wielkokalibrowe pociski z dział XXX Korpusu spadały za wysuniętymi niemieckimi pozycjami, noc była względnie spokojna. Dwunastoletniej Ans Kremer w piwnicy domu przy Stationsweg 8 sytuacja wydawała się „coraz bardziej rozpaczliwa". W ciemnym pomieszczeniu tłoczyły się trzydzieści trzy osoby. Wszyscy siedzieli w milczeniu, przerażeni. Nie mogli się odzywać, mogli tylko słuchać. Nie mieli pojęcia, co się dzieje na ulicach, i prosili Boga, żeby „to wszystko szybko się skończyło".Większość łodzi batalionu Dorset wylądowała daleko na zachód od celu przeprawy, a ich pasażerowie dostali się do niewoli. Trzy amfibie DUKW zdołały się przeprawić, ale potem ugrzęzły na błotnistym polderze na zachód od pozycji l Dywizji Powietrznodesantowej. Niemieckie karabiny maszynowe rozrywały masywne pojazdy na kawałki. Ci żołnierze Dorset, którym udało się dotrzeć na północny brzeg w pobliżu przystani promowej, natychmiast znaleźli się pod ogniem z Westerbouwing. Niemieccy spadochroniarze, zajmujący pozycje na wzgórzu, mieli łatwe zadanie, gdy rzucali ręczne granaty lub staczali je po zboczu. Tylko garstka żołnierzy batalionu Dorset dotarła do rejonu l Dywizji Powietrznodesantowej. O 4.30 przeprawa została wstrzymana.

Rozdział 20

OSTATNI KĘS

25 września 1944, 5.30-15.30

Kiedy nad Holandią wstał świt dwudziestego piątego września, niebo było czyste, a powietrze chłodne. Niemieckie moździerze i artyleria nie przywitały wschodzącego słońca tradycyjnym porannym bombardowaniem; artylerzyści, podobnie jak snajperzy i kaemiści, przygotowali sobie poranny posiłek ze zdobycznych brytyjskich racji, zanim rozpoczęli codzienną pracę. Polacy broniący Stationsweg opuścili swoje okopy i wycofali się do domów. Nie mieli już nic do jedzenia i nie udało im się zdobyć więcej amunicji. Nie było mowy o spaniu. Dowódca wyraził się jasno: domów należało bronić do ostatniego człowieka. Nikt tego nie kwestionował; jak powiedział podporucznik Bereda: „To była zwykła obrona". We wczesnych godzinach rannych ci, którzy przeżyli katastrofalną przeprawę, przybyli do Hartenstein. Podpułkownik Myers przeprawił się na jednej z amfibii, a potem przekradał się wzdłuż brzegu, żeby dotrzeć do Oosterbeek. O 6.05 zameldował się u generała Urqu-harta z listami od Browninga i Thomasa oraz z ustnymi instrukcjami generała Horrocksa. List od Browninga zaczynał się stwierdzeniem, że dostarczy go generał Sosabowski, i zawierał głównie zapewnienia, iż XXX Korpus robi, co może, żeby przyjść mu z odsieczą. List Thomasa został napisany później i był za-szyfrowany.

Myers oznajmił ponuro swojemu dowódcy, że przeprawa zakończyła się całkowitym fiaskiem. Po odprawie w Yalburgu generał Horrocks skonsultował się z Browningiem, a później spotkał z generałem Dempseyem, dowódcą 2 Armii. Opracowali awaryjny plan ewakuacji l Dywizji Powietrznodesantowej z północnego brzegu dolnego Renu, na wypadek gdyby żołnierze batalionu Dorset nie zdołali uchwycić przyczółka. List Thomasa został odszyfrowany; potwier-dzał jedynie raport Myersa. Oznaczało to koniec operacji „Market-Garden". Instrukcje dotyczące ewakuacji rejonu Oosterbeek opatrzono ironicznym kryptonimem „Operacja Berlin".

Marek Święcicki, nieświadomy wydarzeń rozgrywających się w piwnicy, stał w oknie hotelu Hartenstem wraz ze swym amerykańskim przyjacielem, porucznikiem Bruce'em Davisem. Swięcieki polubił dzielnego i pogodnego oficera sił powietrznych, wchodzącego w skład naziemnego zespołu koordynującego taktyczne wsparcie lotnicze, które miano zapewnić l Dywizji Po-wietrznodesantowej. Davis popatrzył na błękitne niebo ponad zaśmieconymi trawnikami i oznajmił: „Będzie dobrze". Poczęstował polskiego dziennikarza herbatnikiem z amerykańskiej racji wojskowej, powiedział mu, że to ostatni, i klepnął go w plecy. Odwzajemnił uśmiech korespondenta i dodał: „Kiedy się skończą, będziemy głodować, prawda, Mark?"

Swięcicki wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Davisa; zgadzał się nie tylko z jego analizą dotyczącą racji żywnościowych, lecz także z analizą sytuacji. Chociaż nie potrafiłby powiedzieć, jaki jest dzień, ani zdecydować, czy brak snu jest gorszy od braku jedzenia, był nastawiony optymistycznie. Po raz pierwszy od wielu dni zdjął hełm. Ranek wydawał się spokojny, a długo oczekiwana 2 Armia znajdowała się tuż za rzeką.

Ranek nie minął spokojnie w kościele w dolnym Oosterbeek, gdyż niedługo po 6.30 w wieżę uderzyły niemieckie pociski. Kapitan Maćkowiak, który zmieniał właśnie na posterunku obserwacyjnym brytyjskiego oficera artylerii, zobaczył, jak świat nagle czerwienieje, i odniósł wrażenie, że podłoga usuwa mu się spod nóg. Odzyskawszy przytomność, poczuł ból w nogach i ujrzał krew sączącą się z licznych dziur w spodniach. Nic nie słyszał, widział za to wykrzywioną bólem twarz brytyjskiego oficera i jego przesiąknięty krwią mundur. Chociaż nigdy nie poznał nazwiska uprzejmego Anglika, spędził z nim kilka dni i zdążył go polubić. Patrząc na umierającego człowieka, polski oficer był „zdruzgotany", kiedy wstrzykiwał mu morfinę.

Po zejściu z warty w gnieździe brytyjskiego karabinu maszynowego strzelec Raschke zdołał złapać kilka godzin snu. Kiedy promienie słońca przebiły zieloną kopułę i upstrzyły leśne poszycie żółtymi plamami światła, obudził go świergot jaskółek i skrzeczenie srok. Szyfrant, podobnie jak ptaki, był głodny. Nie on jeden: było tak cicho, że słyszał wokół siebie burczenie w żołądkach.

Raschke, człowiek głęboko religijny, zaczął rozmyślać o sprawach przyziemnych. Zastanawiał się, czy wojska alianckie za rzeką przyjdą im z odsieczą, czy też...? Uczepił się nadziei, że tego dnia dakota lub stirling może zrzucić gdzieś w pobliżu zasobnik z żywnością. Minęła godzina i do ludziw okopach przyszedł brytyjski oficer z hełmem pełnym jabłek. „Lepsze niż nic" - pomyślał Raschke, sięgając do hełmu i biorąc dwa wielkie owoce. Zdumiony chciwością Polaka brytyjski oficer uśmiechnął się i powiedział: „Sony, sirl Tylko jedno jabłko". Zirytowany Raschke poskarżył się sierżantowi Wój-cikowi, który odparł z rozbawieniem: „Złościsz się? Dlaczego? Na kolację dostaniemy gruszkę, może dwie".

Starszy strzelec Kuźniar objął wartę w okopie przed domem na rogu Sta-tionsweg i Paul Krugerstraat. Zmrużył zmęczone oczy i wytężył wzrok, gdy zobaczył, jak człowiek w hełmie i brytyjskim kombinezonie wychodzi z Dennenkamp i zmierza wolnym krokiem w stronę domu. Starszy strzelec pomyślał, że to musi być jeden z Brytyjczyków, ale nie potrafił sobie wyobrazić, co robił w parku. Człowiek nadal szedł w stronę domu, ale gdy zbliżył się na odległość dwudziestu metrów, obrócił głowę, jakby zaskoczony, i dał nura w zarośla. „Coś go musiało przestraszyć" - pomyślał Kuźniar, ale charakterystyczny kształt niemieckiego hełmu na głowie tamtego nie dawał mu spokoju. Schodząc z posterunku, zameldował o intruzie brytyjskiemu sierżantowi, który powiedział, że będzie uważał.

Polskiej 8 kompanii w Transvalii nie było dane cieszyć się spokojnym porankiem, którym napawało się tylu łudzi w Oosterbeek. Przez całą noc wokół domu spadały pociski i nikt nie zmrużył oka. Porucznik Smaczny zauważył, że są ostrzeliwani z północy i z zachodu, lecz kilka pocisków wielkiego kalibru nadlatujących z południa wylądowało niebezpiecznie blisko jego pozycji. Tuż przed świtem nakrył ich długotrwały i uporczywy ogień zaporowy z moździerzy.

Mgła unosząca się nad rzeką i podmokłą równiną zgęstniała, kiedy wokół Transvalii zaczęły eksplodować pociski dymne. W ostatnich dniach Smaczny czuł, że Niemcy nie naciskają na nich zbyt poważnie, lecz raczej „nadgryzają brzegi i delektują się ostatnim kęsem". Obawiając się, że nadeszła pora na „ostatni kęs", porucznik poderwał swoich łudzi w stan gotowości i rozkazał im nie strzelać, dopóki nie zobaczą nieprzyjaciela w celownikach. Kilka minut później zauważono niewyraźne sylwetki biegnące przez mgłę w stronę domu. Karabiny i steny pukały sporadycznie, aż osiągnęły crescendo, a cała polska linia zagrzmiała wystrzałami. Natarcie podeszło na odległość dwudziestu metrów od okopów, zanim Niemcy wycofali się w nieładzie.

Za rzeką, w Driel, polscy spadochroniarze skoncentrowali się w miasteczku. Nowo przybyli, którzy skakali w Grave, dzielili się papierosami i amuni-cją z kolegami, którzy byli w Driel od dwudziestego pierwszego września. Wiele solidnych domów schludnego niegdyś miasteczka zamieniło się w stertę gruzu. Martwe bydło leżało żałośnie z nogami w górze, a ten smutny widok dodatkowo przygnębiał wielu żołnierzy, którzy wychowali się na wsi. Porucznik Rembisz objął dowództwo nad resztkami 3 batalionu i plutonem moździerzy l batalionu, a poprzedniego dnia został przydzielony do 2 batalionu. Kapitan Sobociński powiedział mu, że zaginione plutony 3 batalionu są teraz w Driel i że ma do nich dołączyć. Rembisz z zadowoleniem przyjął te wiadomość, bo aż do tej chwili obawiał się, że zaginieni żołnierze wyskoczyli nad obszarem zajętym przez Niemców i albo zginęli, albo dostali się do niewoli.

W piwnicy hotelu Hartenstein Marek Święcicki patrzył, jak sanitariusz wydziela papierosy. Rozdawano je tylko rannym, po jednym na dwóch ludzi. W kącie polski kapral zaciągał się chciwie, a kiedy wypalił papierosa do połowy, oddał go zabandażowanemu człowiekowi, leżącemu obok. Tamten przyjął go i powiedział: Danke. Niemiec był snajperem, postrzelonym i wziętym do niewoli poprzedniego dnia.

Polski kapral potrząsnął głową i zwrócił się do korespondenta: „Gdyby ktoś mi powiedział, że będę dzielił się papierosem z zasranym esesmanem... Idiotyczna wojna". Dziennikarz znowu pomyślał o plecaku, który został w jeepie Zwolańskiego. Była tam mała fortuna: dwie dwudziestoczterogodzinne racje żywnościowe, tysiąc papierosów i sweter, który zrobiła dla niego narzeczona, Krystyna. Jeep stał zaledwie trzydzieści metrów na wschód od hotelu. W ostatnich dniach Święcicki często myślał o swoim skarbie, ale Niemcy strzelali zbyt intensywnie, by odważył się przebiec ten krótki dystans. Przyszło mu do głowy, że może teraz nadarzy się okazja.

W hotelowym westybulu polskiego korespondenta minął generał Urqu-hart. Generał wybrał się na spacer po ogrodzie Hartenstein, którego trawniki były teraz poprzecinane okopami, usłane gałęziami drzew i niepogrzeba-nymi ciałami poległych. Rozkazy operacyjne stwierdzały, że dywizja zostanie zluzowana w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Obecnie, w dziewiątym dniu operacji, straty dywizji w zabitych, rannych i wziętych do niewoli sięgały 70 procent stanu osobowego. Reszta obrońców, nieco więcej niż dwa i pół tysiąca ludzi, walczyła z przeważającymi siłami wroga; często na bliski dystans. Była wyczerpana i wygłodzona ponad ludzkie pojęcie. Punkty opatrunkowe znowu się zapełniły. Podkomendni Urquharta nie zadawali żadnych pytań, po prostu z ponurą determinacją walczyli dalej. Wysoki Szkot, żołnierz od dwudziestu czterech lat, zszedł do piwnicy na węgiel i wydał łącznościow-com rozkaz skontaktowania się z generałem Thomasem. Kapral podchorąży Pająk próbował porozumieć się przez radio z kimkolwiek w Driel.

Kiedy Marek Świecicki wychodził z hotelu, eksplozja strąciła na ziemię cześć szklanego dachu werandy. Niemieccy artylerzyści znowu wzięli się do pracy. Korespondent przykucnął za szczątkami marmurowego posągu, a potem pognał do miejsca, gdzie stał zaparkowany jeep. Zwalony pień ogromnego drzewa przygniótł pojazd do ziemi. Widać było tylko fragment koła, brezentową plandekę i pogięty arkusz blachy. Nie odzyskawszy swojego skarbu, Świecicki popędził z powrotem do hotelu.

Niemcy zaczęli być zniecierpliwieni przebiegiem bitwy. Stracili most w Nijmegen, a Elst było poważnie zagrożone. Wojska alianckie broniące Oosterbeek trzymały się zbyt długo i walczyły zbyt zaciekle. Niemcom kończyły się rezerwy, a cenne jednostki dywizji „Hohenstaufen" należało oszczędzić do innych zadań w nadchodzących dniach. Uznali, że nie ma sensu kontynuować ataków — bardziej ekonomicznie będzie skruszyć obrońców zmasowanym ogniem artylerii.

Była 8.08, kiedy generała Urąuharta wezwano do polskiej radiostacji; Pająk połączył się z generałem Thomasem. Meldunek Urąuharta był prosty: „Operacja BERLIN musi się odbyć tej nocy". Generał wojsk powietrznode-santowych nie był pewien, czy jego żołnierze zdołają się utrzymać do tego czasu. Ryzyko związane z przeprawą przez rzekę potwierdziły wymownie próby Polaków i batalionu Dorset. Generał miał o czym myśleć; za dwanaście godzin zrobi się dostatecznie ciemno, by jego ludzie mogli wyruszyć.

W Driel panowała duża aktywność. Żołnierze 3 batalionu okopali się na zachód od miasteczka, a reszta brygady na wschód od jego centrum. Major Tonn przerzucił swoich ludzi na pola i do ogrodów w miasteczku. Były tam już okopy, lecz szybko zostały zajęte, toteż ci, którzy mieli mniej szczęścia, zaczęli kopać własne. Tonn nie był zachwycony sytuacją; jego zdaniem zbyt wielu ludzi zostało upchniętych na względnie małej przestrzeni. Bataliony l i 2 oraz kompania saperów zajmowały obszar o powierzchni pięćset na pięćset metrów.

Kapral Wojewódka wykopał swój okop i usiadł, żeby odpocząć. Porucznik Ziemski, który przeprowadzał inspekcję swojej kompanii, zatrzymał się przy okopie Wojewódki. Patrząc na kaprala, spytał: „Myślisz, że to ci wystarczy? Radzę ci, żebyś wykopał trochę głębszy". Wojewódka, „będąc z natury człowiekiem leniwym", nie był uszczęśliwiony tą uwagą, ale wiedział, że rady do-wódcy kompanii zawsze są dobre. Chwycił saperkę i zaczął pogłębiać okop, gdy nagle w porannym powietrzu rozniosło się echem upiorne wycie rakiet Nebelwerfer. Kapral rzucił się twarzą do swojego płytkiego schronu, a chwilę później huk eksplozji obwieścił początek bombardowania, które miało trwać cały dzień - najgorszego, jakiego doświadczyło do tej pory Driel.

Kapral Marian Stopczyński z plutonu podporucznika Kuli zlokalizował swoją świeżo przybyłą kompanię. Pokazano mu dom, gdzie dowódca kompanii, porucznik Jan Pić, założył swój punkt dowodzenia.

Stopczyński poczuł się nieswojo, gdy zobaczył, jak 2 kompania zajmuje pozycje w sadzie. Kapral zameldował Piciowi, że pierwszego dnia w Driel zginął jeden człowiek, a podporucznik Kula i reszta plutonu są za rzeką, w Oosterbeek. Stopczyński, który spędził w miasteczku kilka dni, ostrzegł swojego dowódcę kompanii, że niebezpiecznie jest zajmować pozycje pod drzewami. Zanim porucznik Pić zdążył odpowiedzieć, zaczęły spadać pociski. Jeden z pierwszych trafił w drzewo i zabił okopującego się pod nim strzelca.

W Hartenstein kapitana Zwolańskiego bolała głowa z gorączki i niewyspania. Jeszcze bardziej cierpiał z powodu wyschniętego gardła. Resztka wody, jaka została w hotelowej piwnicy, była zarezerwowana dla rannych i Zwolań-ski w ciągu ostatnich trzydziestu sześciu godzin wypił zaledwie łyk. Oficer łącznikowy postanowił zaryzykować podczas przerwy w ostrzale wyprawę do studni w ogrodzie pobliskiego domu. Nasłuchiwał, a kiedy pociski zaczęły spadać dalej i nie tak często, uznał, że ma szansę. Nie chcąc iść samemu, wstał i pobrzękując dwiema manierkami, obwieścił swój zamiar. Zgłosili się dwaj brytyjscy żołnierze. Zwolański zaprowadził ich na górę i w załomie korytarza wyłożył swój plan. Dom znajdował się czterysta metrów na wschód od hotelu, na otwartym terenie. Hotelowy park był ostrzeliwany przez saperów, toteż wszyscy trzej musieli wybiec z budynku razem. Gdyby szli pojedynczo, istniało spore prawdopodobieństwo, że drugi lub trzeci z nich zostanie trafiony. Wybiegli tylnymi drzwiami i popędzili pod osłonę drzew na tyłach Hartenstein. Wśród gwiżdżących dookoła kuł Zwolański poprowadził ich skokami od drzewa do drzewa, przez okopy i w końcu pod skąpą osłonę zarośli otaczających studnię. Podczołgali się do studni i opuścili wiadro. Wyciągnęli je pełne wody i znowu opuścili. Jeden z Czerwonych Diabłów upadł, trafiony w ramię, ale na szczęście rana była lekka. Manierki zostały szybko napełnione i żołnierze ruszyli z powrotem do hotelu tą samą drogą. Kiedy uj-rżeli przed sobą główny budynek, coraz bardziej przypominający ruinę, ostrzał zaczął się na nowo.

Na Stationsweg operowały niemieckie działa szturmowe, trzymając niektóre domy pod bezpośrednim ogniem. Polacy przypuszczali, że Niemcy strzelają amunicją przeciwpancerną, ponieważ niektóre pociski przebijały na wylot grube ceglane ściany. W tym rejonie strzelali jednak nie tylko Niemcy: ciężka artyleria XXX Korpusu również pracowała bez wytchnienia, a część pocisków wielkiego kalibru spadała nieprzyjemnie blisko. Wzdłuż całej Stationsweg budynki tak drżały, że żołnierze kulili się ze strachu, iż zostaną zasypani.

Jeden pocisk trafił w stanowisko dowodzenia porucznika Beredy i rozerwał się na wyściełanej zielonym brokatem kanapie w salonie, rozrzucając po całym pokoju płonące kawałki tkaniny. Nikt nie został ranny, a żołnierze szybko zadeptali ogień. Kapral Lewicki popatrzył ze smutkiem na piękny niegdyś salon, teraz zdemolowany i brudny. Wśród szczątków leżała roztrzaskana karafka starego ginu Genever, ofiarowana Polakom poprzedniego dnia. Zawartość, której nikt nie zdążył spróbować, wsiąkła w tynk pokrywający elegancki niegdyś dywan.

W domu na rogu Stationsweg brytyjscy piloci szybowcowi przygotowywali się do pogrzebu jednego ze swoich kolegów, który zginął, stojąc na warcie. Starszy strzelec Kuźniar obserwował, jak wystawiają przez drzwi wielką flagę Czerwonego Krzyża, a Niemcy wstrzymują ogień. Pod ochroną flagi żołnierze wynieśli poległego towarzysza i pochowali go w kącie ogrodu. Kiedy wrócili do budynku i zabrali flagę, karabiny maszynowe znowu zaczęły strzelać.

Myśli o jedzeniu zaczęto wyrażać na głos i żołnierze przeprowadzili zbiórkę. Kuźniar oddał wszystko, co miał; tabliczkę wzbogaconej witaminami czekolady ze swojej żelaznej racji. Inny żołnierz wyciągnął kostkę pemikanu, jeszcze inny znalazł garść małych, zielonych ziemniaków, i tak to poszło. Następnym problemem było przyniesienie wody ze studni w ogrodzie. Jeden z żołnierzy umieścił swój hełm na końcu karabinu i wystawił go przez drzwi. Kiedy karabiny maszynowe i snajperzy skoncentrowali na nim swoją uwagę, pilot szybowcowy popędził do studni i napełnił wiadro. Znów wystawiono hełm, żeby ściągnąć ogień, i pilot przybiegł z powrotem.

Gdy żołnierze zgromadzili się wokół garnka, czekając na posiłek, brytyjski sierżant, który zmienił na warcie Kuźniara, powiedział jednemu ze swoich kolegów, że obok domu przeszedł żołnierz w brytyjskim kombinezonie maskującym i zniknął w lesie. Nie do końca pewny, czy to swój, czy wróg,sierżant pozwolił mu odejść. Niebawem gulasz był gotowy i gniew Kuźniara z powodu domniemanego Niemca ulotnił się, kiedy podano mu bardzo wodnistą, ale gorącą zupę. Dla niego była to „uczta, wreszcie coś gorącego po tak długim oczekiwaniu!"

Kiedy jego posterunek obserwacyjny został zniszczony, posiniaczony i poobijany kapitan Maćkowiak dołączył do obsługi polskich dział przeciwpancernych w dolnym Oosterbeek. Dynamiczny oficer spytał, w jaki sposób mógłby pomóc. O żywności i wodzie nawet nie wspomniano, to było niemożliwe, lecz artylerzyści poprosili o coś równie trudno osiągalnego -amunicję do swoich dział. Kapitan odparł, że spróbuje, i postanowił udać się do Hartenstein - prawdopodobnie była tam amunicja, a przy odrobinie szczęścia może udałoby mu się zdobyć transporter opancerzony do jej przewiezienia.

Kapitan Maćkowiak wyruszył do Hartenstein. Szedł na północ powoli i ostrożnie, kryjąc się w zaroślach i krzakach. Wyszedłszy na otwarty teren, ujrzał kawałek dalej kępę drzew i ozdobnych krzewów. Mimo powierzchownych, lecz bolesnych ran na nogach zdecydował się wyjść z ukrycia i pobiegł w stronę zarośli. Dwadzieścia metrów od celu padł na ziemię i zaczął obserwować - coś było nie tak.

„Zanim dotarłem do tych krzaków, dolne gałęzie uniosły się ponad ziemię i zobaczyłem trzy niemieckie hełmy i twarze za karabinem maszynowym. Okopali się pod krzakiem. Byli bardzo blisko, powiedzieli: Hdnde hoch... Zawahałem się i poruszyłem, ale zdałem sobie sprawę, że jeśli nie podniosę rąk, po prostu przetną mnie na pół z karabinu maszynowego.

Kiedy jeden z nich podszedł do mnie, drugi wyszedł z okopu i zabrał mi pistolet i granat ręczny zawieszony u pasa. Odwrócił się i powiedział po niemiecku: «Tak, jest tylko jeden». Spojrzałem w kierunku, w którym szedłem, a tam był ogromny czołg, zamaskowany gałęziami drzew, a dowódca stał w wieży i mówił [niemieckim żołnierzom], co mają ze mną zrobić. Najpierw zabrali mnie do szpitala, ponieważ byłem ranny. Nie mogłem uwierzyć, że coś takiego przydarzyło się właśnie mnie".

O 9.40 Marek Święcicki zobaczył generała Urąuharta i jednego z oficerów sztabowych, wychodzących przez drzwi, które prowadziły do piwnicy, gdzie mieściło się stanowisko dowodzenia. Towarzyszył im szef służb medycznych, pułkownik Warrack. Korespondent zauważył, że lekarz ma „smutne oczy i melancholijny uśmiech na twarzy". Święcicki o tym nie wiedział, lecz Warrack był pierwszym oficerem spoza sztabu, który otrzymał wiadomość, że l Dywizja Powietrznodesantowa zostanie wycofana za rzekę. Chociażdzień wcześniej przewieziono rannych do niemieckich szpitali, punkty opatrunkowe znów były przepełnione. Warrack dowiedział się, że personel medyczny będzie musiał pozostać na miejscu, by zająć się rannymi. Następnie generał Urąuhart zarządził, aby dowódcy jednostek bojowych zameldowali się u niego o 10.30, gdyż zamierzał wydać rozkazy i przedstawić plan ewakuacji.

W południe 43 Dywizja Wessex powiadomiła sztab polskiej brygady spadochronowej, że tej nocy l Dywizja Powietrznodesantowa zostanie wycofana zza dolnego Renu. Polacy mieli również poczynić przygotowania do opuszczenia Driel i przejścia do „innych zadań" następnego ranka. Zaplanowano, że brygada będzie gotowa do wymarszu o 9.00, kiedy nadejdą dalsze rozkazy z I Korpusu Powietrznodesantowego. Sprzęt, którego nie da się zabrać, należało zniszczyć. Dla generała Sosabowskiego był to całkowity wstrząs. W ciągu godziny, przygnębiony, poinformował dowódców batalionów o nowych rozkazach. Aż dotąd polscy spadochroniarze sądzili, że tej nocy odbędzie się kolejna próba sforsowania rzeki i przyjścia z odsieczą Czerwonym Diabłom.

Zaraz po południu dokonano jednej próby zrzutu zaopatrzenia nad rejonem Oosterbeek. Siedem dakot wystartowało z Brukseli. Zaczęły zrzucać swój ładunek żywności i środków opatrunkowych w pobliżu przystani promowej Heveadorp, w nadziei, że zasobniki wylądują w obrębie kurczącego się stale obszaru obronnego. Jeden samolot nie powrócił z misji.

Kilka zasobników spadło pośrodku ogromnego pastwiska przed stanowiskami polskich artylerzystów w pobliżu Yalkenburga. Żołnierze zlokalizowali naprzeciwko swoich pozycji siedem nieprzyjacielskich karabinów maszynowych. Po kolei koncentrowali na nich ogień z brenów; aż niemiecki ostrzał znacznie osłabł. Porucznik Bossowski był dumny ze swoich ludzi, trwających na stanowiskach bez słowa skargi, z wyjątkiem jednego, który nie mógł dłużej znieść pragnienia - opuścił swój okop i więcej nie widziano go żywego. Bossowski czekał na zmierzch, dręczony myślą o zasobnikach leżących na „tej cholernej polanie". Weteran francuskiego ruchu oporu snuł plany odzyskania ich po zmroku.

Polscy artylerzyści obsługujący działa 57 milimetrów w dolnym Oosterbeek przeżyli w ciągu dnia kilka ciężkich bombardowań. Ich działa jedno po drugim były uszkadzane lub niszczone. Działo ustawione nieco dalej na wschód i wycelowane wzdłuż osi Ploegscheweg zostało zniszczone, a dzia-łonowy zginął. Działo bombardiera Noseckiego miało uszkodzony mechanizm wznoszący, a jego lufa celowała bezużytecznie w niebo. Obsługa pozostała na swojej pozycji w charakterze piechoty, uzbrojona w karabiny i steny. Działo na rogu Bildersweg, wycelowane na zachód wzdłuż osi Benedendorps-weg, również zostało zniszczone. Obsługa chwyciła piąty i przemieściła się dwieście metrów na wschód w głąb ulicy, by wypatrywać niemieckich czołgów. Jeden z pilotów szybowcowych zginął, ale wcześniej jego piat unieruchomił niemieckie Sturmgeschutz. Do południa porucznik Mleczko nie miał już żadnych dział.

Strzelec Raschke uzupełnił poranny posiłek z jabłka kiścią winogron, które pewien uśmiechnięty łącznościowiec zabrał ze szklarni w pobliskim ogrodzie. Pyszne owoce uśmierzyły nieco pragnienie Raschkego, przepełnionego podziwem dla człowieka, który je przyniósł. W pobliżu był okopany span-dau, a polski żołnierz przeczołgał się pod samym nosem kaemisty, aby ogołocić szklarnię, zanim zrobi to nieprzyjaciel.

W ciągu popołudnia niemieccy artylerzyści ostrzeliwujący pozycje w He-melsche Berg przyjęli osobliwą taktykę. Najpierw zasypywali teren lawiną stali z ciężkich dział i moździerzy. Potem, po piętnastu minutach, następowała przerwa, kiedy spadały tylko pojedyncze pociski. I nagle znowu rozpoczynał się zmasowany ostrzał. Strzelec Raschke i pozostali Polacy byli dobrze okopani. Szyfrant uświadomił sobie, że bronią podejścia do rzeki, skąd, jak wciąż się spodziewał, nadejdą wojska lądowe po dokonaniu nocnej przeprawy.

W Hemeldal sierżant podchorąży Marian Błażejewski niepokoił się rosnącą liczbą rannych. Kapral podchorąży Niebieszczański został trafiony odłamkiem pocisku w ramię i po opatrzeniu rany pomagał Błażejewskiemu w zaimprowizowanym punkcie opatrunkowym. Pewien młody Holender przynosił do punktu wodę i dla rannych parzono herbatę. Rannych nie ewakuowano już z Hemeldal tak jak poprzedniego dnia. Od tego ranka jeepy przewożące ich do szpitali za niemieckimi liniami już nie wracały. Trudno było znaleźć kogoś, kto zgodziłby się usiąść za kierownicą.

Pociski nadal spadały na Driel z północy i ze wschodu. O 10.00 major Tonn, ku swojej ogromnej uldze, otrzymał rozkaz przesunięcia l batalionu dalej na południe. Mimo to, chociaż ludzie mogli się rozproszyć, było coraz więcej rannych i zabitych. W południe kapitan Stasiak rozkazał Tonnowi wycofać się jeszcze dalej na południe. Bombardowanie trwało nadal i godzinę później major poprosił o pozwolenie na przejście w rejon przetwórni Baltus-senów. Kapral Wojewódka zastosował się do rady porucznika Ziemskiego i energicznie kopał głębokie okopy za każdym razem, gdy zmieniał miejsce postoju. Na głębokości jednego metra do okopów zaczynała sączyć się wo-da. Spadochroniarze wrzucali do nich gałęzie oraz narzutki przeciwdeszczowe i przeciwgazowe, żeby chronić się przed wilgocią.

Kompanie l i 2 przeszły na nowe pozycje, a za nimi podążyła kompania sztabowa. Trzecia kompania pozostała na miejscu, ponieważ dookoła znowu rozrywały się pociski. Zginęli dwaj ludzie, którzy poszli w straży przedniej batalionu, żeby dotrzeć do Driel - porucznik Racis i podporucznik Horo-dyński.

Ranni wciąż napływali do polskiego szpitala polowego w Driel. Tego dnia przybyło ich ogółem trzydziestu czterech; dołączyli do tych, których stan był zbyt ciężki, by nadawali się do ewakuacji. Sześciu spadochroniarzy zmarło w szpitalu. Sanitarki należące do brygady i XXX Korpusu nadal ewakuowały rannych z Driel.

Oficer zaopatrzeniowy, porucznik Kaczmarek, przebywał w budynku szkolnym przekształconym w szpital, gdzie pomagał przenosić ciężkie pojemniki z osoczem krwi w bezpieczniejsze miejsce. Słysząc gwizd nadlatujących pocisków, wbiegł do toalety, a chwilę później potężna eksplozja wstrząsnęła budynkiem. Otworzył drzwi, żeby sprawdzić, czy z osoczem wszystko w porządku. Nic nie widział przez chmurę tynku i kordytowego dymu. Z duszącej białej zupy dobiegł go grzmiący głos doktora Moździerza: „Na pomoc!" Kaczmarek popatrzył w dół i zobaczył rannego, który właśnie przeszedł operację, leżącego na noszach. Kaczmarek złapał za uchwyty i pomógł doktorowi wynieść go na zewnątrz. Położyli rannego pod ścianą, po czym obaj wrócili do środka. Oficer zaopatrzeniowy chwycił pojemnik z osoczem i wyszedł z budynku, żeby zaczerpnąć powietrza i ochłonąć.

Kiedy dym i kurz opadły, szpital przedstawiał żałosny widok. Strop w głównym korytarzu był zerwany. Dwaj polscy kierowcy sanitarek zginęli podczas bombardowania, a ich pojazdy zostały zniszczone. Jakimś cudem ludzie przebywający w szpitalu odnieśli tylko lekkie obrażenia. Sam doktor Moździerz został trafiony małym odłamkiem w głowę, tuż pod krawędzią hełmu. Zdjął hełm i wycisnął odłamek palcami, a następnie założył sobie opatrunek. W opancerzonej kamizelce pod chirurgicznym fartuchem, zataczając się lekko, poszedł zająć się rannymi.

W szpitalu urządzonym w budynku probostwa Córa Baltussen popatrzyła na swój fartuch. Została trafiona odłamkami w głowę, ramię i udo. Chociaż rany były bolesne, nie odeszła od rannych. Niepokoił ją zaplamiony krwią fartuch, nie wiedziała, czy jest to jej krew, czy też ludzi, których tak troskliwie doglądała. Wyczerpana chciała wrócić do domu, przebrać się i może trochę odpocząć. Wskoczyła na swój rower z drewnianymi kołami i ruszy-ła w stronę domu. Po drodze zaskoczyło ją bombardowanie, podmuch eksplozji strącił ją z roweru do rowu. Leżała tam przez kilka minut, dopóki pociski nie przestały spadać, potem znowu wsiadła na rower i pojechała. Po przybyciu utorowała sobie przejście wśród licznych uchodźców, którzy schronili się w przetwórni i w domu Baltussenów. Umyła się, zmieniła sukienkę i rozejrzała się za miejscem, gdzie mogłaby się położyć i trochę odpocząć. Znalazła tylko kawałek podłogi. Natychmiast zapadła w głęboki sen i nie obudziła się ani razu, chociaż przez całą noc ludzie się o nią potykali. Przez cztery noce z rzędu pomagała Polakom, którzy spadli z nieba, i teraz jej organizm upomniał się o swoje prawa.

Dowódcy jednostek l Dywizji Powietrznodesantowej odbyli niebezpieczną drogę do Hartenstein, by odebrać rozkazy od generała Urquharta. Generał powiedział swoim oficerom, że w nocy dywizja zostanie wycofana na drugi brzeg. Żołnierze mieli wyruszyć dwiema trasami, po wschodniej i zachodniej stronie rejonu obronnego, ku rzece. Saperzy podpułkownika Myersa otrzymali rozkaz zaznaczenia tras taśmami minerskimi i paskami jedwabiu oddartymi od kolorowych spadochronów, odpowiadali też za sprawny załadunek. Artyleria miała nadal strzelać podczas ewakuacji, tak aby przeciwnik odniósł wrażenie, że nic się nie zmieniło. Zamierzano pozostawić kilka oddziałów jako straż tylną i poinformować żołnierzy o ewakuacji dopiero w ostatniej chwili. Kapitan Zwolański został wtajemniczony w szczegóły późnym popołudniem.

Rozdział 21

„ZIEMIA OBIECANA"

25 września 1944, 16.00 - 26 września 1944, 8.30

Kiedy słońce zbliżało się do horyzontu, kapral podchorąży Niebiesz-czański przyszedł do okopu Raschkego z wiadomością: „Resztki l Dywizji Powietrznodesantowej wraz z jednostkami polskiej brygady spadochronowej zaczną się ewakuować późnym popołudniem. Pierwsi wyruszą ranni, później Czerwone Diabły, a na końcu Polacy, pełniący funkcję straży tylnej. Większość będzie przechodzić w pobliżu tych pozycji. Wydano ścisłe rozkazy, by nie angażować się w walkę i nie strzelać, cały obszar będzie pełen naszych ludzi. Ostatnia jednostka przejdzie około 21.00. To będą wasi zmiennicy, a kiedy przejdą, wy do nich dołączycie".

Do 21.00 pozostawało jeszcze pięć godzin, a „przez ten czas wiele może się zdarzyć" - pomyślał Raschke. Zapalił papierosa. Na razie Niemcy zachowywali się cicho „jak szczury w swoich norach". Szyfrant zastanawiał się, jak pójdzie przeprawa, i przypomniał sobie, jakich atrakcji dostarczały mu niemieckie moździerze i karabiny maszynowe, kiedy forsował rzekę poprzednim razem.

Tuż przed 18.00 w punkcie dowodzenia podporucznika Beredy przy Sta-tionsweg zjawił się kapitan Zwolański w towarzystwie trzech brytyjskich oficerów. Jeden z nich był Szkotem. Strzelec Jan Szubert spojrzał na niego i pomyślał, że jak na szykującego się do bitwy jest ubrany dosyć dziwacznie, w kraciasty kilt i stalowy hełm. Łącznościowiec słuchał, jak Zwolański mówi Beredzie, że tej nocy dywizja zostanie ewakuowana, a polski 3 batalion będzie stanowić straż tylną w północno-wschodniej części obszaru obronnego. Zwolański rozkazał, aby wszystkie plecaki, maski przeciwgazowe i inny ekwipunek polowy, którego nie można zabrać, ułożyć schludnie w rzędach.Miał to być znak dla Niemców, którzy zajmą te pozycje, że Polacy nie wycofywali się w popłochu.

Strzelec Szubert przyglądał się odchodzącym oficerom. Jeden z Anglików zatrzymał się przy drzwiach i przez kilka sekund patrzył na polskich żołnierzy. Potem powiedział: „Niech Bóg ma was w opiece", i zniknął w półmroku. Bereda natychmiast rozkazał policzyć, ilu Polaków stacjonuje w poszczególnych domach, i sporządzić inwentarz żywności, jaka jeszcze pozostała. Wydał też rozkaz, aby przed odejściem Polacy pogrzebali swoich poległych.

Bereda poinformował podporucznika Kule, przebywającego w sąsiednim domu, że tej nocy l Dywizja Powietrznodesantowa wycofa się z Ooster-beek. Rozkazał mu rozpocząć przygotowania i wydal ścisłe instrukcje, aby nie powiadamiać o ewakuacji cywilów. Z wielkim trudem udało się przekonać kobietę, która poroniła, że powinna opuścić parter i zejść do zatłoczonej piwnicy Kremerów.

W głębi ulicy starszy strzelec Kuźniar przyglądał się, jak jego dowódca szeptem udziela instrukcji brytyjskim żołnierzom. Potem oficer zebrał Polaków. Spoglądając na zegarek, powiedział im, że kiedy się ściemni, mają przejść do sąsiedniego domu, a stamtąd do innych domów i dołączyć do reszty polskich spadochroniarzy.

Za rzeką, w Driel, żołnierze polskiej l Samodzielnej Brygady Spadochronowej przygotowywali się do wymarszu. Inni, w małych grupach, szli pod wał przeciwpowodziowy, by pokierować ludźmi powracającymi zza rzeki. Zmęczony i przygnębiony generał Sosabowski rozmyślał o konsekwencjach operacji „Market-Garden". Gdyby tylko alianci ustanowili przyczółek za dolnym Renem, nieprzyjaciel doznałby poważnej porażki strategicznej. Niemcy uważali Arnhem za bramę do Niemiec. Za Arnhem nie było żadnych fortyfikacji ani rzek czy gór. Sosabowski wyobrażał sobie kolumny alianckich czołgów, okrążające Zagłębie Ruhry i przetaczające się przez równiny Dolnej Saksonii. Niemcy nigdy nie dopuściliby do takiej sytuacji bez walki, jak pokazały wydarzenia minionych dziewięciu dni. Ale skąd mieli wziąć rezerwy, żeby temu zapobiec? Byli poważnie zaangażowani na wszystkich frontach, a wojska alianckie zbliżały się do granic Rzeszy.

Generał wrócił do swojej kwatery; potrzeba snu była ważniejsza niż jakiekolwiek gniewne spekulacje. Oficerowie sztabowi zajęli największy pokój, Sosabowski znalazł więc sobie kąt na górze i zamknął oczy.

Sztabowcy polskiej brygady spadochronowej musieli ułożyć plany ope-racyjne do nieznanych jeszcze rozkazów, które spodziewali się otrzymać rankiem z I Korpusu Powietrznodesantowego. Kapitan Lorys pisał na maszynie raport do dziennika działań bojowych brygady, a tymczasem eksplozje, które stały się niemal czymś normalnym, rozbrzmiewały coraz bliżej. Wszyscy z wyjątkiem kapitana zamarli, słysząc gwizd nadlatujących pocisków. Po chwili wielki kawał tynku z sufitu spadł na maszynę Lorysa. Kapitan zaklął, ponieważ prawie już skończył raport, i wstał od stołu, by dołączyć do pozostałych oficerów, tłoczących się przy drzwiach do piwnicy. Ledwo zdążyli opuścić pokój, budynek zadrżał od bezpośredniego trafienia. Rozległ się trzask zapałek, zapalono świece, a oficerowie zaczęli wołać generała. Sosabowski otworzył oczy i zobaczył wśród gęstego pyłu pomarańczowe płomyki. Raz jeszcze, podobnie jak na Grochowie, pocisk eksplodował w jego pokoju, a on ani się nie obudził, ani nie doznał najmniejszych obrażeń.

Zaplanowany przez porucznika Bossowskiego wypad po leżące na pastwisku zasobniki przerwało pojawienie się dwóch brytyjskich oficerów. Porucznik zebrał już kilku ochotników, lecz akcja została odwołana, kiedy Brytyjczycy poinformowali żołnierzy dywizjonu przeciwpancernego o zbliżającej się ewakuacji. Bossowski otrzymał mgliste wskazówki dotyczące trasy, którą mieli dotrzeć do rzeki. Jedyna wyraźna instrukcja brzmiała, że Polacy zostaną powiadomieni, kiedy mogą się wycofać.

Ewakuacja rozpoczęła się o 20.15 z północnego krańca obszaru obronnego. Pierwszymi żołnierzami, którzy pomaszerowali w stronę rzeki, były resztki 156 batalionu spadochronowego. Ostatnia garstka ludzi z tej mocno poszarpanej jednostki opuściła budynki na zachód od Stationsweg, pozostawiając Polaków praktycznie w okrążeniu. Punktualnie o 21.00 artyleria XXX Korpusu i Dywizji Wessex zaczęła stawiać zaporę ogniową.

Podporucznik Relidziński usłyszał, jak brytyjskie karabiny maszynowe otwierają ogień osłaniający zza rzeki. Domyślił się, że musi ich być całkiem sporo, ponieważ „jazgot nie słabł przez dłuższą chwilę". Z piwnicy pobliskiego Hemeldal dobiegł go płacz dzieci. Kiedy brytyjscy żołnierze maszerowali szybko i w milczeniu ku rzece, zerwał się zimny wiatr. Porucznik był pod wrażeniem ich dyscypliny. Wyglądali jak „ludzki żywopłot" przesuwający się powoli przed jego pozycją, gdzie czekał na rozkaz dołączenia do ewakuacji.

Kiedy brytyjskie jednostki wycofały się z rejonu zajmowanego przez 8 kompanię, major Królewskich Saperów wydał porucznikowi Smacznemu rozkazy utrzymania pozycji i osłony ewakuacji. Smaczny dowiedział się, żejego kompania wycofa się o godzinie 0.30, ale dopiero na rozkaz dostarczony przez gońca. Poprosił majora, żeby zabrał ze sobą jednego z jego ludzi, tak aby 8 kompania mogła być pewna, iż ktoś po nią przyjdzie. Brytyjski oficer odparł, że to zbyteczne, że przyjdzie sam, jeśli nie znajdzie nikogo innego. Smaczny nie był uszczęśliwiony takim obrotem spraw. Rozkaz wydał mu się „niemal wyrokiem śmierci". Polski dowódca nie przekazał rozkazu swoim ludziom, lecz sam dźwigał ten ciężar, starając się sprawiać wrażenie, że wszystko jest w porządku.

Polscy żołnierze w Hartenstein też czynili przygotowania. Brytyjczycy poinformowali ich o zasadach ewakuacji i powiedzieli, że trasa z pewnością będzie prowadziła w pobliżu niemieckich pozycji, lecz walki należy unikać za wszelką cenę. Lekko ranni podczas odwrotu zostaną opatrzeni i zabrani na drugi brzeg, natomiast ciężko rannych, po udzieleniu pomocy, trzeba będzie zostawić. „Boże, nie pozwól, żebym został ranny" - pomyślał porucznik Pronobis. Zwrócił się do Zwolańskiego i spytał: „Gdzie jest Marek? Muszę mu powiedzieć, żeby zachował ciszę podczas marszu. Tak tupie tymi swoimi wielkimi stopami, że słychać go na kilometr. Mógłby zawalić całą sprawę... I tym razem będzie musiał zapiąć hełm".

Na pozycjach dywizjonu przeciwpancernego porucznik Mleczko powiadomił swoich ludzi o zbliżającym się odwrocie. Dywizjon miał rozpocząć wycofywanie się ze swoich pozycji o 22.00. Porucznik odprowadził na bok bombardiera Noseckiego i powtórzył instrukcje, a następnie rozkazał mu poinformować ludzi na odległych pozycjach o ewakuacji i usunąć zamki z dział. Mimo ciemności i sporadycznego ognia z broni maszynowej Nosec-ki odnalazł pozostałych artylerzystów. Dowiedzieli się już o ewakuacji od stacjonujących w pobliżu brytyjskich żołnierzy.

Kapitan Zwolański wezwał porucznika Pronobisa i razem wyszli z jedną z pierwszych grup. Ich jedyną bronią były pistolety i granaty ręczne. Pronobis bardzo żałował, że opuszcza schron w piwnicy. Przeszedł przez znajomy ogród, przez żelazny parkan i ruszył na spotkanie pilotów szybowcowych, którzy mieli być ich przewodnikami. Idąc trasą wyznaczoną taśmą minerską, usłyszał z prawej karabin maszynowy. Ludzie przed nim przykucnęli. Pronobis zastanawiał się, skąd ta zwłoka, i ruszył naprzód, żeby poszukać dowódcy. Znalazł go i sklął za lekkomyślność i opieszałość, kazał ludziom iść dalej i sam ruszył za nimi. Kiedy mijali niewielki domek, w pobliżu zagwizdał pocisk i wszyscy padli na ziemię. Nieco dalej rozbłysły pociski smugowe, ale przeszły górą, wysoko nad ich głowami. Grupa Pronobisa dotarła do stanowisk brytyjskiej artylerii w dolnym Oosterbeek i minęła je, kieru-jąć się w stronę rzeki. Znaleźli koniec długiego szeregu ludzi czekających na swoją kolej, by zająć miejsce w łodziach.

Dokonując inspekcji swoich rannych w Transvalii, porucznik Smaczny spotkał księdza Misiudę. Kapelan nie chciał odejść, gdyż uważał, że jeszcze może się przydać. Kiedy wszedł Smaczny, ofiarny ksiądz pomagał holenderskiej pielęgniarce opatrywać rannych. Naradzili się po cichu i Smaczny przekazał Misiudzie swoje rozkazy. Poprosił kapelana, aby poprowadził nad rzekę rannych, którzy mogli iść o własnych siłach. Potem, wyznaczywszy kilku ludzi do pomocy, patrzył, jak grupa siedmiu rannych wyrusza w stronę rzeki. Ksiądz Misiuda przystanął, żeby pożegnać się ze Smacznym, a jego ostatnie słowa brzmiały: „Będę się za was modlił".

Zjawiły się dwie sekcje brytyjskich kaemistów z brenami, żeby wzmocnić polską straż tylną w Transvalii. Porucznik Smaczny skierował ich na Bene-dendorpsweg i rozkazał im strzelać co jakiś czas krótkimi seriami, aby utrzymać Niemców w niepewności. Wróciwszy do swojego okopu, Smaczny usiadł i pomyślał: „Teraz poczekamy".

Godzinę po odprawie starszy strzelec Kuźniar i pozostali Polacy zajmujący pozycje w narożnym domu wyślizgnęli się tylnymi drzwiami. Było ciemno, a w dodatku spadł deszcz, który jeszcze bardziej zasłonił przed Niemcami to, co działo się w Oosterbeek. Przemykając szybko i cicho obok podziurawionych pociskami, i opuszczonych budynków, polscy spadochroniarze znaleźli rów łącznikowy i dotarli do domu przy Stationsweg 8, wokół którego stały warty. Kiedy Kuźniar wszedł do budynku, na północnym krańcu Stationsweg wybuchła gwałtowna strzelanina z broni ręcznej. Brytyjski kaemista, który ustawił swojego brena na klatce schodowej, zaczął strzelać w tamtym kierunku ponad ogrodami. Podporucznik Kula powstrzymał go i wyjaśnił, że w ten sposób Brytyjczycy osłaniają swój odwrót, zużywając zbędną amunicję, a jednocześnie wywołując zamieszanie wśród Niemców. Patrząc na ogrody, Kuźniar zobaczył niewyraźne sylwetki brytyjskich pilotów szybowcowych, podążających w ciemnościach ku rzece.

Podporucznik Bereda wszedł do domu Kremerów i przedstawił spadochroniarzom swój plan odwrotu. Polacy mieli zebrać się o 22.00 w domu podporucznika Kowalczyka na rogu Utrechtseweg i ruszyć w stronę rzeki, skąd zostaną ewakuowani łodziami. Bereda podkreślił z naciskiem, że przed odejściem należy pogrzebać poległych i że, niestety, rannych trzeba będzie zostawić pod ochroną flagi Czerwonego Krzyża. Żołnierze musieli też zostawić wszystko,co powodowało hałas, przywiązać sobie na plecach płachty identyfikacyjne i owinąć podkute buty szmatami, aby stłumić odgłos kroków.

Polacy na Stationsweg w pośpiechu kończyli przygotowania. Kiedy układali schludnie pod ścianą zbędny ekwipunek i plecaki, na ulicy rozległy się strzały, a później gardłowe krzyki. Starszy strzelec Kuźniar pomyślał, że Niemcy „oszaleli", ponieważ okrążyli jeden z opuszczonych budynków, strzelali z karabinów i pistoletów maszynowych i wrzucali do środka granaty. Polacy odpowiedzieli ogniem, studząc niemiecki entuzjazm, lecz wtedy odezwał się spandau, zasypując dom Kremerów gradem kuł. Odpowiedział mu polski kaemista z brenem. Karabiny maszynowe prowadziły pojedynek, strzelając jednocześnie, dopóki spandau nie umilkł. Polacy wrócili do swoich zajęć i czekali nerwowo na dalsze rozkazy.

O 21.30 rozpoczął się nieuchronny atak na Quatre Bras. Wspierana ogniem ciężkiej artylerii niemiecka piechota ruszyła naprzód, oświetlając dom flarami, a esesmani robili hojny użytek z granatów i pistoletów maszynowych. Podkomendni Kowalczyka walczyli z zaciekłą determinacją nie tylko o własne życie, lecz również o życie polskich żołnierzy w sąsiednich domach. Z okien i z ogrodu poleciały na skrzyżowanie granaty i Polacy otworzyli huraganowy ogień. Z narożnego okna piwnicy kapral Towarnicki opróżniał magazynek za magazynkiem. Młody żołnierz, strzelec Marian Nowak, bez przerwy podawał kapralowi świeże magazynki lub ładował steny, podczas gdy Towarnicki omiatał ulicę seriami, od lewej do prawej i z powrotem.

Kiedy flary zamieniły się w rozżarzone punkciki, Niemcy przerwali atak. Podporucznik Bereda rozkazał wszystkim przenieść się do domu przy Stationsweg 4. Trzymając za pas kolegę przed sobą, szereg żołnierzy ujął w prawe ręce broń gotową do strzału i ruszył naprzód. Po dotarciu na miejsce spadochroniarze czekali na rozkaz wycofania się do następnego domu.

Polscy spadochroniarze byli gotowi ruszyć do Quatre Bras. Ustawili się w szeregu, jakby czekali na skok z dakoty. Podporucznik Bereda prowadził, wyskakując na podwórze przez dziurę, która kiedyś była oknem. Rozległy się strzały i przerażony okrzyk: „Porucznik Bereda zginął!" Żołnierze w domu zamarli ze zgrozy. Paraliż przełamały dochodzące z ogrodu gniewne rozkazy Beredy, aby żołnierze do niego dołączyli. Widząc, że dowódcy nic się nie stało, spadochroniarze wypadli z domu jak oparzeni. Jeden upadł, trafiony podczas skoku z okna. Nikt nie chciał podzielić jego losu, zatrzymując się, aby mu pomóc. Wszyscy, którzy przeżyli, zebrali się przy narożnym domu.

Polacy w Quatre Bras czekali, aż aktywność nieprzyjaciela osłabnie. Niemieckie pozycje znajdowały się zbyt blisko i trudno było przewidzieć reak-cję przeciwnika. Niemcy również ponieśli straty, a poza tym z zasady nienawidzili nocnej walki. Byli też zdezorientowani faktem, że niektóre domy są najwyraźniej opuszczone, natomiast inne stawiają niewiarygodnie zacięty opór. Niemcy mogli sobie pozwolić na to, by zaczekać i dopiero w świetle dnia rozprawić się z Polakami na Stationsweg.

Polscy spadochroniarze przeszli po cichu na drugą stronę Utrechtseweg i ruszyli przez las i park naprzeciwko Schoonoord. Las wyglądał jak po wyrębie. Żołnierze potykali się o zwalone pnie i gałęzie, które zaczepiały o buty i spodnie. Deszcz i ciemność pomagały zamaskować ich ruchy i stłumić ciche przekleństwa, gdy brnęli z mozołem przez ten tor przeszkód.

Porucznik Mleczko zebrał swoich artylerzystów z rzutu szybowcowego przy kościele w Oosterbeek. Było zupełnie ciemno i lał deszcz. Porucznik udzielił swoim ludziom ostatnich instrukcji przed wymarszem w kierunku rzeki. Gdyby do 3.00 nie zjawiła się żadna łódź, każdy miał sobie radzić na własną rękę. Artylerzy-ści mogli albo próbować przepłynąć rzekę wpław, albo zaryzykować i poczekać, co się stanie. Mleczko doradzał przeprawę wpław i sam zamierzał tak właśnie zrobić.

Strzelec Raschke znowu spojrzał na zegarek: była za pięć jedenasta. Czekając na rozkaz wymarszu do punktu ewakuacyjnego, zapalił papierosa. Mijały godziny, a brytyjscy żołnierze wciąż podążali w kierunku rzeki. Płynęli tak zwartym, nieprzerwanym strumieniem, że przypominali Raschkemu „wielką szarą gąsienicę", pełznącą na południe. Wyznaczona pora dawno minęła, a nie było nawet śladu obiecanej zmiany. Kolejny „ludzki wąż" wyłonił się spośród drzew. Aby mieć pewność, że go widzą, Raschke wstał w swoim okopie. Grupa przeszła obok bez słowa. Szyfrant przestał się wahać i dołączył do szeregu.

Uzbrojony w pistolet maszynowy sten i ostatni granat, starszy strzelec Kuźniar torował sobie drogę przez las i zastanawiał się, jak daleko z przodu są piloci szybowcowi, których odwrót mieli osłaniać Polacy. Za sobą słyszał gniewne krzyki po niemiecku, dobiegające z domów przy Stationsweg. Kilka chwil później nieprzyjacielskie flary wystrzeliły w niebo, a wycofujący się polscy spadochroniarze padli na ziemię i zamarli w bezruchu, gdy sycząca magnezja rozświetliła okolicę, „jakby to był dzień". W okaleczonym lesie rozerwały się pociski moździerzowe i żołnierz leżący obok Kuźniara został trafiony w szyję. Rana okazała się poważna, toteż nieszczęśnika trzeba było owinąć narzutką przeciwdeszczową i zostawić.

Porucznik Pronobis ocenił sytuację na brzegu rzeki. Było bardzo cicho i Pronobis przypuszczał, że Niemcy nie zdają sobie sprawy z tego, co się dzie-je. Liczba łodzi wydawała się niewielka. Kiedy szereg oczekujących dotarł do brzegu, przyszła kolej na Pronobisa i kapitana Zwolańskiego. Wsiedli do łodzi, która niebawem odpłynęła ku „Ziemi Obiecanej". Kilka minut później dobiła do przeciwległego brzegu i ewakuowani wysiedli. Patrzyli, jak saperzy odwracają łódź i znowu płyną ku północnemu brzegowi. Aby uczcić swoje ocalenie, dwaj polscy oficerowie podzielili się ostatnim papierosem. Trasą wytyczoną przez białą taśmę do oznaczania pól minowych ruszyli w stronę wielkiego wału. Zwolański rozpoznał teren, który oglądał podczas swojej misji cztery noce wcześniej, i spodziewał się, że natychmiast odnajdzie brygadę. Weszli obaj do stodoły, gdzie zgromadzili się inni żołnierze ewakuowani z Oosterbeek. Dano im chochlę gorącego gulaszu i szklaneczkę rumu. Prono-bis pomyślał, że to najlepszy rum, jakiego w życiu próbował. Następnie ewakuowanych skierowano do ciężarówek, które zawiozły ich na południe, do Nijmegen. Po ośmiu dniach spędzonych w Oosterbeek podróż zatłoczoną ciężarówką wydała się porucznikowi Pronobisowi „komfortowa".

O 23.45 korespondent Swięcicki wymknął się z Hartenstein. Miasteczko płonęło, a wokół rozrywały się pociski. Po całym dniu spędzonym w piwnicy oślepiło go „jarzące się, straszliwe, karmazynowe światło". Zwalone drzewa utrudniały marsz i trzeba było obchodzić leje po pociskach. Przewodnik grupy upadł, trafiony odłamkiem. Inny wystąpił naprzód, by zająć jego miejsce, lecz spotkał go ten sam los. Ponieważ ostrzał przybierał na sile, grupa rozproszyła się: niektórzy szukali osłony, a inni nadal podążali na południe. Dziennikarz pobiegł w stronę eksplodujących pocisków.

Coraz mniej Czerwonych Diabłów mijało pozycje 8 kompanii. Porucznik Smaczny wciąż czekał na gońca, który miał przynieść rozkaz ewakuacji. Niektórzy z przechodzących Brytyjczyków pytali siedzących w okopach Polaków: „Dlaczego nie idziecie?" Ku wielkiej uldze porucznika Smacznego jego ludzie ignorowali te sugestie.

Minęła ponad godzina od wyznaczonego terminu, a polscy artylerzyści w pobliżu Yalkenburga nadal czekali na rozkaz. Porucznik Bossowski zaczął tracić cierpliwość i wszedł do willi z fortepianem, lecz zastał ją opuszczoną. Nieco zdegustowany „nieporozumieniem" Bossowski naradził się z podporucznikiem Mikulskim. Zebrali ludzi i ruszyli do miejsca, gdzie, jak uważali, powinna się odbywać ewakuacja. Maszerowali długą kolumną w ciemnościach strasznej, deszczowej nocy. Kiedy przedarli się przez mokry las, Bossowski poczuł, że coś jest nie tak. Rozkazał ludziom zatrzymać się i wracając po własnych śladach, znalazł drogę prowadzącą nad dolny Ren. Była do tego stopnia przykryta gałęziami i liśćmi, że prawie niewidoczna. W pobliżuniemieckich linii kolumna skręciła. Niebawem znowu ruszyła ku rzece, gdzie artylerzyści ustawili się na końcu kolejki oczekujących na ewakuacje.

Było już późno, minęła północ, i żołnierze 8 kompanii zaczęli się niecierpliwić. Od godziny w pobliżu Transvalii nie przeszedł żaden brytyjski żołnierz. Goniec wciąż się nie zjawiał. Porucznik Smaczny zastanawiał się, co go zatrzymało. Zginął? Zgubił drogę? Czy 8 kompania jako straż tylna została spisana na straty? Smaczny i jego ludzie trwali na swoich pozycjach, w pełni świadomi, że każda minuta oczekiwania zmniejsza ich szansę na przeprawę przez rzekę.

Wokół panowała cisza i niebo na wschodzie zaczęło szarzeć. Smaczny wysłał plutonowego podchorążego Bielawskiego do brytyjskiego punktu dowodzenia. Bielawski zastał budynek opuszczony, jeśli nie liczyć dwóch sanitariuszy i grupy rannych. Sanitariusze nie potrafili udzielić żadnych informacji co do lokalizacji miejsca przeprawy. Powiedzieli jedynie, że brytyjscy żołnierze, którzy stacjonowali w tym rejonie, odeszli ponad dwie godziny temu. Po wysłuchaniu meldunku Bielawskiego porucznik Smaczny zebrał swoich ludzi i ruszył w kierunku rzeki.

W ulewnym deszczu i porywistym wietrze podporucznik Relidziński usłyszał od strony rzeki „owadzie" brzęczenie silników. Drogę wciąż wytyczała taśma do oznaczania pól minowych. W rejonie oczekiwania grupy ludzi leżały w błocie rozbełtanym setkami butów. Niektórzy siedzieli, odsłonięci na szerokim polderze. Niemcy w końcu zdali sobie sprawę, że nad dolnym Renem dzieje się coś poważnego. Nie zważając na brytyjski ostrzał, przystąpili do przeciwdzialań. Flary wzbiły się w niebo, salwy z moździerzy zaczęły ob-ramowywać polder i rzekę, a wśród oczekujących na ewakuację było coraz więcej zabitych i rannych.

Biegnąc pośród eksplozji, Marek Święcicki dogonił następną grupę, lecz tylko po to, by zgubić ją w ciemnościach. Po przebiegnięciu kilkudziesięciu metrów korespondent przystanął, usiłując zorientować się w sytuacji. Przed sobą zobaczył ludzi skulonych pod zwalonymi drzewami. Widząc poruszające się obok sylwetki, zaczął krzyczeć i trącać leżących, żeby skłonić ich do powstania. Nie odpowiedzieli, byli martwi. Dziennikarz znowu pobiegł w stronę Renu, mijając płonące domy Oosterbeek. Okaleczone drzewa ustąpiły miejsca szerokiemu polderowi nad brzegiem rzeki.

Umazany błotem i krwią zabitych korespondent zatrzymał się, by popatrzeć na rozgrywający się przed nim spektakl. Ludzie leżeli na grząskiej ziemi, czekając na łodzie. Przerażone bydło biegało między nimi, a eksplodujące pociski wyrzucały w powietrze fontanny błota. Wielokolorowe naszyjniki poci-sków smugowych szybowały z południowego brzegu w stronę niemieckich linii. Seria z karabinu maszynowego rozorała błoto w pobliżu korespondenta, który rzucił się na ziemię. Zza martwej krowy wysunęła się czyjaś ręka i szarpnęła go, żeby się ukrył. Pociski smugowe z dwóch karabinów maszynowych przecinały się nad ich głowami w krzyżowym ogniu, a za nimi, na rzece, łódź stanęła w płomieniach.

Strzelec Raschke szedł zachodnim skrajem rejonu obronnego ku rzece. W pobliżu płonącej gazowni spostrzegł dwóch brytyjskich oficerów uzbrojonych w steny. Jeden pokazywał wycofującym się żołnierzom kierunek, a w tym czasie drugi obserwował stanowisko niemieckiego moździerza niecałe pięćdziesiąt metrów dalej. Kilkanaście metrów przed sobą łącznościowiec zobaczył kolejkę do łodzi i ustawił się na końcu „żywego muru". Nad otwartym polem rozbłysła f lara. „Nie ruszać się! Pozostać na miejscach!" — krzyknął brytyjski oficer. Raschke powtarzał raz po raz Zdrowaś, Mario, a wokół rozrywały się pociski. Po kilku salwach znowu zapadła cisza. Przechodząc nad ciałami zabitych i rannych, Raschke wyszedł na polder. Zobaczył dziesiątki przygnębionych brytyjskich spadochroniarzy, siedzących w błocie i czekających na swoją kolej, jako że najpierw ładowano rannych.

Brytyjscy i kanadyjscy saperzy ciężko pracowali, żeby ewakuacja przebiegała sprawnie. W miarę jak zbliżał się świt, nieprzyjacielski ogień przybierał na intensywności i celności. Prąd był silny, jak zawsze, i zbijał z kursu lekkie łodzie. Saperzy używali dwóch rodzajów łodzi. Kanadyjczycy dysponowali napędzanymi silnikiem drewnianymi szalupami. Niestety, deszcz zalewał silniki, pozostawiając łodzie na łasce rzeki. Znowu użyto również krytych płótnem łodzi desantowych, a mimo ich licznych wad ci, którzy się mmi ewakuowali, nie mieli wielu powodów do skarg. Poza tym, że zabierały więcej ludzi, znacznie łatwiej poddawały się manewrom w porywistym nurcie niż mniejsze drewniane szalupy.

Polacy nie mogli wyjść z podziwu dla zdyscyplinowania Czerwonych Diabłów, którzy czekali cierpliwie na swoją kolej, z pilotami szybowcowymi jako przewodnikami. Kiedy łódź przybijała do brzegu, wypełniała się oczekującymi żołnierzami i ruszała ku południowemu brzegowi. O 2.00 porucznik Mleczko, bombardier Nosecki i kilkunastu innych niedobitków z rzutu szybowcowego dywizjonu przeciwpancernego wsiadło do łodzi i przepłynęło dolny Ren.

Spadające pociski zbierały krwawe żniwo wśród ludzi czekających cierpliwie w kolejce. Pilot szybowcowy pokazał Markowi Święcickiemu drogę do miejsca załadunku. Brytyjski kapitan powtarzał bez przerwy spokojnym, peł-nym głosem: „Bez paniki, bez paniki". Kiedy żołnierze przechodzili obok niego w idealnym porządku, Święcickiemu przypomniał się policjant stojący pośrodku Oxford Circus.

Brodząc po pas w wodzie, korespondent wsiadł do łodzi i tak jak reszta pasażerów chwycił za wiosło. Płynęli bez przeszkód, dopóki nie dotarli na środek rzeki; tam nieprzyjacielski ogień przeniósł się na łódź i nad ich głowami przeleciały pociski z moździerzy rakietowych. Kiedy zbliżali się do południowego brzegu, wielki odłamek rozerwał płócienne poszycie i strącił pasażerów do wody. Po przepłynięciu ostatnich kilku metrów Święcicki wyczołgał się na błotnisty grunt. Pełznąc pod ogniem karabinów maszynowych na szczyt wału, natknął się na brytyjskiego żołnierza. Rozpoznawszy go po głosie, uświadomił sobie, że to właśnie on wciągnął go za martwą krowę. Kiedy ruszyli razem w kierunku Driel, brytyjski żołnierz odkrył, iż człowiekiem, którego uratował, jest Polak. Sam przedstawił się jako Szkot i poszli w stronę miasteczka, rozmawiając o Szkocji.

Ludzie, którzy walczyli na Stationsweg, podążali w kierunku rzeki. Las rzedł, w miarę jak zbliżali się do polderu. Wśród młodych drzew znaleźli kilka ciał. Starszy strzelec Kuźniar rozpoznał twarz pilota szybowcowego, z którym stacjonował w tym samym domu przy Stationsweg. Deszcz padał coraz większy, tłum gęstniał, ostrzał przybierał na sile i z każdą godziną ubywało łodzi. Oficerowie kierujący ewakuacją, napełniając łódź i wyprawiając ją na południowy brzeg, utrzymywali porządek i zapobiegali panice wyłącznie za pomocą słów. Kuźniar zobaczył, jak ostatnia - w jego przekonaniu - łódź wyrusza w drogę. Widząc, że nie zdoła przeprawić swoich ludzi w zwartej grupie, podporucznik Bereda zwrócił się do nich: „Żołnierze, teraz każdy jest zdany na siebie... Spotkamy się w Driel". Trzeci batalion rozproszył się w tłumie oczekujących na polderze.

Obrońcy Stationsweg rozbili się na małe grupki i oceniali możliwości przeprawienia się przez rzekę. Kilku żołnierzy podporucznika Kuli zawołało, że znaleźli łódź. Wsiadając na pokład, Kula zastanawiał się, czy SS okaże miłosierdzie rannym i cywilom, którzy pozostali w Oosterbeek.

W piwnicy domu przy Stationsweg 8 trzydziestu trzech cywilów spędziło straszny i głodny dzień, a także większą część nocy, w swoim ciemnym, wilgotnym i niepewnym schronie. Po północy brytyjska artyleria na południowym brzegu rzeki zaczęła ostrzeliwać północną część rejonu Oosterbeek. Pociski wielkiego kalibru rozrywały się wokół domu Kremerów, masywnybudynek dygotał, a Holendrzy zbili się w zwartą grupę możliwie daleko od drzwi. Żaden z nich nie miał odwagi opuścić piwnicy, żeby zobaczyć, co się dzieje w nieznanym świecie ponad ich głowami.

Grupa porucznika Bossowskiego dotarła do końca długiej kolejki. Szereg na przemian ruszał i przystawał. Każdy kolejny postój trwał dłużej od poprzedniego. Kiedy siedzieli na trawie i czekali, Bossowski napił się wody z rowu. Przecedził brudną wodę palcami, ponieważ „pływało w niej wszystko, co tylko można sobie wyobrazić". Dziesięciu ludzi z grupy Bossowskiego wsiadło do łodzi, po czym kolejka zatrzymała się i me ruszyła przez prawie godzinę. Bossowski poszedł poszukać przewodników i odkrył, że już ich nie ma. Wrócił do swojej grupy i powiedział: „Przygotujcie się, ruszamy -biegiem, nie krokiem". Pobiegli za swoim porucznikiem na południe, pod ogniem artylerii i moździerzy, w stronę dolnego Renu. Kiedy tam dotarli, brzeg był opuszczony, a wokół rozrywały się pociski. Niektórzy padli na ziemię, szukając osłony. „Powstań!" - krzyknął Bossowski. Zakłopotani żołnierze wstali. Nagle we mgle ukazały się dwie łodzie. Artylerzyści weszli do wody i wspięli się na pokład. Obejrzawszy się, Bossowski zobaczył, że brzeg rzeki wcale nie był pusty: wściekli brytyjscy żołnierze, potrząsając pięściami, wyszli z krzaków, gdzie szukali osłony. Najwyraźniej ostatnie łodzie przypłynęły po ludzi stojących na błotnistym polderze.

Kiedy żołnierzy 8 kompanii dzieliło jeszcze dwieście metrów od rzeki, usłyszeli straszliwe krzyki i strzały. Spośród trzydziestu sześciu ludzi, którzy zebrali się po przeprawie trzy noce wcześniej, pozostało niespełna dwudziestu. Smaczny wydał rozkaz, aby każdy próbował ratować się na własną rękę. Wielu nie umiało pływać i Smaczny nie chciał ich zostawić. Plutonowy podchorąży Bielawski pożegnał się z porucznikiem Smacznym i zrzucił mundur. Wszedł do wody, żałując, że pozostawia na brzegu swego dzielnego dowódcę.

Starszy strzelec Kuźniar szukał sposobu, aby przeprawić się przez rzekę. Pod małą skarpą na brzegu udało mu się znaleźć łódź. Kuźniar, starszy strzelec podchorąży Grzelak i dwaj inni żołnierze zepchnęli ją na wodę i wskoczyli do środka. Wiosłując dwiema małymi łopatkami, kierowali się w stronę czerwonej łodzi wyciągniętej na południowy brzeg. Karabin maszynowy otworzył do nich ogień, lecz pociski smugowe przeszły wysoko ponad ich głowami. Im bardziej jednak zbliżali się do celu, tym niżej nad powierzchnią rzeki przelatywały kule. Zanim dotarli do brzegu, wskoczyli do wody, która dostała się Kuźniarowi do uszu. Dopłynąwszy, przykucnęli za czerwoną łodzią na polderze, aby zaczerpnąć oddechu, i ocenili sytuację. Teren u podnóża wału przeciwpowodziowego znajdował się pod ciężkim ostrzałem. Wytę-zając wzrok, dostrzegli karabin maszynowy, który zdawał się szczególnie kontrolować ten obszar. Pociski smugowe metodycznie omiatały odcinek wału w jedną stronę, a potem w drugą. Spadochroniarze zaczekali, aż kule przelecą nad ich głowami, i wspięli się na wał. Znalazłszy się na szczycie, Kuźniar i Grzelak, szczęśliwi, że żyją, sturlali się z błotnistego nasypu, lecz w pewnym momencie Kuźniar przygniótł pistoletem maszynowym nogę kolegi. Podchorąży Grzelak bardzo się rozzłościł.

Polscy spadochroniarze, którzy mieli zapewniać wsparcie podczas ewakuacji, kulili się w swoich okopach za wałem, przemoczeni deszczem i zmarznięci. Tylko odgłosy bombardowania, terkot karabinów maszynowych, buczenie silników i krzyki ludzi dawały jakieś pojęcie o tym, co dzieje się na rzece. W miarę jak wstawał dzień, na południowym brzegu pojawiało się coraz więcej żołnierzy ewakuowanych z Oosterbeek. Wyglądali strasznie. Mieli na sobie strzępy mundurów lub byli poowijani w koce i damskie sukienki znalezione w domach. Na ich twarzach malowało się zmęczenie i byli potwornie brudni. Wielu nosiło bandaże, których nie zmieniano od wielu dni. Zdaniem sierżanta Iwaśkowa wyglądali jak „korowód duchów wychodzących z piekła".

Tymczasem strzelec Raschke siedział smętnie na północnym brzegu wraz z innymi żołnierzami. Zdawali się czekać, aż wydarzy się jakiś cud. Robiło się widno. Co mieli do wyboru? Śmierć? Niewolę? Szyfrant podniósł się z ziemi i wskoczył do rzeki: życie i wolność. Raschke był w takim stanie, że nie czuł zimna. Nieustannie powtarzał Zdrowaś, Mario, gdyż jego ręce i nogi zdawały się słabnąć przy każdym ruchu. Wreszcie dotknął stopami grząskiego dna rzeki. Spróbował wstać i zatoczył się jak pijany. Brytyjski żołnierz wyciągnął go z wody w szare światło poranka. Raschke chciał krzyczeć z radości, lecz był za bardzo zmęczony. Łza spłynęła mu po policzku i podziękował Bogu za ocalenie.

Sytuacja żołnierzy, którzy pozostali na północnym brzegu, stawała się coraz bardziej rozpaczliwa. Zjawiła się kolejna łódź, przywożąc stertę zdobycznych niemieckich kamizelek ratunkowych. Łódź prawie się wywróciła pod ciężarem ludzi próbujących wejść na pokład. Tą ostatnią łodzią ewakuowano łącznie trzydziestu sześciu rannych. Podporucznik Prochowski, choć nie pływał zbyt dobrze, uważał, że może mu się udać. Potem jednak pomyślał o rannych i ludziach, którzy nie umieli pływać, i zdecydował, że podzieli ich los.

Podporucznik Wacław Urbański stał w straszliwie długiej kolejce oczekujących na łódź, lecz żadna się nie pojawiła. Zobaczył księdza Misiudę, któremu często służył do mszy w Szkocji. Zamienili kilka słów i Urbański był za-pewne ostatnim człowiekiem, który rozmawiał z powszechnie lubianym kapelanem — jego ciało znaleziono później na polderze. Potem młody oficer zobaczył, jak porucznik Pudełko zdejmuje mundur i w samej bieliźnie wchodzi do zimnej wody. Urbański kiepsko pływał i nie miał żadnych szans.

Kapral Lewicki obserwował rozgrywającą się dookoła scenę. Nieprzyjacielskie czołgi dołączyły swoje działa do artylerii ostrzeliwującej polder. Coraz więcej głów znikało pod wodą, by już nigdy się nie pojawić. Krzyki i jęki rannych były bardziej przeszywające niż eksplodujące pociski. Lewicki wszedł do wody. Kiedy dotarł do południowego brzegu, rozejrzał się. Widok był niemal komiczny. Obok umundurowanego żołnierza stał kompletnie nagi człowiek. Inny miał na sobie podkoszulek i nic więcej. Niektórzy założyli damskie sukienki, inni sportowe dresy. Wyglądało to jak „poranek po jakiejś dziwacznej maskaradzie". Lewicki znalazł podporucznika Beredę, który próbował zebrać swoich żołnierzy. Nie było ich zbyt wielu.

Polska kompania saperów stała za wałem w Driel, by służyć wszelką możliwą pomocą przy ewakuacji. Saperzy czekali przez całą noc, lecz nikt nie poprosił ich o pomoc. Groźny sierżant Juhas obserwował nocne wydarzenia ze szczytu wału. Przez całą noc niebo było oświetlone jak w dzień. O północy zobaczył setki ludzi wciąż stojących na polderze. Zrzucali mundury i skakali do rzeki lub szli nago przez polder. Niemcy zasypywali cały obszar gradem pocisków, nawet z mostu kolejowego. Juhasowi zbierało się na płacz, lecz widok był tak absurdalny, że w końcu musiał się roześmiać. Patrzył, jak fontanny wzbijane przez pociski otaczają unoszące się na wodzie głowy, aż ciała przestawały się poruszać i spływały z prądem rzeki.

Strzelec Szubert przyglądał się, jak odpływa ostatnia łódź: „Wszystko się rozsypało. Żołnierze zaczęli radzić sobie na własną rękę. Skakali do wody, niektórzy umieli pływać, inni nie. Ludzie tonęli, trafiały ich kule. Było słychać jęki i krzyki tonących żołnierzy. Chciałem skoczyć, ale kiedy zobaczyłem, jak żałośnie giną, zdecydowałem, że wolę umrzeć z bronią w ręku". Szubert został na polderze. Na chwilę zapanowała cisza, „wszyscy ci ludzie w rzece albo się uratowali, albo nie. Byliśmy zdani na siebie. Nikt nam nie wydawał rozkazów".

Niemcy nadal prowadzili ogień z karabinów maszynowych i moździerzy, ale nie atakowali. Mniej więcej po godzinie jeden z brytyjskich żołnierzy zawiesił na karabinie białą szmatę i wstał. „Byłem niedaleko od niego, widziałem wszystko" - wspominał strzelec Szubert, który był świadkiem, jak sierżant sztabowy podszedł do Czerwonego Diabła i powiedział: „Żołnierzu, zdejmij to albo cię zastrzelę". Żołnierz zdjął szmatę. Po kolejnych piętnastuminutach wstał wysoki starszy mężczyzna z wielkimi jasnymi wąsami. Szu-bert zrozumiał tylko część z tego, co mówił, ale usłyszał, jak mężczyzna przedstawił się jako dowódca batalionu. Podziękował wszystkim za wzorową służbę i postawę, stwierdził jednak, iż dalsza wałka mija się z celem. On, jako wyższy oficer, przejmuje całą odpowiedzialność.

Następnie oficer zwrócił się do siedzącego obok człowieka: „Żołnierzu, wywieś białą flagę. To rozkaz".

Kiedy zjawili się Niemcy, Szubert nie wiedział, co robić. Wyrzucił swojego stena, ale trzymał w ręku automatyczną czterdziestkępiątkę. Z lewej usłyszał głos: „Rzuć broń i poddaj się". Spojrzał w górę i zobaczył młodego SS-Ober-sturmfuhrera, który stał na nasypie „w mundurze jak spod igły". Towarzyszyło mu kilku żołnierzy z karabinami. Nie strzelali.

Esesman powtórzył: „Rzuć broń". Szubert posłuchał i ruszył w jego stronę. Uszedł kilka kroków, lecz oficer pokazał mu pistoletem, że ma dołączyć do reszty spadochroniarzy na polderze.

Radiotelegrafista ruszył szybko, żeby dogonić kolumnę jeńców. Nagle poczuł, jak coś ukłuło go w ramię, lecz z powodu zmęczenia nie zwrócił na to uwagi. Znowu poczuł ukłucie, odwrócił się i zobaczył kilkunastoletniego niemieckiego żołnierza, który poszturchiwał go bagnetem. Podrostek położył palec na spuście i powiedział: Hdnde hocbe, aber ich schiesse. Szubert popatrzył na młodego żołnierza i — jak wspomina — „w oczach Niemca zobaczyłem strach, chociaż trzymał mnie pod lufą karabinu, bał się mnie bardziej niż ja jego". Szubert uśmiechnął się i podniósł ręce.

Niemcy zaczęli posuwać się ku rzece z obu stron Oosterbeek. Porucznik Smaczny widział upadających ludzi, zarówno Brytyjczyków, jak i Niemców. Przyparci do rzeki, niektórzy brytyjscy żołnierze otwierali ogień do przeciwnika. Na polderze zaczęły się pojawiać białe flagi i coraz więcej ludzi stawało z rękami do góry. Smaczny powiedział swoim ludziom, żeby wycofali się do lasu. Kiedy zawracali, niecałe sto metrów dalej zobaczyli dwa czołgi jadące w ich kierunku. Niemcy rozkazali schwytanym w pułapkę spadochroniarzom złożyć broń. Porucznik Smaczny i pozostali żołnierze 8 kompanii strzelców dostali się do niewoli.

Sierżant Juhas trwał na swoim posterunku na szczycie wału. Przez cały ranek wykrzykiwał instrukcje i dawał rękami znaki ewakuowanym, którym udało się dotrzeć na południowy brzeg dolnego Renu. Ich ciężka próba jeszcze się nie skończyła, ponieważ musieli przejść przez otwarty polder i wspiąćsię na wał przeciwpowodziowy, ostrzeliwane przez Niemców. Sierżant podchorąży Błażejewski, który kierował punktem opatrunkowym w Hemeldał, sam musiał zostać wniesiony na wał, kiedy kula z karabinu maszynowego strzaskała mu nogę. Ocalałych z Oosterbeek było coraz mniej. Niebawem w ogóle przestali napływać. Gdy tego samego ranka brygada zaczęła się wycofywać, saperzy też opuścili wał, aby poczynić własne przygotowania.

Nad Driel wstał ciężki, szary i mokry poranek. W miasteczku porucznik Kaczmarek próbował uzupełnić niedobory snu. Przez całą noc słyszał eksplozje, warkot ciężarówek i krzyki. Potem przez okno napłynęły melodyjne, lecz twardo akcentowane słowa: „Wytoczcie beczkę... Będziemy mieli beczkę śmiechu..." Kaczmarek wystawił głowę, żeby zobaczyć, kto śpiewa. Ulicą przechodzili, w samych kalesonach, trzej spadochroniarze brygady. Byli szczęśliwi, że żyją, a ich czarne od brudu twarze kontrastowały z głębokim szkarłatem przekrwionych oczu. Uśmiechnęli się i pomachali oficerowi zaopatrzeniowemu, mijając jego punkt dowodzenia.

Po przekroczeniu rzeki Marek Swięcicki dostał w Dnel herbatę, kanapkę i wielką szklankę rumu. Wręczono mu koc i załadowano wraz z grupą około dwudziestu pięciu ludzi do dużej ciężarówki. Swięcicki usadowił się wygodnie, gotowy na - jak się spodziewał - przyjemną przejażdżkę do Nijmegen, jakże spokojną po wydarzeniach ostatniego tygodnia. Tymczasem kilka kilometrów za punktem zbornym ciężarówka przechyliła się na ostrym zakręcie. Ludzie pospadali z ławek i w kącie powstało ogromne kłębowisko nóg i karabinów. Minęło kilka sekund, wszyscy zastanawiali się, co robić, lub byli zbyt zmęczeni, aby się tym przejmować. Spokojny, donośny głos powtórzył: „Bez paniki, bez paniki", naśladując przewodników w punkcie ewakuacyjnym w Oosterbeek. Ludzkie kłębowisko zatrzęsło się ze śmiechu.

Stationsweg spowijała dziwna cisza poranka i dogasającej bitwy. W tle nie było już słychać ogłuszającego huku eksplozji i terkotania karabinów maszynowych. Echo przejeżdżającego pojazdu lub strzału karabinowego brzmiało rachitycznie w porównaniu z „orkiestrą", która grała przez ostatni tydzień. Z okna domu przy Stationsweg 6 dolatywał odgłos zakłóceń przerywany słowami: „Halo, Pudełko... Halo, Pudełko", a potem znowu rozbrzmiewały trzaski, zanim Polacy w Driel zdążyli ponowić próbę wywołania tych, którzy mogli jeszcze pozostać na północnym brzegu.

W sąsiedniej posiadłości Kremerów młoda Ans otworzyła drzwi piwnicy i rozejrzała się po parterze domu, w którym się wychowała. Na zewnątrz ciało kapitana Gazurka i ciała innych polskich żołnierzy leżały w rowie łącznikowym, przysypane zaledwie kilkoma garściami ziemi. Kiedy dziewczynkaweszła do pierwszego pokoju, usłyszała śmiech. Odwróciła głowę i zobaczyła ogromnego polskiego spadochroniarza z jedną stopą owiniętą wielkim bandażem, siedzącego przy stole i śmiejącego się do niej. Powiedział coś po polsku, lecz Ans go nie zrozumiała. Po chwili do domu wpadli niemieccy żołnierze. Na oczach Ans zwlekli rannego Polaka z krzesła. Popychany przez zwycięzców pokuśtykał przez pokój i obejrzał się przez ramie. Zanim wypchnęli go przez drzwi, uśmiechnął się i puścił do dziewczynki oko. Niemcy i ich jeniec zniknęli na podwórzu domu przy Stationsweg 6.

Coraz więcej ludzi wychodziło z piwnicy i nagle na zewnątrz rozległy się strzały. Kiedy na ulicy nie było już widać Niemców, Ans poszła na sąsiednie podwórze. Plecaki, które Polacy tak schludnie ułożyli pod ścianą, były wywrócone na drugą stronę i porozrzucane. W ogrodzie leżał martwy spadochroniarz z zabandażowaną stopą.

Podporucznik Urbański był „straszliwie wzburzony - pod koniec kampanii wrześniowej trafiłem do niewoli, a teraz wziąłem udział w wojnie po raz drugi i skończyło się podobnie". Znalazł się w długiej kolumnie jeńców maszerujących na wschód, w kierunku Arnhem. Kazano im się zatrzymać i niemiecki oficer zażądał, aby wszyscy polscy żołnierze i oficerowie wystąpili naprzód. Oczywiście nikt się nie poruszył. Pełną napięcia ciszę przerwał brytyjski oficer, który zawołał: „Nie róbcie tego... Razem walczyliśmy, razem pójdziemy do niewoli". Nikt nie wystąpił z szeregu, a Urbański był poruszony tym gestem.

Wielką grupę jeńców, w której znajdował się porucznik Smaczny, zaprowadzono do parku. Oficer SS krzyknął gniewnie, że wszyscy Polacy mają wystąpić. Zapanowało milczenie. Brytyjski oficer, którego Smaczny częstował w Transvalii papierosami, zdjął swój czerwony beret i włożył go na głowę polskiemu porucznikowi. Spytał Smacznego, jak się mówi po niemiecku: „Tu nie ma Polaków".

Kiedy Smaczny wypowiedział zdanie po niemiecku, polscy spadochroniarze zaczęli pytać swojego dowódcę, co się dzieje. Smaczny kazał im milczeć, a brytyjski oficer powtórzył zdanie absolutnie okropną niemczyzną. To jeszcze bardziej rozwścieczyło oficera SS. Smaczny obawiał się, że Niemcy każą im zdjąć kombinezony, ponieważ na mundurowych kurtkach mieli polskie insygnia. Sytuacja nagle się zmieniła, gdyż wokół parku zaczęły się rozrywać pociski. Niemcy znowu ustawili jeńców w kolumnę, wyprowadzili ich z parku i popędzili do Arnhem. Smaczny znalazł się w grupie żołnierzy zamknie-tych w magazynie nad rzeką. Okolica wydawała mu się znajoma, odniósł nawet wrażenie, że był tu już wcześniej. Nagle go olśniło, że gdyby operacja „Market" przebiegała zgodnie z planem, jego kompania powinna zająć ten rejon dziewiętnastego września.

Niemcy, którzy znowu wkroczyli do Oosterbeek, dali mieszkańcom jasno do zrozumienia, że niebawem zostaną wypędzeni ze swego miasta. Kiedy rodziny gromadziły dobytek przed podróżą w nieznane, pani Kremer posłała córkę po ukryte na górze kosztowności. Biżuteria znajdowała się w tym samym pokoju, gdzie leżały zwłoki strzelca Mentlika. Dziewczynka popatrzyła na spadochroniarza, zwiniętego pod ścianą, z odchyloną do tyłu głową. Pomyślała, że w tej pozycji musi cierpieć ból i zaczęła ciągnąć żołnierza za nogi, żeby ułożyć go wygodniej. Ciągnęła za ciężkie buty, lecz nie była w stanie go poruszyć. I nagle uświadomiła sobie, że on nie żyje, nie cierpi i nie czuje już bólu. Zabrała biżuterię i wyszła.

Deszcz powoli przestawał padać, gdy porucznik Mleczko dołączył do kolumny ludzi, dla których zabrakło miejsca na ciężarówkach jadących do Nij-megen. Jego umysł pracował bez wytchnienia, próbując doszukać się sensu w bitwie, którą toczyli przez osiem dni. Pod koniec dywizjon przeciwpancerny stracił wszystkie swoje działa. Porucznik mógł być jedynie pewien, że w zamian zniszczyli jeden czołg, kilka pojazdów opancerzonych, zabili trochę nieprzyjacielskich żołnierzy — i to wszystko. Mówił sobie, iż jego działa odegrały istotną rolę w ocaleniu Brytyjczyków w Oosterbeek i wraz z resztą polskiej brygady trzymającej południowy brzeg pozwoliły na ich ewakuację. Zaczął rozmyślać o wzniosłych planach strategicznych. Pomyślał o wyjątkowym pechu, który prześladował operację, i o tym, że przy odrobinie śmiałości alianci mogliby wyjść na równiny północnych Niemiec. Po dotarciu do Nijmegen porucznik umocnił się w tym przekonaniu: „Miasto było pełne różnego rodzaju wojsk [...] pojazdów. Panował tłok jak na Piccadilly Circus podczas defilady w Dniu Zwycięstwa [...] zaledwie kilkanaście kilometrów od Arnhem". Z tych rozmyślań wyrwał go głos: „Sir, prysznice są w tym szarym budynku". Mleczko poszedł pod prysznic, „aby zmyć z siebie wszystko i zacząć od nowa".

Wielu Polaków, którzy wydostali się z Oosterbeek, zdołało dołączyć do brygady. Inni trafili do rejonu koncentracji w Nijmegen. Starszy strzelec Kuźniar i jego przyjaciel, starszy strzelec podchorąży Grzelak, zatrzymali jeepa prowadzonego przez brytyjskiego kaprala. Ten zabrał ich do Driel, leczbrygada już stamtąd odeszła. Pojechali ciężarówką do ośrodka dla ewakuowanych w Nijmegen. Ustawiła się tam ogromna kolejka po gorący posiłek. Wyszło słońce i Kuźniar, nie chcąc stać w kolejce, włóczył się po dziedzińcu. Spojrzał w wielkie okno, które odbijało cały dziedziniec, i zobaczył w nim żałosną postać. Człowiek w oknie był „czarny od brudu i sadzy, straszliwie zmęczony i obdarty. Zrobiło mi się go żal. Chciałem wiedzieć, kto to jest". Kuźniar rozejrzał się, ale obok siebie nie dostrzegł nikogo. I wtedy polski żołnierz uświadomił sobie, że patrzy na własne odbicie.

Rozdział 22

HEJ, POLSCY SPADOCHRONIARZE, WALCZYLIŚCIE POD ARNHEM!

26 września - 30 października 1944

O9.00 polscy spadochroniarze w Driel zarzucili broń na ramie, zebrali ekwipunek i rozpoczęli marsz do Nijmegen. Godzinę wcześnie] Niemcy jeszcze raz dali miasteczku posmakować swojej artylerii, powodując straty w sprzęcie i przysparzając brygadzie kolejnych rannych. Kiedy żołnierze odchodzili szeroko rozciągniętą kolumną pod zachmurzonym niebem, znowu panowała cisza. Polacy mieli iść na południe, do Slijk Ewijk, a stamtąd na wschód, do mostu w Nijmegen.

W domu Baltussenów obudziła się Córa. Uświadomiła sobie, że jest już późny ranek, i pospieszyła do szpitala, gdzie - jak przypuszczała - z pewnością będzie potrzebna. Była zdumiona, kiedy tam dotarła: polscy żołnierze, którymi się opiekowała i których darzyła wielką sympatią, gdzieś zniknęli. Szpitale były opuszczone, wypalone ogniem artylerii i zasłane śmieciami. Jedyną oznaką życia była garstka brytyjskich żołnierzy przy jeepie w centrum miasteczka. Większość Brytyjczyków, którzy pozostali jeszcze w okolicy, przetrząsała pobliskie domy w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Żołnierz siedzący w jeepie powiedział, że wszyscy odeszli - Polacy z Driel i Czerwone Diabły z Oosterbeek. Z potrzaskanej wieży kościoła katolickiego dobiegł Córę dźwięk dzwonu, który wybijał praktycznie każdą godzinę jej życia. Nadal rozbrzmiewał, kiedy szła w stronę kościoła. Na wieży zobaczyła brytyjskiego żołnierza; zawołała do niego: „Dlaczego bijesz w dzwon?!" Anglik popatrzył z zakłopotaniem na Córę, wzruszył ramionami i powiedział: „Wygląda na to, że tak trzeba".

Polskie bataliony wymaszerowały z Driel w porządku numerycznym. Objuczeni ciężkim ekwipunkiem żołnierze złościli się i klęli, kiedy go upuszcza-li lub gdy sami upadali na ziemię. Niemcy nadal nękali wycofujące się wojska ogniem artyleryjskim i moździerzowym. Chociaż na ogół był niecelny, poranił kilku ludzi i zszarpał nerwy wszystkim pozostałym. W południe l batalion dotarł do Slijk Ewijk. Zjawił się podpułkownik Jachnik i rozkazał, żeby batalion zaczekał, aż dogoni go reszta kolumny.

l batalion wyruszył w dalszą drogę godzinę później, pierwsi Polacy dotarli do mostu w Nijmegen o 15.00. Przekroczyli go pod ciężkim ogniem niemieckiej artylerii. Wkraczając do miasta, zastali je pełne żołnierzy i zapchane pojazdami wojskowymi. Strzelec Wawiórko i kilku jego kolegów z plutonu łączności zapomniało o zmęczeniu i maszerowało przez ulice, wymachując rękami i śpiewając nieco zmienioną wersję piosenki krasnoludków z filmu Walta Disneya Królewna Śnieżka: Hi-ho, hi-ho, to MARKET way we go... (Hej-ho, hej-ho, na RYNEK by się szło...). Minęli ceglany budynek, skąd wysypali się korespondenci wojenni, zdumieni przemarszem jednostki, którą nazwali „przeklętą polską SS".

Generał Sosabowski pojechał prosto do sztabu generała Browninga, aby odebrać obiecane rozkazy. Kazano mu zaczekać, usiadł więc w miękkim fotelu i natychmiast zasnął. Wkrótce potem odbył krótką rozmowę z Browningiem i złożył meldunek o stanie brygady. Polska brygada spadochronowa straciła prawie czterystu ludzi, co stanowiło 23 procent oficerów oraz 22 procent podoficerów i żołnierzy. Browning powiedział, że wie o trudnościach brygady w trakcie bitwy i że z czasem zostanie ona wycofana do Anglii, ale ze względu na sytuację nadal jest potrzebna w tym rejonie.

Następnie Sosabowski otrzymał nowe rozkazy od jednego z wyższych oficerów sztabowych Browninga. Brygadzie wyznaczono zadanie obrony lotniska w pobliżu Neerloon i zapewnienia bezpieczeństwa alianckim liniom komunikacyjnym, zagrożonym przez wojska niemieckie skoncentrowane w rejonie s'Hertogenbosch i Oss. Najbardziej szokujące było w tych rozkazach stwierdzenie, że Sosabowski i jego ludzie zostaną podporządkowani brygadierowi Russellowi, dowódcy brytyjskiej 157 Brygady Piechoty. Jednostka stanowiła kolumnę morską 52 Dywizji Lowland, która miała być przerzucona drogą powietrzną do Holandii w ramach pierwotnego planu „Market". Rzut powietrzny 52 Dywizji został odwołany, toteż brygada Rus-sella była jedyną jednostką Dywizji Lowland stacjonującą w tym czasie na kontynencie i jedyną, jeśli nie liczyć polskiej brygady spadochronowej, nadal podlegającą rozkazom Browninga.Polakom zapewniono środki transportu, mogli więc wyruszyć na swoje nowe pozycje o 18.30. l batalion pojechał do Herpen, 2 do Ravenstein, a 3 do Overlangel, natomiast sztab brygady zainstalował się w Neerloon. Wszystkie jednostki natychmiast zaczęły kopać stanowiska polowe, wysyłając patrole i ustanawiając łączność z sąsiadami.

Kiedy żołnierze zajęli nowe pozycje, oburzony Sosabowski napisał list protestacyjny do generała Browninga. Nie może uwierzyć, stwierdził, by jego jednostka, choć przeszła ciężką próbę, znajdowała się w takim stanie, iż trzeba ją podporządkować innej formacji. Polska brygada spadochronowa funkcjonuje jako jednostka „samodzielna" i dlatego nie ma powodu, żeby podporządkowywać ją, i jego, generała brygady, młodszemu stopniem oficerowi. Sosabowski czuł, że rozkaz był wyrazem świadomego lekceważenia ze strony Browninga. Po wysłaniu listu generał zaczął pisać raport na temat bitwy dla polskiego Naczelnego Wodza.

Następnego dnia, dwudziestego siódmego września, mieszkańcy Ooster-beek zabrali tyle dobytku, ile mogli unieść, i opuścili swoje zrujnowane miasto. Niemcy wygnali cywilów i przystąpili do fortyfikowania ruin, przygotowując się na nieuchronny moment, w którym alianci znowu spróbują sforsować Ren. Tymczasem na południowy zachód od Nijmegen polscy spadochroniarze umacniali swoje pozycje i patrolowali okolicę. Patrole z 2 batalionu starły się z patrolami niemieckimi i wróciły z trzema jeńcami, bez żadnych strat własnych.

W południe major Aleksander Tokarz, dowódca pierwszego rzutu morskiego brygady, zameldował się u generała Sosabowskiego. Jego dwustu ludzi, wraz z zaopatrzeniem i ciężkimi pojazdami, które wylądowały we Francji miesiąc wcześniej, powitano znowu w szeregach z otwartymi ramionami. Przez cały dzień coraz więcej polskich spadochroniarzy powracało do brygady z rejonu koncentracji w Nijmegen. Przybywający żołnierze opowiadali dramatyczne i straszne historie o zaciętej bitwie, jaka rozegrała się na północnym brzegu dolnego Renu.

Tej nocy jeep zabrał Marka Święcickiego z Nijmegen i zawiózł go na pozycje polskiej brygady spadochronowej w Neerloon. Skierowany do sztabu brygady w ceglanym budynku na farmie, korespondent zapukał do drzwi. Kiedy się otworzyły, zobaczył generała Sosabowskiego oświetlonego płomieniem lampy naftowej.

Generał podniósł głowę. Z początku jego twarz wyrażała wstrząs, a za moment rozpromieniła się radością. „Święcicki, żyjesz. Żyjesz! Człowieku, żyjesz! Powiedziano mi, że zginąłeś!" Twardy stary wojak objął korespondentaramionami i ucałował go w oba policzki. Świecicki był tym wszystkim zdumiony - nigdy wcześniej generał nie zwracał na niego uwagi. Dziennikarz stanął na baczność i zasalutował. „Panie generale, melduję, wróciłem z drugiego brzegu rzeki".

Sosabowski zawołał grzmiącym głosem: „Chodź tutaj, mój dobry człowieku, mamy coś do omówienia. Zęby nasza historia nie doznała uszczerbku, musisz natychmiast ruszać do Londynu".

Instrukcje Sosabowskiego dla dziennikarza były proste i zrozumiałe. We wrześniu 1944 roku anglo-amerykańskie relacje z Rosjanami nadal były bardzo czułe, a polskie zwycięstwa pod Monte Cassino i w Normandii zostały przemilczane w prasie. Sosabowski mówił o stratach w zabitych i rannych, jakie poniosła brygada, o faktach, które dla korespondenta nie wymagały wyjaśniania. Przynaglał dziennikarza do możliwie szybkiego wyjazdu do Londynu, tak aby „można było zrobić propagandowy użytek z naszych poświęceń".

Świecicki był gotów jechać i spytał, jak mógłby dotrzeć do Londynu. Generał Sosabowski odparł: „Twoja w tym głowa, panie korespondencie wojenny, ja nie mogę ci pomóc. Wszystko, co mogę zrobić, to dać ci jeepa, żeby cię zawiózł na najbliższe lotnisko. Potem będziesz zdany na siebie". Dziennikarz poprosił o bardziej szczegółowe instrukcje. W odpowiedzi generał oświadczył: „Nie mam żadnych instrukcji. Nie zamierzam ci niczego narzucać. Pisz, co chcesz. Byłeś tam, wiesz, co widziałeś. Znasz się na tych sprawach lepiej ode mnie, ja jestem tylko generałem". I roześmiał się.

Świecicki udał się do kuchni i zaczął pracować nad swoimi notatkami. Przypomniał sobie, że tego ranka słuchał radia BBC wychwalającego „bohaterów spod Arnhem". Instrukcje generała Sosabowskiego stały się jeszcze bardziej zrozumiałe, kiedy uświadomił sobie, że w audycji nie było żadnej wzmianki o Polakach.

O świcie dwudziestego ósmego września jeden z setek statków pływających po kanale La Manche zawinął do portu Arromanches. Przewoził dywizjon lekkiej artylerii oraz resztę pojazdów i zaopatrzenia polskiej brygady spadochronowej, których nie można było przerzucić do Holandii drogą powietrzną z powodu braku szybowców. Trzystu dwudziestu dwóch Polaków na pokładzie patrzyło na kontynent. Polscy spadochroniarze wsiedli na statek trzy dni wcześniej i czekali w porcie. Wypłynęli wreszcie poprzedniego dnia, lecz nie wiedzieli, że spędzą na pokładzie jeszcze jedną noc, zanim bę-da mogli zejść na ląd. Żołnierze zabijali czas rozmowami i grą w karty, tak jak robili to od opuszczenia koszar dwudziestego trzeciego września, i zastanawiali się, co się dzieje z resztą brygady.

Niedługo przed południem jeep brygady dowiózł Marka Swięcickiego na lotnisko w pobliżu Grave. Panował tam ożywiony ruch. Dakoty wyładowywały zaopatrzenie i przybywających z Anglii pasażerów, po czym zabierały w drogę powrotną pierwszych uratowanych z l Dywizji Powietrznodesanto-wej. Swiecicki zaczął się dopytywać, jak mógłby zdobyć miejsce w samolocie. Słowa „Przyjeżdżam z Arnhem" odniosły czarodziejski skutek. Oficer nowozelandzkich sił powietrznych załatwił korespondentowi przelot w przedziale toaletowym dakoty.

Kiedy samolot wylądował w Northolt, Swiecicki wysiadł i dołączył do kolejki przed odprawą celną. Polski korespondent wojenny miał drobny problem - był bez munduru. Zostawił swój hełm w toalecie dakoty, a beret zgubił już dawno w Oosterbeek. Z gołą głową wyjaśnił żandarmowi, skąd przybywa. Raz jeszcze „Arnhem" okazało się magicznym słowem. Dziennikarza odwieziono na Piccadilly, dalej musiał radzić sobie sam. Wpadł na pomysł, żeby zatelefonować do narzeczonej, Krystyny Kuratowskiej. W kieszeni miał tylko kilka wystrzępionych guldenów, zapytał więc przechodzącego ulicą londyńczyka, czy mógłby mu pożyczyć kilka pensów na telefon. Anglik popatrzył na korespondenta - z gołą głową, mówiącego z dziwnym akcentem, odzianego w podartą mundurową bluzę, z dzikim bitewnym ogniem w oczach - i wręczył mu kilka monet.

Kiedy na biurku w polskim Ministerstwie Informacji zadzwonił telefon, panna Kuratowska starała się sumiennie wypełniać swe obowiązki. Dzień wcześniej korespondent Alan Wood powiedział jej, że dostał od Marka Swię-cickiego numer telefonu w Hartenstein. Dodał jednak z przykrością, że nie widział polskiego korespondenta podczas ewakuacji ani później, w Nijme-gen. Kobieta nie chciała dopuścić do siebie myśli, że narzeczony zginął lub w najlepszym razie dostał się do niemieckiej niewoli. Kiedy podniosła słuchawkę, usłyszała głos Marka Święcickiego, który powstał z martwych i ku jej zdumieniu poprosił, aby zadzwoniła do Polskiej Agencji Telegraficznej i zamówiła stenografa, bo musi przygotować audycję radiową.

Polscy żołnierze w Holandii przez cały dzień ulepszali swoje pozycje obronne. Brytyjczycy dostarczyli działa 57 milimetrów wraz z jeepami, aby uzupełnić straty poniesione przez dywizjon przeciwpancerny. Dwa, pod do-wództwem podporucznika Bossowskiego, miały zapewnić wsparcie 2 batalionowi, natomiast dwa pod dowództwem porucznika Mleczki przydzielono do 3 batalionu.

O 19.00 dwudziestego ósmego września generał Sosabowski otrzymał wreszcie odpowiedź generała Browninga, dotyczącą podporządkowania polskiej brygady spadochronowej brytyjskiej 157 Brygadzie Piechoty. Browning wyjaśnił, że polska brygada została zdezorganizowana w wyniku rozproszonych zrzutów i strat poniesionych podczas bitwy. Brygada Lowland, zajmująca szczególnie ważny sektor, była osłabiona i potrzebowała gotowych rezerw. Obecna sytuacja pozwala przenieść polską brygadę z powrotem pod dowództwo I Korpusu Powietrznodesantowego, ze skutkiem od 8.00 następnego ranka.

Depesza Browninga stwierdzała również, że Polacy powinni dostarczyć dwie kompanie do ochrony mostów. Jedna miała zluzować Amerykanów z 82 Dywizji Powietrznodesantowej, a druga wzmocnić brytyjskich żołnierzy przy moście drogowym na rzece Waal w Nijmegen. O most drogowy niepokojono się szczególnie. Niemiecka linia frontu przebiegała w odległości pięciuset metrów od mostu, a na samym moście widywano od czasu do czasu nieprzyjacielskie czołgi. Zachodziła obawa, że wojska alianckie w Betuwe mogą zostać odcięte.

O 6.00 dwudziestego dziewiątego września żołnierze 3 batalionu wyruszyli objąć służbę wartowniczą przy mostach. 7 kompania, wzmocniona plutonem moździerzy, plutonem zwiadowczym i jednym działem przeciwpancernym, wyruszyła do mostu w Heumen. Reszta batalionu pojechała do Nijmegen. Po przybyciu do miasta polscy żołnierze byli wstrząśnięci, kiedy odkryli, że most kolejowy został zniszczony poprzedniej nocy. Zagrożenie przyszło nie ze strony niemieckich wojsk lądowych, lecz nieprzyjacielskich płetwonurków, którzy przypłynęli z prądem i podłożyli ładunki wybuchowe pod oba mosty. Most drogowy doznał w wyniku eksplozji drobnych uszkodzeń, lecz pozostał otwarty. Co się jednak tyczy mostu kolejowego, jedno z jego przęseł runęło do rzeki.

W Londynie Marek Święcicki przekazał swoją relację na falach BBC. Mówiła ona o udziale polskiej brygady spadochronowej w bitwie pod Arnhem. Dotarła nie tylko do Polski, lecz została również przetłumaczona na inne języki Serwisu Światowego BBC. Następnego ranka Swięcicki spotkał się z profesorem Stanisławem Kotem, polskim ministrem informacji.

Kot bardzo się ucieszył na widok Swięcickiego, ponieważ również dostał wiadomość od Alana Wooda i wiedział, iż szansę na to, by korespondent oca-lał, są bardzo niewielkie. Minister, podobnie jak wszyscy członkowie polskiego rządu, był ogromnie zaniepokojony pogarszającą się sytuacją polityczną. Człowiek, który odpowiadał za polskie działania propagandowe, powiedział Swiecickiemu: „Musi pan napisać, i to jak najszybciej, że polska krew nie została przelana na próżno... Musi pan napisać książkę, która mogłaby obudzić u Anglików poczucie sprawiedliwości". W tym celu Kot wypożyczył korespondentowi swoją sekretarkę. Praca rozpoczęła się natychmiast, dziennikarz mówił z pamięci, a panna Kuratowska wszystko zapisywała.

Generał Sosabowski szydził z tego, że jego brygada pilnuje mostów w Holandii. Jej żołnierze byli specjalistami - doskonale wyszkolonymi spadochroniarzami — a mimo to elitarna jednostka bojowa została skierowana do służby wartowniczej przy mostach. Sosabowski nie zapomniał, iż podstawową misją brygady miał być udział w wyzwalaniu ojczyzny, i spotkał się z podpułkownikiem Antonim Grudzińskim z polskiej misji łącznikowej przy 21 Grupie Armii. Powiedział mu o podporządkowaniu swojej jednostki 157 Brygadzie Piechoty i wyraził nadzieję, że Grudziński mógłby przedstawić kwestię wycofania polskiej brygady do Anglii marszałkowi polnemu Montgome-ry'emu.

Dzienniki działań bojowych i raporty polskiej brygady spadochronowej stwierdzają, że trzydziestego września 1944 roku niewiele się działo. Jednostka pozostała na tych samych pozycjach, które zajmowała poprzedniego dnia. Jeśli nie liczyć sporadycznego ostrzału artyleryjskiego w rejonie mostu w Nijmegen, żołnierze obserwowali ruch pojazdów wojskowych i z pomocą holenderskiego batalionu orańskiego sprawdzali dokumenty cywilów, którzy chcieli przejść przez most.

Te dni, choć nudne dla spadochroniarzy Sosabowskiego w Holandii, były znacznie bardziej ekscytujące dla Polaków w Londynie. Pierwszego września 1944 roku generał Sosnkowski podpisał „Rozkaz nr 19", w którym zarzucał sojusznikom zachodnim zdradę Polski, polegającą na nieudzieleniu żołnierzom AK w Warszawie dostatecznej pomocy. Brytyjczycy zawsze widzieli w konserwatyście Sosnkowskim główny czynnik uniemożliwiający polskiemu rządowi na uchodźstwie dojście do porozumienia ze Stalinem. Trzydziestego września rząd polski ugiął się pod brytyjską presją i odwołał Sosnkow-skiego ze stanowiska Naczelnego Wodza.

Drugiego października polscy spadochroniarze w Holandii nadal pełnili swoją wartę przy mostach na rzekach Waal i Moza. Tego samego dnia nadbrzegiem innej rzeki, położonej wiele kilometrów dalej na wschód Wisły, żołnierze Armii Krajowej złożyli broń w Warszawie. Pod koniec sześćdziesiątego trzeciego dnia zaciętych walk, podczas których zginęło dwieście tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci, ostatnia dzielnica pozostająca w rękach powstańców skapitulowała. Po przewlekłych negocjacjach z Niemcami żołnierzom AK przyznano prawa kombatantów podlegających konwencji genewskiej, co oznaczało, że nie zostaną straceni w trybie doraźnym jako partyzanci. Rozebrali swoje barykady i w zwartych formacjach pomaszerowali w stronę niemieckich linii, gdzie złożyli broń, zanim udali się do niewoli. Ponad osiemset tysięcy cywilów, którzy przeżyli głód, bombardowania, masowe mordy i strach, wygnano z miasta, pozwalając im zabrać ze sobą to, co zdołali zapakować do jednej walizki. Umieszczono ich w obozach przejściowych pod Warszawą. Stamtąd wielu wywieziono do Niemiec jako niewolniczą siłę roboczą.

Po wypędzeniu ludności Warszawa została splądrowana w sposób, jakiego doświadczyły z pewnością Oosterbeek i Arnhem. Potem, na wyraźny rozkaz Hitlera, specjalne jednostki saperów przystąpiły do metodycznego niszczenia miasta. Rozpoczęły od obiektów przedstawiających jakąkolwiek wartość historyczną i przerwały pracę dopiero wtedy, gdy ostatni budynek zamienił się w stertę gruzów.

Trzeciego października polscy spadochroniarze wciąż stali na swoich posterunkach przy mostach i lotniskach. Nasiliła się niemiecka aktywność w powietrzu i kilka bomb odłamkowych spadło na pozycje brygady, nie powodując żadnych strat w ludziach. Walki powietrzne dostarczały żołnierzom rozrywki i spadochroniarze mieli nie lada uciechę, kiedy dwusilnikowy niemiecki samolot runął w płomieniach na ziemię, zestrzelony przez brytyjskie działa broniące mostu w Nijmegen.

Minął czwarty października, a polscy spadochroniarze w Holandii dokonywali przeglądów i nadal ulepszali swoje pozycje obronne. W ciągu dnia panował spokój, lecz nocą most w Heumen został ostrzelany. Następnego ranka generał Sosabowski i porucznik Dyrda spotkali się z dowódcą 82 Dywizji Powietrzno-desantowej, generałem Jamesem Gavinem. Żołnierze Gavina zajmowali wzgórza Groesbeek i pozostawali w stałym kontakcie z nieprzyjacielem.

Gavin poprosił Sosabowskiego o wysłanie dwóch dziesięcioosobowych patroli. Amerykański generał powiedział, że chce, aby Niemcy myśleli, iż polscy żołnierze współdziałają w tym rejonie z Amerykanami.Sosabowski spytał Gavina: „Jak nieprzyjaciel się dowie, że to Polacy?" W odpowiedzi Gavin uśmiechnął się chytrze. Polski generał nie był zachwycony tym pomysłem, ale porucznik Dyrda zauważył, iż ze względów politycznych warto udzielić pomocy Amerykanom, i dodał: „Poza tym nasi chłopcy potrafią się o siebie zatroszczyć".

Trzecia kompania wysłała patrol, który opuścił linie 82 Powietrznodesan-towej po zmroku piątego października. Żołnierze zaczekali, aż skończy się przygotowanie artyleryjskie, a następnie weszli do Reichswald, lasu na terytorium samych Niemiec. Szczęśliwym trafem polscy spadochroniarze nie tylko wrócili z patrolu bez strat, lecz zdołali też przyprowadzić jeńca z Waf-fen-SS. O tym, że rejon jest jednak niebezpieczny, świadczyła śmierć amerykańskiego spadochroniarza. Był sierżantem polskiego pochodzenia, a ponieważ znał język, zaprowadził polskich żołnierzy na pierwszą linię okopów 82 Dywizji. Kiedy wrócili z patrolu, zobaczyli go leżącego twarzą w dół na noszach, zastrzelonego przez snajpera.

Generał Sosabowski zaczął otrzymywać sygnały o innego rodzaju wydarzeniach. Pierwszego października powiadomiono go, że generał Browning ma zostać odznaczony Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą orderu Polonia Restituta za pomoc w formowaniu polskiej brygady spadochronowej. W grudniu 1943 roku Sosabowski otrzymał brytyjski odpowiednik tego odznaczenia, Order Imperium Brytyjskiego. Chociaż Sosabowski nie widział się z Browningiem od przyjazdu do Nijmegen dwudziestego szóstego września, za pośrednictwem oficerów łącznikowych utrzymywał stały kontakt ze sztabem jego korpusu. Polski generał napisał do Browninga list gratulacyjny w imieniu brygady. Kilka dni później wręczono mu odpowiedź, w której brytyjski generał wyraził ubolewanie, że odznaczenie przyszło w takim momencie, „niefortunnym" ze względu na nie najlepsze stosunki między nim a So-sabowskim i jego brygadą. Sosabowski natychmiast odpisał, iż żałuje, jeśli w jakikolwiek sposób przyczynił się do takiej sytuacji, i zapewnił o swojej „żołnierskiej lojalności".

Polskim spadochroniarzom szósty października upłynął na słuchaniu łoskotu pojazdów wojskowych, przejeżdżających tam i z powrotem przez mosty, których pilnowali, i na sprawdzaniu cywilom dokumentów. O zachodzie słońca przyszły rozkazy, że brygada ma się przygotować do wymarszu na południe. Wydawało się, iż wreszcie zostanie wycofana do Anglii.

Pakowanie ekwipunku i przygotowania przerwał raport, który dotarł do sztabu brygady o 22.00. Brytyjska 157 Brygada Piechoty zameldowała, że dziewięć kilometrów na południowy zachód od Grave wylądowały nie-mieckie „szybowce". Powiadomiono o tym polskie bataliony strzelców, podwojono warty i rozesłano patrole. Bez wiedzy Polaków l batalion grenadierów gwardii wysłał dwie kompanie na poszukiwanie „niemieckich szybowców".

W pobliżu pozycji polskiej brygady grenadierzy gwardii jadący na czołgach Sherman spostrzegli przed sobą niewyraźne sylwetki w spadochroniarskich hełmach. Gwardziści zawołali do nich raz, a potem jeszcze raz. Kiedy cienie odpowiedziały w obcym jeżyku, grenadierzy otworzyli ogień, zabijając dwóch żołnierzy kompanii zaopatrzeniowej polskiej brygady spadochronowej i raniąc dwóch innych. Brytyjczycy stwierdzili w swoim raporcie, że według posiadanych przez nich informacji w tym rejonie nie było żadnych oddziałów alianckich. Dwa dni później jeden z rannych Polaków zmarł w szpitalu.

Pół godziny po raporcie o „niemieckich szybowcach" przyszedł rozkaz z potwierdzeniem, że polska brygada spadochronowa ma wyruszyć do Lou-vain i tam oczekiwać na dalsze rozkazy dotyczące ewakuacji do Anglii.

O 9.45 siódmego października polskie jednostki zgromadziły się w Reek. Pierwsze ciężarówki konwoju wyjechały do Louvain o 12.15. Reszta konwoju dotarła bez incydentów na miejsce osiem godzin później; żołnierzy zakwaterowano w dawnych niemieckich koszarach. Następnego ranka rzut powietrzny brygady miał wyruszyć na lotnisko w Brukseli i stamtąd odlecieć do Anglii.

We Francji drugi rzut morski brygady załadował się na statek płynący do Anglii. Ponieważ spadochroniarze przybyli na kontynent późno i nie mogli uzyskać pierwszeństwa przejazdu, czekali w obozie przejściowym siedem dni. Teraz wracali do Anglii, jedenaście dni po wejściu na pokład, nie osiągnąwszy niczego.

Za to w Londynie Marek Święcicki osiągnął wiele. W miarę jak aprobował kolejne rozdziały, natychmiast przesyłał je do tłumaczenia na angielski. Pracował nad książką dniami i nocami, z wyjątkiem siódmego października, kiedy nie podyktował ani słowa: miał inne priorytety. Podczas prostej ceremonii w polskim kościele przy Devonia Road poślubił Krystynę Kura-towską.

O 10.00 tego dnia polscy spadochroniarze zjawili się na lotnisku w Brukseli, gdzie mieli czekać na rozkaz wejścia do samolotów. Patrzyli na ponure szare niebo i myśleli o tym, że wyglądało bardzo podobnie w tamtychstrasznych dniach oczekiwania na Saltby i Spanhoe. Włóczyli się w deszczu, który to padał, to przestawał, i oglądali myśliwce Focke Wulf, porzucone na zdobytym niedawno lotnisku. Mijały godziny, a obiecanych samolotów ciągle nie było. Tego dnia wystartowała tylko jedna dakota, zabierając z powrotem do Anglii kwatermistrza brygady, podpułkownika Stevensa i kilku oficerów. O 16.00 odwołano dalsze loty i żołnierze wrócili do koszar w Louvain.

Polscy spadochroniarze przespali kolejną noc na wilgotnej betonowej podłodze koszar i o 8.15 znowu załadowali się na ciężarówki jadące na lotnisko w Brukseli. Niebo wyglądało tak samo jak poprzedniego dnia. Żołnierze czekali i na różne sposoby zabijali czas. O 14.00 wystartowały dwie dakoty, zabierając dwie drużyny spadochroniarzy wraz z majorem Małaszkiewiczem i jeszcze jednym oficerem. Reszta ludzi wciąż czekała, dopóki trzy godziny później nie poinformowano ich, że rozkaz odlotu został odwołany. Wkrótce potem przyszła wiadomość, iż przez następne dwa dni nie będzie możliwości przetransportowania brygady z lotniska w Brukseli.

Żołnierze siedzieli na lotnisku przez całą noc. O 4.30 nad ranem dziesiątego października ciężarówki zaczęły przewozić polskich spadochroniarzy do Ostendy, gdzie mieli wejść na pokład okrętów desantowych i wrócić do Anglii. Pierwsze ciężarówki dotarły do portu o 9.30. Tam żołnierze dołączyli do rzutu morskiego brygady. 3 batalion zaokrętował się niemal natychmiast po przyjeździe. Reszta ponownie została zakwaterowana na noc w dawnych niemieckich koszarach. Tam czekała na nich przyjemna niespodzianka w postaci urządzeń kąpielowych. Wielu spadochroniarzy mogło po raz pierwszy od rozpoczęcia operacji „Market" porządnie się umyć.

Nazajutrz rano żołnierze znowu wyruszyli do zbombardowanego i zrujnowanego portu w Ostendzie. W następnej kolejności wsiadł na pokład l batalion i o 12.30 — mniej więcej w tym samym czasie, kiedy 3 batalion schodził na ląd w Anglii - okręt podniósł kotwicę. Pojazdy rzutu morskiego wysłano do obozu przejściowego, gdzie miały czekać na resztę brygady. W Anglii spadochroniarze wsiedli do pociągu i dotarli do swoich starych kwater w okolicach Peterborough o 1.00 w nocy dwunastego października.

Kiedy trzeci okręt desantowy, przewożący sztab brygady oraz kompanię zaopatrzeniową, łączności i sanitarną, torował sobie drogę pomiędzy masztami zatopionych statków, eksplodowała mina. Poza tym, że napędziła ludziom strachu i zalała pokłady wodą, nie wyrządziła żadnych szkód. Dwa okręty zawinęły do Tilbury następnego dnia, dwunastego października; w tym czasie ostatni, przewożący 2 batalion, wypływał z Ostendy. O 2.00w nocy piętnastego października wszystkie jednostki brygady znalazły się w swoich garnizonach w środkowej Anglii.

W starych kwaterach dywizjonu przeciwpancernego w Blatherwyck bombardier Nosecki i kapral Gąsior popatrzyli na siebie. Ich kwatera mieściła czternaście łóżek, lecz tylko oni dwaj wrócili z Holandii. Stali w milczeniu pośród pustych pryczy. Nagle Gąsior, Polak urodzony w Zagłębiu Ruhry, weteran zarówno hiszpańskiej wojny domowej, jak i francuskiej Legii Cudzoziemskiej, zawołał zdławionym głosem: „Co z Warszawą?! Po co to wszystko?! My ginęliśmy i nikt nam nie pomógł, a oni ginęli w Warszawie i nikt nie pomógł im. Wynośmy się stąd do diabła i chodźmy między ludzi".

Dwaj artylerzyści wymknęli się z koszar i poszli do miasta. Po drodze minęła ich amerykańska ciężarówka, lecz zaraz zatrzymała się z piskiem hamulców. Z szoferki wyjrzał czarnoskóry kierowca i zawołał: „Hej, polscy spadochroniarze, walczyliście pod Arnhem! Jadę do Northampton, wskakujcie!" Niebawem obaj znaleźli się w hotelu, w towarzystwie sierżanta RAF, jego żony i teściowej. Zjedli w piątkę obiad. Posilając się, Polacy snuli wspomnienia z ostatniego miesiąca i opowiadali o swoich przeżyciach, w czym pomagała im dobra szkocka whisky. Zatrzymali się w hotelu na noc i wrócili do Blatherwyck następnego dnia.

Nosecki i Gąsior spóźnili się na poranną zbiórkę i stanęli przed obliczem podporucznika Mikulskiego, któremu zrelacjonowali wczorajszą przygodę. Udzieliwszy im surowej reprymendy, zakończonej słowami: „Żeby to się więcej nie powtórzyło!", oficer spytał: „Który z was spał z teściową?"

Wkrótce potem uczestnicy operacji „Market" oddali swoje odznaki w kształcie pikującego orła wraz dokumentami potwierdzającymi ich przyznanie. Następnego dnia generał Sosabowski zwrócił je podczas przeglądu jednostek. Orzeł trzymał teraz w szponach pozłacany wieniec, co oznaczało, że posiadacz odznaki uczestniczył w skoku bojowym. Następnie Sosabowski udzielił żołnierzom dziesięciodniowego urlopu.

Nocą pociąg pełen polskich żołnierzy przyjechał ze środkowej Anglii do Edynburga. Ponieważ musieli czekać kilka godzin na połączenie do Leven, plutonowy podchorąży Hrechorow zabrał grupę kolegów na śniadanie do polskiej kantyny wojskowej w Moray Place. Hrechorowa nadal prześladowały wspomnienia bitwy. Wciąż widział łzy spływające po twarzy holenderskiejdziewczyny, kiedy próbowała mleka ze szklanki, i był niemal załamany śmiercią przyjaciela, podporucznika Bogusława Horodyńskiego. Obaj stanowili cześć mocno ze sobą związanej grupy instruktorów spadochronowych. Ho-rodyński, znany brytyjskiej kadrze jako „Bob", był szczególnie popularny w Ringway. Co dziwne, nie spędzał wolnego czasu z przyjaciółmi, więc ci podejrzewali, że pewnie ma dziewczynę i pracowicie „doskonali swój angielski". Okazało się, że w wolnym czasie podchorąży nachodził brytyjskie i polskie urzędy w Londynie, aby sprowadzić do Wielkiej Brytanii swoich rodziców i siostrę, którzy po ewakuacji ze Związku Sowieckiego nadal przebywali na Bliskim Wschodzie. Sekret „Boba" wyszedł na jaw, kiedy powiedział kolegom, że mu się udało. Ale nie zdążył zobaczyć się z rodziną. Rodzice i siostra zjawili się w Wielkiej Brytanii, gdy brygada spadochronowa była zamknięta w obozach w środkowej Anglii, czekając na wylot do Holandii.

Kiedy kolejka zbliżała się do kontuaru, młoda dziewczyna w mundurze, o miłej twarzy i jasnych włosach, przyglądała się mężczyznom w szarych beretach, z odznakami w kształcie pikującego orła na piersi. Po chwili wahania podeszła do podchorążego Hrechorowa i spytała, czy właśnie wrócili z Holandii. Ponieważ udzielił twierdzącej odpowiedzi, przedstawiła się jako panna Horodyńska i zapytała, czy podchorąży nie zna jej brata Bogusława i nie wie, co się z nim dzieje.

Hrechorow czuł, jak ściska go w żołądku i miękną mu kolana, gdy odpowiadał, że ani on, ani jego koledzy nie znają Bogusława Horodyńskiego, że są z innego batalionu. Kiedy dziewczyna odeszła, stracił już ochotę na jedzenie. Jedyną pociechą było dla niego to, że koledzy przyznali, iż na jego miejscu postąpiliby tak samo.

Rozdział 23

BEZCENNY KLEJNOT ZWANY WOLNOŚCIĄ

Listopad 1944 - maj 2006

Bitwa pod Arnhem przeszła do legendy już jesienią 1944 roku. Jej rezultatem była druzgocąca klęska aliantów i stukilometrowy korytarz donikąd w Holandii. Ambitny plan zakończenia wojny przed Bożym Narodzeniem zaowocował ostatnim zwycięstwem Hitlera na froncie zachodnim. Nikt nie próbował analizować przyczyn porażki, umieszczono natomiast bitwę w panteonie szlachetnych i heroicznych klęsk, takich jak śmierć Gordo-na w Chartumie i szarża lekkiej brygady pod Bałakławą. Niezwykłe męstwo l Dywizji Powietrznodesantowej generała Urąuharta zapewniło jednostce trwałe i poczesne miejsce w annałach historii wojskowości.

Kiedy polska brygada spadochronowa przechodziła reorganizację, sytuacja polskiego rządu na uchodźstwie stawała się coraz trudniejsza. Stosunki między sojusznikami zachodnimi a Związkiem Sowieckim pogorszyły się, odkąd Stalin odmówił udzielenia pomocy Polakom w czasie powstania warszawskiego i utrudniał amerykańskie zrzuty zaopatrzenia dla walczącego miasta. Zniszczenie Warszawy i kapitulacja Armii Krajowej po sześćdziesięciu trzech dniach tytanicznych zmagań również otoczyły Polaków legendą szlachetnej i heroicznej klęski, ale nie przyniosły im nic więcej. Armia podziemna, tworzona z wielkim poświęceniem i przez kilka lat działająca w niezwykle trudnych warunkach, została niemal całkowicie zniszczona. Na ziemie polskie wkroczyła Armia Czerwona, a Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego uzyskał status cieszącego się sowieckim poparciem rządu.

Trzynastego października polski premier Stanisław Mikołajczyk spotkał się w Moskwie z Churchillem i Stalinem. Stalin domagał się, aby Polska oddała swoje ziemie wschodnie Związkowi Sowieckiemu. Kiedy jednak Miko-łajczyk zaprotestował przeciw utracie 47 procent terytorium państwa polskiego, Churchill stracił cierpliwość i oskarżył Polaków o małostkowość i partykularyzm; stwierdził, iż zamierzają „zbrodniczo" zniszczyć pokój w Europie. Sojusznicy zachodni nie kwestionowali już żądań Stalina dotyczących polskich terytoriów wschodnich i przestali traktować rząd polski w Londynie poważnie.

Polska l Samodzielna Brygada Spadochronowa niezwłocznie przystąpiła do autorekonstrukcji. Aby zastąpić ludzi, którzy zginęli lub odnieśli rany w Holandii, w polskim ośrodku spadochronowym prowadzono intensywny program szkoleniowy. Wielu nowych ochotników pochodziło z ogromnej masy niemieckich jeńców wziętych do niewoli w Normandii, co pozwoliło licznym Polakom wcielonym przymusowo do Wehrmachtu dołączyć do swoich rodaków na uchodźstwie. Pierwszy od czerwca kurs spadochronowy dla polskich ochotników w Ringway rozpoczął się dwudziestego pierwszego października 1944 roku, a ósmego listopada ukończyło go dziewięćdziesięciu trzech spadochroniarzy.

W Holandii mieszkańcy Arnhem i Oosterbeek zostali wypędzeni ze swoich domów. Alianci ewakuowali również Betuwe, a Córze Baltussen opatrzono wreszcie w Nijmegen rany, które odniosła kilka dni wcześniej. Drugiego października amerykańska 101 Dywizja Powietrznodesantowa zaczęła zajmować Betuwe; pozostała tam do końca listopada. W tym żyznym, pięknym rejonie Holandii wszystkie drzewa straciły niebawem liście, zarówno na skutek ostrzału, jak i nadchodzącej jesieni. Było więcej deszczu niż słońca, a twardzi amerykańscy spadochroniarze szybko znienawidzili Betuwe, gdzie musieli się kulić pod nieustannym bombardowaniem. Z obu brzegów dolnego Renu artyleria nadal ostrzeliwała Driel i Oosterbeek, doprowadzając je do całkowitej ruiny. Amerykańscy spadochroniarze stanęli przed tym samym problemem co Polacy, ponieważ nisko położone Driel znajdowało się pod ciągłą obserwacją z wysokiego terenu za rzeką, a każdy ruch wywoływał natychmiastową niemiecką reakcję. Walki o Betuwe przybierały często niezwykle zacięty charakter, gdyż Niemcy starali się wyprzeć Krzyczące Orły z tego obszaru. Podczas jednej z takich prób niemieccy spadochroniarze zostali zdziesiątkowani, kiedy zamierzali sforsować Ren w gumowych pontonach.

Należy ze smutkiem przyznać, że wśród Amerykanów grabież była na porządku dziennym, a z opuszczonych domów „pożyczano" nie tylko przed-mioty, które miały ułatwić żołnierzom życie w polu. Amerykańskie bazooki okazały się lepsze do otwierania sejfów - choćby w kościele katolickim i w należącej do Baltussenów przetwórni owoców - niż do niszczenia czołgów. Amerykańscy żołnierze podlegali brytyjskiemu dowództwu i byli objęci brytyjskim systemem zaopatrzeniowym, lecz nienawidzili brytyjskich racji. Dziennik działań bojowych dywizji i wspomnienia żołnierzy, którzy walczyli w Driel, świadczą o tym, że dżemy z przetwórni Baltussenów czyniły ich wyżywienie, a zatem i życie, bardziej znośnym. Kiedy dywizja wreszcie się wycofała, zabrała ze sobą ciężarówkę wyładowaną przetworami Baltussenów. W ciężkich dniach grudnia 1944 roku zdołała dotrzeć do Bastogne, zanim 101 Powietrznodesantowa została tam odcięta. Podczas gdy Krzyczące Orły pisały własną legendę tego dramatycznego oblężenia, słoiki wypełnione wspaniałym słońcem holenderskiego lata 1944 roku trafiały do rąk amerykańskich spadochroniarzy marznących w okopach.

Czwartego listopada 1944 roku generał Sosabowski otrzymał bardzo krótką, lecz treściwą depeszę od generała Browninga. Browning stwierdzał, iż pomimo pierwotnego porozumienia, że polska brygada zostanie wykorzystana tylko w jednej operacji, nadal będzie podlegać l Dywizji Powietrznodesanto-wej. Tego samego dnia nadeszła od generała Urąuharta depesza z potwierdzeniem, że polska brygada pozostanie pod jego rozkazami, a obaj dowódcy powinni się spotkać, aby omówić kwestie dotyczące szkolenia. Sosabowski natychmiast odpisał obu brytyjskim generałom, iż sprawę podporządkowania brygady brytyjskiemu dowództwu musi przedstawić w polskiej kwaterze głównej w Londynie, a następnie zameldował o wszystkim generałowi Stanisławowi Kopańskiemu, szefowi polskiego Sztabu Generalnego.

Osiemnastego listopada w siedzibie polskiego Naczelnego Dowództwa w hotelu Reubens generał Browning został odznaczony orderem Polonia Re-stituta, co stanowiło wyraz uznania dla jego wielkiego wkładu w tworzenie polskiej brygady spadochronowej. Generał Sosabowski uczestniczył w ceremonii i spotkał się z Browningiem po raz pierwszy od ewakuacji z Driel. Nie ma żadnych dokumentów historycznych, które by zaświadczały, że odbyli wówczas rozmowę.

Pierwszego grudnia generał Kopański poinformował generała Sosabow-skiego, że Browning domaga się jego ustąpienia ze stanowiska dowódcy brygady spadochronowej. Następnego dnia Sosabowski spotkał się z Kopańskim w polskiej kwaterze głównej w Londynie. Szef sztabu wręczył Sosabowskie-mu list datowany dwudziestego listopada (zob. s. 331). List został napisany przez Browninga i był adresowany do generała porucznika sir Ronalda Weeksa, zastępcy szefa Sztabu Generalnego Imperium. Adnotacja głosiła, że kopie przesłano marszałkowi polnemu Montgomery'emu. Kopia, którą trzymał w ręku Sosabowski, została przekazana. Kopańskiemu.

Zdziwienie budzi już sam fakt, że Browning zdecydował się napisać swój list w tym właśnie momencie. Kopański spotkał się z generałem Weeksem szesnastego listopada, by omówić kwestię podległości polskiej brygady spadochronowej. Uzgodniono, że na razie brygada pozostanie do dyspozycji polskiego Naczelnego Wodza. Spotkanie odbyło się cztery dni przed datą umieszczoną na liście Browninga, a cała sprawa wydaje się jeszcze dziwniejsza w świetle zaszyfrowanej depeszy, którą odkrył Richard Lamb podczas poszukiwań źródłowych do swojej książki Montgomery in Europę. W depeszy datowanej siódmego października 1944 roku Montgomery zameldował szefowi Sztabu Generalnego Imperium, wicehrabiemu Alanowi Brooke'owi, że polska brygada walczyła źle i że nie chce jej pod swoim dowództwem; zasugerował, aby wysłano ją do Włoch, gdzie dołączy do przybywających tam polskich oddziałów. Można przypuszczać, że to Browning i Horrocks doradzili Montgomery'emu (głównemu architektowi planu „Market-Garden") wysłanie depeszy do Brooke'a.

List Browninga podsumowywał jego relacje z Sosabowskim od momentu, gdy w lipcu polska brygada spadochronowa została wcielona w szeregi I Korpusu Powietrznodesantowego, i zawierał oskarżenie, że generał Sosabowski stwarzał nieustanne trudności zarówno w okresie przygotowań, jak i podczas samej operacji „Market", stawiając zbyt wysokie wymagania. Dalej list stwierdzał, że generał bardzo niechętnie brał udział w walce i że w przyszłości należy się spodziewać dalszych problemów. Browning zalecał zmianę na stanowisku dowódcy brygady .

Stało się oczywiste, iż po otrzymaniu listu Browninga polskie władze wojskowe będą zmuszone przychylić się do tych życzeń, mimo że była to raczej

* Najbardziej niezwykły jest fakt, że te oskarżenia zostały wysunięte poza normalną hierarchią służbową. We wrześniu 1988 roku generał Urquhart stwierdził w rozmowie z autorem, że chociaż był bezpośrednim przełożonym generała Sosabowskiego podczas operacji „Market", nie zasięgano jego opinii na temat wartości bojowej brygady ani przed przedstawieniem Sztabowi Generalnemu Imperium wspomnianych wyżej nieprzychylnych raportów, ani potem. Generał Urąuhart powiedział o polskich spadochroniarzach: „Nie mogłem im zarzucić braku chęci do współpracy. Nie miałem z tym żadnych problemów. Wszystko, o co prosiłem, było wykonywane, chyba że stał temu na przeszkodzie bardzo istotny powód".kwestia konfliktu personalnego niż niewłaściwej postawy, niekompetencji czy niedbałości. Generał Kopański poprosił Sosabowskiego o sugestie dotyczące jego dalszej służby, oczywiście poza brygadą spadochronową.

Dla Sosabowskiego wszystko było jasne: Brytyjczycy chcieli na jego miejsce człowieka bardziej ugodowego. W liście datowanym czwartego grudnia odpowiedział Kopańskiemu, że wniosek o dymisję podyktowany jest raczę] względami osobistymi niż wojskowymi. Poprosił, by zbadano przebieg jego służby w armii polskiej jako generała oraz dowódcy brygady i wzięto go w obronę.

Siódmego grudnia generał Sosabowski został przyjęty przez prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, Władysława Raczkiewicza. Prezydent powiedział dowódcy brygady spadochronowej, że przeczytał list i omówił całą sprawę z generałem Kopańskim, że jest mu bardzo przykro, ale nie widzi innego rozwiązania niż przychylenie się do brytyjskich żądań. Obiecał, że udzieli Sosa-bowskiemu zadośćuczynienia moralnego i spróbuje znaleźć dla niego przydział, który da mu satysfakcję służbową. Następnie Raczkiewicz porównał sytuację Sosabowskiego z sytuacją ambasadora akredytowanego przy obcym rządzie: jeśli rząd uzna osobę ambasadora za nieodpowiednią i poprosi o jego odwołanie, należy się przychylić do takiej prośby. Sosabowski odparł, że stawką jest tu jego żołnierski honor i że narażał życie tak samo jak każdy spadochroniarz. Czy ma powiedzieć swoim ludziom, że został odwołany za wyrażanie polskiego punktu widzenia?

Tego samego dnia Sosabowski otrzymał list od Kopańskiego. Szef sztabu napisał, że choć nie widzi niczego niewłaściwego w taktycznych decyzjach Sosabowskiego podczas operacji „Market", nie może nic zrobić, niezależnie od tego, czy zarzuty zawarte w liście Browninga opierają się na rzeczywistych podstawach, czy też nie. W dalszej części listu Kopański stwierdził, iż nie chodzi mu tylko o przyszłość brygady spadochronowej - los całej Polski na uchodźstwie zależy teraz od dobrej woli Brytyjczyków.

Dziewiątego grudnia prezydent Raczkiewicz poinformował generała Sosabowskiego, że został zwolniony ze stanowiska dowódcy brygady spadochronowej i mianowany „inspektorem jednostek etapowych i wartowniczych". Przez cały grudzień generał Sosabowski nadal pisał listy do prezydenta Raczkiewicza i generała Kopańskiego, domagając się formalnego zbadania postawionych mu zarzutów. Jedyną odpowiedzią na te prośby był list od szefa Gabinetu Wojskowego Prezydenta RP, generała Stefana Dembińskiego, datowany dwudziestego grudnia. Dembiński stwierdził po prostu, że nie otrzymał żadnych dyspozycji w tej sprawie.Wiadomość, że generał Sosabowski opuści brygadę w pierwszym tygodniu po Bożym Narodzeniu, szybko obiegła kwatery poszczególnych jednostek. Żołnierze, nieświadomi rozbieżności politycznych miedzy generałami, byli wstrząśnięci. Kartka świąteczna brygady została już wydrukowana i rozesłana. Przedstawiała karykaturę dowódcy w kombinezonie bojowym, pędzącego na damskim rowerze i krzyczącego: „Za mną!" W wi-gilię Bożego Narodzenia jednostki brygady kwaterujące w Wansford i Peter-borough odmówiły wejścia do stołówek. Sosabowski udał się do tych jednostek i porozmawiał z żołnierzami, przekonując ich, że chociaż rozumie powodujące nimi uczucia, nie powinni robić „żadnych głupstw" i przysparzać jemu i sobie dodatkowych problemów. Generał, który kochał swoich żołnierzy, wszedł do stołówki i zaprosił ich, aby zjedli razem z nim. Ludzie usiedli do posiłku ze swoim dowódcą, którego cieszyła nie tylko ta oznaka poparcia, lecz również fakt, że w tym trudnym okresie ich zachowanie było bez zarzutu.

Dwudziestego siódmego grudnia 1944 roku generał Sosabowski wystąpił po raz ostatni przed swoją brygadą. W Wansford odczytał list prezydenta Raczkiewicza i ogłosił swój ostatni rozkaz jako dowódca brygady spadochronowej. Zakończył słowami:

Nie tylko byłem waszym dowódcą, ale byłem i chcę nadal być waszym duchowym przewodnikiem.

A gdy da Bóg, że skończą się wszystkie nasze troski i zmartwienia, gdy roześmieją się serca i gęby wasze, bo znowu staniemy mocną nogą we własnych chałupach, ja także z wami śmiać się będę — bo zawsze radowałem się wtedy, gdy się wam dobrze działo"".

Następnie generał Sosabowski przekazał dowództwo nad brygadą podpułkownikowi Jachnikowi i pojechał do Londynu.

Mniej więcej w tym samym czasie, gdy odbywała się ta smutna ceremonia, generał Browning również pakował bagaże. Wyjeżdżał na Cejlon, gdzie miał pełnić funkcję szefa sztabu lorda Louisa Mountbattena, naczelnego dowódcy na obszarze Azji Południowo-Wschodniej. Dowództwo nad I Korpusem Powietrznodesantowym przejął generał major Richard Gale.

* Cyt. za: Stanisław Sosabowski, Droga wiodła ugorem, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1990, s. 245.Przyszedł nowy, 1945 rok. Podczas gdy polska l Samodzielna Brygada Spadochronowa uzupełniała stopniowo szeregi, Armia Czerwona wznowiła ofensywę wstrzymaną w sierpniu poprzedniego roku na linii Wisły. Siedemnastego stycznia wojska sowieckie wkroczyły do Warszawy, a wraz z nimi żołnierze sformowanej pod sowieckim patronatem l Armii Wojska Polskiego. Żołnierze oraz podążający w ślad za nimi cywile weszli do całkowicie zniszczonego miasta, gdzie pośród ośnieżonych ruin leżały dziesiątki tysięcy ciał jego mieszkańców. Wśród osób odbierających „defiladę zwycięstwa" znalazła się grupa Polaków absolutnie nieznanych swoim rodakom. Były to marionetki Stalina, występujące pod szyldem Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, który teraz ogłosił się Rządem Tymczasowym Rzeczypospolitej Polskiej.

Kiedy naziści byli stopniowo wypierani z Polski, o losie kraju nie rozstrzygały działa, lecz wieczne pióra. Czwartego lutego 1945 roku Roosevelt, Stalin i Churchill spotkali się w Jałcie. Schorowany amerykański prezydent wierzył, że Stalin jest człowiekiem honoru, i zgodził się na sowiecką aneksję polskich ziem wschodnich, w zamian za co Polska miała otrzymać rekompensatę w postaci obszarów odebranych Niemcom. Sojusznicy zachodni uznali Rząd Tymczasowy za legalny i ogłosili, że w kraju odbędą się wolne wybory z udziałem przedstawicieli konstytucyjnego rządu w Londynie. Przewodniczącym komisji wyborcze) miał zostać sowiecki ludowy komisarz spraw zagranicznych Wiaczesław Mołotow - człowiek, który w 1939 roku wynegocjował z nazistami podział Polski.

Polacy na uchodźstwie nie byli naiwni i doskonale potrafili sobie wyobrazić „wolne" wybory pod egidą Moskwy. W Londynie zdezawuowali porozumienie jałtańskie jako jeszcze jeden rozbiór umęczonego kraju. We Włoszech żołnierze polskiego II Korpusu generała Andersa, którzy w większości pochodzili z polskich ziem wschodnich i spędzili dwa lata w łagrach, obawiali się, że już nigdy nie zobaczą domów rodzinnych. Szemrali i nawet grozili odejściem z linii frontu, ponieważ nie mieli o co walczyć. Dowódca, który wyprowadził ich ze Związku Sowieckiego, odwołał się do ich poczucia honoru jako polskich żołnierzy, aby kontynuowali walkę z hitlerowskimi Niemcami; miał nadzieję, że swoimi dokonaniami na polu bitwy skłonią anglo-ame-rykańskich sojuszników do sprawiedliwego potraktowania ich ojczyzny.

Na początku marca 1945 roku podpułkownik Jachnik doznał poważnych obrażeń w wypadku samochodowym. Major Tonn, który opuścił l batalion, by przejąć po Jachniku stanowisko zastępcy dowódcy brygady, sprawował dowództwo na jednostką, kiedy pułkownik przebywał w szpitalu. Dwudzie-stego siódmego marca generał Kopański wezwał do Londynu pułkownika Jana Kamińskiego. Kamińskiemu, jednemu z pierwszych polskich spadochroniarzy, którzy dwudziestego trzeciego września 1941 roku skakali w Kin-craig, zaproponowano dowództwo brygady i powiedziano, że niebawem zostanie ona wysłana na kontynent, aby wziąć udział w akcjach bojowych. Trzy dni później poinformowano go jednak, iż zdaniem Brytyjczyków nie nadaje się na to stanowisko z powodu bliskich związków z „byłym dowódcą". Trzynastego kwietnia dowództwo nad jednostką objął podpułkownik Antoni Szczerbo-Rawicz, który służył wcześniej w brygadzie spadochronowej.

Tymczasem dopełniał się los Trzeciej Rzeszy. Alianci zachodni przekroczyli Ren i posuwali się w kierunku Łaby. We Włoszech żołnierze polskiego II Korpusu staczali ostatnie bitwy kampanii i w marszu na Bolonię przeprawili się przez siedem rzek. Towarzyszył im korespondent wojenny Marek Święcicki, który wciąż nosił szary spadochroniarski beret. Zdążył już wydać pierwszą ze swoich książek o desancie spadochronowym w Holandii, zatytułowaną With the Red Devils atArnhem. Odniosła ona znaczny sukces komercyjny, ale, podobnie jak ostatnie bitwy podkomendnych generała Andersa, nie obudziła „poczucia sprawiedliwości" dla Polaków w oczach ich sojuszników. Armia Czerwona okrążyła Berlin i nikt nie wątpił, że zakończenie wojny jest kwestią dni.

Za niemieckimi liniami tysiące ludzi czekało na wyzwolenie spod nazistowskiego jarzma. Nie ma dokładnych danych, lecz w Holandii dostało się do niewoli od stu dwudziestu do stu sześćdziesięciu polskich spadochroniarzy. Brytyjscy towarzysze broni czuwali, aby Niemcy nie poddali ich „specjalnemu traktowaniu" z powodu narodowości. W ostatnich miesiącach wojny w Trzeciej Rzeszy brakowało wszystkiego, a to dodatkowo wzmagało cierpienia jeńców. Zdolni do pracy byli do niej kierowani zgodnie z konwencją genewską i pracowali pod bombami, ponieważ alianckie siły powietrzne nadal obracały w perzynę kraj, który podpalił świat.

Mieszkańcy Driel, chociaż byli wolni i nie podzielili losu rodaków z północnego brzegu dolnego Renu, czekali na powrót do swoich domów i farm. Rzeka przez kilka miesięcy stanowiła linię frontu i okoliczni farmerzy musieli czekać na koniec wojny. Natura jednak nie czekała. Okaleczone drzewa owocowe kwitły i nie było nikogo, kto przyciąłby uszkodzone gałęzie i zasiał zboże w żyznej ziemi.

* Wymyślony przez Himmlera termin „specjalne traktowanie" (Sonderbebandlung) był eufemizmem oznaczającym egzekucję (przyp. tłum.).Hitlerowscy okupanci surowo ukarali Holendrów za entuzjastyczne powitanie zgotowane niedoszłym wyzwolicielom i za ogólnokrajowy strajk kolejowy, który sparaliżował niemiecki wysiłek wojenny. Ograbili kraj i pozostawili ludność na pastwę głodu. Ewakuowani z Oosterbeek przenieśli się do krewnych, przyjaciół lub obcych ludzi i czekali na możliwość powrotu do swojego miasta. Dwunastego kwietnia wojska kanadyjskie i brytyjskie przystąpiły do krótkiej, lecz napotykającej zacięty opór ofensywy w celu oczyszczenia obszaru na północ od dolnego Renu.

W Londynie rozczarowany generał Sosabowski wciąż próbował znaleźć sprawiedliwość wśród rodaków na uchodźstwie, które najwyraźniej miało się nigdy nie skończyć. Przyjaciołom w armii brytyjskiej mówił, że jest „inspektorem jednostek lekkich", choć w rzeczywistości został „inspektorem jednostek dyspozycyjnych Ministerstwa Obrony". Dalsze prośby pod adresem generała Kopańskiego nie odniosły żadnego skutku. Na początku marca Sosabowski zwrócił się do generała Andersa, który (oprócz tego, że dowodził polskim II Korpusem we Włoszech) został pełniącym obowiązki Naczelnego Wodza, o powołanie generalskiej komisji do zbadania jego sprawy. Anders odpowiedział byłemu dowódcy brygady spadochronowej, że zajmie się tą kwestią po powrocie z Włoch. Sosabowski mógł tylko siedzieć i czekać.

Pod koniec kwietnia l Samodzielna Brygada Spadochronowa została zrekonstruowana. Ośrodek rekrutacyjny brygady i szkołę w Ringway zamknięto, kiedy dziewiętnastego kwietnia ostatnia grupa kursantów ukończyła szkolenie. Od zakończenia operacji „Market" w szkoleniu uczestniczyło ogółem 1653 spadochroniarzy, a większość przydzielono do brygady, która liczyła teraz 250 oficerów oraz 3919 podoficerów i szeregowców. Pomimo zapewnień udzielonych polskiemu Naczelnemu Dowództwu, a dotyczących podległości brygady, rozpoczęła ona ćwiczenia wraz z brytyjską l Dywizją Powietrznodesantową.

Świt trzeciego maja 1945 roku, polskiego Święta Konstytucji, zastał brygadę oczekującą na lotniskach na skok ćwiczebny z brytyjską l Dywizją Powietrznodesantową. Skok został odwołany z powodu złej pogody i żołnierzy dostarczono do strefy zrzutu ciężarówkami. Drugiego dnia ćwiczeń polskim spadochroniarzom kazano natychmiast wracać do koszar i czekać na rozkaz przetransportowania drogą morską na kontynent. Polska brygada spadochronowa miała zluzować jednostki alianckie oblegające Niemców, którzy wciąż bronili portu w Dunkierce.Podczas gdy brygada przygotowywała się do przerzucenia na kontynent, wojna w Europie dobiegła końca. Brygada opuściła Anglie ósmego maja, a kiedy znajdowała się na morzu, przyszła wiadomość o bezwarunkowej kapitulacji Niemiec. Zmora nazizmu została zniszczona, lecz zabrała ze sobą miliony istnień ludzkich na całym świecie. Po wylądowaniu w Ostendzie polska brygada spadochronowa otrzymała nowe rozkazy. Miała teraz wyruszyć do Niemiec i dołączyć do brytyjskiego I Korpusu.

Kiedy ciężarówki wiozły polskich spadochroniarzy do Kleve w Niemczech, setki tysięcy ludzi błąkały się po zrujnowanym kontynencie, próbując wrócić do domów, połączyć się z najbliższymi i znowu zacząć żyć. Mieszkańcy Arnhem i Oosterbeek, którzy nie umarli z głodu podczas ostatniej wojennej zimy, wracali do swoich zniszczonych domów. Oosterbeek przedstawiało żałosny widok. Ani jeden budynek nie uniknął uszkodzenia podczas bitwy i późniejszych wielomiesięcznych bombardowań. Chociaż w mieście były setki grobów, ciała setek spadochroniarzy wciąż leżały tam, gdzie upadli osiem miesięcy wcześniej. Wszystko, co pozostało w domach po bitwie, a przedstawiało jakąkolwiek wartość, zostało albo skradzione, albo zniszczone. Za rzeką, w Driel, powracający mieszkańcy zastali taki sam obraz zniszczenia. Wśród tych, którzy nie wrócili, była Córa Baltussen. Nosiła teraz mundur UNRRA (Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy) i wspierała swoich rodaków wywiezionych do Niemiec jako robotnicy przymusowi.

Brygada została zakwaterowana w Kleve, które, jak na ironię, leżało zaledwie czterdzieści pięć kilometrów od Arnhem. Gdyby operacja „Market" zakończyła się sukcesem, alianci zajęliby ten obszar i odcięli Zagłębie Ruhry.

Kleve zostało niemal całkowicie zrujnowane w trakcie zaciętych walk

Reichswald w marcu 1945 roku. Polacy dziwili się, że na ulicach jest tak nie wielu niemieckich cywilów. Wydaje się, iż brytyjscy żołnierze, zanim opuści li ten rejon, nastraszyli ludność opowieściami o nadchodzących Polnische Fallsckirmjdger, po których wszystkiego można się spodziewać... Pierwszego czerwca brygada celebrowała święto Bożego Ciała tradycyjnymi procesjami

mszą pod łagodnym wiosennym słońcem. Niemcy, widząc ten nieoczekiwa ny przejaw „cywilizacji" u swoich okupantów, nie chowali się już ze strachu przed polskimi żołnierzami, którzy patrolowali ulice.

Wiosną 1945 roku po całej zniszczonej i wyludnionej Europie błąkały się setki tysięcy przesiedleńców: byłych jeńców wojennych, więźniów politycznych, więźniów obozów koncentracyjnych i wyzwolonych robotników przymusowych wszystkich narodowości. Wielu Polaków nie mogło wrócićdo domów - albo z powodu zniszczenia sieci transportowej, albo dlatego, że ich ojczyzna znalazła się teraz pod sowiecką okupacją. Większość koniec wojny zastał na terytorium Niemiec. Traktowani w niewoli gorzej niż zwierzęta, chorzy i wygłodzeni, byli zamykani w obozach i ośrodkach przejściowych, gdzie władze wojskowe i UNRRA, przytłoczone ogromem zadania, starały się zaspokoić ich podstawowe potrzeby.

Polscy przesiedleńcy w rejonie Kleve zdumieli się na widok swoich rodaków w spadochroniarskich mundurach. Koszmary deportacji, głodu, ruiny i pożogi, a także wspomnienia strachu, śmierci i okropności wojny, odcisnęły się trwale w sercach i umysłach tych ludzi. Psychiczne skutki strasznych przeżyć łagodzili nieco żołnierze, którzy mówili ich ojczystym językiem i wyciągali ręce, w odróżnieniu od ludzi w innych mundurach, którzy przez lata dręczyli ich i poniżali. Fakt, że pomocy udzielają im ludzie z polskim orłem na beretach, wydawał się przesiedleńcom niemal cudem: po sześciu latach niewyobrażalnych potworności polska armia nadal istniała.

Poruszeni losem rodaków spadochroniarze natychmiast zorganizowali w swoim rejonie okupacyjnym pomoc dla tych nieszczęśliwych ludzi, porzuconych wśród ruin Trzeciej Rzeszy. Włączyły się do tego wszystkie jednostki brygady. Saperzy budowali prycze w pospiesznie zakładanych obozach, personel kompanii sanitarnej odwiedzał i leczył chorych i cierpiących. Polscy spadochroniarze pisali do ludzi, którzy okazali im tak niezwykłą gościnność w Wielkiej Brytanii, i niebawem ich szkoccy i angielscy przyjaciele odpowiedzieli. Brytyjski Czerwony Krzyż przysyłał pieniądze i paczki z odzieżą dla tych, którzy tyle wycierpieli i znaleźli się w skrajnej nędzy. Nie szczędzono wysiłków, aby przesiedleńcy mogli znowu poczuć się jak ludzie. W Kleve brygada urządzała zabawy taneczne: młodzi mężczyźni i kobiety mogli zapomnieć o swojej niedoli i upokorzeniu, rozmawiać ze sobą w ojczystym języku, śmiać się i tańczyć przy muzyce, która była częścią ich duszy.

Polscy spadochroniarze skorzystali z okazji, by pojechać do pobliskiego Driel i Oosterbeek, odwiedzić pola bitew i odzyskać zdatny do użytku ekwipunek. Zobaczyli zdewastowany krajobraz i znaleźli ciała towarzyszy, którzy zaginęli podczas walk. Porucznik Mieczysław Jurecki, zwolniony niedawno z obozu jenieckiego i awansowany, odwiedził Stationsweg 8. Zastał tam Kre-merów, na nowo urządzających sobie życie i odbudowujących swój wspaniały dom po strasznej zimie spędzonej w Apeldoorn. Oficer popatrzył na kobietę, której nie wpisał dedykacji do księgi pamiątkowej. Pani Kremer wyznała, że gdy udzielił jej odpowiedzi na pytanie, czy Brytyjczycy do nich dotrą, wiedziała, że ich sytuacja jest beznadziejna.Kiedy polscy spadochroniarze chodzili po ulicach Driel, mieszkańcy odrywali się od swoich zajęć, aby powitać gości, którzy kilka miesięcy wcześniej niespodziewanie spadli z nieba. Gdy zaś żołnierze poszli na przykościelny cmentarz, żeby złożyć hołd kolegom, którzy tam leżeli, spotkała ich wielka niespodzianka: na grobach były schludne białe krzyże, a wokół rosły świeżo posadzone białe i czerwone kwiaty. Mieszkańcy Driel, którzy mieli tak wiele do zrobienia, znaleźli czas, aby zatroszczyć się o miejsce ostatniego spoczynku ludzi z dalekiego kraju, poległych na żyznej ziemi Betuwe.

Interludium w Kleve trwało kilka tygodni. Pod koniec czerwca brygada otrzymała rozkaz przejścia do rejonu Osnabriick, gdzie miała tworzyć jedną z brygad polskiej l Dywizji Pancernej i nadal pełnić obowiązki okupacyjne. Sztab brygady zainstalował się w Bersenbriick, a trzy bataliony strzelców stacjonowały w miastach Bramsche, Furstenau i Ankum. Inne jednostki brygady zostały zakwaterowane w pobliskich wioskach.

Polska brygada spadochronowa przyzwyczaiła się do służby okupacyjnej w tym cichym zakątku Niemiec. Niemieccy mieszkańcy rolniczego regionu nie sprawiali polskim żołnierzom nadmiernych kłopotów. Obowiązki służbowe spadochroniarzy nie były uciążliwe, toteż przez większość czasu uczestniczyli oni w kursach, które miały im pomóc w przystosowaniu się do życia w cywilu. Wśród licznych umiejętności, które zgłębiali na kursach, znalazły się mechanika, elektryka, stolarka, mleczarstwo i leśnictwo. Wielu młodych żołnierzy nie ukończyło nawet szkoły podstawowej - uniemożliwiła im to niemiecka inwazja i późniejsza odyseja przed wstąpieniem do brygady, gdzie większą wagę przywiązywano do nauki skakania ze spadochronem i celnego strzelania niż do czytania. Teraz mogli wreszcie nadrobić to, czego odmawiano im przez lata.

W pobliskim obozie jenieckim przetrzymywano kobiety z Armii Krajowej, które dostały się do niewoli po upadku powstania warszawskiego. Te dzielne kobiety i dziewczęta, które służyły na pierwszej linii i często brały udział w najbardziej zaciętych walkach ulicznych, nadal siedziały za drutem kolczastym i czekały, aż alianci zdecydują, co z nimi zrobić. Od lat żeński personel służył w plutonie opieki nad żołnierzami brygady, teraz więc postanowiono powiększyć jego szeregi. Kobiety otrzymały męskie sorty mundurowe. Rozpruły kurtki wzdłuż szwów i po zwężeniu talii i wywatowaniu ramion przerobiły je na garsonki, które nie tylko zachowały wyraźny wojskowy krój, lecz były znacznie ładniejsze od bezkształtnych, nijakich mundurów wydawanych z magazynu. Workowate spodnie też zostały rozprute i poprzerobieniu przekształciły się w dopasowane wełniane spódnice. Młode kobiety, które przez sześćdziesiąt trzy dni chodziły w brudnych panterkach, a później przez kilka miesięcy siedziały głodne i obdarte w obozach dla jeńców wojennych, nosiły teraz skrojone na miarę mundury ze spadochroniarskimi patkami na kołnierzach i karmazynowymi naszywkami POLAND na ramionach oraz szare berety brygady.

Latem 1946 roku kompania kobiecej służby pomocniczej brygady liczyła sześćdziesiąt kobiet, które szybko zdobyły szacunek spadochroniarzy, początkowo nastawionych sceptycznie. Pracowały one nie tylko w centrali telefonicznej i w kantynach, lecz pełniły również funkcje administracyjne w sztabie batalionu i brygady. Wiele z nich poślubiło w końcu mężczyzn, z którymi służyło.

Kilka godzin jazdy od kwater polskiej brygady spadochronowej znajdowało się osiemnaście obozów dla przesiedleńców, gdzie przybywało prawie dwadzieścia pięć tysięcy internowanych Polaków. Zapomogi, dawane chętnie przez zamożnych w porównaniu z nimi polskich spadochroniarzy, trafiały do ludzi, którzy tyle wycierpieli i stracili. Zaopatrywano ich w chleb i mydło, wyroby skórzane i marmoladę, koszule i papierosy. Wydział poczty polowej brygady zorganizował przesyłanie listów pomiędzy obozami. Listy przekazywano teraz z łatwością polskim jednostkom wojskowym w Europie, a także Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi, co pozwalało ludziom, rozsianym przez wichry wojny po całym kontynencie, poszukiwać się nawzajem i odnajdywać najbliższych.

W obozach dla przesiedleńców były także dzieci wywiezione razem z rodzicami. Nie pamiętały niczego oprócz wojny, a w ramach nazistowskiego programu sprowadzenia Polaków do poziomu niewolniczej siły roboczej zostały pozbawione edukacji. Spadochroniarze dostarczyli do otwieranych w obozach dla przesiedleńców szkół prawie sześć tysięcy książek i setki pomocy szkolnych, aby ci zupełnie niewinni chłopcy i dziewczynki mogli od podstaw uczyć się pisania i matematyki. Na mikołajki spadochroniarz z długą sztuczną brodą i w czerwonej czapie rozdawał prezenty wszystkim dzieciom w Bramsche. Młodzi Polacy w okolicznych obozach, którzy wcześniej należeli do harcerstwa, działającego podczas okupacji w podziemiu, mogli teraz liczyć na brygadę, która dostarczyła harcmistrzów i zorganizowała kilka drużyn.

W Anglii generał Sosabowski nie doczekał się powołania komisji, która zbadałaby przyczyny jego odejścia ze stanowiska. We wrześniu 1945 rokuotrzymał wiadomość, że jego syn Stanisław przeżył wojnę. Młody człowiek, który podczas powstania stracił wzrok, nie poszedł do niewoli, lecz pozostał w ukryciu, kiedy Niemcy systematycznie burzyli Warszawę. Sosabowski zwrócił się do generała Crawforda, byłego dowódcy jednostek szkockich, a obecnie zastępcy szefa Sztabu Generalnego Imperium. Z jego pomocą ojciec i syn spotkali się w Londynie w grudniu 1945 roku.

W Wielkiej Brytanii szybko zapomniano o roli, jaką odegrali Polacy w rozgromieniu hitlerowskich Niemiec. W San Francisco zebrały się Narody Zjednoczone, ale bez polskiej reprezentacji. Mimo że Polska była państwem członkowskim od początku istnienia organizacji, nie pozwolono na jej uczestnictwo, dopóki nie zostanie wyjaśniona kwestia, czy „legalny" rząd stanowią Polacy „londyńscy", czy „lubelscy". Pod koniec 1945 roku pojawiły się naciski w kierunku repatriacji polskich żołnierzy na Zachodzie. Dla wielu z nich powrót do ojczyzny był niemożliwy. Powodowani zarówno uzasadniona dumą, jak i uzasadnionym strachem, polscy żołnierze, którzy przez kilka lat tak dzielnie walczyli, nie mogli się zdobyć na przyjazd do kraju pod sowiecką dominacją.

Ósmego maja 1946 roku odbyła się w Londynie wielka defilada zwycięstwa. Ulicami stolicy przemaszerowali przedstawiciele wszystkich wojsk alianckich, a nawet policji z najmniejszych brytyjskich kolonii. Polaków nie zaproszono, z wyjątkiem piętnastu oficerów i żołnierzy Polskich Sił Powietrznych. Dowództwo Lotnictwa Myśliwskiego RAF, pamiętając o wkładzie Polaków w bitwę o Anglię, wystosowało zaproszenie, które zostało odrzucone. Polscy lotnicy woleli dochować wierności swoim rodakom niż wziąć udział w obchodach zwycięstwa, w których ich kraj nie mógł uczestniczyć.

W tym samym miesiącu został utworzony Polski Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia, co stanowiło wstęp do demobilizacji Polskich Sił Zbrojnych. Polskim żołnierzom dano do wyboru wstąpienie do korpusu, gdzie mogli brać udział w kursach przygotowujących do życia w cywilu, albo powrót do Polski. Wybór był trudny. Pomimo tęsknoty za ojczyzną wielu nie chciało jechać do zniszczonego kraju, gdzie jednego okupanta zastąpił drugi. Większość Polaków optujących za powrotem stanowili ci, którzy zostali przymusowo wcieleni do Wehrmachtu lub wywiezieni jako niewolnicza siła robocza. Byli rozdzieleni z rodzinami stosunkowo krótko i nie doświadczyli dobrodziejstw „robotniczego raju" na wschodzie. Inni postanowili wracać nie tylko ze względu na rodziny, lecz również pod wpływem niezbitego przekonania, że są w ojczyźnie potrzebni. Niedługo po ich wy-jeździe zaczęły napływać raporty, iż polscy żołnierze, którzy służyli na Zachodzie, są aresztowani i więzieni. Działający pod nadzorem NKWD polski Urząd Bezpieczeństwa zamordował wielu powracających, innych zaś poddał torturom.

Polskie groby w Driel zostały przeniesione za rzekę, na cmentarz Komisji Grobów Wojennych Wspólnoty Brytyjskiej, założony w jednej z dawnych stref zrzutu zaopatrzenia w Oosterbeek. Wywołało to wielkie wzburzenie mieszkańców. Dbali o groby, oznaczone krzyżem i tabliczką z cudzoziemskim nazwiskiem, jak o groby własnych rodaków. Ich oficjalna prośba, zawierająca słowa: „Pozostawcie ich wśród nas, opieka nad ich grobami jest naszym obowiązkiem!", nie odniosła żadnego skutku. Dwudziestego pierwszego września 1946 roku, w drugą rocznicę lądowania polskiej brygady spadochronowej w Driel, grupa weteranów wzięła udział w uroczystej mszy w miasteczku. Dowódca brygady, podpułkownik Szczerbo-Rawicz, odsłonił pomnik ku czci polskich spadochroniarzy, wzniesiony przez Holendrów. Był skromny, tak jak pozwalały powojenne warunki, za to opatrzony polskim godłem. Kiedy polscy spadochroniarze poszli złożyć hołd swoim kolegom, spoczywającym teraz na cmentarzu wojsk powietrznodesantowych, znaleźli na grobach białe i czerwone geranium, posadzone przez mieszkańców Driel.

W tym samym tygodniu, dwudziestego trzeciego września 1946 roku, brygada obchodziła swoją piątą rocznicę. Wszystkie jednostki uczestniczyły w mszy pod gołym niebem, a następnie podpułkownik Szczerbo-Rawicz dokonał przeglądu. Wtedy po raz ostatni cała brygada zebrała się razem pod bronią. Układano już plany operacji „Lapwing", której celem było wycofanie wojsk polskich z brytyjskiej Armii Renu i przeniesienie ich do Anglii. Polska armia na Zachodzie została zdemobilizowana i włączona do Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia.

Dziewiętnastego maja 1947 roku podpułkownik Szczerbo-Rawicz wydał swój pożegnalny rozkaz dla l Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Przez ostatni rok broń i ekwipunek były stopniowo zdawane, a coraz więcej żołnierzy wstępowało do korpusu lub wracało do Polski. W lipcu jedynymi polskimi spadochroniarzami na kontynencie byli ci, którzy przebywali w ośrodku w Fiirstenau lub w obozie dla rodzin wojskowych w Bramsche. Niebawem te ośrodki też zostały zlikwidowane. Dwunastego czerwca 1947 roku spadochroniarze, ostatni polscy żołnierze w Wielkiej Brytanii, którzy wciąż chodzili pod bronią, wystawili wartę honorową na pogrzebie prezydenta Racz-kiewicza. Później musieli zdać broń, a dziesiątego lipca 1947 roku sztandarybrygady, w tym ten najcenniejszy, przewieziony z okupowanej Warszawy, zostały złożone w Muzeum Sikorskiego w Londynie.

Stanisław Sosabowski, były generał brygady w wojsku polskim, weteran trzydziestu trzech lat służby, rozpoczął życie w cywilu z oszczędnościami w wysokości trzystu funtów. Z tej sumy pięćdziesięciosiedmioletni generał wpłacił zaliczkę za pensjonat w Londynie. Sam wykonywał najcięższe prace, a nawet pracował w kuchni, lecz niebawem był zmuszony sprzedać nieruchomość ze stratą. Następnie wszedł w spółkę z innym byłym polskim oficerem i razem założyli zakład renowacji mebli i warsztat tapicerski. W warunkach niezrównoważonej powojennej gospodarki nie mieli wielu klientów, a jeśli już jakiś się trafił, materiały można było dostać tylko na czarnym rynku. Kiedy interes splajtował, generał w stanie spoczynku znalazł się bez grosza. Za pośrednictwem urzędu zatrudnienia uzyskał posadę w dziale zaopatrzeniowym wielkiej fabryki urządzeń elektrycznych. Był rok 1949, a utalentowany oficer zarabiał sześć funtów tygodniowo. Przez kilka lat dźwigał ciężkie zwoje mosiężnego i miedzianego drutu. Żaden z pracowników fabryki nie znał przeszłości cichego i zgorzkniałego człowieka, który siedział samotnie w magazynie i którego nazywano po prostu Stanem. Inni zatrudnieni w fabryce weterani wojska polskiego uszanowali prośbę Sosabowskiego i utrzymywali jego tożsamość w tajemnicy.

Co roku we wrześniu brytyjscy i polscy kombatanci wracali do Holandii, by chodzić po ulicach i polach, gdzie w 1944 roku pozostawili część siebie. Nie było mowy o tym, żeby weteran walk, jego rodzice lub dzieci bądź wdowa po nim musieli płacić za pobyt w hotelu czy pensjonacie. Holendrzy uważali za zaszczyt gościć ich u siebie. We wrześniu 1949 roku generał Sosabowski odwiedził Driel po raz pierwszy od czasu, kiedy przed pięciu laty spadł z nieba. Szkoła, w której mieścił się szpital polowy, została odbudowana i nosiła imię świętego Stanisława Kostki, polskiego patrona młodzieży. Przy okazji następnej wizyty w Driel w 1954 roku były dowódca polskiej brygady spadochronowej otrzymał dyplom „honorowego obywatela gminy Heteren".

Stanisław Sosabowski ciężko pracował na utrzymanie, ale korzystał z każdej sposobności, by spotkać się ze swymi dawnymi żołnierzami na ich zjazdach. Za namową weteranów brygady napisał jej historię, zatytułowaną Najkrótszą drogą, która ukazała się w 1956 roku. Z pomocą byłego brytyjskiego spadochroniarza została ona uzupełniona, przetłumaczona na angielski i wy-dana w 1960 roku jako Freely I Serued. Holenderskie wydanie książki wyszło pod tytułem Ik vocht voor de vrijheid. W tym samym roku odsłonięte w Driel pomnik polskiej brygady spadochronowej. Holenderski rzeźbiarz Jan Vlas-bom zaprojektował nowoczesną statuę „młodości, podtrzymującej wolność jak bezcenny klejnot", z kamieniem wznoszącym się nad nią jak spadochron. Na cokole były wyryte słowa: „Surge Polonia", te same, które zdobiły sztandar uszyty w Warszawie w mrocznych dniach okupacji.

W Polsce zakończyła się epoka stalinizmu. Ci oficerowie, którzy po powrocie do Polski znaleźli się w więzieniach, zostali zwolnieni i „zrehabilitowani". W Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej powstała 6 Pomorska Dywizja Powietrznodesantowa, która przyjęła znak pikującego orła, noszony przez polskich spadochroniarzy podczas wojny. W tym pełnym nadziei okresie mieszkający na Zachodzie weterani brygady zaczęli zbierać fundusze na budowę pomnika polskich spadochroniarzy w Warszawie. Osiemnastego września 1965 roku, po mszy, którą celebrował ksiądz Franciszek Mientki, nastąpiło odsłonięcie wielkiego pomnika na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie. Pod ogromnym pikującym orłem, na masywnym kamiennym bloku, znalazły się nazwiska wszystkich spadochroniarzy i „Cichociemnych", którzy zginęli za ojczyznę w latach 1941-1945. Był to pierwszy i przez dłuższy czas jedyny za żelazną kurtyną pomnik wystawiony żołnierzom walczącym na Zachodzie.

Trzydziestego grudnia 1966 roku Stanisław Sosabowski pozostał bez pracy. Jego firma zwolniła wszystkich pracowników powyżej sześćdziesiątego piątego roku życia. W wieku siedemdziesięciu pięciu lat były generał musiał się utrzymywać ze skromnej emerytury. Zakończył pisać wspomnienia, które oddano już do druku, kiedy dwudziestego piątego września 1967 roku przestało bić jego serce. W ostatnim rozdziale książki, zatytułowanej Droga wiodła ugorem, napisał, że nie wie, kiedy rozstanie się z życiem:

Może jutro, może za dziesięć lat [...] To mnie nie martwi. Martwi mnie jedno - możliwość życia bez żadnej perspektywy.

Twarde i ugorne było całe moje życie. Pośród tylu trudności jednak jak wiele było jasnych chwil. Były one wtedy, gdy naocznie przekonywałem się, że mój wysiłek i wysiłek tych, którzy mi zawierzyli i szli ze mną, nie był na darmo.Ostatnie słowa generała brzmiały:

...wszędzie otaczają mnie pamiątki [...] Ale bez względu na to, jaka jest ich wartość materialna, wszystkie one mają jedną cechę, która sięga do głębi mego serca. Jest nią uczucie, jakie ma Brać Żołnierska dla swojego „Starego". Jest oznaką, że jestem ich własnością. A na to warto żyć...

Trumna ze zwłokami generała Sosabowskiego spoczęła w londyńskim kościele św. Andrzeja Boboli, otoczona sztandarami l Samodzielnej Brygady Spadochronowej, 21 pułku piechoty „Dzieci Warszawy", Związku Polskich Spadochroniarzy i Związku Harcerstwa Polskiego na Uchodźstwie. Z Holandii przyjechał burmistrz Heteren, J.A. Bolt, i długoletni przyjaciel polskich spadochroniarzy, A.J. Baltussen. Dziesiątego października prochy generała przewiózł do Warszawy jego syn. Stanisław Sosabowski wreszcie wrócił do swojej ukochanej Polski. Po mszy, którą odprawił ksiądz Mientki, prochy generała spoczęły w rodzinnym grobie na Powązkach. Ludowe Wojsko Polskie wystawiło wartę honorową, a w pogrzebie wzięli udział byli spadochroniarze i weterani 21 pułku piechoty, którzy przyszli pożegnać się ze swoim „Starym".

Chociaż większość spadochroniarzy nie zdołała wrócić do kraju „najkrótszą drogą", Polacy o nich nie zapomnieli, a brygada służy za wzór poświęcenia, męstwa i wytrwałości. W Polsce historia zawsze była żywa; przechowywano ją troskliwie jako przeciwwagę dla kłamstw, które wmuszano narodowi przez pięćdziesiąt lat sowieckiej dominacji. Podobnie jak w okresie zaborów, polskiej historii i tradycji nauczano w domu, niwecząc próby jej zafałszowania w szkołach i instytucjach państwowych.

W 1985 roku Córa Baltussen otrzymała zaproszenie do Częstochowy, gdzie na Jasnej Górze odsłonięto tablicę pamiątkową ku czci brygady. Córę, szczęśliwą, że znalazła się wśród starych przyjaciół na ich rodzinnej ziemi, poruszyło coś innego: widok polskich harcerzy z naszywkami „Driel" i „Arnhem". Byli to członkowie „niezależnego" Związku Harcerstwa Polskiego. Mimo licznych trudności niezależny ruch harcerski nieźle się w Polsce rozwijał. W tym czasie istniało kilka drużyn harcerskich noszących imiona żołnierzy, którzy walczyli pod Arnhem. Wyjaśniono jej, że nazwy „Driel" i „Arnhem" to jedynie oznaka, iż ci młodzi ludzie zachowali poczucie przynależności do szerzej pojętej Europy, chociaż Polska Rzeczpospolita Ludowa oficjalnie należy tylko do „wspólnoty państw socjalistycznych". Od tamtej pory polscy harcerze byli częstymi gośćmi w Driel.Chociaż stan wojenny w Polsce został oficjalnie zniesiony w 1983 roku, niezależny ruch związkowy „Solidarność" nadal był zakazany, a komunistyczne władze zaciekle tępiły wszelkie przejawy oddolnych inicjatyw społecznych. Holendrzy robili wszystko co w ich mocy, aby uświadomić młodym ludziom z Polski, że świat zewnętrzny o nich nie zapomniał. Dzieci z Krakowa i Driel regularnie odwiedzały się nawzajem, a polscy harcerze byli zawsze mile widziani w Holandii podczas wrześniowych obchodów. To, co określano jako „o jeden most za daleko", stało się „mostem do przyszłości".

Jeszcze przed upadkiem komunizmu w Polsce kustosz Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie powiedział autorowi, że najbardziej popularnym eksponatem w muzeum jest gablota z mundurem generała Sosabowskiego, przed którą zawsze zbiera się tłum patrzących z podziwem dzieci szkolnych.

Zanim w 1990 roku odbyły się wolne wybory, Poczta Polska wydała serię znaczków upamiętniających polskich dowódców wojskowych z okresu II wojny światowej. W 1989 roku ukazał się znaczek z podobizną generała Sosabowskiego i mapą pola bitwy w Holandii. W tym samym roku ogromne wydatki, jakie Polska musiała ponosić z tytułu przynależności do Układu Warszawskiego, doprowadziły do reorganizacji 6 Pomorskiej Dywizji Po-wietrznodesantowej w jednostkę o rozmiarach brygady. Szczęśliwie nowa brygada została nazwana imieniem generała Sosabowskiego.

W czerwcu 1990 roku w Polsce wreszcie odbyły się wolne wybory i dla nikogo nie było zaskoczeniem, że komuniści przegrali. W następnym miesiącu polski rząd na uchodźstwie, który nadal utrzymywał biura w Londynie, przekazał do Warszawy Konstytucję Rzeczypospolitej Polskiej i pieczęć państwową. W całym kraju zaczęły się pojawiać pomniki spadochroniarzy. Wcześniej wolno je było odsłaniać tylko w kościołach. Dzisiaj pomnik kapitana Gazurka stoi w jego rodzinnym Bielsku, a Kraków zdobi piękne popiersie generała Sosabowskiego.

W 1992 roku władze Rzeczypospolitej Polskiej zorganizowały zjazd żołnierzy, którzy o nią walczyli. Zjechali się z całego świata i po raz pierwszy od 1939 roku przedefilowali ulicami wolnej Warszawy. Weterani maszerowali z poczuciem, że walka o wolność, którą rozpoczęli ponad pięćdziesiąt lat wcześniej, wreszcie dobiegła zwycięskiego końca.

Spadochroniarze, podobnie jak wielu innych polskich żołnierzy, żyli rozproszeni po całym zachodnim świecie. Nagrodą za ich długą walkę i wygnanie była, jak na ironię, wolność dla nich samych, lecz nie dla ich kraju. Ludzie, którzy zaznali niezliczonych upokorzeń, nierzadko darzyli swoje nowe ojczyzny większym przywiązaniem niż ich brytyjscy, amerykańscy, kanadyj-scy czy australijscy sąsiedzi, którzy się tam urodzili. Nie bali się ciężkiej pracy ani przeciwności losu i energicznie budowali nowe, często bardzo udane życie w swoich przybranych krajach. W miarę upływu lat zakładali rodziny i próbowali zaszczepiać swoim dzieciom wierność zasadzie „Bóg, Honor i Ojczyzna", w myśl której sami się wychowywali. Nigdy nie zapomnieli o swojej ojczyźnie; śledzili jej tragedie w czasach prześladowań i rozpaczy, radowali się, gdy Polacy zdobywali Nagrodę Nobla i dali światu papieża Jana Pawła II.

Pracowite społeczeństwo szybko odbudowało zniszczoną Holandię, czyniąc z niej kraj, który może się pochwalić wyjątkowo wysokim standardem życia i poziomem wykształcenia obywateli. We wrześniu, w każdą rocznicę bitwy, organizowano uroczyste i wzruszające ceremonie, ale starano się nie tylko podtrzymywać stare wspomnienia, lecz także tworzyć nowe. Co roku młodzi Polacy przyjeżdżają do Driel, a młodzi mieszkańcy Driel odwiedzają swoich nowych przyjaciół w Polsce, aby poczucie wspólnoty, wykute w płomieniach wojny toczonej przez ich dziadków, przetrwało w następnych pokoleniach. Właśnie z młodymi ludźmi wiążemy nadzieję, że owe przyjaźnie nie tylko będą trwać, lecz staną się równie silne jak te, które łączą siwowłosych starców, pamiętających koszmar i chwałę minionych lat.

Związek Spadochroniarzy Polskich został utworzony w lutym 1948 roku, kiedy ostatni polscy żołnierze zawiesili na kołku swoje szare berety. Filie powstawały w Wielkiej Brytanii i w Stanach Zjednoczonych. Braterstwo kształtowane w obozach jenieckich, na obcych morzach, w koszarach i na polach bitew pielęgnowano przez dziesięciolecia. Na dorocznych zjazdach dawni strzelcy, mechanicy, kaemiści, radiotelegrafiści i kwatermistrzowie pozdrawiają się serdecznymi uśmiechami. W latach osiemdziesiątych byli oni emerytowanymi księgowymi, robotnikami fabrycznymi, stoczniowcami i kierowcami ciężarówek, mieli synów i córki, którzy zostali nauczycielami, lekarzami, inżynierami, programistami komputerowymi i przedsiębiorcami.

Doroczne zjazdy są radosnymi spotkaniami. Po smacznym posiłku zakrapianym alkoholem wracają wspomnienia szkockiej whisky sprzed lat. Pomiędzy popularnymi piosenkami sale zjazdów wypełniają melodie mazurków i oberków, znanych Polakom od stuleci. Po pięćdziesięciu latach mięśnie wyrobione morderczymi ćwiczeniami w Małpim Gaju wciąż się prężą na dźwięk żywych melodii, które rozbrzmiewają do późnej nocy. Nastrój robi się uroczysty, kiedy dawni spadochroniarze przypominają sobie swoją młodośći przywołują w pamięci przyjaciół pochowanych w Holandii, a także twarze kolegów, którzy przeżyli wprawdzie niemieckie bombardowanie, lecz od ostatniego zjazdu upomniał się o nich nieubłagany czas.

We wrześniu 2004 roku obchodzono sześćdziesiątą rocznicę bitwy pod Arnhem. Polscy spadochroniarze znowu przeszli ulicami Driel, choć pozostało ich już stosunkowo niewielu. I podobnie jak sześćdziesiąt lat wcześniej, witała ich - już dziewięćdziesięciodwuletnia - Córa Baltussen.

Niecałe dwa lata po tym radosnym wydarzeniu Córa Baltussen dołączyła do większości polskich spadochroniarzy, którzy walczyli w Holandii. Coraz mniej liczni i coraz starsi członkowie Związku Spadochroniarzy Polskich uznali niebawem, że czas zamknąć księgę swojej działalności. Oryginalny sztandar związku, z wyhaftowaną ręką, dar od mieszkańców Driel, został umieszczony w Muzeum Wojsk Powietrznodesantowych w historycznym budynku dawnego hotelu Hartenstein w Oosterbeek. W grudniu 2005 roku ukazał się ostatni numer „Spadochronu", kwartalnika Związku, a jego archiwum przekazano Instytutowi Polskiemu i Muzeum Generała Sikorskiego w Londynie.

Ale pamięć o ludziach z dalekiego kraju, którzy w 1944 roku spadli z wrześniowego nieba, nie umrze tak cicho, jak umarło wielu spadochroniarzy. Historia polskich żołnierzy, którzy walczyli w Oosterbeek i Driel, wyszła z cienia brytyjskich relacji o bitwie pod Arnhem, a coraz więcej ludzi w Holandii buntowało się przeciw temu, jak historia potraktowała polskich spadochroniarzy. W całym kraju rozlegały się głosy, aby ich odpowiednio uczcić. Wśród przemawiających najdobitniej znalazł się książę Bernhard, który domagał się, aby pomimo upływu lat rząd holenderski oficjalnie udekorował polską brygadę i jej dowódcę. Trzydziestego pierwszego maja 2006 roku, w obecności żyjących jeszcze spadochroniarzy i wdów po żołnierzach, którzy nie doczekali tego dnia, królowa Beatrbc udekorowała l Samodzielną Brygadę Spadochronową najwyższym odznaczeniem państwowym, Orderem Wojennym Wilhelma I, a generała Sosabowskiego, pośmiertnie, Medalem Brązowego Lwa.

A w małym Driel rozegrał się następny akt „przywracania chwały". W uroczystościach w 2004 roku wziął udział Brian Urąuhart, który w 1944 roku był oficerem wywiadu generała Browninga i został odwołany za ciągłe ostrzeżenia o niemieckich jednostkach pancernych w rejonie Arnhem, a jakiś czas po wojnie objął funkcję zastępcy sekretarza generalnego ONZ. Być może dlatego, że podzielił los polskiego generała, sir Brian, komandor Orderu św. Michała i św. Jerzego oraz Orderu Imperium Brytyjskiego, zainicjował kampanię zmierzającą do przywrócenia honoru Stanisławowi Sosabowskie-poparcie. Ze składek weteranów brytyjskich wojsk powietrznodesantowych ufundowano pomnik polskiego generała jako „trwałe świadectwo naszego podziwu i wdzięczności dla generała Stanisława Sosabowskiego i naszych dzielnych polskich towarzyszy broni, bez których odwagi i bojowego ducha resztki brytyjskiej l Dywizji Powietrznodesantowej nie zdołałyby się wycofać". Odsłonięcie pomnika zapłanowano jako punkt obchodów sześćdziesiątej drugiej rocznicy bitwy pod Arnhem,

WYBRANA BIBLIOGRAFIA

Acherson N., The Strugglefor Poland, Random House, New York 1987 Anonim (L. łlageri),Arnhem Lift, Pilot Press, London 1945 Anonim (A. Pronobis), GO... Album wspomnień spadochroniarza,

wydawca nieznany, Niemcy 1947

Bauer C., The Battle ofAmhem, Hodder & Stoughton, London 1966 Biegański W, Polacy w walkach o Europę Zachodnią, Książka i Wiedza,

Warszawa 1971

Biegański W, Amhem, Książka i Wiedza, Warszawa 1977 Blair C., Ridgway's Paratroopers, Doubleday, New York 1985 Devlin G., Paratrooper!', St. Martin's, New York 1979 Devlin G., Silent Wings, St. Martin's, New York 1985 Dover W, The Sky Generals, London 1981

Essame H., The 43rd Wessex Dwision at War, Clowes & Sons, London 1952 Farrar-Hockley A., Airborne Carpet: Operation Market Garden, Ballantine,

New York 1952

Garliński J., Poland, SOE and theAllies, Allen & Unwin, London 1969 Garliński J., Polska w drugiej wojnie światowej, Wers, Warszawa-Wrocław

1988

Gavin J.M., On to Berlin, Yiking, New York 1978 Green A., The Border Regiment, The Museum of the Border Regiment,

Kendal (UK) 1991

Hackett J., I Was a Stranger, Chatto & Windus, London 1977 Heaps L., The Evaders, Morrow, New York 1976 Hey J.A., Roli of Honor, Battle ofAmhem, Friends of the Airborne

Museum, Oosterbeek 1986Horrocks B., Escape to Action, St. Martin's, New York 1960

Horrocks B.,v4 Fuli Life, Collins, London 1960

Horrocks B., Corps Commander, Sidgwick & Jackson, London 1977; St.

Martin's, New York 1977

Infield G.B., The Poltava Affair, Macmillan, New York 1973 Jansen B., Etn Drielnaar in oorlogstijd, nakładem własnym, Driel 1990 Joslen H.F., Orders ofBattle, Second World War, 1939-1945, HM.

Stationery Office, London 1960

Kamiński J., Od konia i armaty do spadochronu, PAX, Warszawa 1985 Korthals Altes A., Margry K., Thuring G. i Yoskuil R., September 1944:

Operation Market Garden, De Haan, Houten 1987 Królikiewicz T., Szybowce transportowe, MON, Warszawa 1985 Lorys J., Ist Polish Parachute Brigade Group - Polish Airborne Forces in

World War II at Ambem-Driel 1944, List of Participants (Materiały,

Dokumenty, Źródła, Archiwalia, nr 3), The Polish Institute and Sikorski

Museum, London 1987 Maassen G.H., Oosterbeek Yerwoerst 1944-1945 (t. 1), Meijer & Seigers,

Oosterbeek 1981 Maassen G.H., Vijf gesteisterde dorpen: Opheusden, Kesteren, Randwijk,

Heteren, Driel, Hoog, Laag & Seigers, Oosterbeek 1984 Maassen G.H., Oosterbeek Yerwoerst 1944-1945 (t. 2), nakładem własnym,

Oosterbeek 1985 Mientki R, Bóg i Ojczyzna. Wspomnienia kapelana Wojska Polskiego,

Novum, Warszawa 1985 Orde R., The Household Cavalry at War: The Second Household Cavalry

Regiment, Gale & Polden, Aldershot (UK) 1953 Powell G., The Devil's Birthday, Buchan & Enright, London 1984 Ryan C., A Bridge Too Far, Simon & Schuster, New York 1974; Czytelnik,

Warszawa 1977

Sosabowski S., Droga wiodła ugorem, Yeritas, London 1967 Sosabowski S., Freely I Serued, Kimber, London 1960 Swięcicki M., With tbe Red Devils atArnhem, Max Love, London 1945 Święcicki M., Ostatni rok wojny, Książnica Polska, Londyn 1946 Urąuhart B., A Life in Peace and War, Weidenfeld & Nicolson, London

1987 Urąuhart R^Ambem, Cassell, London 1958Wywiady i korespondencja

(stopnie i tytuły z września 1944 roku)

Polskie Ministerstwo Informacji

Kuratowska-Świecicka Krystyna

Polski Ośrodek Spadochronowy, Ringway Janiga Kazimierz, podporucznik Kruszewski Stanisław, podporucznik

Sztab brygady

Dyrda Jerzy, porucznik Gramski Marek, porucznik Hołub Edward, sierżant podchorąży Jakubowicz Wiktor, porucznik Lorys Jan, kapitan Maćkowiak Alfons, kapitan Mazurek Ludomir, porucznik Raschke Jan Zbigniew, strzelec Szegda Janusz, podporucznik Szygenda Jan, podporucznik Swięcicki Marek, kapral podchorąży

1 batalion

Drzewienkiewicz Wojciech, kapral

Jurecki Mieczysław, plutonowy podchorąży

Kula Józef, podporucznik

Paszkiewicz Marian, kapral

Platta Franciszek, strzelec

Rojewski Tadeusz (Ted Roy), porucznik

Wiłkojć Wacław, starszy strzelec

Wojewódka Bolesław, kapral

Ziemski Zbigniew, porucznik

2 batalion

Bandzierz Arkady, podporucznik Cichoń Tadeusz, starszy strzelec Gozdecki Leonard, podporucznik Herman Tadeusz, plutonowy podchorążyHrechorow Zygmunt, plutonowy podchorąży

Iwaśków Michał, sierżant

Lampert Tadeusz, starszy strzelec podchorąży

Paluch Tadeusz, plutonowy

Stopczyński Marian, kapral

3 batalion

Chwastek Mieczysław, strzelec

Dąbrowski Kazimierz, starszy strzelec

Dobroczyński Jan, strzelec

Gąsowski Zbigniew, plutonowy podchorąży

Kochan Jakub, starszy strzelec

Lasek Michał, strzelec

Łucki Jerzy, porucznik

Smaczny Albert, porucznik

Sulima Piotr, starszy strzelec

Szubert Jan, strzelec

Towarnicki Jan, kapral

Urbański Wacław, podporucznik

Dywizjon przeciwpancerny

Bossowski Zbigniew, podporucznik Mleczko Władysław, porucznik Nosecki Stanisław, bombardier Oprych Józef, bombardier Romaniszyn Józef, kapral

Kompania zaopatrzeniowa

Kaczmarek Stefan, porucznik

Kompania sanitarna

Borowik Bazyli, starszy strzelec Moździerz Janusz, porucznik Szpilakowski Mikołaj, strzelec Sztuba Florian, podporucznik

Kompania saperów

Kurasz Stanisław, saper

Szczygieł Wiesław (George Harvey), porucznikHolendrzy z Driel z Oosterbeek

Baltussen Albert Kremer Ans

Baltussen Córa Kremer Sander

Dorsthorst Henk te Maassen Gerard

Fischer Peter Maassen Jo

Harn-Hensen Janna van Jansen Benjamin Yerhoef Antoon

List generała Browninga do Sztabu Generalnego Imperium na temat generała Sosabowskiego

KOPIA OSOBISTE I POUFNE

Sztab Korpusu Powietrznodesantowego A.PO. Anglia

20 listopada 1944

Sir,

Raport w sprawie generała majora St. Sosabowskiego, dowódcy polskiej l Samodzielnej Brygady Spadochronowej

Mam zaszczyt zwrócić Pańską uwagę na następujące fakty, dotyczące generała majora St. Sosabowskiego, dowódcy polskiej l Samodzielnej Brygady Spadochronowej przed i podczas operacji MARKET.

W tygodniach poprzedzających operację MARKET, czyli w okresie, który wymagał szczegółowego zaplanowania trzech innych ewentualnych operacji, polska l Samodzielna Brygada Spadochronowa stanowiła część przewidzianych sił.

Zarówno w tym okresie, a jeśli chodzi o ścisłość, od czasu, gdy w lipcu polska l Samodzielna Brygada Spadochronowa została zmobilizowana, generał major Sosabowski dał się poznać jako człowiek, z którym współpracuje się niezwykle trudno. Owa „trudność" była oczywista nie tylko dla dowódców, którym miał podlegać, lecz także dla oficerów sztabowych innych wchodzących w grę jednostek powietrznodesantowych.

W tym okresie odniosłem bardzo wyraźne wrażenie, że podnosi on obiekcje i stwarza trudności, ponieważ nie czuje, aby jego brygada była w pełni przygotowana do działań bojowych. Gdy tylko brygada została zmobilizowana, dałem temu oficerowi absolutnie jasno do zrozumienia i w słowach niebudzących żadnych wątpliwości, że tylko ja będę oceniał przydatność jego brygady, a jego obowiązkiem jest przygotować ją i wyszkolić z całą determinacją, do jakiej jest zdolny.

W okresie szkolenia stało się oczywiste, że choć ten oficer jest niewątpliwie zdolnym żołnierzem, nie potrafi się znaleźć na stanowisku dowódcy brygady spadochronowej, które wymaga osobistego i bezpośredniego dowodzenia batalionami. Pozostawiał zbyt wiele swojemu szefowi sztabu i próbowałtraktować swoją brygadę spadochronową jako znacznie ważniejszą i większą jednostkę.

Podczas operacji MARKET brygada miała nieszczęście zostać zrzucona w częściach z powodu złej pogody. W tym okresie operacji MARKET wszystkie jednostki 2 Armii musiały jednak przezwyciężyć wielkie trudności, aby dotrzeć do l Dywizji Powietrznodesantowej w Arnhem. Oficer ten okazał się całkowicie niezdolny do zrozumienia naglącego charakteru operacji, nieustannie przejawiał skłonność do sprzeciwiania się i nie chciał odegrać swojej roli w operacji, jeśli nie zrobi się wszystkiego dla niego i jego brygady.

Następnie, kiedy l Dywizja Powietrznodesantowa została wycofana, a polska Samodzielna Brygada Spadochronowa przeszła pod moje dowództwo na południe od rz. Waal, oficer ten męczył zarówno mnie, jak i mój sztab (który w tym czasie toczył bardzo ciężką bitwę o utrzymanie korytarza z Nijmegen do Eindhoven) takimi sprawami, jak dwie czy trzy dodatkowe ciężarówki do uzupełnienia jego kolumny transportowej. Wreszcie byłem zmuszony bardzo ostro przywołać tego oficera do porządku i powiedzieć mu, aby wykonywał swoje rozkazy bez dyskusji i piętrzenia przeszkód.

Zarówno dowódca XXX Korpusu, jak i dowódca 43 Dywizji potwierdzą moją krytyczną opinię na temat postawy tego oficera podczas całej operacji.

Generał major Sosabowski, w ciągu trzech lat, kiedy miałem z nim styczność, bez wątpienia zrobił bardzo wiele dla polskiej l Samodzielnej Brygady Spadochronowej w niezwykle trudnych warunkach. Jemu należy przypisać niemal całą zasługę za utworzenie, zorganizowanie i wyszkolenie brygady. Nie można jednak pozwolić, aby jego dokonania kolidowały z obecną i przyszłą użytecznością brygady.

Dlatego jestem zmuszony domagać się, aby generał Sosabowski został przydzielony gdzie indziej i aby zastąpił go młodszy, bardziej elastyczny i skłonny do współpracy oficer.

Według mojego rozeznania są dwaj możliwi do przyjęcia kandydaci, pełniący obecnie służbę w brygadzie. Pierwszym jest podpułkownik S. Jachnik, będący w tej chwili zastępcą dowódcy. Oficer ten praktycznie nie miał okazji do wykazania się swoimi zdolnościami z powodu nieco apodyktycznej osobowości generała Sosabowskiego. Nominacja tego oficera miałaby moim zdaniem zasadniczo charakter eksperymentu.

Drugim kandydatem jest major M. Tonn, który dowodzi l batalionem spadochronowym. Oficer ten dobrze wyszkolił swój batalion, a w opinii mojej i w opinii oficera łącznikowego (wojsk powietrznodesantowych) podpuł-kownika Stevensa, odznacza się niezbędną energią i zdolnościami administracyjnymi, by nadawać się na to stanowisko.

Nominacja ta musi jednak pozostać zasadniczo w gestii samej Armii Polskiej, a na dłuższą metę prawdopodobnie byłoby lepiej, gdyby zapewniono zupełnie nową krew.

Na koniec chciałbym raz jeszcze podkreślić, że w moim przekonaniu generał major Sosabowski jest doświadczonym, zdolnym i nieprzeciętnym oficerem, lecz z powodu swojego nastawienia, temperamentu i niezdolności do współpracy powinien otrzymać inny przydział.

Mam zaszczyt pozostawać, Sir,

Pańskim oddanym sługą,

(podpisano) F.A.M. Browning

Dowódca Korpusu Powietrznodesantowego

Osobiste i poufne

Gen. por. Sir Ronald Weeks, KCB, CBE, DSO, MC, TD*, Zastępca szefa Sztabu Generalnego Imperium, Ministerstwo Wojny, Whitehall, S.W l

Kopia dla:

Naczelny Dowódca

21 Grupy Armii, B.L.A.

* Kotnardor Orderu Łaźni, komardor Orderu Imperium Brytyjskiego, kawaler Zaszczytnego Orderu Zasługi, kawaler Krzyża Wojennego, kawaler Orderu Armii Terytorialnej (przyp. tłum.).



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dyrektywa nr.32, DOC
PROJEKT (32) DOC
~$lab 32 doc
8 (32) doc
44 (32) DOC
Prusy Wschodnie 1944-45, DOC
Linia Gotów 1944, DOC
1944- front wschodni, DOC
32 02 00 00 xxx Kontrolle o L doc
Doc 26 01 2013 19 32
32 ROMEO doc
Cholewiak Stanisław (2) doc
32 02 00 00 xxx Kontrolle (2) doc
Praca magisterska Liberalizm po roku 1984, Krzysztof Cholewiński doc

więcej podobnych podstron