Jacek Kaczmarski
NAPÓJ ANANKÓW
Twój STYL
Warszawa 2000
Adamowi Szostkiewiczowi
ANANKOWIE
Autor czuje się w obowiązku ostrzec, że - pomimo
licznych odniesień do postaci i wydarzeń znanych z nieodległej
przeszłości - powieść ta jest fikcją literacką. Co więcej, fikcja
właśnie stanowi główny jej temat.
Skrupulatne poszukiwanie jakiegokolwiek klucza,
personalnego czy faktograficznego, prowadzi na manowce
czytelniczej satysfakcji.
J. K.
O, to jest zwierze, które nie
istnieje. Nie wiedząc o tym, jednak
je kochano.
Rainer Maria Rilke, Sonety
do Orfeusza 11/4
Przeł Leopold Lewin
Najdoskonalszą definicją
ojczyzny jest biblioteka.
Elias Canetti Auto da fe Przeł.
Edyta Sicińska
DOZNANIA
Wybuch jest tak silny, że aż stęka solidna, dziewiętnastowieczna kamienica. Coś im
świetliście miga przed oczami. Grad szklanych okruchów z eksplodujących okien sypie się w dół na
ulicę, na dachy samochodów seriami suchych trzasków. Tak. Taktaktak. Taktak.
Co za świat! Siedzą sobie w balkonowej wnęce na czwartym piętrze Kliniki Hoffmanna.
Ciepłe, lipcowe przedpołudnie; szczodra, mokra i zimna butelka musującego MM w zasięgu ręki
(prawie takie dobre jak Mumm, twierdzi Bozio); oddają się najprzyjemniejszemu z możliwych zajęć
- obserwowaniu kolegów idących do pracy A tu taki numer! Obrzydliwie brudnobrązowa chmura
wrasta w czyste, alpejskie niebo.
- Matkoboskajezusienazareński - wzdycha płaczliwie Lodzio i sięga po kieliszek.
- Czekaj, nie pij. W tym może być szkło!
Bozio chwyta oba kieliszki i znika w pokoju. Lodzio sięga po butelkę.
Jej szybki, ciemnozielony błysk i pienisty bulgot trunku uświadamiają mi, że tam w dole
wszystko zastygło w bezruchu. Bezpośrednio pod nami, na rudych kortach okolonych równiutkim
żywopłotem białe figurki tenisistów z opuszczonymi rakietami. Każda na własnym, niewielkim cieniu,
jak na wycieraczce. Nic im się nie stało. Korty zbudowano w naturalnej niecce po wyschniętym
stawie. Podmuch poszedł górą, nad ich głowami. Cytrynowe piłeczki leżą to tu, to tam, bez sensu.
Jedna jeszcze się toczy
Za kortami zasłonięty żywopłotem parking. Teraz po wybuchu pewnie złomowisko, o tej
porze pełno tam samochodów i rowerów. Proszę, jak dobrze, że nie mam samochodu. W tym
mieście to tylko kłopot.
A dalej budynek Wolności. Na tle wysokich drzew parku długi, poziomy i wygięty jak
pociąg zatrzymany na zakręcie. Jasnoszary pociąg z poszarpaną wyrwą w środku. Chmura, która
się z niej wydobyła, też znieruchomiała. Nie ma wiatru. Pogoda do tenisa.
Bozio wraca na balkon z wymytymi kieliszkami i nową butelką.
- Biedne skurwysyny - kręci głową.
- To chyba u Czechów - mówi Lodzio, wskazując butelką ziejącą wyrwę. - Daj spokój, nie
chciałbym tam teraz być.
Bozio nerwowymi ruchami nadgarstka odkręca drucik z szyjki świeżej butelki. Klask korka
odzywa się w ciszy jak kpiące echo wybuchu. Siwy dymek sączy się w górę i znika.
Jeżeli u Czechów, to znaczy u Lidy Widzieli ją rano, jak wysiadała z autobusu. Kremowe
pantofle na wysokich obcasach, szczupłe, ale silne nogi, kremowa, obcisła spódnica do kolan i
błękitna, jedwabna bluzka luźno spływająca z wysuniętych piersi. Złocistorude włosy spięte z tylu
głowy w pozornie niedbały kok. Uch, kobieta, powiedział Bozio. Sam nie
Herkules, lubił duże kobiety. W ogóle kobiety, ale duże w szczególności. Aktualnie lubił
Lidę. Jego małe, kpiące oczka poruszały się w rytmie jej pośladków, gdy szła od przystanku do
głównego wejścia budynku Wolności krótkim krokiem wzorowej sekretarki. Jego spiczaste uszy
chłonęły stukot obcasów, nawet kiedy zniknęła i słychać już było tylko pykanie piłeczek tenisowych
o rakiety.
Bozio poszedł do Kliniki Hoffmana, żeby wyciąć sobie wyrostek robaczkowy. I śmiać się z
wysokości balkonu z kolegów idących do pracy Jego wyrostek robaczkowy byt w porządku. Ale
Bozio odwiedzał Klinikę Hoffmanna regularnie, żeby wyciąć sobie to i owo, co nie miało większego
znaczenia dla funkcjonowania organizmu. Migdałki. Żylaki. Guzek pod łopatką. Wrzodzik, jeśli się
jakiś znalazł. Zaprzyjaźniony z nim doktor Plotz, specjalizujący się w leczeniu pracowników
Wolności, potrafił zawsze, mimo zaawansowanego alkoholizmu, wyszukać kolejną niepotrzebną
część ciała. Dzięki temu Bozio mógł od czasu do czasu podreperować swój budżet obciążony
upodobaniem do dużych kobiet i musującego wina oraz kawioru i łososia, bez których ani duże
kobiety, ani musujące wino nie smakują jak trzeba.
Jako obywatelowi amerykańskiemu, Boziowi przysługiwało podwójne ubezpieczenie.
Niemieckie i amerykańskie. Ubezpieczenie amerykańskie akceptowało kopie rachunków. Oprócz
tego za każdy dzień spędzony w szpitalu otrzymywał odszkodowanie, ponieważ nie mógł
wykonywać pracy radiowca. W ten sposób dwa tygodnie w drogiej prywatnej klinice przynosiły mu
równowartość małego samochodu. Klinika Hoffmanna należała do najdroższych.
Lodzio potępiał przebiegłość Bozia, ale zazdrościł mu jej. Podziwiał też praktyczny stosunek
kolegi do własnego ciała. Sam nigdy by się nie odważył wyciąć sobie coś dobrowolnie. Bardzo lubił
swoje ciało i dbał o nie, ale traktował jak powierzone mu cudowne i tajemnicze stworzenie. Nie
śmiałby na nim zarabiać, nawet jeśli system Bozia był legalny Tak jak ukochanego kota, gdyby go
miał, nie uczyłby sztuczek dla zysku.
Wydaje mu się, że wie, dlaczego Bozio milczy Gdyby nie to warszawskie cwaniactwo, nie
siedziałby teraz w płaszczu kąpielowym frotee na rozsłonecznionym balkonie. Byłby w pracy. A że
przed południem pracy jest niewiele, zawracałby pewnie Lidzie jej złocistorudą głowę. I może by już
nie żył albo wybuch wyszarpałby mu jakieś całkiem potrzebne dla zdrowia organy. Więc Bozio
przeżuwa ironicznie myśl, jak to opatrzność nagradza egoizm. Bozio (skrót od Bożysław) nie wierzy
w Boga ani Go nie stawi.
- Szkoda, że to nie u nas - odzywa się nagle i mściwie. - Zrobiłoby się trochę powietrza.
- Daj spokój, co ty gadasz! - Lodzio wprawdzie też nie przepada za większością kolegów,
bo jak można przepadać za kimś, kogo się zna i wi-
dzi dzień w dzień od dziesięciu, dwudziestu lat, ale nigdy głośno by się do tego nie przyznał.
Jeszcze kto usłyszy. Poplotkować, czasem złośliwie, czemu nie, ale życzyć śmierci? Lodzio aż się
spocił. Tak, paru życzyłby śmierci. Niewątpliwie.
Tam, w dole robi się tymczasem bardzo ruchliwie i głośno. Wyją syreny, migają światła,
zajeżdża straż pożarna i policja, rozstawiane w pośpiechu barierki powstrzymują gęstniejący tłum
gapiów. Korty są puste. Tenisiści wyleźli na górę popatrzeć; przepychają się rakietami. Ambulanse
grzęzną w ścisku.
- Idź, dowiedz się czegoś - kropelki potu na głowie Bozia błyszczą jak kawałki szkła. -1 tak
tam powinieneś być.
- No, coś ty! Przecież się nie przecisnę! Zresztą coś jeszcze może gruchnąć, zawalić się.
- Idź, mówię ci! Palancie, klucho ty! Idź!
Lodzio, który nigdy nie użyłby brzydkiego słowa w stosunku do drugiego człowieka, patrzy
na posiniałą twarz, zaciśniętą jak pięść wokół wytrzeszczonych, łzawiących oczu. Jest w szoku,
tłumaczy sobie, wypił za dużo przed południem. Ale tak naprawdę zdaje sobie sprawę, że ten drugi
człowiek po prostu za coś go nie lubi. Toleruje jego wizyty z zimną flaszką pod pachą, może nie lubi
pić sam, może potrzebuje słuchacza dla swoich ulepionych z żółci kalamburów, ale przede
wszystkim głęboko go nienawidzi.
ETER
Uderzył piorun i Ananka otworzył oczy.
Przeraził się.
Zobaczył drzewo i niebo.
Drzewo było wysokie, a niebo ogromne i puste.
Skąd się wziął Ananka pod drzewem i niebem? Czy był synem pioruna? Możliwe. Nie
wiadomo. Opowiadajmy o tym, co wiemy
Ananka chwycił w przerażeniu to, co miał pod ręką. Swój członek.
Ten się naturalnie podniósł.
Skąd przerażenie Ananki? Kto pyta, niech otworzy oczy i spojrzy w górę. Sam chwyci za
włócznię.
Dlatego mężczyzna zawsze ma ją w gotowości, kiedy się budzi. Ananka ścisnął i szarpnął
swoją broń. Raz. Potem drugi. I trzeci. Coraz szybciej, aż zerwał się wiatr. Z włóczni trysnęła biała
żywica. Wiatr poniósł ją w niebo.
Tak powstały gwiazdy A Ananka przestał się bać. Było mu nawet przyjemnie.
Wiatr ustal i niektóre gwiazdy zaczęły spadać. Jedna z nich spadła na
drzewo. Trafiła w dziuplę, tak jakby wiedziała, gdzie trafić. I z dziupli wyrosła huba. Drzewo
żyło z hubą, a huba z drzewem. Czy było im dobrze? Trudno powiedzieć. Chyba po prostu tak
musiało być.
Aż w końcu z huby wysypały się nasiona. Wnuki przerażenia Ananki. Było ich straszne
mnóstwo i wszystkie głodne. Pozjadałyby się nawzajem, gdyby nie dziadek. Niemal nie wypuszczał
z ręki swojej włóczni, więc wiał wiatr, powstawały i spadały nowe gwiazdy, na drzewach wyrastały
huby, a z hub sypały się nasiona. Niektóre unosiły się z wiatrem i zamieniały w ptaki, inne okazały się
zwierzętami.
Każdy wie, że są różne drzewa i żadna huba nie przypomina innej. Więc i nasiona musiały
być rozmaite.
Ptaki i zwierzęta nie znały lęku, łatwo było je zabić i zjeść. Wnukom Ananki bardzo się to
spodobało. Ci, którzy jedli mięso, stali się mężczyznami. A ci, którym zostały serca, mózgi i reszta
wnętrzności, stali się kobietami. Dlatego mężczyźni są silniejsi, a kobiety mają więcej rozumu i
krwawią.
Ale w ten sposób wnukowie Ananki wynaleźli śmierć. Kobiety zrozumiały, że dziadek
bardzo się będzie o to gniewał, więc powiedziały mężczyznom, że trzeba go zabić, skoro już wiedzą,
jak to się robi. Mężczyźni bardzo się przerazili i przy okazji odkryli związaną z tym przyjemność
Kobietom też się ona spodobała.
Kiedy zobaczyli, że sami mogą wywoływać wiatr i tworzyć gwiazdy, przestali się bać i zabili
dziadka. Bardzo już osłabł od ciągłego wyciskania żywicy, a przecież nie zabijał i nie jadł zwierząt. I
do końca nie znał śmierci.
Zjadając go, mężczyźni płakali. W końcu byt ich dziadkiem. W ten sposób powstały rzeki.
A kobiety, spożywszy serce i mózg dziadka, powiedziały im, że to jest właśnie miłość.
Dlatego płynąca woda niesie i smutek, i radość. Anankowie nie wiedzieli, co zrobić z
czaszką dziadka, więc umieścili ją na razie pod drzewem. Wtedy uderzył piorun. Drzewo stanęło w
ogniu, huba spadła do wody, która zaczęła wrzeć, a czaszka dziadka stała się twarda i
przezroczysta.
Przerazili się tak, że zapomnieli o przyjemności. Ale ogień dawał im miłe ciepło, a
rozpuszczona w wodzie huba miała kuszący smak. Po jednym łyku przywracała spokój i siły
Odtąd Anankowie nazywają ogień ojcem, a hubę matką. I picie matki rozpuszczonej w
łzach jest ich ulubioną czynnością. Przechowują pieczołowicie kryształ - głowę rodu, pamięć o
dziadku, którego zjedli.
Rozumieją też, że wszystko, co w życiu dobre i przyjemne, pojawia się zazwyczaj czyimś
kosztem.
10
Ale póki istnieją drzewa, gwiazdy, huba i wiatr - nie zadręczają się tym nadmiernie.
Mówił do was Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność.
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOLIKA
- To, co zwykle, Herr Stanisław, to, co zwykle, Herr Julian, twoje lekarstwo, mein Schatz -
kelnerka energicznie rozstawiała talerze, miseczki i szklanki - to, co zwykle, du Hubscher, zaraz
przyniosę resztę, meine Herren.
- Heidi ma nowy girtel - nie wiadomo jak zauważył pan Stanisław. Oprócz rzadkich chwil
uznania dla kogoś poza sobą oczy miał zawsze przymknięte, jakby nasłuchiwał odległej muzyki.
- Mhm, mhm - pokiwał głową pan Marian.
- Zapewne znów zmienia męża - w głosie Eleganckiego Eugeniusza podziw mieszał się z
przyganą. - Ileż ona może mieć lat?
- Trzydzieści lat temu miała zwyczaj siadać nam na kolanach - rozmarzył się Graf, ścinając
czubek jajka na twardo złoconą gilotynką, którą nosił u paska spodni. - Urkowicz, to naprawdę
pomaga?
Pan Marian uporał się z nakrętką Jagermeistra i z wyrazem niesmaku w ustach przelewał
świństwo z miniaturki do szklanki z herbatą.
- Mhm, mhm.
- Kobieta ma tyle lat, do ilu się przyznaje - mimo przymkniętych oczu pan Stanisław nie miał
kłopotów z dokładnym rozprowadzeniem masła po ziarnistej kromce czarnego chleba. - Czemu
odmawiać je] prawa do poszukiwania szczęścia, skoro najwyraźniej nie znalazła go przez trzydzieści
lat obcowania z naszym dostojnym gronem - odchylił swój szlachetny profil do tylu, czekali w
milczeniu, aż odzyska zagubioną melodię -jeśli nie liczyć oczywiście chwil spędzonych na kolanach
naszego przyjaciela Grafa. Musiał to być pocieszny widok. Jak Wołodyjowski u pasa Podbipięty.
- Wiatraczek - mruknął tajemniczo Graf, poprawiając swoje zwaliste kształty na krześle. -
Heidi! Das selbe fur mich! - wskazał nadchodzącej niezmordowanej poszukiwaczce szczęścia
buteleczkę po Jagermeisterze.
- Zuzanna i starcy - odezwał się z nieśmiałą złośliwością pan Julian. Posilał się z
namaszczeniem dietetycznym jogurtem z małego, plastikowego kubeczka. Po każdej łyżeczce
starannie zlizywał białawe resztki z górnej wargi.
Pan Stanisław uchylił jedną powiekę.
- Nasz kolega jest chodzącym, bo nie śmiem powiedzieć - żywym -dowodem na to, jakim
dobrodziejstwem byłaby legalizacja eutanazji.
11
Spójrzcie na jego wiecznie przygnębioną twarz. Czy to jest twarz człowieka, który spędził
burzliwą młodość na śródziemnomorskich frontach, siejąc postrach wśród gościnnych cór Lewantu.
Pomyśleć, że niejeden dorosły już dzisiaj Turek czy Grek przegląda się w lustrze i z rozpaczą
zapytuje swoich bogów, skąd u niego te ponure i banalne rysy? Quo vadis, Hellado? A gdyby tak
jeszcze wiedzieli, jakie im przysługuje rodowe nazwisko!
Pępek zarechotał i umilkł.
Duży, okrągły stół w odległym od kuchni rogu kantyny był nieformalnym miejscem
rytualnych śniadań elity polskiej sekcji Radia Wolność. Redaktorzy weterani zasiadywali przy nim
do żartów, jajek na miękko i na twardo, złośliwości, herbat i płatków owsianych, świeżych plotek i
czerstwych pretensji. Pan Stanisław brylował od niechcenia, czego głęboko zazdrościł mu Elegancki
Eugeniusz. Pan Marian zamawiał Jagermeistra jako lekarstwo na wrzody żołądka, a Graf
nieodmiennie pytał, czy to pomaga, i po chwili wahania wołał o to samo. Przygnębiony dietetyk
znosił bez słowa naigrywanie się z jego nazwiska. Na antenie używał pseudonimu, bowiem zajmował
się ruchem związkowym i prawami pracowniczymi, a podpisując się pod audycją swoim
prawdziwym imieniem i nazwiskiem - Julian Marchlewski - wystawiałby się na niewybredne żarty
peerelow-skiej propagandy Koledzy wyręczali ją w wystarczającym stopniu.
Jak przystało na amerykańską instytucję, panowała tu pełna demokracja. To oznaczało, że
do stołu mogli się przysiąść, jeśli znalazło się miejsce, pośledniejsi giermkowie Wolności - reżyserzy,
spikerzy, archiwiści. Znali swoje miejsce i nie zabierali głosu, chyba że zapytani. Stanowili wdzięczną
publiczność, zapamiętywali filipiki i plotki i przekazywali je dalej. Byli rozgłośnią w Rozgłośni,
heroldami chwały wybranych.
Spiker Pępek wielbił bywalców stołu, kadził im gęsto, słuchał ich z nabożną pokorą, po
czym jako były aktor parodiował przy innych stolikach z całą zjadliwością z zemsty za
samoponiżenie. Z tym rechotem jednak przesadził.
Lodzio nie cierpiał Pępka.
- U Czechów jakoś pusto - zmienił temat Graf.
Inne sekcje też miały swoje Stammtische. Rosjanie, Węgrzy, Estończycy, Litwini. Pod
przeciwległą ścianą Ukraińcy namiętnie grali w domino. O tej porze najwięcej było Azjatów. Ze
względu na różnicę czasu między Europą a egzotycznymi koloniami komunistycznego imperium
zaczynali pracę wcześniej.
- Oni wszyscy są do siebie podobni - oświadczył jak co dzień Elegancki Eugeniusz z
powściągliwym, brytyjskim, jak mu się zdawało, zdziwieniem. - Czy ktoś wie, jak jest „wolność" po
tadżycku?
- Konfucjanizm i komunizm świetnie się uzupełniają - zawyrokował pan Stanisław z głębi
swego zasłuchania - to tłumaczy fenomen Chin.
12
- Mhm, mhm.
Z rogu sali mieli widok na całą kantynę, umieszczoną w podziemiach budynku. Między
stolikami krążył niepozorny facecik w samej koszuli z podwiniętymi rękawami, ale w krawacie,
wodząc zapalonym papierosem w wyciągniętej ręce pod niskim stropem.
- U nich zresztą latem zawsze jest pusto - ciągnął swój temat Graf. -Niedawno przyjechał tu
z Pragi kurier Karty 77. Z narażeniem życia, a przynajmniej wolności, przywiózł jakieś ważne
dokumenty Nie mógł się dodzwonić do czeskiej sekcji. Nikt nie odbierał telefonu.
- Musiał im od razu podkładać bombę? To niepodobne do Czechów. Nikt się nie zaśmiał.
- Zadzwonił do nas. Mariolka mu powiedziała, że pewnie są pod Chińską Wieżą, bo lato.
Na piwie. I byli. Wszyscy, co do jednego. Elegancki Eugeniusz nie dawał za wygraną.
- Nie myślę, żeby Tadżycy czy Uzbecy znali Konfucjusza.
- Szkoda, że tym razem nie wszyscy poszli na piwo - niespodziewanie zabrał głos pan
Marian. - Co z tą biedną, jak jej było. Lida? Lodzio uznał, że pytanie skierowane zostało do niego.
- Źle. Wybuch wbił jej maszynę do pisania w twarz.
- Uch - skrzywił się Przygnębiony Dietetyk.
- Symbolizm jak z Magritta - zawołał z emfazą Eugeniusz, zapominając o Tadżykach.
- Nie przypuszczam, żeby Bozio chciał się żenić - słowa pana Stanisława brzmiały jak
stwierdzenie, nie pytanie - odwiedził ją przynajmniej?
- Nie - Lodzio pozwolił sobie na ton satysfakcji - mówi, że chce zachować ją w pamięci
taką, jak przedtem.
- Mh, mhm. Graf skrzywił się.
- Chyba się jeszcze napiję.
Twarz pana Juliana stała się, o ile to było możliwe, jeszcze bardziej przygnębiona.
- Przynajmniej z ubezpieczenia i odszkodowania pożyje sobie lepiej niż przy Boziu, choćby
sobie wszystko powycinał.
Pan Stanisław ściągnął wargi, jakby znalazł na końcu języka coś wyjątkowo smakowitego.
Oznaczało to u niego uśmiech.
- Organizm Bozia przypomina jako żywo komunistyczny system. Z zewnątrz jeszcze pozory
zdrowia, niektórym może się nawet wydawać atrakcyjny, rzecz gustu i upodobań, za to w środku
pustka. Co jeszcze działało - wycięte albo zadłużone. Organy nie używane uległy obumarciu,
nadużywane - nadmiernemu rozdęciu. Trudno mi sądzić, czy brak serca na przykład wynika z
nieużywania, czy Bozio wyciął je w pierwszej kolejności, jako absolutnie zbędne. Nienaturalne
powiększenie wątroby natomiast nie ulega najmniejszej wątpliwości. To w końcu organ bezpie-
13
czeństwa. Oczyszcza krew. Obarczony ponad wytrzymałość zatruwa organizm. Usypia go,
co mówię ku pocieszeniu kolegów spożywających alkohol na śniadanie.
Zastukał chudymi palcami w blat, w rytm przez siebie tylko słyszanej melodii.
- Chciałem jednak o czym innym. Zamach na Ojca Świętego, zamach na naszą rozgłośnię,
wojna w Afganistanie, robotniczo-katolicki karnawał w kraju, to są syndromy końca, panowie.
Przedśmiertne drgawki chorego potwora, desperackie delirium tremens. Oczy moje - zacisnął po-
wieki jeszcze mocniej - widzą już kres tego kolosa, a co za tym idzie, kres naszej misji, sączenia
przez dziesięciolecia trucizny wolności w jego zwyrodniałe tkanki. Przyjdzie nam, niektórym w
każdym razie, wziąć udział w historycznym pogrzebie i rzucić grudę ziemi na tę ponurą trumnę. I za-
cząć się rozglądać za normalną pracą.
Przy ostatnich słowach głos pana Stanisława załamał się w coś pomiędzy wstrzymywanym
szlochem a chichotem.
Mężczyzna w koszuli i krawacie okrążył ich stół, wciąż unosząc ku sufitowi papieros w
wyciągniętej dłoni.
- Trochę za wcześnie na mowę pogrzebową. Stasiu - pokręcił głową pan Marian. - Ta
hydra niejednego jeszcze pożre, zanim zdechnie. No i dlaczego akurat Czechów, a nie nas? Czesi są
cisi.
Urkowicz znany był z nieprzejednanej wrogości do Sowietów. Miał po temu osobiste
powody Z tego względu nazywano go często pojazdem jednośladowym, za plecami oczywiście.
- Co on robi? - Elegancki Eugeniusz zainteresował się mężczyzną z papierosem. Mowa
pogrzebowa pana Stanisława nie zrobiła na nim wrażenia. Pan Stanisław z jednakowym przejęciem
przemawiał na pogrzebach tych, których tolerował, i tych, którymi gardził. Jedne i drugie zdarzały się
coraz częściej. Mówiono, że ma w biurku przygotowane wystąpienia dla każdego z żyjących jeszcze
pracowników Wolności, nie wyłączając siebie samego.
- To się nazywa ograniczanie szkód, mój drogi. Izolowanie ogniska choroby Zęby Czechom
nie przyszło do głowy naśladowanie Polaków. Graf pochylił się ku Eleganckiemu Eugeniuszowi.
- Zarabia więcej niż my wszyscy razem wzięci. Dyrektor techniczny. Nowy, więc osobiście
sprawdza działanie klimatyzacji.
- Amerykanin?
- Irlandczyk.
- To powinien sprawdzać lej po bombie - wtrącił pan Stanisław, który miał zdolność
wsłuchiwania się w kilka rozmów równocześnie.
- Ja bym tam Rosjanom nie ufał - Urkowicz nie zsiadał ze swojego motocykla - im z nimi
gorzej, tym groźniejsi. O - żachnął się, jakby zamiast Jagermeistra Heidi podała mu mleko - żywy
przykład.
14
- No, no - potwierdził Graf - klacz.
Pan Stanisław uchylił obie powieki.
Przy pustym stole Czechów usiadła uderzająco efektowna kobieta w towarzystwie
niepozornie ubranego, kudłatego młodzieńca. Patrzyła na niego wzrokiem, w którym doświadczenie
Grafa odczytywało jednocześnie miłość i kokieteryjną świadomość własnej urody
- Interesująca osóbka - mruknął pan Stanisław. - A on kto?
- Technik - pośpieszył z informacją Lodzio - bardzo sprawny przy montażu. Tatar czy
Baszkir. Ma słuch.
- Ma też i wzrok - chrząknął Graf.
- Julka Ehrenzweig czy Ehrenblum - mówił Urkowicz głosem, jakiego używał w audycjach
demaskujących przewrotność Kremla. - Jej mąż jest tym sławnym dysydentem, profesorem biologii,
którego przez dziesięć lat więzili, zsyłali, sadzali po psychuszkach. Wreszcie wypuścili go z żoną do
Izraela. Zbyt dużo szumu było na świecie albo za coś przehandlowali. Jak zwykle. Przyjechał z nią
tutaj, żeby nagrać cykl audycji o sowieckim systemie represji. No i na jakiejś popijawie u Rosjan
poznała tego Mosura. Technika. Wyszła razem z nim tak, jak stała. Nie wróciła do hotelu. Nawet
po kosmetyki i szczoteczkę do zębów. A ten profesor ma katedrę w Jaffie i musiał jechać. Bez niej.
- „Nigdy jeszcze mi tak nie zmroczyła zmysłów namiętność" - pan Stanisław opuścił powieki
i odchylił się z krzesłem tak, by światło korzystnie obrysowało mu profil. - „Nawet wtedy przed laty,
gdy z miłej porwawszy cię Sparty, płynąłem z tobą do Troi i na wyspie Kranai posiadłem cię w lubej
rozkoszy"*. Nic nowego od czasów Homera. Zawsze podejrzewałem, że musiał mieć choćby
domieszkę żydowskiej krwi.
- Jak on ją utrzyma z pensji technika? - zastanowił się Pępek. - Wygląda na kosztowną
kobietę.
- Chciałbym mieć ten kłopot - przyznał Graf bez większego przekonania.
- Albo jej nie utrzyma, albo nie długo będzie technikiem. Wymagające panie stanowią silną
motywację dla mężczyzn.
Obserwowana para spożywała małymi kęsami kiełbaski debreczyńskie, patrząc sobie w
oczy.
- Ani ona Żydówka, ani on muzułmanin - skwitował z lekceważeniem Elegancki Eugeniusz.
Dyskutowanie miłosnych afer kłóciło się z jego pojęciem elegancji. - A propos motywacji. Wiecie,
że po tym wybuchu będą nas ogradzać? Stawiają mur wokół radia. To już pewne.
W milczeniu przeżuwali nowinę.
- Już widzę tytuły w polskiej prasie - zadrwił bez uśmiechu Przygnębiony Dietetyk Julian
Marchlewski - „Wolność za murami". „Wolność uwięziona w wolnym kraju".
Homer - Iliada. Przeł L. Siemieński
15
- Wyobrażacie sobie, jakie pieniądze weźmie nasz Irlandczyk za przetarg? - Graf, podobnie
jak Bozio, miał stałe kłopoty z utrzymaniem równowagi na koncie i lubił wyobrażać sobie cudze
zarobki. - Tylko patrzeć, jak będzie sprawdzał klimatyzację najgrubszym kubańskim cygarem.
- Mhm, mhm. Fidel Castro się uśmieje.
Zamknięcie tematu sentencją należało jak zwykle do pana Stanisława.
- Największym zagrożeniem dla wolności jest ona sama - obwieścił, podnosząc się z
krzesła. - Przeto udaję się na posterunek. Życzę panom miłego dnia.
Jego odejście oznaczało dla Eleganckiego Eugeniusza możliwość przejęcia stolikowej
prezesury.
- Mają postawić bramki magnetyczne. Jak na lotniskach - podjął hiobowe wieści.
- Starzeje się nam - pokiwał głową Urkowicz, odprowadzając wzrokiem dostojnego
weterana. - Dawniej zacytowałby nam całą księgę z Iliady. Na mnie też już pora.
- I na mnie - stęknął Graf, odsuwając się od stołu ze zgrzytem udręczonych nóżek krzesła.
- Trzeba będzie zapomnieć o metalowych piersiówkach.
ETER
Mosur był pierwszym Ananką zrodzonym z przyjemności mężczyzny i kobiety
Anankowie nie wiedzieli, co z nim począć. Nigdy czegoś takiego nie widzieli.
Dlatego nazwali go Mosur, co oznacza „nie wiadomo co" albo po prostu „dziecko".
Po jakimś czasie zauważyli, że z robienia wiatru biorą się dzieci, chociaż nie zawsze. Wtedy
imię Mosur, odpowiednio wypowiedziane, zaczęło oznaczać „wiatr niosący ból".
Nie nazywali wszystkiego, co ich otaczało. Wszystko - to zawsze za dużo. Nazywali tylko
to, co ich ciekawiło albo dręczyło.
Posadzili Mosura pod drzewem, napoili wywarem z huby i zostawili samemu sobie. Był za
mały, żeby się do czegoś przydać.
Przypominał im dziadka, dali mu więc do zabawy kryształ czaszki. I odeszli do swoich zajęć.
Anankowie starali się stale czymś zajmować. Kiedy nie robili nic - zasypiali. A wtedy śniło
im się zjadanie dziadka. Tak ich to dręczyło, że wreszcie nazwali się Anankami, co oznacza
„dziadkożercy" albo „ludzie". Wtedy zrobiło im się trochę lżej.
Zawsze dobrze jest nazwać to, co dręczy.
16
Mosur rósł razem z drzewem. Widział wszystko i słyszał wszystko, a wszystko - to zawsze
za dużo. Mówiliśmy już o tym. Za dużo barw i kształtów, za dużo szumu i dźwięku. Za dużo ruchu.
Wirowało wokół niego albo w nim. Trudno powiedzieć.
Nauczył się płakać.
My już wiemy, że nie należy próbować patrzeć na wszystko i słuchać wszystkiego. Wtedy
kręci się w głowie i można upaść. Dlaczego tak jest? Nie wiadomo. Opowiadajmy o tym, co było.
Mosur płakał: Huu, huu, huu...
Jeśli ktoś był w pobliżu, dawał mu pić. Ale często nikogo nie było. Odtąd w języku
Ananków Hu oznacza matkę, tęsknotę, pragnienie i smutek. Huba też oznacza matkę, ale tylko tę
pierwszą, sypiącą nasiona.
Kiedy Mosur podrósł na tyle, że mógł już się bawić kryształem, najchętniej podnosił go do
oczu. Tak było lepiej. Kryształ decydował za niego, na co patrzeć. Wybierał to, co jasne i proste.
Mosur patrzył kryształem. Uśmiechał się. Odkrył, że jeśli patrzy w kryształ bardzo uważnie, nie
słyszy zgiełku, który tak go dręczył. A jeśli zamknie oczy, to zgiełk zamienia się w gąszcz
przyjemnych i ciekawych dźwięków. To już było coś.
Jedna z kobiet opowiedziała mu, skąd się wziął kryształ. Jak? Nie wiadomo. Nie wszystko
przecież miało swoje nazwy. Ale nie trzeba wielu słów, żeby powiedzieć to, co najważniejsze.
Mosur milczał. Kobieta dała mu pić i poszła. A on mówił do siebie:
piorun, drzewo, gwiazdy. Huba, ogień, dziadek. Śmierć, czaszka, kryształ. Aż sobie
poukładał te słowa we właściwy sposób. Milczenie to jak patrzenie przez kryształ. Sprawy stają się
jasne i proste.
Wziął głowę dziadka pod pachę i opuścił Ananków. Zniknął w lesie. Nie można powiedzieć,
że się tym przejęli. W końcu nie było z niego wielkiego pożytku.
Wędrując przez las, Mosur widział mnóstwo rzeczy, których nie znał. Przyglądał się im
uważnie, a potem patrzył na nie przez kryształ. I już wiedział, jak je nazwać. Wieczorami układał
nowe słowa pomiędzy tymi najważniejszymi, które już znał. Pojął, że dźwięk należy do rzeczy, która
go wydaje. Podobnie jak barwa, kształt, zapach i smak. Ale musiał je po-oddzielać, żeby je
nazwać. W ten sposób rzeczy zaczęty istnieć razem i osobno jednocześnie.
Mosur bardzo skomplikował świat. Lecz dzięki niemu możemy teraz o tym opowiadać.
Dotarł do góry. W górze była jaskinia. Zamieszkał w niej. Wylot jaskinia miała niewielki.
Siedząc w środku, Mosur widział tyle, co trzeba, nawet bez pomocy kryształu. Kryształ łykał
światło i rzucał blaski na ściany jaskini. W nocy w jej wylocie świeciły gwiazdy
Mosur powiedział sobie, że dziadek wiedział wszystko. Ale kiedy wywołał wiatr i stworzył
gwiazdy, każda z nich miała już tylko odrobinę tej
17
wiedzy. A przecież tylko z jednej gwiazdy urodziła się huba, z której wysypali się
Anankowie. I zjedli dziadków, zanim zdążył im powiedzieć, co i jak.
Dlatego muszą się wszystkiego uczyć od początku.
Słońcem i księżycem Mosur nie zawracał sobie głowy, chociaż też je nazwał. Uznał, że to
kryształy czaszek innych dziadków i nic go z nimi nie łączy
Nie da się pojąć wszystkiego tak, jak nie da się patrzeć w słońce.
To siedzenie w jaskini, patrzenie i nazywanie trwało bardzo długo. Któregoś dnia Mosur
odkrył, że potrafi wywoływać wiatr.
Nie chciał tworzyć nowych gwiazd. Jego zdaniem było ich już i tak za dużo. W okolicy
jaskini nie natrafił też na żadną kobietę.
Połączył się więc z niedźwiedziem, orłem i borsukiem.
Synowi niedźwiedzia nadał imię Hań. Hań okazał się zręcznym myśliwym. Syn orla - Horesz
miał doskonały wzrok i dar opowiadania o tym, co widzi. A Hesz, syn borsuka, był skrzętny i
pracowity
Kiedy Mosur nauczył ich już wszystkiego, co sam wiedział, postanowił wrócić do Ananków.
Kryształ zostawił w jaskini. Jeśli ktoś bardzo zapragnie spojrzeć na świat we właściwy sposób,
zawsze może się tam wybrać.
Wracali przez las bardzo długo. Wiele rzeczy ich ciekawiło, wszystkiego chcieli spróbować,
jak smakuje. Żeby się nie pogubili, Mosur dal każdemu róg koziorożca. Wystarczyło weń zadąć i
już jeden wiedział, gdzie znajdują się pozostali. Przywoływali się chętnie, jak tylko któryś natrafił na
coś godnego uwagi.
Mosur szybko zrozumiał, co oznacza jego własne imię. Wiatr niosący ból.
Kiedy odnaleźli Ananków, bardzo się zdziwili, jaki wśród nich panował bałagan. Wszyscy
robili wszystko albo nie robili nic, a więc nic nie było do końca zrobione. Kłócili się ze sobą, ich
dźwiękiem byt zgiełk. Dzień zaczynali od obarczania się winą za śmierć dziadka i od wywoływania
wiatru. Przybywało więc dzieci, które płakały Nie miały kryształu do zabawy.
Mosur i jego synowie zaprowadzili porządek. Hań wybrał najsilniejszych mężczyzn i
najsprytniejsze kobiety i nauczył ich myślistwa. Zauważył, że kobiety okazywały się zazwyczaj
pojętniejsze. Hesz zapędził leniwych do urządzania schronień. Pokazał, jak je kopać i gdzie, żeby
były ciepłe i suche. A Horesz mówił wszystkim to, co powinni wiedzieć.
Wszyscy szybko polubili jego opowieści. Zwłaszcza kobiety Co wieczór, głosem podobnym
do krzyku orła mówił im, kim są.
A Mosur nauczył Ananków porozumiewania się za pomocą rogów koziorożca. W ten
sposób ukrócił gadatliwość i kłótnie ustały Odtąd słowa miały służyć tylko pięknym opowieściom o
dziejach potomków drzewa i huby
Dźwięki rogu byty miłe dla ucha i wystarczały w zupełności, żeby się dogadać w
codziennych sprawach.
18
Nie wszystkim to się podobało. Ale w zamian Mosur oznajmił, że bierze na siebie śmierć
dziadka. Anankowie uznali, że tak będzie najlepiej. W końcu to on na niej najwięcej skorzystał. A
oni ucieszyli się, że wreszcie przyśni im się coś przyjemnego.
I po pierwszej spokojnie przespanej nocy obwołali Mosura Hanakiem, czyli wodzem.
Hanak w języku Ananków to „ten, który bierze na siebie śmierć".
Mówił do was Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność.
DOZNANIA
Lodzio łaknie bohaterów.
W reżyserce panuje przedwieczorny, przejrzysty mrok. Biurowe lampy na łamanych
statywach wycinają z niego tylko ostre zarysy kształtów, fragmenty sugerujące całość. Połyskują
krawędzie przedpotopowych magnetofonów. Wąski pasek światła faluje na przewijającej się
miarowo taśmie.
Mrok ukrywa to, co powszednie, przygnębiające swoją banalnością. Bezbarwny sufit
czerniejący po rogach, obłażącą z lakieru boazerię z drewnianych listewek, bezużyteczne
świadectwo miernego gustu dekoratora wnętrz sprzed trzydziestu lat, burą wykładzinę podłogową,
pokornego spowiednika stóp chodzących w kółko. Światło uchyla rąbek tajemnicy - postrzępiony
obłok włosów Mosura, jego ostry, trochę dziki profil, śmiały szkic dużych dłoni na konsolecie
panujących nad suwakami potencjometrów tak, jak panowały nad karabinem i granatem; wesołe
loczki kudłów w rozchylonej pod szyją sztruksowej koszuli.
I własna ręka Lodzia, z pulsującą żyłką nad wskazującym palcem, delikatna i czujna,
gotowa odnotować każde potknięcie, przejęzyczenie, przydługą ciszę w nagrywanej rozmowie,
niemal bez udziału świadomości, by potem wyciąć z taśmy te wstydliwe ślady ludzkiej niedoskonało-
ści, nadać dziełu płynność i sens.
Za pochyłą, dźwiękoszczelną szybą dyskutanci poruszają się w rytmie własnych
argumentów. Ich napięcie, odbijające sytuację w kraju, zdaje się wypełniać niewielkie studio
szlachetnym, przyprawiającym o dreszcz gazem wzniosłości. Mówiący walczą z ciśnieniem
własnych, trafnych i mocnych sformułowań, z coraz większym wysiłkiem powstrzymują emocje. Ich
głowy skupiają się coraz bliżej mikrofonu, ich dłonie tworzą na stole ruchliwy krąg, jakby
wywoływali duchy które przepowiedzą przyszłość.
Sami najlepsi. Pan Stanisław, Marian Urkowicz, Elegancki Eugeniusz, pani Elwira, która
przerwała urlop, żeby wziąć udział w dyskusji. Dziś wszyscy są niezwykli. Są inni. Lodzio nie
poznaje tych ludzi, choć niby
19
zna ich do mdłości. Nawet Mosur słucha, mimo że nie zna polskiego. Nasycona przejęciem
melodia egzotycznych dlań fraz i zdań wydaje się rezonować w jego nieruchomej sylwetce. Nie do
wiary.
Nawet dyrektor zdradza objawy tej tajemniczej gorączki. Zdystansowany, rozluźniony
arystokrata, którego ponoć nikt nigdy nie widział inaczej jak rozciągniętego swobodnie w fotelu, z
nogami wysuniętymi przed siebie, jakby zaraz miał się ześliznąć, a raczej miękko spłynąć na
podłogę, z dłońmi zetkniętymi czubkami smukłych palców dokładnie dziesięć centymetrów nad
klamrą paska od spodni, czym, zdawało się, wyznaczał sobie nieprzekraczalną granicę
zaangażowania w rzeczywistość. Teraz ciśnie się wraz z pozostałymi do srebrnej monstrancji
lampowego mikrofonu, niepomny strasznej wyroczni swego ulubionego autora: „Słowa, słowa,
słowa".
Lodzio łaknie bohaterów.
Padają pięknie zdania. Ludzie stali się z dnia na dzień lepsi. Posłanie do narodów Europy
Wschodniej. Poczuliśmy się u siebie w domu. Nie lękajcie się. To pan Stanisław przytacza słowa
Papieża, z naturalną swobodą zacierając ich autorstwo, tak że ma się wrażenie, jakby je głosił na-
tchniony Duchem Świętym. W co zapewne sam w tym momencie wierzy Padają wielkie, mityczne
już nazwiska: Wałęsa, Frasyniuk, Bujak, Michnik. Sponiewierani, bezkształtni pariasi systemu
prostują plecy, wyrastają ponad siebie samych, zyskują formę, stają się nie żołnierzami Sprawy,
kolejnego beznadziejnego powstania, ale świadomymi obywatelami. „Jaki antysemityzm? - mówi
Michnik ustami pani Elwiry. -Mnie tu na Zjeździe Solidarności traktują jak jakiegoś ko... ko...
Kościuszkę!"
Czy możliwy jest taki cud? Lodzio zapomina, że jego zadaniem nie jest słuchanie tego, co
tamci mówią, ale jak mówią. Śledzenie formy. Ale forma jest doskonała, emocja daje formę -jak w
kraju. Czyżby był Bóg na niebie i to w dodatku tak przychylny Polakom? Bozio wyśmiałby takie
myśli. Ale Bozio ma w sobie pustkę, więc widzi ją i wokół siebie. Czy ludzie mogą się aż tak
zmienić?
Lodzio nakłada to, co słyszy, na to, co widzi. A widzi swoje rodzinne Kielce, Klerykowo
przyklejone do Gór Świętokrzyskich, lepką ciasnotę, Syndykat Ręcznego Paskudztwa. Wąskie
uliczki prowadzące do Rynku, który musiał być placem Partyzantów. Przymus legendy Batalionów
Chłopskich. Zabawy rówieśników wojny w przesiąkniętych mgłą lasach. Wówczas też łaknął
bohaterów. Jego bohaterem był Fredek, żylasty wyrośnięty czternastolatek, który miał zardzewiałą
parabelkę i sypiał z dorosłymi kobietami. Żeby wstąpić do jego bandy, trzeba się było przy
chłopcach, w jodłowej puszczy, wybranzlować. Fredek z wyższością pokazywał jak. Lodzio czuł
przerażenie i podziw, ale sam tak nie potrafił. Trochę się bal, a trochę bolało. Poza tym miał,
zdaniem Fredka, pedalskie
20
imię. Francuskie, a Francuzi to pedały Fredek chwytał go twardą ręką za kark i przyginał z
całej siły do ziemi, wyzywając: Lui - chuj, Lui - chuj. Ale nawet taki kontakt z Fredkiem przejmował
Lodzia upokorzoną rozkoszą. Tak łaknął bohaterów.
To przez ojca. Zanim go zamknęli za szpiegostwo na rzecz imperialistów, pracował na
poczcie. Po całym dniu sortowania listów i przybijania pieczątek przenosił się do swojej ukochanej
Francji, w której nigdy nie był. Godzinami czytał Łodziowi Pieśń o Rolandzie, Tristana i Izoldę, a
także Cyda i Horacjusza. Po francusku, potem po polsku. Ludwik to imię królów - powtarzał ku
rozpaczy matki. Dzieliła swój czas między kuchnię a kościół. Uważała, że ich marny los jest karą za
grzeszne podróże męża po bezdrożach literackiej herezji. Nie uznawała Francuzów za chrześcijan.
Nie chciała słyszeć o Ludwiku Świętym i śmierci Rolanda w walce z Saracenami. Chrześcijaństwo
kończyło się dla niej zaraz za Kielcami w Oblęgorku. Sienkiewicz był katolik! Ale pisanie książek
uważała za bluźnierstwo. Uzurpację boskiej mocy tworzenia.
„Od żydostwa i głodu chroń nas Panie" napisała na ścianie kamienicy, w której mieszkali. W
dzień po pogromie. Ojciec złapał się za głowę. Najpierw nie mógł znaleźć słów. Potem prowadzili
zaciekłą kłótnię niedosłyszalnym niemal szeptem. Matka kazała się Łodziowi modlić przed Świętym
Obrazem. Klęczał tyłem do pokoju. Matkę Boską przykrywało szkło. Odbijały się w nim głowy i
ręce rodziców, wściekłe migotanie nie dających się wyrazić uczuć. Twarz Madonny była zupełnie
obojętna.
Ojca wzięli i już nie wrócił. Podczas rewizji okazało się, że szpieg udostępniał synowi tylko
cząstkę niebezpiecznej, antyludowej propagandy Odziany w skórzany płaszcz ubek, brodząc po
kostki w rozrzuconych po podłodze książkach, czytał na głos zapracowanym kolegom fragmenty
Żywotów pań swawolnych. Z lubieżnym mlaskiem powtarzał smakowite sformułowania, te
wszystkie „tameczne usta", „zadnie wrota", „rzadkim porośnięte włosem". Koledzy rechotali, matka
żegnała się raz po raz. Łodziowi kręciło się w głowie ze wstydu. Na podłodze twarz Madonny za
pękniętym szkłem była zupełnie obojętna.
Matka modliła się za ojca, ale uważała, że sam sprowadził na siebie nieszczęście. Sąsiadki
kiwały głowami. Zadawał się z Żydami, czytał świństwa, nawet w obcych językach, pracował na
poczcie, wiadomo -szpieg. Wróg ludu. I chłopaka pewnie zdążył plugastwem zarazić.
„Ludek - wróg ludu. Ludek - wróg ludu" zmienił repertuar upokorzeń Fredek, chwytając go
za kark i przygniatając głowę do ziemi.
A teraz Solidarność Fabryki Łożysk Tocznych „Iskra", „Solidarność Zakładów
Autobusowych" i Fredek wpatrzony w Michnika jak w Kościuszkę. Cud!
- Ludwik? - Mosur wskazuje głową zegar. - Time.
21
Lodzio sięga ręką do przycisku. Nad mikrofonem, przed oczami wywołujących duchy,
migocze czerwona lampka. Budzą się z transu.
- Nie możemy ich tam w kraju straszyć ani dawać nadmiernych nadziei - mówi, wychodząc
ze studia dyrektor, już swoim zwykłym, jakby nieobecnym głosem. - Panie Ludwiku, proszę to
uważnie przesłuchać i wyciąć zbyt radykalne sformułowania. Zdaje się, że wymknęło mi się gdzieś
tam słowo „wróg". Powinno być „przeciwnik". Niech pan zobaczy, co się z tym da zrobić. Gdyby
miał pan jakieś wątpliwości, jestem u siebie.
Za dyrektorem idą pozostali. Odczarowani. Przywróceni swojej codzienności.
Lodzio sprawnie przesłuchuje nagranie. Ma wynotowane wszystkie czasy miejsc
wątpliwych, zabrudzonych, zakłócających płynność dyskusji. Mosur wycina brudy i cisze. Ma ucho.
Słyszy obcą mowę jak muzykę i wyłapuje zgrzyty Jest wyjątkowy. Małomówny Inni technicy gadają
o bzdurach. Po pięć, sześć razy szukają miejsca montażu, które trzeba im kilkakrotnie wskazywać.
Mają gdzieś to, co robią, i demonstrują to. Nawet Niemcy Zwłaszcza Niemcy.
Praca nad czyjąś wolnością, gdzieś tam na wschodzie, mimo że pozwala zarobić, zajmuje
tak niskie miejsce w ich hierarchii spraw godnych uwagi, że nawet nie uruchamia instynktownej etyki
solidności.
Lodzio szybko wypełnia raport. Nazwiska uczestników nagrania. Własne nazwisko.
Nazwisko Mosura. Czas, data, data emisji. Taśma w tekturowym pudełku ląduje na stosie
podobnych sobie. Osiem godzin pracy Trzy godziny innej Polski, innych ludzi; Symfonia
Fantastyczna. Mosur zaniesie te pudełka, te krążki do Master Roomu. Stamtąd muzyka słów
popłynie do nadajnika, a z nadajnika do kraju, tam, skąd przybyła we fragmentach, w strzępach
losów, w relacjach o czynach i wydarzeniach. Przejrzyste odbicie, jak w szybie, nie w lustrze.
Rodzice w szkle chroniącym obojętną twarz Madonny
Lodzio wciąż łaknie bohaterów. Jest jak nakręcona sprężyna, noc dopiero się zaczyna. Nie
pamięta, ile kaw wypił podczas dyżuru. Nie pójdzie przecież spać do swojego mieszkanka pełnego
książek i kryształowych figurek. Nie usnąłby zresztą. Książki gadają mocnym głosem, ale kłócą się
nieustannie. Jedna przeczy drugiej. Figurki odbijają w milczeniu fosforyzujące, błędne światło
telewizora. Iluzję niemieckiego życia. Ogniki Świętego Elma nasuwające myśli o katastrofie.
W zapamiętaniu mija kolejne korytarze, zmierzając ku wyjściu. Kolejne drzwi i pozamykane
w nich głosy Hali główny ze znudzonymi strażnikami i bramką magnetyczną. Jeszcze główne wejście,
które także jest wyjściem, schody i Lodzio stoi przed murem. Świeżym, wysokim, solidnym,
fioletowym w świetle łukowych lamp. Jeszcze się do niego nie przy
22
zwyczaił, tak szybko pojawił się między Wolnością a miastem. W stawianiu murów są
dobrzy
Strażnik w dyżurce naciska guzik i ciężka żeliwna brama przesuwa się akurat na tyle, by
człowiek mógł wyjść.
Dzisiaj niech co chce się dzieje. Lodzio idzie do Betiehem.
W dyskotece tłum. Tłum i łomot. Nadmiar rozmigotanych świateł. Dużo spazmatycznie
ruchliwych, ostrych cieni, ale żadnej tajemnicy. Chyba że tajemnica chaosu. Wokół pijącego wino
Lodzia pojawiają się i znikają twarze. Stopklatki głów wyrwane na mgnienie reflektora, na uderzenie
bębna, z prymitywnego misterium o wyraźnie erotycznym charakterze. Oczy, usta, włosy w różnych
stadiach oślepienia, odurzenia, zapamiętania. W sugestywnym rytmie mechanicznej kopulacji.
Na ile może się zorientować, jest tu najstarszy Nie przeszkadza mu to. Wie, na co czeka.
Powtarza sobie, chcąc nie chcąc w takt rocka to, co musi powiedzieć. „Du bist wunderbar. Mein
name ist Ludwig. Du bist wun-derbar. Mein name ist Ludwig..." Nie wie, co dalej. Zimny kieliszek
chłodzi spoconą dłoń.
To Bozio go tu kiedyś przyprowadził. W Betiehem bywa dużo wysokich, czarnowłosych
dziewczyn o dużych piersiach. Na śniadych, wilgotnych dekoltach noszą złote gwiazdki Dawida. Są
wyniosłe, prowokacyjne, ostentacyjnie kapryśne i bezczelne. Przyciągają rosłych, białozębych i
jasnowłosych młodych Niemców. Bezradnych i niewinnych. No i Bozia, który chciałby mieć sabrę.
Nigdy nie miał sabry chociaż specjalnie jeździł do Izraela. Ale tam same Amerykanki.
Jest w tym jakaś perwersja. Kilometr od Adzika, Biestuby, gdzie Hitler przejmował władzę.
A także wyzwanie. Nazwać żydowską dyskotekę w katolickiej Bawarii Betiehem. To pomysł
właściciela, poety i pieśniarza o imieniu Aaron. Aaron, brat Mojżesza i apostata, czciciel Złotego
Cielca. Odpowiednie imię!
„Du bist wunderbar. Mein name ist Ludwig..."
Sala cichnie. Wytrąceni z transu rozglądają się w oszołomieniu, cisną się do baru, siadają
przy stolikach, na podłodze. Reflektory kierują się na małe podwyższenie pod najdalszą ścianą. W
kręgu światła pojawia się idol. Nie patrzy na publiczność, nie wita się. Siada na rzymskim zydlu,
opiera gitarę na udzie i zaczyna grać.
Cisza jest zupełna. To się nie zdarza co dzień. Wszyscy wiedzą, że Aaron gra, kiedy mu się
zachce. Może jest kapryśny i bezczelny, jak jego wyznawczynie. A może to jeszcze jeden chwyt
reklamowy. Wielu przychodzi, licząc na to, że akurat mu się zachce. „Byłem w Betiehem i wyobraź
sobie, Aaron grał!"
Śpiewa po hebrajsku. Trochę niechętnie, bez zaangażowania, niemal nieświadomie. Jakby
był tylko mimowolnym przekazicielem pieśni z innego świata. Z Egiptu, z Góry Synaj, z Kanaanu.
Pieśni narzuconej
23
mu tak, jak on teraz narzuca ją swoim wyznawcom. Nie tłumaczy stów. Jakże mogliby
cokolwiek zrozumieć, skoro on sam nie rozumie do końca7 Wykonuje tylko czyjąś wyższą wolę.
Niech sobie wyobrażają, co chcą,
W chrapliwym głosie, w gwałtownych kontrastach melodycznych prawie nie ma ludzkich
uczuć. Są ścierające się moce; wywołują wrażenie wzniosłości. Tyle, że jest to wzniosłość
pozbawiona patosu, wzniosłość, która przerasta samego Aarona. Groźna tajemnica budząca dresz-
cze, ale dreszcze radości z obcowania z nią. Jakaś para u stóp Lodzia trzyma się za ręce. Kostki
dłoni są białe od napięcia mięśni. Dziewczyna ma łzy uniesienia w oczach. Łodziowi sucho w gardle.
Aaron nie śpiewa długo. Skoro skończył, to znaczy, że przekazał wszystko, co jemu zostało
przekazane. Bisów nie będzie. To nie koncert życzeń. Odkłada gitarę i schodzi między
śmiertelników, którzy wstają i cisną się do niego. Lokal jest za mały na ten bezmiar napięcia. Emocje
można kroić nożem. Aaron celebruje jednak swój wpływ na tłum. Ściska dłonie, całuje policzki,
uśmiecha się łaskawie. Sięga między piersi którejś z dziewczyn. Trzyma na dłoni jej gwiazdkę. Kiwa
głową. Zachwycona odgina się do tyłu, jakby miała zemdleć albo oddać mu się tu, na miejscu, przy
wszystkich. Ale on już jest gdzie indziej.
Przesuwa się przez ścisk bez wysiłku. Niemcy rozstępują się przed nim jak fale Morza
Czerwonego. Nie idzie, powściągliwie kroczy wysoki, naładowany oszczędnie demonstrowaną siłą,
z kręconymi włosami spadającymi na wysoki kark i szerokie czoło. Czarna wersja Dawida Michała
Anioła. Zaprzeczenie Żyda z potocznych wyobrażeń. Ani tłusty bankier z cygarem, ani wynędzniały
chasyd.
Idzie wprost na Lodzia. Wyciąga rękę, wiedząc, że napotka spotniałą dłoń. Odchyla głowę
z pięknie zarysowanym, niebieskim od wieczornego zarostu podbródkiem.
- Du kommst hier oft, nicht war?
- Du bist wunderbar - mówi Lodzio z pamięci. - Mein Name ist Ludwig...
- Der Name der Konige - stwierdza Aaron z uznaniem. Reflektory zaczynają migotać. Z
wygnania wraca natarczywy rock.
- Du bist kein Deutscher, glaub ich. Was trinkst du?
- Nein! - przekrzykuje kopulacyjny zgiełk zachwycony Lodzio - We-insachorle! Ich bin
Pole. Danke! Ich arbeite...
- Nicht zu danken - Czarny Dawid strzela palcami. - Und Remy fur mich. - Z rytmicznych
błysków wyłania się barmanka. Jej ruchy i gesty są kanciaste, przerywane, jak na przedwojennym,
czarno-biaiym filmie.
- Tourist?
- Nein! Ich wohne hier. Ich arbeite fur den Rundfunk „Freiheit"!
- Ah, Freiheit - mówi brat Mojżesza. Nie podnosi głosu, a przecież
24
Lodzio słyszy każde jego słowo. - Tu się nie da rozmawiać, pójdziemy do biura?
To nie było pytanie. Kapłan nie pyta. Obejmuje plecy Lodzia i wyprowadza go z sali. Mijają
zazdrosne spojrzenia wysokich dziewcząt o dużych piersiach, białozębych, niewinnych Niemców i
obojętną twarz Madonny za barem.
W biurze, a raczej ciasnej pakamerze obitej czerwonym płótnem, rytmiczny łomot zza ściany
łączy się z biciem tętna w skroniach Lodzia. Zdążył zobaczyć zawalone papierami biurko, kanapę i
futerały na instrumenty Całują się stojąc. Dzień, wieczór, noc uniesień. Język Aarona smakuje trochę
koniakiem, ale jest jak on sam - mityczny Wszechwładny prawie nieludzki.
Rozmowa za pomocą rąk. Odkrywanie po omacku geografii namiętności. Ale w tym
człowieku nie ma namiętności. Jest egoistyczna moc. Amoralna nieobecność uczuć. Jak w jego
śpiewie. Lodzio musi się z tym pogodzić. Jest w rękach bohatera. Łaknął go i został wybrany
- Rozbierz się - mówi bohater, odsuwając się od Lodzia i ściągając koszulę. Włosy na jego
torsie układają się w symetryczny wzór dorzecza potężnej rzeki. Nieskończona ilość wijących się
czarnych strumyczków. Ich nieuchronny bieg ku głównemu nurtowi, który biegnie spod jabłka Ada-
ma w dół ku gęstwie delty. Ku ujściu.
- Ludwig - zastanawia się bohater pochylony nad stojakiem płyt - lubił chłopców i Wagnera.
Tannhauser może być?
Lodzio przytakuje, zaplątany w spodnie, czując jednocześnie, że to nie tak. Jest reżyserem;
wie, co to kicz. Brakuje tylko trociczki. Ale jego ciało ogłuchło na wątpliwości. Uniesienie wyklucza
wahania świadomości. A raczej nie dba o nie.
Aaron zapala trociczkę i odwraca się do Lodzia. Wagner grzmi.
- Twoja laseczka przypomina teraz te rzeźbione głowy na Wyspie Wielkanocnej.
To był komplement, mówi sobie Lodzio. Rewanżuje się śmiało:
- Twoja zakwitnie migdałami.
Bohater nie od razu chwyta biblijną metaforę.
- Ach, Aaaron. Kapłan zbuntowanych - mówi wreszcie między pocałunkami, w połowie
drogi do celu. - To tylko pseudonim. Mam na imię Lothar.
Potem Wagner zagłusza wszystko. Lodzio zapamięta tylko żelazny uchwyt na karku, uchwyt
Fredka i gorący pręt wzdłuż pleców, jak drugi, ruchomy kręgosłup.
I oczywiście zupełnie nie wagnerowską kodę:
- Genug ist genug - mówi Lothar, wyciągając spod kanapy keenexy - Jetzt verschwinde.
Lodzio cierpnie. Nagle jest mu przejmująco zimno. Twarz płonie.
25
-Was?
- Du hast gut gehórt. Yerschwinde!
- Warum? Was ist passiert? Trodczka cuchnie. Łomot za ścianą.
- Nichts passiert. Ich hab immer gewollt eine Polacke zu bumsen.
Eine Polacke! - w obraźliwych słowach brzmią całkiem ludzkie uczucia. Nienawiść i wstręt.
- Jetz schluss! Geh'weg! Yerschwinde, du Ar-schloch! Los!Verdammter Schwull!
Lodzio ubiera się w milczeniu. Przycina sobie krocze zamkiem błyskawicznym. Lothar krąży
niecierpliwie po niewielkiej przestrzeni za kanapą. Dopiero teraz widać, że nie jest nawet obrzezany.
Wyjście z Betiehem.
Powrót do Kielc.
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOLIKA
- Widzieli panowie najnowsze recenzje? - pani Elwira rzuciła na stół spięty zszywaczem plik
skserowanych wycinków prasowych i z godnością usadowiła się na ostatnim wolnym krześle. -
Muszę powiedzieć, że nasz wysiłek został doceniony.
- Głównie pani wysiłek, pani Elwiro - pan Marian uśmiechnął się, pokazując zupełnie nowe
zęby Jego pierwsza żona w początkowym, szczęśliwym okresie związku powiedziała mu, że jest
podobny do Lee Marvina. Odtąd starał się uśmiechać jak amerykański aktor. - Heidi! Noch einen
Jagermeister, bitte!
- Und das selbe fur mich - powiedział swoje Graf.
- Właśnie, hehe - pani Elwira z zadowoleniem klasnęła w pulchne dłonie, jak mała
dziewczynka, która otrzymała niespodziewany prezent. - Zupełnie nie wiem, czemu tak się na mnie
uwzięli!
- Prawdziwy talent zawsze zostanie doceniony - głos pana Juliana, lekko przytłumiony
dietetycznym jogurtem, brzmiał takim przygnębieniem, że trudno było dociec, czy Marchlewski drwi
z samego siebie, z pani Elwiry, czy po prostu zdobył się na wypowiedzenie sentencji o charakterze
ogólnym.
W drzwiach kantyny pojawił się Pępek. Obrzucił oblężony stolik wzrokiem porzuconego
dziecka i usiadł przy pierwszym lepszym, bliżej kuchni. Natychmiast pojawiła się przy nim młoda
kelnerka w bawarskim girtlu.
- Nie czytam politycznej pornografii przy jedzeniu - ściągnął wargi pan Stanisław. Uchylił
jedną powiekę na dowód szacunku dla jedynej kobiety przy stole. - Wyobraźnia i słownictwo tych
panów są nadzwyczaj ograniczone.
26
Pani Elwira poprawiła okulary na szerokiej twarzy i zacytowała donośnym głosem:
„Niestrudzona egeria syjonistycznych inspiratorów antysocjalistycznej kontrrewolucji". - To ja, hehe.
Co panowie na to?
Archiwum wydawało co tydzień biuletyn z wycinkami z peerelowskiej prasy na temat
audycji i pracowników radia „Wolność". Było to jedyne, choć krzywe, lustro, w którym mogli się
przeglądać redaktorzy Były jeszcze statystyki słuchalności prowadzone przez Amerykanów, ale sta-
tystyki są anonimowe. Od czasu do czasu jakiś słuchacz przebywający na Zachodzie pisał list o tym,
jacy są potrzebni. No i „Solidarność" domagała się zaprzestania zagłuszania rozgłośni. Jednak
barokowe konstrukcje reżimowej propagandy dawały im, w jakiś perwersyjny sposób, najwięcej
satysfakcji. Można było nawet ustalić za ich pomocą osobowy ranking zajadłości. Pani Elwira
gromadziła ataki na siebie. Zebrałaby się z tego pokaźna, choć nieco monotonna książka.
- Jakaś nowa kelnerka - zauważył Elegancki Eugeniusz, którego nazwisko od kilku miesięcy
nie znalazło się w biuletynie ani razu. Graf przechylił masywny tors w jego stronę.
- Córka Heidi - szepnął z mrugnięciem kilkunastu warstw fałd i zmarszczek wokół oka.
Eugeniusz uniósł wypielęgnowane brwi.
- Czyżbym dostrzegał uderzające podobieństwo? Graf złożył suche wargi w ciup.
Dżentelmeni nie rozmawiają o sekretach alkowy.
- Jest Victor - zmienił temat - dawno go nie widziałem. Dwa stoliki dalej siedział samotnie
pod oknem srebrzysty starszy pan.
Oszczędnymi ruchami ręki posilał się jajkami po wiedeńsku. Stały przed
nim dwa kieliszki zamrożonej wódki. Bozio sięgnął przez stół po biuletyn.
- Kto wypisuje takie rzeczy? - Jego wypoczęta, opalona na tarasie kliniki twarz, ułożyła się
w grymas wzgardliwej ironii. - Przecież nikt im nie wierzy i oni sami w to nie wierzą.
Pani Elwira z uznaniem pokiwałam obfitym kokiem.
- To można sobie doskonale wyobrazić - pan Stanisław wydobył się ze swego zasłuchania. -
Widzę - ciągnął z zamkniętymi oczami - kantynę Trybuny Ludu albo Żołnierza Wolności. Przy
śniadaniu siedzą dyspozycyjni dziennikarze. Ich przyjemnym, mam nadzieję i jedynym obowiązkiem
Jest słuchanie nas. W istocie znają nasz program lepiej niż my Czy my siebie słuchamy? Oczywiście
nie piją Jagermeistra, zapewne nie jedzą dietetycznych jogurtów doktora Oetkera, ale żytnia i szynka
ze specjalnych sklepów pasuje do obrazka. Siedzą, piją, zakąszają i losują - komu dziś przywalimy?
Ponieważ są tylko ludźmi, zdarza im się także porozmawiać o kobietach. „Wielki Achilles, który
ludu głosem / Jest armii naszej
* Homer - Iliada. Prze! L. Siemieński
27
nerwem i prawicą / Swej chwały wietrznej krzykiem ogłuszony / W swojej wartości
przesadzonym sądzie, / Od dawna w własnym namiocie zamknięty / Naszym się wszystkim urąga
zamiarom".*
Dalej jest coś jeszcze o lubieżnym Patroklesie. Czasem zadzwoni telefon z poleceniem z
góry - pan Stanisław powściągnął uśmiech, co oznaczało, że przyszła mu do głowy melodia
szczególnie złośliwa - żeby jeszcze dołożyć pani Elwirze. Przypuszczalnie jakiś jej dawny kolega z
reżimowej prasy, który zaszedł wysoko i stamtąd dzwoni.
Pani Elwira poruszyła się niespokojnie.
- Od trzynastu lat nie mam tam żadnych kolegów.
- Dawny, dawny, powiedziałem: dawny.
- To jest. Stasiu, niewłaściwe porównanie - obruszył się niskim głosem, pogłębionym jeszcze
przez działanie Jagermeistra, Lee Marvm. - Nie można nas z nimi porównywać.
Pojawił się facet w koszuli i krawacie, z zapalonym papierosem w dłoni wyciągniętej ku
sufitowi.
- Co on robi? - zdziwił się Graf - przecież jest za zimno na klimatyzację.
- Bada wentylację - wyjaśnił Eugeniusz. - To dwie różne rzeczy
- Rzeczywiście czuć kalafiorem - zgodził się Graf.
- Oczywiście, Marian, nie żołądkuj się. Masz wrzody Nasza sprawa jest słuszna. Ale
śniadania wszędzie wyglądają tak samo.
Pod przeciwległą ścianą Ukraińcy namiętnie grali w domino.
- Blumenkohl polnischer Art - przeczytał Bozio z karty dań. - Jak można nazwać kalafior z
szynką i roztopionym żółtym serem kalafiorem po polsku? W Polsce nie ma szynki ani porządnego
żółtego sera.
Bozio lubił gotować i uważał się za znawcę.
- Kalafiory też na kartki - zdobył się na przypuszczenie Elegancki Eugeniusz.
- Nie chcę nikogo straszyć, ale to wszystko źle się skończy - Lee Marvm postanowił
udowodnić, że nie bez słuszności nazywają go pojazdem jednośladowym. - Wejdą Rosjanie i niech
Bóg ma Polaków w opiece. Nie powinniśmy im mówić o demokracji, tylko o konspiracji.
- Myślisz, że wejdą? - Graf zmarszczył całą swoją dużą twarz, co oznaczało głębokie
zwątpienie. - Przecież Rosjanie są w Afganistanie.
- To ten nowy ajent - ponuro stwierdził pan Julian - uznał, że w karcie musi się znaleźć
jakieś narodowe danie. O, proszę: Gerauchter Salmon bulgarischer Art.
- Prosię po tadżycku? - zaryzykował Elegancki Eugeniusz.
- Pan, panie Eugeniuszu ma coś do tych biednych Tadżyków - w głosie pana Stanisława
brzmiała wyrozumiała przygana. Pani Elwira nie tolerowała gadki-szmatki.
- Rosjanie pewnie nie wejdą. Ale mówi się o stanie wyjątkowym. Są wiarygodne przecieki.
Sęk w tym, że nie bardzo możemy o tym mówić
28
na antenie. Reakcje byłyby nie do przewidzenia. Gucio bardzo się tym gryzie.
Guciem nazywano pieszczotliwie dyrektora ze względu na jego zdystansowany, dobrotliwy
stosunek do wielkich zagadnień tego świata. Trudno było sobie wyobrazić Gucia, jak się gryzie.
- Jeśli są wiarygodne przecieki, to przecież trzeba ludzi ostrzec! - Pojazd jednośladowy
zdradzał oznaki wielkiego wzburzenia. - Od czego jesteśmy, na Boga?
- Porozmawiaj z Yictorem - Pan Stanisław odchylił głowę do tyłu, przyjmując pozycję
groźną i poważną, - W pięćdziesiątym szóstym zachęcał Węgrów do oporu i do dzisiaj się nie
otrząsnął.
Wszyscy obejrzeli się na srebrzystego człowieczka. Otrząsał się właśnie po drugim kieliszku
wódki. Spojrzał na nich pustym wzrokiem.
- Stałe śniadanie po świcie - mruknął Bozio.
- Krew - dramatycznie spointował Elegancki Eugeniusz. - Kto odpowie za krew?
Graf ujął drobne przedramię Bozia swoim łapskiem. Błysnął sygnet.
- Jak tam doktor Plotz? - spytał szeptem. - Na dwóch czy na czterech?
- Na płynnej diecie - przenikliwe oczka zwęziły się złośliwie. - Ale przyjmuje. A co? Źle się
czujesz?
Graf poklepał się po dumnym brzuchu.
- Mam za dużo zbędnych organów, które coraz częściej dają mi do zrozumienia, że chętnie
zmieniłyby miejsce pobytu. I za mało sympatii w moim banku. Słuchaj przyjacielu, mógłbyś mi
pożyczyć sto marek?
- Oczywiście - Bozio sięgnął do tylnej kieszeni spodni.
- Nie teraz, nie teraz. Po śniadaniu. Oddam, no wiesz... jak tylko...
- Masz z czego - zachichotał Bozio, szturchając go w mięsisty bok.
- Jeśli w kraju zajdzie coś dramatycznego - oświadczył pan Stanisław łamiącym się głosem -
to nie tylko wstrzymają nam zimowe urlopy Trzeba się także liczyć z odejściem Gucia.
- Mhm, mhm - Urkowicz przytaknął z przyzwyczajenia. - A to czemu?
- Stara anglosaska zasada. Jak w wypadku Churchilla. Na czas wojny trzeba bandziora, nie
dżentelmena. Pani Elwira ożywiła się.
- Mają już kogoś na oku na jego miejsce?
Pan Stanisław tak się zdziwił tym nietaktownym pytaniem, że aż podniósł obie powieki.
Przecież nie wymieni nazwiska człowieka, którego właśnie określił jako bandziora. A poza tym nie
upowszechnia się przecieków, nawet sprawdzonych. Żeby nie wywołać reakcji nie do przewidzenia.
- Gucio zdradza oznaki przemęczenia - zgodził się z samym sobą Elegancki Eugeniusz. -
Lubię go, ale... - rozłożył ręce, jakby już wylewnie witał bandziora, choć go zupełnie nie znał.
29
- Wiesz, ile taki ajent zarabia? - Graf nie puszczał przedramienia Bozia - Związek
Restauratorów specjalnie kieruje bankrutów do stołówek zakładowych, takich jak ta. Nie płacą za
prąd, nie płacą podatków, zawsze wiedzą mniej więcej, ile porcji przygotować, nic się nie marnuje.
Pomnóż ten kalafior przez tysiąc. Trzy lata i otwierasz własną knajpę.
- Nie przy naszym trybie życie - stwierdził Bozio nadspodziewanie przytomnie. - Widzisz
siebie, jak dwanaście godzin na dobę pilnujesz interesu, a potem jeszcze prowadzisz rachunki? Bo ja
nie widzę.
- Myślisz? - zmarszczył się Graf. - Pewnie masz rację.
- Gucio - zadumany pan Stanisław jakby obsunął się w krześle i zmalał. - Znamy się
trzydzieści lat. Piętnaście lat w jednym pokoju, biurko w biurko.
- Pan, panie Stanisławie, powinien go zastąpić - oświadczył uprzejmie Elegancki Eugeniusz,
nie ukrywając nieszczerości.
- Dziękuję za uznanie mnie za wystarczającego bandziora na to stanowisko. Ale moje czasy
płaszcza i szpady należą już do słodkich wspomnień. Urkowicz lepiej by się nadawał. Zdaje się, że
nieźle włada nożem.
Pan Marian pojaśniał na chwilę od blasku nowych zębów.
- To było w Rosji i miałem trzynaście lat.
- Takich umiejętności się podobno nie zapomina. Jak jazdy na rowerze.
- Myślę, że to powinien być ktoś młody - stwierdził autorytatywnie Elegancki Eugeniusz. Z
obecnych przy stole byt najmłodszy
- Czy nie powinniśmy mieć czegoś do powiedzenia w tak zasadniczej dla rozgłośni sprawie?
- w donośnym pytaniu pani Elwiry ostrą nutą dźwięknęła struna irytacji.
- Prawda! - uśmiechnął się pan Stanisław - zapomnieliśmy o naszej niestrudzonej energii!
Ale czy nie szkoda takiego pióra? Komuniści zacieraliby ręce. Dyrektor nie ma czasu na pisanie
komentarzy
Rywalizacja o zaszczyt bycia odpowiednim bandziorem, by objąć eksponowane
stanowisko, sprawiała, że nie zauważyli srebrzystego Węgra, Yictora. Stał nad nimi od dłuższej
chwili, kręcąc łysiejącą główką na suchej szyi.
- Gudmorninge - powiedział ze współczuciem i wyraźnym akcentem, gdy tylko zorientował
się, że go dostrzegli. - Pćrsonały ajhew nou dyfi-kultys łyz pólitikal analajzys. Dandżeros, vćryvery
dandżeroz sytułejszon mpoland. Gódbleszju.
30
ETER
Mosur nigdy nie zbliżył się do kobiety Był Hanakiem. Ten, który bierze na siebie śmierć, nie
może dawać życia.
Zresztą miał już trzech synów. Zbyt wiele kłopotów, nawet jak na Hanaka.
Hań - myśliwy nigdy nie uskarżał się na głód. Nie mógł zjeść wszystkiego, co przynosił z
polowania.
Hesz - budowniczy wykopał sobie schronienie, które mogło pomieścić dziesięciu Heszów.
Ale zachował je tylko dla siebie. Co noc spał w innej izbie.
Horesz - opowiadacz miał najwięcej kobiet. Nie wiadomo dlaczego tak jest, ale kobiety
przyciąga to, co tajemnicze. Z czego nie ma żadnego praktycznego pożytku. Trzeba jednak uważać!
Trudno przewidzieć, jaki z tego pożytek wyciągną kobiety dla siebie.
Horesz robił wiatr także z mężczyznami, jeśli nie mieli nic przeciwko temu. Przyjemnie jest
robić to, na co się ma ochotę. Nie używana włócznia próchnieje.
Każdy z braci uważał, że jego praca jest najważniejsza. I każdy zazdrościł pozostałym tego,
co posiadają.
Ich uczniowie podzielali niezadowolenie swoich mistrzów. Zapanowała niezgoda. Rogi
koziorożców grały od świtu do nocy Ale ponieważ wszyscy dęli w nie jednocześnie, nikt dobrze nie
słyszał nawet własnej melodii, więc nic z tego grania nie wynikło.
Wymyślili wiele innych sposobów kłócenia się. Odkryli przyjemność robienia sobie
krzywdy.
Stąd powiedzenie Ananków: zazdrość ma oczy orla, pazury niedźwiedzie i cierpliwość
borsuka. Takie zwierzę potrafi zabijać.
Mosur brał na siebie każdą śmierć Ananki. To byt duży ciężar, bo Anankowie, wiedząc, że
od tego właśnie jest Hanaka, zabijali się z coraz większą ochotą.
Wiemy że to głupota, i co z tego? Anankowie byli wnukami tylko jednej gwiazdy Okrucha
mądrości dziadka.
Wreszcie trzej bracia stanęli przed Mosurem. Zażądali, żeby wskazał, który z nich jest
najważniejszy Któremu należy się najwięcej jedzenia, najlepsze schronienie oraz tyle kobiet i
mężczyzn, ile zapragnie jego włócznia.
- Jestem tym, który bierze na siebie śmierć - powiedział Mosur - ale nie mogę brać na siebie
waszego życia.
Horesz odpowiedział kwaśno, że jeśli pozabijają się nawzajem, to i tak Ujdzie na to samo.
Mosur milczał. Synowie uznali, że nie ma im nic do powiedzenia, a skoro tak, to jaki z niego
pożytek? Rzucili się na ojca.
31
To była walka! Mosur nie czuł się jeszcze wyczerpany życiem. Pił dużo Hu. A oni przy
okazji tłukli się między sobą. Ziemia zaczęła się trząść
i pękać.
Wreszcie Hesz złapał ojca za nogi, Horesz za ręce, a Hań urwał mu głowę. Okazało się, że
w potrzebie potrafią współpracować.
Tyle, że nie wiedzieli, co dalej.
Dookoła leżały powalone drzewa. Pozapadały się sklepienia schronień. Zwierzęta,
przerażone walką, uciekły nie wiadomo gdzie.
Odtąd, gdy ziemia się trzęsie, Anankowie mówią, że to bracia się biją.
Jedna z kobiet, które ocalały, nazywała się Hara. Umiała wyciągnąć pożytek z opowieści
Horesza.
- Trzeba poradzić się kryształu - powiedziała braciom. Wtedy wyszło na jaw, że nikt nie
wie, gdzie go szukać. Mosur ukrył kryształ w jaskini w górach. Jego synowie nie pamiętali drogi i
zapomnieli zapytać o nią ojca, zanim go zabili.
Dlaczego zawsze zapomina się o tym, co najważniejsze? Nie wiadomo. Opowiadajmy o
tym, co było.
- Kryształ to nic innego tylko słowa dziadka. Tyle wiedzieli. Trzeba spalić głowę ojca, żeby
mieć nowy kryształ.
Rozniecili wielki ogień. Wrzucili głowę. Resztę zjedli. Przodkom należy się szacunek.
Kiedy ogień wygasł, zobaczyli, że głowa zmieniła się w kamień. Co im po kamieniu?
Niczego im nie doradził. Albo nie wiedzieli, jak z niego korzystać.
Trzeba pioruna, żeby z ludzkiej głowy uczynić kryształ.
Hara nie dawała za wygraną. Chociaż słuchała chętnie Horesza, należała do Hesza.
Odznaczała się mądrością i uporem. Obaj byli z niej zadowoleni.
Powiedziała im, że należy odnaleźć prawdziwy kryształ. Jest ich trzech. Jeśli każdy pójdzie
w inną stronę, to któremuś powinno się udać. A ten, któremu się uda, zostanie Hanakiem, w miejsce
Mosura.
Hanak był Anankom potrzebny Znów mieli nieprzyjemne sny Braciom nie bardzo się chciało
wybierać w nieznane. Każdy obawiał się, że pod jego nieobecność któryś z pozostałych wróci i
zagarnie, co będzie do
zagarnięcia.
Nie znali drogi do kryształu, ale dobrze znali siebie. Wtedy Hara orzekła, że dopóki któryś z
nich nie przyniesie kryształu, dopóty kobiety odmówią udziału w robieniu wiatru. Niech mężczyźni
nie myślą, że są im tak bardzo potrzebni. Skoro Mosur mógł mieć synów z niedźwiedziem, orłem i
borsukiem, to i kobiety jakoś sobie poradzą. Z tym, że poszukają spokojniejszych zwierząt. Na
przykład jelenie wydają się w sam raz.
Pomysł Hary bardzo wzburzył braci. Próbowali ją przekonać, że to nie jest dobre
rozwiązanie. Próbowali tak, próbowali inaczej. Na próżno.
32
Niemądrze jest okazać kobiecie, że nam bardzo na czymś zależy Kobiety były
niezadowolone ze skłóconych braci. A niezadowolona kobieta to coś o wiele gorszego niż brak
kobiety.
- Idźcie już, idźcie! - wołali niespokojnie pozostali mężczyźni. Im prędzej pójdziecie, tym
prędzej któryś wróci i wszystko będzie po staremu.
I bracia poszli.
Nie wracali bardzo długo. Przynajmniej tak się wydawało zniecierpliwionym Anankom.
Więc wysłali następnych trzech. I jeszcze następnych. Bez skutku.
Wreszcie kobiety też miały dość czekania. Ogłosiły, że Hara postąpiła bardzo mądrze,
pozbywając się tych gwałtowników, którzy byli przyczyną całego zamieszania i tylu niepotrzebnych
śmierci. W nagrodę powinna zostać Hanakiem, bo wszystkim potrzeba spokojnego snu. No i jeleń
to jednak nie to samo, co mężczyzna.
Anankowie chętnie zgodzili się ze zdaniem kobiet. I znowu byli zadowoleni. Oprócz Hary,
która uważała, że czasem trudno odróżnić nagrodę od kary
Potem co jakiś czas pojawiał się któryś z wędrowców. Mówił, że odnalazł kryształ, zajrzał
weń i wie, co trzeba zrobić, żeby świat wyglądał, jak należy Ale Anankowie na wszelki wypadek mu
nie wierzyli.
Mówił do was Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność.
DOZNANIA
Dzwonią do drzwi o ósmej rano. dwóch w cywilu.
- Herr Orcel? Gutenmorgen. Bundesnachrichtendienst. Wir haben ein Untersuchungsbestahi.
Okazują stosowne legitymacje.
Lodzio nie wie, co ze sobą zrobić. Jest przepasany jaskrawym ręcznikiem; między pępkiem
a kolanami Lodzia Herakles obezwładnia Cerbera. Czarne sylwetki na intensywnie czerwonym,
gliniastym tle. Pamiątka z Pireusu.
Węże wijące się wokół trzech łbów potwora patrzą z lędźwi Lodzia na intruzów. Ci
odwzajemniają spojrzenie bez cienia uśmiechu. Z łydek Lodzia strużą się na podłogę zimne
strumyczki.
Wyrwali go spod prysznica. O to im pewnie chodziło.
Lodzio wykonuje serię chaotycznych ruchów. Obcy starannie wycierają buty z resztek
śniegu, zdejmują bliźniacze palta.
Lakonicznie przepraszają za najście. On z kolei przeprasza ich nerwowo za strój. Zaraz coś
na siebie narzuci. Czy wolno mu iść do łazienki? Aber naturlich! Stoją w progu, obserwując, jak
pośpiesznie zakłada szlafrok, a pod jego dyskretną osłoną slipki.
33
Prosi do salonu.
Informują go, że ma prawo wezwać świadka rewizji. Kogo chce. Ich uprzejmość jest
naturalna. Nie ma w nich nic z Kątki. Może tylko ich cy-wilność wydaje się nieco mundurowa.
Świadek? Lodzio usiłuje myśleć. Niełatwa sprawa o tej porze, w tej sytuacji. Goście starają
się pomóc. Może sąsiad? Kolega z pracy? Przyjaciel? Stoją cierpliwie pośrodku dywanu, dzieląc się
polem widzenia.
Sąsiad w żadnym wypadku. Lodzio mieszka w porządnej dzielnicy, w porządnej kamienicy
pełnej porządnych Niemców. Na pewno żaden z nich nie miał nigdy do czynienia z kontrwywiadem.
Najwyżej z urzędem podatkowym. Lodzio nie zniósłby nieuchronnych, podejrzliwych spojrzeń.
Ukradkowych komentarzy za plecami. Musiałby się przeprowadzić. Lodzio lubi swoje mieszkanko.
Kolega z pracy? Odruchowo bierze z biurka radiową listę adresową. I już słyszy zgiełk
podekscytowanych głosów. Brzęczący łańcuch plotek. Kaskadę sensacji. Przeszukali mu wszystko.
Żebyś wiedział, co on tam ma. Szpieg? Przypuszczałem, że to on. Pił ostrożnie. Żadnej kobiety
Trzymał się z boku.
Ze zgiełku wyłania się donośny, zasadniczy głos pani Elwiry: Dla dobra radia, dla dobra
Polski, musimy być nieskazitelni. Czyści i przejrzyści
jak kryształ!
Przyjaciel? Lodzio nie ma przyjaciół. Ma tylko kolegów z pracy.
Jeden z agentów patrzy na zegarek, odchylając z nadgarstka niebieski mankiet koszuli. Ma
szczupłe, zdecydowane dłonie porośnięte płowymi włoskami.
Mosur! Mosur mieszka niedaleko. Jest małomówny Nie przesiaduje z żadnym większym
towarzystwem w kantynie. O ile Łodziowi wiadomo, nie pije. Nie popisuje się. Budzi zaufanie.
Lodzio dzwoni. Tłumaczy chaotycznie, o co chodzi. Tłumaczy po rosyjsku. Agent
natychmiast wyjmuje mu z rąk słuchawkę. Uprzejmie, ale stanowczo. Wyjaśnia sprawę w
urzędowych, niemieckich sformułowaniach. Mosur pewnie nie wszystko rozumie, ale chyba
przyjdzie, bo agent kiwa głową do słuchawki i odkłada ją bez słowa.
Stoją we trzech pośrodku salonu.
Lodzio proponuje kawę. Odmawiają. Pewnie im nie wolno. Mógłby
ich przecież otruć.
Zza okna dochodzą gwałtowne brzęki, rytmiczne stukoty i gardłowe, egzotyczne
pokrzykiwania. Jezdnia będzie poszerzona, środkiem pójdą. szyny tramwajowe. Robotnicy to
Turcy, l
Raz kozie śmierć! Zrobi kawę dla siebie i dla Mosura. Kuchnię oddziela od salonu tylko
wąski barek. Nie stracą go z oczu. i
Lodzio ma wrażenie, że jego wewnętrzne rozdygotanie widać w każ-l dym geście, każdym
spojrzeniu. Powinien być spokojny, opanowany Al-
34
bo może urażony domagający się wyjaśnień, gotów składać oficjalne protesty.
Z drugiej strony tak pewnie zachowywałby się prawdziwy szpieg. Wyszkolony
profesjonalista. Jaki normalny człowiek nie byłby zdenerwowany rewizją o ósmej rano? Odpowiedź:
Niemiec. Niemcy to legaliści. Rewizja? Proszę bardzo. Oczywiście. Ordnung mus sein. Lodzio nie
jest, nie potrafi być Niemcem.
Filuterna melodyjka telefonu. Łyżeczka z kawą spada z brzękiem na barek. Tira-dam, tira-
dam, tira-dam-dam! Początek „Eine kleine Nacht-musik".
Agent patrzy na Lodzia. Kiwa głową. Pozwala. No tak, pewnie już założyli podsłuch. Albo
zawsze był. Jak nie niemiecki, to amerykański.
- Panie Ludwiku? - głos Mariolkijest połyskliwy i gładki, jak krem na jej pozbawionej wieku
twarzy. - Dyrektor chciałby z panem mówić. Łączę.
- Dzień dobry panu - Gucio mówi z lekkim znudzeniem i brytyjską flegmą - niemiecki
kontrwywiad potrzebuje pańskich zeznań. Zdaje się, że w sprawie tego zamachu na Czechów. W
charakterze świadka, mam nadzieję.
- Tak, wiem - wtrąca Lodzio. Nie jest pewien, czy to żart.
- A, już pan wie? To doskonale. Proszę się nie przejmować i być szczerym. Powodzenia.
Lodzio odkłada słuchawkę. Co miały znaczyć te ostatnie słowa? Podejrzenie? Nie, Gucio
nie pozwala sobie na tak niskie uczucia. Naruszałyby jego dystans. Po prostu zna się na ludziach.
Wie, że raczej na wszelki wypadek kłamią, niż mówią prawdę. Nie mają najlepszego zdania na swój
temat i wstydzą się tego.
Dzwonek do drzwi. Jeden z agentów znika w korytarzu. Wraca z Mo-surem. Młody,
wysoki, opanowany Mosur wita się z drugim agentem. Podaje mu swój nansenowski paszport i
legitymację radiową.
- Priwiet - ściska dłoń Lodzia. - Paczemu ty mnie srazu nie skazał, szto rabotajesz w KGB?
- Ty nikagda nie sprasziwał - odwzajemnia się bez przekonania podejrzany Ludwik Orzeł.
Agenci zaczynają od półek z książkami.
- Skolka knig! - zachwyca się Mosur. - Wsje praczitał?
- Paczti - Lodzio zdobywa się na przelanie kawy z dzbanka do dwóch filiżanek. Podsuwa
świadkowi rewizji cukiernicę.
Książek jest dużo. Zajmują dwie ściany, od sufitu do podłogi. Agenci Pracują metodycznie.
Wyjmują po jednej, przyglądają się okładce, otwierają nad podłogą grzbietem do góry. Półka po
półce.
- Chciałem być pisarzem - tłumaczy Lodzio z lekkim zażenowaniem ~ ale za dużo chciałoby
się napisać, a nie wiadomo jak. Myślałem, że znajdę jakiś wzór, przykład, wiesz - melodię.
35
Mosur kiwa głową ze skupieniem. Chyba słucha, może rozumie.
- Każdy pisze inaczej. A ze mną jest taki problem, że każdy pisze inaczej, a ja podziwiam
wszystkich. Za to, że piszą. I czytadła i arcydzieła. Że są tacy pewni swego. Oni sobie nawzajem
przeczą, ale mnie to nie przeszkadza. Wszystko mnie interesuje i dziwi.
- Wsjo, eto znaczit... szto?
- Człowiek. Ja sam. Historia, antropologia, etnografia, religie, wszystko. Czemu się jest
takim, jakim się jest. Bawią mnie bzdury, wzruszają melodramaty, wstrząsają mną tragedie, jestem
jak gąbka albo bęben. Co chcesz, wchłonę. Zagram, jak uderzysz.
- Wszystko to za dużo - stwierdza Mosur, siorbiąc kawę.
- No i machnąłem ręką. U nas w sekcji co jeden to pisarz. I szydzą z siebie nawzajem z tej
swojej twórczości. A co drugi to aktor. I kręci nosem, że to nie Szekspir.
- Ale za to dużo wiesz - słychać w głosie Mosura uznanie. Lodzio wzrusza ramionami.
- Wiem. I co z tego?
- Agenci są już pośrodku pierwszej ściany
- Pariadok - Mosur podziwia sprawność niemieckich kontrwywiadowców co najmniej tak
samo jak zbędną wiedzę Lodzia. - Wszystko kładą na miejsce. Rewizja? U nas to były rewizje!
Lodzio potakuje. Znów jest w Kielcach. Nogi ubeków w porozrzucanych, piętrzących się
warstwami książkach. Niektóre z nich jakby wyciągające ku górze ramiona okładek, inne
przygniecione, pokracznie rozkraczone na podłodze. Żegnająca się raz po raz krzyżem matka i
wstyd wroga ludu.
- U nas, jak przyszli, to na dobry początek dali w mordę - rozmarza się Mosur - żeby było
wiadomo, gdzie twoje miejsce, człowieku. Potem kazali sobie dać wódki. Jak wódki w domu
brakowało - źle. Podejrzane. Wściekali się. Co to za robota bez przyjemności? Jedyna nadzieja, że
sąsiad da. Wszyscy wiedzieli. Trzeba dać, bo inaczej sobie nie pójdą, a może i z rozpędu i tego
pragnienia całe piętro obszukają, cały dom. Lepiej od razu dać. Potem weźmie taki w rękę coś,
wszystko jedno, figurkę wielbłąda, kubek, czołg-zabawkę, trzyma i patrzy. Nie wiadomo - podoba
mu się, w domu czegoś takiego nie ma czy dowód w sprawie znalazł. Nie zgadniesz. Spojrzy na
ciebie. Kiwniesz głową niezauważalnie, leciutko - do kieszeni schowa. Nie kiwniesz - rzuci na
podłogę, stłucze, podepcze, obcasem jeszcze wkręci. To rozumiem - rewizja!
Lodzio patrzy na swoją półkę z kryształowymi figurkami. Stoi prostopadle do południowej
ściany, pomiędzy oknem a telewizorem. Szeregi świetlistych sylwetek wprowadzają światło do
pokoju, a niekiedy wychwytują z ulicy jakiś ledwie słyszalny dźwięk i cichutko rezonują, jakby
powtarzały między sobą zasłyszaną plotkę.
Jeden z agentów z przesadną ostrożnością przegląda kolekcję. Nie
36
sprawia wrażenia konesera. Z całą pewnością szuka kodu; zasady doboru szklistych,
miniaturowych rzeźb. Informacji w sposobie ich ustawienia. Szyfru ukrytego w ich drewnianych lub
mosiężnych, czasem srebrnych podstawkach. Oczywiście oprócz tajemnicy wyobraźni Lodzia, jego
estetycznych upodobań - żadnego sekretnego języka nie było.
- Priekrasnyje wieszcz! - zauważa Mosur - ujutnyje. Eta kriestal.
- Coś trzeba zbierać - kiwa głową Lodzio lekceważąco. Nagle czuje się skrępowany swoją
otwartością wobec tego Tatara czy Baszkira. Ratował go w groteskowej, wstydliwej sytuacji,
odwracał od niej uwagę, ale czy wiadomo, jakie ma w tym własne cele? Po radiu szła wieść, że był
w Afganistanie, dostał się do niewoli mudżahedinów, został wysłany do Europy jako zakładnik. Jak
trafił do budynku Wolności? Czy to nie klasyczny przypadek przemycenia agenta na teren
przeciwnika? Ci dwaj być może nie zdają sobie sprawy, grzebiąc w Łodziowych bibelotach, że
prawdziwy lup siedzi spokojnie przy barku, patrzy na nich szarymi oczami i będzie podpisywał
protokół rewizji. Co za zamazany świat!
Lodzio zbiera kryształowe i szklane miniatury klasycznych rzeźb od dwudziestu lat.
Fascynuje go ich przejrzysta lekkość kontrastująca z konkretnym ciężarem i twardością w dotyku.
Sam czuje się nieprzejrzysty i miękki, jego waga nie znajduje uzasadnienia w jakości materii.
Przyznać się do tego przed nieznajomym, nawet gdyby zrozumiał, oznaczałoby intymne otwarcie.
Lodzio ma na długi czas dosyć intymnych otwarć.
Jeden z agentów kręci się przed telewizorem. Przeciąga palcem po grzbietach kaset wideo.
Wybiera jedną i wsuwa w odtwarzacz. Ekran rozjaśnia się ruchomą bladością. Figurki się ożywiają.
Trzech muskularnych młodzieńców, z wyglądu Nordyk, Południowiec i Murzyn, intensywnie oddaje
się badaniu swoich pokaźnych narządów płciowych.
- Smatri! - niepotrzebnie mówi Mosur. - Piederasty! Agent nie podziela jego
zainteresowania. Włącza przycisk przewijania na podglądzie. Antyczni kochankowie wpadają w
dygotliwy trans. Szybkość ich mechanicznych ruchów odbiera im wszelkie złudzenie zmysłowości.
Co jakiś czas ekran wypełnia taka czy inna część ciała w dużym zbliżeniu i natychmiast znika.
Ponieważ przewijanie automatycznie wyłącza dźwięk, orgiastyczne uniesienia otwartych ust i
zaciskających się w zapamiętaniu palców odbywają się w zupełnej ciszy Są kompletną i
nieprzekonującą iluzją.
Agent przegląda skrupulatnie kasetę po kasecie. Jego twarz nie zdradza żadnych uczuć. Nie
zawołał nawet kolegi, który buszuje w tym czasie po sypialni Lodzia. Ten zawód to raj dla
podglądaczy i fetyszystów, myśli wbrew sobie gospodarz. Ale pewnie jakoś ich selekcjonują pod
tym kątem. I szkolą. Niemcy na wszystko mają przepisy.
- U nas mnoga piederastow - informuje Lodzia Mosur rzeczowym tonem. - My ich zwali
„leśni ludzie". Kołchoz zajmował się gospodarką leś-
37
ną. Chodziliśmy we dwóch, we trzech na całe tygodnie w puszczę. Trudno wytrzymać taki
czas bez robienia wiatru.
- Robienia wiatru?
Mosur wykonuje odpowiedni ruch ręką, jakby potrząsał mikser do koktajlów.
Na ekranie kolejna męska ekipa osiąga przyspieszoną satysfakcję. Trudno to samo
powiedzieć o agencie z sypialni. Z pustymi rękami przechodzi do łazienki.
- Hydraulik - mruczy Mosur.
- Może kieliszek? - Lodzio przypomina sobie, że jest gospodarzem.
- Nie piję - pada nieprawdopodobna odpowiedź. Jednak agent, myśli natychmiast Lodzio. -
To piwo, te sznapsy.. trucizna. Piję tylko swoje -Mosur wyczarowuje znikąd małą, oprawną w
skórę piersiówkę. - Chcesz spróbować? To nie alkohol.
Nalewa do filiżanek po kawie po łyku mulistej, brunatnej cieczy Zapachniało grzybami.
- Daje równowagę ducha - zachwala egzotyczny gość - nie mylić z obojętnością. To nie
narkotyk.
Smak odpowiada barwie i konsystencji. Woda z błotnistej kałuży Ciepła od ciała Mosura.
-Co to jest?
- Hu. Napój Ananków - brzmi odpowiedź, która niczego nie wyjaśnia. Czy to pod wpływem tajemniczego
płynu, czy uspokajającej obecności jego szafarza Lodzio nadzwyczaj pogodnie znosi resztę rewizji. Podpisuje
protokół, godzi się z uśmiechem na czasową rekwizycję notesów telefonicznych i terminarza. Zapytany uprzejmie,
czy może się stawić na przesłuchanie o godzinie dwunastej, chce natychmiast jechać ze swoimi bezosobowymi
intruzami. Mieć to za sobą, jak wizytę w banku.
- Ja cię zawiozę - powstrzymuje go Mosur. - Wiem, gdzie to jest. A ty się chyba jakoś
ubierzesz?
Lodzio przypomina sobie, że nadal jest w szlafroku.
Jadą zatłoczonym miastem, pod niskim pułapem śniegowych chmur. Ulicami jak tunele.
Miesiąc przed świętami - witryny sklepów i fasady urzędów pokryte wysypką światełek, liszajami
neonów. Przeciskający się chodnikami ludzie świecą odbitym, nienaturalnie barwnym blaskiem w
burym powietrzu listopada. Brzęczą, jak figurki Lodzia, wielokrotnie odbitym, dalekim brzmieniem
znikąd.
Mosur kieruje swoją starą hondą, jakby prowadził czołg. W świeżym, rozmakającym
śniegu, który pokrywa wąskie uliczki, nie przejmuje się poślizgami ani buksowaniem. Dociska pedał
gazu. I gada.
- Przesłuchanie? Cziepucha! Pytają, słuchają, zapisują. We wszystko wierzą. A jak nie
uwierzą - nawet nie uderzą. Pokręcą głową, powiedzą,
38
żebyś się zastanowił. Może czegoś zapomniałeś. Może to nie było tak, a trochę inaczej.
Kpiny! Nic dziwnego, że tu szpiedzy mają jak w raju.
U nas to były przesłuchania! Pierwszy raz przesłuchiwali mnie w Afganistanie. Mój
starszyna, polityczny i major z wywiadu. Jak to się stało, że sam wróciłem z patrolu. Jak cały patrol
nie wracał, to było w porządku. Zginęli - sami sobie winni. Ale jeden co przeżył? Podejrzane.
pewnie agent. Odwrócony i wypuszczony Tłumaczę im, że umiem znikać. W walce z partyzantką to
główna sprawa. Mój naród leśny Od zawsze umiał znikać, kiedy było trzeba. A tam wąwozy takie
jak tu kościoły, tylko większe. Wchodzisz i cię nie ma, chcesz czy nie chcesz. Tyle, że Rosjanie nie
potrafią nie być. Boją się nie być. Więc hałasują z tego strachu, gadają, kopią kamienie. Strzelą w
powietrze dla poprawy nastroju. To ich słychać. A mnie nie.
Myślałem, że jak wrócę i powiem, co się stało, to mnie jeszcze pochwalą. Głupi ja! Dla nich,
dla naczalstwa to sam kłopot. Jest świadek porażki, trzeba pisać protokół strat. Szukać winnego. O
- Mosur palcem podwija wargę, pokazując dwa metalowe kły - masz, jak mnie dokładnie
przesłuchali.
Prawdę powiedzieć, to dzięki temu przesłuchaniu jestem tu, na Zachodzie. Bo jak już się
zmęczyli, to mieli dwa wyjścia. Rozwalić mnie za dezercję albo posłać z powrotem w te wąwozy
Wsio rawno. Wyszło na to, ze posyłają z powrotem. Tylko ten major powiedział mi na odchodnym,
że jeśli jeszcze raz wrócę sam, to rozwalą. No to chyba nie miałem wyjścia.
Idziemy patrolem. Wsio narmalno. Koledzy hałasują, gadają, kopią kamienie. Strzelą dla
poprawy nastroju. I pakują się w zasadzkę. To był początek wojny Mieliśmy postraszyć górali.
Ciemnych pastuchów. Kto by posyłał wsparcie z helikopterów.
No to ja po swojemu znikam. Tyle że kiedy jest już po wszystkim, nie czekam, aż pastuchy
sobie pójdą, tylko wyłażę z dziury, ruki wwierch i idę do nich.
To byli Tadżycy Mówili po rosyjsku, trochę. Tłumaczę im, że ja nie Rosjanin. Z
mansyjskiego okręgu, z jednostki w Surgucie, z poboru. Że Allach mi nieobcy i dzięki Mu za
ocalenie. Nie wiem, czy uwierzyli, ale głowy nie urżnęli. Dali dywanik nawet, żebym mógł się
pomodlić.
Weseli ludzie. Lubili walczyć i zabijać Rosjan. Szli, jak na polowanie, chełpili się trafieniami.
Ciekawiło mnie, który z nich brał na siebie śmierć.
Przekazywali mnie z rąk do rąk, aż trafiłem do bazy w Pakistanie. Tam mnie przesłuchiwali
drugi raz. Nie bili, ale trwało to tygodniami. Dzień w dzień to samo. Numery jednostek, nazwiska
dowódców, uzbrojenie, zaopatrzenie, nastroje. Mówiłem, co wiedziałem. Wiedziałem niewiele, więc
się nie myliłem.
Jeden z tych, co mnie przesłuchiwali, musiał być Amerykanin. Taki degancki gieroj w
okularach bez oprawek. Pewnie z CIA, bo nie wiedział
39
nic ani o okręgu mansyjskim, ani o Surgucie, nie mówiąc już o Anankach. Głupi ja, że
wspomniałem o Anankach. Nie pasowało im, że mają w ręku jeńca z narodu, o którym nie słyszeli.
U nich tam w CIA jak u komunistów. Czego nie ma w papierach, to nie istnieje.
Nie wiedzieli, co ze mną zrobić. No to odesłali z paroma innymi do Szwajcarii, niby jako
zakładnika. Jaki ze mnie zakładnik? Kto by mnie na kogokolwiek wymienił? W Szwajcarii
dowiedzieli się o mnie Rosjanie. Emigranci. Wyciągnęli, zaopiekowali się, poduczyli języka. Żyj -
mówią -w wolnym świecie. Tu masz papiery, tu pieniądze na dobry początek i adresy O Anankach
- powiadają - nie słyszeliśmy ale Rosjan w Europie aż za dużo. Każdy przyjmie, napoi, pomoże.
Tylko uważaj, co mówisz.
Więc żyję. Kulturalny ten wolny świat. Przesłuchują łagodnie. Tylko nie wiadomo, co sobie
o tobie myślą. Twarze z papieru. Rosjanin jak się przy wódce rozpłacze, to wiadomo, że jutro
doniesie. A ci nie płaczą.
Lodzio słucha i wpatruje się jak zahipnotyzowany Wycieraczki co chwila odsłaniają przed
nim znikający świat. Skupia swoją wolę. Jeśli zmusi je do zatrzymania się w pionie - wszystko
będzie w porządku.
Wte, wewte, wte, wewte, wte, wewte.
Stają w pionie.
Mosur wyłączył silnik.
- To tu - mówi rzeczowo - zaczekam na ciebie.
W hallu budynku ogromna choinka pokryta sztucznym śniegiem. Lodzie otrząsa z butów
prawdziwy. Podaje swoje nazwisko w recepcji. Dostaje przepustkę i numer pokoju. Jak w radiu.
W pokoju biurko ze sztuczną choinką pokrytą sztucznym śniegiem. Krzesła. Dwóch
mężczyzn w garniturach. Jeden skądś Łodziowi znany Z korytarzy Wolności.
- Hi, Lou - wyciąga rękę.
Mają specjalne kursy uczenia się na pamięć imion pracowników. To buduje właściwą
atmosferę. Camaraderie po francusku. Ale ten mógł zajrzeć w papiery. Wiedział, dokąd idzie i kogo
spotka.
Drugi, starszy łysawy też ściska dłoń Lodzia i mruga porozumiewawczo jednym okiem.
Siadają.
Czy Lodzio potrzebuje tłumacza? Nie, nie potrzebuje. Kawy wody? Chce zapalić? Nie, nie
pali, kawę dopiero co pił. I Hu. Hu jest w porządku. Lodzio w ogóle nie czuje napięcia.
Łysawy włącza magnetofon. Tani kasetowiec, szczyt kontrwywiadow-czej technologii.
Obaj, Łysawy i Amerykanin otwierają tekturowe teczki.
Imię, nazwisko, data i miejsce urodzenia, adres, miejsce pracy.
Lodzio daje widocznie właściwe odpowiedzi, bo przesłuchujący obsuwają się lekko w
krzesłach z zadowoleniem. Jak Gucio.
- Stan cywilny? - Łysawy mruga porozumiewawczo. Lodzio przez chwilę się waha.
40
- Rozwiedziony.
- Żona?
- Żona i córka. Chyba są w Szwecji. Nie miałem z nimi kontaktu od dwudziestu lat.
- Są w Holandii - poprawia Amerykanin i stawia ptaszka w swojej teczce. Zdaje się, że
nazywa się Joe. Joe to w slangu wywiadowczym agent w terenie. Ktoś jest jego prowadzącym.
Lodzio nie pamięta, skąd to wie. Za dużo czyta książek w miękkich okładkach.
- Żadnego kontaktu? - upewnia się Łysawy.
- Żadnego. Szkodliwy dla obu stron. To było niepotrzebne.
- Szkodliwy? - interesuje się łysawy - w jakim sensie?
- Charaktery. Upodobania. Różne fale - tłumaczy Lodzio. Niemiec jest prawdopodobnie
szczęśliwie żonaty od trzydziestu lat. Ma dzieci i wnuki. Spotykają się wszyscy na święta albo nawet
mieszkają wspólnie za miastem, w dużym białym domu o czerwonym spadzistym dachu i zielonych
doniczkach pod oknami. Co ma różnica charakteru i upodobań do małżeństwa? Kontrakt, jak
każdy inny. Irracjonalne irytacje, nienawiść i wstręt nie zostały w nim przewidziane. To katolicki
land. Mrugnięcie.
- Dużo pan podróżuje?
Odpowiedź jest prosta, ale przychodzi Łodziowi z niespodziewanym trudem.
- Tylko na urlopy. Tylko do Grecji.
- Dlaczego tylko do Grecji?
- Upodobania.
Dwuznaczność czytelna tylko dla Lodzia. Taką ma przynajmniej nadzieję.
- Żona nie akceptowała pańskich zainteresowań kulturą antyczną? Lodzio docenia dowcip.
- Rozstaliśmy się jeszcze w Polsce. Ona pierwsza wyjechała - nie odpowiada na pytanie
wprost.
- Ma pan przyjaciół w Grecji?
Joe przechyla głowę. Ma okulary bez oprawek. Może go przenieśli z Pakistanu. Albo
okulary są z przydziału. Skoro pytają, to wiedzą.
- Znajomych.
- Na przykład?
- Tadikopoulos. Dmitri. W Pireusie. Łysawy mruga.
- Czym się zajmuje?
- Prowadzi sklep z pamiątkami. Joe stawia ptaszka.
41
- Wie, gdzie pan pracuje? Lodzio trochę się wstydzi.
- Wie, że jestem dziennikarzem.
Nie ma się czego wstydzić. Niewinne naciągnięcie prawdy. Niemal wszyscy pracownicy
Wolności należą do związku dziennikarzy Nawet spikerzy W Niemczech dobrze jest należeć do
związków.
- Nie zauważył pan niczego podejrzanego w jego zachowaniu? Przy dłuższej znajomości?
Lodzio zżyma się. Wewnętrznie. Oczywiście, że podejrzewa Greka o zdradę. O liczne
zdrady. Dmitri żyje z turystów a Lodzio odwiedza go raz do roku. Dmitri prawdopodobnie jest
zwykłym prostytutkiem i dawno należało z nim zerwać. Ale to chyba ich nie interesuje?
- Nie. Nic mi nie przychodzi do głowy. Znowu mrugnięcie. Może oznaczać, że Łysawy
poczeka, aż coś Łodziowi przyjdzie do głowy. Ale to raczej tik.
- Co pan robił siedemnastego lipca, przed południem, powiedzmy około dziesiątej?
Zaskoczony zmianą tematu Lodzio milczy W Grecji był w maju.
- Z grafiku wynika, że miałeś dyżur, Lou - podpowiada Joe. Podstęp by się udał, gdyby
pracownicy Wolności spędzali dyżury w pracy. Ale latem należało to do rzadkości. Latem siedziało
się na kortach albo przy piwie pod Chińską Wieżą. Mariolka wiedziała w razie czego, gdzie ich
szukać. Lodzio kojarzy.
- W dzień zamachu? Odwiedzałem przyjaciela w szpitalu. W Klinice Hoffmanna.
-To naprzeciwko radia? Przyjaciel...
- Bożysław Tuderski. Reżyser nagrań. Wyrostek robaczkowy. Joe stawia ptaszka. Bozio
albo już został przesłuchany, albo właśnie
zapadła decyzja o przesłuchaniu Bozia.
Jak oni to sobie prosto wyobrażają, myśli Lodzio. Podłożył bombę
u Czechów i poszedł na balkon kliniki, żeby oglądać swoje dzieło.
- Widział pan wybuch? - Łysawy wpasowuje się w bieg myśli Lodzia.
-Tak.
-I?
- Cóż. Grzmotnęło, posypało się szkło. Pojawiła się chmura. Taka bura, nieruchoma.
- Pan... Bocislau... jak zareagował?
Wściekł się na mnie. Opluł, poniżył, odesłał w diabły Upił się, porzygał. Poszedł spać.
- Był w szoku. On się... przyjaźnił z Lida Mlakoyą, tą, która...
- Tak - ptaszek - ale nie wiedział, że padła ofiarą wybuchu.
- Nie mógł wiedzieć. Mógł przypuszczać. Widzieliśmy, jak szła do pracy
42
Łysawy mruga i z kolei on zapisuje coś w swojej teczce.
- Jak komentowali zamach koledzy? W pańskiej sekcji? Żartami. Irlandczyk zarobi na
cygara.
- Byli wstrząśnięci. W końcu wszyscy się znamy, lepiej czy gorzej. Równie dobrze mogło się
to przydarzyć nam.
Joe unosi brwi. Z niewiadomych przyczyn Polakom takie rzeczy się nie przydarzają. Choćby
i na to zasługiwali, jak twierdził Bozio.
- Czy zauważył pan coś niecodziennego w zachowaniu kolegów? Zbytkowne wydatki, albo
przeciwnie, kłopoty finansowe?
Ha, ha. Koledzy dzielą się dokładnie na takich, co oddają się zbytkownym wydatkom i mają
przez to kłopoty finansowe, oraz na takich, co skrzętnie liczą i inwestują. Nie ma w tym nic
niecodziennego.
- Nic niecodziennego - stwierdza z mocą Lodzio.
- Hazard? Kobiety? - podsuwa Łysawy z ledwo zauważalną, niezdrową ciekawością. Sam
by pewnie chciał, tylko mu zawód i żona nie pozwalają.
Bozio i Graf, jeśli już im się zechce pojechać do kasyna, stawiają pięćset marek na kolor.
Jeśli wygrają - wydają na towarzyszące im kobiety. Jeśli nie - kobiety muszą poczekać do
następnego razu.
- Zakładają się, kto z nas jest szpiegiem - Lodzio zdobywa się na lekceważący żart. Joe
uśmiecha się z zażenowaniem. Ciekawe, czy kowboje robią to samo.
Dla Łysawego to nowość.
- Na pieniądze?
- Podobno.
-1 kto ma najlepsze notowania?
- Nie wiem. Naprawdę nie wiem. To prywatna zabawa. Nie brałem w niej udziału.
Łysawy i Joe spoglądają na siebie. Tyle wiedzą, a nic nie wiedzą. Hazard. Każdy ryzykuje,
zwłaszcza robiąc w Wolności. Dowodem choćby bomba.
Jak się okazuje nie tylko bomba.
- Co pana łączy z Lotharem Al-Oudjim?
Lodzio jest w próżni. Nie ma pojęcia, o kogo chodzi.
- Nie znam - mówi z lekkim znakiem zapytania. Nie znam? Łysawy mruga. Tym razem
chyba celowo. Lubieżne mrugnięcie katolika znad golonki z piwem. Przesłuchanie jest po to, żeby
klocki same
ułożyły się we właściwy wzór.
- Często pan odwiedza dyskoteki? Lodzio zaczyna rozumieć.
- To nic złego, Lou - mówi Joe tonem sugerującym coś wręcz przeciw-"ego.
- Tylko Betiehem.
- No. Lothar Al-Oudji jest właścicielem Betiehem.
43
- Nie wiedziałem.
- Palestyńczyk, naturalizowany w Niemczech.
- Nie wiedziałem.
- Czasem sam występuje. Śpiewa. Jest bardzo popularny, pod pseudonimem Aaron.
- Tak, wiem. To znaczy, nie wiedziałem, że on się tak nazywa. Chodziłem do Betiehem.
Słyszałem Aarona. Widziałem.
-1 co pana z nim łączy?
Skoro pytają, to wiedzą. Lubi śmierdzące trociczki i ma płytę Wagnera. Udaje Żyda.
Nienawidzi Polaków albo udaje, że ich nienawidzi, żeby udawać Żyda. Cyniczny uwodziciel
niewinnych reżyserów Wolności mających nieszczęście pochodzić z Kielc.
- Stosunek homoseksualny - mówi Lodzie z bezczelną otwartością. -Jednorazowy.
Przypadkowy. Z jego inicjatywy.
Joe zdaje się przyjmować zeznanie z większą przykrością niż Bawar. Kowboje nie znają
życia. Nie współżyją z krowami, nie masturbują się, nie odwiedzają pornoklubów. Szkodzi karierze.
- Upodobania - kiwa głową Łysawy Może już opowiada w myślach żonie, jakim gniazdem
deprawacji jest Wolność.
I to już wszystko. Wstają, podają sobie ręce. Cywilizowani ludzie w demokratycznym
społeczeństwie, przesiąknięci tolerancją i wyrozumiałością.
- Zalecałbym większą ostrożność w osobistych kontaktach - mówi mimochodem Joe, już na
korytarzu.
Nie wiadomo czemu, Lodzio wie, że nie chodzi o Lothara Al-Oudiego ani o Tadikopoulosa.
Chodzi o kolegów z pracy.
Z trudem odnajduje na parkingu samochód Mosura. Z ulgą wsuwa się w cieple wnętrze
otulone świeżym śniegiem.
- No i jak?
- Tak jak mówiłeś. To ma być przesłuchanie?
- Jedziemy coś zjeść - Mosur wsuwa w stacyjkę klucz - mam dla ciebie propozycję.
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOLIKA
- Opieczętowali jego szafkę w Produkcji, wyobrażacie sobie? - w glosie Bozia brzmiało
oburzenie i kwaśna satysfakcja. Pił na śniadanie białe wino, żeby - jak sam mawiał - zamarynować
pozostałe mu organy wewnętrzne. W ten sposób nie zepsują się przed wycięciem. - Przy okazji
oczywiście zajrzeli do naszych szafek!
- To bezprawie. A przynajmniej nadużycie prawa - stwierdził z całą mocą Elegancki
Eugeniusz.
44
Produkcja składała się z dwóch niewielkich pomieszczeń. W jednym szef, czyli Powstaniec,
ustalał grafik nagrań. W drugim reżyserzy i spikerzy spędzali wolny czas po swojemu, czekając na
wejście do studia. Jedną ścianę zajmowały metalowe szafki na przedmioty osobistego użytku. Jak w
sportowej szatni.
Oburzenie Bozia brało się stąd, że w jego szafce przedmiotami osobistego użytku okazała
się bateria piersióweczek. Szklanych, niewykrywal-nych dla lotniczej bramki przy wejściu do
Wolności.
- Czy to prawda, że Pępek się rozwodzi? - W celu okazania braku istotnego
zainteresowania odpowiedzią na własne pytanie pani Elwira skupiła uwagę na zamówionych jajkach
na miękko.
- Służę pani, pani Elwiro - Graf podawał jej przez stół swoją złoconą gilotynkę.
- Zapytali, czy mogą rzucić okiem. A Powstaniec im pozwolił.
- W takim razie nie było naruszenia prawa. Pępek siedział przy wejściu do kantyny Trzymał
za rękę córkę Heidi. Od jakiegoś czasu był to niemal codzienny widok.
- Może się nauczy po niemiecku - ściągnął wargi zasłuchany w swoją muzykę pan Stanisław.
- Niemcowi wypadałoby. Pani Elwira wolała łyżeczkę.
- Bytem przy tym - powiedział Graf-jak zeznawał w sprawie wypadku samochodowego
Marylki. Obywatelstwo, pyta sędzia. Niemieckie, mówi Pępek. Narodowość, pyta sędzia.
Niemiecka, mówi Pępek...
- Dziadek w Wehrmachcie - wtrącił pan Marian tonem kpiącego przypuszczenia - mhm,
mhm.
- Co pan może powiedzieć o przebiegu incydentu, pyta sędzia. A Pępek na to: „Iśbrałhe
ajnendolmeczer, bite".
- Nie wierzę, żeby Lodzio miał coś na sumieniu - twarz pana Juliana miała jeszcze bardziej
przygnębiony wyraz niż zwykle.
- Myślałem, że nasz kolega, chodzący dowód na dobrodziejstwo eutanazji, już dziś nie
przemówi. Nawet sztukę wchłaniania swojego dietetycznego jogurtu opanował w stopniu
wykluczającym poruszanie ustami - pan Stanisław odchylił się w krześle. Szare światło z
zaszronionych, wąskich okien pod sufitem, posłusznie obrysowało jego profil. - Kto tu mówi o
sumieniu? Chodzi tylko o to, po czyjej stronie wykonuje się powierzone zadania.
Przy stoliku pod przeciwległą ścianą Ukraińcy namiętnie grali w domino.
- Żona Pępka wjedzie mu na pensję - Elegancki Eugeniusz oglądał swoją wypielęgnowaną
dłoń, z zadowoleniem stwierdzając na niej brak obrączki.
- Cztery siódme - mruknął pan Marian z głębi własnych doświadczeń.
45
- Moim zdaniem każdy z nas powinien być jak żona Cezara - oświadczyła pani Elwira -
poza wszelkim podejrzeniem.
- Lodzio od dłuższego czasu trzymał się osobno - rzucił Bozio mimochodem, spoza
przejrzystej gardy opróżnianego kieliszka. - Heidi! Noch ein mai das selbe.
- Und fur mich - dorzucił z przyzwyczajenia Graf. Pan Marian pozostał przy herbacie z
Jagermeistrem.
- Może znalazł lepsze towarzystwo - zauważył pan Julian z niezmiennym przygnębieniem.
Nikt się nie obejrzał. Wszyscy wiedzieli, że Lodzio siedzi trzy stoliki dalej, między Węgrami
a Tadżykami, w towarzystwie Pięknej Julity i Mosura.
- Każdy szuka naturalnego otoczenia - w słowach Eleganckiego Eugeniusza dźwięczała
pogardliwa dwuznaczność. Nie rozwinął tematu.
- Mhm. Mhm. Mariolka mówi, a Mariolka wie lepiej chyba niż Gucio, że rozpracowano
komunistyczną siatkę szpiegowską w Grecji. W Pireusie.
- W Pireusie - powtórzył znacząco Bozio.
- Co ten znowu tutaj robi? - zepsuł ekscytujące napięcie Graf. Przy wejściu pojawiło się
dwóch mężczyzn. Jeden z nich, w samej koszuli i krawacie, przykucnął pod ścianą i zaczął posuwać
się wzdłuż niej krokiem zapaśnika sumo. Drugi, dostrzegłszy przez całą salę ich spojrzenia, wykonał
głęboki, uprzejmy ukłon, po czym przysiadł się do Amerykanów, z identycznym ukłonem
zapytawszy wprzód o pozwolenie.
- Turysta? - pani Elwira uniosła kruczoczarne brwi. -1 on chyba czasem jada.
- Nie. Mówię o tym - Graf wykonał ruch podbródka w kierunku mężczyzny, który w
pozycji kucznej nadal przemieszczał się wzdłuż ściany Do wysokości metra opasywała ją boazeria z
cienkich listewek, więc wyglądał jak goryl w koszuli i krawacie obchodzący miarowo własną klatkę.
- Lodzio spędzał wszystkie urlopy w Grecji - pan Marian drążył swoją koleinę, odporny na
zewnętrzne impulsy - Podobno znaleziono jego telefon nie w tym notesie, co trzeba.
- Upodobania upodobaniami. Po co od razu dawać telefon - dodał mściwie Bozio. -
Irlandczyk? Sprawdza kaloryfery. Trudno, żeby sprawdzał zimą klimatyzację.
Graf się zdziwił.
- Myślałem, że mamy taką klimatyzację, co to latem chłodzi, a zimą grzeje. Zdaje się, że są
takie.
- Gdyby tak było, to on nie miałby z czego żyć. - Bozio wyciągnął rękę ku boazerii. - Na
mój gust kaloryfery grzeją, a klimatyzacja chłodzi. Od pół roku nie mogą z tym dojść do ładu. Im się
nie spieszy, przynajmniej do grudnia. Potem muszą wydać pieniądze, żeby centrala nie obcięła bu-
dżetu. A nam się pocą nogi i marzną głowy.
46
- Numer telefonu to jeszcze nie dowód - westchnął pan Julian. - Kto wie, w jakich notesach
można znaleźć nasze telefony?
- Mój jest zastrzeżony! - pani Elwira podniosła obie dłonie w obronnym geście. - To
elementarna ostrożność.
- Ale Lodzio ma pani telefon. I jeśli się okaże, że jest tym, kim pani myśli, że jest, to i pan
znajduje się w kręgu podejrzanych. - Pan Julian heroicznie bronił Lodzia.
- My wszyscy, panie Julianie, my wszyscy.
- Pani, pani Elwiro, łatwo być żoną Cezara - siwa głowa pana Stanisława rzeczywiście
wyglądała na wyrzeźbioną z lodu. - Ale my, zwykli śmiertelnicy, niewolni od grzechu...
Mąż pani Elwiry miał na imię Czarek. Liczył, że po przejściu Powstańca na emeryturę
zostanie szefem produkcji.
- Byłem raz u Lodzia w domu - skrzywił się Elegancki Eugeniusz -ma całą kolekcję
szklanych szkaradzieństw. Dawid Michała Anioła, Dawid Celliniego, cały kiczowaty Parnas, Zeus,
Apollo, Platon. Odlewane albo rżnięte. Brrr.
- Ja zbieram znaczki - wzruszył ramionami pan Julian.
- Mariolka słonie - wtrącił Graf.
- A ja hipopotamy - klasnęła w dłonie pani Elwira - mam największy zbiór w Niemczech,
jeśli nie w Europie.
- Kwestia smaku - podsumował Elegancki Eugeniusz z miną sugerującą, że wszelkie
zbieractwo prowadzi do dewiacji, a od dewiacji do agenturalności jeden krok.
- Sorry - Irlandczyk wcisnął się między Grafa a boazerię.
- We've been looking here - poinformował go Bozio. - It works.
- Thanks. I think, I'll check it myself. Thanks anyway
- Musi zarobić na chleb - Graf z trudem przysunął się do stołu.
- Na cygara.
- „Faryzeusze - podjął pan Stanisław zadowolonym głosem proroka, któremu wszystko się zgadza. -
Oczyszczacie to, co jest zewnątrz kubka i misy; ale to, co jest wewnątrz was, pełne jest łupieżstwa i złości". Święty
Łukasz. Jedenaście, trzydzieści dziewięć. Lodzio może nie wygląda na bohatera naszych czasów, ale to jeszcze nie
czyni z niego Judasza. To, że budzi podejrzenia pana Mariana czy pani, pani Elwiro, raczej go dyskwalifikuje jako
agenta. Dobry agent nie budzi tak łatwo podejrzeń. Nie trzyma się na uboczu, nie zbiera kiczowatych bibelotów i
nie jeździ co roku na urlop w to samo miejsce. Dobry agent jest czysty i przejrzysty jak... -jedna powieka uniosła
się w stronę pani Elwiry -jak żona Cezara. Ten „as wywiadu" sprzed sześciu lat, jak mu było...
- Pieczarka - podsunął niechętnie pan Marian.
- Pieczarka. Nikt go nie podejrzewał. Dusza człowiek. Urkowicz jeździł z nim na narty Nasz
Marchlewski pił z nim wódkę i dyskutował
47
o przedwojennych socjalistach. Nasza żona Cezara grała z nim w brydża. Dopiero kiedy
zniknął, każde z was zaczęło sobie przypominać, jakie to wszystko było podejrzane. Skąd tak
dobrze jeździł na nartach? Mocna głowa, duża wiedza, pewnie przeszedł przeszkolenie. Gdzie lepiej
wkraść się w czyjeś łaski, jak nie przy zielonym stoliku, wspólnie licytując szlemika w bez atu? Lub
przegrywając okrągłą sumę do obiektu swojej inwigilacji? Gdyby się naprawdę okazało, że Lodzio
przejął jego zadania, to znaczyłoby, że komunistyczny wywiad schodzi na psy Ja bym już raczej
stawiał na Turystę.
- Ile by pan postawił? - pytanie Eleganckiego Eugeniusza miało retoryczny charakter.
Oszczędność obu panów była przysłowiowa.
- Mhm, mhm. Ja nadal twierdzę, że Pieczarka nie przyjechał tu jako agent. Może go
zwerbowali później, szantażem albo co. Miał kosztowne przyzwyczajenia.
- Umiał pić - przypomniał sobie Graf i podniósł rękę, żeby zwrócić na siebie uwagę Heidi.
Pani Elwira uznała za stosowne zdystansować się do pochwał niesławnej pamięci Pieczarki.
- Przy prawdziwym brydżu mówi się o brydżu - oświadczyła z naciskiem - zresztą grałam z
nim może dwa razy Kiedy zabrakło czwartego. I nigdy nie miałam do niego zaufania.
Pan Stanisław schylił swą lodową głowę przed jej przenikliwością.
- Kobieca intuicja - skwitował z ironicznym westchnieniem.
- Mnie się też ten Turysta nie podoba - stwierdził Bozio z przekonaniem. - Taki jakiś obły
Obły Turysta dyskutował o czymś z Amerykanami, dokonując nie lada sztuki. Udawało mu
się jednocześnie trzymać w powietrzu szklankę herbaty i kłaniać nisko każdemu z rozmówców,
który akurat zabierał głos. Z oddalenia wyglądał jak jedna z tych figurek, psa, mnicha lub Chińczyka,
które ustawia się przy tylnej szybie samochodu, by pod wpływem najlżejszego impulsu wszystkiemu
potakiwały.
- Urzędnik Wolności - mruknął pan Stanisław, wycofując się w swoje wewnętrzne
zasłuchanie - smutna postać. Jak głodny kucharz. - Trudno było stwierdzić, czy mówi o Turyście,
czy ogólnie o obecnych.
- O czym oni tak rozprawiają? - Graf upił łyk wina i skrzywił się. - Ciepłe.
- O nowym dyrektorze - wzruszył ramionami Elegancki Eugeniusz. -Kiedy idzie fala, trzeba
się czegoś złapać. Tylko ten pan nie wie, że o takich sprawach nie rozmawia się z Amerykanami
przy śniadaniu.
Sam był ostatnio stałym gościem w skrzydle amerykańskiej administracji. Podejrzewał, że
podobnie jak pozostali.
- Trudno pracować w takiej atmosferze - pokręciła głową zatroskana pani Elwira.
48
- Rzeczywiście duszno, prawda? - ożywił się Graf. - Wchodzę z ulicy do budynku, otoczony
zimowym powietrzem i czuję, jak po drodze do pokoju, krok za krokiem jest go coraz mniej. Jakby
mnie ktoś z niego rozbierał.
- To te kaloryfery - wyjaśnił Bozio. - Dlatego wino jest za ciepłe.
- Myślisz?
- Chińczycy mówią, że kogo ukąsi wąż, ten będzie się przez cale życie bał ukąszenia
szczura.
Sentencja pana Juliana wytrąciła pana Stanisława z dopiero co osiągniętej nirwany
- Czego tu się bać? Że ktoś z nas zawiedzie zaufanie pozostałych? Wystarczy nie ufać. Nie
musimy sobie ufać ani się specjalnie lubić, żeby dobrze robić to, co do nas należy Dlaczego
szanujemy Gucia? Dlatego, że nam nie ufa. Zna nasze wady i to mu wystarczy. W pewnym stopniu
gwarantują naszą lojalność. Nie ufa zaletom. Zalety to pokusa niezależności. Kto lubi niezależnych?
Nawet Jahwe upodobał sobie Abrahama, kiedy się okazało, że ów gotów jest złożyć własnego syna
w ofierze. Ja bym się raczej nie sprawdził w takiej próbie. Na szczęście mam więcej wad niż zalet,
dzięki czemu dobrze nam się z Guciem współpracuje. Wie, czego ode mnie nie wymagać.
- Kokiet - pogroziła palcem pani Elwira.
- Doskonałość niepokoi - ciągnął pan Stanisław - proszę spojrzeć na pana Eugeniusza. Nic
mu nie można zarzucić, może prócz uprzedzenia do Tadżyków, które jest, jak mniemam, natury
estetycznej. Doprawdy trudno lubić człowieka, jeśli nie można się do niczego przyczepić. Ale
widocznie Gucio wie coś, czego ja nie wiem. Inaczej pan Eugeniusz, przy wszystkich swoich
zaletach, raczej by tu nie pracował. Ani pan Juliusz, postać nieskazitelna, co w jego wypadku
oznacza brak talentu. Ale ma zasadniczą wadę, która dla Gucia jest bezcenna: naiwne, dziecięce
wręcz zaufanie do ludzi. Czyż w innym wypadku byłby tak wiecznie przygnębiony? Wszyscy, jak tu
jesteśmy, dzień w dzień, każdym słowem, każdym czynem sprawiamy mu głęboki zawód.
- Elegancki Eugeniusz nie wiedział, sądząc po jego minie, czy ma się czuć urażony, czy
wyróżniony charakterystyką pana Stanisława.
- Oddałbym część moich zalet, byle zyskać pańską sympatię - powiedział na wszelki
wypadek.
Pan Stanisław odchylił się na krześle.
- Na co panu moja sympatia?
- Czy to już koniec pańskiej listy nieskazitelnych? - pani Elwira najwyraźniej czuła się
pominięta.
- Kobiety zwłaszcza wyjątkowe, wymykają się czułkom mojego aparatu poznawczego -
stwierdził pan Stanisław z ironiczną galanterią i powrócił do słuchania swojej wewnętrznej muzyki.
- Mhm, mhm - Urkowicz uznał za stosowne wypełnić czymś nagłą riszę.
49
- Anioł przeleciał - stwierdził ponuro pan Julian.
Trzy stoliki dalej zabrzmiał beztroski, otwarty, szczery śmiech. Wszyscy się obejrzeli. Ich
zdziwienie nie miało granic i natychmiast przeszło w głębokie zgorszenie.
Śmiała się Piękna Julita, śmiał się Mosur, a najszczerzej i najgłośniej, niemal do łez, śmiał się
podejrzany Lodzio.
Nawet Ukraińcy podnieśli głowy znad domina.
ETER
Trudno precyzyjnie określić granicę, na której kończy się czas legendarny narodu Ananków,
a rozpoczyna jego czas historyczny. Trudność ta spowodowana jest dwoma zjawiskami.
Specyficznym, można by rzec - beztroskim stosunkiem Ananków do teraźniejszości oraz
szczególnym upodobaniem do opowiadania o sobie.
Przez niemal tysiąc lat burzliwych, choć mało znanych i słabo udokumentowanych dziejów
Anankowie nie zatracili zwyczaju porozumiewania się w sprawach doraźnych, codziennych i
aktualnych, za pomocą rogów koziorożca. (Odkąd wyginęły koziorożce, nauczyli się wyrabiać in-
strumenty z drzewa, potem z blachy, a na koniec z rogopodobnego plastiku.) Ten system
komunikacji, z natury sprowadzony do jednoznacznych informacji typu „chodź tu", „uważaj",
„zobacz" oraz do wyrażania najprostszych uczuć „podoba mi się to", „nie zgadzam się", „mam
ochotę na robienie wiatru", „trzeba zniknąć", wytrzymał próbę czasu. Zdał także egzamin w licznych
walkach obronnych z najeźdźcami, jako rodzaj trudnego do złamania szyfru. Sowieccy okupanci, po
początkowym okresie krwawej, ideologicznej wojny o „nową świadomość Ananki" zaczęli nawet
wspierać ginący już kunszt, biorąc go za egzotyczną formę sztuki ludowej. Przy kinoteatrach i
domach kultury tworzono zespoły rogaczy, spośród których z czasem mianowano artystów
ludowych Rosyjskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej.
Nawiasem mówiąc stwarzało to zabawne sytuacje. Podczas oficjalnych akademii, podczas
których miały miejsce obowiązkowe „części artystyczne", czyli występy zespołów folklorystycznych,
zmęczeni przemówieniami dygnitarze zasiadali w pierwszych rzędach, a rogacze wychodzili na scenę.
Po czym zgodnie wykonywali, co mieli do wykonania, rzęsiście oklaskiwani przez dostojnych gości,
nieświadomych faktu, że właśnie zostali nazwani (w muzycznym języku Ananków) „synami tchórza i
węża", na których „trzeba uważać, bo śmierdzą"; „Oby nigdy nie byli w stanie zrobić wiatru",
bowiem „dzieci ich podobne są do pająków, najnieszczęśliwszych jak wiadomo stworzeń na ziemi,
skazanych na życie we własnej sieci". Obecni na sali słuchacze zdolni pojąć wymowę dźwię
50
ków nie posiadali się z dziecinnej radości na widok upokorzenia zadowolonych z siebie
komunistycznych Hanaków.
Nie zmienia to jednak faktu, że ów język, tak przydatny w walce partyzanckiej czy
działalności dysydenckiej, nie nadawał się do rejestracji wydarzeń historycznych. „To, co jest,
zasługuje na uwagę dopiero wówczas, gdy stanie się tym, co było" - brzmiała recepta Ananków na
problem poznania. „Wtedy da się o tym opowiadać". Wiadomo zaś (tu Anankowie nie różnią się
zbytnio od innych narodów), że gdy opowiada się o sobie - rzeczywistość historyczna zdradza
nadzwyczajną łatwość przekształcania się w rzeczywistość legendarną.
Za początek historii Ananków musimy więc przyjąć czas, gdy zaczęli o nich opowiadać inni.
Pierwsza znana i zachowana relacja zewnętrzna o istnieniu Ananków pochodzi
prawdopodobnie z końca dwunastego wieku, choć odczytana została dopiero w wieku
osiemnastym. Przypuszczalną datę jej powstania ustalono przez odtworzenie niezwykłych dziejów
tego dokumentu. Został on odkryty w burgundzkim zamku Brieux, nieopodal Beaune, przez pe-
dantycznego poszukiwacza staroci związanego z oświeceniowym środowiskiem Encyklopedystów.
Nie poprzestał on na przetłumaczeniu i skomentowaniu opowieści o Anankach, tak pasującej do
modnej wówczas teorii o „szlachetnym dzikusie". Udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że
autorem relacji jest niejaki Hjólm, Wiking w służbie cesarza Konstantynopola, a spisał ją cesarski
skryba na użytek sądu, jaki odbył się nad wzmiankowanym Hjólmem. Jak wiadomo, w latach 1202-
1204 odbyła się czwarta wyprawa krzyżowa, tym różniąca się od pierwszych trzech, że
prowadzona przez chrześcijan przeciw chrześcijanom. Katoliccy rycerze z Francji, Flamandii,
Burgundii i Wenecji zdobyli i splądrowali Konstantynopol, nawracając na prawdziwą wiarę łacińską
tych, którzy przeżyli ów osobliwy akt miłosierdzia. Wówczas dokument musiał wpaść w ręce
rycerza de Brieux. Trudno powiedzieć, czemu w ogólnej gorączce mordów, gwałtów i grabieży nie
uległ zniszczeniu. Być może ze względu na towarzyszące mu mapy, de Brieux uznał, że zawiera on
wskazówki, jak dotrzeć do ukrytych kosztowności. Być może obrońca Chrystusa chciał mieć po
prostu materialną pamiątkę swych chwalebnych czynów. Manuskrypt był bogato oprawiony, a
słowo pisane budziło lękliwy szacunek niepiśmiennych krzyżowców.
W każdym razie relacja musiała zostać spisana przed wspomnianymi wydarzeniami w
świecie chrześcijańskim, a z zawartych w niej informacji wynika, że już po triumfalnym podboju całej
niemal Azji przez Czyngis-Chana.
Hjólm i jego drużyna stanowili zbrojną eskortę cesarskiego urzędnika podatkowego. W jaki
sposób wyprawa, która trwała sześć lat, dotarła aż za Ural, nie wiadomo. Hjólm zeznał, że cesarski
poborca zmarł na tajem-
51
niczą chorobę podczas przeprawy przez płytkie morze (prawdopodobnie dzisiejsze
Kaspijskie), a on sam ze swoimi towarzyszami zabłądzili, poruszając się jedynie wzdłuż rzek, które
okazały się nie tymi, za jakie je brali. Prawdopodobniejsza jest jednak wersja przyjęta przez
cesarski trybunat, że Wikingowie zabili eskortowanego i szukali dróg powrotu do swoich stron
rodzinnych. Przemawia za tym fakt, że kierowali się cały czas z grubsza na północ.
Tak czy inaczej dotarli, według słów Hjólma, do niezmierzonych lesistych terenów u stóp
wysokich gór, gdzie napotkali lud zupełnie niepodobny do dzikich, nieokrzesanych, niemal
półzwierzęcych plemion sprawiających im po drodze niemało kłopotów. An'ka, jak nazywa
napotkanych przedsiębiorczy komes, byli dorodni, pogodni, czyści i gościnni. Pojawili się spoza
drzew tak niespodziewanie, że sześciu podróżników, choć z natury, wychowania i zawodu
walecznych, uznało rozpoznanie bojem za mało praktyczne.
Pozostali wśród Ananków na dłużej z kilku zasadniczych względów. Byli wyczerpani
wędrówką w nieznane. Siedziby gospodarzy wydały się przytulne i bezpieczne, a kobiety urodziwe i
przychylne. Wreszcie dano im do zrozumienia, że dalej w tym samym kierunku, czyli na północ, nie
ma co iść. Z całą pewnością jest tam koniec świata albo coś jeszcze gorszego. W każdym razie
żaden z Ananków, który się tam zapuścił, nie powrócił. Oczywiście nie sposób wykluczyć, że
rozciąga się tam kraina tak cudowna, iż wędrowcom ani w głowie podejmowanie trudów drogi po-
wrotnej. Ale Anankowie uznawali to za mało prawdopodobne.
Wkrótce Wikingowie brali już udział w codziennym życiu An'ka. Polowali, budowali
wzmacniane drewnem i kamieniami ziemianki, zasiadywali do wspólnych, wieczornych opowieści.
Dziwowali się obserwowanym obyczajom. Gospodarze ze swej strony zdawali się zupełnie nie dzi-
wić inności przybyszy.
„Są tak łagodni, że aż obojętni - zeznawał Hjolm - być może dlatego, że mało mówią między
sobą. Wiele czasu poświęcają też przyjemnościom cielesnym, co jak wiadomo, jest dosyć
wyczerpujące na dłuższą metę. Nie znają piwa ani innych mocnych trunków, nad czym bardzo
ubolewaliśmy, a pokrzepiają się szlamowatą cieczą „Hu" uzyskiwaną z grzybów drzewnych, która
nie dodaje mężowi odwagi ani siły, a raczej skłania ku pogodnym i niefrasobliwym myślom. Nie
kłócą się o kobiety Kobiety nie kłócą się o mężczyzn. Łączą się w pary według chwilowego
upodobania i nie istnieje wśród nich zwyczaj posiadania na stałe żony czy męża. Dzięki temu i my nie
narzekaliśmy na samotność w chłodne noce.
Ich wodzem, czy jak to nazywają „Hanakiem", była kobieta, ale wyjaśniono nam, że płeć nie
odgrywa roli w wyborze na to stanowisko. Hanak nie ma zresztą żadnej władzy nad pozostałymi
oprócz szacunku i wdzięczności. Czemu je zawdzięcza, nie udało mi się dowiedzieć. Ma to
52
coś wspólnego ze snem i śmiercią. Hanakowi nie przysługują także żadne zaszczyty Wręcz
przeciwnie, tylko jemu nie wolno zażywać cielesnych rozkoszy Wielce mnie to bolało, gdyż Mora,
Hanak An'ka za czasów naszego wśród nich pobytu, wydawała mi się wyjątkowo przystojną
niewiastą, godną zdrowego Wikinga. Po sposobie, w jaki na mnie patrzyła, domyślałem się, że i ona
tak uważa. Ale nic z tego nie wynikło.
Oprócz podziału na myśliwych, budowniczych i opowiadaczy zauważyłem wśród moich
gospodarzy także inny podział, niezależny od płci. Dorodniejsi i silniejsi - zarówno mężczyźni, jak
kobiety wykonują czynności, które nazwalibyśmy męskimi. Słabsi i niepozorniejsi, także obu płci -
pełnią funkcję kobiet, również w sprawach cielesnych. Nie są jednak uważani za coś gorszego, nie
podlegają żadnemu przymusowi. Robią po prostu to, do czego się nadają, nie robią tego, do czego
się nie nadają. Wszyscy wyglądają na zadowolonych z takiego porządku".
Istnieje też grupa An'ka, która trzyma się osobno. Nie podlega ona ogólnym prawom. Nie
bierze udziału w wieczornych opowieściach, ale - jak się zdaje - z własnej woli. Mówiono mi, że są
to potomkowie wędrowników. Uważają oni, że życie An'ka ułożone jest nie tak, jak powinno, i
tylko oni znają właściwy sposób, dzięki wiedzy swoich przodków, która przez większość została
jednak zapomniana lub odrzucona. Nie próbują jednak narzucić tej wiedzy innym i nie zdradzają
rozgoryczenia swoim odosobnieniem. Być może dlatego, że również piją „Hu". Są traktowani na
równi z dziećmi i osobami niespełna rozumu. Tylko oni, jak się zdaje, mają prawo wykonywania w
kamieniu i drzewie ludzkich i zwierzęcych podobizn, który to kunszt opanowali w wysokim stopniu.
Nie byliśmy pierwszymi obcymi, z jakimi zetknęli się An'ka. Pokazywano nam wysokie
stosy ułożone z czaszek, które, jak się później zorientowałem, wyznaczały granice terytorium tego
ludu. Z opowieści wynikało, że jakiś czas temu doszło do krwawego najazdu, a te czaszki należały
wyłącznie do jego ofiar, czyli pobratymców naszych gospodarzy. An'ka nazywali najeźdźców
kozłami i pokazywali mi ich wizerunki. Były to rzeźby kudłatych jeźdźców na kudłatych koniach. Jak
zrozumiałem, to właśnie owi skośnoocy wojownicy dokonali podboju i ustawili te osobliwe słupy
graniczne. Poza okresowym ściąganiem danin w skórach, mięsie i wyrobach rękodzielniczych, nie
wtrącali się więcej w życie An'ka".
Dalej Hjólm opowiada o wierzeniach religijnych Ananków, ale jako świeży, a może tylko
tymczasowy chrześcijanin, plącze się w mało przejrzystych skojarzeniach. Z jednej strony, uważa, że
świętość drzewa i huby przybliża Ananków do chrześcijaństwa, ponieważ jest odzwierciedleniem
świętości Chrystusa na Krzyżu. Z drugiej strony, wielkie znaczenie, Jakie przywiązują do pioruna i
ognia, przypomina mu własnych (byłych) bogów północy, Thora i Lokiego. Symbolicznie rozumiana
legenda o zje-
53
dzeniu Mosura i obyczaj picia matki Huby kojarzy mu się znów z komunią i naukami, jakich
musiał liznąć, dostawszy się na służbę cesarza Konstantynopola. Nierzadki to przypadek chaosu,
wynikłego z amatorskiego podejścia do spraw wiary.
Nie osiągnąwszy celu, to znaczy nie zdobywszy pięknej i niedostępnej dla nikogo Mory,
Hjólm postanawia wracać. Dwóch jego towarzyszy decyduje się na pozostanie wśród Ananków,
czemu ci się wcale nie sprzeciwiają. Komes bierze ze sobą, jak wynika ze spisu, kilka przedmiotów
codziennego użytku, rzeźby kozłów i Mosura oraz bukłak Hu - wytwory odkrytej przezeń
cywilizacji. Po czym po pełnej trudów i niebezpieczeństw podróży (opisanej szczegółowo, acz -
zapewne pod wpływem napoju Ananków beznamiętnie) powraca do Konstantynopola. Okrężna to
droga do rodzinnych fiordów, ale najwyraźniej jedyna, jaką znał.
Skrupulatny „dokument z Brieux" kończy się wyrokiem sądu cesarskiego. Za swoje
odkrycia i przywiezione eksponaty Hjólm został nagrodzony łaską ujrzenia cesarza, syryjską
nałożnicą i srebrnym krucyfiksem. Za samowolę i śmierć powierzonego jego opiece urzędnika -
ścięty.
Mówił do was Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność.
DOZNANIA
Tutaj nikt ich nie podsłucha.
Rozmawiają podniesionymi głosami, przekrzykując zgiełk. Sylaby, słowa, całe zdania unoszą
się w górę, w ruchomą chmarę cudzych sylab, słów i zdań, potrącają je, parzą się z nimi,
pulsującymi gronami podwieszają się u łukowatego sklepienia jak nietoperze. Ruja słów, z której
rodzą się nieprzerwanym strumieniem bękarty bełkotu, mutanty myśli, wielojęzyczne krzyżówki
zmysłów, dziworodki sensu. Miotają się w łożyskach własnego echa, w powietrzu ciężkim od dymu,
od zapachu cebuli, woni piwa i swądu mięs, roztrącane i zaganiane w stada potężniejącym fortis-
simem żeńskiej kapeli.
Tutaj nikt nikogo nie podsłucha.
Śmieją się, co sit w gardłach. Beztroskie grzmoty przetaczają się po pękatej piwnicy falami,
odbijają się od ścian, kolumn, kominków i beczek, powracają do źródeł i wywołują kolejne spazmy.
Śmiech kołysze kamienną posadzką, po której krążą, jak marynarze po niepewnym pokładzie,
krzepkie kelnerki z naręczami litrowych kufli w ramionach. Każda z nich potrafi wcisnąć między
obfity biust a wyciągnięte opiekuńczo, zbielałe z wysiłku przedramiona dwadzieścia takich urn z
grubego szkła z pienistą żywicą. Lawiruje bezbłędnie między wysuwającymi się ku niej dziesiątkami
dłoni, wśród zaczepek i pozdrowień, omijając bez trudu tych, którzy nieopatrznie wstali i usiłują
opanować sztukę chodzenia po
54
rozkołysanych, granitowych płytach, rechocząc głupawo z własnego niedołęstwa, wpatrzeni
uporczywie w odległy, stały ląd toalety
Pośrodku grzmiącej nawy, na podwyższeniu z surowych desek przystrojonych jedliną,
anielskimi włosami i biało-niebieskimi wstęgami, kapela gra bez przerwy Pięć bawarskich bab, torsy
jak kłody, gęby jak patelnie, pocąc się i radośnie nabrzmiewając czerwienią, zamienia przeboje Si-
natry. Beatlesów i Deana Martina w rodzime umpa, za pomocą perkusji, kontrabasu, cyi, trąbki i
puzonu. Niekiedy zabrzmi swojsko „Dumme Li-se", poruszy przaśną zmysłowością rubaszne „Mein
kleines Mau-schen!", zagrzewając najbliższe ławy do rytmicznego rozkołysania, trzasku kufli,
podjęcia melodii, wywrzaskiwania sprośnego refrenu. Co pół godziny muzykę zastępuje zbiorowy,
dyrygowany z podwyższenia toast:
- EinsL. Zwei!... Drei!... Prosit!!! - Każdy to potrafi. Monachijczycy, japońscy turyści,
amerykańscy żołnierze na przepustce, przypadkowi goście. Chóralny rytuał jest tak oczywisty, tak
na miejscu, jak piwo, wurst-salad, precle wielkości talerza i łańcuchy soczystej białej rzodkwi, które
można sobie przecież zawiesić na szyi.
- Założyłam krótką spódnicę - krzyczy Julita, wysuwając spod ławy swoje strzeliste nogi -
żakiet na gole ciało - podniosła oburącz piersi, korygując oszałamiający dekolt - żeby było widać
balkony, i powołałam się na autorytet męża. Poddał się bez walki. Kowboj nie wie, jak rozmawiać z
kobietą, a Żydów się boi.
Julita opowiada, jak załatwiła powstanie Radia Ananków. Jak jedną rozmową z
amerykańskim dyrektorem Wolności uruchomiła cały proces administracyjny. Jak w ogóle zrodził
się sam pomysł.
- To nie było dzieworództwo! - przeczący, energiczny ruch szczupłego palca na wysokości
ślicznie wykrojonych, zmysłowych ust w kasztanowym kolorze lśniących włosów - w końcu
naturalna rzecz w moim narodzie. To on mnie zapłodnił - dwuznaczne spojrzenie wielkich oczu, wy-
pełnionych tajemnicą naiwności, w kierunku pogodnie niewzruszonego Mosura. - Wart jest tyle
złota, ile sam waży - solidny brzęk wielkich bransolet na smukłym przegubie, błysk metalu na
brzoskwiniowym meszku rozjaśnionej skóry.
Lodzio zdaje sobie sprawę, że silą Julity są kontrasty, nawet sprzeczności. Jest wiotka,
krucha i pastelowa. Gdyby marzył o kobietach, pewnie marzyłby właśnie o takiej, delikatnej, ulotnej,
szukającej obrony przed kanciastym światem. Jednocześnie jednak miała wyraźnie, ostro określone
kontury, jakby została naszkicowana szybkimi, nieomylnymi pociągnięciami stalówki. Rosyjski w jej
ustach brzmiał przenikliwie i bezwzględnie, angielski szyderczo, jakby gardziła narzędziem, którym
się posługiwała. Julita miała w sobie arogancję Fredka, brata za kark i przyginała do ziemi. Wiedział
to; jego była żona nauczyła go boleśnie, jak rozpoznawać takie pułapki.
55
Lodzio nie ma wątpliwości, że i Julita patrzy na niego, jak na dobrze znany eksponat. Nie
próbuje go kokietować, nie prowadzi żartobliwego flirtu. Nie chce go uwieść, oczarować - po
prostu przywiązuje go do siebie, zobowiązuje; szczerością, szorstką otwartością, jednoznacznością.
Zażąda w zamian tego samego.
Kapela gra „My Way" Sinatry. Dryblasowaty młodzieniec dźwiga się z sąsiedniej ławy
wdrapuje na nią, niebezpiecznie rozchwiany, tryumfujący Podnosi ręce ku sklepieniu, jakby chciał
uciszyć zgiełk; ale on chce go wzmocnić, uporządkować w rytm hymnu swojej indywidualnej, po-
plątanej egzystencji. Góruje za plecami Julity wpatrzony w pękate muzy-kantki jak w gwiaździsty
sztandar, dyryguje nimi za pomocą cygara wielkości laski dynamitu wetkniętego między palce
prawej ręki, cygara, o którego istnieniu zapewne nie wie. Unosi go ku neogotyckim łukom pionowy
podziw towarzyszy biesiady, pokrzykujących ekstatycznie, jak w murzyńskim kościele, zachęcające
„come on, come on" i „oh, yeah, oh, yeah!". Ale wywyższeni będą poniżeni. Prorok traci
równowagę i w kilku zwolnionych, nieporadnych fazach osuwa się w tył i w dół.
Młoda, krótko ostrzyżona głowa ląduje na talerzu Julity, wśród mokrych od oliwy aureol
cebuli.
- I'm sorry, babę, I'm sorry - mruczy dryblas, nie wypuszczając cygara spomiędzy
paluchów, ale widać, że wcale mu nie jest przykro; przeciwnie -jest zachwycony swoją przygodą i
niespodziewanym pojawieniem się w zasięgu jego wzroku apetycznej buzi. - Gee! Whata chick! -
stęka i obiema dłońmi (plus cygaro) chwyta twarz Julity która niemal w nich znika, podciąga się ku
niej i z przekonaniem ją całuje. To się nazywa galanteria! Natychmiast, jakby zdając sobie sprawę,
że taka lala nie może tu siedzieć bez towarzystwa, odwraca się ku Łodziowi i Mosurowi, dając im
do zrozumienia gestem cygara, że wszystko w porządku, to broń Boże gwałt na ich prywatności, a
jedynie spontaniczny i niewinny hołd urodzie.
- Fuck off - powiada słodko obiekt jego adoracji.
Wraca szczęśliwy do własnego stołu między okrzyki uznania kolegów i podejmuje wątek
„My Way".
Julita, lekko może urażona, że Mosur nie stanął w jej obronie, podnosi kufel do swoich
idealnych ust. Grube szkło i gęsta piana tak nie pasują do jej wyrafinowanej piękności, że w tym
geście jest coś obsceniczne-go, w znacznie większym stopniu wulgarnego niż dopiero co
zakończony incydent.
- Dobre to - Julita oblizuje wargi trójkątnym języczkiem - lepsze Jur niż twoja sperma.
Mówi to tak, że nie wiadomo, czy ma na myśli piwo, czy pocałunek Amerykanina.
Lodzio zastanawia się, skąd się bierze u kobiet, które wyjechały z komunistycznego raju, ta
bezwzględna ostentacja w sprawach seksu. Tak
56
sobie wyobrażają nowoczesną europejskość? Odreagowują lata narzuconej przez ideologię
pruderii? Nie po raz pierwszy styka się z taką zamierzoną sprośnością. W sekcji rosyjskiej do dziś
mówi się o słynnej Jelizawiecie, która przybywszy do Wolności przeleciała wszystkich wartych
przelecenia (a także paru tego niewartych i temu niechętnych, dla okrągłego rachunku), po czym,
osiągnąwszy wiek stateczny przestawiła się na rajfurzenie, z upodobaniem kojarząc zwłaszcza
mężatki z żonatymi. O ile Lodzio wie, związek Julity z Mosurem także jest dziełem Jelizawiety,
czarownicy seksu krążącej z przygarbioną, złośliwą czujnością po korytarzach Wolności w
poszukiwaniu nowych ofiar. Mosur nie reaguje na prowokację swojej pani.
- Rzecz w tym - odzywa się, sącząc Hu - czy Lodzio się zgodzi. Sam nie dam rady. A
trudno, kiedy już Amerykanie się zgodzą, dać w gazetach ogłoszenie „Anankowie pilnie potrzebni".
- Amerykanie już się zgodzili - Julita rozkłada ręce, dzwonią bransolety - reszta to
biurokracja, formalności. Ehrenblum ma znajomych w Departamencie Stanu.
Mówiąc o porzuconym mężu po nazwisku, daje do zrozumienia, że nadal nad nim panuje,
choć jest jej obojętny. Profesor, jej własność, zrobi, co ona mu każe.
- Mówimy o wymyśleniu historii nie istniejącego narodu - kręci głową Lodzio.
- Ja istnieję - przypomina Mosur.
- Odtworzeniu, nie wymyśleniu - Julita jest teraz stanowcza i karcąca. - Muszą być ślady w
archiwach, w bibliotekach, w zeznaniach dysydentów albo zbiegłych na Zachód kagiebowców.
Ehrenblum siedział w łagrze z Ananką. Jura pamięta dużo z tego, co mu opowiadał ojciec. Ty masz
tylko nadać temu odpowiednią, radiową formę. Masz wiedzę, doświadczenie i pisarskie ambicje,
tak czy nie?
Lodzio czuje się oszołomiony wrzawą, muzyką, piwem, szybkością zdarzeń. Zdecydowanie
Julita dysponuje twardym chwytem Fredka.
- Czy to jednak nie byłoby nadużycie zaufania?
- Amerykanów? Amerykanie wam ufają? Jesteście ostatnimi, którym ufają Amerykanie.
Amerykanie ufają Moskwie, że zawsze im się sprzeciwi, że będzie z kim walczyć o demokrację,
wolny rynek i naftę. Wy jesteśde najmniej godnym zaufania elementem w tej grze, niestety
niezbędnym, przynajmniej na razie. Trzeba was ładnie oprawić i wystawić na widok publiczny,
eksponaty krzywdy To kosztuje, ale mniej niż samoloty i bomby Czy oni to robią z laski, ze
współczucia, za sprawą wyrzutów sumienia? To Jest w ich interesie. A jeśli w ich interesie jest
ujmowanie się za prawem do życia Polaków, Rosjan, Węgrów, Mongołów, to czemu nie
Ananków?
Julita przerywa i patrzy z uwagą Łodziowi w oczy. Szuka innych, wznioślejszych
argumentów.
57
- Lodzjo - zmiękcza głos - przecież każda historia jest w zasadzie mitem. Spójrz na Żydów.
Masz niepowtarzalną okazję wzięcia udziału w stworzeniu nowego mitu. Ananka jako uniwersalny
mit człowieczeństwa. Szlachetna, solidna spekulacja, inspirująca układanka z nielicznych znanych
faktów i twojej wiedzy o człowieku. Pomyśl, sama nazwa tego narodu. Przecież nie oni się tak
nazwali. Nazywali samych siebie jakimś tam dźwiękiem. An'ka, czy coś takiego...
- Dziadek, jeść - wtrąca Mosur.
- A ten grecki skryba skojarzył to sobie z Ananke - z koniecznością, z mrocznym bóstwem
człowieka, bóstwem, któremu nie stawia się posągów. Czy to nie piękne? Nie straszne? Czy to cię
nie rajcuje?
- Stworzyć utopię? - zastanawia się Lodzio już na poważnie, prawie przekonany albo
udający, że dał się przekonać.
- Jaką tam utopię! - lśnią niewinne oczy, brzęczą bransolety wypielęgnowane paznokcie
kreślą w powietrzu błyskawiczne wizje - żadnych utopii, żadnych stanów idealnych. Odtworzyć
naród, ludzi z krwi i kości, którzy jedzą, pieprzą się, w coś tam wierzą, budują, umierają, walczą...
- Anankowie nie walczą - prostuje Mosur - Anankowie znikają.
- Dlatego mało kto o nich słyszał! Trzeba sprawić, żeby się pojawili! Kompletni, z pieśniami,
z legendami, z bohaterami i zdrajcami, z bóstwami, z głupotą i mądrością! Tak jak ty się pojawiłeś.
Jur - Julita chwyta go za krępą, twardą dłoń - na moje szczęście - dodaje z niepotrzebną przesadą.
Na sali coś się dzieje, coś się zmienia. Burzliwy chaos układa się w rytmy, porządkuje się w
miarowy łomot i ruch ku górze, ku granatowym od zimowej nocy łukowatym okienkom pod
sklepieniem. Wszyscy wokół wstają i wchodzą na ławy, na stoły, miejscowi. Amerykanie, japońscy
turyści, przypadkowi goście. Jedni po drugich, jedni za drugimi. W pysznej zabawie, w
nieświadomym, krzepiącym poczuciu wspólnoty Zasłonięta nogami i plecami biesiadników kapela
zwiększa jeszcze moc dźwięków, a i tak z trudem przebija się przez skandujący chór.
Julita chce się przyłączyć, chce się wyprostować na całą swoją atrakcyjną długość w
ciemnozielonym kostiumie, chce tryumfować. Nie puszcza dłoni Mosura, wciąga go na ławę,
podnosi w górę kufel, jak wszyscy.
Lodzio, chcąc nie chcąc, gramoli się za nimi. Rozpoznaje charakterystyczną, bezczelną frazę
„Horst Wessel Lied".
- Odtworzyć naród - mruczy sam do siebie gderliwie. Ale zamierzona ironia tego mruknięcia
okazuje się niesłyszalna. Nawet dla niego samego.
58
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOLIKA
Stół stał pusty.
- Julianie! - po wzniesionej głowie pana Stanisława przesunął się chłodny blask - wiesz
dobrze, że niejednokrotnie prowokowałem Cię, drażniłem, wyzywałem na pojedynek, zasypywałem
gradem słów i cytatów, do głębi swego jestestwa poirytowany i zaniepokojony Twoim spokojem,
niemal apatią, powściągliwością, z jaką spożywałeś swój dietetyczny jogurt i walczyłeś z
komunizmem. Dziś powiem krótko. Jeśli drwiłem z Ciebie, to w istocie drwiłem z własnej
niemożności dorównania Ci skromnością i pokorą. Jeśli żartowałem, to w niecnym, pychą powodo-
wanym zamiarze pomniejszenia Twojej powagi. Twego talentu bycia serio bez ostentacyjnej
pompatyczności, pomniejszenia Twych licznych, acz skrywanych talentów, marnym zaklęciem
kawiarnianego dowcipu. Znasz mnie przecież: gdy coś doskwiera - kpię. Gdy Tobie coś
doskwierało -milkłeś.
- Znów mówi o sobie - mruknął Elegancki Eugeniusz do pani Elwiry „Jakżeby inaczej"
odpowiedział mu dyskretny ruch jej ramion.
- Twoja przedwojenna, socjalistyczna młodość (któż z nas nie był wówczas socjalistą,
choćby w intencjach?) przetrwała próbę najstraszniejszej z wojen, okrutny rygor służby w Legii
Cudzoziemskiej, piaskowe burze pustyni, morskie sztormy, choroby, niewolę, ucieczki i powroty na
pierwszą linię frontu. Ileż tych pierwszych linii było w naszym życiu, choć kiedy ja w obozie
koncentracyjnym tylko trwałem, ty żyłeś! Jak Odys usiłując dotrzeć do swojej Itaki, do swojej
Polski. Mówiliśmy o Niej - Wyśniona, ale o Niej się nie śni. Nią się jest! Tylekroć namawiałem Cię,
byś opisał swoją Odyseję, jakież byłyby to tomy utrwalonego losu, wyjątkowego, jedynego, a
przecież tak powszechnego! Ale Twoja skromność na granicy samoponiżenia, to, co Anglicy zwą
„selfefacing", wzięła górę nad chęcią pozostawienia własnego śladu w oceanie słów. Nie dotarłeś do
Itaki, zamkniętej przed Tobą przez żarłocznych, barbarzyńskich zalotników, więc nie chciałeś - być
może - dokumentować kolejnej polskiej klęski, jakich tyle w naszej zbiorowej historii. A może nie
wierzyłeś, że uda Ci się utrwalić w piśmie prawdy tamtych chwil, strasznych, goniących jedna drugą,
niweczących tyle istnień, tyle marzeń, które z czasem przeistaczają się w mit, pokarm przygodowych
opowieści z gatunku płaszcza i szpady Nie chciałeś takiej deprecjacji swego życiorysu.
Ale przecież wierzyłeś w Itakę. Walczyłeś, jak mogłeś z pustoszącymi Ją barbarzyńcami
swoim młodzieńczym idealizmem (tak nie pasującym do dojrzałego wieku sceptycyzmu i
zwątpienia), przekonany - głos pana Stanisława załamał się w kontrolowany falset, spod
zamkniętych powiek wymknęły się łzy - o niewinności wielekroć zgwałconej Penelopy. Aż pokonał
Cię ostatni cios, cios zadany odradzającej się nadziei przez
59
barbarzyńców, dla których dniem, naturalnym żywiołem jest grudniowa noc.
Pan Stanisław zrobił krok do przodu i wyciągnął przed siebie obie ręce.
- Julianie! Cóż mam mówić od siebie, jeśli mogę powtórzyć za ojcem naszej poezji
niezrównane słowa: „Śnie, który uczysz umierać człowieka i ukazujesz smak przyszłego wieku, uśpij
na chwilę to śmiertelne ciało, a dusza sobie niech pobuja mało! Niech się nacieszy nieboga do woli,
a ciało, które odpoczynek woli, niechaj tymczasem tęsknice nie czuje, a co to - nie żyć, w czas się
przypatruje".*
Pierwsza garść ziemi zmieszanej ze świeżym śniegiem potoczyła się po wieku trumny Szum
niedalekiej autostrady przypomniał zebranym o nie napisanym jeszcze wieczornym programie.
Stół stał pusty.
Polskim korytarzem przesuwała się od czasu do czasu pani Mariolka donosząca redaktorom
skąpe i niepotwierdzone informacje napływające z kraju. W swoim gabinecie Gucio prokurował
sobie odciski na uchu od
słuchawki telefonu.
- Pięćdziesiąt tysięcy internowanych? Dwieście ofiar śmiertelnych! Muszę mieć źródła!
Wiarygodne źródła! Nie dam na antenę czegoś, co może być odebrane jako kłamliwa prowokacja!
Co może być prowokacją!
W sali maszyn pan Stanisław dyktował swoją z lekka przeredagowaną mowę pogrzebową.
On jeden mógł mieć absolutną pewność, że opiera się na nieodwracalnym fakcie.
Urkowicz wydobywał ze swojej maszyny terkot cekaemu. Znowu byt w swojej koleinie.
Zbrodniczość komuny. Przemoc jedyną kategorią polityczną. Nie musiał wysilać wyobraźni. Widział
to wszystko jako dziecko wygarnięty z domu wraz z rodziną przez Sowietów. Nocne walenie do
drzwi. Rechoczące motorami worony pod bramami domów. Wyzwolone, niemal radosne chamstwo
intruzów, poganiaczy Smród wódki, wilgotnego filcu i zwierzęcego podniecenia. Milczenie
osaczonych, nawet matki i starszej siostry, śmieszna raczej bariera godności. Wywózka. Etapy. Go-
łe ściany przejściowych aresztów. Przemienność zgiełku, wrzasku, bólu, tłoku i długich okresów
przygniatającej ciszy milczenia, strachu. Ucisk w żołądku. Sięgnął do szuflady po szczeniaczka
Jagermeistra, na wrzody na chłód, na to nagłe wyzwanie przed jedenastoletnim mężczyzną, który
wyskakuje z wagonu, stacza się po nasypie i staje na własnych nogach, sam na sam z przestrzenią.
Wyzywa imperium. Pokoik Urkowicza nie ma ścian, imperium nie ma horyzontów, jest wiatr, ziąb i
przewyższająca ( wszystko młoda, niezwyciężona wściekłość, która może wędrować światem bez
końca mimo rozmiękających szkolnych bucików, mimo głodu i wyczerpania. Najpierw trzeba
oddalić się od torów, zmylić pogonie, potem zdobyć broń. Ukraść nóż, wreszcie polecić się Bogu.
* Jan Kochanowski - Do snu. 60
Elegancki Eugeniusz uchyla okno i zapala papierosa. Nie przeszkadza mu cierpkie,
grudniowe powietrze. Jak zwykle w chwilach wzniosłego natchnienia widzi siebie z zewnątrz jako
uczestnika, czy uczestników, dramatu i obserwatora. Przerwany Kongres Kultury Polskiej. Godne
postaci, wielkie nazwiska, wyrafinowane umysły i udręczone charaktery wyprowadzane z
marmurowych budynków na rozjeżdżony gąsienicami brudny śnieg szpalerem zomowców,
ociężałych, ale konsekwentnych jak żuki gnojarze półistot, półautomatów. Poza jego wolą ten
korowód zaczyna się komponować w sugestywny obraz, nową „Melancholię" Malczewskiego.
Naukowcy, artyści, myśliciele wypełniają jego pokój wymownym milczeniem, przesuwają mu się
przed oczami, jest ich coraz więcej, rozpoznaje ich twarze, podziw dla nich bierze górę nad
współczuciem, jest każdym z nich jednocześnie i sobą zarazem, z czołem wspartym na bezsilnej
dłoni. Rozpiera go duma upokorzonej, ale niepokonanej wielkości i smakowita, radosna niemal
pogarda dla tępej, brutalnej siły To wszystko już było. Przypomina sobie targ Zoszczenki, z
filozofami na sprzedaż. „Gdzie leziesz, mordo uczona!" Patos i groteska. Tędy droga. Elegancki
Eugeniusz pisze.
Pani Elwira zabiera się do pracy metodycznie. Rozkłada tekturowe segregatory z wycinkami
z prasy z życiorysami, z fragmentami publikacji tych, którzy jednej nocy znaleźli się w Historii. Jest
prokuratorem dla oprawców, obrońcą ofiar, sędzią tych, którzy nie dają się jednoznacznie
zakwalifikować. Bezlitośnie tropi ślady przynależności, akty posłuszeństwa, układy lojalności.
Niczyja postawa nie jest dla niej zaskoczeniem, jest znawcą przetrąconych kręgosłupów,
rówieśnikiem lokajów systemu. Wie lepiej od nich, jakie miejsce zajmują w rzeczywistej hierarchii
władzy wie wcześniej od nich, gdzie się prawdopodobnie znajdą jutro. Ich mentalność nie jest dla
niej tajemnicą, obracała się wśród nich w swoim czasie i wielu uważało ją wówczas za swoją.
Karygodna nieostrożność.
Graf od powrotu z pogrzebu nie napisał ani słowa. Czuje się ogłuszony Dopadła go okropna
beznadziejność bytu. Bezskuteczne sączy białe wino i obraca w pamięci frazę Armostronga „It's a
Wonderful World". Widzi trupy całą masę trupów, nic człowieczego, śmietnik. Nie potrafi o tym
mówić, nie umie się zmusić, żeby pisać o potwornościach. Życie Jest dla Grafa radością, rozmową z
pogodnymi ludźmi, smakiem potraw i tworzeniem czegoś, czego jeszcze nie było, a nie niszczeniem
tego, co Jest. Kręci głową nad pustką, którą w niej czuje. Porozmawiałby z Juliuszem, gdyby Juliusz
żył. Jego ponurawy spokój miał w sobie coś optymistycznego. Biedni ludzie, biedni ludzie - myśli
Graf i nie wie co dalej. Zadzwonił do znanego wirtuoza przebywającego w Stanach Zjednoczonych
na tournee w nadziei, że usłyszy coś o bezsilności przemocy wobec ducha narodu, wobec pamięci,
tradycji i sztuki. Artysta odmówił wywiadu. Nie chciał sobie zamykać drogi powrotu do kraju. Graf
zazwyczaj nie irytował
61
się na swoich stawnych rozmówców, uważał, że nie ma do tego prawa jako przedstawiciel
słuchaczy, ale tym razem nie wytrzymał.
- Będzie pan musiał szybko grać, żeby skończyć przed godziną policyjną! - i rzucił
słuchawkę.
Stół stał pusty
Lodzio i Bozio okrążyli go z wahaniem i usiedli, omijając krzesło pana Juliusza. Czekali na
skrypty Uciekli z produkcji, gdzie spikerzy dyskutowali o polityce z Partyzantem. Partyzant
przekonywał, że Solidarność od początku powinna konstruować państwo podziemne, korzystając z
doświadczeń AK. Pępek natomiast był pewien, że jenerał uratował Polskę przed interwencją
Sowietów. Reszta przerzucała się argumentami za i przeciw z niezmąconą pewnością siebie
ignorancji wolnej od odpowiedzialności.
- Wygląda na to, że mamy pracę do końca życia - stwierdził Bozio, przywołując Heidi
podniesioną dłonią. Lodzio myślał o Anankach.
- Es tut mir sehr leid wegen Julius - czerstwa, zatroskana twarz pochyliła się nad nimi z
bawarskim taktem: - Was móchten Się essen, me-ine Herren?
Zamówili flaki.
Pod przeciwległą ścianą Ukraińcy grali w domino. Przy wejściu Turysta usłużnie klarował
coś Amerykanom. Zza sąsiedniego stołu dwóch Czechów kiwnęło im głowami w powściągliwym
geście współczucia. Pojawiła się Julita z jakimś Rosjaninem. Podeszli do Lodzia i Bozia, żeby po-
klepać ich krzepiąco po plecach. Ale obaj wyczuwali istnienie jakiejś bariery Jakby wyszło na jaw,
że są zakaźnie chorzy
- Założę się, że Ruscy się cieszą - wybełkotał Bozio z pełnymi ustami. - Wreszcie Polacy
mają za swoje.
Nieśmiało zbliżył się do nich srebrzysty Yictor.
- Ajem sóusory - zaszemrał po swojemu - sóusory Sącze trądzik śitułejszn.Nóuhoup!
Nóuhoup!
ETER
Hanak Mosur-Han-Era stał się pierwszym historycznym bohaterem narodowym Ananków.
Jak to bywa z wieloma bohaterami Historii, swój sukces zawdzięczał odszczepieństwu, zdradzie,
determinacji i szczęściu. Niewiele mijając się z prawdą, mógł się jednak pochwalić zwycięstwem w
bezpośrednim boju z armią Czu Juanczanga, założyciela chińskiej dynastii Ming. Było to jedno z
osobliwszych zwycięstw w dziejach.
Jak chce legenda, kariera bohatera zaczęła się od zmiany diety Miody myśliwy w skrytości
ducha podziwiał mongolskich najeźdźców (rzecz
62
nierzadka u pokonanych) i pod ich wpływem zaniechał picia Hu, zasmakował natomiast w
kumysie. Odstępstwo od uświęconego obrzędu na rzecz obcego i złego obyczaju spotkało się z
powszechnym, choć łagodnym potępieniem spokojnej społeczności i równie powszechnym, choć
skrzętnie ukrywanym naśladownictwem. Efekty nie dały na siebie długo czekać. Zwolennicy
„zepsutego mleka" rychło okazali się bardziej agresywni i przedsiębiorczy niż tradycjonaliści, a
poczuwszy słuszność swego wyboru, uznali za swój obowiązek narzucić go rodakom dla ich
własnego dobra. Jedną z korzyści bycia podbitym jest odkrycie, że samemu można podbijać. O
inteligencji Han-Ery świadczy fakt, że odkrycie to sprawdził w praktyce na własnym narodzie.
Inna wersja legendy utrzymuje, że był on potomkiem jednego z Wikingów z drużyny
Hjólma, którzy pozostali wśród Ananków, przekładając spokój i przystępność kobiet nad trudy
niepewnej drogi powrotnej. Dowodem na tę tezę miały być nagle napady szału, jakim ulegał bez
widocznej przyczyny; zjawisko zupełnie obce jego rodakom. Zjawisko to można jednak
wytłumaczyć znacznie prościej nieprzystosowaniem organizmu do złożonego działania kumysu, w
końcu produktu zupełnie odmiennej kultury
Han-Era zorganizował państwo w sposób hieratyczny kastowy i planowy. Najwyżej w
hierarchii znaleźli się myśliwi (stąd jego przydomek Hań), którzy stali się teraz wojownikami. Skoro
brali na siebie śmierć wraz z przywilejem zabijania, tylko spośród nich mógł się wywodzić kolejny
Hanak. Za nimi szli budowniczowie, potomkowie mitycznego He-sza, natomiast „synowie Horesza",
czyli opowiadacze, stracili swoją prestiżową pozycję i zostali zmuszeni do wykonywania robót
pomocniczych. W państwie Han-Ery mógł być tylko jeden Ga-Horesz, oficjalny opowiadacz
pochodzący z mianowania i interpretujący legendy zgodnie z wymaganiami wodza.
Kobiety straciły wszelkie prawa, co początkowo nie bardzo im się spodobało. Szybko
jednak nauczyły się doceniać przyjemności i zalety rywalizacji o najwyżej w hierarchii postawionego
partnera i związane z tym przywileje. Kobieta wojownika nie mogła już bowiem robić wiatru z bu-
downiczym ani tym bardziej ze zdeklasowanym opowiadaczem, a że prawo to działało w obie
strony miała uzasadnione poczucie wyższości nad mniej fortunnymi, czyli gorszymi,
przedstawicielkami własnej płci. Odkrycie satysfakcji z bycia lepszą przez związek z odpowiednim
mężczyzną okazało się rozkoszną niespodzianką przemian.
Robienie wiatru w obrębie tej samej płci jako bezproduktywne, czyli nie przysparzające
społeczności ani wojowników, ani robotników, zostało surowo zakazane.
Zaraz na początku Han-Era zyskał silne poparcie Ni-An'ka, owej grupy Ananków, którzy
żyli dotąd niejako na uboczu, utrzymując, że nie mu-
63
si być tak, jak jest. Stanowili zamknięty klan „kunsztotwórców", rzemieślników, artystów i
myślicieli, kłopotliwych zwolenników nowego porządku. Najuleglejszych z nich wódz zatrzyma} dla
potrzeb powstającej armii, z pozostałych zaś uczynił coś w rodzaju kapłanów. Wystał ich w góry
szlakiem mitycznego Mosura z zadaniem odszukania kryształu i zbudowania Świątyni Prawdy W ten
sposób dowartościował ich i pozbył się kłopotu za jednym pociągnięciem.
Zinwentaryzował i zarekwirował na rzecz swoich oddziałów wszystkie rogi koziorożca,
ograniczając w ten sposób podwładnym możliwość porozumiewania się. Decyzja ta miała poważne
konsekwencje. Do dziś Anankowie są raczej małomówni i przeważnie milczą, zwłaszcza gdy nie-
wiele jest do powiedzenia.
Stworzywszy w krótkim czasie naród jak na owe czasy nowoczesny, wódz przyznał sobie
tytuł „Era", oznaczający zwycięstwo. Niezadowoleni z takiego obrotu spraw (których w żadnej
społeczności nie brakuje), używali tego słowa do określenia zdrady. W późniejszych czasach
kontaktów z Rosją i cywilizacją europejską dwuznaczność ta prowadziła do znamiennych
nieporozumień. Podobieństwo fonetyczne tytułu „Han-Era" do nazwy stopnia wojskowego
„gienierał" lub do scharakteryzowania ogólnego zjawiska („generał") sprawiało, że Anankowie
wszystko, co „generalne" traktują z daleko posuniętą ostrożnością jako niebezpieczne i zdradliwe.
Uprzątnąwszy własne podwórko, Mosur Han-Era stanął przed pytaniem, co dalej. Siła
wymaga ciągłego samopotwierdzenia się, ekspansji, dowodów na rację swego istnienia. Naturalnym
rozwiązaniem wydawało się urzeczywistnienie legend, czyli wyruszenie na podbój świata. Północ
cieszyła się złą sławą, kapłani ruszyli na zachód, z południa przyszli Wikingowie, czyli mniej więcej
było wiadomo, co tam można znaleźć. Han-Era ruszył zatem na wschód.
Armia jego liczyła trzystu zbrojnych, w tym stu jeźdźców (na oswojonych jeleniach), dwustu
pieszych i około pięćdziesięciu rzemieślników. Prowadził też ze sobą zbliżoną liczbę kobiet, po
części dla wygody własnej i wojowników, po części dla ich wrodzonego sprytu i talentu
obchodzenia się z bronią. Czasy kobiet-Hanaków nie były wcale odległe i nie chciał zostawić w
domu zbyt wielu energicznych (i wiedzących swoje) białogłów w obawie przed niewieścim
zamachem stanu.
Szczęście mu sprzyjało. Imperium mongolskich cesarzy sypało się w gruzy Obszary, przez
które podążał korpus ekspedycyjny Ananków, w poważnej mierze były wyludnione, drogowskazy
piramid z ludzkich czaszek zmurszałe i pokryte trawą. Dawno nie odświeżane, a zagubione w nie
kończących się przestrzeniach oddziały maruderów i wielojęzyczne bandy pierzchały na widok
zorganizowanej siły Wyprawa, wbrew zresztą intencjom wodza, nabierała w znacznym stopniu
charakteru odkrywczo-badawczego ku zadowoleniu pięćdziesięciu Ni-An'ka. Nie tracili oni
64
żadnej okazji do pogłębienia wiedzy i doskonalenia umiejętności, bezpieczni pod ochroną
nie kryjących irytacji wojowników. Ponieważ znaczna część Ni-An'ka, w odróżnieniu od zbrojnych,
powróciła z wyprawy do domu, Han-Era ze swymi zdobywczymi zapędami przysłużył się własnemu
narodowi, choć zupełnie mimowolnie.
Najcenniejszą zdobyczą z perspektywy czasu wydaje się kodyfikacja pisma Ananków,
dokonana przez pierwszego Ga-Horesza, kronikarza ekspedycji. Mianowany został na to
odpowiedzialne stanowisko nie ze względu na swój talent narracyjny (jąkał się i pamięcią
dysponował raczej kiepską), tylko dla swej wyjątkowej uległości wobec wodza. Podejrzewano
nawet, że pomimo wprowadzonych przez siebie zakazów Han-Era lubił czasem robić wiatr ze
swoim skrybą. Tak czy inaczej ów zmuszony był przez własne ułomności do znalezienia w miarę
pewnego sposobu utrwalania chwały i potęgi umiłowanego Hanaka. Kroniki wojny z Chinami nie da
się dziś czytać bez zażenowania, tyle w niej przekłamań, wyolbrzymień i lizusostwa na granicy kultu
jednostki, zawiera jednak nieco sprawdzalnych faktów i stanowi, było nie było, narodowy skarb
Ananków - pierwszy zapis o ich istnieniu we własnym języku - spoczywający, o ile można to
stwierdzić z całą pewnością, w magazynach Muzeum Narodów w Moskwie.
Na szczęście chińska wersja fragmentów rękopisu zachowała się w zbiorach osobliwości
cesarskiego Pałacu Letniego pod Pekinem. Zabrał ją stamtąd, zupełnie niechcący, angielski
pułkownik Flashman, adiutant generała Gordona (wsławionego później bohaterską śmiercią w
obronie Chartumu w Sudanie), podczas plądrowania i unicestwiania tego wyjątkowego okazu
urbanistyki, architektury i sztuki Państwa Środka, w wyniku trzeciej wojny opiumowej w 1860
roku. Dzięki zainteresowaniu pułkownika osobliwościami, które dorównywało jego pazerności,
wiemy to, co wiemy
A wiemy że wiedziony raczej szczęśliwą gwiazdą niż rozsądkiem, Han-Era dotarł po
licznych potyczkach i jeszcze liczniejszych manewrach unikających przeciwnika w okolice Nankinu,
gdzie natknął się na straż tylną Zhu Yuanzhanga. Nie był wówczas jeszcze cesarzem, lecz tylko
przywódcą jednego z wielu oddziałów powstańczych, zajętym raczej walką o władzę z lokalnymi
rywalami niż wyganianiem Mongołów, którzy zresztą przezornie pozamykali się w twierdzach.
Pojawienie się obcych tam, gdzie spodziewał się swoich, by ich pobić i podporządkować,
musiało go niemile zaskoczyć. Egzotyczne uzbrojenie przybyszów (zbroje z drzewa, broń o
nieznanych kształtach i przeznaczeniu oraz rogate wierzchowce) nie budziły respektu, ale jak
wszystko, co niezwykłe, nakazywały ostrożność. Zhu Yuanzhang nie obawiał się przeciwnika,
dysponował w końcu dziesięciokrotnie liczebniejszym korpusem, ale obecność kobiet w szeregach
stojących nieruchomo po drugiej
65
stronie wilgotnej taki skłaniała do zastanowienia się, czy to w ogóle przeciwnik, a nie
potencjalny sojusznik. Jeśli zaś sojusznik, to jaka w tym sojuszu kryje się pułapka i jaka będzie jego
cena. Jak widać, Zhu nieprzypadkowo został później założycielem dynastii Ming.
O przebiegu spotkania zadecydował drobny z pozoru epizod. Otóż Anankowie, zdając
sobie oczywiście sprawę z liczebnej przewagi Chińczyków, sięgnęli jak jeden mąż (oczywiście tylko
mężczyźni) po swoje przyrodzenia i dokonali publicznego, rytualnego „robienia wiatru", przywołując
w ten magiczny sposób na pomoc swego dziadka Anankę, który w końcu tą drogą stworzył
gwiazdy i ich samych. W przekonaniu wojowników pomnażali tym obrzędem swoje siły i liczebność,
stawali się niczym gwiazdy na niebie, niezliczeni i niedosiężni. Kobiety Ananków okrzykami uznania
powitały kaskady nasienia opadające na chińską ziemię, widząc w tym dowód potęgi swoich
mężczyzn i symbol objęcia w posiadanie zdobytych obszarów.
Chińczycy natomiast uznali, że przybysze, dobrowolnie i własnoręcznie pozbywający się
męskiej energii „yang" ku niezrozumiałej radości swoich kobiet, nie mają agresywnych zamiarów.
Cóż może w większym stopniu wyrażać pokojowość intencji niż oddanie własnego nasienia ziemi,
na której jest się tylko gościem? Na polecenie Czu oddziały rozstąpiły się i wycofały, pozostawiając
jedynie dyskretnych obserwatorów notujących z ciekawości szczegóły tajemniczego kultu.
W ten sposób Mosur Han-Era pokonał przyszłego cesarza Chin bez strat w ludziach.
Było to jednak jego ostatnie zwycięstwo. Wiemy, że dotarł do morza i uznał, iż odkrył
koniec świata. Pozostawało tylko wracać. Skąpe źródła pozwalają jedynie na spekulacje, jak ów
powrót przebiegał. Na pewno powrócili, jak już wspomniano, liczni Ni An'ka, niosąc zdobytą
wiedzę i nabyte umiejętności. O wojownikach i kobietach, a także o samym wodzu nic nie
wiadomo. Niewykluczone, że częściowo poginęli w anarchii wojny wszystkich ze wszystkimi, a
częściowo wtopili się w bogaty pejzaż przyszłych Chin, osiedlając się w co bardziej obiecujących
okolicach.
W końcu skoro porzucili Hu dla kumysu, mogli porzucić kumys dla wódki z ryżu lub
żmijówki. A żyć, jeśli trzeba, da się wszędzie.
Mówił do was Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność.
66
„nach irischer Art" upichconego w nadmiernych ilościach przez szefa kantyny, wiedząc, że
to, co zostanie - pojawi się nazajutrz w karcie dań jako gulasz „nach ungarsisscher Art" albo
Gulaschsuppe. Przyjdą przede wszystkim dlatego, że świętujący Irlandczycy to właściwie
Amerykanie, szefowie Wolności, szafarze decyzji i panowie budżetu. Prywatnie, w takie wieczory
jak ten, kiedy powracają w swoją irlandzkość, równe chłopy, tęgo pijące, głośno śpiewające,
znające każdego z setek gości po imieniu.
Lodzio przesuwa się z półlitrowym, plastikowym kubkiem mrocznego piwa pomiędzy
falochronami garniturów i toalet. Szuka miejsca w kącie, pod ścianą. Ale pod ścianami ustawione są
długie, składane stoły nakryte zielonym suknem, a na zielonym suknie legły szeregami zielone serwety
pod zielono przybranymi półmiskami, misami, koszykami na sztućce, pod płaskimi, obłymi flaszkami
portugalskiego „vinho verde". Ma być zielono w Dzień Świętego Patryka, więc jest i pasta z
avocado, i kiście zielonych winogron, i galaretki z agrestu; jedynie plastry łososia na ukośnie
krojonej bułce paryskiej gryzą w oczy lojalistycznym, pomarańczowym blaskiem. Ale czy to ma
znaczenie dla rosyjskich, ukraińskich, uzbeckich czy łotewskich rąk i żołądków? Lodzio widzi, jak
wzdłuż stołów sunie niby kosiarka do trawy pani Mariolka. W gustownym, brązowym żakiecie, z
otwartą torebką na ramieniu przesuniętą na lewe biodro, z przodu. Sunie z godnością i ledwie
dostrzegalnymi ruchami dłoni wrzuca do torebki pomarańczowe, oleiste romby i prostokąty,
pozostawiając za sobą równe grzędy obnażonych, bladych maślanych owali. Lodzio wie, że pani
Mariolka wyłożyła torebkę folią i w ten sposób zakończy żniwa z więcej niż kilogramem łososia w
miejscu przeznaczonym na szminkę, puderniczkę, portfel i klucze. Nie oburza go to i nie dziwi, choć
sekretarka Gucia zarabia więcej niż niejeden z obecnych. Wie bowiem, że przeżyła ona kilka lat
niewyobrażalnego głodu w Kazachstanie i kolekcjonowanie żywności jest silniejsze od niej.
Studio muzyczne to największe pomieszczenie w budynku Wolności. Wysoka, wytłumiona
sala bez okien o lekko pochylających się ku sobie ścianach wyłożonych dziurkowaną, zieloną płytą
spilśnioną. Kiedyś nagrywano tu audycje z udziałem chórów i całych orkiestr, dopóki ktoś nie
zorientował się, że nadawanie muzyki przez coraz gęstszą barierę zagłuszania w krajach docelowych
nie ma większego sensu. Odtąd puste i głuche, jarzeniowo oświetlane studio służyło z rzadka
konferencjom i uroczystościom takim, jak ta dzisiejsza. Żaden wystrój nie był jednak w stanie
odebrać mu charakteru pomieszczenia o utraconym znaczeniu, opuszczonego i zaniedbanego
bunkra.
Na podwyższeniu, gdzie kiedyś siadali za pulpitami wyfraczeni skrzypkowie, kłębią się
irlandzcy gospodarze. Rej wodzi dyrektor personalny, zwalisty, łysy, o okrągłej, czerwonej twarzy
obrysowanej w sposób
67
bezwzględny czarną brodą anarchisty. Łysina lśni krwistym, zdawałoby się, potem i wygląda
jak sionce przedzierające się przez ciemne chmury garniturów, stonce szukające sobie miejsca na
zasłużony spoczynek w zieleni traw, z jakichś powodów nie mogące się zdecydować na ostateczny
wybór. Lodzio przypuszcza, że przed końcem nocy zajdzie jednak za któryś ze stołów. Pomoże mu
w tym inna postać, mniej rzucająca się w oczy, ale równie potężna, w ciemnosrebrzystym,
księżycowym ubraniu, dyrektor od nie wiadomo czego, więc panuje milcząca zgoda, że z CIA. Ma
zmęczone, ukryte w fałdach pomarszczonej skóry oczy, przekrwione od poznawanych o każdej
porze dnia i nocy straszliwych tajemnic, od czarnego Bushmilla, którego ponoć potrafi pochłaniać
szklankami, i od troski nad niewesołym biegiem spraw tego świata.
Krąży wokół nich, niby blada planeta, Joe Jakmutam, znany Łodziowi z przesłuchania w
niemieckim kontrwywiadzie; druciane okulary i zawodowa nijakość, choć obecnie irlandzka
skłonność do melancholijnej radości. Z głośników płyną znane na całym świecie ludowe pieśni, o
charakterystycznym, zaraźliwym rytmie i zaskakującej harmonii, która sprawia, że beztroska
rubaszność bez uprzedzenia wprowadza w bezbrzeżny, nieukojony smutek. Joe podryguje w rytm
melodii, obejmując za szyję czwartego, znanego wszystkim Irlandczyka, tego od obwąchiwania i
obsłuchiwania z papierosem w palcach kłopotliwej klimatyzacji kantyny Tym razem w marynarce, z
wyłupiastymi oczami szklącymi się rozrzewnieniem, Jamesonem, albo jednym i drugim, jest niemal
nie do poznania. No i ani dba o rosnącą duchotę pełną woni perfum, przypraw, papierosowego,
cygarowego i fajczanego dymu, potu wsiąkającego w koszule, bluzki i suknie,
Co chwila ktoś pojawia się w polu widzenia Lodzia, kiwa mu głową i przeciska się dalej, do
stołów obfitości, do piwnego źródła. Lodzio uprzytamnia sobie, ile z tych twarzy od dawna zna. Z
pewnością ponad połowę;
każda z tych setek par oczu wywołuje w pamięci automatyczny błysk skojarzenia, fragment
sytuacji, wyrwane z kontekstu słowo. A jednocześnie nic o nich nie wie. Druga, równie obca
połowa gości, to żony, siostry, córki, bracia pracowników Wolności, na co dzień w radiu
niewidoczni, nieobecni, a przecież związani z nim, zniewoleni nim, umieszczeni - chcąc nie chcąc - za
niedawno wzniesionym murem. Większość tych ludzi, z dramatycznymi, z tragicznymi życiorysami,
musi chyba być szlachetna albo przynajmniej przyzwoita, inteligentna albo przynajmniej niegłupia.
Jak to więc jest, że Łodziowi twarze te kojarzą się wyłącznie ze śmiesznością, z przywarą taką czy
inną, z mniejszym lub większym temu czy innemu wyrządzonym świństwem? To miejsce, ten
bunkier, emitujący na pół świata słowa mądre i słuszne, właściwe i wolne, trzeszczy w szwach od
prywatnych fałszów i małości. A może to ze mną coś nie tak, mówi sobie Lodzio, nie mogąc się
pogodzić z faktem, że oglądani przezeń koledzy
68
w niczym nie przypominają jego dźwięcznej kolekcji kryształowych figurek, które ktoś
przecież stworzył na wzór i podobieństwo człowieka.
- To pan się przyjaźni z tym, mhm, mhm, Mosurem? - mocna, opalona dłoń chwyta Lodzia
za ramię. Urkowicz jest w trakcie drugiej szklaneczki Tullamore Dew, jego głęboki głos staje się
jeszcze głębszy, błękitne oczy pod siwymi brwiami jeszcze błękitniejsze, choć lekko przymrużone,
uśmiech nowych zębów jeszcze szerszy niż w dzień powszedni. - Wielka sprawa z tym radiem
Ananków, wielka sprawa! Co to za nieludzki system! Ile jeszcze narodów unieszczęśliwi? A czy pan
wie - podłużna twarz nachyla się ku łodziowej konspiracyjnie - że ja przez parę miesięcy żyłem
wśród nich?
- Wśród kogo?
- Wśród Ananków. Uratowali mi życie! Pan wie, że ja Sowiety to wzdłuż i wszerz...
Lodzio się rumieni. Ktoś mu oczywiście kiedyś opowiadał, że Urkowicz jako nastoletni
chłopak przewędrował Związek Sowiecki z jedynym nożem przy udzie, zanim się znalazł wśród
sierot Andersa, ale to była opowieść. Bajka, mit, barwa jednego z wielu życiorysów,
usprawiedliwienie przydomku „pojazd jednośladowy". Lodzio się rumieni, bo ów pojazd potwierdza
właśnie istnienie Ananków, w które on sam, pomimo istnienia Mosura i argumentów Julity, mocno
powątpiewał.
- Pamiętam ten ich napój - krzywi się pan Marian - świństwo. Z tym tutaj - podnosi płynne
słońce w szklaneczce - równać się nie może. Ale muszę przyznać, że wyzdrowiałem. Bo trafiłem
między nich z zapaleniem płuc i cieniutko już było, panie Ludwiku. Szalenie gościnni, choć mrukliwi.
Nie to, co Irlandczycy Ale nie chcę pana zanudzać - Urkowicz dostrzega zażenowanie Lodzia i
odczytuje je po swojemu - chciałem tylko powiedzieć, że gdyby ten pański Mosur był
zainteresowany, to ja mogę mu na antenie o tych moich przygodach opowiedzieć. To powinno ich
tam, za Uralem zaciekawić, co! Jak pan myśli?
- Na pewno - potakuje szczerze Lodzio.
- No to znakomicie - dłoń poklepuje go po przedramieniu - wszystko, byle dopiec
czerwonemu!
Urkowicz odpływa i Lodzio instynktownie rozgląda się za Mosurem. Ale tłok się nie
zmniejsza i zamiast Mosura w oko wpada mu rozpromieniony Bozio, żywo gestykulujący i
przekrzykujący „Green, Green Grass of Home".
Znowu tokuje, myśli z niechęcią Lodzio, i rzeczywiście, tyłem do niego, a frontem do Bozia
stoi adresatka wygibasów tego ostatniego. Wysoko odsłonięte, szczupłe, ale silne nogi z wyraźnie
odznaczającymi się łydkami, wąska talia i delikatne ramiona, złocistorudy nieład włosów upiętych
wysoko tak, by odsłonić smukłą szyję z bezbronnym, wydłużonym zagłębieniem. Szyja prosząca się
o cios; Lodzio zdaje sobie sprawę, że
69
przygląda się kobiecie, niewątpliwie atrakcyjnej, oczywiście nie jak mężczyzna, ale jak
naukowiec obserwujący drapieżnika i jego rychłą ofiarę, choć nie do końca, bo odruch
człowieczeństwa każe mu solidaryzować się z ofiarą, a przynajmniej jej współczuć. Lodzio wie, do
czego zdolny jest kolega reżyser z wypatroszonym wnętrzem. Sam bywał jego łupem.
Ale już nie. Nigdy więcej. Rusza przez rozkołysany tłum w kierunku dostrzeżonej pary
gotów wtrącić się w nierówną walkę, przerwać nikczemne osaczanie. Nie wie jeszcze, co powie, ale
cokolwiek powie - rozwścieczy Bozia, a rozwścieczony Bozio chcąc nie chcąc zdradzi się wobec
niedoszłego łupu ze swoją prawdziwą naturą.
Lodzio jest spokojny, jakby pił Hu, a nie trzeciego już guinnessa, jest, kim chciałby być,
Mosurem, Ananką, istotą opanowaną i suwerenną wśród podłych ludzi napędzających szaleństwo
świata. Wyciąga wolną, lewą rękę, żeby objąć ramiona drapieżnika w świadomie fałszywym geście
męskiej poufałości i odwraca twarz w stronę niczego nie przeczuwającej ślicznotki.
Przedstaw mi swoją nową miłość, łobuzie, ma zamiar powiedzieć, ale nie mówi nic.
Patrzą na niego duże, bursztynowe oczy, z tych bursztynów łączących w sobie zielonkawą
złocistość światła z miodowym mrokiem. Powinny być piękne. Nie są, osadzone w martwej,
bezbarwnej, nieforemnej oprawie powiek bez rzęs, dzieło jubilera-amatora pozbawionego talentu i
jakichkolwiek umiejętności. W zasadzie cała twarz jest taka, ponaciągana i pognieciona, nie
wchłaniająca ani nie odbijająca blasku, jak pośmiertna maska Agamemnona, tyle że wykonana nie
ze złota, lecz z matowego plastiku, z pojemnika po lodach. Bursztyny rozbłyskują żywiej na jego
widok.
- Hej, Ludviku - rozbrzmiewa ciepłe powitanie znikąd. - Jak se masz? Jak se darzi?
Znikąd, bo bezwargie usta wydają się w ogóle nie poruszać. To, że głos wydobył się właśnie
z nich, widać po ruchu grdyki na smukłej szyi, żywej, tętniącej płynną różowością szyi, na której
spoczywa maska.
- Lida wróciła właśnie z Paryża - wyjaśnia Bozio - po trzeciej operacji plastycznej. Prawda,
że niezwykłe?
Nie jest to pomruk drapieżnika ani zblazowany zaśpiew pewnego siebie playboya. Ze
swojej pustki Bozio przemawia prosto i szczerze, z uczuciem, ale bez czułostkowości, jedynym
tonem, który nie może zranić oszpeconej kobiety
- Ne kecaj. Bożislavie! - maska nie mówi nic, ale dźwięk niesie zalotną czułość.
- Rzeczywiście, niesamowite - przytakuje Lodzio - gratuluję. Lida wie, że brzmi to blado,
ale na szczęście nie ma najmniejszego znaczenia, bo ona już słucha tylko Bozia. Bozio wraca do
przerwanego wątku, do radiowych plotek, nazbierało się ich przez osiem miesięcy jej
70
nieobecności, plotki to Boziowa specjalność, jest w nich sobą i niczego nie musi udawać.
To jakaś niebotyczna perwersja, niewyobrażalne okrucieństwo albo tajemnica. Czy to
możliwe, żeby skwaśniały uwodziciel nadal widział kobietę w tej istocie żywcem wziętej z płócien
Ensora? To Lodzio powinien ją pokochać, teraz, kiedy kobiecość przestała być jej twierdzą, bronią,
przeszkodą między nimi. Powinien ją pokochać, zaopiekować się nią, pokazać złym oczom i
wrednym językom, że możliwy jest związek bez pożądania, wspólnota skrzywdzonych i
wyizolowanych. Tylko wówczas utwierdziłby ją w kalectwie, sam odizolował od świata własną
izolacją, obrażałby swoim poświęceniem, przypominał każdego wieczoru pozbawionego zbliżenia,
że nie jest już kobietą. A przecież ma wciąż te bezczelne piersi i nienaganne biodra. I potrzeby,
zwierzęce potrzeby, myśli Lodzio i czuje wstręt. Chyba raczej do siebie niż do niej.
Tamci gadają, gadają jak normalni zakochani, maska wydaje z siebie nawet jakiś substytut
beztroskiego śmiechu, a on widzi inną twarz, którą też kiedyś powinien był pokochać. Twarz, w
którą nie wbiła się siłą wybuchu maszyna do pisania, ale którą w tym samym stopniu, z podobnym
efektem zmacerowała maszyneria historii i nieudolne, rozpaczliwe próby ocalania sensu. Twarz
obłąkanej matki.
Ksiądz proboszcz nagabywany przez nią kilka, a czasem kilkanaście razy dziennie w
sprawach najbłahszych i najwyższej, kosmicznej wagi, poddał się wreszcie i zwrócił się do
piętnastolatka o pomoc. Mania religijna nie jest tożsama z głęboką wiarą. Syn musi coś z tym zrobić.
Tę kobietę trzeba leczyć. Trzeba jej dać miłość, ziemską miłość, a Bóg wówczas zrobi swoje.
I Lodzio, syn wroga ludu, ciota, Lui-chuj, pomiot tej wariatki z drugiego piętra, próbował.
Nie sprzeciwiał się jej w niczym, wysłuchiwał nie kończących się monologów zapowiadających
apokalipsę, czytał na głos Pismo Święte, nieśmiało próbując wciągnąć ją w proste, codzienne spra-
wy z których składa się życie. Tyle, że nie były one proste. Chodzili po urzędach, załatwiając rentę, i
on musiał znosić znaczące spojrzenia wymieniane między urzędniczkami, zniecierpliwienie lekarzy,
listonosza, sklepowych, chamstwo ubeków upominających od czasu do czasu, żeby matka przestała
pisać bzdury do najwyższych władz. On musiał szukać zagubionych pieniędzy, zapodzianych
rachunków, kluczy do mieszkania, Jakichś szalenie ważnych listów, wreszcie części garderoby, za
których zniknięcie odpowiadały zawsze tajemnicze, mordercze siły Po nocach, w ciszy, jaką były w
stanie z siebie wypluć jedynie uśpione, prowincjonalne Kielce, kazała mu się wsłuchiwać w grożące
jej niewyobrażalnymi "erpiemami głosy nieuchwytnych agentów ukrytych w ścianach, w prze-
wieszonych obrazach, w zlewie. Były skierowane do niej, słyszała je wyróżnię, a on oczywiście
kłamał twierdząc, że nie słyszy nic. Twierdzi tak,
71
bo chce z niej zrobić wariatkę. Patrzył w tę nieruchomą, wygniecioną twarz, w której z dnia
na dzień, z nocy w noc zacierały się coraz bardziej jego własne rysy, i przyłapywał się na tym, że nie
czuje nic, tylko godzinami nuci w myślach, na melodię „Pierwszej Brygady" pijacką śpiewkę:
Nasz los
To zwykły szmelc.
Bo my jesteśmy z Kielc.
My z Kielc!
Wydawało mu się, że ma jednak jakieś oparcie w proboszczu. Chodził do spowiedzi,
pojawiał się z matką na niedzielnej mszy Siły, synu, mówił ksiądz, siły ci trzeba, a tę da ci tylko Bóg.
On cię poddaje próbie, z której wyjdziesz zwycięsko, w światło łaski. To byt dodatkowy ciężar, ta
świadomość, że prowadzi nie tylko pojedynek o zdrowie mamy, ale zdaje jakiś kosmiczny egzamin,
od którego zależy cały jego przyszły los, no i oczywiście zbawienie wieczne.
Wreszcie nie wytrzymał. On też był człowiekiem potrzebującym pomocy, też miał problemy
Zrezygnował z rutynowych formułek i wyimaginowanych grzechów i podczas kolejnej spowiedzi
przyznał się do nieczystych myśli i autoerotycznych praktyk.
- To grzech, synu, ale w twoim wieku natu...eee, częsty Odmówisz...
- Tylko że, proszę księdza, ja marzę o mężczyznach.
Dobrodziej wpadł w szał. Miotał się za kratą konfesjonału jak zraniony pies łańcuchowy (był
dominikaninem), wypluwał z siebie pieniste słowa, zboczeniec, komunista, pederasta, żyd, francuskie
nasienie, co odniosło taki skutek, że Lodzie mimo woli poczuł się w jakiś sposób dumny z ogromu
swego przewinienia. Spodziewał się gniewu, ale raczej Bożego niż księżego.
Kiedy następnego dnia proboszcz przeklął całą rodzinę z ambony i przestrzegł wiernych
przed zarazą czerwonego ateizmu (biedny tato--frankofil, zakatowany przez komunistów, leżał już
wówczas w nie poświęconej ziemi podwórka Urzędu Bezpieczeństwa), Lodzio zrozumiał, patrząc
na nieruchomą twarz matki, że każde szaleństwo czujnie strzeże swojego terytorium.
Zapamiętał też (bo się go przestraszył) bluźniercze skojarzenie, że Żydzi to pederaści, a
Chrystus nie miał żony i, jak mu zdradził w tajemnicy Fredek, też był Żydem.
Opuścił Kościół i dom. Zamieszkał w dyżurce zaalkoholizowanego do granic ludzkich
możliwości stróża Teatru Miejskiego, nieświadom, że to pierwszy krok na drodze do radia
Wolność.
Tłum nieco rzednie, ale ci, którym nie spieszno do domu, ruszają do tańca. Lodzio nie wie,
przy którym już jest guinnessie, ale mroczny napój najwyraźniej rozjaśnia mu umysł. Tyle
przeszedłem, stwierdza pogodnie, i jestem na prostej. Patrzy, jak Irlandczycy schodzą z
podwyższenia dla orkiestry i krążą wśród gości. W jego kierunku przedziera się uśmiechnięty Joe.
72
- Twoja sprawa dobrze wygląda, Lou - rzuca w przelocie - ale czemu koniecznie Grecja?
Jest jeszcze Maroko!
Puszcza oko i płynie dalej. Dla każdego ma jakieś słówko, zdanie, anegdotkę. Nie wdaje się
w rozmowy. Operuje niedopowiedzeniami. Mimo duchoty nie zdejmuje marynarki.
Lodzio wzrusza ramionami i rozgląda się za Mosurem. Miał mu coś ważnego przekazać. Nie
pamięta co. Żeby znaleźć Mosura, trzeba znaleźć Julitę. To nie powinno być trudne.
Przygląda się przez chwilę Lidzie poruszającej niższym od niej o pół głowy Boziem w rytm
irlandzkiej skargi na niesprawiedliwość losu. Głód, poniewierka, tęsknota za ojczystą zagrodą na
wzgórzu, ukochana daleko lub co gorsze - z Anglikiem. Oboje wielokrotnie zoperowani, myśli - on
od wewnątrz, ona na zewnątrz. Przyciąganie się blizn, oboje przerywają w środku melodii i objęci
jak młode małżeństwo zmierzają ku wyjściu.
Teraz uwagę Lodzia przyciąga łysy Brian, którego twarz plonie ciemnym różem
dogasającego żaru. Kiwa się ramię w ramię z bladym dla odmiany jak świeży popiół specjalistą od
klimatyzacji. Obaj głośno kibicują najaktywniejszej parze na parkiecie bunkra.
Nostalgiczna muzyka nie przeszkadza Julicie w uczynieniu z tańca etiudy erotycznego
wyuzdania. Miotany na wszystkie strony spazmatycznymi ruchami jej ciała, niby kowboj na byku
podczas rodeo, czepia się jej z determinacją, usiłując za wszelką cenę zachować kontakt bioder,
osobliwy partner. Chorobliwie chudy, o szarej, jakby nieogolonej, rozmazanej wirowaniem twarzy,
w której goreją ponuro czarne, przymrużone rozkoszą ślepia. Jest co najmniej dwadzieścia lat
starszy od rudej diablicy i dziwnie do niej pasuje swoją uderzającą brzydotą, podkreślającą tym
mocniej jego nadludzki czy raczej nieludzki zachwyt.
To oczywiście Drakula, dziennikarz sportowy, rzadki gość Wolności, jej „wolne ostrze",
wiodący tajemniczy, wędrowny żywot reportera i alpinisty, nie zrozumianego samotnika, pasjonata
gór i kobiet. „Lubi się wspinać" mówią o nim z dwuznacznym, czyli jednoznacznym, uśmiechem.
Pojawia się z reguły na takich jublach jak ten, gdzie stosunkowo najłatwiej przytulić się do płci
przeciwnej. Zaszczycone w przeszłości jego tanecznym uchwytem utrzymują, że u Drakuli wszystko,
uwodzenie, gra wstępna i spełnienie - odbywa się w jednym tańcu i trwa niecałą minutę.
Rzeczywiście, tancerz odpada od zdobytej grani z nieprzytomnie rozanielonym uśmiechem
satysfakcji, a jego miejsce zajmuje blady, wyłupiasty Irlandczyk. Julita zdaje się nie zauważać zmiany
partnera, pogrążona bez reszty w swoim transie, samowystarczalna, szukająca własnych spełnień na
sobie tylko znanych ścieżkach. Chyba jednak ich nie odnajduje, nie tym razem, bo utwór się kończy,
a wyłupiasty nie gustujący snadź w ryzykownych wspinaczkach, bierze ją za łokieć i prowadzi do
źródła.
73
Bard jest przypadkiem w tym rogu sali, gdzie stoi Lodzio. Lodzio więc, chcąc nie chcąc
(raczej chcąc), słyszy następującą wymianę zdań.
WYŁUPIASTY - Sean 0'Heaney Your humble admirer.
JULITA (nieprzytomnie) - Hi, Sean.
W - You seem to enjoy yourself.
J (z dystansem) - Well... It's the right time and place, isn't it?
W (lekko zmieszany) - By all means, by all means, dear.
J (z agresywną zalotnością) You don't know how dear I am.
W (nagle posmutniały) -1 wonder...
Lodzio uprzytamnia sobie z rozbawieniem, że Sean wcale nie podrywa Julity, o czym ona, w
posttanecznej gorączce, jest przekonana. Następna, po krępującej pauzie, odżywka Irlandczyka
potwierdza jego przypuszczenia.
W - Czytałem transkrypty waszych audycji. O Anankach.
J (z oczywistym brakiem zainteresowania) - Tak? To miłe z twojej strony
- Ananka's files! Fascinating! - baranic brzmiący bas Briana, który pojawia się przy nich
znikąd, idzie w sukurs rodakowi.
W - Co chciałem powiedzieć... to dla mnie ważne, przepraszam, nie mam w żadnym
wypadku zamiaru urazić... Ale czy to wszystko prawda?
J - Co, czy prawda?
W (coraz bardziej zażenowany) - Z tą ... wiarą, z tym napojem.
Z tym Hu - jego angielszczyzna sprawia, że nazwa brzmi jak jakiś pierwiastek chemiczny,
czyjeś inicjały albo tajny symbol: „ejcz-ju". Nadspodziewanie serio.
J - Oczywiście prawda, Sean - głos Julity staje się ciepły i pobłażliwy. Diablica znów jest
tylko efektowną kobietą, rozglądającą się za swoim partnerem - Mosur może ci opowiedzieć
więcej... albo Lodzio! - wąska dłoń, brzęcząc bransoletami, niemal oskarżycielsko wciąga
podsłuchiwa-cza do rozmowy.
W (z całą powagą) - Arę you... Ananka?
Lodzio (z godnością) - Nie, jestem Polakiem.
W (wyraźnie rozczarowany) - Więc, co ty wiesz o Anankach?
J (pośpiesznie) - Lodzio jest doświadczonym radiowcem, a poza radiem skrupulatnym
historykiem. Pomaga nam w redagowaniu audycji. Zresztą historia Polaków i historia Ananków
mają wiele punktów stycznych. Zwłaszcza od osiemnastego wieku. Oba narody zostały podbite
przez Rosję.
- Of course - wtrąca Brian. Jako personalny nie ma obowiązku znać się na historii, ale lubi
dać do zrozumienia, że nieszczęścia małych, egzotycznych narodów nie są mu obce.
W - Piłeś Ejcz-ju? - wypukłe, blade oczy w bladej twarzy patrzą na Lodzia z bolesnym
wyczekiwaniem.
74
L - Tak, jasne. Próbowałem. Z ciekawości.
J (biorąc Seana za przedramię odsłonięte podwiniętym rękawem koszuli. Bardzo intymny
gest) - Hu nie ma tak błogosławionego wpływu na mężczyzn jak wasz bushmill. Którego zresztą
bym się chętnie napiła. -Brian natychmiast wykonuje odpowiedni gest w stronę barmana. - To tylko
wyciąg z drzewnego grzyba. Bez mocy
W (nie reagując na oczywistą pieszczotę) - To nie ja, to nie dla mnie. Mam córkę...
Łodziowi robi się zimno i gorąco zarazem. Córka 0'Heaneya ma czternaście lat. Z
głołśników wyrywa się hipnotyzujący rytm „riverdan-ce". Brian podaje szklaneczkę Julicie, która nie
spuszcza bezczelnego wzroku z Wyłupiastego. Wyłupiasty ma łzy w oczach. Córka ma raka krwi.
Niestrudzeni tancerze podejmują próby równoczesnego stepowania. Ktoś się przewraca, kaskada
śmiechu. Lekarze nie dają większych szans. Obły Turysta, który nie pije, ale będzie udawał, że się
bawi do końca, widzi dwóch amerykańskich dyrektorów i kolegę reżysera pogrążonych w
rozmowie, więc powoli się do nich zbliża. Próbowano już wszystkiego. Od naświetlania straciła
włosy Zielone stoły zasłane są resztkami jedzenia i pomiętymi serwetkami nasiąkającymi rozlanym
winem. Ciemne plamy Dwaj zmęczeni Ukraińcy grają w domino za pomocą herbatników. Córka
dostała perukę, ale nie chce jej nosić. Chce być taka, jaka jest naprawdę. Pisze pamiętnik swojej
choroby Brian obejmuje Seana, Julita puszcza jego rękę. Turysta jest już tak blisko, że słyszy temat
rozmowy i odpowiednio poważnieje. Kiwa głową. Takie jest życie. Lodzio napiłby się guinnessa, ale
coś go powstrzymuje przed zburzeniem delikatnej trwałości całej sceny
- Musimy z żoną zrobić, co się da. Więcej niż się da - tłumaczy Sean. Nie żali się, deklaruje
walkę do końca. - Byliśmy u filipińskich magów, modlimy się do Boga. Chcemy spróbować
medycyny naturalnej. Wasz Solsenisyn pisał o tym wywarze. Że to rosyjska recepta. Pytałem
naszych Rosjan, ale nie znają przepisu...
Julita znów brzęczy bransoletami. Gładzi Seana po policzku, siostra w nieszczęściu.
- Chodźmy poszukać Mosura. Mosur wie. Mosur pomoże. Wchodzą we trójkę, Sean,
Julita i nieodłączny Brian, niemal już fioletowy pomiędzy roztańczonych gości.
- Dobrzy ludzie - mówi Turysta do Lodzia i widząc jego niepewny wyraz twarzy uściśla, o
kogo mu chodził - Irlandczycy Lodzio wreszcie może się napić.
- Dawno już chciałem się pana poradzić, panie Ludwiku - zmienia temat Turysta. - Wie pan
z pewnością, że wkrótce czekają nas poważne zmiany Organizacyjne, personalne. Kogo by pan
widział na miejsce Par-^zanta jako szefa Produkcji?
75
Oczywiście wcale nie miał zamiaru o cokolwiek go pytać, tylko że teraz Lodzio, rozmówca
dwóch dyrektorów za jednym zamachem, awansował nagle na autorytet, z którego zdaniem trzeba
się liczyć.
- Nie wiem doprawdy, panie Janku - odpowiada Lodzio z powściągliwością atuorytetu. -
Najlepszy jest Czarek. I ma najdłuższy staż.
Mina Turysty zdradza, że nie jest to odpowiedź, jakiej by oczekiwał. W grę wchodzą inne
elementy oprócz kompetencji i zasług.
- Pan Cezary jest mężem pani Elwiry - pan Janek odsłania przed Lodziem tajniki polityki
personalnej - która zajmuje eksponowane stanowisko w redakcji. Jej stopień zaszeregowania... -
Turysta, też redaktor, chciałby mieć jej stopień zaszeregowania albo przynajmniej sprawić, żeby ona
go nie miała. - To by wyglądało na jakiś mało zręczny ne-
potyzm.
Lodzio milczeniem odmawia udziału w kuluarowych spekulacjach. Patrząc na oddalającego
się w zamyśleniu Turystę, myśli, że ów, angażując się w nie, najwyraźniej liczy na szybki awans w
wyniku spodziewanych poważnych zmian. Jak dotąd sprawy personalne nie wchodziły
w zakres jego obowiązków.
Głośniki nagle milkną. Roztańczeni zatrzymują się w miejscu z jękiem zawodu. Na
podwyższenie dla orkiestry wdrapuje się Brian, ciągnąc
za sobą Mosura.
- Wszyscy wiecie - woła w miarę wyraźnie głosem przewodnika stada - że od niedawna
mamy tu nową sekcję. Radio Ananków! (brawa i śmiechy). Nie wszyscy wiecie, bo nie macie
zwyczaju słuchać się nawzajem (śmiechy i brawa), że jedną z narodowych osobliwości Ananków
jest porozumiewanie się muzyką! (Wow! Wow!) Szef i założyciel naszej nowej sekcji dał się
przekonać i zaprezentuje nam tę unikalną umiejętność! (Wow! Wow! Dawaj! Come on! Brawa.)
Mosur jest jak zwykle spokojny i opanowany, co przy rozbawieniu niezmordowanych
balowiczów sprawia wrażenie nieśmiałości.
- Nie mam rogu koziorożca - mówi po prostu, chce zejść z podwyższenia.
- O, nie! - Brian chwyta go za ramię - w tym miejscu to nie problem.
Szaria! Pokaż, co przyniosłeś!
Potężna postać przeciska się w pobliże sceny. Nad głowy wznosi się imponujący,
oprawiony w srebro róg.
- Gruziński Róg Wolności! - obwieszcza Szaria, spiker tej sekcji, powszechnie kochany i
pogardzany za naiwność dziecka w ciele olbrzyma za starożytnych legend.
- Wolność jest jedna dla wszystkich! - wota jakiś mato charyzmatyczny głos. Niektórzy
odwracają się, żeby zidentyfikować jego właściciela. Turysta ma głupią minę, bo nikt mu nie bije
braw, a parę osób nawet się roześmiało.
76
Mosur przejmuje róg z rąk Szarii, ogląda go z uznaniem i podnosi do ust. Wszyscy cichną.
To rzeczywiście jest raczej mowa niż melodia. Trzy powtarzające się tony, za każdym razem
z innym akcentem i natężeniem, mimowolnym, jak to w mowie, odejściem od czystości. Ale dźwięk
jest przejmujący, oddalony i donośny zarazem. Zresztą jego tajemniczość, myśli Lodzio, bierze się
być może z egzotyki instrumentu i nasycenia publiczności alkoholem.
Mosur kończy i cierpliwie słucha braw, które powoli przechodzą w owacje. Brian ucisza je
skrzyżowaniem uniesionych rąk.
- Wybacz, ale nie nauczyłem się jeszcze twojego języka - mówi do Mosura (znowu śmiechy
i brawa) - przetłumacz nam, co powiedziałeś!
- Come on! Translate! Tran-slate, tran-slate, tran-slate! Mosur waha się przez chwilę.
Wreszcie nachyla się do ucha Briana. Sina łysina ciemnieje jeszcze bardziej, a krwista twarz
eksploduje histerycznym śmiechem.
- Brian! My też się chcemy śmiać - wola spod ściany Joe. Zwalisty Irlandczyk ociera łzy z
oczu.
- To jeszcze jeden dowód na bliskość pozornie odległych kultur - powiada tryumfująco. -
Równie dobrze mogłoby to być zawołanie naszych irlandzkich myśliwych! Czekajcie, spróbuję
zachować rytm i rym, czekajcie... - pochyla masywny ieb w skupieniu.
- Fucking poet - słyszy Lodzio czyjś kobiecy komentarz.
- I've got it! - Brian znowu podnosi ręce, wytrzymuje efektowną pauzę i ryczy z całych sił,
aż ślina pryska mu na czarną brodę.
- Leave in peace
Your cock and cunt!
It is time to hunt!!!
Krzyki, śmiechy, śpiewy i brawa uderzają o ślepe ściany studia. Artyści zeskakują z
podwyższenia i mieszają się z wirowiskiem rąk, głów, ust, oczu, kubeczków i szklaneczek. Głośniki
potęgują zgiełk dynamicznym gigiem. Lodzio sięga po następnego guinnessa.
W obcym języku wulgarne słowa przestają być wulgarne, nawet jeśli się rozumie, myśli. Są
egzotycznym dźwiękiem, jak melodia Mosura na gruzińskim Rogu Wolności. Atrakcją, która nie
przenosi sensu. Dlatego tu, w tym miejscu, niemożliwy byłby tłum skandujący unisono, potężnym
chórem „Horst Wessel Lied", jak w piwiarni „U Adzika", gdzie Hitler usiłował przejąć władzę. Tu
każdy się śmieje i każdy śpiewa we własnym języku, przeklina, chwali i obraża, i cierpi też po
swojemu. To bunkier ludzi wolnych.
Jakiś czas potem Lodzio idzie pustym korytarzem. W półmroku mija go znudzony strażnik.
Czuć, jak zwykle, klej i świeżo położoną farbę. Chwiejny krok pod niskim sufitem, z którego
zwisają wymieniane kable.
77
Nieustający remont Wolności, konieczność albo przymus budżetowy. Mają teraz
przebudowywać studia.
Coś go zatrzymuje przy lekko uchylonych drzwiach. Za sobą słyszy rytmiczne brzmienia
dogasającej zabawy. Zza tej najbliższej, nieszczelnej bariery dobiega jakby szloch czy jęk.
Opiera dłoń na klamce. Zagląda. Drzwi do studia nagrań nie skrzypią.
Na konsolecie, na której tyle razy Mosur kładł swoje sprawne palce, wspiera się
pośladkami Julita. Nogi ma wysoko uniesione w górę i na boki. W zielonkawym świetle awaryjnych
lampek somnambulicznie lśni potężna łysina wbita między jej głowę a obojczyk. Neonowo migoczą
rude włosy splątane z czarnymi kłakami brody. W cieniu archaicznych, magnetofonowych urn
połyskują ciężko pracujące, zielonkawe (irlandzkie) półdupia.
Głos wydobywający się ze wstrząsanego ciała Julity wiele mówi, jak róg Mosura. Jej oczy
spotykają się z oczami Lodzia. Widzi w nich, albo może mu się tylko tak zdaje, ekstatyczny ból i
radosną rozpacz.
Jak w irlandzkiej pieśni.
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOLIKA
- Was mochten Się essen, meine Herren?
- Das ubliche, mein Schatz.
- Ich weiss nicht, was das „ubrige" ist. Und dein Schatz bin ich nicht! Kelnerka była nowa,
nie wiedzieć czemu od rana obrażona, pozbawiona wdzięku, a nawet jakichkolwiek rzucających się
w oczy zalet figury, rzecz w jej młodym, jak się zdawało, wieku trudna do osiągnięcia. Nie zdradzała
najmniejszych skłonności do nawiązania serdecznego kontaktu z wielojęzyczną klientelą, co
umiliłoby jej pracę, a posilającym się -konsumpcję. Mściła się za ten stan rzeczy, ostentacyjnie
myląc zamówienia, przynosząc letnią kawę rozchlapaną na spodeczku, frankfurterki zamiast
debreczynek i jajka po wiedeńsku ze ściętym żółtkiem.
W dodatku nie nosiła się po bawarsku. Miała na sobie samobójczo obcisłe dżinsy czyniące z
jej nóg dwa balerony, połyskującą sztucznym włóknem pótprzejrzystą, białą bluzkę, pod którą nie
sposób było nie zauważyć potężnego, czarnego biustonosza niby fragmentu jakiejś średniowiecznej
zbroi; strój wieńczyła fioletowo-różowa czapka bejsbolowa. Wyłaziły spod niej leniwie i bez
widocznego celu matowe strąki.
- Obrzydliwe dziewczynisko - podsumował Elegancki Eugeniusz -można stracić apetyt.
- Mhm, mhm - zgodził się pan Marian zajęty skomplikowaną czynnością zdzierania sreberka
z prostokątnego pojemniczka z dżemem - szef też się zmienił. Widocznie poprzedni już się odkuł,
otworzył lokal na mie-
78
ście, a nam znów przysłano jakiegoś bankruta. Tamten podawał marmoladę w salaterkach.
- Jednym słowem generalna zmiana warty! - ogłosił z niezrozumiałym zadowoleniem Pępek.
Jego okrągła, pozbawiona wyraźnych rysów twarz jaśniała bezrefleksyjną pogodą, między innymi za
sprawą ukośnych promieni wiosennego słońca, padających prosto na niego z okienka pod sufitem.
Prostaczek porażony światłem, powołany na apostoła przez boga manierystów.
- Po części to pańska wina, panie Wiesiu - dobrotliwie zauważył Graf. Bezskutecznie czekał
na swoje białe wino.
Chór chrząknięć zabrzmiał tak, jakby przy stole siedzieli sami Urko-wicze. Dobrotliwość
Grafa była aktem niezasłużonej łaski wobec Pępka. Nie dlatego, że miał na imię Wiesław.
Nieszczęście może się przydarzyć w najlepszej rodzinie. Ale to Pępek właśnie pozbawił ich uroczej
kelnerki Grety (córki Heidi), robiąc jej dziecko i tym samym wyłączając obie panie z grafiku
dyżurów w kantynie. Obecni byli zgodni w opinii, że mnożenie Pępków na tym świecie nie zmieni
raczej kondycji ludzkości na lepsze. To jednak ostatecznie można mu było wybaczyć. Starsi koledzy
pamiętali jeszcze własne, niepojęte porywy serc i lędźwi. Ale jak wybaczyć, czyli zrozumieć, fakt, że
Pępek, po przedwczesnym przejściu Partyzanta na emeryturę, zajął jego miejsce szefa produkcji?
Spośród tylu starszych i lepszych od niego? Związek z Gretą nie wpłynął w zauważalny sposób na
jego znajomość miejscowego języka; Czarek, mąż pani Elwiry, utrzymywał, że na wypadek
zamknięcia Wolności Pępek nie miałby problemów z zatrudnieniem się w najlepszej choćby
pantomimie, do tego stopnia udoskonalił porozumiewanie się w obcych sobie mowach za pomocą
rąk. Bozio chwalił zapał, z jakim nowy kierownik produkcji tnie taśmę przy montażu. Raz w taśmę,
raz w palec! Skleja ją własną krwią! Co za oszczędność na lepiku! Rzeczywiście wskazujący palec
lewej ręki Pępka wieńczył pokaźnej wielkości bandaż.
Największy grzech wybrańca bogów polegał jednak na tym, że zostawszy produkcyjnym
dygnitarzem, załatwił swojej byłej żonie posadę sekretarki w dyrekcji, rekompensując w ten
sposób, bez kosztów własnych, zniknięcie z jej życia. Cała ta finezyjna operacja nie byłaby rzecz
jasna możliwa za rządów Gucia. Gucio nie potrzebował kolejnej sekretarki. Ale Gucio należał już do
chlubnej historii radia. Zaś nowy dyrektor, oprócz zwiększenia liczby sekretarek i wyniesienia
Pępka, nie tylko uczynił swoim zastępcą obłego Turystę (spośród tylu starszych i lepszych), ale
uzyskał od Amerykanów szereg etatów i bezzwłocznie zajął się ich obsadzaniem dziwnymi ludźmi z
kraju.
Zadowolone otrąbienie przez Pępka generalnej zmiany warty stanowiło więc z jego strony
gruby nietakt przy tym stole, a pobłażliwość Grafa - idiotyczną wielkoduszność.
79
Zwłaszcza, że od czasu awansu Pępka bez pytania i bez kompleksów zasiadał z redaktorami
do śniadania.
Pod przeciwległą ścianą Ukraińcy grałi w domino.
- „Ileż się osób wokół niego kręci! Senatorowie ateńscy, szczęśliwcy! Spójrz, oto idą
następni! Gromadny napływ, powiedziałbym wręcz: potop gości! - zaintonował zza podwójnej
gardy przymkniętych powiek pan Stanisław. - Widzisz, jak wszelkie stany i umysły - tak wygadane,
śliskie kreatury, jak ludzie skromni i pełni powagi - ofiarowują służby Tymonowi".* Mówią, że to nie
Szekspir napisał „Tymona Ateńczyka". Jeśli to prawda, to w takim razie ktoś równie przenikliwy, o
innym nazwisku. W końcu to tylko nasza wina, nasza wina, nasza bardzo wielka wina, że byliśmy
zmuszeni z radosną czołobitnością powitać nowego Namiestnika...
- Namiestnik, to dobre. Mhm - Urkowicz poradził sobie wreszcie
z dżemem.
-... skoro w odpowiednim czasie nie wyłoniliśmy spośród siebie god-niejszego do
sprawowania tej funkcji. Podczas powitania nie widziałem ani jednej twarzy, która by się nie
uśmiechała.
- Zabrakło pana Juliana - zauważył z patosem Elegancki Eugeniusz. Krzesło zmarłego
zwyczajowo stało puste. Nikt na nim nie siadał.
- Tak, on by się nie uśmiechał - zgodził się senatorski profil mówcy -nawet gdyby chciał. Po
prostu zapomniał, jak to się robi. Ale i tak by nie chciał. Gdyby nawet dożył tej uroczystości,
umarłby zaraz po niej. Jako dietetyk, był bardzo wyczulony na kwestię smaku. Cośmy usłyszeli na
dzień dobry? „Ludzie, których zamierzam zatrudnić, znają Polskę i pokażą państwu, jak się robi
nowoczesne radio". Ujmujący sposób pozyskiwania sympatii zespołu!
Wiesław Pępek uznał za stosowne bronić swego dobroczyńcę.
- Pan też go witał z całym przekonaniem, panie Stanisławie. To porównanie do Kazimierza
Odnowiciela.
- Nowemu dyrektorowi należy się jakiś kredyt zaufania - pani Elwira rozłożyła ręce -
zresztą, jak słyszę, to człowiek o niepodległościowych
zasługach.
- Sto dni spokoju - ni z tego, ni z owego skojarzyło się Grafowi.
- Wino też gorsze, niż było - skrzywił się Bozio. Blade policzki pana Stanisława lekko
pociemniały Ponieważ jednak siedział w cieniu, nikt tego nie dostrzegł.
- Moja wypowiedź nosiła charakter formalnej laudacji, której prze-sadność pełniła funkcję
ironii. Warn, młodym aktorom, którzy stajecie się dyrektorami, są to pojęcia obce. Myślę jednak, że
Namiastnik - pan Stanisław się zaciął, ale uznał, że z przejęzyczenia wyszedł mu niezły kalambur -
Namiastnik, cokolwiek by o nim powiedzieć, jest człowiekiem wykształconym i moja ironia nie uszła
jego uwagi.
* W. Shakespeare - T/mon Ateńczyk. PrzeŁ St. Barańczak. 80
Pani Elwira uniosła brwi. Nie wiadomo, czy w podziwie dla przebiegłości pana Stanisława,
czy w zwątpieniu wobec skuteczności tak subtelnie wyrażonej ironii.
- Namiastnik! To się przyjmie! Mhm!
- Jest Lodzio - zauważył Pępek prawdopodobnie po to, by zejść z drażliwego tematu. Ci
nieznośni malkontenci sprawili, że świeżo zdobyta władza zamiast cieszyć, zaczęła go przejmować
dreszczem niepokoju. Szacunek dla Namiast... Namiestnika, od jakiegoś czasu stale obecny w
duszy Wiesława, uległ gwałtownemu pogłębieniu. Szef już będzie wiedział, jak sobie z nimi poradzić!
- Jakie niepodległościowe zasługi? - zainteresował się Graf. Pani Elwira lojalnie broniła
podsądnego, jedynie tonem głosu zaznaczając swój dystans do podawanych informacji.
- Założył podobno konspiracyjne ugrupowanie. Konfederację Wolnych Intelektualistów
Katolickich.
- KWIK - bezbłędnie dokonał skrótu pan Stanisław, ściągając wargi.
- Pierwsze słyszę - stwierdził autorytatywnie Elegancki Eugeniusz. -Zajmowałem się
podziemnymi ugrupowaniami przez ostatnie lata i nie natknąłem się na żadne KWIK. Przynajmniej w
naszym archiwum - dodał na wszelki wypadek.
- Mhm, mhm. Widocznie byt to kwik wyjątkowo starannie zakonspirowany.
- Czy intelektualista może być wolny, skoro jest katolicki? - chciał się dowiedzieć Bozio.
- Panowie - podjął Pępek z powagą, która w ogóle do niego nie pasowała - skoro
zaakceptowali go Amerykanie, to chyba musieli go przedtem sprawdzić, nie?
Lodzio stanął nad swoim nowym kierownikiem.
- Wiesiek! Miałeś być o dziesiątej w produkcji. Czeka ten boss od przebudowy studia, już
chyba z dziesięć minut.
Pępka zmyło razem z jego powagą i obandażowanym palcem. Nawet nie powiedział
„dziękuję". Lodzio zajął zwolnione miejsce. Jak spod ziemi wyrosła przy nim obrzydliwa kelnerka z
gorącymi parówkami i kieliszkiem wina.
- Das selbe fur mich, bitte! - skorzystał z okazji Graf.
- Jak pan to zrobił, panie Ludwiku? - skuteczność Lodzia w obcowaniu z nową siłą roboczą
zrobiła duże wrażenie na panu Stanisławie.
- Złożyłem zamówienie w kuchni - wyjaśnił Lodzio z pełnymi ustami.
- Intelektualista katolicki jest wolny wolnością katolika - nawiązał do przerwanego wątku
Elegancki Eugeniusz. - Interesuje mnie raczej zagadnienie konspiracji tak głębokiej, że nikt o niej nie
wie. Siłą rzeczy kon-spiruje się tylko z tymi, którym się ufa, czyli którzy myślą to samo i tak samo.
Daleka droga do obalenia komunizmu.
81
- Amerykanie najwyraźniej się dowiedzieli.
- KWIK jako agentura CIA?
W środku sali podniósł się zgietk. Jakiś Uzbek znalazł w swojej jajecznicy boczek i robił
awanturę Czarnemu Biustonoszowi. Ten nie pozostawał mu dłużny. Każde gardłowało we własnym
języku, toteż spór nie rokował rychłego zakończenia.
- Karleje postać świata - zawyrokował pan Stanisław - i my razem z nią. Gdy pomyślę o
tych wszystkich wspaniałych ludziach, którzy tworzyli tę rozgłośnię, o ich przejrzystych, niemal
legendarnych życiorysach! O nie budzących wątpliwości przynależnościach! Przecież nawet socja-
lizm Juliana, niech mu ziemia lekką będzie, to był socjalizm, z którym można się było nie zgadzać, ale
nie wątpiło się w jego znaczenie i, przede wszystkim, istnienie. A dzisiaj co się okazuje przepustką
do historii? Jakiś kwik, którego nie dosłyszał nikt!
Dumny profil pochylił się ze smutkiem nad cieniami dawnej wielkości świata.
Pani Elwira upierała się, żeby jednak dać szansę Namiastnikowi. Sama była stosunkowo
świeżym nabytkiem Wolności, pojawiła się w niej zaledwie czternaście lat temu i nie zapomniała
nieufności, z jaką ją przyjęto.
- Będziemy mu patrzeć na ręce - strzepnęła lekko pulchnymi dłońmi okruszki z obrusa - w
końcu na razie podjął tylko kilka niefortunnych decyzji personalnych.
- Przynajmniej będzie komu teraz pisać audycje - stwierdził ni w pięć, ni w dziewięć Lodzio.
Jako reżyser znał ból wypełniania obowiązkowego czasu na antenie wobec braku odpowiedniej
ilości skryptów.
Uwaga miała świadomie obraźliwy charakter. Nie takiego Lodzia znali przez tyle lat.
- Pisać, żeby pisać, każdy potrafi - uniósł się honorem Elegancki Eugeniusz. - Chodzi o to,
jak to się robi i o czym!
- Uwaga - przerwał rodzący się spór Urkowicz - idzie ta... niefortunna decyzja personalna.
W kierunku ich stołu zbliżała się entuzjastycznym, choć nieco chaotycznym krokiem
rozregulowanej marionetki wysoka, szczupła postać zwieńczona pokaźną, podłużną twarzą na
pochylonej jak u psa na tropie szyi. Na twarzy kołysał się szeroki uśmiech wydatnych warg i
podskakiwały jak niebieskie piłeczki pingpongowe gałki oczne. Całość traciła kontury w pokaźnym
owłosieniu rwącym się ochoczo do istnienia z każdego, zdawałoby się, dostępnego skrawka ciała.
- Cieńdobły, cieńdobły - radośnie powitała obecnych postać i bez zaproszenia zasiadła
zamaszyście w jedynym wolnym miejscu, na krześle nieodżałowanego Juliana Marchlewskiego.
- Śniadanko przed placot, dobla rzecz! Smacznego!
82
Jak na złość pozostałym, nieosiągalna kelnerka pojawiła się bez zwłoki. Być może zwabiła ją
niezwykła powierzchowność nowo przybyłego.
Ów złożył imponujące zamówienie, również po niemiecku mówiąc przez nos i nie
wymawiając „r". Mimo to został zrozumiany, niezwłocznie obsłużony i obdarzony czymś w rodzaju
uśmiechu.
- Nie macie pajstwo pojęłcia, jaki to honor dla mnie zasiadać w takim glonie - zachwycała
się twarz, a wiosenne słońce rozświetlało zawieruchę blond włosów na kształt aureoli szczęścia. -
Jeszcze w Polsce słuchałem ładia jak wyioczni! Łozpoznawałem każdego łedaktoła po bałwie głosu,
wyobtażalem sobie, jak wygłołdacie! Kto by przypuszczał, że bełdeł jednym z was!?
Miny adresatów tego panegiryku wskazywały wyraźnie, że im to także nie przyszloby nigdy
do głów.
Nie wypadało jednak przyjmować hołdów bez stosownej odpowiedzi.
- Bardzo nam miło - oznajmiła pani Elwira tonem nauczycielki otrzymującej laurkę z rąk
mało rozgarniętego bachora. - A czym, jeśli wolno zapytać, będzie się pan zajmował w naszej
rozgłośni?
- Fołmol - wyjaśnił zachwycony z pełnymi ustami, co zresztą nie wpływało na klarowność
przekazu w żadnym stopniu. - Czeba popłaco-wać nad folmol.
Jakby dla podkreślenia wagi tej diagnozy potężnie kichnął.
- Przepłaszam - potoczył niewinnie błękitnymi oczami po obecnych, najwyraźniej
sprawdzając, kogo opluł - alelgia. Wiosenny katat, nadmiał cieczy w olganizmie. Grosse vodka
bitte! - zawołał przez pół sali w kierunku nieosiągalnej kelnerki, która kiwnięciem bezbarwnych
kłaków pod neonową czapeczką zaakceptowała ten bezpośredni sposób składania zamówienia
jako naturalny i oczywisty.
- Co pan ma na myśli? - Elegancki Eugeniusz zmusił się do uprzejmej rzeczowości.
Entuzjasta rozłożył ręce. W jednej trzymał widelec z nadzianym nań kawałkiem debreczynki, w
drugiej kawałek chleba z twarożkiem na słono. Przecinek szczypiorku poruszał się w gąszczu
złocistej brody jak jaskrawozielona wesz.
- Tełpo! - wyjaśnił - kłótkie infoimacje, flasze. Przeływniki muzycznej, najlepiej z
syntetyzela. Minimum komentarza. A jeżeli już, to iłonicz-ny, kpiałski. Komunei trzeba ośmieszać!
Tam nikt już nie tławi patosu, bohatełstwa. Siuchajoł nas zwykli ludzie f ponułych łealiach. Dlażni ich
połuczanie. Komuna ich poluczała cztełdzieści lat. Nie po to mełczoł siei zagłuszaniem, żeby przez
dziesiełć minut słuchać jakichś teołetyczno-pa-tfaotycznych łozważań. Tełołię i patłotyzm majol we
kiwi. No i żywy jeł-zyk. Trzeba mówić, nie czytać. Na gołołco, z błełdami, ale na żywo! Jak
człowiek wolny do wolnego człowieka!
83
Pouczeni przypatrywali się w skupieniu, jak radosny mówca wlewa dużą wódkę do szklanki
z herbatą.
- Pomaga na katal - wyjaśnił niepotrzebnie, wychylając za jednym zamachem połowę
koktajlu.
- Pan oczywiście ma doświadczenie radiowe - uściślił na wszelki wypadek Urkowicz.
- Dziesieić lat w łozgłośni hałcełskiej. Płaktycznie łobitem, co chciałem.
-1 chciał pan być w partii? - pani Elwira była jak zwykle świetnie poinformowana.
Widelec śmignął lekceważąco przed oczami.
- Płaktyczny opołtunizm. Gest bez znaczenia. Alibi. W mediach pał-tyjni wiełcej mogoł. Ale i
tak mnie internowali.
Dostojne głowy pochyliły się lekko z szacunkiem dla męczeństwa.
- Ciężko było - delikatnie podsunął Graf. Przed oczami stanęło mu Dachau.
Entuzjazm męczennika jeszcze się wzmógł. Trudno powiedzieć, czy za sprawą wódki w
herbacie, czy rozkosznych wspomnień.
- Zabawa! Wszyscy, klawisze, kłyminalni, łecydywiści byli po naszej stłonie! Zalaz na
poczottku dostaliśmy cynk, że jeśli wejdą łuscy, to uciekamy łazem - intełnowani i stłażnicy. Dtogi i
mety były przygotowane. Paczki dla bohaterów! Dużo wolnego czasu, żadnej odpowiedzialności,
szacunek! Nawet alkohol przychodził. Do butelki po szamponie żony wkładały płezełwatywy i
wypełniały halą. Kułsy samokształceniowe! Przecież siedziała elita! Tylko kapeenowcy zmuszali do
demonstłacji, o szóstej lano msza i śpiewanie Mułów. No i kobiet błakowało - błękitne źrenice wbity
się w panią Elwirę z błyskiem, jak jej się zdawało, seksualnego wygłodzenia. Uśmiechnęła się z
wyrozumiałością.
- Tutaj też nie ma ich wiele - poinformowała młodzieńca z mściwą satysfakcją i poprawiła
włosy
- No - widelec wbił się w przestrzeń jak celownik karabinu. - Ta łu-da jest całkiem niczego.
Spojrzeli w ślad za widelcem i dostrzegli Julitę. Siedziała razem z Irlandczykiem, Seanem.
Przykuty do krzesła jej wzrokiem zaniechał okrążania kantyny z papierosem w palcach, chociaż lato
zbliżało się milowymi krokami, a wentylacja nadal szwankowała.
- Ta łuda - Lodzio nie odmówił sobie małej złośliwości - jest zajełta, a nawet gdyby nie była,
to trzeba sieł zapisać w kolejce.
Entuzjasta nie obraził się. Wytarł do czysta talerz kawałkiem chleba i rozejrzał się po stole,
co by tu jeszcze zjeść.
- I tak tu długo nie popłacujemy - zawyrokował - komuna sieł toz-padnie lada dzień.
- Od pańskich flaszów i przerywników muzycznych? - Elegancki Eu-
84
geniusz uznał, że nie warto ukrywać niechęci, skoro jej obiekt i tak się nie obraża.
- Sama z siebie. To przecież widać gołym okiem. Całe szczełście, że jeszcze zdołżeł sieł do
tego przyłożyć. Przejdziemy do histołii!
- Pan zapewne ma już upatrzone jakieś godne stanowisko - odezwał się pan Stanisław, nie
otwierając oczu - w odrodzonej, wolnej ojczyźnie.
Gumowe wargi rozciągnęły się w przewrotnym uśmiechu, odsłaniając zdrowe, wielbłądzie
zęby Nie wiadomo skąd znalazł się między nimi papieros i złociste zarośla przesłonił obłok dymu.
- Wolne żałty! Dla nas tam nie bełdzie miejsca! To dopięło bełdzie buł-det! Miliony któłym
siet należy jakieś zadośćuczynienie, tysiołce przekonanych, że zasłużyli na zaszczyty setki gotowych
ministlów, ambasado-łów, dyłektołów! Nie spodziewajcie siei wdziełczności. Wolność to egoizm,
egoizm w blasku i majestacie pława. Przeplaszam - unoszący się w dymie prorok spadł ni stąd, ni
zowąd w ton lekkiej paniki. - Muszel spadać.
Zerwał się z krzesła pana Juliana i pomknął swoim rozregulowanym truchtem do wyjścia,
gdzie stal Turysta i wzywał go kiwaniem wskazującego palca.
- Polszczyzna równie oryginalna, co angielski Victora - zauważył z sarkazmem Elegancki
Eugeniusz.
Nowy wicedyrektor tłumaczył coś nowemu redaktorowi, rozpędzając sprzed twarzy kłęby
dymu. Turysta nie palił i nie tolerował palenia. Entuzjasta posłusznie zgasił papierosa w spodeczku na
najbliższym stoliku. Siedząca przy nim para Czechów przyjęła to z wyrozumiałością.
- Radiowy głos - podsumował Bozio - nie do pomylenia z żadnym innym. To betdoł
łozływkowe audycje!
- Don Kichot - w głosie Grafa dawało się zauważyć cień sympatii. Może w młodości był
podobny. - Wszystko mu się wydaje takie łatwe i oczywiste.
- Mhm, mhm. Don to może za dużo powiedziane, ale Kichot na pewno.
- Namiastnik dał mu od razu dziesiątą grupę - ujawniła pani Elwira kolejną istotną informację
ze swego niewyczerpanego zasobu poufnych danych. - Niewątpliwie za dziesięć lat praktyki w
harcerstwie i staż partyjny
- Ktoś tu wspomniał o kredycie zaufania - mruknął Elegancki Eugeniusz, choć wcale nie
pragnął zadzierać z panią Elwirą. Uznała jednak, że musi się wytłumaczyć.
- Co innego zasady, a co innego praktyka. Nadrzędnym celem jest dobro rozgłośni.
Pan Stanisław zdobył się na pocieszający cytat ze skarbnicy pamięci ukrytej pod
powiekami.
85
- „Ci. którzy wyłącznie dzięki szczęściu zostają z prywatnych ludzi książętami, zostają nimi z
małym trudem, lecz z dużym utrzymują się -glos nabrał cech oratoryjnej deklamacji. - Tacy mężowie
zależą wyłącznie od woli i losu tego, który ich wyniósł, a obie te rzeczy są bardzo zmienne i
niestałe"...*
- Wollen Się noch etwas? - przerwało mu brutalnie obrzydliwe dziewczynisko, sprzątając
towarzystwu sprzed nosów nie dopite szklanki i kieliszki, sztućce i talerze.
- Fołma. Wszystko jest kwestią fołmy - stwierdził tajemniczo Lodzio.
ETER
Nie ma jednoznacznych dowodów na to, że Anankowie zdawali sobie sprawę, iż na
przełomie szesnastego i siedemnastego wieku stworzyli rozległe i całkiem sprawnie funkcjonujące
państwo, o którego istnieniu odległy i burzliwy świat wiedział niewiele albo zgoła nic. To samo
można powiedzieć o wiedzy Ananków na temat odległego świata. Niewykluczone, że epoka
dynamicznego rozwoju Ananii wzięła się z braku zainteresowania mieszkańców tej krainy dla tak
abstrakcyjnych pojęć, jak państwo czy rozwój. Przyjmowali rzeczywistość w sposób naturalny,
taką, jaka jest, co sprzyjało nieskrępowanym inicjatywom i tolerancji dla dziwactw, niespodzianek i
nowości. Były one z czasem wchłaniane w dziedzictwo pamięci dzięki nigdy nie wygasłej
namiętności Ananków do opowiadania o tym, co się zdarzyło.
Dramatyczne czasy Mosura Han-Ery, dyscypliny i podbojów, skostniałej hierarchii
społecznej, należały do historii. Synowie ambitnego wodza wytłukli się wzajemnie w walce o
przejęcie po nim władzy i mało kto ich żałował. Rzemieślnicy z jego oddziału, którym udało się
wrócić z wyprawy, wzbogaceni o chińskie umiejętności i rozwiązania, wzmocnili swoją przydatność i
atrakcyjność, ale nie przyszło im do głowy, żeby na tej podstawie żądać dla siebie jakichś
nadzwyczajnych przywilejów. Wobec braku jakiejkolwiek władzy centralnej powrócono do
symbolicznej roli Ha-naka, jako honorowego sumienia ludu. Rozproszenie Ananków na stosunkowo
rozległych przestrzeniach sprawiło, że każda większa osada, z wolna przekształcająca się w miasto,
miała swojego Hanaka i swoich opowiadaczy, którzy raz do roku spotykali się w jednym miejscu,
żeby ustalić wspólną, ramową wersję historii i pokrzepić się wzajemnie pogodą ducha i beztroską.
Zjazdy te sprzyjały wymianie handlowej oraz robieniu wiatru, rychło więc ich stałe miejsce
przekształciło się w nieformalną stolicę państwa, a jej Hanak, jako gospodarz, uznawany był za
Han-Ha-naka, czyli kogoś w rodzaju mistrza cechu.
*W Machiavelli - Książę
Przeł. K. Żaboklicki. 86
Drugim wspólnym ośrodkiem życia i tożsamości Ananków stała się Hesz-Ni-An, świątynia
Ananki zbudowana na wschodnich stokach Uralu. Zbudowali ją potomkowie Ni-An'ka,
odmieńców, kapłanów, wystanych ongiś dla świętego spokoju na zachód przez Han-Erę.
Utrzymywali oni, że odnaleźli w końcu legendarną jaskinię Mosura i Święty Kryształ. Opanowali
technikę wznoszenia budowli z ociosanych głazów bez użycia zaprawy (zaskakująco podobnych do
architektonicznych osiągnięć Inków). Nie świadczy to bynajmniej o jakichkolwiek kontaktach
między obiema cywilizacjami - Anankowie morze widzieli raz i uznali, że to wystarczy - ale raczej o
tym, że użyty materiał i zastosowana technologia decydują o charakterze konstrukcji. Podczas
wyrywania górom budulca natrafili na złoża diamentów, które uznali za mistyczne dzieci Czaszki
Dziadka. Anankowie dobrodusznie zgodzili się z tą interpretacją, bowiem lśniące kamyczki, do
niczego nieprzydatne, przemawiały do ich dziecięcej nieco natury. Z kolei nizinny odłam narodu,
grzebiąc w porośniętych mchem i chwastem kurhanach Scytów, odkrył ukryte tam złote ozdoby
zapomnianego ludu. Legendy Ananków nie wspominały nigdy o żółtym metalu, co stanowiło
smakowite wyzwanie dla opowiadaczy i uruchomiło przedsiębiorczość budowniczych. Ci ostatni
szybko zdali sobie sprawę, że rzeki pełne są czerwonawego i zielonkawego kruszcu, łatwego w ob-
róbce i, podobnie jak diamenty, nie nadającego się do niczego prócz ozdoby i zabawy.
Opowiadacze zaś po wyjątkowo długich konsultacjach we własnym gronie ustalili, że jest to krew
dziadka Ananki, która wypłynęła z jego świętych zwłok, nim zostały zjedzone.
Oba te odkrycia zbliżyły do siebie Ananków górskich i nizinnych. Każdy z odłamów
posiadał coś, czego nie posiadał drugi, co pozwalało utrzymać równowagę godności i ożywić
handel. W zamian za złoto Nizinni posiedli sekret obróbki kamienia. Wyżynni zaś zdołali uzyskać
splendor i prestiż dla swojej świątyni.
Nie usunęło to jednak zasadniczych różnic między nimi. Ni-An'ka, odizolowani od świata w
swoich górskich sanktuariach, w naturalny sposób oddawali się myśleniu o sprawach oderwanych,
idealnych i tajemniczych jak struktura kryształu, przez który, metaforycznie ujmując rzecz, spoglądali
na rzeczywistość. Pomimo swej różnorodności i wielobarwno-ści wydawała im się czymś stałym.
Kopacze, budowniczy i myśliwi z równin i lasów mimo wszystko zdawali sobie sprawę z istnienia
jakiegoś świata poza ich własnym, głównie za sprawą okazjonalnych najazdów z południa i ze
wschodu. Często też na ich tereny trafiali uciekinierzy i rozbitkowie z nie kończących się na dalekim
świecie wojen, wreszcie wszędobylscy kupcy. Przybysze przyjmowani byli gościnnie, wielu z nich
bez trudu asymilowało się w nowym, przyjaznym środowisku, wnosząc weń własne wierzenia i
obyczaje. Nie jest zapewne przesadą stwierdzenie, że Anania stała się w tym okresie krajem
swoistego azylu polityczne-
87
go dla wszystkich, którzy we własnych państwach nie znaleźli sobie miejsca. To oczywiście
otwierało nizinnym Anankom oczy na niestałość świata. Podchodzili do niej ze swoistym
stoicyzmem.
Być może wpływ na odmienny stosunek Wyżynnych i Nizinnych do tajemnicy istnienia miało
ich podejście do Hu. Kapłani uważali Hu za napój święty i pili go rzadko, zaledwie kilka razy do
roku, w ramach skomplikowanych obrzędów o charakterze wybitnie liturgicznym. Nizinni traktowali
Hu jak herbatę, zauważając jego dobroczynny wpływ na równowagę ducha. Ujmując rzecz w
skrócie, można rzec, że dla kapłanów naturalnym stanem istnienia był niepokój wobec tajemniczej
stałości wszechświata (uśmierzany jedynie podczas religijnych świąt), dla reszty Ananków natomiast
sianem istnienia był niewzruszony spokój wobec nieprzewidywalnej i zmiennej natury wszechświata.
Kupcy z Imperium Ottomańskiego, których przyciągnął na te zapomniane przez Allacha
obszary niezawodny węch uczulony na zapach złota, nienadzwyczajne mieli o Anankach
wyobrażenie. „Lud to pogański, niepoważny i wielce gadatliwy - pisał jeden z nich - nie znający
dyscypliny ani wartości posiadanych dóbr, którymi Najwyższy, w swej niezgłębionej mądrości,
obdarzył ich obficie i, jak się zdaje, całkowicie niezasłużenie. Trudno bowiem dostrzec, by w
jakikolwiek sposób wyrażali Mu wdzięczność i oddanie za szczęśliwy los, jaki stał się ich udziałem.
Przeciwnie wręcz, powodzenie swoje i zasobność za własną uważają zasługę, czym w wielką
wbijają się pychę, opowiadając bez końca wyłącznie o sobie, jakby jedynymi byli ludźmi na tej
ziemi. W istocie nie ma w ich języku innego słowa na określenie człowieka prócz słowa Ananka, co
świadczy o głupocie lub zadowoleniu z siebie; w rzeczy samej jedno od drugiego różni się niewiele.
Jak większości głupców dobrze im z tym do tego stopnia, że nie znają nawet pojęcia szczęścia, ani
doczesnego, ani niebiańskiego, jakim jest wypełnianie woli Stwórcy Nic dziwnego, że żyją w
grzechu i nieczystości, nie wiedząc nawet, że będą potępieni.
Przy tym lud to jest zdrowy i dorodny, choć nadzwyczaj spokojny. Nie trzyma niewolników
ani pracowników najemnych, nie widziałem też regularnych oddziałów zbrojnych, jeśli nie liczyć
jazdy na oswojonych jeleniach, trzymanej, jak się zdaje, wyłącznie dla ceremonii i zabawy. Kobiety
ich, chutliwe i bezwstydne, myślistwem i rzemiosłem zajmują się pospołu z mężczyznami (w czym,
podobnie jak w obróbce kamienia, celują nadzwyczajnie), choć nigdy nie tracą okazji, by dla
lubieżnej przyjemności przerwać wykonywane właśnie zajęcie. Mędrców nie zauważyłem żadnych,
co raczej nie dziwi, choć z tego, co zrozumiałem, trzyma się niewielką ich grupę w zamknięciu gdzieś
w górach. Przyznam, że naiwność i dobroduszność tego ludu, polegająca na zupełnej nieznajomości
spraw tego świata przy braku ciekawości i pokory, przepełniały mnie pogardą i obrzydzeniem, mimo
iż nic złego mi nie uczynili".
88
Zastanawiające, że po takim donosie nie doszło do podboju Ananii przez Turków.
Najwyraźniej zajęci nawracaniem Europy i Bliskiego Wschodu zlekceważyli nieznanych pogan, od
których złoto i diamenty i tak można było uzyskać za bezcen.
W tym czasie (koniec XVI wieku) Hanakiem była Zareba, kobieta z rodu myśliwych. Imię
jej znaczy tyle co „Poraniona" lub -jak tłumaczono je później - „Naznaczona". Wzięło się z faktu
wyjątkowego jej oszpecenia w wyniku zwycięskiego, choć kosztownego spotkania z niedźwie-
dziem. Drapieżnik, nim zginął, zdarł jej pazurami skórę z całej twarzy.
Straszliwe to okaleczenie i wiążący się z nim przymusowy celibat (niezwykła szpetota i
zmiany charakteru po wypadku odstręczały najjurniejszych) predystynowały ją w naturalny sposób
do roli Hanaka. Nie tracąc energii i czasu na robienie wiatru ani na sprawy państwowe (wszystko, w
co mogłaby się wtrącać, szło spokojnie własnym torem; nawet małych wojen nie było, by musiała
brać na siebie czyjąś śmierć), poświęcała się z oddaniem myśleniu. Taki fenomen nie przyszedłby do
głowy tureckiemu kupcowi. Zauważyła, że w opowieściach Ananków o sobie samych panuje
pewien chaos, nad którym warto by zapanować. Nie chodziło jej bynajmniej o unifikację zbiorowej
wyobraźni, ale o zachowanie dla potomnych całego bogactwa niestworzonych historii powstających
dzień w dzień przy wieczornych ogniskach, jak Anania długa i szeroka.
W tym celu przekonała jednego z wybijających się wówczas kapłanów, niejakiego Stanusa,
do podjęcia wysiłku spisywania opowieści i zdarzeń z dziejów Ananków i deponowania ich w
górskiej świątyni ku nauce, pocieszeniu i przestrodze.
Stanus początkowo krzywił się na ten pomysł, widząc w nim ingerencję przedstawicielki
nizinnych gadułów w wyżynny, usystematyzowany świat wierzeń. Poza tym spisywanie dziejów
nadal kojarzyło mu się z niechlubnym w jego przekonaniu okresem władzy Han-Ery i jego kochanka
skryby Ga-Horesza. Sam doświadczając silnych emocji na widok każdej pary krzepkich męskich
ud, walczył z tymi skłonnościami i wstydził się ich jako niegodnych Strażnika Kryształu. Słabość
charakteru szła u niego w parze z prawdziwie wyżynną ambicją. To pierwsze kazało mu zatem ulec
namowom Zareby, to drugie - z uległości wyciągnąć korzyści dla siebie. Był bowiem zdolnym, choć
mało oryginalnym opowiadaczem. Najlepiej udawało mu się opowiadanie historii, które ktoś już
przed nim konstruował. Umyślił sobie zatem, że mając w rękach skarbiec opowieści wszystkich
Ananków, stanie się niejako ich nadopowiadaczem, dysponującym niebagatelnym wpływem na
zbiorową wyobraźnię. Przy uważnym wyważeniu akcentów w połączeniu opowieści wyżynnych z
nizinnymi mógłby nawet zapewnić kapłanom, czyli sobie, władzę nad myśleniem całego narodu.
Wizja ta spodobała mu się do tego stopnia, że nie tylko przystał na projekt Naznaczonej, ale
związał się z nią na stale, rzecz podówczas
89
u Ananków niespotykana. Miała w końcu postawną sylwetkę i krzepkie uda, a oszpecenie
odbierało jej w znacznym stopniu zewnętrzne cechy kobiecości.
To małżeństwo symbolicznych wprawdzie, ale jednak przywódców Wyżynnych i Nizinnych
Ananków, choć nie zaowocowało potomstwem, miało swoje historyczne konsekwencje w
nadchodzących, mrocznych czasach.
Istnieje inna wersja tych wydarzeń, kwestionująca altruistyczne motywy Zareby Otóż miała
się ona zakochać w Stanusie tak zaborczo, że miękki kapłan nie miał nic do powiedzenia w kwestii
własnej monogamii. Silna, bystra i bezwzględna, zdawała sobie sprawę, że jako Hanak, po którym
oczekuje się celibatu, nie zaspokoi targających nią żądz wśród pogodnych, nizinnych Ananków bez
brzemiennego w nieprzewidywalne konsekwencje naruszenia tradycji. Odosobnienie górskiego
sanktuarium zdawało się rozwiązywać ten problem. Nie wzięła jedynie pod uwagę, że i tam, wśród
kryształów, kłębią się namiętności. Stanus był, żeby tak rzec, zajęty, a związany z nim młody Ni-
An'ka w przypływie zazdrości rzucił się na Zarebę i przeorał jej twarz okruchami diamentów, nim
zginął uduszony jej krzepkimi dłońmi myśliwego. Po tej szekspirowskiej tragedii oboje - Hanak i
kapłan - musieli dla dobra Ananków zadbać o prawidłową wersję historii, by nie zakłócić delikatnej
równowagi między Wyżynnymi i Nizinnymi. Wprawdzie Hanak niejako z natury rzeczy bierze na
siebie śmierć, ale nigdzie nie zostało powiedziane, że może bezkarnie zabijać, zwłaszcza wrażliwych
na punkcie swojej godności kapłanów.
Trzecia wersja dramatu, nie kłócąca się z żadną z poprzednich, głosi, że pojętna Zareba,
mająca z racji swojej funkcji częsty kontakt z obcymi kupcami, szybko zdała sobie sprawę z
rzeczywistej wartości złota i diamentów, a stały związek ze Stanusem był pierwszym i koniecznym
krokiem do zmonopolizowania handlu kosztownościami. Bezwolny kapłan dostrzegł płynące stąd
polityczne korzyści i wymyślił święte archiwum manuskryptów jako zasłonę dymną dla projektu. W
ten sposób materialne i duchowe korzyści umożliwiły długoletni, choć bezdzietny związek ambitnego,
wielbiącego mężczyzn apokryfisty z oszpeconą kobietą.
Mówił do was Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność.
DOZNANIA
Mosur obejmuje udami i ramionami pień. Silnymi ruchami torsu posuwa się w górę niby
niewielki, odziany w szare sztruksy niedźwiedź. Wzdłuż pnia sypią się w dół na Lodzia zbutwiałe
paprochy
Mosur dociera do bulwiastej narośli sterczącej na granicy cienia, pod koroną lasu. Wyjmuje
prawą ręką nóż i unosi go nad odchyloną w tył gło-
90
we. Odrzyna z wysiłkiem bulwę od pnia, stękając i przymykając oczy. „Jak Michał Anioł
pod stropem Kaplicy Sykstyńskiej" - myśli Lodzio.
Grzyb spada na leśną wyściółkę z tępym jękiem. Za nim, w szeleście ubrania szorującego po
korze, zsuwa się Myśliwy.
- Dałżno byt' miertwoje - wyjaśnia, podnosi hubę i chowa do plastikowej reklamówki z
„CundC". - Dierewo. No niedołga. Wtedy jest najlepsza, kiedy zaczyna się karmić samą sobą. I
łatwo odchodzi od trupa.
Idą w dół po zalesionym zboczu, przechodząc słupy olśniewającego światła i pieczary
wilgotnego, zielonego mroku. W nocy padał deszcz. Zapach lasu jest intensywnym kadzidłem życia i
śmierci. Mosur stuka rękojeścią noża w mijane pnie. Co jakiś czas zatrzymuje się i powtarza
operację.
Lodzio niesie wędki. Jak kiedyś, wśród podkieleckich gór, dobrowolny tragarz
prawdziwych mężczyzn. Dopuszczony do krwawego rytuału, do polowania, zadania śmierci i
celebracji wódką przy dymiącym ognisku. W końcu jest jedynym skrybą wodza.
Tafla wody przypomina wypolerowaną stal. Tylko przy brzegu cień pochylonych olch
zdradza jej przejrzystość i bursztynową głębię. Ktoś wydeptał trawę aż do niebieskawej gliny,
paroma kamieniami zaznaczył miejsce na ogień. Absolutna cisza, nie słychać nawet ptaków.
- Bywają tu - Lodzio wskazuje ludzkie ślady.
- Nu da. Kłusują. Idealne miejsce - Mosur rzuca torbę na ziemię, rozgląda się i znika w
pobliskich chaszczach. - Egzamin na kartę drogi - rozlega się tryufmalne ciurkanie moczu - trudny,
raz do roku. A ryb w bród. To i kłusują.
Lodzio wyjmuje smukłe wędki z pokrowca, otwiera rozkładającą się jak akordeon
skrzynkę na haczyki, ciężarki, błyski i sztuczne muchy Mosur nadal buszuje w zaroślach.
Górą przechodzi lekki wiatr, szumią liście, ostatnie krople spadają w wodę, opalizujące
kręgi łagodnie rozchodzą się po powierzchni.
Mosur wyłania się z zarośli. W ręku trzyma zardzewiałą puszkę pełną ziarnistej, ruchliwej
ziemi. Wyciera nóż o nogawkę. Brunatne grudki błyskają różem i tłustym brązem.
Lodzio patrzy z przyjemnością, jak potomek Ananków kuca przy wędzisku i szybkimi,
pewnymi ruchami palców wiąże ciężarek żyłką, wybiera z brzęczącego gąszczu śmiercionośną
kotwiczkę. Łączy ją z nylonem skomplikowanym węzłem, który jest oczywiście prosty i
niezawodny, jeśli się tylko wie, jak go zrobić. Uspokajająca pewność, granicząca z automatyczną
obojętnością, właściwa tym, którzy znają się na rzeczy Potem Mosur wybiera z puszki dorodną
dżdżownicę, różową z żółtawym kołnierzem i wkłada ją sobie do ust. Wargami ściąga z niej ziarenka
ziemi 1 lśniącą od śliny nadziewa kunsztownie na haczyk.
- Tak się u nas robi - stwierdza fakt, dostrzegając grymas obrzydzenia na twarzy towarzysza
- czary. Mówią, że pomaga.
91
Lodzie chciałby się przydać.
- Tego nie używasz? - wyjmuje ze skrzynki jedno z podłużnych fosforyzujących wrzecion.
- To dobre na drobiazg. Rzucimy na grunt. Przy dnie chodzą prawdziwe potwory.
Robi zamach i rzuca. Posłuszne niemieckie warknięcie kołowrotka i odległy plusk.
Skręcająca się na ostrzach dżdżownica wędruje przez głębie na dno.
Teraz czekanie, na które czeka Lodzio. Żeby porozmawiać, zrozumieć pewne niezrozumiałe
sprawy. Potwierdzić naturalnie rozwijającą się przyjaźń. Bo niby dlaczego Mosur właśnie jemu
zaproponował wyjazd pod miasto, do lasu, na ryby? Czy coś ma się wyjaśnić, czy pojawią się
ważne pytania i nieodwołalne odpowiedzi? Ręka sama wędruje do chlebaka i wyciąga butelkę
whisky. Na jej widok Mosur kręci głową i sięga po swoją piersióweczkę z Hu.
Piją. Patrzą przed siebie, gdzie nic nie ma oprócz tafli wody i łagodnych gór. Jeśli spojrzeć
na nieruchomy koniuszek wędki z iskrą żyłki, to wszystko znika z pola widzenia. Wtedy słychać
szmery, odgłosy tłumnego, niewidzialnego istnienia. Robaki, chrząszcze, mrówki, owady prze-
dzierają się przez życie, polują, uciekają, pożerają, dupczą się jak opętane. Lodzio czuje swędzenie
w krzyżu i żar alkoholu w żołądku.
- Jak u nas - Mosur zatacza piersiówką nieokreślony łuk.
- Tęsknisz czasem? - podejmuje natychmiast Lodzio rad z zachęcającego otwarcia. Ruch
ramion.
- Woda, góry, wszędzie takie same. Tam żyć trudno, tu łatwo. Do czego tęsknić?
- Do ludzi?
- Ludzie też są wszędzie. I też tacy sami, prawdę mówiąc. Ty tęsknisz? Lodzio wie, że nie
tęskni. W swoim monachijskim mieszkaniu nigdy nie leżał z otwartymi oczami, wsłuchując się w
zgrzyt tramwaju na nowych szynach i dzwonienie figurek, czekając, aż nostalgia przeniesie go w
czasie do domu, do Kielc. Nie miał nawet snów paszportowych, koszmarów, że znowu jest w
Polsce i nie może wyjechać, perwersyjnych, masochistycznych wersji tęsknoty. Kielce pojawiały się,
kiedy chciały, na zasadzie swobodnych skojarzeń z czymś, co jest, a co już było. Towarzyszyło im
uczucie ulgi, rozpoznania, ale na pewno nie sentymentu. Z dystansu chciał być jednak uczciwy
wobec własnej przeszłości. Nie wszystko co z Kielc to szmelc.
- Mieszkałem w teatrze - nie odpowiada na pytanie wprost. - U stróża. W centrum miasta.
- Intieresno - stwierdza Mosur bez zainteresowania.
- Stróż albo pił, albo spał. Robiłem wszystko za niego. Przynieś, po-
92
daj, pozamiataj. Ale to i tak był zaszczyt. Miałem dziewiętnaście lat, a ten teatr, wtedy, to
było centrum nie tylko Kielc, ale całej Polski, tak nam się zdawało. Albo i Europy
Chruszczowowska odwilż, rozumiesz. Wolność w zasięgu nadziei. Ważne przedstawienia, dyskusje.
„Pluskwa" Majakowskiego, „Caligula" Camusa...
Twarz Mosura nie zdradza żadnego poruszenia wewnętrznych strun pamięci czy emocji. No
tak, przecież wtedy jego tatuś w najlepszym wypadku dopiero zabierał się za robienie wiatru z
mamusią. Jak wyglądała zresztą odwilż za Uralem?
- Teatr imienia Stefana Żeromskiego - zaczyna Lodzio z innej beczki. -Taki polski znany
pisarz. Straszny erotoman, ale ze społecznym zacięciem. W swoim czasie ważny, politycznie ważny.
Chociaż mówiono, że powinien raczej pisać o seksie, bo tylko to go naprawdę interesuje.
Zmysłowiec.
Mosur kiwa wreszcie głową na znak, że takie połączenie namiętności i ambicji nie jest mu
obce.
- I coś z tego erotycznego stosunku do sztuki, do sztuki w polityce tam się objawiło. Dużo
młodych ludzi. Wykłady najlepszych profesorów, spotkania z umysłami, płonący kominek, znaczenie
wielkich słów, taka pasja, wiesz, ale i trochę gra z władzami, co wolno, czego jeszcze nie, jak się
najlepiej wyrazić... - Lodzio nie umie nazwać tego podniecenia, które teraz dobrze pamięta,
poczucia dumy z przynależności do środowiska ludzi odmiennych, myśleniem i strojem, swobodnym
wyglądem, potoczną, czasem wulgarną mową nazywających świat po swojemu, nie wstydzących się
siebie. Aktorzy, tacy zagęszczeni i wyraziści na scenie, tacy fajni, nerwowi, ale na wesoło
przerysowani przy wódce, na rybach. Nazwiska, nazwiska, nazwiska z całej Polski. Camus nie
przyjechał, bo akurat dostał Nobla i cząstka tego Nobla znalazła się właśnie w kieleckim teatrze, na-
leżała do jego zespołu, a więc w jakiejś malutkiej wprawdzie, ale jednak w części do Lodzia.
- Nosiłem dekoracje, piłem z aktorami, rozlepiałem afisze. Wszystko, co robiłem, miało
sens. Słuchałem wykładów, patrzyłem, jak się prowadzi próby, jak się reżyseruje sztukę, ustawia
ludzi, buduje sceny...
~ Postanowka - potwierdza Mosur - nauczyłeś się i ty teraz sam reżyser.
Lodzio macha ręką.
- To nie to samo. Tam wszyscy mieli gorączkę. Łatwiej było się upić, niż się najeść, ale
podwyższoną temperaturę mieli wszyscy. Nawet na szkolnych przedstawieniach. Bo powstało tam
Studium Teatralne, gdzie przyszli artyści mogli się wprawiać w praktyce. To było coś. Niestworzone
pomysły, szalone próby - Lodzio łyknął porządnie z butelki „Dzikich Gęsi" - tam najbardziej lubiłem
chodzić.
- Aktorki, łatwa zwierzyna - komentuje sentencjonalnie Mosur, sprawdzając napięcie żyłki.
93
- Nawet asystowałem przy reżyserii jednej sztuki - ciągnie rozpędzony Lodzio - Szekspir,
„Otello".
-Kak?
- Atiełto - tłumaczy Lodzio - musiałeś słyszeć. Wielka sztuka o zazdrości i manipulacji...
Mosur wydyma wątpiąco wargi. Entuzjazm Lodzia jakoś nie może się przebić przez spokój
jego niewiedzy.
- Angielski dramaturg, szesnasty, siedemnasty wiek - nie rezygnuje Lodzio - Namiętności,
władza. W skrócie w tej sztuce chodzi o to, że Otello kocha swoją żonę, Desdemonę, a jego
zausznik Jagon jest o to uczucie zazdrosny I swoimi intrygami doprowadza do tego, że Otello ją
zabija. Dusi.
- Maładiec - pointuje niewzruszony Mosur.
- Są różne możliwości odczytania tej historii - brnie dalej były adept Studium Teatralnego.
Czy Mosur wie, że Julita się puszcza? Że Lodzio jest jego przyjacielem, oddanym tak, jak tylko to
możliwe, lojalnym i wiernym? Bo jeśli nie, to subtelna aluzja chybi celu. - W każdym razie wtedy ten
student reżyserii odczytał ją tak, że Jagon kocha Otella miłością ho-moseksualną i po prostu chce
usunąć rywalkę. Teraz, na Zachodzie, to żadne odkrycie, ale w latach pięćdziesiątych w Polsce, to
była bardzo śmiała interpretacja.
- Nu, da. Angliczanin, piederast.
Stwierdzenie faktu, ani cienia pogardy czy niesmaku.
- W końcu nie wystawili tej sztuki, ale próby, co się działo na próbach! Każdy musiał się
jakoś przełamać, bo na te tematy otwarcie się nie mówiło.
Lodzio widzi Roberta, w czarnym swetrze i farmerkach, w pepegach na gołych stopach, z
wystudiowaną demonicznością spojrzenia przez kłęby papierosowego dymu, jak krzyczy na Jagona:
„Bliżej ucha! Bliżej ucha! Jakbyś mu chciał tam wsunąć język! Wsuń mu, kurwa, język w ucho!", jak
w tym krzyku wstaje z fotela, wcale się nie przejmując, że lampka na reżyserskim stole oświetla jego
czarne, fizyczne podniecenie w przyciasnych spodniach. Widzi zażenowane zainteresowanie Renaty-
Desdemony, czuje rozkoszną, choć wstydliwą dumę z uczestniczenia w przełamywaniu tabu, kiedy
Robert obejmuje go, wskazując jasno oświetloną scenę z dwoma mężczyznami w niepokojącym
uścisku i mówi - nikt nie wie, co się kryje w jego wnętrzu. Zadaniem reżysera jest wydobyć to i
zrozumieć.
A potem wódka, kiedy wszystko zostaje wydobyte i zrozumiane. Narastające napięcie,
rozgrzane twarze, aluzje i spojrzenia, opar dla Lodzia fantastyczny i podniecający aż do momentu,
kiedy Robert bierze Jagona za szyję, całuje go i wychodzą w labirynt korytarzy, do którejś
garderoby, do stolarni, do rekwizytorni, nieważne gdzie, ważne, że Lodzio zostaje sam na sam ze
swoim podnieceniem, swoją zazdrością, no i z Desdemoną.
- Obleśne - stwierdza rozchwiana już lekko Renata -ja jestem z przyzwoitej, katolickiej
rodziny Po co mi to aktorstwo? Na szczęście ty jesteś
94
normalny w tym towarzystwie, chodź, oczyścimy się po bożemu! - i zanim Lodzio zdaje
sobie sprawę z oczywistego nieporozumienia, zostaje uwiedziony, poprowadzony za rękę, i za
członka, skonsumowany i nieludzko opieprzony
- Spuściłeś się we mnie! Czyś ty oszalał, gnojku!? Spuściłeś się we mnie! Chcesz, żebym
zaszła? Nie mogłeś uważać?
I nieznośny skrzyp łóżka pod miotającą się histerycznie dziewczyną, metalowego,
zdezelowanego łóżka, dekoracji po „Pluskwie" Majakowskiego.
- I tak niechcący zostałem ojcem - kończy Lodzio. Mosur się uśmiecha i widać, że tę
historię akurat dobrze rozumie.
- Nie mogła... - ruch ręki, niby łyżką, w okolicy bioder.
- Katoliczka. Potem ślub, rozwód, oczywiście tylko cywilny, wyjechała do Warszawy, a
potem, nie wiem nawet jak, do Szwecji. Ale w jednym miała rację. Aktorka z niej żadna.
- Nu, da. Jago - mówi z naciskiem Mosur - różnie bywa. Julka akurat bardzo chce mieć
dziecko. Mówi, że najwyższy czas.
„Z kimkolwiek" chce natychmiast dodać Lodzio, ale przeszkadza mu trzask gałązek za
plecami.
Jakiś człowiek zsuwa się hałaśliwie w ich kierunku. Trudno orzec, czy to strażnik. Bawarzy
w swoich codziennych ubraniach ze zgniłozielone-go filcu wyglądają na umundurowanych.
Lodzio cierpnie za uszami.
Przybysz ogarnia wzrokiem polankę, dwóch kłusowników, nieruchomą wędkę i takież lustro
wody obramowane obojętnymi wzgórzami.
- Gruss Gott - pozdrawia piwnym głosem - Wie geht's?
- Nicht zu gut - Mosur pokazuje puste dłonie. - Wie immer. Jego akcent przyciąga uwagę
Bawara.
- Kein Deutscher, geh?
- Nein - odpowiada Mosur z pogodną bezczelnością. - Ich bin ein Ananker.
- Na ja - Bawar nie przyzna się do ignorancji w kwestiach narodowościowych. - Es gibt viel
von euch rundrum heut' zu Tage! Viel Spass!
Zgryźliwość pozdrowienia podkreśla obrócenie się na pięcie i zniknięcie pomiędzy drzewami
bez odwracania głowy. Dopiero teraz widzę na jego plecach sprany, płócienny pokrowiec ze
składanym wędziskiem.
- Zajęliśmy mu miejsce - domyśla się Lodzio i dodaje z satysfakcją. -Kto pierwszy, ten
lepszy
Jakby na potwierdzenie tego banału zablokowana między drewnianymi widełkami a
kamieniem wędka wygina się gwałtownie w tuk, a kołowrotek wydaje z siebie przeciągły gwizd.
Mosur błyskawicznie zgina plecy w bliźniaczy łuk i chwyta gumową rękojeść lewą dłonią, podczas
gdy prawa już blokuje uchwyt kołowrotka. Gwizd przechodzi w jęk, Mo-
95
sur podrywa wędkę w górę i do tyłu, przez co zgina ją w niemożliwy, jakby się zdawało,
kształt litery U, a napięta jak struna żyłka wyrywa się świetlistym promieniem z wody, pozostawiając
na jej powierzchni wąską bliznę, jak ślad od bata na końskim zadzie.
- Balszoj kusok - domyśla się Ananker, spokojnie już robiąc krok do tylu i manewrując
kołowrotkiem tak, by nie dopuścić do zerwania żyłki Ma podwinięte rękawy i ścięgna na
przedramionach wydają się przedłużeniem lśniącego napięcia łączącego je z rybą walczącą przy
dnie. Lodzio stwierdza ze zdumieniem, że serce dudni mu w gardle z podekscytowania i cieszy się
jednocześnie, że to nie on bierze udział w pojedynku. Na pewno by coś zepsuł.
Popuszczanie i skracanie linki trwa jakiś kwadrans, po czym kończy się remisem. Zerwanie
nie następuje, ale dalsze wyciąganie nie jest możliwe. Napięta żyłka jęczy lekko i połyskuje
ironicznie.
- Zakopał się - mówi spokojnie Mosur - trzymaj. Nic nie rób, tylko trzymaj. Wybieraj, jak
ci dam znać.
Lodzio zaciska palce na ciepłej gumie. Mosur ściąga koszulę, zrzuca spodnie i slipy i
wchodzi do wody Pod światło jego sylwetka traci realność i tożsamość, jest ciemnym konturem na
greckiej wazie, odwróconym trapezem torsu i czterema śmiałymi gestami smukłych kończyn.
Odblask wody mlecznie podświetla dziwnie bezbronne pośladki, biega migotliwie po łydkach i
udach. Kroki Mosura są ostrożne, badające nieznany grunt, ale pewne. Lewą ręką, uniesioną nad
głową, trzyma delikatnie żyłkę, która prowadzi go na głębinę. Wygląda jak oszczepnik szykujący się
do rzutu, nieważki, ledwie zasugerowany na tle blasku.
Kiedy woda sięga mu do bioder puszcza żyłkę i płynie, spokojnym, pozbawionym
jakiegokolwiek stylu sposobem oswojonego z żywiołem zwierzęcia. Pozostawia za sobą srebrzysty
trójkąt zakłóconego spokoju.
Wreszcie nurkuje. Nie ma go przez chwilę, tylko przesuwająca się to w lewo, to w prawo
żyłka daje znać, że coś się tam przy dnie dzieje. Potem jego głowa wyskakuje nad powierzchnię jak
uwolniona boja sygnałowa.
- Wybieraj!
Lodzio kręci kołowrotkiem. Miarowy terkot uspokaja jego rozpędzone emocje, wydaje się
dźwiękiem właściwym, mówiącym okej, okej, okej. Mosur znowu znika, ale żyłka, choć cały czas
napięta, pozwala się wybierać, pryskając kaskadami kropel jak otrząsający się pies.
Mosur znajduje grunt i częściowo się wynurza, pochylony, dźwigający pod wodą jakiś
ciężar; kołowrotek terkocze z zadowoleniem, Lodzio poci się z emocji, wokół wysuwających się
coraz wyżej nóg Mosura kłębi się mgławica mułu. W końcu widać łup; wygląda na bezkształtną
kupę mokrych szmat ociekających gęstym szlamem. Nadal pochylony Mosur dociera do brzegu i
rzuca swoje brzemię na wydeptaną trawę.
96
- Puść wędkę, trzymaj to... pomóż.
Lodzio bez entuzjazmu zanurza ręce w kłębowisko mokrych, posplątywanych pnączy w
których, jak się od razu orientuje, coś się wije ze ślepą determinacją i potężną silą. Mosur kuca
naprzeciwko i rozplątuje wodorosty jeden po drugim, odrzucając je za siebie. Lodzio ma przed
oczami jego mokry tors, z wężykowatymi strumykami wody szukającymi sobie drogi między
pozwijanymi w pierścionki kłaczkami, a niżej kołyszące się nad trawą genitalia, z fifrakiem
zmarszczonym sceptycznie jak pyszczek pancernika.
Ręce Mosura odnajdują cel i po chwili trzymają mocno żywy, sprężający się na wszystkie
strony, śliski drąg. Lodzio chwyta go z drugiej strony i trwają tak przez chwilę, połączeni swoim
brunatnym, lśniącym łupem.
- Węgorz - mówi Mosur wpatrzony w małe, pozbawione wyrazu oczka - ponad dwa kilo.
Lodzio wie, że jest to jedyna w swoim rodzaju chwila, wyjątkowa okazja na jednoznaczny
gest, na decyzję. Obaj są zziajani, podnieceni, bezrefleksyjni, oddani odruchom. Wystarczy pochylić
się ku sobie, nawet przechwycić i utrzymać spojrzenie, żeby wszystko stało się oczywiste. Ale Mo-
sur patrzy w oczy ryby nieświadomy swojej nagości, obojętny na symboliczne znaczenie całej sceny,
nie wie, kto to był Atiełto, nie ma pewnie pojęcia, że zaciska palce nie na ciele węgorza, ale na
wężu, na występnej drodze do poznania, do rozkoszy i wstydu, do ukaranej cierpieniem i śmiercią
wolności. W mitologii Ananków nie występują węże. I Lodzio uświadamia sobie, że nawet gdyby
Mosur zareagował na jego krok, oddał mu pocałunek czy pieszczotę, to byłoby mu to równie
obojętne, jak zdrady Julity. Potraktowałby to w sposób wyprany z emocji i refleksji jako zwykłe,
odruchowe robienie wiatru po polowaniu, zwierzęcy czysto biologiczny akt; jednym słowem, gdyby
się nawet do siebie zbliżyli, pieprzyliby się jak psy na trawniku.
Lodzio zrozumiał bezsens takiego spełnienia, upokarzające wylewanie nasienia, które można
przetłumaczyć na miłość tylko za cenę zakłamania, świadomego oszukiwania samego siebie.
Potraktowałby Mosura tak, jak jego potraktował Aaron z Betiehem. Ale nawet Aaron był szczery.
Zrobił to, co zrobił z nienawiści do Polaków, którą musiał czuć czy udawać, że czuje, udając na
użytek Niemców Żyda.
To nie jest miłość, myśli Lodzio, czując we wnętrzu dłoni słabnące skurcze rybich mięśni.
Chcę go posiąść, bo go nie rozumiem, nawet nie próbuję zrozumieć, patrzę na niego i widzę cały
czas siebie, przeglądam się w nim, przybierając coraz to inne pozy Tak nie może być. Przecież chcę
go kochać, na pewno potrafię kochać.
Zawstydza się i jednocześnie doznaje ujmującego poczucia dumy z własnych refleksji i
uświadomionej powściągliwości.
97
- Trzymaj jeszcze - stęka Mosur, sięgając jedną ręką po nóż. Szybkim ruchem odcina
węgorzowi głowę, naciąga ciało i jednym, błyskawicznym i bezbłędnym gestem przesuwa ostrze
wzdłuż bladego brzucha. Odrzuca nóż i powtarza ten sam gest, wypruwając wnętrzności, jak się
wygarnia zbutwiałe liście z zatkanej rynny.
Rzucony na ziemię węgorz wił się jeszcze jakiś czas, pusty jak rowerowa opona, a obok, na
lśniącym pagórku jelit tłukło się uwolnione z ciała, niezmordowane szkarłatne serce.
Lodzio nie bardzo ma ochotę jechać do Mosura i Julity, ale Ananker nalega. Połów się
spożywa tego samego dnia. Jedna noc w lodówce i duch smaku znika. Świeży węgorz,
odpowiednio przyprawiony i uduszony z ryżem nie ma sobie równych, jeśli chodzi o doznania
kulinarne. To jeden z przepisów, które Anankowie przejęli od Chińczyków.
Lodzio nie ma ochoty tam jechać z wielu powodów. Jest już trochę pijany (wewnętrzny
przełom, jaki przeżył, wymagał uczczenia; „Dzika Gęś" usunęła resztki wątpliwości, że nie otworzył
się przed Mosurem z lęku przed odrzuceniem), nie przepada za obserwowaniem związku Julity z jej
niezwykłym partnerem (dziwnego, przyznajmy, związku) i wstrząsa nim sama myśl o ich mieszkaniu.
Lodzio nie jest przesadnym estetą i pedantem, ale jednak myje regularnie okna (co miesiąc) i
naczynia (co drugi dzień), odkurza wykładzinę, pastuje podłogę, czyści łazienkę i ubikację,
kuchenkę, lodówkę i zlew. Koszule, spodnie, skarpetki, bieliznę osobistą i pościelową ma zawsze
uprane i uprasowane, poukładane w szafach, a kosz na brudy przykryty wiklinowym wiekiem. Pisze
przy biurku, je przy stole, czyta w łóżku, nigdy więcej niż dwie książki naraz. Półki przeciera raz w
tygodniu wilgotną ściereczką, buty pastuje i układa na stojaczku w przedpokoju.
Jeśli którakolwiek z tych czynności kiedykolwiek miała miejsce w mieszkaniu Julity i
Mosura, to przy maksymalnej dozie dobrej woli nie zauważało się najmniejszych tego rezultatów.
Rekonstrukcja burzliwej i pięknej historii Ananków odbywała się zawsze w scenerii absolutnego
chaosu nasuwającego skojarzenia z rewolucyjną Rosją. Żaden przedmiot nie zdawał się służyć
swemu przeznaczeniu. Stół i biurko były zupełnie niedostępne, pełniąc funkcję straganów ze
starzyzną, przy których nic nie można nawet wybrać czy kupić, bowiem wszystko jest równie
bezcenne:
jednorazowe, żółte nożyki do golenia, rękawiczka, zeschła kanapka, stos radiowych
biuletynów, wiertarka, kilka brudnych szklanek, napoczęty karton papierosów i folia po czekoladzie
w hurtowych ilościach. Przez uchylone drzwi do sypialni widać, że łóżko najczęściej służy do
jedzenia posiłków (rzecz zrozumiała przy niedostępności stołu), a talerze z resztkami potraw
gromadzą się wokół niego jak wygasłe znicze wokół katafal-
98
ku. Z półotwartych szaf wypływają zastygłe potoki ubrań i tkanin niby warstwy lawy po
kolejnych erupcjach niewidzialnego krateru. W powietrzu unosi się zresztą nieokreślony swąd, ni to
spalenizny, ni to zbutwiałych szczątków, który częściowo tylko tłumaczy się porozkładanymi gdzie
się da, zwłaszcza na parapetach i kaloryferach, kawałkami huby, świętego półproduktu. Ale woń ta
zawiera w sobie także element życia, świadczy o istnieniu w tej dżungli przedmiotów pozbawionych
przeznaczenia istoty, która je, pije i wydala, najchętniej pod szafą albo biurkiem. Nie jest to
oczywiście Julita ani Mosur. Pilny badacz natrafi wreszcie, prawdopodobnie w łazience, na stosie
wilgotnych ręczników, na zjawisko w naturze wyjątkowe - brudnego kota.
Najprzyzwoiciej prezentuje się kuchnia, prawdopodobnie dzięki temu, że użyte naczynia
rezydują w sypialni. I w kuchni, rosyjskim obyczajem, koncentruje się życie towarzyskie i
uczuciowe, a praca twórcza odbywa się dzięki taboretom i gładkiej pokrywie nie używanej maszyny
do zmywania naczyń.
Ta sama przyczyna, która sprawia, że Lodzio nie chce tam jechać (zauważalny rausz i
wewnętrzny przełom), każe mu jednak pogodzić się z Losem i przystać na wspólną kolację i
węgorza duszonego w ryżu. Zresztą sami gospodarze są czyści. Jakimś cudem nie czuć ich
mieszkaniem;
raczej lasem i perfumami.
Tego wieczora w kuchni jest jeszcze ciaśniej niż zazwyczaj. Przy barowym blacie siedzą na
wysokich stoikach Sean 0'Heaney i jego żona, szczupła i niemożliwie piegowata zjawa z obrazów
Botticellego, z wodospadem karbowanych, jasnorudych włosów, naprzeciw nich króluje nad baterią
pootwieranych butelek niezniszczalna Julita w jadowicie zielonym, jedwabnym chińskim szlafroczku,
który na niej z powodzeniem udaje ekstrawagancką suknię. Znajdują się w stanie zbliżonym do Ło-
dziowego, co ułatwia natychmiastowy kontakt.
- Jur! Ljudwik!
Zieleń szlafroka, miedź włosów Julity brzoskwiniowa kaskada grzywy Sary, szklistość
spojrzenia Seana są biegunami elektrycznego ogniwa, podniecone napięcie wisi w powietrzu i
eksploduje teraz w trzaskach powitań, okrzyków, klepania się po plecach i gorących pocałunków.
Lodzio nic z tego nie rozumie. Entuzjazm jest nieprzystawalny do zwykłego w końcu faktu powrotu
pana domu z wędkowania, biorąc nawet pod uwagę imponujący kształt i ciężar łupu, unoszony teraz
w szczupłych, ale mocnych dłoniach Julity ze zmysłowym „mmmm" w tle. Spokojny Mosur wyjmuje
z torby bryły huby i układa je na kuchennym blacie, pomiędzy pustymi butelkami, słoikami z
przyprawami, użytymi dziś, przed tygodniem i przed miesiącem talerzykami i szklankami. Wywołuje
to kolejny wybuch szczęśliwego gwaru.
- Gal, Jura! Gal!
99
Z rozgwaru, który teraz następuje, Lodzio pojmuje, że istotnie jest powód do radości,
badania wykazały, że choroba córki 0'Heaneyów zatrzymała swój śmiercionośny marsz,
najwidoczniej wskutek kuracji Hu. Lekarze wprawdzie są ostrożni w prognozach, wątpią w
cudotwórczą moc hubowego dekoktu, poprawę przypisują naturalnej odporności młodego
organizmu i tajemniczym kaprysom właściwym białaczce, ale Sara i Sean wiedzą swoje i wiedzą
lepiej. Bóg zesłał im Mosura i Julitę, Bóg stworzył Ananków i ich odwieczną receptę, żeby uratować
niewinne dziecko.
Mosur reaguje na cały ten zgiełk skromnie i powściągliwie, jego zasługa jest żadna, w końcu
on sam stanowi tylko coś w rodzaju przekaźnika wiedzy przodków i dobrze, jeśli dzięki niej może
komuś pomóc. Rozpływający się od szczęścia, wdzięczności i alkoholu Sean ściska więc i
obcałowuje Julitę, która śmieje się, odchyla od mokrych ust i oczu i opędza przed Irlandczykiem bez
przekonania ręką o zapachu świeżo zabitego węgorza. Sarze zatem nie pozostaje nic innego, jak
objąć i wycałować Mosura, co też czyni bez przykrości, a nawet z pewnym zaangażowaniem
wykraczającym poza zwykłą wdzięczność. Mosur nie broni się, ale wykorzystuje wylewność
piegowatej nimfy i wciąga ją w skomplikowaną i intymną procedurę duszenia węgorza.
Nieparzysty Lodzio, siłą rzeczy wyłączony z tego baletu emocji i podtekstów, zauważa, że w
kuchni jest jeszcze ktoś, podobnie jak on - na zewnątrz wszystkiego, co się dzieje. W rogu za
lodówką, na pękatym, wiklinowym koszu na brudy siedzi sprawczyni radosnych pretekstów,
egipska księżniczka Galdhea 0'Heaney.
W gładkiej, pozbawionej włosów głowie przyciągają jego wzrok poważne, granatowe,
kobiece już oczy i delikatne na granicy prawdopodobieństwa, dziecinne usta. Niewielkie, kształtne
uszka, przyklejone jakby do czaszki, czynią z niej coś na kształt przybysza z kosmosu z komikso-
wych wyobrażeń, ale przybysza o niespotykanym, tajemniczym uroku. Chyba że - myśli Lodzio -
sama wiedza o jej chorobie, o tym, że to czternastoletnie dziecko kroczy po granicy mroku, jest
źródłem fascynującej tajemnicy Galdhea trzyma na kolanach parszywego, brudnego kota,
przebierając w jego matowej sierści palcami, sprawdzając może, jak to jest, kiedy ma się włosy.
- Wiesz, że w starożytnym Egipcie księżniczki goliły sobie głowy? -Lodzio kuca przy Gal,
twarz ma na wysokości kocich oczu, które mierzą go z uważną nieufnością. - Uważały to za szczyt
elegancji.
- Czytałam - odpowiada rzeczowo nastolatka - ale to nie były księżniczki, tylko prostytutki.
Skóra na głowie to strefa erogenna. Lubiły być tak pieszczone; zresztą mężczyzn to podniecało. No i
po peruce mogli się zorientować, z kim mają do czynienia.
Nie jest to temat, w którym Lodzio czułby się pewnie.
- Cieszę się, że się lepiej czujesz - mówi ostrożnie - naprawdę się cieszę.
100
I kot, i ufoludek badają wzrokiem jego szczerość.
- Nie czuję się lepiej. Czuję się tak samo. Tylko wyniki są lepsze. Więc może powinnam się
czuć lepiej, ale jakoś nie umiem. Rodzice czują się lepiej. Z tego się cieszę.
Zbiorowe duszenie węgorza dowodziło, że rodzice rzeczywiście czują się lepiej.
- Masz tu jakichś przyjaciół? Chłopaka?
- O, tak! - w poważnym głosie drży nutka szyderstwa. - Jak się co chwila znika na dłużej,
na terapie, na obserwacje, to się budzi ciekawość, nie mogę się opędzić od koleżanek. A chłopcy
czekają w kolejce, żeby się we mnie zakochać. To w końcu bohaterstwo. Poświęcenie. Jeden
nawet ogolił sobie dla mnie głowę, ale wygląda jak bandzior, nie jak egipski książę. - Galdhea
uśmiecha się i Lodzio widzi rząd równiutkich, bielutkich ząbków. Wszystko w niej wydaje się
dopiero co powstałe, świeże i zdrowe. Którędy krąży, gdzie się przyczaiła śmierć? - Zresztą jestem
chyba ostatnią dziewicą w klasie, to ich musi kusić. Ale ja umiem się nie zakochiwać. Miłość,
związek - dziewczyna patrzy na przepychających się przy kuchni dorosłych - to obietnica. Ja nic
nikomu nie mogę obiecać.
Lodzio kładzie rękę na wolnym kawałku pleców kota. Przez szorstką, nierówną sierść
przebiega dreszcz, który w jakiś sposób łączy dwie dłonie, męską i dziewczęcą, o bladych
paznokietkach. Kocisko zaczyna terkotać z zadowolenia.
- W twoim wieku to zrozumiałe uczucie - Lodzio zżyma się na samego siebie za ten wstęp.
Dojrzewający ludzie nie lubią zwrotów tego rodzaju wytykających im niedojrzałość. - Ja... - i nagle
spowiada się czternastoletniej kosmitce ze swojej młodości, wchodząc w ten sam spokojny i
poważny, oddalony od świata ton, w którym od czasu do czasu tylko pojawiają się i znikają
meteory goryczy Galdhea słucha uważnie, nie zdradzając zaskoczenia szczerością dorosłego w
końcu mężczyzny, swoim skupieniem dziękując za potraktowanie jej serio, choć raz nie jak godną
litości nieszczęśnicę. A Łodziowi własna opowieść wydaje się miejscami zabawna, Fredek, ubecy
brodzący po kostki w literaturze francuskiej, pijana Renata, wściekły ksiądz w konfesjonale. Kielce,
Polska. Po raz drugi tego dnia zwierza się komuś i Galdhea słucha lepiej niż Mosur.
- Nie mów tylko ojcu, że jesteś gejem - radzi spokojnie - bo by nie wiedział, jak się
zachować. A po co go peszyć?
Po czym, obowiązana otwartością Lodzia, opowiada z kolei o sobie. I jest to bardzo
zwykła, typowa opowieść nastolatki, pełna drobiazgów bez znaczenia: pieska z dzieciństwa,
ulubionych zabawek, nieznośnego synka sąsiadów, zabawy w lekarza z jakimś kuzynem, tyle że te
drobiazgi bez znaczenia nabierają jakiegoś znaczenia wyjątkowego w obliczu nagle wykrytej
choroby która może oznaczać, że innych drobiazgów w tym życiu już nie będzie. Okazują się
upragnionymi wysepkami normalności
101
w życiu polegającym na ciągłych przeprowadzkach, badaniach, terapiach,
rekonwalescencjach i nawrotach groźby
- Szpitale są niby wszędzie takie same - mówi Galdhea - więc zaczęłam pisać dziennik, żeby
mi się to wszystko nie pomieszało. W ogóle lubię pisać - niezauważalnym gestem wolnej ręki
wyciąga z tylnej kieszeni dżinsów oprawny w lakierowaną tekturę notes i podaje Łodziowi. Lekko
się rumieni i Lodzio pojmuje, że został dopuszczony do szczególnej prywatności.
Notes ma na okładce Uluru, świętą, samotną skałę australijskich abo-rygenów, a w środku
zwięzłe notatki i obserwacje, fragmenty obrazków z życia, rodzajowych scenek, niby rzeczowe
zapiski scenarzysty filmowego. „Lekarz N. ma znamię na policzku z trzema włoskami. Bardzo się te-
go wstydzi. Ustawia się do pielęgniarki zawsze czystym profilem, co ją bardzo bawi". „Filipińczyk
udaje maga. Ma oczy zupełnie pozbawione uczuć i inteligencji. Tę tępotę i obojętność ludzie biorą za
tajemniczą głębię. Nadzieja cudu ich zaślepia". „Gunter obnosi się ze swoją świeżutką męskością.
Nosi obcisłe dżinsy, żebyśmy widziały, co on tam ma. Spytałam - co tam masz, w kieszeni? Kutasa!
- odpowiedział z dumą. Ponieważ ani się nie zarumieniłam, ani nie obraziłam, spojrzał mi w krocze i
zapytał. - A ty co tam masz? - Tampon - odparłam i zrobiłam ruch, jakbym chciała rozpiąć spodnie i
pokazać mu swoją śmiercionośną krew. Speszył się jak dziecko i uciekł". Korekta. Dzieci się nie
peszą takimi sprawami. Peszą się niekompletni dorośli. Rozwinąć".
Dalej, na osobnej stronie: „Często już nie mam sił. Ale muszę próbować dalej żyć, dla
rodziców. Strasznie się boją zostać sami ze sobą". I niżej wiersz. Po angielsku oczywiście, ale w
głowie Lodzia tłumaczy się sam:
„On łysieje od whisky i nadmiaru trosk.
Ona na oślep rozsiewa promienie,
Ja jestem chwilą, jak przedwczesny zmierzch,
Gdy słońce i księżyc razem są na niebie".
- Gal! Ljudwik! Jemy!
Lodzio oddaje dziewczynie notes. Księżniczka chowa go do kieszeni, patrząc gdzieś ponad
jego przykucniętą, zdrętwiałą sylwetką. Lodzio wędruje wzrokiem za jej spojrzeniem. Dorośli stoją
ciasno przy barku, ręka Seana spoczywa swobodnie na talii Julity, palce powoli międlą jej jadowicie
zielony pośladek, podczas gdy ich właściciel mówi coś z zapałem do swoje żony, patrząc jej w
oczy. Sara patrzy to na niego, to na panią domu, to wreszcie na Mosura, jakby szukała oparcia, ale
Mosur z niezmąconą, precyzyjną oszczędnością ruchów wyciera ściereczką chińskie pałeczki i
rozkłada przy kamionkowych miseczkach z przykrywkami.
- Jak wyzdrowieję - mówi Galdhea - albo jak umrę, to się rozejdą. Wychodzi na to, że
powinnam dla nich zawsze być chora.
102
Kot wyczuwa bezlitosną zmianę nastroju i zeskakuje dziewczynie z kolan, żeby się schować
za koszem na bieliznę.
Po zdjęciu przykrywek z kamionek paruje oszałamiająca woń ziół i delikatnego tłuszczu,
który z białego mięsa przeniknął w każde ziarenko ryżu. Smaku potrawy nie da się porównać z
niczym, aż szkoda spłukiwać go z języka zimnym, białym winem. Ale pochwały są krótkie,
zdawkowe, przytłumione pełnymi ustami i nagłym ciężarem niedopowiedzeń. Duszony węgorz staje
się wygodną wymówką, żeby nie mówić nic albo byle co.
- Isn't it great, Gal? - Sean głaszcze nagą głowę córki tą samą ręką, którą miętosił tyłek
Julity.
- It is, Dad. It is indeed.
- Zapamiętałam, jak to się przyrządza - wtrąca Sara - tylko najpierw mój mąż musi złowić
taki okaz.
Jej ton sugeruje, że nie ma na co liczyć.
- No, not me - potwierdza Sean. - Mogę najwyżej pójść na targ. U Kafera mają czasem
świeże węgorze.
- Musi być prosto z wody - podkreśla Mosur - nic tak szybko nie umiera, jak smak ryby.
Kończy pierwszy i patrzy na zegarek.
- Muszę iść. Mam dziś jeszcze nocny dyżur.
Wszyscy prócz Julity są zaskoczeni, ale przyjmują niespodziankę z ulgą. Sean oświadcza, że
oni też muszą iść, jest późno, zwłaszcza dla Gal i podrzucą Mosura do pracy Gal patrzy na Lodzia
porozumiewawczo. Jestem dobrą wymówką. Mosur zauważa, że goście wypili tyle, iż to on ich
raczej podrzuci do domu, skąd do radia są przecież dwa kroki. W ogólnym ożywieniu każdy
zaczyna się żegnać z każdym, nawet Sean z Sara, co powoduje krótki wybuch rozbawienia. I like
you, słyszy Lodzio, przytulając gładką głowę Galdhei.
- Ty nie masz dyżuru - zatrzymuje go głos Julity - Możesz jeszcze zostać.
Szuka wzrokiem Mosura, ale Mosur już jest w drzwiach. Podtrzymuje Seana. Rozgardiasz
przenosi się na klatkę schodową, obrasta echami kroków, próbek irlandzkich pieśni.
- Pomogę ci posprzątać - kapituluje Lodzio.
- Pieprzyć sprzątanie - Julita trzyma w ręku butelkę koniaku i przechodzi do zagraconego
salonu. Zrzuca z foteli stosy gazet i książek, przesuwa flaszką przedmioty na stoliku tak, żeby znalazł
się kawałek miejsca na kieliszki. - Siadaj.
Lodzio siada.
Słychać za oknem śmiechy, trzask drzwiczek i zanikający warkot silnika.
- Jak to jest - pyta jedwabnozielona, napełniając kieliszki, podając mu jeden, odchylając się
w fotelu, zakładając nogę na nogę. - Posuwasz
103
go czy on cię posuwa, nie wiem, jak to tam między sobą załatwiacie, jak to jest? Mnie
możesz powiedzieć, mam prawo wiedzieć chyba, tak czy nie?
Alkohol obniża i ujędrnia jej głos, ale poza tym nic nie zdradza, ile wypiła. Język się jej nie
plącze, oczy patrzą prosto na usta przesłuchiwanego. Czekają na jednoznaczną odpowiedź.
- Daj spokój, Julita. Co ci chodzi po głowie? - jakie to szczęście, że się pohamował tam,
nad wodą. Nie umiałby skłamać pod tym spojrzeniem pięknej, wściekłej wiedźmy
- To mi chodzi, że wiem, kim jesteś, że przebywacie ciągle razem, że patrzysz na niego tak,
jak patrzy na niego połowa zdzir w radiu, niezależnie od wieku, i że ja czuję, że coś tu jest nie tak. I
ty mi powiesz, jak jest.
Lodzio powoli pije swój koniak. Napawa się sytuacją. Ta kobieta nic mu nie może zrobić,
on sumienie ma czyste. Jej atak bierze się z bezradności i to Lodzio może jej pomóc, jeśli zechce.
Co za przyjemne uczucie -być w porządku i być potrzebnym. Trzecia spowiedź tego dnia? Proszę
bardzo, już to ma przećwiczone.
- Nie wiem, co jest nie tak - mówi z przyjazną godnością -... między wami. Między Jurą a
mną natomiast... wszystko jest jak najbardziej „tak". Bez podtekstów. Przebywamy razem, bo
razem pracujemy wiesz o tym, bo przeważnie jesteś przy tym. Patrzę na niego tak, jak patrzę, bo go
kocham. Ani go nie posuwam, ani on mnie nie posuwa, tylko kocham go. To, że on jest i mogę go
kochać, pomaga mi żyć. Szczerze powiem, że gdyby nie on, nic by mnie nie obchodził los Ananków,
historia Ananków, nawet gdybym wiedział, że w ogóle istnieją. Co najwyżej współczułbym im jak
wszystkim nieszczęśnikom na świecie, jak sobie samemu. Ale gdyby nie Anankowie, byłoby mi z
pewnością ciężej w radiu, bo musiałbym, niejako zawodowo, czy ze względu na wyrzuty sumienia,
współczuć Polakom. A trudno im współczuć, Polakom jako idei, żyjąc w otoczeniu Polaków z krwi
i kości, pracując z nimi dzień w dzień, miesiąc w miesiąc, przez dwadzieścia lat. Znając na pamięć
ich dowcipy powiedzonka, kłamstewka, intrygi i wszystkie nie spełnione ambicje i marzenia. To sa-
mo pewnie dotyczy Rosjan, Ukraińców, Uzbeków czy Tatarów. Trudno kochać kogoś, kogo się
zna na wylot, na wskroś, jak oglądane do znudzenia, do mdłości własne odbicie w lustrze, rano, na
kacu. Przecież żyjemy na permanentnym kacu.
Jura, sama to wiesz dobrze, daje się kochać. I uznałem, że to mi wystarcza. Nie jestem
zdzirą. Okej, jestem gejem, ciotą, pedałem, szwulem, pederastą, niepotrzebne skreślić, ale nie
zamykam się z nim w studiu -Lodzio sięgnął po butelkę, dolał Julicie i dolał sobie - żeby się z nim
pieprzyć na konsolecie. Ani on mnie nie chwyta za tyłek, ani przy tobie, ani przy nikim innym,
chociaż pewnie sprawiłoby mi to niekłamaną przyjemność. I jeśli chodzi o mnie, jest dobrze. Taki
stan rzeczy mi wystarcza
104
i jest mi potrzebny Nie usunę się tylko dlatego, że ty masz z tym problem. Usunę się, jeśli
Jura tego zażąda.
Lodzio ma wrażenie, że jak każda prawda, nie zabrzmiało to zbyt przekonywająco. Z tym
większym zdziwieniem widzi, jak pociemniałe, zielonkawozłote źrenice rozmazują się, tracą kształt i
jakby wyciekają na poczerwieniałe policzki. Julita płacze. Uwierzyła mu.
- Masz mnie za dziwkę. Jebaną blat' - siorbie nosem wiedźma. -Uch... wy!
Męski płacz uważał zawsze za szczyt intymności. Chwilę, kiedy życie przerasta ludzkie
możliwości i człowiek musi się przyznać przed sobą, że został pokonany Płaczący mężczyzna to
rzadki widok bezradnego heroizmu. Kobieta używa łez, łzy kobiety są ostentacyjną deklaracją
bezbronności, bezwstydną manipulacją, bo płacząca kobieta jest brzydka, rozmazuje się jej makijaż,
twarz traci wypracowaną formę, żenuje patrzenie na płaczącą kobietę. Lodzio nie lubi Julity za
swoje zażenowanie.
- Jestem ostatnią osobą, która mogłaby ci coś radzić - mówi sztywno - ale obłapki z każdą
parą portek w radiu to osobliwy sposób okazywania miłości Temu Jedynemu. Na ile znam Jurę, jest
wysoko ponad instynktowną, samczą zazdrość. No i może przydałoby się tu trochę posprzątać. Ten
Jedyny czasem lubi wrócić z pracy do domu, gdzie fotel służy do siedzenia, biurko do pracy..
Julita przerywa mu głośnym śmiechem na granicy histerii.
- Oczywiście, Lodzjo! I kryształowe figurki na szklanych półeczkach! Odkurzone i
ugotowane, posprzątane i uprane! Otworzyłeś mi oczy, możesz już sobie iść.
- Chętnie ci pomogę - mięknie ku własnemu zdziwieniu ekspert od męsko-damskiej
harmonii - mam wprawę, mieszkam sam...
- Na pewno masz wprawę. Nie wątpię. I Jura wróci rano, pośliźnie się na wypastowanej
podłodze, olśnią go umyte okna i talerze i natychmiast mnie pokocha za to, że t y wyprałeś mu
prześcieradła. Idź już, bo się uduszę ze śmiechu.
Julita rzeczywiście śmieje się teraz spazmatycznie i szczerze, do tego stopnia szczerze, że
wysychają jej oczy
- Idź już! Dobranoc! Słodkich snów!
Lodzio wychodzi, gratulując sobie w duchu swoich preferencji seksualnych. Co za koszmar
- mieć takie sceny na co dzień! Z najbliższą, zdawałoby się, istotą! Powściągliwość Mosura musi
być najwyraźniej zbroją przeciw takim chaotycznym napadom zmiennych humorów. Może nale-
żałoby mu współczuć. A w radiu nie znalazłby pewnie takiego, co mu nie zazdrości.
Idzie wzdłuż nowej linii tramwajowej, po torach. Jest zbyt późno na tramwaj, ulice puste,
letnia noc, niedaleko, choć wystarczająco daleko, żeby trochę przetrzeźwieć. Co za dzień. Dla
takich dni warto żyć. A już
105
mu się wydawało, że nic, oprócz kolejnych wakacji w Grecji, nie wydarzy mu się w życiu.
Dociera do znajomego łuku bramy. Dom, w którym mieszka, solidny, dziewiętnastowieczny
budynek, gdzie znajduje się azyl Lodzia, jego i tylko jego gniazdo, jedyne własne miejsce w
zawierusze wszechświata pełnego zadziwiających mieszkańców. Wyciąga klucze.
- No, nareszcie - odzywa się z mroku bramy młody, zniecierpliwiony głos - szlajanka,
wódeczka, nocne życie, co? A ja tu stoję po nocy, jak ta sierota albo jeszcze co
gorszego. - Co się tak gapisz, staruszku? Chodź, pocałuj chociaż na dzień dobry!
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOLIKA
- No, to już szczyt wszystkiego! - Graf nie posiadał się z oburzenia. - Nie można wyjechać
na miesiąc na zasłużony odpoczynek, żeby po powrocie nie rozpoznać instytucji, w której
przepracowało się bądź co bądź trzydzieści lat. Mam szczerą ochotę przejść na emeryturę, tylko
mnie na to nie stać.
- Mhm. Mhm. - Urkowicz dobrze wiedział, że trójka dzieci w wieku od dziesięciu do
trzydziestu lat i równie rozstrzelonych zainteresowaniach oraz arystokratyczny gest ich autora
zadławiłyby budżet każdego z obecnych przy stole. No, prawie każdego. Sam nie miał dzieci i stać
go było na wczesną emeryturę, natomiast nie wyobrażał sobie nawet takiej ewentualności.
Komunizm jeszcze nie upadł, nowa, stosunkowo młoda żona nie zasługiwała na męża-emeryta.
Namiastnik, dyrektorujący z rozmachem i niekompetencją dorównującą arogancji, wymagał
godnego siebie przeciwnika.
Wzburzenie Grafa owocujące rzadko u niego spotykaną elokwencją nie wynikało jednak z
wątpliwych decyzji personalnych dyrektora ani z ogólnej sytuacji politycznej na świecie. Przed
chwilą „obrzydliwe dziewczynisko" odmówiło mu podania alkoholu w jakiejkolwiek formie i z
zadowoleniem obróciło się na pięcie, demonstrując pod półprzejrzystą bluzką swój ogromny stanik,
tym razem w odpowiednim, poduszkowym odcieniu różu.
- To wina Ukraińców - wyjaśnił spokojnie Elegancji Eugeniusz. Sam nie pił, zatem spokój
jego byt szczery i łatwo zrozumiały.
- Panowie, panowie - odezwała się zasadniczym tonem Pani Elwira -doprawdy mamy
ważniejsze sprawy do omówienia.
- „Przed nim stalą beczułka mała winogradu, co w bursztynowym grysie i w zimie, i w lecie
leży.. mumią z rubinów i szmaragdów - pojąc usta księdza przeora, jak pierś Afrodyty- I stolik byt
adamaszkiem złocistym nakryty i stał kielich..."* - zakpił Słowackim nie wiadomo z kogo
* Juliusz Słowacki - Ksiądz Marek 106
pan Stanisław, potwierdzając szeptaną opinię Eleganckiego Eugeniusza, ze starzeje się
błyskawicznie i coraz częściej odzywa się bez sensu.
- Byłeb przy tyb - zabrał głos niezmiennie pogodny Kichot. - Głali jak zwykle w dobino,
wieczołem...
- Niekoniecznie trzeźwi - wtrącił z sympatią Bozio.
- ... i sieł pokłócili. Zaczelli przypalać sobie czoła papiełosami.
- To też gra - wyjaśnił Bozio. - Kto się cofnie przed żarem, ten przegrywa. Łatwiejsza niż
domino.
-... zobaczył to stłażnik. Niebiec. I płóbował ich łozdzielić. Wiele sieł wzietli za niego.
- Podwójne złamanie kości udowej - sprecyzował z satysfakcją Bozio, który od czasu
zamieszkania z Lida promieniał pozytywnym stosunkiem do świata.
Graf spojrzał w kierunku stolika, gdzie zazwyczaj Ukraińcy grali w domino. Nie było ich
tam. Prezydował przy nim Turysta, tłumacząc coś zawile, choć z zaangażowaniem. Pępkowi i trzem
dziwnym, młodym ludziom. Większość młodych ludzi wydawała się ostatnio Grafowi dziwna.
- Tam się zrobił drugi polski stolik - zauważył niepotrzebnie.
- Zamiast ukarać strażnika - analizował zaistniałą sytuację Bozio - za to, że przeszkadzając
Ukraińcom w zabawie, zdradził karygodny brak kompetencji, jeśli chodzi o obyczaje pracujących tu
mniejszości narodowych, ukarano nas wszystkich.
- Mogli ukarać Ukraińców - dorzucił Urkowicz, wyjmując z wewnętrznej kieszeni marynarki
buteleczkę i wzmacniając sobie herbatę skutecznym specyfikiem na wrzody - w końcu pobili tego
strażnika. Ale dlaczego i za co nas?
- To jak to? - dziwił się nadal Graf. - W ogóle nie podają alkoholu, nawet piwa?
- Ta odstręczająca postać - Elegancki Eugeniusz kiwnął głową w kierunku przechodzącej
mimo kelnerki - nie jest w stanie odróżnić Tadżyka od Amerykanina, a co dopiero Ukraińca od
Rosjanina czy Czecha.
- Słyszałem - odezwał się z zamkniętymi jak zwykle powiekami pan Stanisław - że poziom
audycji wszystkich sekcji nadających do ZSRR gwałtownie się z tego powodu obniżył. Zwłaszcza
rosyjskiej.
- Trudno ciąć taśmę, kiedy ręce latają - stwierdził autorytatywnie Bozio.
- Tamten stolik - pani Elwira usiłowała skierować rozmowę na bardziej ważkie tematy - to
właśnie niemal cała frakcja dyrektorska. Nie mogli lepiej zaznaczyć swojego stosunku do zespołu.
- Ale co na to ajent? - altruistyczna, współczująca natura Grafa nie pozwalała mu pogodzić
się z istniejącym stanem rzeczy - przecież on musiał na tym stracić straszne pieniądze!
- Gdzie tam - Urkowicz macha ręką - jego żona natychmiast otwo-
107
rzyła kiosk przed radiem. Po drugiej stronie ulicy, przy kortach. Niektórzy tak się obkupują,
że aż dźwięczą, kiedy idą, jak żyrandole.
-I kułtki z wieloba kieszeniabi, takie amełykajskie, złobiły siei botne.
- Coś takiego - Graf utkwił spojrzenie w Kichocie, jakby dopiero teraz zauważy}, że ten
czuje się najwyraźniej u siebie na krześle świętej pamięci pana Juliana. - Czy stało się jeszcze coś,
co powinienem wiedzieć?
- Przede wszystkim Namiastnik... - zaczęła Pani Elwira.
- Przede wszystkim Pępek... - zaczął jednocześnie Urkowicz.
- Przede wszystkim Drakula... - nie dał się zagłuszyć Bozio. Ogólnie rzecz biorąc,
dowiedział się z równoległych relacji Graf, podczas jego nieobecności nastąpiło szereg katastrof,
choć o zróżnicowanym stopniu szkodliwości dla radia i Sprawy. Najradośniejsza to kompromitacja i
degradacja Pępka. Namiastnik udał się do Genewy, aby osobiście przeprowadzić wywiad ze
światowej sławy wirtuozem pochodzenia polskiego. Nie po raz pierwszy zdradził w ten sposób
swoje skłonności do obcowania z wielkimi ludźmi, choć uważał za oczywiste, że wystanie kogo-
kolwiek o niższej randze i pozycji uwłaczałoby sławnemu rozmówcy. Wziął ze sobą Pępka, który
miał nagrać cały wywiad na przenośnym magnetofonie Uhera. Chciał się bowiem skupić na
sprawach merytorycznych, co nie byłoby możliwe, gdyby musiał jednocześnie naciskać klawisze i
sprawdzać poziom głosu oraz czas nagrania. Pępek rósł w oczach z dumy i zdążył jeszcze
opowiedzieć, jak to udało mu się nawiązać serdeczną przyjaźń z wirtuozem (dysponował
wizytówką), nim wyszło na jaw, że z niejasnych przyczyn z dwugodzinnej, wyrafinowanej i
brzemiennej w znaczenie rozmowy Uher odnotował jedynie przenikliwy pisk. W odróżnieniu od ma-
gnetofonu Pępek nawet nie pisnął, stając się z dnia na dzień ponownie zwykłym spikerem, być może
dlatego, że z czysto formalnych przyczyn degradacja nie oznaczała utraty kierowniczego uposażenia.
-1 palce ma znów całe i zdrowe - wtrącił Bozio.
Degradacja Pępka zbiegła się w czasie z awansem jego byłej żony, która po śmierci pani
Mariolki została kierowniczką sekretariatu, jest okropna i każe do siebie mówić per „pani Basiu".
- Mariolka nie żyje? - Graf był wyraźnie wstrząśnięty
-I Drakula - dodał grobowym głosem Elegancki Eugeniusz. Pan Stanisław miał pełne ręce
roboty
Wyraźna złośliwość nie doczekała się riposty Obie śmierci nastąpiły w zbyt dramatycznych
okolicznościach. Pani Mariolka wzięła urlop, ponieważ czuła się przemęczona i zmarła zaraz
pierwszego dnia, co zostało wykryte dopiero po tygodniu, dzięki sąsiadom, którzy zauważyli, że w
jej mieszkaniu dzień i noc pali się światło. Dla Niemca to oczywisty dowód, że coś jest nie w
porządku. Mieszkała samotnie i z nikim nie utrzymywała bliższych kontaktów, toteż niespecjalnie
była lubiana.
108
- Sekretarki nigdy nie są - pokiwała głową pani Elwira - ale pan Stanisław mówił o niej
bardzo pięknie na pogrzebie.
Szlachetny profil schylił się w niemym podziękowaniu. Natomiast wielbiący kobiety Drakula
również czul się ostatnio nie najlepiej, o czym mówił zresztą otwarcie podczas przyjęcia z okazji
mianowania pana Czarka, męża pani Elwiry, na stanowisko kierownika produkcji w miejsce
zdegradowanego Pępka.
- Nareszcie fachowiec - mruknął Bozio, który się przyjaźnił z panem Czarkiem.
Tyle, że Drakula, swoim ekscentrycznym zwyczajem, poszedł w góry, żeby swoje złe
samopoczucie poprawić samotnym wysiłkiem fizycznym. I odpadł od ściany Świadek, jakiś
Tyrolczyk, twierdził, że to było samobójstwo, bo podejście należało do łatwych. Mówi się, że
Drakula dowiedział się o swojej nieuleczalnej chorobie i wolał zginąć jak alpinista niż jako nie-
dołężny pacjent którejś z drogich i przecenianych niemieckich klinik.
-1 znów pan Stanisław nie zawiódł - podkreśliła pani Elwira.
- To nie było trudne -jedno oko uchyliło się i wszyscy zobaczyli prawdziwą łzę - on miał
barwny życiorys. Latał w dywizjonie trzysta dwa, biegał maratony, raz nawet założył się, że
prywatnym, dwuosobowym jednosilnikowcem wyląduje na placu Świętego Marka. I zrobił to.
Dziennikarzem może być mniej lotnym, ale za to z pasją.
Doszło do małego skandalu, kiedy na pogrzebie, w imieniu dyrekcji przemawiał, fatalnie
zresztą. Turysta, który za życia Drakuli robił wszystko, żeby go z radia usunąć, twierdząc, że
reprezentuje dziennikarstwo archaiczne. A wiadomo, że chodziło o zwolnienie etatu dla jakiegoś
znajomka.
-1 to jest największy skandal - podniosła palce w górę pani Elwira. -Pamięta pan tego
robotnika ze stoczni, którego Namiastnik przyjął na próbę?
- Lubił wypić - potwierdził odruchowo Graf, wciąż jeszcze pod wrażeniem nagłych śmierci
swoich rówieśników.
- Może i tak, ale przede wszystkim uwiarygodniał naszą rozgłośnię. I szybko się uczył. A tu
ni z tego, ni z owego Namiastnik go zwalnia. Bez podania powodów.
- W okresie próbnym nie ma takiego wymogu - sprecyzował Elegancki Eugeniusz z
eleganckim skrzywieniem ust - poza tym, nie oszukujmy się, byt to dosyć prymitywny osobnik.
- A kto przyszedł na jego miejsce? Krewny pana Dyrektora. I to w dodatku bez pozwolenia
na pracę w Niemczech, więc pojedzie na korespondenta do Nowego Jorku, nie znając ani słowa po
angielsku.
- To rzeczywiście dobry żart - parsknął Bozio.
- To niestety jest prawda, z którą coś musimy zrobić - nasiliła struny głosowe pani Elwira. -
Społeczeństwo polskie potrzebuje nas jak nigdy, a Namiastnik organizuje sobie dwór.
109
- Nawet tego nie ukływa - wsparł ją niespodziewanie Kichot. - Kiedy ktoś mu doniósł, że
chełtnie siadujeł przy tym stoliku, w waszym towarzystwie, wezwał mnie do gabinetu i mówi: ja tu nie
chceł łobić sobie z nowych łedaktołów żadnych akolitów, ale myśleł, że należy mi siei jakaś
elementarna wdziełczność za przyjełcie pana do płacy. Utrzymuje pan stosunki z aglesywnymi
przeciwnikami mojej koncepcji ładia. Liczeł na to, że jeśli beldzie pan miał jakieś woitpliwości,
podzieli siei pan nimi ze mnol, zanim ziobi pan coś pochopnego.
- A pan zrobił rzecz słuszną i szlachetną - podjęła pani Elwira - i podpisał list protestacyjny
w obronie tego zwolnionego robotnika.
Kichot roześmiał się radośnie, aż zatańczyły w słońcu wszystkie jego niesforne kłaki.
- Znowu mnie wezwał - kichnięcie. - Miał pan przyjść do mnie z wołtpliwościami, powiada,
niech pan spojrzy na te podpisy i złozumie, w jakim sieł znalazł towarzystwie! A ja na to: nie miałem
żadnych wołitpliwości!
- Nikt nie miał - dodał Urkowicz, któremu imponował radykalizm zwolnionego stoczniowca,
przewyższający jeszcze jego własny - z przyzwoitych ludzi nikt.
- Mariolka. Mariolka i Drakula - kręcił głową Graf.
- Co więcej - grzmiała dalej pani Elwira - ten człowiek manipuluje informacjami.
Wstrzymuje jedne jako nie potwierdzone, a każe nadawać inne, które dostaje, jak mówi, swoimi
kanałami.
- Słynny KWIK - wtrącił ze wstrętem Elegancki Eugeniusz. - Ciekawe, czy ten ksiądz to też
Wolny Intelektualista Katolicki.
- Ksiądz? Jaki ksiądz? - Graf dał się oderwać od milczącego wspominania zmarłych.
- Namiastnik sprawił sobie księdza - wyjaśnił znany agnostyk Bozio. - Klecha tak
promieniuje ciemnością, że aż czuć w studiu siarką. Za każdym razem sprawdzam, czy nie wypalił
ogonem dziury w krześle.
Graf nic nie rozumiał.
- Przecież on jest luteranin!
- Kto, ksiądz?
- Nie, dyrektor.
- Kalwinik - uściślił Elegancki Eugeniusz - tak przynajmniej mówią, ale kto go tam wie.
Pani Elwira wzruszyła ramionami.
- Ekumenizm. Słuchacze są katolicy, więc ksiądz to niezły pomysł. Ale ksiądz, a nie kolejny
stronnik! Wygrzebałam gdzieś wywiad pana dyrektora, w którym chwali się, że od dziecka miał
talent godzenia ludzi o różnych poglądach. Proszę spojrzeć! - pulchna ręka oskarżycielsko wskazała
konkurencyjny stolik polski - jak nas godzi!
- No, przy jednym i tak byśmy się nie zmieścili - zauważył Urkowicz.
110
- W toaletach już soł dapisy. Nabiastnik=KGB - ucieszył się nie wiedzieć czemu Kichot i
kichnął.
- Czemu ten Turysta taki sztywny? - zainteresował się Graf, który posłusznie powędrował
wzrokiem za palcem pani Elwiry i obserwował teraz z uwagą frakcję wstrętnych oportunistów.
- Nie wiesz? Skręcił sobie kark na nartach i nosi gorset! - Bozio rywalizował pogodą ducha
z Kichotem. - Krąży nawet wierszyk, Gieniu, jak to było?
Elegancki Eugeniusz wyprostował się w krześle z godnością, dając do zrozumienia, że
wierszyk wprawdzie pamięta, ale deklamuje go wyłącznie na prośbę obecnych. Z własnej woli
czegoś tak błahego z pewnością by nie uczynił.
- „Echem po radiu poniosło:
Zwichnął na nartach kręgosłup! Skomentowano rychło:
Co sobie, przepraszam, zwichnął?"
- Mhm. Mhm.
- No tak - uśmiechnął się Graf - on raczej zawsze był elastyczny.
- Jestem nadal przekonany, że to agent - rozwinął swoje chrząknięcie Urkowicz.
- Tymczasem Joe Jakmutam i ten bukłak bushmilla z CIA prowadzą śledztwo w sprawie
napisów w toaletach - skwitował z powściągliwym oburzeniem Elegancki Eugeniusz.
- Ale czy mi się wydaje, czy klimatyzacja działa? - Graf wyciągnął rękę w kierunku sufitu.
Pan Stanisław poruszył się w krześle i uniósł swoją piękną głowę na znak, że ma coś do
powiedzenia.
- „O, jaki wstyd dla Greków - pociecha dla Troi, gdy tu pomiędzy wami rzecz publiczna stoi
od kłóteń rozerwana... O, jakże to smutnie, że nam przeciwne duchy wsiały takie kłótnie!"* Czy
wiedzą państwo, że jednemu z polskich pisarzy, Konwickiemu zdaje się, przyśnił się koszmarny sen:
Polacy odzyskali niepodległość. Powieki mi ciążą i opada głowa, a teraz i ręce marzą o tym, by je
opuścić, kiedy słucham tego wszystkiego.
- Panie Stanisławie - skarciła go pani Elwira za defetyzm.
- Jesteśmy tu po to, żeby im pomóc odzyskać niepodległość - zauważył rzeczowo Elegancki
Eugeniusz - nie, żeby naprawiać charakter Polaków. Wolność to także prawo do kłótni i błędów.
- Ale gdzie nadrzędna idea!?
- Klimatyzacja? Działa, jedno, co w końcu działa - potwierdził Bozio.
- Irlandczyk zrobił swoje i wrócił do Stanów. Oprócz przyzwoitej forsy wziął jeszcze
premię: Piękną Julitę.
* Homer - Odyseja Przeł J Słowacki
111
- Tę rudą Żydówkę? - Był to dzień zdumień dla wrażliwego Grafa - Przecież on miał, zdaje
się, rodzinę?
- Panie Stanisławie, coś jeszcze od nas zależy - przekonywała pani Elwira. - Same cytaty z
Iliady..
- Z Odysei - poprawił ją pan Stanisław - w tłumaczeniu Słowackiego.
- Niechby nawet... nie pomogą, trzeba działać. Pan Urkowicz wszedł przecież do rady
zakładowej, jesteśmy członkami związku, mamy narzędzia obrony i nacisku.
- Listy, protesty, procesy - narzekał pan Stanisław - a kto będzie robił program?
- Płogłab idzie swojoł dłogoł - zapewnił żarliwie Kichot. - Nie ba spławy.
- Zostawiła tego Anankę i prysnęła z Irlandczykiem, wyobrażasz sobie? - Bozio
doinformowywał przyjaciela. - Lodzio zna szczegóły
- Myślę, że gdyby program pogorszył się w sposób widoczny, to Amerykanie zmieniliby
Namiastnika raz dwa.
- Panie Eugeniuszu! To sabotaż! - obruszył się Urkowicz.
- Nie jestem Rosjaninem. Nie umiem na zamówienie pisać gorzej -podniósł wysoko czoło
pan Stanisław.
- Mówię tylko, że dałoby się załatwić takie opinie, na przykład wśród naszych przyjaciół w
kręgach polonijnych albo nawet z Polski.
- Tak się tylko panu wydaje - pokręciła głową pani Elwira. - Dyrektor kupuje sobie
przychylność ośrodków polonijnych, nie mam na to dowodów, ale zdaje się, że nawet z funduszu
dla anonimowych informatorów.
- A właśnie, nie widziałem Lodzia - Graf rozejrzał się po kantynie -ani tego Mosura.
- To już są poważne oskarżenia - Elegancki Eugeniusz odsunął krzesło plecami i lekko stanął
na własnych nogach. - Czas popracować.
- Nic jeszcze nie ustaliliśmy - pani Elwira nie miała zamiaru dopuścić do rozproszenia
oddziałów - panie Eugeniuszu!
- Zastanowię się, zastanowię się - odparł szybko skarcony i oddalił się od stolika
sprężystym krokiem.
- Mhm. Mhm - Urkowicz poszedł w jego ślady, choć nieco wolniej, by nie wyglądało to na
dezercję.
- Ja bab jeszcze tłocheł czasu - pocieszył panią Elwirę Kichot - boże uda sieł nab coś
wybyślić!
- Lodzio wziął zaległy urlop.
- Pani się obrusza na moje cytaty - westchnął pan Stanisław - a przecież tam już jest
wszystko powiedziane. „My, dzieci nieszczęścia, stąpamy po głazach, chwastach i ruinach -
głuchych; My się przez wielkie pustynie wołamy w ciszy bezludnej. My przy źródłach suchych
szukamy wody, spaleni zarzewiem. Gdzie będą szukać naszych mogił? - Nie wiem"*.
* Juliusz Stowacki - Podróż z Ziemi Świętej do Neapolu 112
- Hm. Hm - zastąpiła niezastąpionego Urkowicza pani Elwira. Graf opadł ponownie w
zamyślenie.
- Marylka. Marylka. Marylka i Drakula. A czy wy wiecie, że on byt Potocki? Z tych
Potockich?
ETER
Dzieje stuletnich niemal, harmonijnych stosunków między Ananią a Rosją datują się od
drugiej połowy osiemnastego wieku i są przykładem kapryśnej przewrotności historii.
Od czasów Zareby i Sanusa stałe związki między Han-Hanakiem Nizinnych Ananków a
głównym kapłanem Wyżynnych weszły w niepisaną tradycję narodu. Sprzyjało to gromadzeniu
bogactw (nadal raczej dla ozdoby i prestiżu świętego miasta Hesz-Ni-An niż dla budowania potęgi
ekonomicznej państwa) oraz kontroli nad archiwum legend i opowieści, czyli zbiorowej pamięci
pogodnego ludu.
Wśród niewielu imion Ananków, które zachowały się do naszych czasów, na szczególną
uwagę zasługują Kahara i Ghiur, kobieta - Han-Ha-nak i kapłan; dzięki nim, a może raczej przez
nich, bezwzględny świat dowiedział się o istnieniu Ananii.
Kahara była, jak się zdaje, kobietą bardzo piękną, energiczną i ambitną. Nie wystarczała jej
symboliczna w końcu władza nad ziomkami. Należy przypuszczać, że jej związek z Ghiurem,
człowiekiem prostolinijnym, szlachetnym, skromnym i powściągliwym brał się nie tyle z fascynacji
jego osobowością, ile z chęci uzyskania dostępu do strzeżonej przezeń wiedzy. Charakteryzując
tych dwoje, trzeba dodać, że z konieczności zostały użyte określenia współczesne; do czasu
pojawienia się Kahary na arenie dziejów Anankowie nie znali oderwanych pojęć dobra i zła. Posłu-
giwali się słowem „Ga-Hu", nazywając coś, co uważali za pożyteczne, niosące ład, oraz „Ga-Han",
kiedy chcieli wyrazić swoją dezaprobatę dla czegoś szkodliwego, naruszającego ład. Pierwsze brało
się oczywiście z nazwy narodowego napitku, drugie - upamiętniało imię najstarszego syna
legendarnego Mosura, tego, który najpierw doprowadził do ojcobójstwa, a następnie do trzęsienia
ziemi, czyli bójki trzech braci. Te proste kategorie poznawcze miały się niestety w niedalekiej
przyszłości skomplikować.
Kobiecie, której nie wystarczało bycie Han-Hanakiem Ananków, nie mogło wystarczać
bycie kobietą najlepszego choćby spośród nich. Ghiur odznaczał się wewnętrznym spokojem i
małomównością; większość czasu spędzał najchętniej, łowiąc ryby i patrząc przez kryształ.
Prawdopodobnie nie spełniał też jej wygórowanych oczekiwań seksualnych, gdyż zachowały się
opowieści o jej licznych, choć krótkotrwałych romansach
113
i naukowych niemal poszukiwaniach sposobów na pogłębienie rozkoszy płynącej z robienia
wiatru.
Przestudiowawszy legendy i opowieści, Kahara uznała, że ambicje jej zaspokoić może
jedynie ekspansja. Nie miała na myśli przedsięwzięć o charakterze militarnym: nie znalazłaby wielu
entuzjastów dalekich i ryzykownych ekspedycji w celu zabicia nieokreślonej liczby nieznajomych,
zobaczenia morza i napicia się ryżowej wódki. Ciągnęło ją Nieznane. Nieznane, które można wziąć
w posiadanie, a nie zniszczyć. Uruchamiając swój urok osobisty i charyzmę, nie napotykając
specjalnego oporu ze strony Ghiura, zorganizowała wyprawę badawczo-handlową. Spośród wielu
bowiem informacji, które znalazła w archiwum, szczególnie zainteresowała ją ta, która mówiła o
równie niepojętym, co niewygasającym zapotrzebowaniu na złoto i diamenty wśród dalekich,
obcych ludów.
Traf chciał, że to swoiste poselstwo, chronione przez oddział jeźdźców na młodych
jeleniach, dotarło w końcu do Rosji, akurat podczas panowania Katarzyny II. Zważywszy ówczesną
geografię polityczną świata, musiało do tego w końcu dojść i tylko dziwić się należy, że stało się to
tak późno.
Fakt, że oczywistym przywódcą wyprawy była piękna kobieta, przepych odzianych w
zdobione złotem futra wędrowców i rogate wierzchowce eskorty budziły na rubieżach imperium
szacunek i grozę. Pogrążony w nędzy i beznadziei po niedawnych powstaniach chłopskich lud
milczał i z ukrycia przyglądał się korowodowi. Należy przypuszczać, że niejedna rosyjska baśń o
bogactwach wschodu, Carycy-Krasawicy i zaczarowanych jeleniach wzięła się właśnie z owego
przemarszu Kahary przez bezkresy Rosji. Carscy urzędnicy, lękliwi i bezwolni, kierowali
przybyszów ku większym miastom, coraz dalej na północny zachód, byle tylko pozbyć się
kłopotliwych gości. W miastach wszechwładni gubernatorzy zachowywali daleko idącą ostrożność
wobec orszaku, ale nie mając wytycznych z Sankt Petersburga, powstrzymywali się od
jakichkolwiek agresywnych kroków. Ograniczali się do przydzielenia zbrojnej eskorty Kozaków, a
dalej na północ - odpowiedniej liczby sań. Jelenie zaprzężone do sań (których Anankowie nie znali)
potęgowały jeszcze wrażenie bajkowości przybyszów.
Co do Kozaków, zachowało się charakterystyczne świadectwo Ga-Ho-resza co do
wyprawy:
„Ich widok sprawia oku przyjemność, ich śpiew uchu radość. Niemniej obcowanie z nimi
przez dłuższy czas, na co byliśmy skazani, jest niewymownie uciążliwe ze względu na intensywny i
odstręczający zapach, jaki z siebie wydzielają. Jest on tak natarczywy, że przy sprzyjającym wietrze
wyczuwa się go na pól godziny przedtem, nim sami jeźdźcy wyłonią się zza horyzontu. Jeśli, jak nam
usiłuje się wytłumaczyć na migi, jest to najgroźniejsze wojsko tego kraju, to nie mamy się czego oba-
114
wiać. W wypadku inwazji smród ten uprzedzi nas o zbliżaniu się przeciwnika, zanim ten
wkroczy w granice Ananii.
Być może ta intensywna woń jest rodzajem broni, gdyż zauważyliśmy, ze wśród miejcowych
sieje paniczny lęk i natychmiastowe posłuszeństwo. Publiczna chłosta czy nawet zabicie człowieka
jest tu na porządku dziennym i nie wywołuje z niczyjej strony najmniejszego odruchu protestu.
Anankom trudno to zrozumieć. Niby daje się zauważyć pewien ogólny sens tej przemocy, coś w
rodzaju Ga-Hu, ale jednocześnie wyczuwa się jakby przez skórę powszechny Ga-Han, choć
niełatwo byłoby słowami określić, skąd to uczucie się bierze. Zagadkowe to dla nas odkrycie, że w
tym kraju lad i nieład mogą występować równocześnie".
O ile, jak widać z powyższej relacji, Rosja nie wywarła na Anankach wstrząsającego
wrażenia, o tyle Sankt Petersburg, gdy już tam dotarli, dat im nieco do myślenia. Kronikarz rozpisuje
się szczegółowo i z uznaniem o kamieniarskim i murarskim kunszcie miejscowych budowniczych, za-
dziwiają go nieprzebrane masy ludzkie, które - choć należą do jednego narodu - mówią zupełnie
różnymi językami. Dopiero w dalszej części relacji zdaje się pojmować, że strój i ubiór mają w tej
dziwnej cywilizacji zasadnicze znaczenie dla rozróżnienia nieważnych, ważnych i najważniejszych, a
najważniejsi w ogóle nie mówią własnym językiem, tylko z tajemniczych powodów - cudzym,
należącym do zupełnie innego narodu. Wiele czasu, ze względu na konieczność szkolenia tłumaczy
zabiera mu odkrycie, że poza Rosją istnieje na świecie kilka innych państw, z którymi zgodnie z
obyczajem naprzemiennie toczy się wojny lub prowadzi handel. Do końca jednak nie potrafi pojąć,
dlaczego, mając tak ogromny kraj do dyspozycji, wszyscy zdają się namiętnie tłoczyć w jednym
miejscu pozbawionym drzew i świeżej wody, zwierząt i czystego powietrza, stawiając w tym celu
wielopiętrowe budowle. Czynią to jednak, mimo iż najwyraźniej nie przynosi im to najmniejszego
zadowolenia.
„Nie dostrzeżesz tu pogodnej, uśmiechniętej, swobodnej twarzy, ani wśród nędzarzy, ani
wśród wystrojonych dostojników. Chyba że po większej ilości ostrego, przezroczystego płynu,
którego spożywaniu oddają się wszyscy z nadzwyczajnym upodobaniem. Ale i wtedy pogoda
zacieniona jest chmurnym czołem, uśmiech przechodzi bez uprzedzenia i widocznego powodu w
szloch, a swoboda kryje trwały, rozpaczliwy skurcz bólu".
Kahara uzyskała audiencję u Katarzyny i należy przypuszczać, że obie panie przypadły sobie
do gustu czy - jak to się zwykło mówić - znalazły wspólny język, skoro Han-Hanak Ananków
zamieszkała w pałacu Carycy. Nie bez znaczenia może tu być fakt, że wiedziona kobiecym
przeczuciem podzieliła się z dostojną gospodynią swoim naukowym odkryciem dokonanym jeszcze
w związku z Ghiurem. Otóż delikatny meszek porastający poroże młodych jeleni, zeskrobany w
odpowiednim czasie i wysuszony, w niezwykły i zaiste dobroczynny sposób wpływa na możliwości
męż-
115
czyzn w robieniu wiatru. Caryca, której potrzeby w tej mierze przewyższały możliwości
wszystkich znanych jej (i zapewne nie znanych) książąt, hrabiów, gwardzistów, oficerów i
generałów), wypróbowała specyfik na aktualnym faworycie, kniaziu Potiomkinie; z niezłym chyba
skutkiem, skoro w krótkim czasie wycieńczony Potiomkin udał się na południowe rubieże imperium,
z ulgą oddając się pracom administracyjnym i przyjemnościom wypoczynku w celibacie, a Wielki
Łowczy Katarzyny otrzymał polecenie założenia hodowli jeleni, kolejny kaprys czy też - jak
mówiono na dworze - mało subtelny żart obdarzonej temperamentem monarchini.
„Doprawdy trudno o lepiej dobrane towarzyszki zabaw - pisał przebywający wówczas w
Rosji francuski dyplomata austriackiego pochodzenia, markiz de Buhl. - Księżniczka Kahara bez
wątpienia jest piękniejsza, lecz ustępuje carycy ogładą i znajomością spraw państwowych. Nie mó-
wi ani słowa po francusku, fi-donc! i zachowuje się tak, jakby wszystko na tym dworze, od serwisu
do kawy przez karocę konną do olejnych obrazów widziała po raz pierwszy w życiu. Przepada
natomiast za muzyką;
koncertów, a nawet tanecznych melodii z galerii słucha w skupieniu i z widoczną
przyjemnością, jakby dźwięki mówiły jej coś niedostępnego dla ucha zwykłego śmiertelnika. Nie
wątpię, że w tym siedlisku obłudy, intryg, pozorów i tajemnic udawanie naiwności i niewiedzy
dowodzi wielkiego sprytu i obycia. Zresztą, par-błeu! jej oczywiste bogactwo najlepszym jest
paszportem do łask Imperatorowej, która na swoje liczne wojny, reformy państwa i - oczywiście -
przyjemności potrzebuje tylko trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz - pieniędzy Niech się
nie nazywam de Buhl, jeśli i ja przy tym nie skorzystam, na ciele i na sakiewce. Egzotyczna piękność
zdaje się nie kryć z kuszącą swobodą obyczajów. Niby nic to nowego na tym dworze, gdzie matki
uprawiają arystokratyczne stręczycielstwo, a córki puszczają się z nudów lub z zemsty na swoich
małżonkach. Nie ma przyjęcia, żeby dostojnicy nie zaplątywali się we własne rogi bądź się nimi z
trzaskiem nie zderzali. Kahara jednak jest, mam wrażenie, inna. Ona to po prostu lubi".
Markiz wyjaśnił niechcący istotną zagadkę: dlaczego Petersburg, odkrywszy
niespodziewanie, że za Uralem roztacza się powabna kraina płynąca złotem i owocująca drogimi
kamieniami, nie podbił jej po prostu w pierwszym dogodnym terminie, jak to miał zwyczaj w takich
wypadkach czynić. Rosjanom wiele być może brak, ale nie przebiegłości i skuteczności
dyplomatycznych posunięć. Po co wykosztowywać się na kolejną wojnę, w odległych, jak na owe
czasy, okolicach, skoro to, co się na niej zyskać pragnie, można zdobyć bez wysiłku i przelewu
krwi? Petersburg patrzył wówczas na Zachód z fascynacją, zazdrością i lękiem; aneksja Polski,
wojna ze Szwecją, powtarzające się konflikty z Turcją miały stworzyć z Rosji europejskie
mocarstwo, dorównujące, a z czasem przewyższające Anglię. Czy w innym wypadku monarchia
absolutna Katarzyny wspiera-
116
łaby wolnościowe ambicje Ameryki? Z trudem stłumione powstanie Pugaczowa było
kosztownym ciosem w plecy (Kahara uczestniczyła w egzekucji słynnego buntownika jako gość
honorowy i uznała ją za interesujący spektakl) i Rosja nie tęskniła do kolejnej wojny partyzanckiej
na własnych tyłach. Toteż podpisano traktat o przyjaźni i wymianie handlowej, w myśl którego złoto
i diamenty Ananków miały być wymienione na rudę żelaza, szkło, sanie i żyrandole. Zwłaszcza te
ostatnie, w przekonaniu Kahary, powinny sprawić przyjemność jej samotnemu Ghiurowi, strażni-
kowi Kryształu.
Taki stan rzeczy odpowiadał Rosji aż do końca dziewiętnastego wieku. Powodowana
racjonalną obsesją upokorzenia dziewiętnastego wieku. Powodowana racjonalną obsesją
upokorzenia Albionu ponawiała próby ekspansji na południowy wschód celem podporządkowania
sobie Afganistanu i wyparcia Anglików z ich indyjskiego skarbca. Cel ten, choć w końcu nie został
osiągnięty, wymagał środków oraz spokoju i bezpieczeństwa na szlakach wiodących na południe.
Tak się złożyło, że spokój i bezpieczeństwo było tym, na czym zależało również Anankom, mało
świadomym imperialnych rozgrywek. Utrzymując przez sto lat jedno i drugie, łudzili się, popijając
Hu, że tak już zostanie na zawsze.
Przyjmując w Hesz-Ni-An transporty żyrandoli, Ghiur nie był tak nieświadomy dalekiego
świata, jak przypuszczała Kahara. W trakcie walk z kozacko-chłopską rebelią Pugaczowa Rosjanie
zdecydowali się zesłać na Syberię grupę konfederatów barskich przetrzymywanych w zagrożonym
przez powstańców Orenburgu. Część zesłańców zbiegła z transportu i podobnie jak inni rozbitkowie
dziejów trafiła do gościnnych Ananków. Polacy nie komentowali się jednak niespodziewanie
uzyskanym spokojem i bezpieczeństwem. Pragnęli walki w imię Boga i Ojczyzny, a jeden z nich,
katolicki ksiądz, usiłował w tym celu nawrócić Ananków na prawdziwą wiarę. Gdyby mu się to
udało, Katarzyna miałaby na swoim zapleczu to właśnie, czego pragnęła uniknąć.
Ghiur nie miał jednak wojowniczej natury i nie bez racji uznał, że wiara głoszona przez
goszczonego księdza stanowi konkurencję dla kontemplacji Kryształu, świętości Drzewa i Huby
oraz Dziadka-Ananki. Zesłańcy mogli liczyć na jego zrozumienie i gościnność, nawet na szczodrość,
ale nie na wsparcie zbrojne. Anankowie z zainteresowaniem wysłuchiwali nie znanej im teodycei;
spodobał im się zwłaszcza fakt wzięcia na siebie ludzkich grzechów przez Syna Bożego. „Jak nasz
Hanak!" komentowali, ku oburzeniu płomiennego w nauczaniu kapłana. Uznali jednak, że skoro
Rosjanie są dziećmi groźnego Szatana (w co wierzyli, bo o Szejtanie słyszeli od perskich kupców),
to mato rozsądnie byłoby wyprawiać się za góry, by się z taką mroczną siłą zetrzeć. Będzie na to
czas, kiedy dzieci Szatana przyjdą do nich. „Szukaj miodu, a nie roju dzikich pszczół" brzmiało w
końcu ich przysłowie.
117
Polacy odeszli, by spełniła się ofiara, a rozgniewany ksiądz na odchodnym rzucił na
Ananków klątwę. Co bardziej uświadomieni historycznie utrzymują, że klątwa spełniła się, choć
dopiero w dwudziestym wieku. Zamiast jednak uznać prawdziwość i siłę księżego proroctwa,
trzymają się od katolików z daleka, twierdząc, że głosić nieszczęście to to samo, co je na siebie
sprowadzać. By się na wszelki wypadek zabezpieczyć, dmą nostalgicznie w swoje koźle rogi.
Tymczasem markizowi de Blihlowi powiodło się do tego stopnia, ze żądna wrażeń i
osobistych sukcesów Kanara zgodziła się na wyjazd z nim do Francji, zapominając o Ghiurze i
Anankach. Jedyny to w dziejach udokumentowany przypadek tak jawnej zdrady Han-Hanaka wo-
bec tych, w których imieniu brał na siebie śmierć. Pozostali członkowie historycznego poselstwa
bądź zajęli się prowadzeniem tak obiecująco zapoczątkowanej wymiany handlowej, bądź wtopili
się, w typowy dla Ananków sposób, w rosyjski pejzaż. Nie zatracili jednak swoich obyczajów i nie
zapomnieli wiedzy przodków, o czym najlepiej chyba świadczy historia Rasputina. Niemal z
pewnością był on Ananką obeznanym z leczniczymi walorami Hu, dzięki którym, kurując carewicza
Aleksieja, zdobył zaufanie ostatnich carów Rosji. Również fascynację, jaką wzbudzał wśród kobiet,
da się łatwo wytłumaczyć ludową medycyną, dziedzictwem K.ahary
Ona sama dziś, po początkowym okresie brylowania na dworze Ludwika XVI osiadła wraz
z markizem de Bublem w jego zamku nad Loarą, gdzie wsktuek coraz częstszego aplikowania
kochankowi jeleniego mchu rychło stała się jedyną dziedziczką. Legendy o tym, co się działo w
pałacu markiza zaraz po jego śmierci, krążą wśród ludu do dzisiaj. Stały się zresztą przyczyną
smutnego końca Han-Hanaka Kahary. Markiz, gdyby żył, doceniłby szczęście zgonu z wyniszczenia
rozkoszą, podczas gdy jego egzotyczna kochanka złożyła swą śliczną szyję na zimnym,
bezklasowym ostrzu rewolucyjnej gilotyny
Mówił do was Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność.
DOZNANIA
Lodzio po raz pierwszy w życiu żałuje, że nie ma samochodu. Przez dwadzieścia lat nie był
mu potrzebny. Uregulowany tryb życia podzielonego między mieszkanie i Wolność, odległe od
siebie o dziesięć minut spacerem, funkcjonująca bez zarzutu komunikacja miejska dowożąca go z
punktualnością śmierci do restauracji, klubów i dyskotek, coroczne urlopy w Grecji, dokąd łatwiej
było się dostać samolotem niż samochodem, sprawiały, że zupełnie nie czuł potrzeby posiadania
własnego pojazdu. Zbędny szpan i cały katalog dodatkowych obowiązków, jak opieka
118
nad dzieckiem. Nawet rdzenni monachijczycy woleli się poruszać po swoim mieście
rowerami.
Dziś musi być w pięciu czy sześciu miejscach naraz i nikogo nie może prosić o pomoc.
Nawet Mosura.
Lodzio nie wie, czy Mosur wini go w jakimś stopniu za odejście Julity, nie widać tego po
jego zachowaniu, ale nie chce mu nic zawdzięczać. Woli, żeby to Mosur coś zawdzięczał jemu.
Zresztą Ania to prywatna sprawa Lodzia.
Pojawienie się córki wzbudziło w nim bardzo egzotyczne, raczej przyjemne uczucia.
Okazało się nagle, że był ojcem dwudziestoczteroletniej kobiety, choć jej szczupłość, bladość i
dziewczęcość zdejmowała z niej kilka lat.
- Fajnie tu - stwierdziła rzeczowo, rozglądając sią po jego mieszkaniu. Prztyknęła
kryształowego Dawida w członek - pewnie masz siana jak lodu?
Obcowanie z nowym narybkiem Wolności w rodzaju Kichota uaktualniło Lodziową
znajomość języka polskiego.
- Nie, raczej nie. Ale żyję spokojnie.
- Jevla! - dziewczyna skoczyła chudym tyłkiem na kanapę, podnosząc wysoko chude nogi
w poszarpanych dżinsach. - Matka myślała, że się tarzasz w dojczmarkach - zapaliła papierosa -
masz coś pić? - obserwowała go z bezczelną ostentacją, jak wyjmuje z szafki butelkę koniaku i na-
pełnia kieliszki. - No, ale matka wszystkich podejrzewa, że się im przelewa! - zachichotała, ze
wyszedł jej rym.
Przyjrzał się córce. Podobieństwo do młodej Doroty sprzed prawie ćwierć wieku rzucało
się w oczy: proste, jasne włosy spadające z przedziałka po środku głowy na ramiona, szare oczy,
lekko zadarty nosek i oszukańczo bezbronne usteczka odsłaniające równe, ostre ząbki. Wysunięty
podbródek.
- Co tu robisz?
Zapaliła papierosa ciężką, metalową zapalniczką na benzynę z jakimś szatańskim
emblematem.
- Palisz? - wyciągnęła ku niemu pomiętą paczkę. Zaprzeczył ruchem głowy i podsunął jej
spodeczek.
- Szwendam się - wzruszyła ramionami - od roku się szwendam po Europie, skończyły się
dziadźki, więc przypomniałam sobie o tobie i twoich rodzicielskich obowiązkach.
Następnego rana uważnie przyjrzał się w lustrze swojej twarzy Robił to codziennie przy
goleniu, ale tylko po to, żeby sprawdzić, czy może się pokazać ludziom, co powie ta twarz kolegom
w pracy, Aaronowi, którego chciał poznać, Mosurowi, z którym miał spędzić większość dnia. Tym
razem szukał w niej śladów ojcostwa.
Była to całkiem zwyczajna twarz. Gładko ogolona, o niezłej, lekko tłustawej cerze,
ocieniona gęstymi jeszcze włosami w mysim kolorze. Oczy
119
lekko melancholijne i lekko podpuchnięte, za dużo wina, może węgorz był zbyt
ciężkostrawny Kąciki przygrubych ust, kiedyś zdradzające skłonność do śmiechu i zabawy, teraz
wygięte w grymas zniechęcenia. Długo by szukać dowodów, że jest ojcem Ani. Może nos? Też
trochę zadarty
Szukał ojcostwa, odnalazł syna. Jego twarz była twarzą matki, z okresu tuż przed
schronieniem się w szaleństwo, przed utratą osobistej mimiki. Melancholia i zniechęcenie nie miały
przecież nic wspólnego z jego samopoczuciem, znacznie lepszym, odkąd stał się Ananką i
przyjacielem Mosura, odkąd zniknęła zaborcza Desdemona. Ale melancholia i zniechęcenie w
twarzy matki też nie miały nic wspólnego z jej żarłocznym, religijnym płomieniem usiłującym
rozświetlić mroki strachu. Trzeba czasu, nim twarz powie prawdę o tym, co się za nią kryje. Twarze
kłamią, z nawyku, z nadmiaru codziennych, błahych bodźców. Chyba że się jest Mosurem.
Skończył tę samoobserwację, ubrał się i zrobił córce śniadanie do łóżka.
Ale to było dawno. Kilka miesięcy temu. Teraz musi być w pięciu miejscach naraz. Zacznie
od Bozia. Bozio mu poradzi, co robić.
Ania miała gwałtowne skoki nastrojów. Z ożywienia i dziecięcej niemal, rozsadzającej ją
energii popadała ni stąd, ni zowąd w apatię Ale nie na długo. Jadła mało, ale łapczywie, piła trochę
więcej, ale podobnie, haustami. Lodzio zaczął się zastanawiać, czy ma się winić za jej rozkołysanie.
- Matka, wiesz, jaka jest matka - machała papierosem, rozkładając kolejną zdjętą z półki
książkę na kanapie, otwartą, tekstem w dół. W ciągu dnia potrafiła w ten sposób zacząć i odrzucić z
dziesięć pozycji Trzaskały grzbiety łamały się lakierowane obwoluty
- Właśnie nie wiem.
- Na początku bardzo mi się podobało, bo się dużo działo wokół nas. Jak występowała na
Batorym, w takim lekko seksy skeczu. Faceci szaleli, miałam wujków od cholery. Ale ona ich
trzymała na dystans. Na długość nogi w szpilkach, tak mówiła. Miała świetne nogi, ciągle ma. Ja by-
łam ochroną, wykrętem, alibi, rozumiesz. Mogłam nie spać długo w noc, żeby tylko facet nie miał
szans posunąć się za daleko. Uch, jevla, te fałszywe czułości w ich twarzach, uśmiechy, a w oczach
otwarty tekst -spierdalaj mała, idź spać, bachorze! Bardzo mnie to bawiło, śmiałyśmy się z nich
razem z matką.
A potem zeszła na ląd w Szwecji i zaczęło być nudno. Szkoła, oszczędne życie, te rzeczy
Nauczyła się języka, popracowała to tu to, tam, ale bez przekonania. Wreszcie zrozumiałam, że cała
jest nastawiona, zaprogramowana na zdobycie faceta. Żeby ją urządził. No i znalazła. No i nas urzą-
dził.
Bozio otwiera drzwi.
120
- Lodzio? O tej porze? Wchodź, wchodź. Lida właśnie robi kolację. Mieszkanie, w którym
Lodzio nie był chyba od dwóch lat, jest jasne, czyste i pachnie swobodnym, zadowolonym z siebie
życiem. Posprzątane, ale nie wylizane. Wygodne. Straszna, pokiereszowana twarz miga w drzwiach
kuchni.
- Hej, Ludviku!
- Ja tylko na chwilę - siada przy stoliku do kawy czeka, aż Bozio naleje mu białego wina i
usiądzie naprzeciwko. Złośliwe oczka napotykają jego wzrok i łagodnieją.
- Problemy? - kiwa domyślnie głową gospodarz.
Lodzio wyłuszcza sprawę. Czuje, że się czerwieni i poci. Bozio unosi brwi, jakby chicat
zadrwić, ale w jego oczach ku zdumieniu gościa pojawia się żal i współczucie.
- No, to jest poważna sprawa. Nie wiem, w czym...
- Myślałem o tym twoim przyjacielu, co ci wycinał te wszystkie rzeczy ze środka - Lodzio
wskazuje palcem na wątły, ale efektownie opalony tors przyjaciela, wyglądający z rozpiętej niemal
do pępka koszuli najlepszego gatunku. - Doktor Klotz? Katz?
Bozio wybucha śmiechem.
- Kaca to on z pewnością ma na okrągło. Plotz, Gunter. No tak, może on, jeśli jest
przytomny Tyle, że on daleko mieszka.
- Wezwę taksówkę. Możesz do niego zadzwonić? Bozio odchodzi do telefonu. Wchodzi
Lida z egzotyczną tacą z tekowego drzewa. Orzeszki, paluszki, selerowe patyczki, kolorowe pasty
- Nie, dziękuję. Zaraz muszę lecieć.
Lida patrzy na Lodzia, Lodzio patrzy na Lidę. Jej bursztynowe oczy osadzone w masce
mówią otwarcie: jest mi dobrze, tak ma być i zrobię wszystko, żeby tak było zawsze. Powinien się
w zasadzie cieszyć ze względu na nią, ale w miejsce radości wpelza mała, egoistyczna zazdrość.
- W porządku - obwieszcza Bozio - nie do końca kontaktuje, ale cię przyjmie. Tu masz
adres. No i... - Lodzio już jest w drzwiach - powodzenia. Trzymamy kciuki!
Wydostaje się z ulgą z tej oazy rodzinnego szczęścia. I ma wrażenie, że szwy maski też
wyrażają ulgę.
Jesienny zmierzch wypełnia taksówkę ciepłą, miedzianą poświatą. Licznik cyka z niemiecką
regularnością. W Polsce, myśli nagle Lodzio, już bym się zwierzał taksówkarzowi. Obcemu łatwiej.
- To był imigrant z Surinamu, bardzo pięknie czarny - Ania zrobiła oko do ojca, zdejmując
jednocześnie paznokciem plamkę tytoniu z języka - niby powinien mieszkać w Holandii, ale jakoś
zamieszkał w Sztokholmie. Szmal miał, tylko nie wiadomo skąd. No i matka-cycatka okazała się dla
niego ideałem. Tak twierdził. Może nawet tak na początku myślał. On
121
jej też odpowiadał. Forsę dawat w gotówce. Lubiła się z nim pokazywać publicznie.
Sąsiadkom Szwedkom imponowała. Z Polakami nie miała żadnych kontaktów. To już było po
sześćdziesiątym ósmym, więc - jacy tam Polacy? Krzywiła się - sami Żydzi! Ogier był z niego.
Często wyjeżdżał w interesach, ale jak wracał, to się sąsiedzi skarżyli. Z zazdrości oczywiście,
twierdziła matka. Paradowała przed tymi Szwedkami dumna jak paw, że dobrze zerżnięta. Bo
wiesz, jak to jest u Szwedów. Chcesz posłuchać, jak się kochają, to przystawiasz ucho do ściany w
sobotę o wpół do dziewiątej. I trzeba się wysilić. U nowożeńców jeszcze w środy o tej samej porze.
A on nie nosił zegarka i nie używał kalendarza.
Mnie to było obojętne. Luzackie życie, szkoła bez wymagań, młodym wszystko wolno. On
matce chyba mózg wytłukł do końca tym kutasem, a w każdym razie resztki ambicji, bo nawet mi
nie kazała się dobrze uczyć. Rób, dziecko, co uważasz, byleby ci było przyjemnie, mówiła. Życie
jest za krótkie, żeby cierpieć. No to robiłam. Nie ja jedna. Lodzio siedzi w taksówce i słyszy ten
krzyk nad ranem. Ania miotała się po skopanym łóżku, biała, mokra od potu, jęcząca, łamiąca się w
pół. Coś wewnątrz niej ryczało, domagało się pomocy, zemsty, litości, nie wiadomo czego, jak w
„Egzorcyście". Wymiotowała na czyściutką wykładzinę śliną, żółcią, bełkotem.
- Nie lekarza, nie lekarza, nie!
Upłynęło trochę czasu, zanim zrozumiał. Chociaż nie, zrozumiał od razu, chyba nawet
wiedział od początku, tyle że musiał dopuścić tę wiedzę do świadomości, uwierzyć w to, w co nie
chciał uwierzyć. Spanikował. Dał jej walium, pozwolił popić koniakiem, sam go przyniósł, pod-
trzymywał jej mokrą, zaślinioną brodę, żeby mogła przełknąć. Uspokoiła się trochę, więc i on się
uspokoił, dobry, kochany, troskliwy tato, i dopiero wtedy zrobiło mu się zimno.
- Głód, rozumiem - doktor Plotz nie wygląda na człowieka, który cokolwiek rozumie.
Niewielki, okrągły, obrzękły, jakby bez rysów, tylko ze śmiesznym, krzywo przyciętym wąsem nad
bezwargimi usteczkami.
- To trzeba na detoks, pogotowie.
Lodzio truchleje, taksówka czeka na dole, licznik stuka.
- Tak, ja rozumiem. Ale herr doktor, może coś na teraz, żeby tak nie cierpiała, chwilowo...
Duże, puste mieszkanie w dziewiętnastowiecznym budynku. Gzymsy i stiuki, gołe ściany
Same najprostsze sprzęty w pomieszczeniach, gdzie powinny puszyć się antyki. Lodzio wie od
Bozia, że żona opuściła Plotza po latach walki z jego nałogami, a jej prawnicy do spółki z nałogami
dokonali dzieła spustoszenia.
- Od czego jest uzależniona? - Plotz przechodzi do rzeczy bez ceregieli. Wstęp byt czystą
formalnością. I tak wie, o co chodzi - Heroina? Amfetamina?
122
- Śnieg tato, śnieg - Ania jęczy, wrzeszczy, błaga, rozdrażniona, zniecierpliwiona, oburzona
na niedomyślność i obojętność świata.
- Nie, skąd, ona boi się strzykawki - Lodzio widzi, że doktor też się niecierpliwi, może i na
niego już pora, dawka przed snem, a tu ktoś mu zakłóca precyzyjny rytm stymulacji. - Kokaina.
- Dużo bierze? - szklane oczka Plotza zupełnie nie są tego ciekawe, pytanie pada
automatycznie, ręce z czarnymi włoskami na krótkich paluszkach szukają czegoś po omacku na
pustym, białym blacie biurka.
- Nie wiem, dotąd się ukrywała, aż się jej skończyło. Plotz nie reaguje, jakby zapomniał, o
co w tym wszystkim chodzi. Lodzie ma wrażenie, że bierze udział w jakimś tajemniczym spisku istot,
których istnienia nigdy nie podejrzewał, w prawdziwym świecie niepojętych rozkoszy,
bezgranicznego cierpienia i zimnego okrucieństwa.
- No tak - budzi się doktor, wstaje zza biurka i wychodzi z pokoju. Za ogromnym,
zakurzonym oknem z kretonowymi, brudnymi zasłonami jest już zupełnie ciemno.
- Ale to kosztuje - mówi Plotz, zjawiając się z powrotem z buteleczką w ręku.
-Ile?
Oczka odzyskują inteligencję i zdolność logicznej kalkulacji. Usta bez warg podają sumę,
- Tyle nie mam - mówi Lodzio.
- To proszę dzwonić po pogotowie.
- Ale zbiorę, jeszcze dziś zbiorę, dziś przywiozę. Zostawię zadatek -wyjmuje z kieszeni
trzysta marek podjęte przed chwilą z automatu. Po cholerę kupowałem to mieszkanie, wścieka się
na siebie w duchu, po cholerę ten sklep w Grecji dla Tadikopoulosa! Wiedziałem przecież, że mam
córkę!
- No dobrze - lekarz wyjmuje mu banknoty spomiędzy palców. - Bocislau ręczy za pana,
więc i ja panu wierzę. Ale jeszcze dzisiaj!
Licznik taksówki przypomina bezlitośnie, że trzeba będzie pożyczyć trochę więcej, znacznie
więcej niż sumę wymienioną przez Plotza. Monachium okazuje się nagle bardzo dużym miastem.
Najpierw do Ani, czy najpierw po pieniądze? Do Ani. Przynieść jej ulgę, jeszcze sobie co
zrobi.
- To, że naciągał, kogo się da i gdzie się da, to pryszcz - mówiła z lekceważącym
ożywieniem. Po raz któryś z rzędu wychodziła do łazienki i wracała zarumieniona. - Każdy orze, jak
może. Było na życie, było na rozrywki, stawał mu, więc wszystko w porządku. Ale niedługo zaczął
mu stawać do mnie i wcale nie pytał o zgodę. I to było wstrętne, okropne. Nawet nie sam seks.
Tylko groźby. I zazdrość. Bo on się w końcu we mnie zadurzył. Śledził mnie, rozliczał z
kieszonkowego, przychodził pod szkolę. Gonił chłopaków, z którymi się widywałam. Bił. Jevla!
Mówiłam mat-
123
ce, ale ona mi nie wierzyła. Chciałabyś, suczko! Mówiła, za wcześnie dla ciebie. Niech ci
najpierw cipa obrośnie! Czego was tam uczą, w tej szkole? Kręcić tyłkiem i fantazjować? Idź się
wyspowiadać! Bo ona to chodziła do kościoła regularnie, pewnie dziękować Bogu, że jej zesłał
takiego cudownego chłopa.
- Nie mogłaś się komuś poskarżyć?
- Ile ja miałam? Trzynaście lat? Bałam się. Jeszcze wyśledzi i zabije. Poza tym przekupywał
mnie. Bajerował. Gdzieś tam w środku myślałam sobie, co mi tam. Przeczekam, skorzystam i
prysnę. Po mamusi takie rzeczowe myślenie, chwytasz.
Taksówka czeka pod domem. Licznik cyka z niemiecką regularnością.
Lodzio otwiera drzwi.
Okno na oścież. Szpitalne światło jarzeniówek z ulicy. Ania klęczy na dywanie, pośrodku
migoczącej, mlecznej drogi szklanych gwiazd i okruchów. Niektóre tkwią w zaczerwienionych
kolanach i podniesionych dłoniach.
- To nie ja, tato! Przysięgam, że to nie ja! Tramwaj przejechał, zgrzytnęło, tory zgrzytnęły o
koła i tu wszystko eksplodowało!
Zaraz będzie ryk. Lodzio podnosi ją z podłogi, kryształowe kawałki odpadają od ciała. Tak,
taktak. Taktaktak.
- Oczywiście, że nie ty. Wiem, że nie ty To się zdarza. To się nazywa fala stojąca, czy coś
takiego. Wiesz, mury Jerycha, Blaszany Bębenek, uspokój się. Mam to, o co prosiłaś.
Ręce jej się trzęsą, musi wszystko zrobić za nią: wysypać trochę na lusterko, uformować
białą kreskę nożem do papieru. Znaleźć rurkę. Rozkręca plastikowy długopis, wyrzuca wkład na
podłogę, sprężynka wylatuje sama. Jak na filmie.
Ania oddaje się w skupieniu kuracji. Lodzio nie chce na to patrzeć. Odwraca wzrok i widzi
puste półki z kryształowym gruzem swojej kolekcji. Miniatura kataklizmu i wykopalisk zarazem.
Przezroczyste fragmenty klasycznych sylwetek, ułamki wizerunków, torsów, kończyn. Bardziej
wiarygodne. Czy można sobie wyobrazić Nike z Samotraki z rękami?
Trzeba zabrać buteleczkę, żeby nie przedawkowała. Trzeba pożyczyć pieniądze.
- Dojdź trochę do siebie, niedługo wrócę.
- Ale zostaw mi...
- Nie, kochanie. Jak wrócę. Spróbuj coś zjeść.
Pani Elwira nie okazuje zdziwienia późną wizytą. W salonie, przed telewizorem siedzi z
kieliszkiem koniaku pan Czarek. W fotelu obok Kichot. Oglądają mecz. Witają Lodzia gestami
wolnych dłoni.
Pani Elwira słucha z uwagą. Zza ściany dochodzi zgiełk stadionu. Lodzie jest opanowany i
szczery. Najgorsze chyba za nim. W końcu chodzi tylko o pieniądze.
124
- Panie Lodziu. Chjętnie byśmy panu pomogli, ale nie mamy żywej gotówki. Tyle, co na
życie. Czarek wszystko inwestuje, a czego nie zainwestuje, proszę to zachować dla siebie, to
przepuści w kasynie. To zresztą drobne sumy Zresztą, jak mi się wydaje, problem jest w czym
innym. Córkę trzeba leczyć. Mogę poszukać, rozpylać się, dowiedzieć o jakieś specjalistyczne
sanatorium, gdzieś w górach, to mogę zrobić. Proszą mi zaufać.
Lodzio nie traci czasu. Dziękuje i żegna się uprzejmie.
-1 niech pan pamięta - ścisza glos do szeptu pani Elwira, co w jej wykonaniu zwiększa
jeszcze nacisk położony na słowa - niech pan uważa, z kim pan rozmawia. To wstydliwa i dyskretna
sprawa, a sam pan wie, jak to jest w naszym radiu. Wrogów nie brak, gotowych to wykorzystać
przeciw nam wszystkim. Zwłaszcza teraz.
Lodzio posłusznie zobowiązuje się do dyskrecji. Schodzi po schodach do bramy. Licznik
stuka. Przy taksówce dogania go Kichot.
- Pani Ludwiku! Płoszę poczekać! Ile panu potrzeba? Akułat mam! Rozregulowana
sylwetka kudłacza zwija się w zażenowanej próbie wydostania portfela z czeluści obszernego
ubrania. Lodzio nie wie, jak zareagować.
- Pytam, co sieł stało, a pani Elwiła, z całoł dyskłecjoł, że ma pan przejściowe płobłemy z
fołsoł. Trzeba mówić! No to ile?
Lodzio patrzy na setki wystające z dużej, niezgrabnej garści. Kichot nie pracuje długo, nie
ma pewnie żadnych rezerw, wypłatę nosi przy sobie, w gotówce, wydaje i rozdaje, póki mu starczy.
Tacy oni są, ci nowi.
- Dwieście wystarczy - mówi Lodzio. - Do końca miesiąca. Dziękuję. Kichot macha łapą.
- Kiedy pan bełdzie mógł. Nie ma spławy. No to na łazie, bo mi dogływka przepadnie.
Noc już zupełna. Światła taksówki drążą cylindryczne tunele w pustoszejącym mieście.
Urkowicz nie ma. Dałby, gdyby miał, ale nie ma. Przekazał właśnie duży czek na fundację
walki o wolność i demokrację.
- Najważniejsze, mhm, rozumie pan, panie Lodziu, żeby ją przetrzymać przez tydzień w
spokoju, żeby nie brała. Znam taki przypadek. Podawać coś na uspokojenie, są takie ziołowe
herbatki, w ostateczności coś na sen. I być stale przy niej. No a potem, to co najmniej dwa lata na
odbudowę psychiki. Pełna czujność, nawroty to reguła, mhm, tak. Pewności i tak nie ma do końca
życia, co robić. Taki los. Jakby mało było nieszczęść na tym świecie! Powodzenia.
Drzwi Eleganckiego Eugeniusza otwiera jakaś kobieta, na oko już po pięćdziesiątce.
Wpuszcza Lodzia do przedpokoju i puka do zamkniętego gabinetu.
- Herein! - modulowany głos jest pełen godności.
125
Przekwitła piękność zaprasza gościa do świątyni, zamyka za nim drzwi. Gabinet jest
zaciemniony. Pali się tylko antyczna lampka na biurku. Wyrywa z mroku szlachetne fragmenty
Eleganckiego Eugeniusza.
- O, kogo widzę! - wyskakująca z ciemności ręka wskazuje Łodziowi krzesło po drugiej
stronie biurka - witam, witam. Niechże się pan rozgości, panie Ludwiku. Siedzę właśnie nad czymś,
co powinno pana, jako reżysera, zainteresować.
Lodzio siada posłusznie. Przyszedł po pieniądze. Musi zapłacić cierpliwością i czasem,
uprzejmym skupieniem. Elegancki Eugeniusz lubi się wygadać.
- Może herbaty? Liselotte robi świetną herbatę - słuchacz odmawia gestem ręki - poznał
pan Liselotte? To moja przyjaciółka. Wspaniała osobowość - z cienia wyłania się niebieskawy
podbródek gospodarza podparty jedwabnym fularem wypełniającym barokowe wycięcie
atłasowego szlafroka. - Aktorka. Z wielką przyszłością. I co pan myśli o tym, co się u nas dzieje?
Lodzio myśli tylko o jednym i być może udałoby się mu wyartykułować swoje troski, gdyby
się przez moment nie zawahał.
- Boi się pan mówić otwarcie. Nie dziwię się. Atmosfera jest taka, że nikomu nie wolno
ufać. Zresztą po co? Zniżać się do tych intryg i wymiany inwektyw, jak chce Elwira? Toż to
samoponiżenie. W dodatku do niczego nie prowadzące. Przecież oczywiste jest, że to ostatnie
podrygi naszej szacownej Wolności. Amerykanie czekają tylko na pretekst, żeby się nas pozbyć, a
Namiastnik i jego konflikt z połową zespołu to nic innego, jak ten pretekst. Sytuację
międzynarodową zostawiając na boku. Inteligentny człowiek - elegancka dłoń poprawia fular, który
nie wymaga bynajmniej korekty - oddaje się w czasach kryzysu rzeczom wyższym. Komunizm
wkrótce upadnie, z tym pan się zgodzi. A co pozostawi? Ruiny i zgliszcza, gospodarcze, moralne,
zwłaszcza kulturalne ruiny i zgliszcza. Czy ktoś o tym myśli? Zapewniam pana, że nie. Otóż ja myślę.
I ja pragnę być przygotowany na tę ewentualność.
Elegancki Eugeniusz pochyla się i wyjawia Łodziowi swoją twarz, w ciepłym, przychylnym
świetle starej lampy Jest to twarz niewątpliwie przystojna, świadoma swojej przystojności, twarz
przyjazna każdemu, kto ją uzna za przystojną.
-Tworzę fundację kultury polskiej, ogólnoeuropejską instytucję, która odbuduje
zdegenerowaną świadomość Polaków. Aktorzy, reżyserzy, pisarze, plastycy, czy pan wie, ilu nas
jest na świecie? Wszyscy będziemy potrzebni na tej pustyni popiołów, którą nazywamy ojczyzną.
Musimy tylko pokonać wzajemne kwasy i animozje, nie liczyć na szybkie zyski i zaspokajanie
małych ambicji, musimy wrócić do korzeni i źródeł! Tu mam statut - atłasowy rękaw przesunął w
stronę Lodzia pokaźny plik maszynopisu. - Niechże się pan z tym zapozna i powie mi, co o tym
myśli.
126
Ojciec kokainistki wyraża wdzięczność i zainteresowanie. Obiecuje, że przeczyta, pomyśli i
powie. Wstaje i już przy drzwiach pyta, mimochodem, o możliwość pożyczki.
- Ależ oczywiście - Elegancki Eugeniusz nie zwykł tracić czasu na drobiazgi i nie pytając o
sumę, otwiera szufladkę sekretery. - Proszę!
Liselotte wypuszcza Lodzia z sanktuarium. Lodzia bogatszego o cale pięćdziesiąt marek.
Licznik stuka. Pan Stanisław nie wchodzi w rachubę. Lodzio nie ma czasu na wysłuchanie
kolejnego monologu, inkrustowanego niedokładnymi cytatami z klasyków. Zresztą wiadomo, że na
pieniądzach pana Stanisława trzyma rękę jego efektowna żona, której są one znacznie bardziej
potrzebne niż staremu gadule zagrzebanemu w książkach i marzeniach o wolnej Polsce.
Pozostał, z tych godnych względnego zaufania, tylko Graf.
- A, wejdź kochany, jak się masz. Co cię sprowadza? W mieszkaniu Grata, naprzeciw
starego parku, rządzi absolutna cisza. Jest zagracone, ale nie sprawia wrażenia bałaganu. Książki,
płyty, gazety leżą wszędzie, poukładane w nierówne stosy na krzesłach, taboretach, stoliczkach i
stołach. W salonie stoi koncertowy fortepian z otwartą klapą klawiatury. Na fortepianie szklanka
whisky i popielniczka z kopalnią petów.
- Przerwałem ci pracę - stwierdza przepraszająco Lodzio.
- Och, praca - w skromności Grafa nie ma fałszu - próbuję wycisnąć ze starego łba coś
sensownego. Żona z dziećmi w Kutzbuhlu, korzystam z chwili spokoju. Ja, jak coś wychlam, też
jadę do Kutzbuhla, słyszałeś to? To ten nowy napisał, jak mu tam, Kichot. Zdolna bestia.
- Co to jest? - Lodzio wskazuje plik papieru nutowego.
- Takie tam... - Graf nalewa whisky do szklanki, którą podaje Łodziowi, biorąc
jednocześnie z fortepianu własną, niedopitą. - No, to za sens życia!
Piją.
- Wiesz - decyduje się wreszcie Graf - widziałem tyle śmierci, tyle nieszczęścia, w końcu
robimy w tym, nieudolnie, kulawo, ale robimy w tym. I nic z tego nie zostanie. Za dziesięć lat ludzie
będą mieli własne nieszczęścia, co ich będą obchodzić nasze? Że pomyślałem, co tam, przynajmniej
mi to wypełni czas, że napiszę mszę.
- Mszę - Lodzio patrzy z respektem na ołówek leżący na fortepianie w poprzek mokrego
krążka po szklance. Jednego z wielu krążków.
- Mszę za tych wszystkich nieszczęśników - mówi z zażenowaniem Graf, jakby przyznawał
się do świętokradztwa - za nas też. Wiesz, jak wpadam w depresję, zdarza mi się, to sobie wtedy
marzę, że w Warszawie, w kościele Świętego Krzyża grają mi tę mszę. Wtedy dobrze ją słyszę,
jaka powinna być. Nie za smutna, broń Boże i lustracyjna. Raczej ta-
127
ka... dzielna, jeśli się dobrze wyraziłem. No i - autor mszy pociąga ze szklaneczki -
chciałoby się przy tym być. Za życia.
- No to za to - Lodzio wznosi toast.
W ciszy mieszkania wypełnionego zamysłem mszy jakoś nie ma ochoty opowiadać
wszystkiego od początku, usprawiedliwiać swojej prośby. A Graf patrzy na niego wyczekująco.
- Możesz mi pożyczyć tysiąc marek? - pyta Lodzio wprost.
- Fiuuu! - zmęczone oczy patrzą z podziwem. Duże kwoty oznaczają duże kłopoty Ale
palec, ubrudzony na czubku ołówkiem podnosi się do ust w znaku dyskrecji. - Ja nie mam. Ale
poczekaj, mój najstarszy trzyma bank w pudełku po cygarach. Potem się z nim rozliczę.
Masywna postać znika w przepastnych korytarzach mieszkania. Skrzypią stare klepki, coś z
hukiem spada na podłogę.
- Masz - Graf wręcza Łodziowi niebieski pliczek spięty czerwoną aptekarską gumką -
równy tysiąc.
- Nie wiem, jak ci dziękować.
- Jak nie wiesz, to nie dziękuj. I, żeby się wszystko wyprostowało -szklaneczka wędruje do
góry, jedno oko mruga pokrzepiająco.
Licznik stuka z niemiecką regularnością. Taksówkarz ma na szyi czerwoną pręgę od grubej
marynarki. Znosi swój los z godnością.
Doktor Plotz przyjmuje należność z obojętnym wyrazem twarzy, bez ulgi, bez zdziwienia.
Wydaje się, ze już nie pamięta, za co dostaje tyle pieniędzy. W końcu jest już bardzo późno.
Taksówkarz mógłby być bratem bliźniakiem Plotza.
Lodzio stąpa ostrożnie po kryształowym, chrupiącym kobiercu rozbitej kolekcji. Zagląda do
pokoju Ani.
Śpi. Z rozrzuconymi rękoma, rozrzuconymi włosami, z otwartymi ustami, rozrzuconymi pod
dziwnym kątem nogami. Paznokcie u nóg ma pomalowane na zielono. Śpi, cała rozrzucona.
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOLIKA
- Korzystaliście ostatnio z toalet w naszym korytarzu? - Elegancki Eugeniusz pieczołowicie
wyciskał z przyniesionej z domu tubki brązową pastę śledziową na kromkę ciemnego chleba z
ziarnami słonecznika. -Lektura, palce lizać.
Pani Elwira spojrzała nań z niesmakiem
- Amerykanie będą mieli kupę roboty z porównywaniem charakterów pisma - zauważył z
satysfakcją Bozio.
- Ba - rozłożył ręce Graf - przecież piszemy na maszynach.
- Kupa roboty To bardzo trafne określenie - ściągnął po swojemu wargi pan Stanisław, nie
podnosząc powiek.
128
- Mhm. Mhm.
Rzeczywiście, ściany większości ubikacji Wolności stały się lśniącymi, wielobarwnymi
kartami księgi skarg i zażaleń, pokrytymi pieczołowicie pełną fantazji i dosadności twórczością
poetycką, prozatorską, aforystyczną i publicystyczną. Jej bohaterem byt przeważnie Namiastnik i
jego akolici. Zdarzały się co prawda wpisy w innych niż polski językach, cyrylicą lub azjatyckimi
robaczkami, których sam kształt nasuwał obsceniczne skojarzenia, ale należały do rzadkości. Życie
polityczne pozostałych sekcji najwyraźniej przeżywało kryzys monotonii. Natomiast w świetle
obficie ilustrowanych dziel polskojęzycznych Namiastnik jawił się demonem aktywności
agenturalnej, erotycznej lub nawet obu naraz.
- „Nim komuny pomścisz zbrodnie - zacytował Lodzio - na życzenie KGB, najpierw zapnij
sobie spodnie, bo instrukcje widać twe".
Odkąd doświadczył współczucia i większej lub mniejszej pomocy ze strony kolegów,
częściej zasiadał z nimi do śniadania.
Pan Stanisław skrzywił się, jakby ten fragment czyjejś zjadliwej inwencji zadał mu osobisty
ból.
- Ubikacyjna kontestacja - parsknął - jak z Mrożka.
- On sam sobie jest winien - zauważył Urkowicz - w umowie o pracę nigdzie to wprawdzie
nie jest zapisane, ale zwyczajowo przychodzi się na poranną konferencję z zapiętym rozporkiem.
Nie używano już przezwiska Namiastnik. Mówiono o nim po prostu On. Brzmiało to
groźniej i jednocześnie podkreślało zdecydowane odcięcie się od postaci.
- Czy nikt nie sprząta tych kibli? - chciał wiedzieć Graf. - Ściany pomazane, człowiek
potyka się o puste piersiówki...
- Ja myślę - powiedziała pani Elwira z uśmiechem dającym do zrozumienia, ze to, co powie,
to żart - że On chciał nam w ten sposób zasygnalizować nieuchronne zmiany personalne. Ktoś
niedługo wyleci.
- Fuj - skomentował Elegancki Eugeniusz z pełnymi ustami.
- Nie czyszczą ścian, bo muszą je najpierw sfotografować. - Bozio wzmocnił swoją herbatę
i pytającym wzrokiem spojrzał na Grafa. Ten kiwnął przyzwalająco zatroskaną głową. - Toż to
będzie śledztwo!
- Już jest - mruknął Urkowicz.
W kantynie pojawili się Turysta i ksiądz. Zmierzając do wolnego stolika, celowo zatoczyli
łuk, żeby przejść w pobliżu towarzystwa.
- Spiskuje się? - Turysta błysnął okularami na dumnie uniesionej głowie. Nadal nosił gorset.
- A jak tam audycje?
- Cołaz lepsze, padie wicedyłektorze - odpowiedział za wszystkich Kichot. - Błakuje tylko
głosu ptawdziwego łobodnika.
Aluzja do wyrzuconego stoczniowca nie przypadła Turyście do smaku.
- Pracujemy nad istotnymi zmianami ramówki - zapewnił z mało przekonującą groźbą w
głosie.
129
- Bóg z wami - dorzuci} ksiądz na odchodnym.
- Siarka, siarka, czuję siarkę - zasyczał Bozio z diabolicznym grymasem.
- To tylko zapach celibatu - Lodzio nie odmówił sobie uzupełnienia komentarza.
- Panowie, panowie - zgorszyła się pani Elwira - to jednak osoba duchowna.
- Ale tówno stojołca na ziemi - sprecyzował Kichot. - Wczotaj złapał mnie za łękaw i
poładzit, żebym szanował swoje zaiobki, najlepiej ulokował je w Szwajcatii, bo nie wiadomo, jak
długo jeszcze bełdeł żył z antykomunizmu.
- Dobrotliwe pogróżki - skwitował Urkowicz.
- Mnie wezwał dyrektor i pytał, jak się ma moja córka - przyznał Lodzio. Pani Elwira
pokiwała głową.
- Tego się właśnie obawiałam.
Pan Stanisław odchylił się w krześle i zmarszczył brwi nad zasłuchanymi powiekami.
- Czy wiecie, że ON próbował mnie wziąć pod włos? Spotyka mnie na korytarzu i powiada:
panie Stanisławie, w końcu jesteśmy jedynymi członkami Pen Clubu w tym gronie, powinniśmy się
trzymać razem.
Wyobrażacie sobie taką czelność?
-1 co mu pan odpowiedział? - chciała wiedzieć pani Elwira. Pan Stanisław opadł wraz z
krzesłem z powrotem ku stołowi.
- Och, coś tam mato wiążącego.
- Myślę, że ON pęka - stwierdził tajemniczo Elegancki Eugeniusz -nie wytrzymuje
psychicznie. Niedawno oświadczył mi w studiu, że od czasu przesłuchań na UB nie potrafi
racjonalnie reagować na więcej niż jedną osobę, która ma inne zdanie niż on.
- Ciekawe, kiedy i kto go przesłuchiwał - mruknął z powątpiewaniem Urkowicz - i z jakim
skutkiem.
- A dwa dni później - przypomniał sobie pan Stanisław - dostaję naganę za to, że mimo
dwukrotnych pouczeń nie poprawiłem swojej znajomości angielskiego. W moim wieku!
- Za to jego kuzyn, a nasz korespondent w Nowym Jorku, opanował ten język z dnia na
dzień!
- Hełoł, dabiskocz, pliz - zachichotał Bozio.
- To mi przypomina naszego Victora - wtrącił Graf - dawno go nie widziałem.
Zapadła nagła cisza.
- Powiesił się - przerwała ją w końcu pani Elwira.
- Było podobnie jak z Marylką - dodał Elegancki Eugeniusz z niezdrowym upodobaniem. -
Żył sam, więc wisiał tak dobry tydzień, zanim go znaleźli. Możecie sobie wyobrazić...
130
- Panie Eugeniuszu!
Graf opuścił ciężką głowę na pierś. Luźne fałdy podbródka objęły mu szyję żałobnym
szalem.
- Moi państwo! - rozległ się nad nimi donośny głos. - Możecie się ze mnie śmiać, ale ja wam
mówię, że prędzej zamkną całą tę budę, nim wam się uda wygryźć dyrektora!
Pępek, który pojawił się przy nich jak spod ziemi, powiedział swoje i oddalił się w kierunku
stołu Turysty i księdza.
- Co mu się stało? - zdziwił się Urkowicz.
- Teściowa nie może mu wybaczyć, że został zdegładowany. No i ma znowu teł swojoł byłoł
żoneł na głowie.
- Po kolei, po kolei - nadmiar dramatycznych informacji wpędził Grata w przykry stan
zagubienia.
- Pani Basia - pospieszył Bozio z biuletynem - wyszła dopiero co za Misze, wiesz, tego
Rosjanina, co jak wypił, to się lubił przebierać za pułkownika Armii Czerwonej. No i...
- Skąd on wytrzasnął mundur? - Urkowicz zwęszył ulubiony temat.
- Oni z Szarią, tym Gruzinem, pili i razem się przebierali. Kupili gdzieś, na flomarkecie.
Mundury i insygnia.
- No i co z tym Miszą?
- No i nic. Pobrali się, pani Basia nawet złagodniała z tego szczęścia, a tu miesiąc po ślubie
wyszła po bułki do sklepu i kiedy wróciła, on już nie żył. Serce.
- Coś takiego!
- No dobrze. Ale dlaczego Pępek ma ją mieć na głowie? Przecież się rozwiedli.
- Rozwód to dopiero początek - ze znawstwem zauważył Urkowicz.
- Czy to coś znaczy? Jakieś fatum? - z emfazą zapytał Elegancki Eugeniuszu. - Może fen?
Bozio zaprzeczył kwaśnym uśmiechem.
- Gdyby w Alpach wiał fen, to by nas głowy bolały
- Mnie od wczołaj boli.
- To znaczy, że pan żyje. Powód do radości.
- Żadne fatum - pani Elwira nie mogła pozwolić, żeby rozmowa wkraczała w obszary
kawiarnianego mistycyzmu. - Wszystkich nas to czeka, prędzej czy później, a tymczasem mamy
konkretne sprawy do załatwienia.
- Wolałbym później - szepnął Bozio do Grafa.
- Czy ja wiem? Czy ja wiem?
- Udało mi się zebrać i ułożyć w całość listę, nazwijmy to, metod postępowania obecnej
dyrekcji, jej oczywistych błędów personalnych i programowych, jej nadzwyczajną umiejętność
skłócania nas, szczucia wzajemnego, intrygowania. Do tego - pani Elwira uśmiechnęła się z otwarcie
fałszywą skromnością - dzięki moim kontaktom i źródłom, których
131
nie mogę ujawnić, dotarłam do szeregu interesujących szczegółów w życiorysach nowo
przyjętych redaktorów, poza panem - łaskawie uspokoiła Kichota, który wcale nie wyglądał na
zaniepokojonego - pański znamy Mam wrażenie, że jest to wystarczający materiał, by sformułować
konkretne dezyderaty wobec Amerykanów. Wszyscy czekali, co dalej.
- W zasadzie już je sformułowałam. Tak przypuszczali.
- Pozostało nam jeszcze zgodzić się co do osoby następcy naszego... właściciela nie
dopiętych spodni, tak, byśmy nie zostali znowu zaskoczeni kandydaturą, jak to miało miejsce
uprzednio.
- Czy zauważyliście, że jak umiera ktoś, kogo się nie lubi, to poczucie winy jest jakby
większe? - odezwał się nie na temat Graf.
- Dźwigamy odpowiedzialność wobec naszych słuchaczy - podkreśliła z naciskiem pani
Elwira.
- Żeby ją na nich zrzucić, kiedy już będą wolni - zauważy} proroczo Elegancki Eugeniusz -
jeszcze się nam za to dostanie.
- Życiorysy - pokręcił z powątpiewaniem głową Bozio - w każdym życiorysie coś się
znajdzie.
- W tej sprawie, panie Bożysławie, niech każdy mówi za siebie.
- Dziś łano - Kichot przyszedł pani Elwirze z pomocą - siedziałeb w ubikacji.
- Fascynujące - uniósł brwi Elegancki Eugeniusz, zapomniawszy, że sam wprowadził do
rozmowy wątek kloaczny
- Lubieł czytać gazetę! w ubikacji - wyjaśnił niezrażony Kichot - nikt nie przeszkadza.
- Mhm. Mhm.
- I słyszałem, jak Tułysta mówił do Pełpka, że niedługo bełdoł etaty, bo tak czy inaczej pału
stałuszków, zwłaszcza tych, co judzoł, siei pozbełdziemy Tak mówił. On co łano myje zełby w
ubikacji.
- Niewiele mu to pomaga - przyciął Bozio - i tak mu jedzie z jadaczki.
- Wątrobiarz - potwierdził Urkowicz.
Pani Elwira postanowiła wykorzystać niespodziewaną odsiecz.
- Sami panowie widzą, że coś trzeba zrobić. Chyba, że się zgodzimy z góry na to, by ON
robił, co chce z naszą rozgłośnią. - Przygotowanym ruchem ręki wyczarowała z torby zadrukowaną
kartkę. - Proszę to przeczytać i, jeśli wola oczywiście, podpisać.
Elegancki Eugeniusz miał wątpliwości.
- Co to da? Przecież nasi Amerykanie go popierają. Czemu mieliby się liczyć z jakimś
kolejnym protestem?
Pani Elwira zamachała dłońmi w geście prestidigitatora.
- Ten list pójdzie do Waszyngtonu - oświadczyła z namaszczeniem -tam jeszcze mamy
przyjaciół. Panie Lodziu, przeczytał pan?
132
Lodzio oczywiście przeczytał. I wiedział, czemu pani Elwira zaczęła zbieranie podpisów od
niego. Dzięki niej od czterech miesięcy Ania skutecznie leczyła się w małym, prywatnym i
dyskretnym sanatorium w Schwarzwaldzie.
- To jest dobry list - powiedział rzeczowo i podpisał, po czym przekazał kartkę Kichotowi.
Ten kichnął radośnie i podpisał nie czytając.
Stolik Polaków z obozu dyrektorskiego obserwował postępującą sprawnie i w milczeniu
procedurę z ostentacyjną dezaprobatą.
- O wolność i demokrację - uznała za koniecznie podsumować pani Elwira - mogą walczyć
tylko instytucje wolne i demokratyczne. Kartka dotarła do pana Stanisława.
- „Martwa pieśń, przyjaciele - zaintonował śpiewnie, otwierając oczy Ku zaskoczeniu
wszystkich były rozbawione. - Bo gdzie rąk zabrakło, tam i pieśni nie staje, a żaglom ni tratwom nie
płynąć tam, nie śpiewać młodzieńcom... - przyjrzał się treści listu - bo jeśli wiary zabraknie w
odwrócenie ruchu, martwa pieśń, przyjaciele - grobowcem na duchu, martwy sen, przyjaciele, pod
kolumną blasku i popiołu wracanie popiołem - do piasku".*
Westchnął... i podpisał.
ETER
Włączenie Ananków do szczęśliwej rodziny narodów radzieckich odbyło się najpewniej w
latach 1919-1921, choć nie zachowały się bądź nie zostały ujawnione żadne oficjalne dokumenty
potwierdzające ten istotny dla nas fakt. Trudno się jednak dziwić; nie zachowały się także bądź nie
zostały ujawnione traktaty pokojowe i handlowe między Rosją a Ananią z przełomu osiemnastego i
dziewiętnastego wieku. Zgodnie z typowo imperialnym myśleniem carskiej dyplomacji państwo,
które nie istnieje na papierze - nie istnieje wcale, któż się więc o nie upomni, gdy we właściwym
czasie zostanie włączone do macierzy Gdyby nie stracona na placu Concorde wdowa po markizie
de Buhlu, nie pozostałby żaden ślad ożywionych kontaktów Sankt Petersburga z Hesz-Ni-An, i ten
nie był brany zbyt poważnie. Europa miała swoje problemy, któż by się przejmował mityczną krainą
pochodzenia pięknej Kahary (Kahariny, jak przez porównanie do carycy zwano ją w mieście
białych nocy)?
Dysponujemy, jak dotąd, tylko jednym opisem wprowadzania rewolucyjnej świadomości w
umysły Ananków. Jest to tak zwany „irkucki zeszyt", dziennik czerwonoarmiejca, radiotelegrafisty,
weterana syberyjskich walk z Kołczakiem. Trzydzieści dwie strony liniowanego papieru zapisanego
na kolanie skrótowymi notatkami ołówkiem, odnalezione, jak
* Krzysztof Kamil Baczyński - Martwa pieśń
133
wskazuje nazwa dokumentu, w Irkucku na początku lat sześćdziesiątych przez jednego z
rosyjskich dysydentów. Krążyły przez jakiś czas w odpisach, aż trafiły do jednego z emigracyjnych
pism, gdzie wydrukowano je, z braku wystarczających historycznych i geograficznych odniesień
raczej jako literacką ciekawostkę, obrazek z epoki. Styl pozwala domyślać się w ich autorze
człowieka młodego, porwanego romantycznym wichrem dziejowych przemian, choć nie
pozbawionego całkiem reakcyjnej wrażliwości humanisty i podstawowego przynajmniej
wykształcenia. Nie wiadomo, co się z nim stało. Prawdopodobnie spłonął, jak miliony podobnych
mu ofiarnych wiórów, na rewolucyjnym stosie rozpalonym Leninowską iskrą. Lub też, wyzbywszy
się burżuazyjnych odruchów, włączył się w budowanie nowej rzeczywistości, stając się zupełnie kim
innym niż ów młodzieniec zapisujący wieczorami, przy świetle świecy, te blade, krzywe litery
„Radiotelegraf jest, a łączności nie ma. Są rozkazy komisarza, których słucha, jak na razie,
major. Ciągniemy na południowy zachód. Wysokopienne lasy, rozsłonecznione płaskowyże, dzikie
rzeki. Czasem przez tydzień żywego ducha. Z kim walczyć? Komu nieść radosną nowinę? Czy to
Rosja jeszcze, czy już nie Rosja? Po czym poznać?
Chłopcy znużeni, zniecierpliwieni, drażliwi. Po wielkich zwycięstwach wypatroszeni z
entuzjazmu. Jak wirtuozi wielkiej orkiestry, zmuszeni po koncercie od dźwigania tygodniami ciężkich
instrumentów. Bez prób, bez melodii, bez harmonii. Wieczorami nucą coś apatycznie, iskając wszy,
wycinając z łydek pijawki, wydłubując brud spomiędzy palców. Niektóre twarze ładne, przepływają
po nich cienie bezradnych, niepotrzebnych myśli. Większość - raczej zwierzęca. Jak sen to sen, jak
głód to głód, jak złość to złość. Ślad refleksji. Czy zresztą zwierzę wie, że jest zwierzę?
Nie przygniotła ich potęga rewolucyjnej idei, a widać, jak miażdży ich potęga tych nie
kończących się przestrzeni. Z abstrakcją łatwiej się oswoić niż z naturą. Abstrakcja naturę tłumaczy,
ale to nie wystarcza, żeby zniknął pierwotny lęk przed tajemnicą.
Jakieś miasto. Puste zupełnie. Domy ze szlifowanych głazów, stawiane bez zaprawy.
Kamienne nabrzeże. Kawalerzyści bardziej ludzcy zajmują się końmi. Rozolokowujemy się.
Komisarz zajmuje największy budynek przy brukowanym placu. Każe przymocować deskę z
wymalowanym emblematem - gwiazda i napis „Rajkom". Nigdzie nie widać cerkwi. Może to nie
Rosja? To od teraz już będzie, Rosja Radziecka.
Meble nieznanego kształtu. Dużo pięknych tkanin. Bogato i porządnie i jakoś niezwykle
czysto. Chyba nie Rosja. Ale żyrandole jakby rosyjskie. Major rozsyła patrole. Żywność i
kosztowności - na plac. Pod wieczór patrol przyciąga sanie. Zgrzyt płóz po bruku. Na saniach
carskie herby A więc jednak siedlisko reakcji. Rąbiemy na opał.
134
Są miejscowi. Przyszli w nocy, setkami. Nikt nie wie jak. Straże nie zauważyły. Komisarz
każe trzech rozstrzelać, dla przykładu. Jeden skazaniec, okrągła, bezmyślna, jakby niedorozwinięta
twarz, potrzebuje sporo czasu, aby zrozumieć, że go zabiją. Wyje. Zarzeka się, że nie spal na
posterunku. Zaklina się na Boga, żegna się. No, tym sobie na pewno nie pomógł.
Tutejsi przypatrują się w milczeniu. Raczej zaciekawieni, ale nie przesadnie. Dziwi ich stos
futer, rzeźb, żyrandoli i garnków na środku placu. Wyglądają na dorodnych i zdrowych, barwnie
ubrani, czyści. Na sam ich widok człowieka wszędzie swędzi.
Zza budynku Rajkomu słychać strzały. Wyrok wykonany. Tłum nie reaguje. Tylko jeden,
przygarbiony dryblas, brodaty, jakby się przestraszył. Gdzieś z daleka słychać dźwięk rogu. Może
sześć tonów, ciekawych, niespodziewanych w ciszy Ktoś z tłumu podnosi róg do ust i odpowiada.
Teraz dopiero zauważam, że każdy z nich ma róg zawieszony na ramieniu. Nawet dzieci.
Komisarz podnosi rękę i pyta, czy ktoś tu mówi po rosyjsku. Komisarz ma donośny,
przywódczy głos, ale w porównaniu z tymi melodiami rogów, skrzeczący i chrapliwy. Rozlegają się
śmiechy Czuję się, jak musiał się czuć Magellan czy Cook w zetknięciu z dzikusami Polinezji. Tylko
ci tu wcale nie wyglądają na dzikusów.
Po chwili wysuwa się ten brodacz o wylęknionych oczach. Mówi po rosyjsku, że mówi po
rosyjsku. Mamy tłumacza.
Komisarz wyjaśnia w krótkich słowach, że od teraz jest tu władza radziecka i komunizm. I
że potr2ebujemy żywności, żeby bronić tutejszych obywateli przed reakcją. Zostaje to chyba
przyjęte do wiadomości, ale bez entuzjazmu. Na szczęście też bez wrogości. Pogodny lud. Ładne
kobiety Patrzę na czerwonoarmiejców- Widzą to, co ja. Uśmiechają się obleśnie, drapią się w
krocza. Diabli biorą rewolucyjną moralność, bo te baby też się uśmiechają, zupełnie jednoznacznie.
Komisarz przesłuchuje brodacza Borysa. Służę za pisarza. Przerywają nam co jakiś czas
kurierzy z meldunkami od dowódców patroli. Wszędzie spokój, nastawienie ludności przyjazne.
Dużo jedzenia, mięsa, dziwnych owoców, wody i jakiegoś świństwa, które tu wszyscy piją. Nie ma
wódki. Może to i lepiej.
Borys ciągle się boi, ale odpowiada na wszystkie pytania. Białych tu nie było. Nie wie, kto
to biali. Cerkwi nie ma, bo i popów nie ma. Anankowie nie mają bogów, mają tylko przodków. Czy
zdadzą broń bez oporów? Broni też nie mają, polują z łukiem i oszczepem. Hanak ma rosyjskie
pistolety pojedynkowe, ale nie używa ich. To prezent od handlarzy. Nie, nigdy tu nie było
gubernatora ani żadnych czynowników. To osobny kraj. Armii jako takiej nie utrzymuje, od parady
zbiera się jazda na jeleniach.
135
Widzę, że komisarz nie bardzo wierzy. Ale na wszelki wypadek pisze rozkaz do dowódcy
kawalerii. Zlokalizować i wybić jelenie.
Zapytany, skąd tu się wziął, Borys trochę kręci. Wreszcie przyznaje, że jego dziad byt
zesłańcem. Uciekł z zesłania i trafił między Ananków. Za co zesłany? Za politykę. Toś ty nasz, mówi
komsiarz, nie ma już cara, nie ma ochrany, niesiemy wolność dla uciskanych narodów, równość,
dobrobyt, likwidację wyzysku i przywilejów. Na tym polega komunizm.
Powinno to Borysa ucieszyć, ale jakoś nie widać, żeby był pod wrażeniem. Wreszcie duka,
że jeśli na tym polega komunizm, to tu, wśród Ananków komunizm już jest. Był od dawna.
Dobrobyt jest, równość jest, wyzysku i przywilejów nijak nie ma.
Komisarzowi to się nie podoba, bo niby oznacza, że nie mamy tu nic do roboty Tłumaczy,
że nie jest sprawiedliwie, jeśli Anankowie mają wszystko, czego im potrzeba, a ci, co walczą o
komunizm, czyli my, nie mamy nic. Chodzi o to, żeby wszyscy mieli wszystko, zwłaszcza ci, którzy
ofiarnie i bezinteresownie przelewali krew. Więc Anankowie będą się musieli z nami podzielić dla
dobra proletariackiej rewolucji. Borys nie widzi w tym problemu. Tacy już są, że się podzielą.
Odczuwamy ulgę. Wygląda na to, że jedynymi ofiarami rewolucji w Anańskiej Republice
Radzieckiej będą ci trzej nieszczęśni strażnicy
Żołnierze się skarżą. Kobiety są, i chętne, wódki nie ma. Chleba tu nie znają. Herbata mdła,
zielona. Cukier na wagę złota.
Zwłaszcza, że złota w bród. Anankowie sami ofiarują, co mają, naszyjniki, sprzączki, blaszki
w kształcie koziołków, ale wyraźnie oczekują czegoś w zamian. Komisarz tłumaczy przez Borysa, że
nie jesteśmy kupcami. Wpada na genialny pomysł. Wydaje asygnaty Borys tłumaczy Anankom ideę
papierowego pieniądza. Kiwają głowami. Ale papieru też mamy niewiele.
Delegacja czerwonoarmiejców prosi o pozwolenie pędzenia bimbru. Z miejscowych
owoców. Aparaturę da się sklecić z maximów. Potem sieją rozkręci i będą strzelać po staremu.
Lenistwo i rozprzężenie, dyscyplina się sypie przez ogólną dostępność kobiet. Jakby parzenie się po
krzakach przywracało towarzyszom wyjątkowość i tożsamość.
Komisarz wydaje zgodę. Też by się napił.
Rozmawiam z Borysem przy bimbrze. Co będzie? - pyta. Będzie jak jest, powiadam
wymijająco. Ale już jest inaczej, niż było, on na to.
I tak ma być, przekonuję. Elektryfikacja, pociągi pancerne, szkoły huty i światowa
rewolucja. Żadnych zsyłek na Syberię za poglądy Gdyby dziada car nie zesłał, zastanawia się Borys,
to bym się tu nie znalazł.
Towarzysze się pobili. Popili, to się i pobili. Najpierw o złoto, potem o baby. A raczej z
babami. A te baby, nie od macochy, obroniły się. Dwóch
136
kawalerzystów uśmierciły gołymi rękami. Nawet im spiczaste czapki nie zdążyły spaść.
Major odprawia sąd. Kobiety trzeba rozstrzelać. Borys mówi, że to nie tak. U Ananków
jest inaczej. Hanak bierze na siebie śmierć zadaną przez jego współplemieńca. Przedstawia Hanaka.
To bezzębny starzec, ale bardzo godny i wyprostowany.
Komisarz macha ręką. To barbarzyńskie obyczaje. Każe rozstrzelać i Hanaka, i obie
kobiety I zakazał pędzenia alkoholu. Zmontować z powrotem maximy mówi.
Błąd. Nie wydaje się rozkazów, których się nie da wyegzekwować. To podważa autorytet
władzy Pierwsze dezercje. Co gorsza, Anankowie też jakby znikają.
Borys prosi o rozmowę. Opowiada komisarzowi, że w górach jest stolica Ananków i coś w
rodzaju świątyni. Wielkie bogactwa, oprócz złota jeszcze drogie kamienie. On poprowadzi.
Komisarz przejrzał jego zamiary. Chcesz nas stąd wywabić, mówi. Rozproszyć nasze siły
Borys zaprzecza. Towarzyszu namiestniku, nic podobnego. Chcę pomóc umocnić władzę radziecką.
Ci w górach są trochę inni niż ci tu, na nizinach. Kiedyś się nawet kłócili. Można napuścić jednych na
drugich, on wie jak. A potem zaprowadzić rewolucyjny porządek. On się może tym zająć, bo zna
język i obyczaje, byleby miał za sobą siłę radzieckiego oręża.
Oto proletariacka krew, mówi komisarz. W trzecim pokoleniu się odzywa. Dobrze,
pociągniemy w góry. Ale najpierw utrwalimy tu naszą władzę.
Krew, dużo krwi i okrucieństwa. Kogośmy zdołali wyłapać, ten pod sąd. Seryjne wyroki
śmierci. Nie mamy za dużo amunicji, więc wykonuje się je ręcznie. Nożami, kijami, dłońmi. Żadnej
ekonomii wysiłku, z dnia na dzień rodzi się radosny sadyzm. Ci z Ananków, którzy nie zniknęli,
walczą. Tych, którzy zniknęli, szukamy ogniem. Regularna bitwa, jak z Kołczakiem. Plonie las.
Komisarz każe wyburzyć wszystkie domy oprócz budynku Rajkomu. Żeby kontrrewolucja, gdyby
się pojawiła po naszym odejściu, nie miała się gdzie ufortyfikować. Ci, co nie zabijają i nie palą,
zwalają grube, stożkowate mury. Wyrywamy bruki i rozwalamy nabrzeże, żeby kontrrewolucyjna
flota nie miała gdzie przybić. Tłusty dym i swąd pieczonego ciała. Duże straty po naszej stronie,
również od kuł. Dezerterzy bronią swoich kobiet. Schwytanych wieszamy.
Ciągniemy w góry. Objuczeni ponad wytrzymałość. Czego się nie dało zabrać, spaliliśmy
albo utopiliśmy w rzece. Czerwonoarmiejcy na przemian to klną, to śpiewają rewolucyjne pieśni.
Jedno i drugie pomaga im dźwigać łupy
Komisarz pociesza, że według map zbliżamy się do cywilizowanych okolic.
137
My, komuniści, mamy rację, że Boga nie ma. Kraj Ananków w moich wspomnieniach
najbliższy jest temu, co wierzący wyobrażają sobie jako raj. Skoro tak łatwo go zniszczyć, to co z
Niego za Wszechmogący?"
Mówił Jura Mosur. Tu Rozgłośnia Ananków Radia Wolność.
DOZNANIA
- Take a seat, gentlemen - mówi z amerykańskim uśmiechem sekretarka - it won't take long.
Mosur i Lodzio siadają na fotelikach ze skaju, przy prostym laminowanym stoliku. Leżą na
nim, w zachęcającym nieładzie, amerykańskie, błyszczące czasopisma ilustrowane.
„Jak u dentysty". Lodzio bierze pierwsze z brzegu. Mosur tez, żeby czymkolwiek zabić czas.
Za obitymi skórą drzwiami gabinetu, jeśli coś się dzieje, to w absolutnej ciszy Nie dociera
stamtąd żaden dźwięk. Tymczasem za oknami kolejna wiosna. Dyrektorskie skrzydło budynku
skręca w najstarszą część parku, między wysokie drzewa, porastające właśnie zawiązkami listków o
barwie szczypiorku. Słychać ptaki i ciche posapywanie biurowego fotela na kółkach i resorach,
posłusznego nienagannym biodrom i nogom sekretarki.
Ciche pukanie z korytarza. Klamka opada i w poszerzającą się taktownie szparę wsuwa się
twarz Turysty
-Can I...
Sekretarka zaprasza go takim samym uśmiechem.
Turysta wchodzi, dostrzega Mosura i Lodzia, waha się przez moment, wreszcie kłania się im
(o gorsecie już zdążył zapomnieć), po czym podchodzi do biurka dysponentki dyrektorskiego czasu.
- Is Graham in? - uprzejmość Turysty nie budzi zastrzeżeń, jednak akcent absolwenta
przyspieszonych kursów przewodników turystycznych w Europie Wschodniej pozostawia wiele do
życzenia.
Wicedyrektor polskiej sekcji Wolności dowiaduje się, że Graham wprawdzie jest, ale zajęty
Czekają jeszcze ci panowie. Wyjmuje więc spod pachy podłużny przedmiot owinięty w pogniecioną
gazetę ze śladami krwi.
- To prezent - tłumaczy - na Wielkanoc. Gazeta rozchyla się, ujawniając intensywną,
cynobrowosiną, ewidentnie świeżą baranią nogę. Mocny akcent w stonowanych szarościach biura.
- Staropolski obyczaj - wyjaśnia Turysta, już wycofując się w kierunku korytarza. - Proszę
przekazać. Ode mnie.
Sekretarka trzyma podarunek w wyciągniętych jak najdalej od torsu dłoniach o koralowych
paznokciach. Przez chwilę traci amerykańskość i jest po prostu zdumioną kobietą w średnim wieku.
Patrzy na Lodzia.
- Do you know something about that?
138
Lodzio odpowiada jej uniesionymi brwiami i zdezorientowanym uśmiechem. Nie udaje
zaskoczenia. Turysta nie przestaje zadziwiać swoją przedsiębiorczą inwencją.
Barania noga znajduje po chwili miejsce na równym stosie radiowych biuletynów.
- Smatri - Mosur podsuwa Łodziowi otwarty magazyn. Lśniące zdjęcia są jeszcze bardziej
jaskrawe niż baranie mięso. Przedstawiają jakąś smukłą dziewczyną o długich, prostych, fioletowych
włosach. Dziewczyna pozdrawia kogoś radośnie, otoczona reporterami i tłumem wpatrzonych w nią
ludzi z ulicy Mieniąca się wszystkimi kolorami tęczy sukienka odsłania długie, opalone nogi,
podciągnięta do granic przyzwoitości (czy takie jeszcze istnieją) ruchem uniesionych w górę rąk. Te
ręce kończą się szczupłymi dłońmi o fioletowych paznokciach, w barwie włosów. Nadmiar
wizualnych wrażeń, w rzeczywistości i na zdjęciu, nie pozwala przez chwilę Łodziowi przyswoić ich
znaczenia.
Wreszcie dostrzega tytuł artykułu obok zdjęcia. „Cudownie Ocalona". Czyta o
siedemnastoletniej, wschodzącej gwieździe muzyki techno, której nie tak dawno jeszcze lekarze nie
dawali żadnych niemal szans na pokonanie śmiertelnej choroby. Na zdjęciu widzimy ją podczas
tryumfalnej promocji debiutanckiego albumu „Słońce i księżyc", który od trzech tygodni znajduje się
na pierwszych miejscach wszystkich możliwych list przebojów w Stanach Zjednoczonych". Pobita
zaświaty - entuzjazmuje się dziennikarz - a teraz podbije świat. Nikomu już nie trzeba mówić, żeby
zapamiętał to nazwisko: Galdhea 0'Heaney!"
- Jeszczio sdies' - palec Mosura zwraca uwagę Lodzia na drugie, dużo mniejsze zdjęcie
wkrojone w róg tekstu. Fioletowowłosa piękność przytula się na nim do znajomej sylwetki łysawego
faceta o wyłupiastych, niewątpliwie szczęśliwych oczach. W tle, rozmazana nieco głębią ostrości, ale
nie do pomylenia z nikim innym, twarz Julity
- Niewiarygodne - mówi Lodzio. - Gratuluję.
Mosur wzrusza ramionami.
Powinien się cieszyć, myśli Lodzio, ja też powinienem się cieszyć. Tymczasem czuje
rozczarowanie i nawet niesmak. Jest coś kłamliwego, banalnego i płytkiego w nowym wizerunku
Galdhei, w twarzy jej ojca, w przenikliwym spojrzeniu Julity. I ten tytuł. Wiersz napisany przez chorą
dziewczynę o nagiej czaszce, poświęcony jej rodzicom, przebojem muzyki techno czy pop, na tym
się Lodzio nie zna. Walczy z poczuciem winy, że wolał tę dziewczynę wtedy, kiedy była bezradna i
wrażliwa, walcząca o życie i rodzinę, a nie o sławę i nakład płyt.
- You may come in now - mówi sekretarka i widząc magazyn w rękach Lodzia dodaje. -
You may take it. It's an old one.
W gabinecie czeka na nich trójka przyjaznych mężczyzn. Czarnobrody Brian o różowej o tej
porze łysinie, Joe w drucianych okularach i „bu-
139
kłak na bushmilla", zmęczona twarz Grahama, o którym nikt nie wie nic, więc zapewne jest z
CIA.
- Hi, Lou, Hi Youn - mówi Brian, podnosząc się i ściskając im krzepko dłonie. - Coffee?
Black or white? - odwraca się do perkolatora. Pozostali są równie bezpośredni. Jesteśmy wśród
swoich. Okna wychodzące na wysokie drzewa są uchylone. Graham zapala
cygaro. Joe otwiera szarą teczkę, przekłada papiery. Plastikowa kawa
w plastikowych kubkach pojawia się na stole.
- Well - zaczyna Brian - sprawa jest przykra, lecz na szczęście prosta. Musimy zamknąć
rozgłośnię Ananków.
Graham ogląda cygaro. Joe przegląda papiery Mosur sięga po kawę, więc chyba nie ma
zamiaru zabierać głosu
- Jakiś szczególny powód? - pyta w tej sytuacji Lodzio. Brian patrzy na niego z sympatią.
Nie wiedzieć czemu. Łodziowi stają przed oczami jego rozdygotane, zielonkawe pośladki, nerwowo
czegoś
poszukujące między nogami Julity.
- Moglibyśmy powiedzieć wam cokolwiek. Nie musimy się tłumaczyć. Nowa sytuacja
międzynarodowa, szukanie amerykańsko-sowieckiego zbliżenia, cięcia budżetowe i tak dalej. Ale
prawda jest taka, że otrzymaliśmy informacje, z których wynika, że dalsza działalność tej rozgłośni,
oględnie mówiąc, mija się z celem.
- Anankowie to za mały naród - kiwa głową Mosur - bez strategicznego znaczenia dla
interesów Amerykanów.
- Anankowie to naród, który nie istnieje - poprawia go bez śladu jakichkolwiek emocji
Graham. Patrzy wciąż na cygaro. - Podczas szczytu Reagan - Gorbaczow w Genewie uzyskaliśmy
od strony sowieckiej zapewnienie, że wstrzymane zostaną działania skierowane przeciw radiu Wol-
ność. Przy okazji wiceminister spraw zagranicznych, towarzysz... jakiś tam-ow z uśmiechem zapytał
asystenta Sekretarza Stanu, czy mamy za dużo pieniędzy na propagandę, skoro finansujemy fikcję
literacką. Niezłą zresztą, przyznał, kilka razy zdrowo się ubawił.
- Wolicie wierzyć Sowietom? - wyraża ostrożne zdziwienie Lodzio. Brian rozkłada ręce.
- Nie twierdzimy, że Ananków nigdy w ogóle nie było. Raczej nie mamy wystarczających
dowodów na to, że są. Że ktoś tam tej rozgłośni słucha. Wiemy, że Moskwa decyduje według
własnego widzimisię, co jest, a czego nie ma. Przeważnie się z nią nie zgadzamy Ale w tym
wypadku... - przeciera łysinę z zakłopotaniem.
Brakuje nam daru przekonywania Julity, myśli bezradnie Lodzio. A poza tym, o czym my
rozmawiamy? Czy ci trzej mogą cokolwiek więcej niż my dwaj? Przekazują decyzje z Waszyngtonu.
To dla nich większy kłopot niż dla nas, potencjalna kompromitacja, a w każdym razie plama w
zawodowych życiorysie. Chcą uniknąć skandalu.
140
- Nie chcemy skandalu - mówi Joe - a twoja rola, Lou, w całej tej sprawie jest dość
niejasna. Zatrudniliśmy cię jako reżysera w sekcji polskiej. Ze względu na ponad dwudziestoletni
staż odwróciliśmy się bokiem, jeśli tak można powiedzieć, do twoich... spraw osobistych.
Szkoda wam pieniędzy na odprawę, Lodzio zmusza się do patrzenia w druciane okulary
choć oczy za nimi cały czas wędrują po porozkładanych na stole papierach. Kropla kawy na jednym
z nich wygląda jak plama zasychającej krwi.
- Ale... - Joe bierze w rękę splamiony dokument - występujesz przeciw własnej dyrekcji,
składasz podpis pod żądaniem usunięcia twojego dyrektora, a jednocześnie bierzesz udział w pisaniu
audycji dla Ananków, w których zamieszczasz aluzje do porządków w polskiej sekcji, tak jak je
widzisz. Nie nazwałbym tego przestrzeganiem litery kodeksu etyki dziennikarskiej. Rozumiem
specyficzną sytuację naszego radia. Izolacja, oddalenie od bliskich, syndrom zamknięcia,
niemożność ekspresji... ale niektóre formy ekspresji są nie do przyjęcia.
- Graffiti in the john - mruczy Graham zza kubka z kawą. Jeszcze mi przypiszą te gryzmoły
w kiblu, myśli Lodzio z masochistyczną satysfakcją. Czemu nie? Być ofiarnym kozłem to w końcu
nie lada zaszczyt.
- Ljudwik pomagał mi na moją prośbę - odzywa się Mosur - to ja ponoszę
odpowiedzialność za rozgłośnię Ananaków. To ja twierdzę, że oni istnieją i potrzebują audycji w ich
języku. Wiem, kim jestem.
- Sorry Youri - głos Grahama twardnieje. - Radio Wolność to instytucja budżetowa,
utrzymywana przez amerykańskiego podatnika. A dla niego jesteś dezerterem z sowieckiej armii w
Afganistanie, któremu dosyć się w wolnym świecie powiodło.
- Ty wiesz, kim jesteś - łagodzi Joe - ale Lou ma z podobną wiedzą niejakie kłopoty. Nasi
pracownicy nie szukają w Monachium po nocach kokainy. Rozumieją z reguły że to może
zaszkodzić wizerunkowi Radia.
Lodzio poprawia się na krześle. To już chyba wszystkie ciosy w szczękę. Rzeczywiście jak
u dentysty
- Co sugerujecie?
Trzech sprawiedliwych wyraźnie się rozluźnia. Od dobrych wieści jest Brian.
- Myślę, że możemy się rozstać w zgodzie. Dogadamy się co do... finansowej rekompensaty
i złożycie wymówienia - gruby owłosiony paluch wskazuje kolorowe pismo, ściśnięte w spoconej
dłoni Lodzia. - Nie wyrzucamy was w końcu na bruk. Sądząc z rozgłosu wokół małej Gal, córki
naszego byłego kolegi, w tym Ejcz-Ju jest potencjalna duża forsa.
- Współczynnik dwa i trzy dziesiąte razy to, co się wam należy? - Joe nie odwleka
konkretów.
Lodzio przelicza w pamięci. Gdyby nie leczenie Ani, byłaby to spora
suma.
141
- Trzy i poi - mówi Mosur. Pracuje osiem razy krócej od Lodzia, liczy swoje.
Jak się okazuje, pieniądze mają w tym wypadku drugorzędne znaczenie.
- It's a deal - przybija Joe. Graham marszczy się, jakby zamiast bush-milla podano mu
polską wódkę.
- Odejdziemy dyskretnie - mówi Lodzio - ale jaką macie gwarancję, że Rosjanie nie zrobią
z tego afery? To nie jest zmartwienie Grahama.
- Oni już wiedzą, że nikt nie wierzy w to, co piszą i głoszą. Są przyparci do muru. Zależy im
na dogadaniu się z nami. Prawdę mówiąc, ten... donos o Anankach odebraliśmy jako gest dobrej
woli.
Nic więcej nie zostało do omówienia. Brian wstaje, dając sygnał pozostałym. Kulturalne
uśmiechy, cywilizowane uściski rąk. Łysy brodacz wyprowadza zwolnionych Ananków do
sekretariatu. Efektywna Amerykanka podaje mu owiniętą w gazetę baranią nogę.
- What's that?
- A gift for Graham. From mister T., Polish deputy director. Rozbawiony Brian bierze
prezent. Krwawy ochłap w pogniecionym papierze pasuje do jego potężnej sylwetki dobrodusznego
rzeźnika.
- Lou, ty wiesz, co to znaczy? Jakiś symbol? Aluzja? Wy Polacy jesteście w tym dobrzy.
Lodzio chętnie wyjaśnia.
- Podarunek na Wielkanoc. Z okazji Zmartwychwstania Chrystusa. Wiesz, baranek,
jajka, palmy, te rzeczy. Stary, polski obyczaj. See you. Wychodzi za Mosurem. Jeszcze jedna
fikcja, co to komu szkodzi?
RYCERZE OKRĄGŁEGO STOLIKA
- Przyjemnie się na to patrzy - mówi Graf i podnosi kieliszek szampana do spragnionych ust.
Siedzą na tarasie klubu tenisowego, vis a vis Wolności. Urządzone w niecce po
wyschniętym stawie korty biją w oczy intensywnym, ceglastym różem i bielą uwijających się po nich
sylwetek. Wysokie drzewa nie rzucają cienia, słońce stoi wysoko, niebo zapomniało o chmurach.
- Oglądałem wczoraj, jak ten ich piekarczyk... - odzywa się pan Stanisław, po raz pierwszy
od niepamiętnych czasów grzejąc na otwartej przestrzeni swój szlachetny profil.
- Beckeł - podsuwa natychmiast Kichot.
-Właśnie. Bawar o rosyjskim imieniu i wyglądzie lidera Hitlerjugend, oglądałem, jak
przegrał. Zauważyliście, że Niemcy, kiedy przegrywają, stają się trochę bardziej ludźmi? Nagle się
okazało, że to po prostu bezradny, rozżalony chłopczyk.
142
- Czego nie można powiedzieć o Namiastniku- zauważa z satysfakcją Elegancki Eugeniusz.
- Spakował swoje zabawki i poszedł sobie.
- Tak. Klasy to on nie pokazał - mruczy Urkowicz. - Mhm, mhm. Stąd, zza zestawionych
stolików o białych obrusach, zza kieliszków i butelek szampana w srebrnych wiaderkach z
topniejącym szybko lodem, zza okalającego korty żywopłotu, widać tylko mur i dach budynku
Wolności, znikającego lekkim łukiem pomiędzy drzewami, jak zatrzymany w biegu pociąg.
Wystarczy minuta, żeby tam się znaleźć, a jednak wydaje się, że to bardzo daleko.
- Widać w konspiracji manier nie uczą - wzrusza ramionami Bozio -przynajmniej w tym jego
KWIK-u.
- No, ci nie wyglądają na przegranych, a są jak najbardziej ludzcy -wyciąga rękę Graf.
Ulicą pomiędzy klubem a radiem ciągnie bezładna gromada nagusów. Sterczą nad nimi
jakieś transparenty, powiewają szarfy. Podrygują biusty i pośladki.
- W centrum jest manifestacja przeciw łączce nudystów - wyjaśnia pan Czarek, szef
produkcji i szczęśliwy mąż pani Elwiry - ci się chcą włączyć, żeby skompromitować protest.
- To ta łączka nad rzeczką, w parku za radiem? - upewnia się Kichot. Elegancki Eugeniusz
śledzi pochód z dezaprobatą.
- Ludzcy to może oni są - wyrokuje - ale niespecjalnie estetyczni. Żałosne pokłosie haseł o
czystości rasowej.
- Katabas tam często chodzi, do świątyni Diany, na wzgórze, z lornetką - Bozio dosiada
swego ulubionego konika.
- Uzmysłowi sobie, co przegrał, i będzie bardziej ludzki - łagodzi wrednie Lodzio.
Wybrali klub nie tylko ze względu na piękną pogodę. Podają tu alkohol i usługuje przemiła
Greta, córka Heidi, żona Pępka. Jak dawniej, w dobrych czasach. Biega za nią ubrany po bawarsku
czteroletni chłopczyk.
- Przemiły berbeć - Grafowi udaje się zwichrzyć w przelocie miękką czuprynkę.
- Że też Pępek zmajstrował coś takiego - Urkowicz nie może się nadziwić tajemniczym
wyrokom natury. Pan Stanisław zna życie.
- Zobaczymy za parę lat, co z niego wyrośnie - prorokuje złowieszczym głosem - chociaż
ten Pępek ostatnio znowu jakiś miły
- Ba! Już małpuje Namiastnika i Turystę. Głośno mówi, że najwyższy czas na zmiany Nie ma
dnia, żeby nie przychodził do mnie z jakimiś pomysłami. Inny człowiek - ocenia z przekąsem pani
Elwira.
Urkowicz wznosi kielich w błękitne niebo.
- Zdrowie pani Elwiry, która koronuje i strąca!
143
Brzmi w tym szacunek, ale i delikatna niechęć. Pozostali idą w ślady pana Mariana.
- Zdrowie! Zdrowie! Za historyczny triumf kobiecej ręki! Pani Elwira, cała w odpowiednich
na tę pogodę i okazję kwiecistych tiulach, w baseballowej czapeczce zaopatrzonej w chłodzący
czoło wiatraczek, spuszcza skromnie oczy. Powieki pokrywa gruba warstwa makijażu w motylich
odcieniach sukni.
- Muszę przyznać - podnosi race, jakby się poddawała sprawiedliwej ocenie zebranych - że
nie było z NIM łatwo. Gdyby nie panów pomoc, solidarna postawa zespołu... ale co ja mówię.
Przecież to Amerykanie w końcu się na nim poznali. Myśmy tylko dostarczyli amunicji.
- Haha, hehe - uprzejmie nie wierzą biesiadnicy.
- No dobrze - Graf lubi, kiedy mu się wszystko tłumaczy dokładnie -ale przecież ci, których
Namiastnik przyjął, zostają. Turysta zostaje. Przecież nie da się ich ani zwolnić, ani obniżyć grupy
zaszeregowania. Czy to nie kłopot?
Zdaniem pani Elwiry to nie kłopot.
- Cóż, teraz oni będą w opozycji. Niech piszą do Waszyngtonu, jeśli mają co i do kogo.
Myślę, że Gucio zneutralizuje ich po angielsku. Zresztą sami się już neutralizują. O proszę. O wilku
mowa.
Przez paradę nagusów przeciska się zarumieniony od słońca lub z zażenowania Turysta.
Mimo wrodzonej elastyczności ruchów nie udaje mu się uniknąć kontaktu ramienia w garniturze z
jakąś piersią czy biodrem. Zbliża się do ucztujących.
- Dzień dobry - kłania się, swoim zwyczajem nisko, aż w okularach odbijają mu się jego
własne, wyczyszczone do blasku włoskie buty - Jakaś okazja? Można?
Pan Stanisław, nie otwierając oczu, wskazuje mu ręką wolne miejsce.
- Proszę bardzo, panie dyrektorze. Świętujemy właśnie odejście pańskiego szefa.
- Och - odgania sprzed twarzy jakąś muchę Turysta - jaki tam ze mnie dyrektor. Muszę
państwu wyznać, że i mnie ulżyło. Atmosfera stawała się nie do zniesienia. Cieszę się, że pan
Gustaw, z jego taktem i osobistym urokiem zgodził się wrócić i objąć ster.
-1 nas to cieszy - zgadza się poważnym tonem pani Elwira - że pana cieszy Zwłaszcza, że
potrzebujemy każdego polskiego głosu w sprawie, którą jeszcze trzeba z Amerykanami załatwić.
Turysta wyraźnie blednie, choć Pępek podsuwa mu świeżo napełniony kieliszek.
- Dziękuję, w pracy nie piję. Jest jakaś sprawa?
- No jak to? A Lodzio? Został potraktowany niesprawiedliwie. Jak typowy kozioł ofiarny
Teraz chyba należy to odkręcić.
144
Piłeczki odbijają się od rakiet z dyskretnymi pyknięciami. Nagusy przeszły mur widać w
całej, bezosobowej okazałości.
- Tak, niewątpliwie... - Turysta wbrew złożonej przed chwilą deklaracji zasłania się
kieliszkiem. - Tyle, że w wypadku Lodzia... tam wchodziły w grę nieco inne... zresztą, odkąd
nadajemy na żywo, etaty reżyserskie będą stopniowo...
Lodzio lituje się nad mówcą.
- Nie trzeba - patrzy na odległy kort, gdzie Ania wymienia z Mosurem miękkie, przyjazne
piłki. - Odchodzę z radia tak, jak odchodziłem z Polski. Z własnej woli. Nikt mnie nie wyrzucał.
Przypomina sobie zapijaczonego stróża, u którego mieszkał. Teatr wyjeżdżał na gościnne
występy w Wiedniu. „Uciekaj, synu - chrypiał spirytusowym głosem jego gospodarz. - Chcesz
skończyć jak ja?"
- Panie Lodziu - w tonie pani Elwiry brzmi nagana - honor piękna rzecz, ale politycy i
technokraci żerują na ludziach honoru! Mamy się na to godzić?
Graf obserwuje przez zmrużone szampanem powieki dwie, spóźnione najwyraźniej,
nudystki.
- Bachus czy Amor - wzdycha bez związku z tematem - kiedyś nie było wątpliwości. Lodzio
wie swoje.
- To nie jest kwestia honoru - mówi spokojnie. - Nie mam już serca do tej roboty.
- Ba, serce - kwituje bez przekonania pani Elwira.
- „Serce... - kojarzy pan Stanisław po swojemu - istotnym jest prawdy ogniskiem: gdy
rozum zbłądzi w najmniejszej usterce, serce i z błędów nieraz wraca z zyskiem..."
- „Potężnym przezeń, co tkliwe i rzewne, a rozrzewnionym, co harde i chrobre. Przezeń jest
wszystkość i całość... zapewne... Serce jest dobra rzecz, dopóki... dóbr e!..."* - uzupełnia śmiało
Lodzio ku wyraźnemu niezadowoleniu nestora. Ktoś mu ukradł show.
Rozmydlenie sprawy Lodzia w poezji wyraźnie poprawia humor Turyście. Podnosi kieliszek
na wysokość okularów.
- Proponuję toast. Za rychłe bezrobocie nas wszystkich! Za upadek komunizmu!
Toast jest dwuczęściowy. Jedna zdecydowanie zasługuje na uczczenie, druga niekoniecznie.
A przecież są tożsame.
- Nie ufałbym Gorbiemu - pomrukuje Urkowicz - to kolejny kant, żeby nabrać Zachód na
kredyty
- Gorbiemu może nie - zgadza się z przyzwyczajenia Turysta - ale to pierwszy krok. Znak,
że tam się zaczyna sypać.
* C. K. Norwid - „Cóż bo mózg? Rozum co?"
145
- I nasi dyrektorzy - dodaje Bozio - podwyższyli sobie pensje o trzydzieści procent. Znak,
że się śpieszą.
Lodzio patrzy, jak z kortów schodzą Ania i Mosur. Ania spocona i rozradowana, Mosur,
jak zawsze opanowany, nieodgadniony.
- Panowie - rozstrzyga pani Elwira - pełnimy tu służbę i ten toast należy spełnić.
- Na pohybel - przyłącza się Graf i oddaje się bez reszty Bachusowi. Odprowadza
wzrokiem biegnącą do szatni Anię i nachyla się do Lodzia.
- Jak ona?
- Dobrze, już dobrze. Miewa czasem dołki, ale wyobraź sobie, ten napój Jury ją uspokaja.
Przestaje ją ssać.
- Co ty powiesz? To może i na kaca jest dobre?
- Dobre - potakuje Mosur, siadając przy nich. - Kiedy pan sobie tylko życzy, panie Graf.
- Szczodłość swojo! długoł - zauważa Kichot - ale jak siei wynalazło taki specyfik, to trzeba
opatentować! To może być walte kupeł fołsy!
- Ja eta dawno sdiełał, mój drug - błyska swoimi metalowymi siekaczami w szerokim
uśmiechu Mosur. - Wsio taki, spasiba!
Lodzio sam nie wie, dlaczego to nagłe objawienie praktycznej strony natury przyjaciela
sprawia mu przykrość. Może dlatego, że sam o tym nie wiedział, przez cały ten czas widując
Mosura niemal codziennie. Uświadamia sobie, że Ananka wcale się nie przejął odejściem z
Wolności, co przecież wiązało się z utratą przyzwoitej nawet na niemieckie warunki pensji i
radiowego mieszkania. Ciekawe, czy mimo rozstania z Julitą zyskał coś na cudownym ozdrowieniu
Galdhei. Co mi do tego, karci się w myślach Lodzio. Jego pieniądze.
- A pan co myśli o Gorbaczowie? - Urkowicz szuka z uporem sojusznika. - Prawda czy
humbug?
- Gorbaczow, eta nacziato kańca - odpowiada uprzejmie Mosur. - My skora wierniomsia
damoj.
- Jeśli ktoś ma dom, do którego może wrócić - dorzuca matowym głosem pan Stanisław.
Urkowicz, przykładem Turysty, odgania muchę sprzed twarzy
- Rosyjska natura. Niczym nie uzasadniony optymizm, a potem bezgraniczna melancholia.
Nie zauważają, że od jakiegoś czasu stoi nad nimi z nieśmiałym uśmiechem Pępek. Zasłania
się swoim synkiem jak tarczą, która jednak chroni go tylko do połowy ud.
- Przepraszam, że przerywam. Mam zarezerwowany kort, a mój partner się nie pojawił. Czy
ktoś z państwa nie miałby ochoty zagrać ze mną seta?
Oprócz pani Elwiry i pana Stanisława wszyscy obecni grają, lepiej lub gorzej, nawet Graf,
choć na to nie wygląda. Pępek o tym wie i z bolesnym wyczekiwaniem słucha zapadłej ciszy.
146
- No wie pan - zdumiewa się Elegancki Eugeniusz - po alkoholu? Łodziowi robi się żal
ambitnego spikera.
- W szatni jest moja córka - mówi - dopiero co grała, ale może się zgodzi. Młoda jest, to ją
roznosi.
- Tylko nie zrób jej dziecka! - dorzuca Bozio - bo jeśli Greta zapomni, to ja cię wykastruję!
Pępek dziękuje i biegnie do szatni. Malec za nim.
- Boże, jacy z nas chrześcijanie - dziwi się Elegancki Eugeniusz. - Kto by pomyślał?
- A zanim jeszcze wrócimy do domu - dopytuje się pani Elwira - co pan będzie robił, panie
Jurku?
- Leczył nam kaca, przecież słyszałaś - odzywa się pan Czarek, który z zasady rzadko się
przy żonie odzywa.
Mosur patrzy na Lodzia. Ten robi wątpiącą czy przyzwalającą minę.
- Napiszemy z Ljudwikiem książkę - oświadcza Jura. - O Anankach.
- Aha - kiwa głową pani Elwira. Pozostali przyjmują śmiały projekt równie powściągliwie.
- Bajki się dobrze sprzedają - mówi niemal bezgłośnie pod nosem Elegancki Eugeniusz.
Lodzio wyjaśnia:
- Świat się nie kończy na radiu Wolność.
- Wolność to pieniądze - zdobywa się na sentencję Turysta.
W srebrnym wiaderku pływa pusta butelka. Lód się stopił zupełnie.
- Piękny dzień - wzdycha Graf - Greta! Noch ein mai das selbe, bitte!
Adamowi Borowskiemu
NAPÓJ ANANKÓW
Ból opisuję, a nie bez litości.
Geoffrey Chaucer, Troilus i Criseyda
Przeł. Maciej Słomczyński
On będzie miasto
Zbigniew Herbert,
Raport z oblężonego miasta
ETER
„GORYCZ JEST BOSKA"
International Pop and Rock Review
Wow! Czy możecie w to uwierzyć? Już osiem milionów sprzedanych egzemplarzy albumu
„Fack the Cancer, fuck the Death"! Po raz trzeci kultowa supergwiazda Galdhea 0'Heaney trafiła w
dziesiątką (licząc w milionach oczywiście). Promocja towarzysząca temu wydarzeniu artystycznemu i
trasie koncertowej nie ma sobie równych w historii sztuki estradowej. Finansuje ją, podobnie jak
poprzednie, koncern HU-PHARMACEUTICS, którego prezesem jest, jak wiadomo, macocha
artystki, July Ehrenblum. July i jej pasierbica są nadal nierozłączne (zdjęcie l). Koszulki z logo firmy,
nakrycia głowy w kształcie huby, gry komputerowe typu „cancer-dancer" czy „bald but bold (BBB),
butelki z magicznym napojem, w atrakcyjnym kształcie idolki mas sprzedają się w ilościach nie-
skończenie większych niż płyty i kasety. Koncerny Coca-Cola i Pepsi, strzeżcie się! Wyrasta wam
po raz pierwszy poważny konkurent! Akcje Huphy na giełdzie stale rosną!
Nowe piosenki Gal są nieco mniej dynamiczne niż poprzednie. Dotychczasowe,
oszałamiające tempem i ekstatycznym rytmem kompozycje rockowe z elementami hip-hopu i
techno-dance, wzbogacone zostały o soulowe brzmienia (efekt zastosowania nowego instrumentu -
rogu koziorożca) i refleksyjny swing. Gwiazda zrezygnowała ze swoich psychodelicznych peruk.
Występuje z obnażoną czaszką, jedynym śladem kilkuletniej walki ze śmiertelną chorobą. Mówi o
niej otwarcie, reklamując jednocześnie sztandarowy produkt swojego sponsora: "Hu jest może
gorzkie, ale dla mnie ma smak życia. Boski smak życia Jeśli jest Bóg, to ma postać grzyba
rosnącego na drzewie istnienia. Pijcie Hu, a będziecie tak żywi, jak ja!"
„Hu-mania" zatacza coraz szersze kręgi. Na całym świecie młodzi ludzie pozdrawiają się
słowami „ejcz-ju", zamiast dotychczasowych hej, you!. Rodzice nadają nowo narodzonym dzieciom
imiona Galdhea albo Ga-lahad. Humani masowo golą głowy. Skini protestują, że wskutek tego
przestali się odróżniać od Humanów i są brani za pedałów czy mięczaków. Ale mało kto ich słucha.
Radość życia wypchnęła z rynku agresję i ksenofobię.
Ojciec Gal, Sean 0'Heaney (zdjęcie 2) potwierdza publicznie, że trzydzieści procent zysku
Huphy przeznaczane jest rokrocznie na cele charytatywne, głównie na walkę z różnymi odmianami
raka. Ejcz, ju!
151
„NIE BUDZIĆ ZŁUDNYCH NADZIEI"
Boston Globe
Przewodniczący Komisji Onkologów przy bostońskiej Akademii Medycznej ostrzega przed
iluzorycznymi nadziejami związanymi z terapeutycznymi właściwościami preparatu Hu.
„Jest to bez wątpienia specyfik nieszkodliwy, a nawet pod pewnymi względami zdrowy.
Zawiera wiele mikroelementów i witaminę B. Modzie na jego masowe spożycie, zwłaszcza w
miejsce alkoholu czy narkotyków, można jedynie przyklasnąć - mówi dr Paul Gulp - nie ma jednak
żadnych naukowych dowodów na jego lecznicze właściwości w wypadku walki z białaczką czy
rakiem w jakiejkolwiek znanej nam postaci. Hu ma niewątpliwie działanie regulujące procesy
metaboliczne, a także w pewnym stopniu uspokajające. Cieszę się oczywiście z wyzdrowienia panny
0'He-aney, siłą rzeczy śledzę rozwój jej kariery (moi synowie są jej zagorzałymi fanami), ale nie
wykluczam innych, pozamedycznych przyczyn jej powrotu do zdrowia. W mniej poważnych
schorzeniach Hu może natomiast działać na zasadzie placebo. Wiara pacjenta w skuteczność leku,
są na to niezliczone przykłady, bywa nieraz skuteczniejsza od samego leku".
„POLITYCZNA FANTAZJA KOŃCA WIEKU"
New York Times Review of Books
Powieść „Jestem Ananką" Yourija Mosura i Lou Orzela to paradygmatyczna
egzemplifikacja strukturalnej elastyczności i socjologicznej nośności gatunku „fantasy", będącego od
dziesięcioleci osobną, samowystarczalną galaktyką literacką. Jej ojcem, a raczej już dziadkiem jest
J.R.R. Tolkien z jego „Władcą Pierścieni", pisanym, przypomnijmy, w czasach drugiej wojny
światowej.
Autorzy, obciążeni dla odmiany genetycznym, chciałoby się rzec, dziedzictwem
zimnowojennej rzeczywistości drugiej potowy dwudziestego wieku, z jej kompleksami i obsesjami,
obudowali wątek baśniowy politycznymi aktualiami, a samą historię tej nowej Utopii nasycili,
zgodnie z tradycją wschodnieuropejskiej literatury borykającej się z cenzurą, publicystyczną
metaforyką i kulturowym symbolizmem.
W Europie książka miała umiarkowane powodzenie, być może dlatego, że zachodzące tam
ostatnio w przyspieszonym tempie przemiany są bardziej zajmujące i niewiarygodne niż jakakolwiek
fikcja literacka. Tym bardziej zdumiewa powodzenie tej błahej w istocie, wtórnej i pośpiesznie
napisanej historyjki w Ameryce, powodzenie, które, jak można sądzić, zamieni się w sukces o
światowym zasięgu.
Być może nie bez wpływu na ten fakt pozostaje głośny przed rokiem proces jednego z
autorów, Y. Mosura z „Hu-Pharmaceutics" o procent z zysków płynących ze sprzedaży tak
zwanego „napoju Ananków", któ-
152
rego pisarz, były dezerter z sowieckiej armii w Afganistanie, jest opatentowanym wynalazcą.
Jak wiadomo, doszło w końcu do ugody między nim a jego dawną przyjaciółką i zarazem prezesem
Huphy, July Ehrenblum. Medialny rozgłos wokół sprawy o wielomilionowe zyski przysłużył się, jak
widać, obu stronom.
Tak czy inaczej powieść „Jestem Ananką" utrzyma się w czołówkach list bestsellerów
prawdopodobnie tak długo, jak długo trwać będzie humania. Jej wartość literacka w tej sytuacji
wydaje się kwestią drugorzędną.
„OBLICZA NADZIEI I LĘKU"
CBS rozmowa z Bertramem Crossem, religioznawcą
- Co pan sądzi o nowo powstałym „Kościele Ananków" i humanii?
- Nie nazwałbym tego zjawiska Kościołem. Raczej jedną z sekt, jakich wiele powstaje w
całych Stanach Zjednoczonych, zwłaszcza w Kalifornii, by po jakimś czasie zapaść w zbiorową
niepamięć. Każdy człowiek boi się choroby i śmierci, pragnie wierzyć w - nazwałbym to - „lek na
życie" i wszyscy mamy głęboko zakorzenioną potrzebę mitu, tęsknotę do Utopii. Nie jest ona
tożsama z religią ani tym bardziej z prawdziwą wiarą. W wypadku wierzeń Ananków trudno nawet
mówić o konsekwentnym systemie religijnym, o systemie wartości nawet. Nie znajdzie się tam na
przykład tak zasadniczych elementów, jak walka dobra ze złem.
- Skąd zatem kariera tej idei na całym świecie? Humani, czy inaczej Anankowie, objawiają
się w Azji, w Afryce, nawet w racjonalnej Europie. Mają swoje rytuały, a także języki.
- To również nie jest idea. To zespół podań i legend o charakterze czysto pogańskim,
pierwotnym, wzbogacony o szczątkowe, parahistoryczne informacje na temat mitycznego „ludu
szczęśliwego". Anania to taka „wyspa szczęśliwa" na oceanie zła, z jakim kojarzy się Rosja i były
Związek Sowiecki. Sekret jej popularności jest prosty: wchodzimy w Erę Wodnika. Filozofia New
Agę odwołuje się do czystości i braku instytucjonalizmu dawnych wiar i magicznych obrządków, ich
wybór należy do jednostki. Humania i mitologia Ananków wyróżniają się swoim pozytywnym sto-
sunkiem do problemów ludzkiej egzystencji: nie straszą ogniem piekielnym, nie mnożą zakazów,
promują zdrowie, spokój ducha, dystans do polityki i cywilizacji konsumpcji (choć dzięki tej
ostatniej mogły zaistnieć). Słowem - idealistyczny, dziecinny permisywizm. Ale przecież nawet oby-
watele państw wysoko rozwiniętych zmęczeni są, zaniepokojeni i obezwładnieni kształtem
współczesnej demokracji, globalnego rynku i przede wszystkim brakiem duchowości w codziennym
życiu. Dobrze widzi to papież Jan Paweł II, ale stoi na czele instytucji, która nawet przez część ka-
tolików odbierana jest jako skostniała i mało zasobna w Absolut. Islam z kolei jest religią wojującą,
a humania Ananków wyrzeka się agresji.
- Czy to znaczy, że jesteśmy świadkami narodzin nowej religii?
153
- Nie, nie, już powiedziałem, że nie. To po prostu zjawisko masowe, po części medialne, po
części duchowe, po części socjologiczne. Znak czasu. Znak, który należy odczytywać jako chęć
ucieczki mas od świata takiego, jaki jest. Szczerze wątpię, czy to możliwe, choć powinniśmy
przywyknąć do myśli, że u progu XXI wieku możliwe jest wszystko. Człowiek w końcu zawsze
uciekał od siebie i od rzeczywistości, którą stworzył. Niezadowolenie z własnego dzieła jest jego
najbardziej twórczą, choć komplikującą życie cechą. Niektórzy zadają sobie pytanie, czy
przypadkiem nie jest podobnie z Bogiem, który do tego stopnia zniechęcił się do własnego
dzieła stworzenia, że nas opuścił?
„SPRAWIEDLIWOŚĆ TAK, WOLNA AMERYKANKA NIE!"
Izwiestja, artykuł redakcyjny
Rozpad Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich i powstanie Wspólnoty
Niepodległych Państw stwarza realne szansę na stworzenie warunków pokojowego współistnienia
byłych narodów radzieckich. Zadośćuczynienie wiekowym krzywdom, odtworzenie tradycyjnych
więzi, kulturowych tożsamości i elementarnych ludzkich praw będzie z pewnością trudne i najeżone
przeszkodami - wciąż nie brakuje zwolenników dawnego ładu, rządów twardej ręki i imperialnych
ambicji - ale w żadnym wypadku nie jest niemożliwe. Pod warunkiem zachowania rozsądku,
poczucia realizmu i odpowiedzialności.
Nie zachowują ich, niestety, inspiratorzy rozsadzenia Rosji od wewnątrz, pod pozorem
przywrócenia suwerenności Republice Ananii, narodowi podbitemu w pierwszych latach po
Rewolucji Październikowej przez bolszewików, który w rzeczywistości nigdy nie istniał, a jeżeli ist-
niał, to na pewno nie na terenach, do których dzisiaj rości sobie prawa. Rosja jest już państwem
demokratycznym, państwem wolności obywatelskich i wolności słowa, wolności wyznania, co
jednak nie znaczy, że wolno w Rosji robić, co się komu podoba. Z całą odpowiedzialnością
stwierdzamy, że w archiwach nie ma żadnych dowodów na to, jakoby za Uralem, na obszarach
okręgu mansyjskiego lub gdziekolwiek indziej, mieszkał i tworzył własną, suwerenną cywilizację
jakiś mityczny naród Ananków. Nie może być przypadkiem, że teza ta podtrzymywana jest i
rozdmuchiwana tak w Chinach, jak w Stanach Zjednoczonych, w Iranie i Izraelu. Inkryminowane
obszary to tereny złotonośne i obfitujące w kamienie szlachetne. Międzynarodowe koncerny czekają
tylko na okazję, by położyć na nich swoje długie, bezwzględne ręce w jedwabnych rękawiczkach,
ze złotymi rolexami na przegubach, przeliczającymi ze szwajcarską precyzją czas na krociowe zyski
kosztem narodu rosyjskiego. Globaliści z Wali Street nie mogą się doczekać, by „zamoczyć dziób",
jak mawiają nowojorscy mafiozi, a nieprzychylne Moskwie rządy szukają własnych korzyści
politycznych.
154
Z ubolewaniem należy podkreślić, że międzynarodowa histeria pod mylącym szyldem tak
zwanej „humanii", podgrzewana przez elektroniczne media, nie ominęła także rdzennych Rosjan.
Dźwigający z trudem ciężar codziennej egzystencji w państwie, które przechodzi bezprecedensową,
historyczną transformację ustrojową, często dają się złapać na lep hollywoodzkiej propagandy; w
poszukiwaniu łatwego życia, szybkiego zysku i utopijnych rozkoszy wędrują, jak za czasów
amerykańskiej gorączki złota, na tereny okręgu mansyjskiego. Możemy im tylko powiedzieć: Bracia
Rosjanie! Tam nic nie ma!
A jeśli jest, to jest to Rosja! Wasza chora matka, nad którą jak sępy gromadzą się
zagraniczni finansiści, homoseksualiści, fałszywi prorocy, wrogowie prawosławia, szumowiny i
awanturnicy z całego świata! Ci, którzy objedli już go niemal do czysta i szukają sobie nowego
żerowiska. Opamiętajcie się! Nie pozwólmy na naruszenie integralności naszego terytorium!
„CZYŻBY ZAGINIONE PLEMIĘ IZRAELA”
korespondent UPI, Tel Aviw
„Ciesz się ludu wybrany! - wota w natchnieniu Awram Ben-Hei, historyk i poseł do
Knessetu. - Oto rozstąpiły się fale Czerwonego Morza i suchą stopą dzieci Twoje zmierzają w
doliny Kanaanu!" Czy potwierdzi się teza charyzmatycznego polityka i szanowanego naukowca, że
Anankowie to mityczne, zaginione plemię Izraela? Kto szanuje charyzmę, ten pożycza pieniądze, nie
żądając weksla - powiada żydowskie przysłowie. Jak się zdaje, jest takich wielu w Tel Aviwie i w
Jerozolimie. Czy nie warto było poczekać na uznanie nowego państwa przez powołane do tego
międzynarodowe organizacje, zanim podjęło się decyzję o wysianiu do Surgutu delegacji izraelskich
przemysłowców i kibucników? Czy mamy się dzielić swoimi zdobytymi w pocie czoła
doświadczeniami i niebagatelnym kapitałem z kimś, o kim wiemy mniej niż nic? - pytają sceptycy -
Czy nie pogorszy to naszych stosunków z Rosją? - A czy nasze stosunki z Rosją mogą być jeszcze
gorsze? - odpowiadają entuzjaści Awrama Ben-Hei.
Sądząc po skali pionierskich pielgrzymek z całego świata za Ural, anańska diaspora
przewyższa rozmiarami żydowską. Czy w historii ludzkości jest miejsce na dwa identyczne
zjawiska? Czy to po prostu jedno i to samo? Z politycznego punktu widzenia powstanie Republiki
Ananii może rozwiązać problem około miliona Żydów mieszkających nadal na obszarze byłego
Związku Radzieckiego. Ale co na to Ameryka? Ile to będzie kosztowało?
Na razie planowany jest wielki koncert charytatywny na lotnisku w Surgucie, z udziałem
Galdhei 0'Heaney i izraelskiego artysty mieszkającego w Niemczech, Aarona, który specjalnie na tę
okazję napisał prze-
155
bój zatytułowany „Taniec Króla Dawida". Transmisję wydarzenia zapowiedziały wszystkie
liczące się stacje telewizyjne. Sponsorem jest oczywiście Hupha, a gościem honorowym prezes
koncernu, July Ehrenblum.
„POTOMKOWIE ANANKÓW W CHINACH!"
korespondent Reutera z Pekinu
Rzecznik Archiwum Państwowego w Pekinie, pan Hun-Hian, oświadczył podczas specjalnie
zwołanej konferencji prasowej, że w dokumentach z epoki dynastii Ming znajdują się niezbite
dowody na ożywione stosunki handlowe Chin z Ananią. Co więcej, badania przedmiotów co-
dziennego użytku, znalezionych w północno-zachodnich prowincjach Kukunor i Kansu pozwalają z
dużą dozą prawdopodobieństwa zakładać, że w XV wieku osiedlali się tam i asymilowali z
miejscową ludnością właśnie Anankowie. Podważa to kategoryczne twierdzenia strony rosyjskiej,
że naród ten nigdy nie istniał. „Nie pierwszy raz się zdarza, że Moskwa usiłuje manipulować historią i
zaprzecza oczywistym faktom - powiedział pan Hun-Hian. - Na tym tle korzystnie odbija się chiński
szacunek dla prawdy historycznej i pieczołowitość wobec własnej przeszłości".
„ANANKOWIE TO ZAGUBIENI KATOLICY"
Nasz Dziennik, Warszawa
Wiele jest postmodernistyczengo gwaru i zamieszania wokół odkrycia na syberyjskich
polach śmierci ludu Ananków, kolejnej zbiorowej ofiary zbrodniczego, rosyjskiego i sowieckiego
imperializmu. Zachodnia cywilizacja samozagłady, przepojona duchem (jeśli wolno użyć tego
świętego słowa) permisywizmu i relatywizmu światopoglądowego, pragnie ustami Brukseli i
Waszyngtonu uczynić z jeszcze jednego narodu żer dla swojej nienasyconej zachłanności. To się nie
może udać. Anankowie bowiem to katolicy! Zdziesiątkowani przez lata niewoli, zagubieni być może
i zdezorientowani, odgrodzeni od Chrystusa tysiącami kilometrów, latami terroru i kłamstwa,
pozbawieni opieki i przewodnictwa duszpasterzy, ale katolicy! Bracia chrześcijanie! Świadczą o tym
niezbicie odnalezione i opublikowane na naszych łamach pamiętniki dwóch konfederatów barskich,
którzy uciekając z zesłania, trafili między gościnnych, choć pogrążonych w mroku pogaństwa
Ananków i otworzyli im oczy na światło wiary Co więcej, jak wynika z tych bezcennych zapisków,
udało im się nawet poderwać ten niewinny lud do walki z carskim samodzierżawiem, walki krwawo
stłumionej. Czy można się wobec takich faktów dziwić, że Moskwa, jak to zresztą czyniła zawsze i
czynić będzie, właśnie faktom zaprzecza? Módlmy się, bracia, za spalone kościoły Ananków i za ich
dusze. Módlmy się za żywych także, zbłąkanych między Scyllą postkomunistycznego totalitaryzmu i
Charybdą liberalnych pokus!"
156
„ANANIA, ONANIA - DOBRANA KOMPANIA" „JESTEM FANKĄ, ANANKĄ, KUP GUMOWE
UBRANKO!" „OD BAŁTYKU AŻ DO TATR PIJCIE HU l RÓBCIE WIATR"
(graffiti na murach Dworca Wschodniego w Warszawie)
„UKONSTYTUOWANIE SIĘ WŁADZ RA"
serwis PAP
W Surgucie zaprzysiężone parlament Ananii. Republika wystąpiła o międzynarodowe
uznanie i pomoc. Pierwszym Hanakiem odrodzonego państwa (odpowiednik kanclerza) został Ghiur
Hań, z wykształcenia lekarz. W swoim expose zapewnił, że Republika Ananii przestrzegać będzie
reguł prawa międzynarodowego oraz praw Człowieka i Obywatela; jest państwem
wielonarodowym, neutralnym wobec wszelkich wyznań, pragnącym utrzymywać dobrosąsiedzkie
stosunki z państwami ościennymi, zwłaszcza z Rosją. Wezwał diasporę Ananków z całego świata do
powrotu na łono odzyskanej ojczyzny
„POWŚCIĄGLIWOŚĆ USA I ONZ"
The Washington Post
Rzecznik Białego Domu nie podał nawet przybliżonej daty uznania Republiki Ananii przez
Stany Zjednoczone. „Nie odmawiamy żadnemu narodowi prawa do samostanowienia - oświadczył
- ale naczelnym celem naszej polityki jest zachowanie pokoju i równowagi sił na świecie". Na zarzut,
że oświadczenie to może zostać odebrane w Moskwie jako zielone światło dla interwencji zbrojnej
w nowo utworzonej republice, odparł, że wierzy w rozsądek i dobrą wolę prezydenta Jelcyna.
W kuluarach Organizacji Narodów Zjednoczonych temat Ananii istnieje jedynie
nieformalnie. Dopóki republika nie zostanie uznana, nie może zgłosić akcesu do ONZ, a dopóki nie
zgłosi akcesu, ONZ nie może się nią oficjalnie zająć.
„OJCOWIE W KRAJU!"
Radio „Głos Ananków" w Hesz-Ni-An
Do kraju powrócili z Niemiec dwaj ludzie, których śmiało można nazwać ojcami naszej
odzyskanej niepodległości. Jurij Mosur, to jego głosu słuchaliśmy przez lata za pośrednictwem
rozgłośni radiowej Wolność, wylądował na lotnisku w Surgucie wraz ze swoim przyjacielem i
współpracownikiem, Ananką z Polski, Ludwikiem Orłem. Obaj zostali uroczyście przyjęci przez
Hanaka Ghiura Hana i decyzją parlamentu uhonorowani tytułami Ga-Horeszów, czyli „tych, którzy
opowiedzieli Ojczyznę". Mosur to imię mityczne i reemigrant ten stał się natychmiast bohaterem 157
tłumów. Ludwik Orzeł przyjął tytuł Ga-Horesza z dumą, przypominając, że pierwszy,
legendarny Horesz był synem Mosura i orła, a takie jest właśnie jego polskie nazwisko. To kolejny
dowód - podkreślił - na ukryty sens i ład wszechświata, niewidoczny w pozornym chaosie, ale
możliwy do odkrycia, jeśli w odpowiedni sposób spojrzy się przez właściwy kryształ.
Dodał, ze jego marzeniem jest żyć w górach Ananii, poświęcić się badaniu jej historii i
sprowadzić tu córkę, jak tylko skończy studia w Niemczech.
Mosurowi, ze względu na jego międzynarodowe kontakty i doświadczenie, Hanak
powierzył funkcję Han-Ery, ministra spraw zagranicznych. Pierwszą podróżą, zapowiedział Mosur
Han-Era, będzie wizyta w Moskwie w najbliższym zaakceptowanym przez stronę rosyjską terminie.
„HISTORYCZNY EKSPERYMENT"
z Republiki Ananii live Amanda Stare, CNN
- To prawdziwa Wieża Babel - mówi każdy, kto się tu znajdzie. Takich przybyszów z
całego świata są setki tysięcy rocznie.
Samolotami, samochodami, konno, pieszo, na wizach turystycznych lub przez zieloną granicę
przybywają ci, którzy uznali, że są Anankami. Trudno ocenić skalę tej wędrówki ludów. Trudno
chłodnym okiem kamery przekazać wachlarz towarzyszących jej emocji. Jedni, jak widać, płaczą ze
szczęścia, inni z niepokojem szukają dla siebie miejsca. Ten człowiek, dotychczas Rosjanin, mówi
teraz: „tutaj wiem nareszcie, kim jestem". Ta grupa młodych ludzi z Kalifornii trzyma się razem,
głosząc hasło „It's a fun to be an Anan".
Na razie fun to ciężka praca. Brakuje wszystkiego. Stolica to jeden wielki plac budowy.
Gotowe są rekonstrukcje dawnych gmachów Ananków, stawianych na sposób inkaski, z ciosanych
kamieni, bez zaprawy. Sami budowniczowie żyją jednak tu w prowizorycznych osiedlach z ba-
raków, kontenerów, szałasów, namiotów i czego się tylko da. Niektórzy, ponoć zgodnie z tradycją,
zamieszkali w jaskiniach.
Nieporozumienia i konflikty są nieuniknione. Wielojęzyczny naród porozumiewa się jedynie
za pomocą rogów, jak jego mityczni przodkowie. W użyciu jest rosyjski, angielski, hiszpański i farsi.
Pod gołym niebem zakłada się szkoły Jednak na co dzień rzuca się w oczy spokój i pogoda ducha.
Być może pod wpływem legendarnego już narodowego napitku Hu. Niestety, trzeba go sprowadzać
ze Stanów Zjednoczonych. Obszary Ananii, niegdyś gęsto zalesione, zostały przez dziesięciolecia
komunistycznych porządków zdewastowane bądź zamienione w pola uprawne, dziś leżące
odłogiem. Drzew jest niewiele, a i te rosną w niedostępnych górach.
Anankowie z wyboru przywieźli tu ze sobą choroby cywilizacji, które opuścili.
Przestępczość, nawyki konsumpcyjne, uprzedzenia rasowe, sła-
158
bości demokracji parlamentarnej. Powstały już dziesiątki partii politycznych i organizacji
społecznych, z których każda ma własną wizję wymarzonego państwa. Anankowie wyrzekają się
przemocy ale na obrzeżach republiki powstają samorzutnie zbrojne oddziały Broń płynie szerokim
strumieniem z Chin i Pakistanu. Doradcy wojskowi z różnych, najbardziej egzotycznych frontów
węszą szansę zatrudnienia.
Zadeklarowana odgórnie tolerancja religijna sprawia, że kościoły wszelkich wyznań rosną
szybciej niż domy mieszkalne, szkoły i zakłady pracy Kopalnie złota i diamentów, które pokazuje
teraz kamera, przypominają raczej czasy kolonizacji państw afrykańskich. Jedyną motywacją tych
ciężko pracujących ludzi wydaje się determinacja w pokazaniu przeciwnikom i sceptykom, że się
uda.
Swoboda seksualna pozwala w pewnym stopniu zapomnieć o uciążliwościach pionierskiego
życia. Rodzi jednak pytania o możliwe zagrożenie AIDS Anania już została okrzyknięta mekką
międzynarodowych organizacji gejów i lesbijek. Tu właśnie ma się odbyć w przyszłym roku ich
największy w dziejach letni zlot. Nie w smak to Anankom przybyłym z państw katolickich i
muzułmańskich, choć to przecież właśnie spodziewana wolność tutaj ich zwabiła. Nierzadkie są
głosy o nowym Babilonie.
Należy też wspomnieć, że republika leży w sąsiedztwie największych na świecie zagłębi
narkotykowych. Jest tylko kwestią czasu, kiedy będzie musiała zmierzyć się z tym problemem.
Na razie, gdy dwóch jej obywateli się pokłóci, jeden o rysach azjatyckich, drugi - typowo
afrykańskich, obaj wołają: „Ja też jestem Ananką!", po czym przestają się kłócić i wspólnie piją Hu.
Prawdziwa humania. Na jak długo?
Nad tym wszystkim płynie dochodzący coraz wyraźniej zza gór groźny pomruk rosyjskiego
niedźwiedzia. Osłabłego wprawdzie, ale nie pozbawionego kłów ani pazurów. Mane Telek Fares.
„ARE DIAMONDS FOREVER?"
International Herold Tribune
De Beers, południowoafrykańskie konsorcjum kontrolujące sześćdziesiąt procent
światowego obrotu diamentami, opublikowało stanowczy protest przeciw obecności na rynku
kamieni anańskich. Ich ilość i jakość może poważnie zachwiać monopolem tradycyjnych
producentów i wpłynąć na drastyczną obniżkę cen „najlepszego przyjaciela kobiety", parafrazując
przebój Marilyn Monroe. Do protestu natychmiast przyłączyła się Rosja. Zapowiedziano
zdecydowane kroki zaradcze. Szczegółów nie ujawniono.
159
„ALLACH SIĘ GNIEWA"
korespondent AFP z Damaszku
Obradująca w Damaszku Konferencja Państw Islamskich jednogłośnie potępiła Republikę
Ananii za jej odmowę przystąpienia do tej organizacji. Zarzucono Anankom nagminne łamanie praw
Koranu, demoralizację obywateli pochodzenia arabskiego, uleganie amerykańskiemu stylowi życia,
sankcjonowaną przez państwo rozpustę i postmodernizm.
„ZMIANY NA SZCZYTACH WŁADZY"
Radio „Glos Ananków" w Hesz-Ni-An
Mosur Han-Era jest nowym Hanakiem Ananków. Decyzją parlamentu zastąpił Ghiura-
Hana, któremu w debacie zarzucił niezdecydowanie i brak koncepcji rozwiązania najistotniejszych
problemów republiki. „Nie jest człowiekiem, któremu mógłbym zaufać, że w razie potrzeby weźmie
na siebie śmierć - oświadczył Mosur - a to jest główne, historyczne zadanie Hanaka, zwłaszcza
wobec narastających ze strony Rosji zagrożeń".
Jedną z pierwszych decyzji nowego Hanaka jest odtworzenie hodowli jeleni bojowych.
„KIM JEST NOWY HANAK?"
rozmowa z July Ehrenblum, prezesem Huphy, związaną przed laty z Mosurem Han-Erą.
„Ophrah Winfrey show" (fragment)
- Jak go wspominasz?
- Jako ambitnego, milczącego i fascynującego, do czasu, mężczyznę.
- Do czasu?
- Zrozumiałam w którymś momencie, że jest zimny
- Możesz to rozwinąć?
- Trudno, by cokolwiek wywołało w nim silne reakcje emocjonalne. Nie miał w sobie pasji.
Pozostał obojętny nawet na losy mojego narodu, narodu żydowskiego, kiedy mu o tym
opowiadałam. Rozumiesz, kobieta może się pogodzić z tym, że jej mężczyzna przestaje się nią w
którymś momencie interesować...
- Hm...
- Może, uwierz mi. Ale stosunek do holokaustu jest dla mnie wyznacznikiem
człowieczeństwa. Zwłaszcza u kogoś, kto w końcu uciekł z Rosji Sowieckiej.
- Chcesz powiedzieć, że Mosur jest antysemitą? Przecież jego kraj tyle zawdzięcza
stosunkom z Izraelem.
- Nie wiem, czy jest antysemitą. Wiem, ze jest kwintesencją obojętności. Doświadczyłam
tego na sobie.
-Może ta obojętność to efekt picia Hu? Skoro działa podobno jak śro-
160
dek uspokajający? Obojętność jako absolutna wolność? Wolność od stresów i silnych
emocji?
- Spokój nie zwalnia człowieka od myślenia.
„ANANKE - NIEUNIKNIONE PRZEZNACZENIE"
z Nowosybirska live Amanda Stare, CNN
To, co pokazuje kamera, to tłumy uchodźców z Republiki Ananii. Wczoraj o północy stało
się to, co zdaniem większości komentatorów musiało się stać. Wojska Federacji Rosyjskiej bez
uprzedzenia rozpoczęły bombardowanie terytorium Ananków. Dziś o świcie pierwsze oddziały
pancerne przekroczyły granice młodego państwa. Wprowadzono całkowitą blokadę informacji Po
doświadczeniach w Czeczenii można jednak sobie doskonale uzmysłowić, co się dzieje na
obszarach objętych wojną. Radio „Głos Ananków" z górskiej stolicy Hesz-Ni-An informuje o po-
śpiesznie zorganizowanej obronie, którą kieruje Hanak Mosur Han-Era. Ale nikt chyba nie ma
złudzeń co do wyniku walk. Uchodźcy czczą swego Hanaka. Wierzą w jego moc odwrócenia biegu
historii. Ale skoro uchodzą, nie wierzą w siebie i trudno mieć o to do nich pretensję.
„TO NIE BYŁA WOJNA"
oświadczenie rzecznika Rosyjskich Federalnych Sil Zbrojnych, Surgut
Po dwóch tygodniach przebiegających zgodnie z planem operacji oddziały rosyjskie
zakończyły wprowadzanie porządku w okręgu mansyjskim. Straty własne były minimalne przy
praktycznie znikomym oporze ze strony rozproszonych, choć uzbrojonych w nowoczesny sprzęt,
bandyckich oddziałów. Niedobitki wycofały się w góry. Armia Rosyjska w pełni kontroluje
sytuację. Na czele lokalnych władz, złożonych z demokratycznie wybranych przedstawicieli narodu
Ananków, stanął zwolennik pozostania okręgu mansyjskiego w granicach Federacji Rosyjskiej,
Mosur Han-Era. Pogłoski, jakoby to on dowodził walką zbrojną przeciw naszym oddziałom,
całkowicie mijają się z prawdą. Han-Era, będąc Ananką, jest jednocześnie niewzruszonym
rosyjskim patriotą i gwarantem przywrócenia społecznego spokoju w tym rejonie Rosji.
„ŻAŁOBA W STANACH ZJEDNOCZONYCH"
Los Angeles Times
Wczoraj, w Santa Monica (CAL) zmarła jedna z najjaśniejszych w dziejach gwiazd na
firmamencie estrady, Galdhea 0'Heaney Przyczyną zgonu był niespodziewany nawrót choroby
nowotworowej.
161
DOZNANIA
Uderzy} grzmot i Lodzio otworzy} oczy.
Przeraził się.
Zobaczył nad sobą martwy żyrandol.
Grzmot powtórzy} się, raz, drugi, trzeci. Dochodzi} z oddali. Po każdym huku z matowych
szkiełek żyrandola obsypywał się na twarz Lodzia skalny pył. Szkiełka dzwoniły trwożliwie.
Skąd się Lodzio wziął pod martwym żyrandolem? Czy był ofiarą grzmotu? Możliwe. Nie
wiadomo. Opowiadajmy o tym, co wiemy
Rozejrzał się. Głowę przeszył mu przenikliwy ból. Jęknął. Zauważył, że stamtąd, skąd
dochodzą odgłosy gromu, dochodzi także światło. Blade, rozproszone, ale jednak oczom usłużne.
Leżał na skórach. Obok stał niski taboret na giętych nóżkach, z salonu jakiejś
osiemnastowiecznej damy. Na taborecie kościany kubek za ciemną cieczą. Pod nim, na ubitej ziemi,
poskładane w czworo papiery, róg, zegarek, wieczne pióro. Osobiste rzeczy Lodzia. Niewiele. Ale
czasem niewiele to prawie wszystko. A wszystko to aż za dużo.
Stęknął i sięgnął po kartkę, pierwszą z brzegu. Strzepnął pył. Zakasłał. Ból powrócił.
Rozłożył papier i odchylił go w stronę szarego światła.
„... Złóżcie broń i zaniechajcie oporu. Jest bezcelowy i szkodliwy, przede wszystkim dla was
samych. Osobiście gwarantuję, że nikt wam nie zrobi krzywdy Powrócicie do normalnego życia.
Jako Hanak wziąłem na siebie śmierć tych z was, którzy zabijali, i tych, którzy zginęli. Ale teraz
biorę na siebie wasze życie..."
Ulotka Mosura Han-Ery. Jury. Wypadały z rosyjskich helikopterów białymi warkoczami,
osiadały na zalesionych wzgórzach jak środek owadobójczy. Nawet mityczny Mosur powiedział
głodnym władzy synom, że nie posiada takiej mocy, by wziąć na siebie ich życie.
„... kryształ, którego chcecie bronić, to tylko symbol. Życie to konkret. Chcę, by wasze
życie było pożyteczne i przyjemne, a nie szkodliwe, bolesne i płacone bezsensowną śmiercią.
Podporządkujcie się legalnym, demokratycznie wybranym władzom. Mosur Han-Era, Han-Hanak
Ananków".
Znów głucho łupnęło z oddali. Skalny pył zaszeleścił po papierze. Ból w czaszce odezwał się
echem grzmotu.
Lodzio sięgnął po kubek. Powąchał. Oczywiście Hu. Lek na wszystko. Na nerwy, na zęby,
na pasje, na choroby Na nałóg życia.
Zawahał się. Jeden łyk i ból ustąpi. Zniknie żal, bezbrzeżny wydawałoby się żal po niepojętej
zdradzie.
Spokój. Wolność. Obojętność.
Wylał płyn na ziemię. Wsiąkł bezgłośnie razem z nadzieją na ukojenie. Czy Łodziowi
sprawiło to satysfakcję? Trudno powiedzieć.
162
Próbował wstać. Nie, jeszcze nie. Sięgnął po drugą kartkę. List od Bozia. Z czasów, kiedy
listy przychodziły normalnie. Sprzed trzech tygodni. A jakby z odległej, legendarnej przeszłości.
„Kłaniam się kapłanowi!
A więc uparliście się z Jurą życiem dopisywać ciąg dalszy swojej powieści. Węszę w tym
forsę. Spielberg nakręci pewnie o was film. Kiedy już będzie wiadomo, jak to się skończy Mosur
jako Indiana Jones! Czemu nie? Podziwiam odwagę, chociaż pewnie są i dobre strony, co? Jacyś
młodzi, przystojni mnisi?
Żart, bez obrazy. Jak kochasz, to kochasz, tak jak ja. Ale uważaj. Miłość aż do samozatraty
przestaje być miłością. Gorzka niewola. Gadam tak pewnie dlatego, że Lida włazi mi ostatnio na
głowę.
Twoja córka też. Wujku to, wujku tamto. Błogosławię komputer. Ślęczy przed nim
godzinami i wtedy mam spokój. Chyba że znowu coś kupuje przez internet. Studnia bez dna,
zwłaszcza odkąd nie ma pensyjki z Wolności.
Ania zdrowa. Mówi, że napisze do ciebie osobno. Za jakiś tydzień..."
Za tydzień, Lodzio mruży oczy. To już nie dojdzie.
„... ale ciągle pyta, kiedy będzie mogła do ciebie pojechać. Podobno jej to obiecałeś.
Mówię, że na razie to trochę niebezpieczne. Napisz jej to samo, bo mnie zamęczy Z drugiej strony,
może ją sobie weź, jeśli nie chcesz zostać dziadkiem. Kichot zawraca jej głowę bezustannie. Na
bezrobociu, to ma czas. Wyobrażasz sobie te zaloty? „Najdłoższa, kłew nie woda, czas ucieka,
życia szkoda..."
Z rycerzy naszego stolika tylko on został i pojazd jednośladowy. Marian. Znów się rozwiódł
i prorokuje, komu się da, że Rosja nam jeszcze pokaże. To u niego nieuleczalne. Reszta w Polsce.
Robią kariery, wyobrażasz sobie? Namiastnik byt nawet przez jakiś czas ministrem czegoś tam, ale
pani Elwira go dopadła. Gryzła, gryzła, aż wygryzła. Pamiętliwa kobita, nie popuści. Obgadują ją za
plecami, miała nawet jakieś procesy, ale się jej boją. Ona to lubi.
Stanisław umarł, to pewnie wiesz. Byt pogrzeb z pompą, Elwira czytała mowę, którą
podobno on sam napisał. Bardzo zabawna, ludzie nie wiedzieli, czy się wypada śmiać. „Wiele w
życiu nie zrobiłem, ale co się nagadałem, to wasze. Lepszy kawiarniany Homer niż Mniszkówna na
Parnasie". Dostał pośmiertnie jakieś ordery. Na trumnie kładł mu je, nie uwierzysz, Turysta! Jest
ministrem stanu w kancelarii Prezydenta. Może to jednak był agent? Trzeba by sprawdzić w sejfach,
kto na niego stawiał, duża forsa do wygrania. Ale nie ma komu. Nie ma już tych, co się zakładali.
Eugeniusz przepadł bez śladu. Mówi się o jakichś malwersacjach. Jak to przy fundacjach.
Nikomu go nie brakuje.
Z Pępka Bawar na całego. Prowadzą knajpę w Allgau. Gruby, czerwony na pysku,
Lederhose, kapelusik z piórkiem i dwie baby na karku. Chodzi
163
jak szwajcarski zegarek. Jeździmy tam czasem, bo po starej znajomości, albo z poczucia
winy, stawia piwo. Przerzuciłem się na piwo. Taniej i zdrowiej, wiesz, że jestem prawie pusty w
środku. Piwo dobre na wszystko.
Co jeszcze... wyobraź sobie, że ksiądz założył darmowe biuro porad dla bezrobotnych.
Kichot mi mówił. Ja tam nie chodzę. Mam odprawę, do renty niedaleko i wiesz, że nie lubię
siarczanego ogona. Ale Kichot go chwali, że uczciwy, ludziom pomaga, nienachalny. Nie wiem.
Według mnie, to katabas ma w tym swój interes. Jak nie tu, w Bawarii, to tam na górze. U Szefa.
Natomiast najpiękniejsze dopiero mi się przypomniało. Graf napisał mszę! Wiedziałem
oczywiście, że on sobie coś tam brzdąka, ale żeby od razu mszę!? I zagrali mu to, w Warszawie, w
kościele Świętego Krzyża. Orkiestra, dyrygent, towarzystwo w garniturach i toaletach. Masz poję-
cie? Przysłał mi wideo, oglądałem ze dwa razy Na muzyce się nie znam, ale brzmiało dość potężnie.
Nawet nie ponuro, jak to bywa z mszami, raczej tak... dzielnie. I Graf w pierwszym rzędzie,
wreszcie wyglądał jak Graf, chociaż po twarzy widać, co lubi najbardziej. Whisky inspiruje, wino
marynuje, pamiętasz? Ale dobrze zakonserwowany Dzwonił potem, czy dostałem kasetę. Kazał cię
pozdrowić.
A na deser ci powiem, że w budynku Wolności będzie szpital. Złośliwi mówią, że dla
psychicznie i nerwowo chorych. Dobre, co? W końcu zawsze tak było, nie?
Nie zapominaj o nas. Buziaki od dziewczyn.
Twój Bożysław".
Grzmoty ustały. Ból zamienił się w napięcie, napięcie w przypływ energii. Lodzio dźwignął
się z posłania. Schował list i powolnym krokiem skierował się w stronę świetlistej bladości.
Mijał poskręcane, szmaciane sylwetki rannych. Skurczonych pod ścianami, umorusanych
wojowników czyszczących broń, rozmawiających przyciszonymi głosami, śpiących w kucki z
głowami opartymi o skałę. Wyszedł przed jaskinię.
Przed oczami miał stromy stok, niegdyś porośnięty gęstym lasem, przez który miał
wędrować Mosur z trzema synami, poznając świat. Teraz drzewa były potrzaskane; świeże,
postrzępione zadry sterczały w niebo, poszycie zryte pociskami jak żerowisko dzików. W dole
piękny widok na odległą kotlinę, po której przesuwały się na zmianę pasy światła i cienie chmur.
Chmur i dymów.
Przerwali ostrzał. Jedzą obiad albo szykują się do ataku. Zawrócił na pięcie. Nie miał tu nic
do roboty. Nie był żołnierzem ani dowódcą. Kim był? Horeszem. Opowiadaczem.
Krążył po korytarzach. Skąd znal drogę? Przyniesiono go tu, nigdy tu nie był. Wymyślił tę
jaskinię, petersburskie taborety, żyrandole Kahariny, nawet Jurę w jakimś sensie wymyślił.
164
Dotarł do ostatniej komnaty Na przeciwległej ścianie, na wysokości oczu połyskiwała
odbitym światłem oliwnych lamp szklana tafla. Jak szybka na świętym obrazku, w przeszukiwanym
przez ubeków mieszkaniu w Kielcach.
Zbliżył się. Zobaczył ruch odbicia na gładkiej tafli. Twarz matki. Potem twarz Ani. Wreszcie
własną twarz.
A na te odbicia nakładał się kształt tego, co spoczywało za szkłem. Kryształowa czaszka
dziadka Ananki.
I to wszystko? Nie wiadomo.
CYBERPRZESTRZEŃ
„Kto chce się czegoś dowiedzieć lub coś wie na temat historii Ananków lub tego, co się
naprawdę stało za Uralem, chętnie się z nim skontaktuję. Ananka, a raczej An'ka znaczy po prostu
«człowiek». Mój adres internetowy: www.ananka.ger. e-mail: anankahoresz.com.ger. Jestem
Ananka".
Sygnał powędrował w sieć. Ania zdjęła ręce z klawiatury. Zaczęto się czekanie.
Koniec
Two Rocks - Osowa 1999-2000
Edytor Joanna Rodziewicz
Projekt okładki i stron tytułowych Jerzy Grzegorkiewicz
Redakcja Natalia Zetorska
Korekta Wanda Grajkowska
© Copyright by Wydawnictwo Książkowe Twój STYL Warszawa 2000
© Copyright by Jacek Kaczmarski Warszawa 2000
Wydawnictwo Książkowe Twój STYL Warszawa 2000 Wydanie pierwsze
Łamanie „2 x B"
Druk i oprawa
Drukarnia Offsetowa Firet-Druk
ISBN 83-7163-264-9 Cena 29 zł
Warunki sprzedaży wysyłkowej
Książki można kupić lub zamówić (pisemnie bądź telefonicznie) w naszym Dziale
Dystrybucji 01-217 Warszawa, ul. Kolejowa 19/21 tel. (+22) 631 81 25, tel. kom. O 501 155 194
infolinia 0 800 120 189
Zamówione tytuły wysyłamy w terminie dwutygodniowym za zaliczeniem pocztowym -
oplata wraz z kosztami przesyłki przy odbiorze książek.
Prosimy pamiętać o podaniu dokładnego adresu w zamówieniu pisemnym.
Wydawnictwo Książkowe Twój STYL ul. Okrzei la 03-715 Warszawa e-mail:
Book@twojstyl.com.pl
Nasze książki można zamawiać telefonicznie! Bezpłatna INFOLINIA O 800 120 189
Zapraszamy również do naszej księgarni internetowej www.twojstyl-ksiazki.com.pl
Znajdziesz tam naszą pełną ofertę.