Miller Alice wybór tekstów


Alice Miller

NAJDŁUŻSZA DROGA W MOIM ŻYCIU

czyli czego należy oczekiwać od terapii?

Żadna droga w moim życiu nie była tak długa jak ta, która miała mnie zaprowadzić do mnie samej. Nie wiem czy jestem tu jakimś wyjątkiem czy też inni postrzegają to podobnie. Z pewnością są ludzie, którzy nie podlegają tej regule; mieli to szczęście i byli w pełni przez swoich rodziców akceptowani wraz ze swoimi uczuciami i potrzebami. I mogli mieć dostęp do swoich uczuć i potrzeb od pierwszych dni swego życia, nie musieli ich tłumić, nie musieli też potem szukać dróg prowadzących do tego, czego nie dostali w odpowiednim momencie - dróg do samych siebie. Ja potrzebowałam całego swojego życia by w końcu ośmielić się być taką, jaką jestem; słyszeć to, co moja wewnętrzna prawda mi mówi w sposób coraz bardziej jasny i nie zakodowany, nie czekając na pozwolenie z zewnątrz, ze strony osób, które w jakiś sposób symbolizowały moich rodziców.

Jestem dość regularnie pytana o to, czym jest dla mnie udana terapia, pomimo iż sporo o tym napisałam w swoich książkach. Teraz jestem chyba w stanie sformułować to w sposób jaśniejszy: terapia jest udana w takim stopniu, w jakim pozwala skrócić długą drogę wiodącą ku wyzwoleniu się ze starych mechanizmów obronnych i nabraniu zaufania do swoich własnych odczuć, co nasi rodzice utrudniali lub wręcz uniemożliwiali nam we wczesnych fazach naszego rozwoju.

Liczni są ci, dla których droga ta pozostaje nieosiągalna, gdyż wstępu na nią zabroniono im od początku życia i nawet sama myśl o jej obraniu budzi w nich nieopisany lęk.

W późniejszym czasie rolę rodziców przejmują nauczyciele, księża, społeczeństwo, moralność, tak, że obawa w dziecku zostaje utwardzona, jak cement, a każdy wie, że raczej trudno jest przejść ze stanu stałego jak cement, do stanu płynnego.
Zarówno liczne metody auto-nauczania komunikacji bez przemocy, jak i cenne rady Thomas'a Gordon'a i Marshall'a Rosenberga są bardzo skuteczne jeśli osoby, które robią z nich użytek miały w dzieciństwie możliwość okazywania swoich uczuć i emocji bez narażania się na niebezpieczeństwo, żyjąc wśród osób dorosłych, posiadających umiejętność bycia w kontakcie ze sobą i mogących być wzorem do naśladowania. Lecz dzieci z głęboko poranioną tożsamością nie będą potrafiły w późniejszym okresie życia identyfikować swoich prawdziwych uczuć i potrzeb. Najpierw muszą się tego nauczyć w terapii, następnie weryfikować te nowe umiejętności aż do momentu, gdy nabiorą pewności, że się nie mylą.
Dziecko niedojrzałych lub zaburzonych rodziców musiało cały czas wierzyć, że jego uczucia i potrzeby były fałszywe. Tłumaczyło sobie, że gdyby były one prawdziwe, jego rodzice nie odmawialiby kontaktowania się z nim.

Myślę, że żadna terapia nie jest w stanie zaspokoić potrzeby, jaką bez wątpienia odczuwa wiele osób - potrzeby by w końcu wszystkie problemy, jakim musiały one dotąd stawiać czoła zostały rozwiązane. Nie wydaje się to możliwe, gdyż życie nas stawia i będzie stawiało przed coraz to nowymi problemami, mogącymi reaktywować stare wspomnienia, których fragmenty nasze ciało przechowało w sobie.

Terapia powinna otwierać drogę wiodącą do naszych własnych uczuć, i niegdyś zranione nasze dziecko wewnętrzne powinno móc mówić a dorosły w nas powinien być świadomy jego obecności i nauczyć się jego języka. Jeśli terapeuta jest rzeczywistym, przezroczystym świadkiem a nie wychowawcą, jego pacjent nauczy się dopuszczać do siebie uczucia i emocje, rozumieć ich intensywność i uświadamiać je sobie, co sprawia, że w miejsce starego koduje się nowy zapis. Oczywiście, ex-pacjent, jak każdy inny człowiek, będzie potrzebował przyjaciół, z którymi, w sposób bardziej dojrzały, będzie mógł dzielić się swymi kłopotami, problemami czy wątpliwościami. Relacje oparte na wykorzystywaniu nie będą już wchodziły w grę, jeśli obie strony będą już świadome nadużyć doznanych w dzieciństwie.

Emocjonalne zrozumienie dziecka, jakim byłam i tym samym jego historii, zmienia mój sposób podchodzenia do siebie samej i daje mi coraz więcej siły by inaczej, bardziej racjonalnie i skutecznie, traktować problemy, które się dziś pojawiają. Nie jest możliwa ucieczka przed cierpieniem i bolesnymi doświadczeniami, to zdarza się tylko w bajkach. Lecz jeśli przestaję być dla siebie zagadką, mogę pozwolić sobie na refleksję i świadome działanie, mogę zrobić miejsce napływającym uczuciom gdyż je rozumiem i nie przerażają mnie one w takim stopniu jak niegdyś. To właśnie w ten sposób można zmieniać siebie, mając w rękach narzędzia pozwalające poradzić sobie w sytuacjach gdy pojawia się depresja lub wracają symptomy cielesne. Wtedy wiem, że one coś oznaczają, że coś chce się przebić na powierzchnię i mogę jedynie pozwolić by to wypłynęło.

Poszukiwanie drogi powrotu do siebie to proces trwający całe życie, więc koniec terapii nie oznacza końca tej wędrówki. Tyle, że podczas terapii możemy nauczyć się odkrywania i identyfikowania swoich prawdziwych potrzeb, brania ich pod uwagę w życiu i zaspokajania ich. To jest właśnie to, czego zranione dzieci nie mogły rozwinąć we wczesnym okresie życia. Praca z terapeutą może nas nauczyć zaspokajania potrzeb, które dzięki niej pojawią się dużo wyraziściej i z większą siłą, w sposób indywidualny dla każdego z nas i bez szkodzenia innym. Pozostałości wcześnie wpojonej edukacji nie zawsze dają się wyeliminować całkowicie, lecz można je wykorzystać konstruktywnie, aktywnie i twórczo, jeśli będziemy je sobie uświadamiać zamiast je znosić w sposób pasywny i autodestrukcyjny, jak niegdyś.
W ten sposób, stawszy się osobą dorosłą i świadomą, jednostka, której przeżycie zależało od tego czy spełni potrzeby rodziców i będzie taka jak pragną, staje się zdolna zaprzestać rezygnowania ze swoich potrzeb i nie musi służyć innym, tak jak musiała to robić będąc dzieckiem.

Może teraz rozwinąć i wykorzystać swoje przedwcześnie nabyte umiejętności troszczenia się o innych, by ich rozumieć i pomagać im bez zaniedbywania siebie i własnych potrzeb. Możliwe, że zostanie terapeutą i w ten sposób zaspokoi swoją chęć pomagania, lecz nie będzie wykonywać tego zawodu po to, by udowodnić sobie swoją siłę. Nie musi już tego robić, bo przeżyła ponownie swoją dziecięcą niemoc.
Może stać się przezroczystym świadkiem, który proponuje swojemu klientowi towarzyszenie w trudnej drodze. To musi się odbywać w środowisku, gdzie nie istnieje żadna presja moralna, gdzie pacjent doświadcza (często po raz pierwszy w życiu) co znaczy poczuć siebie prawdziwego. Terapeuta może mu to zapewnić, pod warunkiem, że sam już wie, co to znaczy, bo sam to przeżył. Wtedy jest gotów porzucić stare „podpórki” - zarówno normy moralne jak i wpojone zasady (wybaczanie, „pozytywne myślenie”, etc.). Już ich nie potrzebuje bo widzi, że ma całkiem sprawne nogi i jego pacjent również. Przestają one być im konieczne gdy tylko pozwolą opaść złudzeniom zakrywającym prawdę o ich dzieciństwie.

JAK DOTRZEĆ DO PRZYCZYN CIERPIENIA?

Jak przerwać ciąg krzywd?

Prawie cała ludzkość, z niewielkimi wyjątkami, zaznała, w okresie dorastania, kar cielesnych. Dorastaliśmy z uczuciami strachu i wściekłości, które pozostają nieuświadomione, gdyż dziecko musi stłumić swoje emocje by móc podtrzymać miłość do swych rodziców, stanowiących warunek przeżycia. Emocje te zmagazynowane są w naszym ciele i w wieku dorosłym mogą powodować mniej lub bardziej dokuczliwe symptomy. Można cierpieć na depresję, napady paniki, gwałtowne reakcje i agresję wobec swoich dzieci, nie uświadamiając sobie przyczyny strachu, wściekłości lub poczucia beznadziei. Gdybyśmy mogli poznać te przyczyny nie bylibyśmy chorzy, wiedzielibyśmy, że matka lub ojciec nie mają już nad nami władzy i nie mogą nas uderzyć.

W większości przypadków nie wiemy tego bo całkowita i trwała amnezja przykrywa przez lata wspomnienia kar, by uchronić umysł dziecka. I choć chroni nas ona przed wspomnieniami to nie może nas ochronić przed poważnymi symptomami, jak strach, który sygnalizuje już dawno nieistniejące niebezpieczeństwa. Prawdą jest, że były one realne niegdyś, gdy na przykład matka uderzyła swą 6-cio miesięczną córeczkę by nauczyć ją posłuszeństwa. I choć wtedy przeżyła ona to uderzenie, dziś cierpi na ataki serca mając 46 lat.

Leczymy się, więc, latami, biorąc leki, nie zdając sobie sprawy (lekarz też sobie sprawy nie zdaje…) z przyczyn i nie potrafiąc zadać sobie pytania: gdzie jest niebezpieczeństwo, przed którym ciągle usiłuje mnie ostrzec moje ciało?
Niebezpieczeństwo ukryte jest w historii dzieciństwa, do której wszystkie drzwi, mogące otworzyć tę perspektywę, są hermetycznie zamknięte. Nikt nie usiłuje ich otworzyć; wręcz przeciwnie, z nieznośnym przerażeniem, które towarzyszy nam przez długie lata robimy wszystko by nie skonfrontować się z naszą historią. Ponieważ chodzi o okres, gdy byliśmy najbardziej podatni na zranienia i bezbronni - nie chcemy nawet o tym myśleć. Nie chcemy poczuć tej bezradności i w żadnym przypadku nie chcemy sobie przypominać atmosfery, jaka otaczała nas, gdy byliśmy mali i zdani na łaskę ludzi żądnych władzy.

Tymczasem to właśnie te lata wpływają na resztę naszego życia i konfrontacja z nimi daje nam klucz do zrozumienia naszych napadów paniki, naszego nadciśnienia, nowotworów, bezsenności i, niestety, naszej niewytłumaczalnej wściekłości w obliczu płaczącego niemowlęcia. Gdy odważamy się w końcu wziąć pod uwagę początki naszego życia, które nie zaczęło się, gdy mieliśmy 15 lat, lecz znacznie wcześniej, rzuca nam się w oczy logika wszystkich tych tajemniczych faktów. Zaczynamy rozumieć nasze cierpienie a symptomy powoli zaczynają znikać. Już ich nie potrzebujemy gdyż teraz to my sami bierzemy odpowiedzialność za cierpiące wewnętrzne dziecko.

Chcemy zrozumieć dziecko, jakim byliśmy, uznać jego cierpienie i nie zaprzeczać mu dłużej. I chcemy towarzyszyć temu dziecku, które było wtedy osamotnione w swoim strachu, pobite, bez żadnego rozumiejącego świadka jego cierpienia, bez pocieszenia, bez żadnego punktu odniesienia. Dając mu dziś te punkty odniesienia tworzymy w jego duszy nową perspektywę, która pozwoli mu zobaczyć, że nie cały świat jest pełen niebezpieczeństw, że to rodziny przede wszystkim musiał się wtedy obawiać. Nigdy nie wiedzieliśmy, do czego doprowadzi zły humor mamy i w jaki sposób będziemy musieli bronić swego życia. Nikt nie przybywał nam na ratunek, nikt nawet nie zauważał, że jesteśmy w niebezpieczeństwie a my sami nauczyliśmy się również tego nie dostrzegać.

Dzięki zażywaniu leków, jak na przykład antydepresanty, wielu osobom udaje się uchronić przed powracającymi wspomnieniami krzywdzonego dziecka. Jednakże substancje te kradną nam nasze prawdziwe emocje i nie pozwalają wyrazić logicznych reakcji na maltretowanie, jakiego zaznaliśmy. Właśnie w ten sposób powstają rózne choroby.

Wszystko to może się zmienić, gdy podejmujemy terapię. W terapeucie mamy świadka naszego cierpienia, który chce się dowiedzieć, co nam się przydarzyło w dzieciństwie, pomóc je zrozumieć i w uwolnić się od strachu przed ponownym poniżeniem, biciem i maltretowaniem. Jest on gotów pomóc nam wyjść z chaosu naszego dzieciństwa, odnaleźć tamte emocje i żyć w zgodzie z naszą prawdą. Dzięki obecności tego świadka możemy przestać zaprzeczać i uzyskać emocjonalną uczciwość.

Kto szuka pomocy w terapii i dlaczego? Są to głównie kobiety, które mają kłopoty z dziećmi czują, że ponoszą porażkę. Często są one w depresji, której nie potrafią same rozpoznać. Mężczyźni przychodzą raczej na żądanie partnerki, ze strachu, że zostaną porzuceni lub gdy już zostali porzuceni.

Większość osób idealizuje swoje dzieciństwo i usprawiedliwia doznane niegdyś kary a o straszliwych przeżyciach opowiada bez najmniejszej emocji i uczucia.

Od terapii oczekuje się, że rozwiąże ona aktualne problemy i wpłynie na poprawę jakości życia, lecz bez dotykania żadnych głębszych uczuć, które większość osób traktuje jak największego wroga. Przemysł farmaceutyczny odpowiada na tego typu potrzeby oferując rozmaite środki, jak np. Viagra - jako środek na potencję (czyli na niemoc) lub antydepresanty - by zwalczyć depresję.

Większość terapeutów proponuje pacjentom terapię behawioralną jako środek na pozbycie się symptomów, nie zagłębiając się w poszukiwanie ich znaczenia i przyczyn, gdyż przeświadczeni są, że ich znalezienie nie jest możliwe. Tymczasem w wielu przypadkach jest to możliwe, lecz poprzez zagłębienie się w dzieciństwo. Niewielu jest takich, którzy chcą się z tym konfrontować.

Ci, którzy tego chcą mogą skonfrontować się z dzieciństwem, uznając emocje, przed którymi do dziś czują obawę i pojmując ich przyczyny. Po przeżyciu i zrozumieniu strachu i złości w trakcie terapii, znika przymus wyładowywania tych uczuć na kozłach ofiarnych, w tym, często, na naszych dzieciach. W ten sposób, krok po kroku, odkrywamy naszą prawdziwą historię. Dopiero od tego momentu można zrozumieć cierpienie dziecka, jakim byliśmy i okrucieństwo, jakiego zaznaliśmy w samotności, można poczuć, że mieliśmy powody by czuć wściekłość i rozpacz nie będąc zrozumiani, traktowani poważnie i szanowani. Przeżywając emocje, jakich dotąd nie mogliśmy wyrazić zaczynamy lepiej poznawać samych siebie.

Większość żyjących w zaprzeczeniu terapeutów nigdy nie odkryło cierpień i krzywd zaznanych we własnym dzieciństwie. Uważają, że wszędzie widzę maltretowanie, ponieważ sama go zaznałam. Istnieje jednak pewna mniejszość, terapeuci, którzy chcą odnaleźć swoją własną wypartą historię. Czytając artykuły na moich stronach zadają mi pytania, na które odpowiadam poniżej:

1. Czy nie ma ryzyka, że znienawidzimy naszych rodziców, gdy odkryjemy krzywdy, jakie nam wyrządzili?

Trzeba przyznać, że w wielu przypadkach jest rzeczą niezbędną pozbycie się uczucia, które jest toksyczne i destrukcyjne. Dlaczego mamy być dumni z umiejętności kochania ludzi, którzy nas skrzywdzili?

Można z łatwością stwierdzić, że wiele osób czuje ulgę, gdy stawia im się tego typu pytania, lecz uważają, że ta miłość jest silniejsza od rozumu. Uważają tak, gdyż żyją nadal w rzeczywistości swojego dzieciństwa i potrzebują tej miłości by móc przetrwać. Tymczasem jako dorośli nie zależą już od niej, za to potrzebują uwolnienia się z kłamstw, które tak często wpędzają ich ciała w chorobę.

2. Czy zrozumienie okrutnego postępowania naszych rodziców może przynieść ulgę w naszym cierpieniu lub w naszych chorobach?

Myślę, że może być na odwrót. Jako dzieci wszyscy usiłowaliśmy zrozumieć naszych rodziców i nadal usiłujemy to robić. Niestety, właśnie to współczucie dla nich przeszkadza nam w zrozumieniu naszego własnego cierpienia lub sprawia, że całkowicie je pomijamy, tak, jak robili to niegdyś nasi rodzice…

3. Czy nie jest egoizmem myślenie tylko o sobie zamiast o innych? Czy nie jest niemoralne zajmowanie się sobą zamiast innymi?

Nie, gdyż współczucie dziecka nie wpłynie na depresję matki i nie poprawi jej stanu tak długo jak sama matka nie przestanie zaprzeczać swojemu dziecięcemu cierpieniu. Bywają matki, które mają kilkoro kochających, troskliwych i chroniących je dzieci i mimo to cierpią na poważne depresje gdyż przyczyny ich cierpień pozostają ukryte w ich dzieciństwie. Miłość ich dzieci nie jest w stanie nic zmienić. Potrzeba by uratować matkę potrafi zburzyć całe życie. Warunkiem bycia empatycznym dla innych jest poczucie współczucia dla siebie samego, czego krzywdzone dziecko nie dostało, a wręcz było zmuszane by nie czuć swojego bólu. Wszyscy przestępcy, w tym również najstraszniejsi dyktatorzy, okazują właśnie ten brak empatii, mordują innych i pozwalają mordować bez najmniejszej emocji. Jeśli dziecko zmuszone jest do tego by nie czuć swoich emocji nie ma potem współczucia do siebie i, w konsekwencji, do innych. To, co podtrzymuje przestępcze zachowania często ukryte jest za pouczającym, moralistycznym słownictwem, religijnym lub pozornie postępowym, politycznym.

4. Czy ideałem nie byłoby móc kochać tych starych, słabych rodziców i jednocześnie kochać dziecko, jakim byliśmy?

Czy mamy potrzebę by przytulić i podziękować za otrzymane ciosy komuś, kto nas uderzył na ulicy? Tymczasem dzieci często robią coś takiego wobec rodziców, bo nie potrafią pozbyć się iluzji, że są przez nich kochane. Będąc w terapii dorosły musi się nauczyć porzucać tę pozycję dziecka i zacząć żyć w czasie realnym. Jak się już umie siebie kochać to nie można jednocześnie kochać swego kata.

Dostęp do historii naszego dzieciństwa daje nam wolność bycia wiernym samym sobie, czyli czucia swoich emocji, poznawania ich i działania według naszych potrzeb, co daje gwarancję zdrowia i szczerych, otwartych relacji z naszymi bliskimi. Przestajemy odczuwać pogardę, lekceważyć lub wręcz maltretować nasze ciało i duszę w ten sam sposób - niecierpliwy, poirytowany, poniżający - w jaki nasi rodzice traktowali małe dziecko, niemogące jeszcze mówić i wytłumaczyć, o co mu chodzi. Usiłujemy raczej zrozumieć przyczyny naszych niedomagań, co staje się dużo łatwiejsze, gdy weźmiemy pod uwagę naszą historię. Żadne lekarstwo nie umożliwi nam poznania przyczyny naszych niedomagań i chorób. Leki mogą jedynie skryć przyczyny i ulżyć w bólu - na jakiś czas. Nieodkryte przyczyny pozostają aktywne i ich działanie syganlizujące problem trwa nadal, aż do kolejnego nawrotu choroby. Kolejne leki również lekceważą problem jakim są przyczyny choroby. Jeśli chory zainteresuje się swoim dzieciństwem przyczyny chorób mogą zostać odkryte. Właśnie to zainteresowanie pozwoli mu nie tylko przeżyć swoje emocje lecz również je zrozumieć.

PRAWDA CIĘ WYZWOLI

(Otworzyć oczy na naszą własną historię...)

Przemoc w wychowaniu, pomijana w oficjalnych przekazach (kościoła czy medycyny) ulega zazwyczaj „wyparciu”, szczególnie przez tych, którzy są jej ofiarami. W jaki sposób dziecko - lub dorosły - mógłby pozwolić sobie na swobodne, uzdrawiające opowiedzenie o swej krzywdzie, jeśli przez miłość do bliskich ukrywa lub wręcz zaprzecza przemocy fizycznej, słownej czy emocjonalnej jakiej stał się ofiarą w dzieciństwie?
W swej książce, Libres de savoir (tytuł oryginału: Evas Erwachen, 2001), Alice Miller, na podstawie świadectw swoich pacjentów, pokazuje drogę jaką przebyli ci, którzy odważyli się zmierzyć z traumą dzieciństwa, uznając i naprawiając szkody jakie wyrządziło im tradycyjne wychowanie.

Najważniejszym elementem opowieści o dziele stworzenia świata przez Boga było dla mnie, od dzieciństwa, jabłko - owoc zakazany. Nie potrafiłam zrozumieć dlaczego Adamowi i Ewie zakazano poszukiwania wiedzy. Według mnie wiedza i świadomość zawsze były czymś pozytywnym. Wydawało mi się całkowicie nielogiczne, że Bóg zabronił pierwszym, stworzonym przez siebie i na swoje podobieństwo ludziom odkrywania zasadniczej różnicy pomiędzy dobrem i złem.

Później poznałam różne interpretacje przypowieści o stworzeniu lecz mój dziecięcy bunt trwał nadal. Intuicyjnie odrzucałam uznanie posłuszeństwa za cnotę, ciekawości za grzech i unikania wiedzy o tym czym jest Dobro i Zło za stan idealny. Według mnie jabłko poznania pozwalało poznać Zło i dlatego właśnie stanowiło wyzwolenie, czyli Dobro.

Istnieją przeróżne teologiczne wytłumaczenia zasadności boskich nakazów. Odzwierciedlają one najczęściej, według mnie, postawę zastraszonego i sterroryzowanego dziecka, które ze wszystkich sił stara się uznać niezrozumiałe działania rodziców za dobre i pełne miłości. Dziecko nie może zrozumieć przyczyn tych działań. Nie rozumieją ich nawet sami rodzice, gdyż toną one gdzieś w mrokach ich własnego dzieciństwa.

Nigdy nie mogłam pojąć dlaczego Bóg chciał zatrzymać Adama i Ewę w Raju pod warunkiem, że pozostaną nieświadomi i dlaczego ukarał ich za nieposłuszeństwo narzucając im cierpienie.

Nie czułam też nigdy tęsknoty za Rajem, gdzie z posłuszeństwa i niewiedzy czyni się warunek szczęśliwości. Nie wierzę w siłę miłości, która, według mnie, oznacza bycie posłusznym i grzecznym. Nie może istnieć miłość bez bycia wiernym samemu sobie, swoim uczuciom i potrzebom. I dążenie do wiedzy jest jej częścią. Najwyraźniej Bóg chciał pozbawić Adama i Ewę tej wierności samym siebie. Myślę, że aby móc kochać, musimy mieć prawo być sobą, żyć bez wykrętów, masek i fasad. Możemy kochać naprawdę tylko wtedy, gdy nie unikamy wiedzy, do której mamy dostęp (jak drzewo wiedzy w Raju) i gdy mamy odwagę jeść owoce z tego drzewa. W związku z tym trudno jest mi zdobyć się na jakąkolwiek tolerancję kiedy słyszę, że trzeba bić dzieci, by stały się „dobre” i podobały się Bogu.

Właśnie takie rzeczy można przeczytać w pismach większości sekt religijnych i nie tylko. Opowieść o dziele Stworzenia długo nie pozwalała nam otworzyć oczu i uznać świadomie, że zostaliśmy wprowadzeni w błąd. Przykłady moich pacjentów pokazują w jaki sposób płacimy naszym zdrowiem za ten zakaz wiedzy.

Przypominam sobie, że będąc dzieckiem przysparzałam mnóstwo kłopotu rodzicom, gdyż z uporem zadawałam pytania, które były dla nich najwyraźniej niewygodne. Często, choć miałam je na końcu języka, połykałam je z powrotem, ale one wciąż powracały i do dziś nie przestają mnie nurtować. Chcę korzystać z mojej dorosłej wolności i pozwolić zadawać je do woli mojemu wewnętrznemu dziecku.

Dlaczego Bóg umieścił drzewo poznania dobra i zła w samym środku pięknego Raju jeśli nie chciał, by Jego stworzenie jadło z niego owoce? Dlaczego wystawił ludzkie istoty na pokusę? Dlaczego Bóg potrzebował tego wszystkiego skoro jest Bogiem Wszechmocnym, stworzycielem świata? Dlaczego chciał zmusić ludzi do posłuszeństwa jeśli jest Wszechpotężny?

Czy nie wiedział, stwarzając człowieka, że ten jest z natury swojej ciekawy? Dlaczego więc zmuszał go do działania wbrew jego naturze? Jeśli stworzył Adama i Ewę, mężczyznę i kobietę, uzupełniających się seksualnie, jak mógł oczekiwać od nich, że zignorują swoją seksualność? Dlaczego mieli to zrobić? Co by się stało gdyby Ewa nie zerwała owocu z drzewa dobra i zła? W takim przypadku można domniemywać, że Adam i Ewa nie połączyli by się seksualnie i nie mieli potomstwa. Czy wtedy świat pozbawiony by był ludzkich stworzeń? Adam i Ewa musieliby żyć wiecznie sami, bez potomstwa?
Dlaczego prokreacja związana jest z grzechem i dlaczego kobiety muszą wydawać na świat dzieci w straszliwym bólu? Jak zrozumieć fakt, że z jednej strony Bóg zakładal, że ludzie będą sterylni, a z drugiej strony opowieść o dziele Stworzenia donosi, że ptaki i bestie się mnożą? Bóg musiał już wtedy mieć w umyśle ideę potomstwa.
Dalej można przeczytać, że Kain się ożenił i miał dwoje dzieci. Gdzie znalazł Kain swoją żonę jeśli na świecie był tylko Adam i Ewa oraz Kain i Abel? Dlaczego Bóg odrzucił Kaina gdy ten okazał się zazdrosny? Czy nie wzbudził w nim sam tej zazdrości preferując Abla w sposób intencjonalny?

Nikt nie chciał odpowiedzieć na moje pytania, ani w dzieciństwie ani później. Zazwyczaj się oburzano, gdy stawiałam w wątpliwość wszechmoc i wszechwiedzę Boga i uznawałam za nielogiczne i sprzeczne informacje, którymi mnie zbywano. Dorośli unikali problemu mówiąc mi na przykład: „nie możesz brać Biblii tak dosłownie, to są tylko symbole”. Symbole czego? - pytałam i nie otrzymywałam odpowiedzi. Lub mówiono mi: « Biblia zawiera również dużo mądrych i prawdziwych rzeczy ». Nie zaprzeczałam temu. Lecz dlaczego muszę akceptować to, co uważam za nielogiczne?
Dzieci chcą być kochane i akceptowane, więc w końcu robią to im się nakazuje. I właśnie dokładnie to zrobiłam.

Lecz moja potrzeba zrozumienia nie zniknęła. Nie mogąc zrozumieć pobudek boskich, usiłowałam zrozumieć pobudki ludzi - zrozumieć dlaczego wykazują oni tak wielką gotowość przyjmowania oczywistych sprzeczności.

Pomimo najszczerszej chęci nigdy nie potrafiłam zrozumieć, co złego zrobiła Ewa. Uważałam, że skoro Bóg kochał stworzone przez siebie istoty, to nie mógł chcieć, by pozostały one ślepe. Czy rzeczywiście to wąż zwiódł Ewę rozpalając w niej pragnienie poznania, czy też może sam Bóg to zrobił? Gdyby jakiś zwykły śmiertelnik pokazał mi coś godnego pożądania i zapowiedział mi, że nie mogę tego dotknąć uznałabym jego działanie za intencjonalnie perwersyjne i okrutne. Lecz o Bogu tego nie wolno było nawet pomyśleć- a cóż dopiero głośno powiedzieć!

Zostałam więc sama z moimi przemyśleniami, gdyż bezowocne okazało się także moje poszukiwanie odpowiedzi w książkach. Aż pewnego dnia zrozumiałam, że obraz Boga, jaki przekazuje nam tradycja, stworzony został przez ludzi wychowanych według zasad tzw. Czarnej Pedagogiki, na co wielu przykładów dostarcza sama Biblia. Ludzie ci w dzieciństwie zaznawali sadyzmu, uwiedzenia, kar i nadużywania władzy i z pewnością nie mieli dobrych doświadczeń ze swoimi ojcami. Żaden z nich zapewne nie posiadał ojca, który byłby szczęśliwy widząc, że jego dzieci są ciekawe wiedzy - ojca, który zdawałby sobie sprawę z daremności oczekiwania od nich rzeczy niemożliwych i który powstrzymałby się od karania.

Dlatego też ludzie ci mogli stworzyć obraz Boga o takich cechach, jakie mieli ich ojcowie: Boga zdolnego wymyślić ten sadystyczny i okrutny scenariusz, dającego Adamowi i Ewie drzewo poznania dobra i zła i zabraniającego im jednocześnie spożywania z niego owoców, czyli stania się oświeconymi i niezależnymi. Ich Bóg chciał by pozostali od Niego całkowicie zależni.

Uważam, że ojciec, który czerpie przyjemność ze znęcania się nad dzieckiem, jest sadystyczny.
A karanie dziecka za rezultaty własnego sadyzmu nie ma nic wspólnego z miłością a za to mnóstwo wspólnego z Czarną Pedagogiką. Biblia jest pełna takich przykładów. W ten właśnie sposób twórcy Biblii postrzegali ich „kochającego” ojca. W liście do Hebrajczyków (12 ; 6-8) Święty Paweł pisze bez ogródek, że kary cielesne są tym, co daje nam pewność, że jesteśmy prawdziwymi synami Boga a nie bękartami: „Bo kogo miłuje Pan tego karci, chłoszcze zaś każdego, którego za syna przyjmuje.”

Myślę dziś, że ludzie wychowywani z szacunkiem, bez poniżania i ciosów, będą wierzyli w innego Boga gdy dorosną, kochającego, u którego można znaleźć zrozumienie, który jest dla nas przewodnikiem i dobrym przykładem do naśladowania. Lub też po prostu ludzie Ci obejdą się bez boskiego obrazu, i oprą się na przykładach ludzkich zachowań uosabiających w ich oczach prawdziwą miłość.

Moja książka jest wyrazem mojej identyfikacji z Ewą, lecz nie tą infantylną postacią powielaną w tradycyjnych przekazach, która jak Czerwony Kapturek z bajki ulega naiwnie namowom zwierzęcia lecz z Ewą, która odkrywa niesprawiedliwość sytuacji i odmawia przestrzegania boskiego przykazania: ”Nie będziesz wiedział”. Która odważa się dostrzec różnicę między Dobrem i Złem oraz ponieść konsekwencje swoich czynów.

Na tych stronach opisuję wglądy do których uzyskałam dostęp dzięki temu, że znalazłam odwagę słuchania przekazów mojego ciała a w ten sposób odszyfrowania ich znaczenia od samego początku mojego życia.

Powrót do krainy dzieciństwa, aż do świtu mojego życia, pozwoliła mi odkryć i opisać subtelne mechanizmy zaprzeczania, które rządzą większością ludzi na świecie. Są one, niestety, rzadko dostrzegane, gdyż paraliżujący przekaz: „Nie będziesz wiedział” przeszkadza nam w zobaczeniu prawdy.

Moim zdaniem mamy nie tylko prawo ale wręcz obowiązek wiedzieć czym jest dobro i zło, by wziąć odpowiedzialność za nasze własne życie i za życie naszych dzieci. Tylko poznając prawdę możemy się stać wolni - wyzwolić się ze strachów i leków, których doświadczaliśmy jako dzieci, obwiniane i karane nieświadomie popełniane „grzechy”.

Tylko w ten sposób możemy się wyzwolić od brzemiennego w skutki lęku przed grzechem nieposłuszeństwa - lęku okaleczającego życie tak wielu ludzi i czyniącego z nich niewolników własnego dzieciństwa.

Jeśli jako dorośli otrzymamy właściwą pomoc możemy wyzwolić się z tego straszliwego zaklęcia. Możemy zdobyć rzetelne poznanie i zdać sobie sprawę, że nie musimy dłużej szukać jakiejś mądrej logiki w wszystkim, co przekazują nam systemy edukacyjne i nauczyciele religii jako prawdę objawioną - a co jest wyłącznie produktem ich własnych lęków.

Odczujemy wtedy, ze zdziwieniem, ulgę, że nie musimy już grać roli dzieci zmuszanych do uznawania za logiczne czegoś, w czym logiki nie ma, jak robi to jeszcze wielu filozofów i teologów. Jako dorośli mamy w końcu prawo nie uchylać się przed rzeczywistością, odmawiać wiary w nielogiczne tłumaczenia i pozostać wierni sobie samym i naszej historii.

WYJŚCIE Z WIĘZIENIA SAMOOBWINIANIA

czyli o fałszywym poczuciu winy

Nadchodzi do mnie wiele listów, których nie jestem w stanie ani tutaj wszystkich zamieścić, ani odpowiedzieć na nie pojedynczo. Ponieważ listy te zawierają ogólne i powszechnie powtarzane pytania, postaram się odpowiedzieć na nie globalnie i w ramach poniższego artykułu streścić mój punkt widzenia.

Czasami jestem pytana na czym opieram swoje przekonania, zaprzeczając utartym i powszechnie przyjętym opiniom, jeśli nie jestem członkiem żadnej szkoły, sekty, ani żadnego konkretnego wyznania. Uważa się, że to właśnie przynależność do jakiejś wspólnoty zapewnia ludziom oparcie i pewność oraz stanowi podstawę wypowiadania się ex catedra. Istotnie, wierzę tylko w to, co mogę sama zweryfikować. Zrozumiałam znaczenie tych faktów dzięki temu co przeżyłam w życiu oraz dzięki tysiącom listów od czytelników moich książek, publikowanych od 1979 roku.
Autorzy listów w zaskakujący sposób zaprzeczają, nie widząc tego, swej własnej, przeżytej w dzieciństwie, rzeczywistości. Przytoczone przez nich fakty pozwalają natomiast, zewnętrznemu obserwatorowi, dostrzec to zaprzeczanie. Są one pisane z pozycji rodziców, którzy nie mogą znieść faktu, że sami byli kiedyś dziećmi, a tym bardziej nie są w stanie tego dziecka w sobie pokochać. Trudno bowiem dostrzec punkt widzenia dziecka jeśli pomija się potraumatyczne cierpienia dzisiejszego dorosłego, jego symptomy fizyczne, depresje, myśli samobójcze i dręczące poczucie winy.
Często słyszę gdy ktoś mówi, że nie był dzieckiem maltretowanym ani bitym, poza kilkoma może klapsami, które przecież nie mają najmniejszego znaczenia, lub kilkoma przypadkowymi kopniakami, na które sobie ten ktoś naprawdę zasłużył gdyż był nieznośny i grał rodzicom na nerwach. Jestem zapewniana przez moich czytelników i pacjentów, że tak naprawdę byli dziećmi kochanymi tylko rodzice byli biedni, przeciążeni, nieszczęśliwi, depresyjni, niedoinformowani lub pijący, i że sami wzrastali bez miłości. Nic więc dziwnego, że tracili cierpliwość i tak łatwo im było uderzyć własne dziecko. Słyszę słowa: „trzeba się starać ich zrozumieć”; „tak bardzo się chciało pomóc im bo przecież się ich kochało i martwiło się ich stanem”. Lecz pomimo największych wysiłków dzieciom nie udaje się uratować rodziców, wyciągnąć ich z depresji czy uszczęśliwić.

Wyzwolone przez to niepowodzenie dręczące poczucie winy jest nieustające i niezmienne. Cały czas stajemy przed pytaniem: co robię źle? Dlaczego nie udaje mi się zaradzić problemom rodziców i uratować ich? Tak bardzo się staram.
Owo poczucie winy w podobny sposób mogą wzmacniać terapeuci. Mówią, że musimy korzystać z dobrych stron życia, że powinniśmy w końcu wydorośleć, przestać robić z siebie ofiary, że nasze dzieciństwo już dawno się skończyło, że trzeba w końcu zamknąć ten rozdział życia i przestać ciągle do tego wracać. Mówią, że nie powinniśmy wciąż szukać winnych czy odpowiedzialnych za nasz stan bo nienawiść nas w końcu zabije, że powinniśmy wreszcie przebaczyć, zapomnieć i żyć dniem dzisiejszym, bo jeśli nie - to staniemy się pacjentem borderline lub zasłużymy na jakąś inną etykietkę. Lecz jak mamy to osiągnąć?

Pacjenci mówią często jednym głosem: „Oczywiście, nie chcę obwiniać rodziców, bo ich kocham i powinienem być im wdzięczny za to, że w ogóle jestem na tym świecie. Mieli ze mną już i tak dość kłopotu. Ale w jaki sposób pozbyć się poczucia winy? Staje się ono jeszcze silniejsze gdy sam podnoszę rękę na swoje dzieci. To straszne czuć się niezdolnym by tego zaprzestać, i wpadać za każdym razem w stan przygnębienia. Nienawidzę się za te niepohamowane akty agresji, za chwile ślepego gniewu i furii. Co mogę z tym zrobić? Dlaczego muszę się ciągle nienawidzić i mieć poczucie winy? Dlaczego żaden z terapeutów, których miałem w najmniejszym stopniu mi nie pomógł? Od lat próbuję stosować się do ich zaleceń i pomimo tego nie udaje mi się uwolnić od poczucia winy ani pokochać samego siebie”.

Zacytuję tutaj moją odpowiedź na jeden z listów zawierających wszystkie wymieniane wyżej wątpliwości:

W swoim pierwszym liście deklarujesz, że nie byłeś bity i miałeś szczęśliwe dzieciństwo. W następnym liście opowiadasz, że jako dziecko srogo i okrutnie się obchodziłeś ze swoim psem gdyż byłeś „złośliwy i niegrzeczny”. Kto nauczył Cię w ten sposób patrzeć na siebie samego? Nie ma na świecie ani jednego dziecka, które maltretowałoby swojego psa nie będąc wcześniej samo maltretowane. Jest natomiast sporo ludzi, którzy mają podobną do Twojej opinię na swój temat i są chorzy z powodu poczucia winy. Dzieje się tak, gdyż nie mogą oni dopuścić do siebie świadomości o winie i odpowiedzialności rodziców; gdyż boją się, że będą ukarani za sam fakt, że sobie to uświadomią. Jeśli moje książki nie pomogły ci tego zobaczyć to niewiele więcej mogę zrobić. Najlepsze co możesz zrobić to przestać chronić rodziców przed swoimi uczuciami do nich. Gdy przestaniesz to robić zniknie przymus kompulsywnego powtarzania ich zachowań; przestaniesz się nienawidzić, przeklinać i czuć się potworem.

W jaki sposób człowiek ma siebie kochać i szanować jeśli został nauczony, że nie jest godny miłości ? Skoro otrzymywał bolesne ciosy za to, że nie spełniał oczekiwań? Jeśli był dla swoich rodziców jedynie ciężarem, a nigdy radością; gdy wie, że nic na świecie nie zmieni odrazy i złości rodziców do niego? Człowiek ten przypuszcza, że jest jej rzeczywistą przyczyną choć nie jest to w najmniejszym stopniu prawdą. Czuje się winny i chce się poprawić, lecz nie znajduje sposobu by zaspokoić ich oczekiwania. Prawda jest taka, że rodzice wylewają na swoje dzieci złość, którą sami niegdyś musieli powstrzymać i stłumić będąc krzywdzeni przez swoich rodziców. Stanie się rodzicem zazwyczaj odblokowuje i wyzwala głęboko schowane uczucie dawnej złości.
Kiedy naprawdę to zrozumiemy przestajemy oczekiwać od rodziców miłości. Wiemy dlaczego jej nigdy nie otrzymamy. Możemy sobie wtedy pozwolić na to by stanąć w końcu po stronie dziecka w nas, dostrzec to, jak strasznie byliśmy kiedyś traktowani i poczuć jak bardzo z tego powodu cierpieliśmy. Zamiast odczuwać współczucie do rodziców, jak niegdyś, zamiast starać się rozumieć ich a obwiniać siebie, zaczynamy otaczać siebie opieką. Jest to moment w którym rodzi się miłość do tego dziecka w nas, na którą nie było miejsca poprzednio. Kończy się czas gdy wyśmiewaliśmy się z własnego cierpienia, traktując je niepoważnie. Nadchodzi moment, w którym zaczynamy z szacunkiem patrzeć na dawny ból bezbronnego dziecka jakim byliśmy. Otwierają się przed nami zamknięte, przez długie lata, drzwi. Nie da się ich jednak otworzyć słowami nakazu: „musisz pokochać samego siebie”. Czujemy, że rady takie nas przerastają dopóki nie damy sobie prawa by ujrzeć bolesną prawdę o naszym dzieciństwie.

Myślę, że zadaniem dobrej i udanej terapii powinna być właśnie zmiana punktu widzenia i wyjście ze schematów myślowych charakterystycznych dla bezwzględnej i bezuczuciowej postawy rodzica. Jeśli uda nam się poczuć, jak bardzo cierpieliśmy z powodu postępowania rodziców, empatia dla nich znika zazwyczaj bez żadnych wewnętrznych konfliktów. Zaczynamy wtedy odczuwać współczucie dla siebie samego i własnego dziecięcego cierpienia. Aby zmiana ta stała się możliwa potrzebujemy terapeuty-świadka, który będzie potrafił stanąć całkowicie po stronie dziecka w nas, bez oporu ani lęku przed nazwaniem i potępieniem okrucieństw rodziców. Uważam, że terapeuci w jakikolwiek sposób stający po ich stronie są dla nas zagrożeniem; tylko empatyczny, świadomy świadek, jak nazywam prawdziwie wspierających terapeutów, może nam pomóc skonfrontować się z prawdą, bez ukrywania czegokolwiek i w taki sposób, byśmy mogli pozostawić za sobą przeszłość i rodziców bez poczucia winy.

BUNT CIAŁA

Choć wszystkie moje książki wzbudzały bardzo skrajne reakcje, to, co uderza najbardziej, jeśli chodzi o moją ostatnią książkę to intensywność emocji, które wywołała jej treść, zarówno w sensie pozytywnej oceny jak i krytyki. Mam wrażenie, ze w sposób pośredni intensywność ta pokazuje czy czytelnik jest w bliskim kontakcie ze sobą i swoimi uczuciami czy też nie.

Gdy ukazało się Die Revolte des Körpers, w marcu 2004, (książka ukaże się niebawem nakładem Media Rodzina of Poznań pod polskim tytułem Bunt ciała) wielu czytelników pisało do mnie by podzielić się tym, jak bardzo są szczęśliwi nie musząc dłużej narzucać sobie uczuć, których nie czują naprawdę i że nie muszą zabraniać sobie odczuwać tego, co się w nich rodzi. Lecz niektóre reakcje, szczególnie w prasie, wskazują na podstawowy brak zrozumienia, do którego sama się przyczyniłam używając słowa maltretowanie w sensie dużo szerszym, niż ono zazwyczaj oznacza.

Sens tego słowa jest zazwyczaj kojarzony z obrazem umęczonego dziecięcego ciała w sińcach. To, o czym piszę w mojej książce i co nazywam maltretowaniem to również, początkowo niewidoczne, krzywdy psychiczne zaznane przez dziecko. Ich ślady będą widoczne dopiero dziesiątki lat później, i nawet wtedy ich związek ze zranieniami zaznanymi w dzieciństwie rzadko będzie odszyfrowany i potraktowany z powagą. Osoby, których to dotyka, podobnie jak społeczeństwo (lekarze, prawnicy, nauczyciele i, niestety, liczni terapeuci), nie chcą nic wiedzieć o przyczynach swoich zaburzeń ani o niektórych „dziwnych zachowaniach”, wymagających zaglądania w dzieciństwo.

Kiedy niewidoczne rany nazywam maltretowaniem, spotykam się najczęściej z oporem i otwartym oburzeniem. Mogę doskonale zrozumieć te uczucia gdyż długo sama je podzielałam. Niegdyś zaprotestowałabym gwałtownie gdyby ktoś mi powiedział, że byłam maltretowana. Dopiero teraz, dzięki moim snom, mojemu malarstwu i oczywiście dzięki sygnałom z ciała wiem z pewnością, że musiałam jako dziecko przeżyć ciężkie zranienia psychiczne, jakich, jako dorosła, długo nie chciałam sobie uświadomić. Podobnie jak wiele innych osób, mówiłam sobie: „Ja? Ależ ja nigdy nie byłam bita. Te kilka klapsów, jakie dostałam nie miało żadnego znaczenia. Poza tym moja matka robiła wszystko, co mogła i zadała sobie wiele trudu by mnie wychować”.

Lecz oczywiście nie należy zapominać, że poważne ślady wczesnych zranień wynikają z minimalizacji dziecięcego cierpienia i odmowy uznania ich słuszności. Każdy dorosły może sobie z łatwością wyobrazić trwogę i upokorzenie, jakie by poczuł będąc nagle zaatakowany przez osiem razy większego olbrzyma. Lecz gdy chodzi o małe dziecko uważamy, że ono nie odczuwa tak samo jak dorosły, choć jesteśmy w stanie podziwiać w jakim stopniu jest rozwinięte i jak trafne bywają jego reakcje i odpowiedzi na żądania otoczenia. Rodzice uważają, że klapsy nie przynoszą żadnej szkody, że są jedynie sposobem przekazywania określonych wartości dzieciom, i że wychodzi im to na dobre.

Pewna terapeutka, która przeczytała dokładnie i zrozumiała moją książkę, opowiedziała mi o oporze, jaki spotyka u większości klientów, kiedy próbuje, teraz dużo wyraźniej niż niegdyś, uzmysłowić im zranienia zaznane od rodziców. Zapytała mnie czy Czwarte Przykazanie może być głównym wytłumaczeniem siły tego przywiązania do idei wyidealizowanych rodziców.

Myślę, że Czwarte Przykazanie może odegrać jakąś rolę w sytuacji, gdy dziecko jest już dorosłe. Nie można wytłumaczyć wysokiego progu tolerancji (czasem zaledwie wyobrażalnego dla osób trzecich) bez cofnięcia się do najwcześniejszego okresu dzieciństwa. Dzieje się tak, dlatego, że każde maleńkie dziecko nauczyło się już tłumić ból, którego nie zauważają rodzice, wstydzić się go, obarczać winą lub kpić i naigrywać się ze swego cierpienia. Później ofiara również nie musi odczuwać, że była ofiarą. W ten sposób, w terapii, klient od początku nie jest w stanie określić prawdziwego winowajcy. Nawet, jeśli stłumione emocje docierają na powierzchnię będą miały trudność by przebić się przez wcześniej wyuczone mechanizmy. Dzieje się tak gdyż służyły one od dawna temu by tłumić ból i rzekomo, uwolnić się od niego. Zaprzestanie tego działania oznacza płynięcie pod prąd; nie tylko napawa strachem, lecz również sprawia, że rodzi się na początki poczucie ogromnego osamotnienia. Wystawiamy się wtedy na zarzut użalania się nad sobą. Jednakże właśnie w tym miejscu zaczyna się droga, która wiedzie do odnalezienia dojrzałości.

Pacjent, który od początku terapii wie i może potraktować poważnie pewność, że rodzice go głęboko skrzywdzili stanowi przypadek niezwykle rzadki. Kobiety i mężczyźni, których rodzice od początku potraktowali poważnie uczucia dziecka nie mają potem tyle kłopotów by wziąć na poważnie swoje życie i swoje cierpienie. W większości przypadków wcześnie nabyte mechanizmy obronne pozostają aktywne, co oznacza, że osoby te starają się za wszelką cenę minimalizować swoje cierpienie, nawet w trakcie terapii. W ten sposób mogą pozostać wierni duchowi czarnej pedagogiki i społeczeństwa, w którym żyją, lecz będąc najczęściej bardzo oddaleni od samych siebie. Moim zdaniem udana terapia to taka, która pozwala zmniejszyć ten dystans.

Warto zauważyć, że nadal wielu terapeutów, choć na szczęście nie wszyscy, robi co może, by odwrócić uwagę klienta od jego dzieciństwa. W mojej książce opisuję dokładnie dlaczego i jak się to dzieje, choć nie wiem, jaki stanowią oni procent środowiska psychoterapeutycznego, bo nie ma statystyk dotyczących tego zagadnienia. Na podstawie moich opisów czytelnik będzie mógł sam się zorientować czy na swojej drodze spotkał kogoś, kto mu towarzyszył czy raczej oddalał go od dzieciństwa i prawdy. Niestety, dość powszechnie spotykamy się z tą drugą sytuacją.
Pewien bardzo poważany w środowiskach psychoanalitycznych autor posuwa się w swojej książce nawet do twierdzenia, że nie istnieje nic w rodzaju „prawdziwego ja” i mówienie o czymś takim musi prowadzić na manowce.

W jaki sposób osoba dorosła, która otrzymuje wsparcie terapeutyczne tego rodzaju może mieć dostęp do rzeczywistości dziecka, jakim niegdyś była? W jaki sposób ma odnaleźć stan bezradności i niemocy, jaki wtedy przeżywała? Brak nadziei rósł w miarę jak zranienia latami się powtarzały i nie wolno było dostrzegać rzeczywistości, tego, co się działo, gdy nie było nikogo, kto pomógłby dostrzec i wyodrębnić prawdę. Tamtemu dziecku nie pozostawało nic innego jak tylko znaleźć samemu swoje wybawienie, szukając schronienia w pomieszaniu, szaleństwie lub w drwinie i wyśmiewaniu.
Jeśli później dorosłemu nie uda się pozbyć tego pomieszania w trakcie takich terapii, które nie blokują dostępu do prawdziwych, zapomnianych uczuć to dorosły ten pozostanie więźniem tego samoośmieszania.

Lecz jeśli uda mu się użyć dzisiejszych swoich uczuć jako klucza do potężnych i uzasadnionych pierwotnych emocji małego dziecka, i przyjąć je jako zrozumiałe reakcje na okrucieństwa (intencjonalne lub nie) rodziców lub opiekunów, ochota do śmiechu szybko mu minie. Cynizm i autoironia znikną. Znikną również, zazwyczaj na końcu, symptomy, jakimi przypłacał ten luksus wyśmiewania się z własnego cierpienia. Dopiero wtedy jego prawdziwe Ja, czyli autentyczne uczucia i potrzeby będą mogły być przeżywane. Kiedy patrzę wstecz na moje życie jestem zdumiona determinacją, wytrzymałością i niewzruszonością, z jaką moje prawdziwe Ja pokonywało wszystkie wewnętrzne i zewnętrzne opory. I jeszcze dziś kontynuuję tę drogę bez pomocy terapeuty gdyż stałam się swoim własnym, Oświeconym Terapeutą.

Nie wystarczy, oczywiście, zrezygnować z cynizmu i autoironii by zniknęły ślady okrucieństwa zaznanego w dzieciństwie. Lecz jest to warunek niezbędny i konieczny. Kogoś, kto stosuje technikę samoośmieszania nawet duża ilość różnych terapii nie posunie do przodu gdyż jego uczucia nadal pozostaną zamknięte a razem z nimi empatia dla dziecka, jakim niegdyś był.

Płacimy wtedy (sami lub z polisy) za taki rodzaj terapeutycznej opieki, który pomaga jedynie uciec przed własną rzeczywistością. Na takiej podstawie nie możemy spodziewać się jakiejkolwiek zmiany na lepsze.

Ponad 100 lat temu, oskarżając dziecko a chroniąc rodziców, Zygmunt Freud poddał się, bez zastrzeżeń, dominującej postawie moralnej, przerzucając winę na dziecko i wybielając rodziców. Podobnie było z jego następcami. W moich trzech ostatnich książkach położyłam akcent na to, że chociaż psychoanaliza bardziej się otworzyła na fakty okrucieństwa i nadużyć seksualnych wobec dzieci, i że usiłuje ona zintegrować te dane w swoich teoretycznych opracowaniach, to próby te są nadal w olbrzymim stopniu hamowane przez Czwarte Przykazanie. I tak jak dawniej, rola rodziców w rozwijaniu się symptomatologii u dzieci nadal jest w sposób aktywny wyciszana i błędnie interpretowana. Nie mogę wiedzieć czy owo tzw. poszerzanie horyzontów naprawdę przemieniło większość terapeutów, ale na podstawie publikacji mam wrażenie, że jednak tradycyjna moralność wciąż ich ogranicza.

Nadal chronione są zachowania rodziców zarówno w podejściu praktycznym jak i teoretycznym, co uprzytomniła mi książka Eli Zaretsky´ego („Secrets of the Soul”, Knopf 2004), ze szczegółową historią psychoanalizy, aż po nasze dni, która nie dotyka w ogóle kwestii Czwartego Przykazania. Oto dlaczego, w mojej książce Die Revolte des Körpers (Bunt ciała), poświęcam psychoanalizie znikomą uwagę.
Czytelnicy, którzy nie znają innych moich książek, mogą zapewne nie rozumieć, na czym polega różnica między tym, o czym piszę, a teoriami psychoanalitycznymi. Analitycy również poświęcili sporo uwagi kwestii dzieciństwa, kwestiom wczesnodziecięcych urazów i ich wpływowi na dalsze życie, lecz pomijają często kwestię zranień, za które odpowiedzialni są rodzice. Wśród najczęściej cytowanych urazów znaleźć można śmierć rodzica, ciężkie choroby, rozwody, katastrofy naturalne, wojny, itd. W takich przypadkach pacjent rzeczywiście czuje, że nie jest pozostawiony sam sobie i analityk nie ma żadnej trudności by wczuć się w jego sytuację i może pomóc, jako bezstronny świadek, w pokonaniu dziecięcego cierpienia niemającego nic wspólnego z jego własnym cierpieniem. Jest całkiem inaczej, gdy chodzi o cierpienia, na jakie narażona jest większość ludzi, gdy chodzi o dostrzeżenie nienawiści własnych rodziców a później, wrogości dorosłych wobec własnych dzieci.

Zasłużona książka Martina Dornes´a („Psychanalyse et psychologie du premier âge”, PUF), pokazuje, moim zdaniem w sposób jasny, jak trudno jest pogodzić tradycyjne koncepcje analityków z rezultatami najnowszych badań dotyczących noworodków, choć autor robi wszystko by przekonać czytelnika, iż jest odwrotnie. Istnieje wiele przyczyn tego zjawiska, wspominam o nich w moich książkach, lecz sądzę, że główna przyczyna leży w blokadach mentalnych, które łączą się z Czwartym Przykazaniem by odwrócić naszą uwagę od dziecięcej rzeczywistości.

Już Zygmunt Freud, lecz jeszcze bardziej Melanie Klein, Otto Kernberg i ich następcy, podobnie jak Heinz Hartmann ze swoja psychologią Ego oderwanego od rzeczywistości, wszyscy oni obarczyli noworodka ciężarem tego, co dyktowało im ich własne wychowanie w duchu czarnej pedagogiki: przekonaniem, że dziecko jest z natury swej złe i „polimorficznie perwersyjne”.

Wszystko to niewiele ma wspólnego z rzeczywistością dziecka, a jeszcze mniej z rzeczywistością zranionego i cierpiącego dziecka, co dotyczy zapewne większości z nas, w każdym razie tak długo jak kary cielesne i inne metody psychicznego okrucieństwa będą uznawane jako uzasadnione metody wychowawcze.

Tacy analitycy jak Ferrrenzi, Bowlbly, Kohut i inni, którzy poszli w tym kierunku, zostali zepchnięci na margines psychoanalizy gdyż ich prace zaprzeczały otwarcie teorii instynktów. Jednakże żaden z nich, z tego, co wiem, nie odszedł z l´API (Association Psychanalytique Internationale). Dlaczego? Ponieważ wszyscy mieli prawdopodobnie nadzieję, jaką wielu innych zachowuje do dziś, że psychoanaliza nie pozostanie systemem dogmatycznym i zamkniętym, lecz, że będzie w stanie integrować wyniki najnowszych badań. Nie chcę zamykać takiej możliwości na przyszłość, lecz myślę, że zanim się to zmieni to najpierw trzeba dopuścić wolność postrzegania rzeczywistości psychicznych zranień, maltretowania noworodków i przyznać, że rodzice minimalizują dziecięce cierpienia. Będzie to możliwe dopiero, gdy praca nad emocjami zostanie podjęta przez praktykę psychoanalityczną a siła emocji przestanie przerażać i będzie wykorzystana do rozwoju, co nie oznacza konieczności postępowania w ten sam sposób jak w terapii pierwotnej. Ofiara, która przeżyła, będzie mogła skonfrontować się ze swoimi cierpieniami pierwotnymi i znaleźć drogę do swoich źródeł, do Ja prawdziwego, dzięki bezstronnemu świadkowi i dzięki sygnałom z ciała. Z tego, co mi wiadomo nie wydarzyło się to jeszcze w środowisku psychoanalitycznym.

W książce Evas Erwachen (2001), przedstawiłam swoją krytykę psychoanalizy wspierając się konkretnym przykładem. Pokazałam, że nawet Winnicott, którego bardzo poważam jako człowieka, nie mógł pomóc swemu koledze, analitykowi Harry´emu Guntrip´owi, gdyż nie był w stanie zobaczyć nienawiści matki wobec małego Harry´ego. Ten przykład pokazuje dobitnie ograniczenia psychoanalizy, które mnie w swoim czasie doprowadziły do odejścia z Towarzystwa Psychoanalitycznego i szukania mojej własnej drogi, co na zawsze mnie ustawiło w pozycji odrzuconej heretyczki. Nie ma nic przyjemnego w byciu odrzuconą i niezrozumianą, lecz z drugiej strony, pozycja heretyczki przyniosła mi wielkie korzyści.

Ta nowa wolność pozwoliła mi, między innymi, przestać chronić rodziców, którzy burzą przyszłość swoich dzieci. Pozwalając sobie na odczucie tego, przekroczyłam wielkie tabu. To „wykroczenie przeciw” jest objęte tabu nie tylko w psychoanalizie, lecz również w dzisiejszym społeczeństwie ciągle w takim samym stopniu jak niegdyś, co sprawia, że w żadnym wypadku nie wolno upatrywać źródła przemocy i gwałtu w rodzinie ani w instytucji „rodzicielskiej”. Obawa, że ta świadomość „czymś” zaowocuje jest łatwo widoczna w większości programów telewizyjnych dotyczących przemocy.

Dane statystyczne na temat złego traktowania dzieci oraz spora ilość informacji od klientów będących w terapii przyczyniły się do uznania nowych form terapii, które idą dalej niż analiza, koncentrując się na pracy nad urazami, i są praktykowane w wielu ośrodkach. Lecz i w tych terapiach (nawet tam gdzie akcent jest położony na empatyczne wsparcie ze strony terapeuty), autentyczne uczucia osoby i prawdziwy charakter rodziców mogą być ukryte a ćwiczenia umysłowe (poznawcze i wyobrażeniowe) lub pocieszanie duchowe mogą temu ukrywaniu służyć.
Te domniemane interwencje terapeutyczne odwracają pacjenta od prawdziwych uczuć i przeżywanej niegdyś przez dziecko rzeczywistości. Pacjent potrzebuje obu rzeczy, dostępu do uczuć i poprzez nie, dostępu do tego, co przeżywał naprawdę, by mieć dostęp do prawdy i uwolnić się od depresji. Nawet jeśli symptomy emocjonalne znikną mogą się pojawić ponownie pod postacią choroby fizycznej i trwać tak długo jak rzeczywistość pierwotna dziecka jest ignorowana. Ta rzeczywistość może również być pomijana w terapiach ciała, szczególnie, gdy terapeuta obawia się swoich rodziców i nadal ich idealizuje.

Dostępnych jest wiele świadectw matek i ojców na forum „ourchildhood”, którzy szczerze i otwarcie dzielą się doświadczeniami, w jaki sposób to, co przeżyli w dzieciństwie, uniemożliwiało im dawanie miłości ich własnym dzieciom. Jeśli skorzystamy z tego źródła wiedzy i nauki, zrozumiemy, do czego prowadzi idealizacja rodziców i nic nas już nie skłoni do tego, by noworodka nazywać płaczącym potworem. Zamiast tego zaczniemy rozumieć jego świat wewnętrzny, brać pod uwagę samotność i niemoc maleńkiego dziecka, które wzrastało obok rodziców, odmawiających mu wspierającej i kochającej komunikacji.

Będziemy mogli zobaczyć wtedy w płaczu noworodka uzasadnioną i logiczną reakcję na okrutną postawę jego rodziców - najczęściej nieuświadomione, lecz prawdziwe i dające się skonstatować w faktach okrucieństwo, którego istnienia społeczeństwo nadal nie chce uznać. Nie przejawia się ono jedynie poprzez bicie (choć około 85% populacji świata zaznało bicia w dzieciństwie). Wyraża się również poprzez brak uwagi i komunikacji, przez ignorowanie dziecięcych potrzeb i psychicznych cierpień, poprzez pozbawione sensu i perwersyjne kary, poprzez nadużycia seksualne, wykorzystywanie bezinteresownej miłości dziecka, poprzez szantaż emocjonalny, zburzenie wiary w jego własne zdolności i poprzez rozliczne formy nadużywania władzy. Ta lista nie ma końca.

I najgorsze jest to, że dziecko musi nauczyć się uważać to wszystko za zachowania normalne gdyż nie zna nic innego. Pomimo tego wszystkiego kocha ono swoich rodziców bezwarunkowo, cokolwiek by mu nie zrobili.

Konrad Lorenz, etolog, z dużą dozą wrażliwości opisał uczucie miłości, jakie w jednej z jego gęsi wzbudzał jego but, który był pierwszą rzeczą, jaka zobaczyła ona po przyjściu na świat. Tego rodzaju przywiązanie jest dyktowane instynktem. Jeśli ludzkie zachowanie byłoby zdeterminowane na całe życie przez wdrukowanie instynktu naturalnego (niezbędnego w najwcześniejszym okresie), pozostalibyśmy na zawsze grzecznymi dziećmi niezdolnymi do korzystania z dorosłości, do której zalicza się świadomość własnego działania, wolna wola, dostęp do swoich uczuć i zdolność porównywania.
Jest powszechnie wiadomo, że kościołom i rządom zależy na hamowaniu rozwoju ludzkiego i utrzymywaniu jednostek w zależności od rodzicielskich postaw. Mniej natomiast wiadomo na temat ceny, jaką ludzkie ciało płaci za ten stan rzeczy. Dokąd moglibyśmy dojść gdybyśmy zechcieli obnażyć występki rodziców? I czym stałyby się ich postacie gdyby ich władza nie mogła być dłużej sprawowana?

Dlatego też rodzice jako instytucja cieszą się nadal totalną nietykalnością. Jeśli kiedykolwiek się to zmieni (co jest postulatem zawartym w mojej książce) będziemy w stanie poczuć, co nam uczyniło rodzicielskie maltretowanie. Wtedy lepiej zrozumiemy sygnały, jakie wysyła nam nasze ciało i będziemy mogli żyć w zgodzie z nim - nie jako kochane dzieci, którymi nigdy nie byliśmy i nigdy się nie staniemy, lecz jako otwarci, świadomi i być może kochający dorośli, którzy nie boją się już swojej własnej historii, gdyż poznali ją w całości.

W reakcjach na moją książkę zetknęłam się z wieloma punktami niezrozumienia, lecz chciałabym wspomnieć tu jedynie o dwóch z nich. Punkty te wiążą się z pytaniem o zbudowanie dystansu wobec okrutnych rodziców w sytuacjach poważnej depresji, i z drugiej strony z moją osobistą historią.

Przed wszystkim podkreślam, że w mojej książce mówię cały czas o rodzicach „projektowanych”. A rzadko o rodzicach rzeczywistych i nigdy o rodzicach „złych”. Optuję za tym by potraktować poważnie prawdziwe, tłumione od dzieciństwa uczucia. Można założyć, że czytelnicy nieposiadający żadnej psychologicznej wiedzy nic z tego nie zrozumieją i pomyślą naiwnie, że buntuję ich przeciwko ich rodzicom. Mam jednak nadzieję, że słowo „projektowanych” nie umknie osobom nieco bardziej świadomym życia wewnętrznego.

Chciałabym, oczywiście, by to, co przytaczam z mojego dzieciństwa mogło być czytane z wyczuciem a nie dosłownie. Od kiedy poświęciłam się pracy nad maltretowaniem dzieci, ci, którzy mnie krytykują zarzucają mi, że wszędzie widzę maltretowanie, bo sama byłam jego ofiarą. Pierwszą moją reakcją było zdziwienie, gdyż w owym czasie niewiele jeszcze wiedziałam o mojej osobistej historii. Dziś jestem oczywiście w stanie rozumieć, że właśnie odrzucenie cierpienia popchnęło mnie w kierunku tej pracy. Lecz gdy zaczynałam badania to odnajdywałam nie własne przeznaczenie, lecz przede wszystkim los innych osób. Tak naprawdę to oni mnie prowadzili, ich historie sprawiły, że topniały moje mechanizmy obronne, mogłam spojrzeć wokół by uzmysłowić sobie powszechną i upartą negację dziecięcego cierpienia, mogłam wyciągnąć z tego wnioski, które sprawiły, że dotarła do mnie rzeczywistość. I dlatego właśnie jestem im głęboko wdzięczna.

CZYM JEST NIENAWIŚĆ?

Słowo nienawiść kojarzy się zazwyczaj z pojęciem niebezpiecznego złorzeczenia, przekleństwa, którego trzeba unikać i pozbyć się tak szybko jak tylko jest to możliwe. Słyszy się często, że nienawiść jest dla jednostki niczym trucizna, która uniemożliwia wyzdrowienie z zaznanych w dzieciństwie urazów. Ponieważ odcinam się zdecydowanie od tej opinii, często zdarza mi się być źle zrozumianą. Jak dotąd wszystkie moje wysiłki, by rzucić nieco światła na ten problem i pogłębić jego zrozumienie, nie przyniosły znacznego rezultatu.

Dlatego właśnie tym osobom, które chciałyby podążyć za moim rozumowaniem, polecam lekturę jednego z rozdziałów mojej książki Ścieżki życia, zatytułowanego: „Jak rodzi się nienawiść?”. Muszę zaznaczyć, iż w rozdziale tym, napisanym w 1996 roku, zawarta jest pewna refleksja, wynikła z powszechnej dziś tendencji, by za wszelką cenę chronić rodziców, której to tendencji w międzyczasie się pozbyłam (więcej piszę o tym w mojej książce: Bunt ciała, Media Rodzina, wkrótce w sprzedaży).

Ja również uważam, że nienawiść może zatruwać organizm, lecz ma to miejsce tylko wtedy, gdy jest ona nieuświadomiona i kierowana w stronę obiektów zastępczych, tzw. kozłów ofiarnych. Nie ma, w takiej sytuacji, podstaw, by uczucie to znikło samoistnie czy wyparowało. Przyjmijmy, że nienawidzę pracujących wokół imigrantów, lecz nie jestem w stanie zobaczyć, w jaki sposób traktowali mnie moi rodzice, gdy byłam dzieckiem - jak pozostawiali mnie, jako niemowlę, płaczącą godzinami lub jak nigdy na mnie nie patrzyli z miłością. Cierpię więc z powodu utajonej nienawiści, która może towarzyszyć mi całe życie, objawiając się w mojej nienawiści do imigrantów i wywołując w moim ciele różne symptomy.
Jeśli poznam zło, jakie z powodu swego zaślepienia wyrządzili mi rodzice i będę mogła świadomie odczuć bunt przeciwko ich zachowaniom, to nie będę musiała przenosić mojej nienawiści na osoby, które nie mają z nią nic wspólnego.

Z upływem czasu, moja dopuszczona i przeżywana nienawiść w stosunku do rodziców będzie słabnąć lub nawet, na pewien czas, zniknie, choć wydarzenia życia codziennego lub napływ wspomnień mogą ją gwałtownie znów wskrzesić. Jednakże teraz wiem już, o co chodzi i skąd we mnie ta nienawiść. Dzięki przeżyciu i odczuciu tych emocji mam świadomość i zrozumienie dla swoich reakcji i moja nienawiść nie popchnie mnie do zabijania nikogo ani do wyrządzania jakiejkolwiek krzywdy.

Spotykamy czasem ludzi, którzy posuwają się aż do tego, by dziękować swoim rodzicom za otrzymane niegdyś ciosy, lub którzy twierdzą, że już dawno zapomnieli o seksualnej przemocy, której byli ofiarami, i wybaczyli im te „grzechy” modląc się za nich, lecz którzy, jednocześnie, nie są w stanie wychowywać swoich dzieci inaczej, niż w sposób gwałtowny, przemocowy, lub nadużywający je seksualnie. Pedofile obnoszą się z miłością do dzieci i nie są świadomi tego, że w głębi duszy mszczą się za to, co im wyrządzono, gdy sami byli dziećmi. Nawet, jeśli nie odczuwają świadomie tej nienawiści są poddani jej dyktatowi.

Utajona nienawiść jest naprawdę niebezpieczna i trudno się jej pozbyć kiedy nie jest zwrócona w stronę osoby, która jest jej sprawcą, lecz w kierunku obiektów zastępczych. Zazwyczaj utrzymuje się wtedy przez całe życie pod przykrywką przeróżnych perwersji i stanowi zagrożenie dla otoczenia, jak i dla osoby, która ją odczuwa.

Rzecz ma się zupełnie inaczej w przypadku nienawiści uświadomionej, będącej naturalną i uzasadnioną reakcją, gdyż ta, jak każde uczucie, opada, gdy ją dopuścimy i pozwolimy jej przebrzmieć. Jeśli zdobędziemy się uznanie faktu, że rodzice traktowali nas w sposób sadystyczny, możemy odczuć jedynie nienawiść. Jak wspomniałam, może ona słabnąć lub całkiem zniknąć, lecz nie chodzi tu o zabieg, jakiego można dokonać za jednym zamachem. Rozległości poniżenia i złego traktowania w dzieciństwie nie da się ogarnąć jednym spojrzeniem. Jest to proces rozłożony w czasie, podczas którego poszczególne aspekty dawnego maltretowania dopuszczane są do świadomości, jeden po drugim, tak by uczucie nienawiści mogło z nas wypływać w miarę naszych psychicznych możliwości. Nie jest ono wtedy niebezpieczne. Jest raczej logiczną konsekwencją tego, co stało się niegdyś i co staje się dla dorosłego zrozumiałe we wszystkich aspektach dopiero teraz, choć to dziecko musiało latami dźwigać cały ten ciężar w milczeniu.

Oprócz reaktywowanej nienawiści do rodziców, oraz nienawiści utajonej i skierowanej do obiektów zastępczych jest jeszcze nienawiść skierowana do osoby, która dokucza nam dziś, w sensie fizycznym lub psychicznym, lub która trzyma nas w swej władzy i od której nie możemy się uwolnić lub myślimy, że nie możemy. Tak długo jak zależymy od tej osoby lub myślimy, że jesteśmy od niej zależni, nie możemy zrobić nic innego jak tylko czuć do niej nienawiść. Trudno wyobrazić sobie człowieka, który jest torturowany i nie odczuwa nienawiści do swego prześladowcy i kata. Jeśli nie pozwala sobie na te uczucia, tłumiąc je, to odczuje je z pewnością jego ciało. W biografiach chrześcijańskich męczenników, którzy byli torturowani, można znaleźć opisy straszliwych chorób, najczęściej chorób skóry. Ciało opiera się w ten sposób zdradzie siebie samego. Jeśli „święci” musieli przebaczyć swoim oprawcom, ich skóra była żywym dowodem siły ich stłumionej nienawiści.

Jednakże wyzwolenie się z rąk oprawcy nie musi oznaczać bycia skazanym na życie w ciągłej nienawiści. Uczucie bezradności i niemocy oraz uczuć wtedy odczuwanych może oczywiście wracać. Lecz z czasem poziom nienawiści najpewniej będzie się zmniejszał (ten aspekt rozwinęłam w mojej książce Bunt Ciała). Nienawiść jest tylko uczuciem i jakkolwiek by nie było ono silne jest tylko dowodem, że żyjemy i odczuwamy. Jeśli usiłujemy je tłumić, musimy zapłacić za to wysoką cenę. Sama nienawiść ma nam coś do powiedzenia na temat naszych zranień, na temat naszej wrażliwości i wartości, jakie wyznajemy, i pozostaje nam tylko nauczyć się jej słuchać i rozumieć sens jej przekazów. Jeśli to potrafimy nie musimy się jej więcej bać. Gdy nienawidzimy dwoistości, hipokryzji i kłamstwa to dajemy sobie prawo by je zwalczać wszędzie, gdzie jest to możliwe lub rezygnujemy z utrzymywania kontaktów z ludźmi, którzy dają wiarę kłamstwu. Lecz jeśli zachowujemy się w taki sposób, jakby nas to nie dotykało, to zdradzamy samych siebie.

Wymóg wybaczania, z którym spotykamy się prawie wszędzie, oprócz swojego rujnującego i niszczycielskiego wymiaru zachęca nas również do zdrady siebie samego. Zalecane przez religię i tradycyjną moralność wybaczenie przedstawiane jest w różnych terapiach w zwodniczy i oszukańczy sposób jako droga do „wyleczenia”. Nie jest trudno udowodnić, że ani modlitwy ani ćwiczenia z autosugestii, tak drogie „pozytywnemu myśleniu”, nie mogą wymazać prawowitych i naturalnych reakcji obrony w obliczu poniżenia i ciosów zadawanych dziecku. Straszliwe choroby męczenników, którzy przeżyli tortury pokazują dobitnie cenę, jaką trzeba zapłacić za stłumienie swoich uczuć.

Czy nie byłoby prościej zapytać siebie o to, do kogo właściwie skierowana jest moja nienawiść i uświadomić sobie, że jest ona całkowicie uprawomocniona? Zgodnie z tą hipotezą dajemy sobie możliwość życia z pełną odpowiedzialnością za nasze uczucia, nie odrzucając ich i nie płacąc za tę „cnotę” wybaczania ceny, jaką są choroby.
Jeśli terapeuta obiecuje, że dzięki terapii (ewentualnie, dzięki wybaczeniu) pozbędę się na koniec nieprzyjemnych uczuć, takich jak złość, furia czy nawet nienawiść - moja nieufność gwałtownie się budzi. Cóż za człowiek byłby ze mnie, jeśli nie mogłabym reagować złością na niesprawiedliwość, złośliwość, pretensjonalność lub arogancką głupotę? Czy moje wewnętrzne życie nie byłoby wtedy w jakiś sposób okaleczone?

Udana terapia może mi pomóc nabrać umiejętności bycia w kontakcie ze wszystkimi moimi uczuciami oraz z moją własną historią, co zapewni mi zrozumienie i wytłumaczenie dla intensywności moich reakcji. Pozwoli też złagodzić tę intensywność, nie zostawiając w ciele przypadkowych śladów, jakie odciskają się w nim, gdy dochodzi do tłumienia emocji, które nie mogły dotrzeć do poziomu świadomości.

W terapii mogę nauczyć się rozumieć moje emocje, uznawać je za swoich sprzymierzeńców i przyjaciół, za swoich obrońców, zamiast się ich obawiać, potępiać je i zwalczać. Nawet, jeśli tego właśnie nauczyliśmy się kiedyś od naszych rodziców, nauczycieli, księży - dziś musimy uznać, że ta autoamputacja, jakiej poddały się te osoby, jest niebezpieczna i że my sami staliśmy się, w sposób jednoznaczny, ofiarami tej kastracji.

Jest jeszcze wiele krajów, gdzie w ośrodkach nauczania szkolnego bicie jest integralną częścią procesu „wychowania”, czyli obowiązującą „metodą wychowawczą”. Lecz żaden nauczyciel nie będzie bił dzieci, jeśli sam nie był bity i jeśli, będąc dzieckiem, nie musiał się nauczyć tłumić swoją własną złość; jeśli jednak był bity i wykorzystywany i musiał stłumić związaną z tym nienawiść, to potem, pracując z dziećmi przenosi ją na nie, nie widząc i nie rozumiejąc dlaczego to robi. Sądzę, że świadomość tego fenomenu mogłaby uchronić całe rzesze dzieci przed brutalnością. Podobnie, gdyby mężowie stanu mieli pełną świadomość i jasność tego, jaka była ich historia osobista - narody uniknęłyby ich okrucieństwa i zaślepienia.

To nie nasze uczucia stanowią niebezpieczeństwo i zagrożenie dla nas i dla naszego otoczenia. Niebezpieczne jest właśnie coś przeciwnego, odcinanie się od nich ze strachem. Właśnie to jest powodem istnienia tylu szaleńców, kamikadze i systemu sądownictwa, w którym nikt nic nie chce wiedzieć o rzeczywistych przyczynach przestępstw, ponieważ wciąż istnieje ten potężny przymus ochrony rodziców zbrodniarzy i pozostawiania w cieniu tragicznych historii życia osób dokonujących tych przestępstw.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
03 Wybór tekstów gnostyckich
kultura e by III rok, Antropologia słowa, Antropologia słowa, zagadnienia i wybór tekstów
05 Stylistyka polska. Wybór tekstów - całość - notatki, Filologia polska, Poetyka
04 WYBÓR TEKSTÓW PATRYSTYCZNYCH O GNOSTYKACH IFAŁSZYWEJ GNOZIE
Ekspresjonizm wybór tekstów
cytaty reportaż wybór tekstów z teorii, magisterka, magisterka, POZYCJE DO MAGISTERKI
FUTURYZM FORMIŚCI NOWA SZTUKA Wybór tekstów na podst ANTOLOGIA POLSKIEGO FUTURYZMU I NOWEJ SZTUK
Historycy a socjalizm Polska lewica niepodleglosciowa spod znaku Klio Wybor tekstow
McLuhan wybór tekstów str 527 560
śpiewak przyszłość demokracji wybór tekstów s 107 132

więcej podobnych podstron