Miłosz o sobie. Lata 1911-1938
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Wybór i opracowanie Anna Bikont 17-08-2004, ostatnia aktualizacja 17-08-2004 14:06
Szetejnie, 1911. Moje wiejskie dzieciństwo
Mój dziadek, Artur Miłosz, był w powstaniu sześćdziesiątego trzeciego roku. (...) Uratował się dlatego, że w swoim rodzinnym majątku koło Wędziagoły (na północ od Kowna) w Serbinach miał za sąsiadów wioskę starowierów, którzy bardzo go lubili. Starszyzna zebrała się i obradowała całą noc nad nie byle jakim problemem: czy wolno chrześcijaninowi złożyć fałszywą przysięgę, żeby uratować człowieka? I zeznali pod przysięgą, że przez cały 1863 nie wydalał się z domu.
Matka mojego ojca musiała sprzedać Serbiny, a następnie resztówkę, dworek Użumiszki.
Nie znam imienia mego pradziadka [po kądzieli], który miał dwóch synów, Bronisława i Zygmunta. Pierwszy został dziedzicem Krasnogrudy, drugi studiował agronomię w Szkole Głównej w Warszawie, wyemigrował na północ, na Litwę, ożenił się z Józefą Syruciówną i został moim dziadkiem.
Rodzina mojej matki miała Szetejnie, majątek niezbyt duży, ale w najbardziej żyznych okolicach Litwy. (...) Stosunki wiosek z dworem nie były najgorsze, niekiedy nawet dobre, do czego przyczyniała się tolerancyjność dziadka Kunata, którego zresztą okoliczne dwory nazywały "litwomanem". Jeżeli moja matka jako młoda dziewczyna uczyła w szkole dzieci czytać i pisać po polsku, co wydawało się wtedy naturalne, dziadek uzupełniał to, opłacając nauczyciela, który dzieci uczył po litewsku. Na pogrzeb dziadka w 1935 roku przyszło z okolicznych wiosek pięć tysięcy ludzi.
Mój ojciec studiował na politechnice w Rydze i ożenił się z panną z sąsiedztwa, Weroniką Kunat - moją matką.
Dobrze jest urodzić się w małym kraju, gdzie przyroda jest ludzka, na miarę człowieka, gdzie w ciągu wieków współżyły ze sobą różne języki i różne religie. Mam na myśli Litwę, ziemię mitów i poezji.
To nieprawda, że wywodzę się z dziewiętnastego wieku. Wywodzę się z siedemnastego wieku. Teraz niedawno byłem w Salem i oglądałem tam jakieś zabytkowe z siedemnastego wieku rzeczy. (...) Był tam warsztat tkacki dokładnie taki, jaki był w Szetejniach. (...) Była wozownia. W wozowni stały rozmaite pojazdy, które nigdy nie były używane: karety, najdziwniejsze pojazdy. Skóra, drzewo. Ja tam czasem właziłem, siadałem na siedzenia, bawiłem się. To wszystko pochodziło - naturalnie z osiemnastego wieku.
Moja matka była bardzo przywiązana do naszych rodzinnych okolic i zresztą miała tam swoją część majątku. A mój ojciec był na Litwie spalony, dlatego że brał udział w POW, czyli w Polskiej Organizacji Wojskowej, i dla Litwinów to było odium. Sytuacja była paradoksalna, bo tutaj Oskar Miłosz działał na rzecz Litwy, przeciwko Polsce, na terenie międzynarodowym, a tam mój ojciec nie mógł przyjechać na Litwę, bo był spalony z powodu udziału w polskich organizacjach. Ale moja matka koniecznie chciała tam jeździć i zabierała mnie ze sobą. (...) I przygód jako dziecko miałem bardzo dużo, bo chodziło o to, żeby przedostać się nielegalnie, na zielono. To się odbywało tak, że albo całym wozem jechało się i dawało łapówki, dużo butelek wódki, strażnikom litewskim, albo trzeba było przekradać się nocą z przewodnikiem po lasach.
Moje wiejskie dzieciństwo różniło się od dzisiejszego dzieciństwa. A głównie chmarami owadów, które bzykały, cięły, gryzły, właziły w oczy. Bose nogi pokryte szramami i strupami od ciągłego drapania się. W trawie pryskały świerszczyki, biegały żuki, mrówki czerwone (te najbardziej piekące) i czarne, różnych wielkości, na liściach odkrywało się gąsienice wielu kolorów i kształtów, a wewnątrz, w kuchni czy w niektórych izbach, na przykład tych koło mleczarni, na ścianach czarny ruszający się kożuch much.
Pamiętam pierwsze spotkania z poszczególnymi ptakami. Na przykład wilga wydała mi się zupełnym cudem, jednością koloru i fletowego głosu. I chyba właśnie ptaków, kiedy tylko nauczyłem się czytać, szukałem w książkach przyrodniczych, dla mnie wkrótce kultowych.
Opisy polowań w "Dolinie Issy" wcale nie są z powiatu kiejdańskiego wzięte, tylko z wakacyjnych pobytów w Raudonce, którą tak nazywano pewnie od rdzawej wody w rzeczce, bo raudonas znaczy po litewsku czerwony.
Jako mały chłopiec, znalazłem w Szetejniach, w bibliotece moich dziadków, te pisma, w których drukował Mickiewicz swoje pierwsze wiersze w Wilnie.
Lipy, dęby, jesiony dla mnie siedmioletniego po prostu były. Teraz wiem, że mogą nie być i ich losy są złączone z ludźmi. Zasadził je gdzieś około roku 1830 mój pradziad Syruć i niektóre z nich przetrwały, natomiast nic nie przetrwało z jego biblioteki
Ludność wiosek Szetejnie, Ginejty i Peiksva została wywieziona do tajgi syberyjskiej jako ,,kułacka", a także podejrzana o udzielanie pomocy partyzantom, czyli ,,braciom leśnym". Budynki zburzono, sady wycięto i wykarczowano. Zostały doskonale gołe pola nazywane w powiecie ,,kazachstanem". Ten sam los podzielił należący do mojej matki folwark Podkomorzynek. Nie zachowały się na mapach nawet nazwy ludnych przecie ówczesnych skupisk ludzkich tej ponurej dzisiaj równiny.
1913-18. Widziałem pierwszy samochód
Mój ojciec skończył wydział budowy dróg i mostów i pierwsza jego praca jako młodego inżynierka była na Syberii, w Krasnojarsku. Tam pojechaliśmy z matką i z ojcem. To była moja pierwsza podróż. Koleją transsyberyjską do Krasnojarska. (...) To był rok chyba tysiąc dziewięćset trzynasty. W Petersburgu widziałem pierwszy samochód - i absolutny szał miłości, pasja. No i postawiłem nogę, musiałem postawić nogę na stopniu. Szofer w liberii...
Pierwsza moja świadomość przyszła z wojną. Wysuwając głowę spod peleryny babki, zapoznawałem się z grozą: ryk gnanego bydła, panika, gęsty kurz na drodze, ciemny horyzont, na którym błyskało i dudniło. Niemcy następowali, wojska cara cofały się z Litwy, a z nimi tłumy uchodźców.
W ciągu całego mego wczesnego dzieciństwa rzeki, miasteczka, krajobrazy zmieniały się z wielką szybkością. Ojciec, zmobilizowany, budował drogi i mosty dla rosyjskiej armii i towarzyszyliśmy mu w strefie przyfrontowej, prowadząc życie koczownicze, nie popasając nigdzie dłużej niż parę miesięcy. Często domem był furgon, czasem eszelon wojskowy, z samowarem na podłodze, który przewracał się, kiedy pociąg ruszył nagle. Taki brak osiadłości, podświadome poczucie, że wszystko jest prowizoryczne, wchodzi, jak mi się zdaje, w skład równań układanych w wieku dojrzałym i może być powodem lekceważenia dla państw i ustrojów. Historia staje się płynna, jest jakby transpozycją wędrówki.
Rewolucję przeżyłem w mieście Rżewie nad Wołgą. Więc co? Doświadczenie podróży, rewolucji jest naturalnie jakąś częścią bardzo ważną biografii.
Działo się to w jesieni 1917 roku, w majątku Jermołówka nad Wołgą. Miałem sześć lat i byłem bieżeńcem. Co ranka zajeżdżał przed pałac Jermołowych powóz ze stangretem na koźle i wsiadała do niego dwunastoletnia Lena, żeby jechać do szkoły w odległym o wiorstę Rżewie. Patrzyłem na jej szyję. Ta scena w mojej starości jest bardzo wyraźna, wzbogacona o wiedzę, której wtedy nie miałem ani ja, ani Lena. Bo przecież za kilka zaledwie dni miał nastąpić koniec powozów, stangretów i pałaców, a Lena miała dorastać w innej Rosji, niewyobrażalnej dla jej rodziców i babaszek. Nieraz później myślałem, co się z nią stało, próbując ją sobie wyobrazić w różnych sytuacjach rewolucji i wojny domowej.
Następnie był rok 1918, weszli Niemcy i zakosztowałem zmiany. Interesowały mnie trupy rozstrzelanych ludzi w skórzanych kurtkach ułożone na placach, ale nie chciano mnie zabrać, żeby pokazać. Jednak rzeczy interesujących było i tak dosyć. Na skwerach grały orkiestry wojskowe. Żołnierze w niczym nie przypominali rosyjskich, raczej poruszające się zabawki. Kolor ich mundurów był zachwycający i dęli w trąby pomalowane na podobny, trochę tylko bardziej popielaty kolor.
A potem wróciliśmy. W osiemnastym roku wróciliśmy na Litwę, na wieś, właśnie do moich dziadków.
1918. Nie miałem pojęcia, że to miłość
Tam, gdzie się urodziłem, rzeka Niewiaża płynie poniżej płaskowyżu po obu stronach, a na zboczach tego jakby wąwozu co parę kilometrów zieleniły się parki dworów. Starsi pojechali z wizytą do Suryszek i zabrali mnie. Dwór należał do Kudrewiczów. Miałem, myślę, osiem lat. Starsi gadali i polecili małej dziewczynce, żeby pokazała mi park. Szliśmy ścieżkami, przechodziliśmy jakieś mostki, które miały poręcze z brzozowych żerdek, i to dobrze pamiętam. Wtedy to się stało. Patrzyłem na jej szczupłe obnażone ramionka, na wąskość jej rąk nad łokciem i nigdy dotychczas nie zaznane wzruszenie, czułość, zachwyt, nie do nazwania, dławiły mnie w gardle. Nie miałem pojęcia, że to nazywa się miłość.
Miała pewnie jakieś imię, ale nic o tym nie wiem. Pewnie ją, tak jak całą jej rodzinę, wywieziono w 1940 na Syberię.
1918-29. Myślałem, że życie ułoży mi się zwyczajnie
Początki nauki czytania są mgliste. Nauczyła mnie pewnie moja matka, bo działo się to wiosną 1918 roku w Szetejniach. Pamiętam natomiast ogrodowy stolik (okrągły?) w jakby cienistej altanie bzów i spirei, gdzie pod okiem matki stawiałem kulfony. Kosztowało ją sporo trudu, żeby mnie złapać w ogrodzie, bo nie znosiłem tej nauki pisania, wykręcałem się, płakałem i krzyczałem, że nigdy się nie nauczę.
Ja nigdy nie chodziłem do żadnej szkoły podstawowej. Byłem raz, kiedy przyjechaliśmy do Wilna. To był rok tysiąc dziewięćset dwudziesty. Mój ojciec był wtedy oficerem saperów i jakiś czas, chyba z tydzień, chodziłem do szkoły. Bardzo mi się nie podobała. To taki chaos zupełnie przerażający. Potem chodziłem do jakiejś nauczycielki, która mnie przygotowała do egzaminu do gimnazjum.
Od razu zdałem egzamin. Gimnazjum to był rok dwudziesty pierwszy. Tak. Zaraz po wojnie polsko-rosyjskiej. (...) Urodziłem się w imperium rosyjskim, czyli tam, gdzie dzieciom w szkole zabraniano mówić w innym niż rosyjski języku. Nawet lekcje religii rzymskokatolickiej w gimnazjum musiały być po rosyjsku.
Znalezienie się w szkole [I Państwowe Gimnazjum Męskie im. Króla Zygmunta Augusta] było dla mnie wielkim przełomem, bo nie znałem gorzkiego smaku prawideł społecznych. Nauka oznaczała dla mnie dotychczas czynność indywidualną. (...) Osiem lat w Gimnazjum im Króla Zygmunta Augusta i wpływ księdza prefekta Leopolda Chomskiego naznaczyły mnie tak silnie, że zdobywałem się najwyżej na bunt, ale bunt to jeszcze nie to samo co wolność. Grzeczny chłopiec we mnie był pobożny, pilny, przesądny, konserwatywny, zawsze też po stronie autorytetów i przeciw anarchii.
Byłem indoktrynowany patriotycznie - szkoła, "panie z POW", defilady, Polska Macierz Szkolna, Biblioteka im. Tomasza Zana, cała wileńska polskość "miłego miasta", wrogość wobec tych, którzy jej zagrażają, a więc bolszewików, litewskich "kłausiuków", Żydów, bo witali bolszewików i zawieszają 1 maja czerwone sztandary na telegraficznych drutach. Ale zaraz podejrzenie, że to nie całkiem tak, że istnieje inna racja niż polska, że "nasi" to mogą być Litwini, Żydzi, że mogą patrzeć na Polaków jako obcych.
W siódmej klasie spotkał mnie zaszczyt, zawdzięczałem go po trosze walkom z księdzem, lekturze pism literackich i w ogóle nie sportowym, ale intelektualnym upodobaniom. Zostałem wciągnięty do KONSPIRACJI. (...) Cel przenikania do szkół był polityczny. Nie chodziło jednak wcale o "urabianie" młodzieży w przepisanym kierunku. Jeżeli młodzi zaczną czytać i dyskutować - tym samym są już wyrwani z bagna sienkiewiczowsko-antysemicko-nacjonalistycznego - takie, zdaje się, przyjmowano założenie. A więc infiltracja "sanacyjnej lewicy", "naprawiaczy" - nigdy w to później bliżej nie wnikałem. Ten paradoks: po zamachu Piłsudskiego, już mając władzę w państwie, tworzyć "komórki" w tajemnicy przed dyrekcją gimnazjów. (...) Organizacja nazywała się "Pet". (...) Grono składało się z kilkunastu chłopców i dziewcząt, niektórzy zstępowali już z wyżyn pierwszego roku uniwersytetu. (...) "Pet", bardzo ideologicznie zróżnicowany zależnie od miasta, wszędzie miał cele elitarne, tzn. hodowlę potencjalnych przywódców inteligencji. Tajność dodawała uroku. Przyjmowani uważali to za zaszczyt. Nie była to loża masońska, ale powtarzała pewien wzór sięgający w Wilnie wstecz do Szubrawców, Filomatów i Filaretów.
Mój ojciec po demobilizacji założył z kimś tam do spółki firmę budowlaną "Budmost", ale w domu nie przelewało się. (...) Po plajcie "Budmostu" wskutek defraudacji popełnionych przez buchaltera, mój ojciec, zawsze romantyczny podróżnik, wyjechał do Brazylii, a w latach dwudziestych dużo o "możliwościach" kolonialnych pisano. Planował zaczepić się tam i sprowadzić rodzinę, nie udało się. Następnie przez wiele lat był inżynierem powiatowym w Suwałkach, wreszcie w Głębokiem. (...) Ojcu wiodło się nieświetnie i chodząc do szkoły w Wilnie, byłem bliżej ubóstwa niż zamożności, co zresztą harmonizowało ze stanem miasta w ekonomicznej zapaści.
W Wilnie przeżyłem swój wiek chłopięcy, kiedy myślałem, że życie ułoży mi się jakoś zwyczajnie, i dopiero później wszystko w tym życiu zaczęło się przekręcać, tak że Wilno zostało dla mnie punktem odniesienia jako możliwość, możliwość normalności. Tam też zresztą, czytając polskich romantyków, miałem już niejasne przeczucie swoich przyszłych nienormalnych losów, choć najbardziej wybujała fantazja nie mogłaby wtedy podsunąć obrazów i mojej indywidualnej, i historycznej przyszłości.
1929-30. Sekcja ZNAJ, czyli Zmarnowanej Niedzieli Ani Jednej
Dotychczas nie umiem sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego zmarnowałem tyle lat na studiowanie prawa. Było tak: wstąpiłem na polonistykę, skąd uciekłem po dwóch tygodniach, i z chwilą, kiedy zapisałem się na prawo, głupi upór (litewski?), wstyd rzucenia czegoś, co się zaczęło, zmusił mnie do przemęczenia się aż do dyplomu. Prawo to było wtedy ogólne wykształcenie, jak dziś w Ameryce antropologia czy socjologia, szli na prawo ci, co nie wiedzieli dobrze, co ze sobą robić. A humanistyka wymagała, żeby powiedzieć sobie: no cóż, będę belfrem w szkole średniej. W młodości ma się te górne i nieokreślone marzenia, trudno być trzeźwym i wyznaczyć sobie skromny zawód nauczycielski.
Zaraz po wstąpieniu na uniwersytet włożyłem szeroki, czarny beret z czerwonym chwastem, oznakę przynależności do Akademickiego Klubu Włóczęgów. (...) klubu manifestującego swą pogardę dla korporacji i dla ich stylu życia. Tamci noszą dekle - to my będziemy nosić wielkie czarne berety, opadające na ucho, z jaskrawo żółtym chwastem dla kandydata, czerwonym dla pełnego włóczęgi. Tamci kochają sztandary - to my za godło obieramy długi kij pielgrzymi. Tamci są za drylem i dyscypliną - to my jesteśmy za wolnością zupełną. I zamiast nocy przy trunkach i kartach wolimy dnie w słońcu, na drogach, na rzekach albo na zaśnieżonych górach z nartami. (...) Akademicki Klub Włóczęgów miał w sobie pewne elementy późniejszych amerykańskich hippies. (...) Nasz Klub nie był polityczny i należało nawet do niego kilku "narodowców", choć takie przekonania uchodziły za (tolerowane) dziwactwo.
Klub miał sekcję ZNAJ, to jest Zmarnowanej Niedzieli Ani Jednej, a zmarnowana to nie spędzona na wycieczce. Poza tym naszą pasją były mapy. Bo prowadzi się palcem i mówi się: tędy - i nic nie zdoła przekonać, że z jakichś przyczyn to trudne albo niemożliwe. Trzy wielkie wyprawy odbyły się za moich klubowych czasów. Piechotą z Wilna do Cieszyna. (...) Druga wyprawa: koleją do Pragi czeskiej, tam kupić używaną kanadyjkę, bo taniej, przejść Alpy Bawarskie, kanadyjką spłynąć Jeziorem Bodeńskim do Renu, Renem do Strasburga. Wyruszyliśmy we trójkę: Robespierre [Stefan Jędrychowski], Słoń [Stefan Zagórski] i ja, a zaznaliśmy przygód, których nie spisać na wołowej skórze. (...) Trzecia wyprawa: z Polski do Konstantynopola kajakiem. Marszruta wydaje się nierealna, a przecie trasa została przebyta - dopływami Dunaju, Dunajem, Morzem Czarnym.
1932-34. "Żubr" jest zwierzęciem sympatycznym
[Czas studiów] to był czas bardzo intensywnej działalności tzw. Śród Literackich, instytucji szczególnej, ponieważ nasz Związek Literatów miał swoją siedzibę w bazyliańskich murach. Częścią tego mieszkania była cela Konrada, hipotetyczna, ale prawdopodobnie to były te cele, gdzie trzymali filomatów. W tej celi Konrada zdarzało mi się sypiać, bo tam był taki pokój gościnny. Jak nie miałem gdzie mieszkać, albo jak się bardzo upiłem, to tam zasypiałem.
Był rok 1930/1931 - drugi rok prawa, i na wiosnę założyliśmy "Żagary". (...) Tęskniliśmy do własnego pisma. Redaktor Stanisław Mackiewicz gościnnie zaproponował, żebyśmy wydawali przy jego "Słowie" dodatek literacki i jak to on, z gestem, zostawił nam wolną rękę, co drukować. (...) "Żagary" zostały założone przez Teodora Bujnickiego i Jerzego Zagórskiego. Trzeciego z trójki, tj. mnie, nie było akurat w Wilnie, kiedy przeprowadzili pertraktacje z Mackiewiczem i przygotowali pierwszy numer. Natomiast, najbardziej z tej trójki gwałtowny, fanatyczny i bezwzględny w krytyce, korzystałem stale ze swoich uprawnień do liberum veto.
"Słowo" uważaliśmy za gazetę reakcyjną, ale odnosiliśmy się do niego nie bez sentymentu. Było ono organem "Żubrów", to jest konserwatystów siedzących na swoich majątkach w Wileńszczyźnie i Nowogródczyźnie. Żubr jest zwierzęciem sympatycznym. Nikt nie obawia się, że rozmnoży się nagle i zelektryfikowany, zmotoryzowany, zagrozi dwudziestemu wiekowi, żubrząc wszystko, co napotka na swojej drodze. Dodaje leśnemu krajobrazowi malowniczości i trochę żal, że na pewno wyginie. A poza tym jego zapach był nam, co tu ukrywać, potomkom żubrów, raczej znany. Mackiewicz natomiast wzbudzał respekt, nie przez swoje monarchistyczne pomysły, ale przez wyraźną przyjemność, jaką sprawiało mu chlastanie piórem niby szablą. Wolność publicysty i gustowanie w wolności, to przecie się wyczuwa i bez żadnej przyjaźni do osoby Mackiewicza - przyjęliśmy propozycję.
Trudno by mi przyszło mówić o przełomowym znaczeniu "Żagarów". Ostatecznie było to tylko jedno z wielu pism tak zwanej drugiej Awangardy. Niemniej, czytając prace polonistyczne na temat "Żagarów", dziwię się dysproporcji pomiędzy skromnością środków i trwałością rozgłosu, jaki miał zyskać ten dodatek literacki (...). Dziko krzyknięto i w Wilnie i w Polsce na Mackiewicza, że drukuje u siebie bolszewików.
Nie było z góry żadnego programu, żadnego zamiaru publikowania manifestów. Było pewne porozumienie, pewna mentalność, pewien ton, który łączył nas wszystkich. (...) Przede wszystkim wyrażaliśmy swoje emocjonalne napięcia - przerażenie wobec tego, co oglądaliśmy i przeczuwaliśmy. Był to krzyk: "Jak to? Czyż nie widzicie, co się dzieje? Czyż nie widzicie, że świat się pali? Dlaczego zachowujecie się, jakbyście tego nie widzieli?" Ale czego chce Kasandra, wrzeszcząc? Zastanawiający jest ten ferment młodzieży, który wynikał z przegranej politycznych stronnictw lewicy, z porażki np. PPS - ta porażka czy nie przypadła na rok 1918? Młodzież naszego pokroju nie miała gdzie lokować swoich sympatii.
Paryż, 1934-35. W Luwrze z Pankiewiczem
Stypendium Funduszu Kultury Narodowej pozwoliło mi spędzić rok akademicki 1934/1935 w Paryżu, gdzie regularnie chodziłem do Luwru, także z grupą oprowadzaną przez malarza Józefa Pankiewicza, który zatrzymywał się przed niektórymi obrazami i mówił o technice danego artysty. Do grupy należeli Józef Czapski (który nota bene napisał książkę o Pankiewiczu), Kazimierz i Fela Krancowie, niekiedy kompozytor Roman Maciejewski, bodaj skrzypek Niemczyk i chyba ktoś jeszcze. Czyli zyskałem wprowadzenie w dziedzinę ważną, czułem to, dla poety.
Wilno, 1935-36. Urzędnik Miłosz
Przyjechałem z Paryża (...) w nastroju bardzo katastroficznym. Zresztą wspomniałem w którejś z moich książek, że Oskar Miłosz uważał, że wojna jest nieunikniona, i ja miałem jakąś obawę, lęk przed wracaniem do kraju. Zdawałem sobie sprawę, czym jest Polska. Polska to taka kraina wron i ściernisk. (...) Myślałem: "Co będzie, to będzie, ponieważ Oskar Miłosz powiedział, że przeżyję tę wojnę, a ja uważałem jego za proroka, no to jedźmy".
Po dyplomie magistra praw starałem się o aplikanturę u jednego z adwokatów. Jakoś to nie było sądzone i mój dość typowy życiorys inteligenta zawiera inny wariant - karierę urzędniczą. (...) Nie miałem pracy, więc Tadeusz Byrski mnie wciągnął do Radia. Tam siedziałem i sekretarzowałem. Byrski mnie wysyłał, żebym cisnął Gałczyńskiego, który wtedy mieszkał w Wilnie. Gałczyński nie dostarczał nam w porę rękopisów. Przyjechałem do niego - mieszkał wtedy na Zarzeczu - leżał goły zupełnie na tapczanie i czytał Horacego. Ja mu mówię o terminie. Potem on napisał list do Byrskiego, do Radia "Był u mnie urzędnik Miłosz". (...) Bo moja praca w Polskim Radio w 1935-1939 wcale mnie nie zbliżyła do mikrofonu i odbywała się w biurach. Szybko awansowałem i wreszcie zarabiałem dużo jak na ówczesną przeciętną płacę. (...) Tyle wywalczyłem, że nie stawiałem się do pracy o ósmej rano. Wymogłem, że będę przychodził później, ale za to siedziałem do wieczora. (...) Układałem wszystkie opracowania, memoriały, co miesiąc sprawozdania. Potworna nuda.
Zmienił się kurs polityczny, przyszedł wojewoda Bociański, który zaczął stosować metodę twardej ręki przede wszystkim do mniejszości: Białorusinów, Litwinów. (...) My z Tadeuszem Byrskim byliśmy bardzo probiałoruscy, prolitewscy, i uważaliśmy całą politykę za zupełne szaleństwo. I w Radio były rzeczy bardzo dziwne, zważywszy na kurs administracji, bo występowały białoruskie chóry, występowali białoruscy prelegenci. Straszne rzeczy się odbywały. Żydzi pogadanki religijne wygłaszali. (...) Wyleciałem - powiedzmy sobie szczerze z powodu ataku prasy Księdza Maksymiliana Kolbe. Tam się ukazywały artykuły denuncjujące mnie i Tadeusza Byrskiego, człowieka bardzo zasłużonego dla radia i dla teatru, że dopuszczamy Żydów do pagadanek religijnych, że jesteśmy jednym słowem jaczejka komunistyczna. (...) Wtedy wyjechałem z Wilna.
Warszawa, 1937-39. W zasięgu Haliny Wielkiej
Halina Sosnowska była wicedyrektorem Polskiego Radia. Wielbicielka Piłsudskiego naprawdę, należała do tego pokolenia, które u zarania niepodległości marzyło o Polsce "szklanych domów" i którego tragedię przedstawił Żeromski w "Przedwiośniu". Na wychodzenie powietrza z sanacyjnego balonu patrzyła ze zgrozą, w rozpacz ją wpędziło samobójstwo Sławka. (...) Otóż Sosnowską oburzyło wyrzucenie mnie z radiostacji w Wilnie, bez żadnego uzasadnienia, tylko na podstawie presji administracji. Jak tam się boją, to my się nie boimy. I zostałem przyjęty do Dyrekcji Programów w Warszawie, a wkrótce znalazłem się w bezpośrednim zasięgu Haliny Wielkiej. (...) W samym Radio niewiele udawało się przeprowadzić, poza parowaniem i utrącaniem zbyt oczywistych absurdów i użeraniem się o klateczki audycji dla słuchaczy, którzy chcą także myśleć, nie tylko przeżuwać. Pracowaliśmy razem z Czechowiczem i usta nam rozdzierały się od ziewania. Na posiedzeniach podsuwaliśmy sobie karteczki z wierszykami w stylu: "Bądź zdrów, ojcze krów!", "Krowa krowie nic nie powie, a jak powie to nie krowie", "Nie mogę, powiedział byk i znikł".
Dzięki denuncjacjom i wyjazdowi z Wilna dźwigałem się szybko na szczeblach "kariery", zarobki moje rosły. Powodzenie? Ładne powodzenie! Zimny pot oszustwa wobec siebie, a przez to i wobec innych. Ale co robić? Wybiec na place i wrzeszczeć: "ratunku!". Że co? I czy ta świadomość aż tak ostra? Bynajmniej, bełkotałem jak inni, żeby zagłuszyć głos, który powtarzał nieubłaganie to samo. I to nie był głos tylko lęku - żebyż to tak jak w tych moich wierszach, w których widziałem przemarsz niemieckich czołgów przez senno-słowiańskie ziemie. Nie, poczucie, że takie życie nie ma sensu, w tym żywiole jak z waty, że czy to potrwa jeszcze rok czy pięć lat, nie ma znaczenia. Czysto subiektywne? Ale Czechowicz to samo czuł, to samo wyrażało się w całej literaturze. I nie bardzo pomagała nowa maszynka do kawy, w której bulgotał aromatyczny płyn w letnie ranki na tarasie, wśród borów Polesia, ani żadne trucizny emocjonalnych powikłań, które w takich wypadkach wynajdują sobie ludzie.
Co zastanawia, to że od dzieciństwa mieszkałem w krajach, które się właśnie kończyły. Najpierw Rosja carska. Oczywiście, nie byłem wtedy świadomy. Ale może istnieją fluidy końca, a te całkiem wyraźnie czułem w Rżewie nad Wołgą owej jesieni rewolucyjnej 1917 roku, tak że później nawet usiłowałem to uchwycić w młodzieńczych wierszach, ale nie udawało się. Następnie wojna 1920 roku, obrazy przegranej bitwy, ucieczki, odwrócony los w bitwie pod Warszawą, tyle że na krótko. Co prawda lata szkolne wyjątkowe, bo normalne, ale już w wieku młodzieńczym narastająca świadomość, że cały ten układ naokoło jest prowizoryczny. Wiedziałem, że wszystko się rozpadnie, ale rzecz ciekawa, były dwa poziomy, jeden to możliwość apokaliptycznej wojny; drugi, który, przynajmniej jawnie, bardziej mnie przejmował, ideologicznej pustki i w niej - ale tu trzeba znowu odwołać się chyba do prądów (fluidów), czy znaków do odczytania przez bardziej wrażliwych - jako jedyna siła naładowana potencjalnie rzeczywistością, marksizm. Polsce niósł klęskę, ale żadnej przeciwwagi nie widziałem i mówiłem o tym otwarcie mojej dyrektorce w Polskim Radiu, Halinie Sosnowskiej. Brała moje słowa poważnie. Po czym widziałem koniec dwóch krajów własnymi oczami: niepodległej Polski i Litwy. A także wkrótce koniec Europy. Jakiekolwiek będą dalsze losy jej kadłuba, ograniczonego do zachodnioeuropejskiego półwyspu (na pociechę można się powołać na długie jej zagrożenia przez islam, najpierw od południa przez Saracenów, potem od wschodu przez Turków), wrażenie tymczasowej jej egzystencji w pierwszych latach po wojnie przypominało mi to, co czułem w Polsce lat trzydziestych. Była to jakby egzystencja pośmiertna.
Fragmenty pochodzą z książek Czesława Miłosza: "Zniewolony umysł", Instytut Literacki, Paryż 1953; "Rodzinna Europa", Instytut Literacki, Paryż 1958; "Kontynenty", Instytut Literacki, Paryż 1958, "Widzenia. Nad zatoką San Francisco", Instytut Literacki, Paryż 1969; "Ziemia Ulro", Instytut Literacki, Paryż 1977, "Zaczynając od moich ulic", Instytut Literacki, Paryż1985; "Abecadło Miłosza", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1997; "Inne abecadło", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1998; "Rok myśliwego", Znak, Kraków 1991, "Piesek przydrożny", Znak 1998, "Zaraz po wojnie. Korespondencja z pisarzami 1945-1950", a także wywiadów z nim przeprowadzonych: "Czesława Miłosza autoportret przekorny" (rozmowy przeprowadził Aleksander Fiut), WL, Kraków 1994, Renata Gorczyńska: "Podróżny świata", WL, Kraków 2002; "Zniewolony umysł. Lekcja literatury z Czesławem Miłoszem i Włodzimierzem Boleckim", WL, Kraków 1999; w tym wywiadów prasowych: "Przed podróżą" (rozmawiał Mariusz Ziomecki, "Kultura" z 14 czerwca 1981; "Wstawać rano, pisać, a potem na jagody..." (rozmawiał Adam Michnik, "Gazeta Wyborcza" z 8 czerwca 1991); oraz Aleksander Wat "Mój Wiek. Rozmowy z Czesławem Miłoszem", Polonia Book Fund, Londyn 1981; Andrzej Zawada "Miłosz", Wydawnictwo Literackie, Wrocław 1996; fragmenty oświadczenia "Nie" ("Kultura" paryska nr 5 z 1951 roku), "Odpowiedzi" ("Kultura" paryska nr 7-8 z 1951), przemówienia noblowskiego
Wybór i opracowanie Anna Bikont