ęęłęóZ cyklu: J. Salij, Dlaczego kocham Kościół?
DLACZEGO KOŚCIÓŁ TO NIE TYLKO KSIĘŻA?
Całe niniejsze rozważanie sprowadzi się do wyodrębnienia czterech elementów, jakie składają się na wciąż niedocenioną prawdę, że jako Kościół jesteśmy ludem kapłańskim. Do rozważania zaś tego tematu przymusza po prostu słowo Boże, które wyraźnie mówi o kapłaństwie wszystkich ochrzczonych:
Wy jesteście wybranym plemieniem, królewskim kapłaństwem, narodem świętym, ludem na własność nabytym, abyście ogłaszali dobroć Tego, który was wezwał z ciemności do swojego przedziwnego światła (1 P 2, 9; por. Ap 1, 5n; 5, 10; 20, 6).
DROGOCENNA WŁASNOŚĆ
Ludem kapłańskim czyni nas niczym nie zasłużona - chciałoby się nawet powiedzieć: zupełnie nie uzasadniona - miłość Boża. W Starym Testamencie Bóg wielokrotnie wyznawał swojemu ludowi, że jest on Jego segullah, szczególną wartością, drogocenną własnością.
Bo wy jesteście ludem poświęconym Panu, Bogu swemu: was wybrał Pan, byście się stali ludem będącym Jego wyłączną własnością pośród wszystkich narodów, które są na ziemi (Pwt 14, 2; por. Wj 19, 5; Pwt 7, 6; 26, 18).
Jak widzimy, miejsce Izraela wśród pozostałych narodów jest tu przedstawione na wzór misji, jaką pokolenie Lewiego spełniało wobec pozostałych jedenastu pokoleń (Lb 3, 12; 8, 16-18).
My, chrześcijanie, wierzymy, że lud Starego Testamentu był dla Boga „drogocenną własnością” ze względu na Chrystusa, który miał się z tego ludu narodzić. Zresztą samo pojęcie „drogocennej własności” stało się w pełni zrozumiałe dopiero w świetle Ewangelii. Mianowicie okazuje się, że dla Boga przedstawiamy aż tak wielką wartość, iż postanowił nas „z naszego złego postępowania wykupić nie przemijającym srebrem lub złotem, ale drogocenną krwią Chrystusa, jako Baranka niepokalanego i bez zmazy” (1 P 1, 18-19). „Wielki Bóg i Zbawiciel nasz, Jezus Chrystus, wydał samego siebie za nas, aby wykupić nas od wszelkiej nieprawości i oczyścić sobie lud wybrany na własność, gorliwy w spełnianiu dobrych czynów” (Tt 2, 13-14).
Zatem pierwszą kapłańską cechą ludu Bożego jest to, że Bóg nas wybrał spośród wszystkich ludów i narodów, bo jesteśmy Mu szczególnie drodzy. „Nabyłeś Bogu krwią Twoją - śpiewa się w Apokalipsie Chrystusowi - ludzi z każdego pokolenia, języka, ludu i narodu, i uczyniłeś ich Bogu naszemu królestwem i kapłanami (5, 9-10).
Zauważmy niezwykle istotne niedopowiedzenie: jesteśmy Bogu szczególnie drodzy i wybrani spośród wszystkich narodów, ale w żadnym razie nie wynika z tego, jakoby ci, którzy do ludu Bożego nie należą, byli Mu mniej drodzy. Nie można też zresztą z całą pewnością powiedzieć, że są Mu równie drodzy. Po prostu tego nie musimy wiedzieć. Wystarczy, że będziemy się starali oddawać Bogu chwałę w imieniu wszystkich ludzi, a zarazem wszystkich do ludu Bożego zapraszać. Nie wolno nam bowiem zapomnieć o tym, że Chrystus Pan umarł za wszystkich ludzi.
Chociaż nie wiemy, czy ludzie, którzy nie należą do ludu Bożego, są Bogu równie drodzy, to przecież wiemy, że nasza przynależność do tego ludu jest szczególnym i niezasłużonym przywilejem. Zdawali sobie z tego sprawę już ludzie Starego Testamentu:
Pan wybrał was i znalazł upodobanie w was nie dlatego, że liczebnie przewyższacie wszystkie narody, gdyż ze wszystkich narodów jesteście najmniejszym, lecz ponieważ Pan was umiłował (Pwt 7, 7-8).
Jeszcze mocniej podkreśla to Apostoł Paweł w odniesieniu do Kościoła:
Przypatrzcie się, bracia, powołaniu waszemu! Niewielu tam mędrców według oceny ludzkiej, niewielu możnych, niewielu szlachetnie urodzonych. Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał to, co niemocne, aby mocnych poniżyć; i to, co nie jest szlachetnie urodzone według świata i wzgardzone, i to, co nic jest, wyróżnił Bóg, by to, co jest, unicestwić, tak by się żadne stworzenie nie chełpiło wobec Boga (1 Kor 1, 26-29).
W Chrystusie Bóg udowodnił nam, że przedstawiamy dla Niego wartość nie tylko drogocenną, ale wręcz nieskończoną, a w każdym razie bezcenną. Zapłacił przecież za nas swoją własną Krwią: jesteśmy „Kościołem Boga, który On nabył własną krwią” (Dz 20, 28). I jeszcze jedną przełomową zmianę wprowadził Chrystus Pan w perspektywę starotestamentalnej idei segullah: już nie tylko lud Boży przedstawia dla Boga wartość bezcenną, ale również każdy poszczególny członek tego ludu. Wystarczy sobie przypomnieć przypowieść o zagubionej owieczce czy o synu marnotrawnym.
BLISKOŚĆ Z BOGIEM
Spójrzmy na drugą cechę kapłańską nas wszystkich: przez chrzest otrzymaliśmy najszczególniejszy przystęp do Boga. W czasach przed Chrystusem nikt nie miał tak bliskiego przystępu do Boga jak lud Starego Przymierza. Otóż List do Hebrajczyków ukazuje różnicę pomiędzy sytuacją tego ludu wobec Boga a naszą sytuacją duchową. Autor listu zwraca uwagę na prawie całkowitą niedostępność Świętego Świętych w świątyni jerozolimskiej: mógł tam wchodzić wyłącznie arcykapłan i to tylko jeden raz w roku. Natomiast Arcykapłan Kościoła, Jezus Chrystus, wszedł do samego nieba, aby nieustannie wstawiać się za nami (9, 6-26). Zarazem ten Arcykapłan jest Emmanuelem, Bogiem z nami, jest z nami po wszystkie dni aż do skończenia świata. Więcej, On asymiluje nas w swoje Ciało, czyni nas jedno z sobą. Toteż bliskość Boga, jaka w Nim stała się dla nas dostępna, jest wręcz niewyobrażalna.
Żeby porównać przystęp do Boga, jaki otrzymaliśmy w Chrystusie, z tym, który był udziałem ludu Starego Przymierza, autor Listu do Hebrajczyków przypomina odruch ucieczki, jaki ogarnął lud Izraela u podnóża góry Synaj: ,,I mówili do Mojżesza: Mów ty z nami, a my będziemy cię słuchać! Ale Bóg niech nie przemawia do nas, abyśmy nie pomarli!” (Wj 20, 19; por. Hbr 12, 19). Natomiast dzięki Chrystusowi możemy z całą ufnością i bez lęku przystępować „do góry Syjon, do miasta Boga Żyjącego, (...) do Boga, który sądzi wszystkich” (Hbr 12, 22-24).
W tym miejscu ktoś może dać się skusić ubolewania godnemu uproszczeniu i wielkość chrześcijańskiego powołania do bliskości z Bogiem będzie próbował przedstawiać przez pomniejszanie tej zażyłości z Bogiem, jaka była dostępna w Starym Testamencie. Tymczasem należy postępować dokładnie na odwrót: należy możliwie maksymalnie wydobyć tę bliskość z Bogiem, do jakiej wezwany był już lud Starego Przymierza, i dopiero na tym tle pokazać niewyobrażalny wręcz przełom, jakiego dokonał Jezus Chrystus.
O tym, do jak wielkiej zażyłości z sobą Bóg dopuszczał ludzi już w Starym Testamencie, świadczą chociażby psalmy. W całej literaturze światowej do dnia dzisiejszego nie powstał utwór, który dorównałby Księdze Psalmów potęgą żarliwości religijnej. Pomyślmy na przykład, ile głębi musiało być w człowieku, który napisał te oto proste słowa:
Dobrze mi jest przylgnąć do Boga, w Panu wybrałem sobie schronienie (Ps 73, 28).
To prawda, że na kartach Starego Testamentu Bóg często się skarży na brak należytego odzewu na swoją miłość, ale skargi te nie straciły przecież aktualności w stosunku do nas, wyznawców Chrystusa:
Ten lud zbliża się do Mnie tylko w słowach i sławi Mnie tylko wargami, ale jego serce jest z dala ode Mnie; (...) Codziennie wyciągałem ręce do ludu buntowniczego i niesfornego, który postępował drogą zła, za swoimi zachciankami" (Iz 29, 13; 65, 2).
Nie można też mieć wątpliwości co do tego, że już w okresie Starego Testamentu Bóg szukał takiego stopnia intymności w stosunkach z ludźmi, jaka da się porównać tylko z miłością, łączącą kochających się małżonków, albo z wzajemnym oddaniem, jakie istnieje pomiędzy rodzicami a małym dzieckiem. „Jakby do porzuconej żony młodości mówi twój Bóg: Na krótką chwilę porzuciłem ciebie, ale z ogromną miłością cię przygarnę” (Iz 54, 6). „Byłem dla nich jak ten, co podnosi do swego policzka niemowlę, schylałem się ku niemu i nakarmiłem go” (Oz 11, 4).
Dopiero kiedy uświadomimy sobie, że zażyłość ludzi z Bogiem osiągnęła już w Starym Testamencie wszelkie wyobrażalne szczyty, mamy szansę nieco przeczuć istotę przełomu, dokonanego w naszych stosunkach z Bogiem przez Jezusa Chrystusa. Mianowicie dzięki Chrystusowi zostaliśmy ochrzczeni, czyli zanurzeni w Ojcu i Synu, i Duchu Świętym. W ten sposób nie jesteśmy już wobec Boga tylko kimś z zewnątrz. Zaczęliśmy już być uczestnikami Bożej natury (2 P 1, 4), członkami Ciała Chrystusowego (Rz 12, 4-8; 1 Kor 12, 12-31), otrzymaliśmy Ducha Świętego i jesteśmy przemieniani w Jego świątynię (1 Kor 3, 16).
Nie ma na tej ziemi większej godności niż być ochrzczonym. Bo być ochrzczonym to znaczy nosić w sobie ziarno przebóstwienia, to znaczy być wezwanym do takiej bliskości z Bogiem, która przekracza wszelkie nasze odczucia i wyobrażenia. Również ksiądz, biskup czy papież nie otrzymują od Boga większej godności niż ta, jaką otrzymali na chrzcie. Po prostu większej godności niż dar przebóstwienia człowiek nie może już otrzymać. Ciekawe, czy istnieje na tym świecie druga społeczność, w której tak konsekwentnie przeprowadzona jest zasada równania w górę. Ale też z drugiej strony, wystarczy wniknąć choćby tylko odrobinę w tajemnicę godności człowieka ochrzczonego, żeby zobaczyć, jakim absurdem i wynaturzeniem jest być chrześcijaninem oddalonym od Boga. Stan łaski uświęcającej musimy traktować jako normalną sytuację człowieka ochrzczonego.
Jesteśmy ludem kapłańskim, bo przez Chrystusa Bóg nas wzywa do najszczególniejszej bliskości z sobą. Kim wobec tego są w Kościele księża i biskupi? Czym jest Sakrament kapłaństwa? Otóż są to słudzy Boży, powołani do szczególnej posługi Kościołowi w jego nieustannym przybliżaniu się do Boga. Są to następcy apostołów oraz ich pomocnicy, przez których posługę Chrystus Pan realnie obdarza nas swoją zbawczą mocą i obecnością.
Bardzo trafnie wyjaśnił sens swojego przełożeństwa w Kościele, które przecież nie wywyższa biskupa ponad innych ochrzczonych, św. Cezary z Arles:
Biskupem jestem dla was, chrześcijaninem jestem razem z wami. Tamto jest przyjętym obowiązkiem, to — łaską. (...) Im więcej cieszę się tym, że razem z wami jestem odkupiony, a nie że jestem waszym przełożonym, tym pełniej chciałbym - zgodnie z wolą Pana - być waszym sługą, abym nie okazał się niewdzięcznikiem, skoro aż za taką cenę [tzn. za cenę Krwi Chrystusa] mogę być waszym współsługą.
Cezary jest zarazem w pełni świadom tego, że próżna byłaby jego posługa sakramentalna i głoszenie słowa Bożego, gdyby w jego działaniach pasterskich nie był obecny Chrystus, który jeden ma moc przeniknąć do duszy człowieka i obdarzać ją życiem: zatem „przyjmijcie od zewnątrz tego, który sadzi i podlewa, od wewnątrz zaś - Tego, który daje wzrost”.
Dlatego musimy często słuchać słowa Bożego i przystępować do sakramentów, że jesteśmy ludźmi, a nie aniołami, i nasze przybliżanie się do Boga dokonuje się stopniowo, jest pewnym procesem. Toteż w Kościele od samego początku przywiązywano ogromną wagę do zebrań modlitewnych, zwłaszcza do wspólnego gromadzenia się na Eucharystię. „Trwali oni w nauce apostołów i we wspólnocie, w łamaniu chleba i w modlitwach” - napisano o pierwszej wspólnocie chrześcijańskiej, jaka ukształtowała się w dniu Zesłania Ducha Świętego (Dz 2, 42). „Nie opuszczajmy naszych wspólnych zebrań, jak się to stało zwyczajem niektórych, ale zachęcajmy się nawzajem, i to tym bardziej, im bardziej widzicie, że zbliża się Dzień" - nawołuje autor Listu do Hebrajczyków ( 10, 25).
Starożytni chrześcijanie na różne sposoby starali się zachęcać do regularnego przychodzenia na Mszę świętą. Argumenty, jakie obmyślali z tej okazji — jak sądzę — mają w sobie jakąś niezwykłą moc. Wydaje mi się, że jeśli ktoś usłyszy w wierze choćby jeden taki argument, to już chyba nie będzie umiał z własnej winy opuścić niedzielnej Mszy. Oto na przykład perswazja z „Didache”, podręcznego zbioru praw gminy chrześcijańskiej z czasów, kiedy żył jeszcze ostatni z apostołów:
Gromadźcie się często razem, by szukać tego, co służy duszom waszym, gdyż cały czas waszej wiary na nic wam się nie przyda, jeśli nie staniecie się doskonali w ostatniej godzinie.
Krótko mówiąc: Cóż z tego, że drzewko sobie pięknie rosło, jeśli uschło przed wydaniem owocu.
Dwadzieścia lat później, ok. 108 r., św. Ignacy z Antiochii tak przekonywał:
Niech nikt nie błądzi! Kto nie przebywa w pobliżu ołtarza, pozbawia się Chleba Żywego. Jeśli bowiem tak wielką moc posiada wspólna modlitwa dwóch osób (por Mt 18, 20), to o ile większą moc ma modlitwa biskupa razem z całym Kościołem! Kto więc nie uczęszcza na wspólne zgromadzenia, unosi się pychą i osądził już sam siebie. Napisano przecież: Bóg pysznym się sprzeciwia.
W innym miejscu Ignacy pisze:
Starajcie się o to, by się częściej gromadzić na Eucharystię Bożą i na modlitwę pochwalną. Gdy się bowiem często schodzicie, słabną siły szatana i zgubna moc jego kruszy się jednością waszej wiary.
Dzięki Eucharystii nie tylko ja i ty coraz bardziej zbliżamy się do Boga (czyli realizujemy coraz pełniej samą istotę tego kapłaństwa, do którego zostaliśmy wezwani przez chrzest), ale ponadto wszyscy razem - jako Kościół - stajemy się coraz bardziej jedno z Chrystusem. Do tego stopnia, że już teraz jesteśmy jednym Ciałem Chrystusa, które odżywia się tym samym Pokarmem, „Chlebem żywym, który zstąpił z nieba” (J 6, 51). Nie jest bowiem tak, że ty spożywasz jeden kawałek tego Chleba, a ja inny, ale i ja, i ty, i wszyscy spożywamy to samo, całe Ciało naszego Pana. „A ponieważ jeden jest Chleb, przeto my, liczni, tworzymy Jedno Ciało” (l Kor 10, 17).
Nic więc dziwnego, że już w starożytnym Kościele pojawiło się jeszcze takie uzasadnienie powinności coniedzielnego uczestnictwa w Eucharystii: Nie wolno nam opuszczać niedzielnej liturgii, bo to by było tak, jakbyśmy się chcieli wypisać z Kościoła, jakby nam nie zależało na włączeniu w Ciało Chrystusa. „Didascalia” (III w.) tak pouczają biskupa:
Rozkazuj i zachęcaj lud, aby był wierny w gromadzeniu się: aby nikt nie zmniejszał Kościoła swoją nieobecnością i nie pozbawiał Ciała Chrystusowego jednego członka.
SKŁADANIE OFIAR
Trzecią cechą kapłańską ludu Bożego jest zdolność do składania ofiar miłych Bogu. Gdybyśmy mieli nazwać pierwsze skojarzenie, jakie budzi w nas samo słowo „ofiara”, być może okazałoby się, że ofiara jest dla nas przede wszystkim czymś nieprzyjemnym, czego wolelibyśmy uniknąć. Skojarzenia takie zdradzają mniej więcej ten sam rodzaj duchowej dezorientacji, z jaką spotykamy się wówczas, gdy seksualność łączy się dla kogoś przede wszystkim z przyjemnością.
Owszem, pojęcie ofiary zawiera w sobie moment przezwyciężania siebie i znoszenia jakichś trudności. Niemniej istotne przesłanie samej idei ofiary jest niezwykle radosne: oto okazuje się, że można pokonać egoizm i siły bezwładu, które działają w nas i wokół nas wskutek naszej i cudzej grzeszności. Żeby jednak umieć się tym radować, trzeba przedtem zdać sobie sprawę z tego, że człowiek może przeciwstawić się tylko takiemu naporowi zła, który nie przekracza jego sił; nie poddać się żadnemu naporowi zła możemy tylko mocą Chrystusa.
Krótko mówiąc — nasza zdolność do składania ofiar miłych Bogu jest niezwykłą szansą, jaką stworzył nam Chrystus Pan: już teraz, mimo rozmaitych przeszkód i ciemności, we wszelkich sytuacjach naszego życia może zwyciężać miłość! I właśnie w tej perspektywie próbujmy widzieć uciążliwości (nie wykluczając nawet męczeństwa), jakie wiążą się z ofiarą. Trudów i utrapień, które mają sens i są znakiem nadziei, nie da się nawet porównać z tymi przeklętymi utrapieniami, które świadczą tylko o beznadziei i bezsensie naszego życia oddalonego od Boga. Ale z drugiej strony, zdajemy sobie przecież sprawę z tego, że gdyby zło nie zapuściło swoich korzeni w nas samych i w naszym świecie, całkowita wierność prawu miłości byłaby dla nas czymś oczywistym i wyłącznie radosnym i nie wymagałaby pokonywania żadnych przeszkód.
W świetle powyższego, wolno zatem powiedzieć, że ofiara jest to wierność prawu miłości w naszej sytuacji grzeszników.
Spójrzmy teraz na ofiarę Chrystusa Pana, bo On jest jedynym potomkiem Adama, który przeszedł przez ziemię w absolutnej wierności prawu miłości (Jego niepokalana Matka mogła to uczynić mocą Jego łaski i ze względu na Jego zasługi). Stając się człowiekiem, Syn Boży wszedł w całe nasze zaplątanie w grzech, ale sam był bezgrzeszny. Okazało się wówczas, że na tej naszej ziemi, zamieszkałej przez grzeszników i zalanej morzem nieludzkich struktur, nawet dla Niego - Syna Bożego i w pełni autentycznego, bo bezgrzesznego Człowieka - nie było rzeczą łatwą trwać w całoosobowej miłości do Przedwiecznego Ojca i do nas ludzi. Najtrudniej Mu było w tych strasznych godzinach Kalwarii, kiedy siły zła zaatakowały Go z całą furią. Ale nawet wówczas należał On cały bez reszty do swojego Przedwiecznego Ojca i był przepełniony miłością do wszystkich ludzi.
Chrystus jest Synem Bożym, toteż Jego ofiara ma moc uzdalniać nas wszystkich, którzy chcemy być Jego braćmi, do prawdziwego oddawania samych siebie Przedwiecznemu Ojcu. Ponieważ jesteśmy grzeszni i żyjemy wśród grzeszników, wierność tej postawie niejednokrotnie wymaga od nas przezwyciężania siebie. Ale jesteśmy do takiej postawy zdolni! To coś niezwykle radosnego: ja, grzeszny człowiek, zdolny jestem prawdziwie kochać Boga i wcielać w życie prawo miłości! Nie z siebie jestem do tego zdolny, uzdalnia mnie do tego Jezus Chrystus. I to On uzdalnia mnie do składania tych ofiar z samego siebie, jakich wymaga ode mnie wierność Bogu w mojej sytuacji grzesznika żyjącego wśród grzeszników.
W Nowym Testamencie o tym czytamy. „Jeśli kto chce pójść za Mną - mówi Pan Jezus -niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje” (Mk 10, 38). Natomiast Apostoł Paweł pisze: „Tak i wy rozumiejcie, że umarliście dla grzechu, żyjecie zaś dla Boga, w Chrystusie Jezusie. Niechże więc grzech nie króluje w waszym śmiertelnym ciele, poddając was swoim pożądliwościom, (...) A zatem proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej” (Rz 6, 11-12; 12, 1; por. Ef 5, 2),
Św. Paweł bardzo też stara się pamiętać o tym, że to, co głosi innym, dotyczy również jego samego: „Poskramiam ciało swoje i biorę je w niewolę, abym innym głosząc naukę, sam przypadkiem nie został uznany za niezdatnego” (1 Kor 9, 27).
Otóż cały Kościół jest ludem kapłańskim. Toteż my wszyscy — również jako wspólnota — zostaliśmy uzdolnieni przez Chrystusa do składania ofiar, jakich na tej ziemi wymaga wierność prawu miłości. Jak to formułuje Apostoł Piotr: jesteśmy budowani przez Boga w jeden Kościół, „by stanowić święte kapłaństwo, dla składania duchowych ofiar, przyjemnych Bogu przez Jezusa Chrystusa" (l P 2, 5).
Niestety, ja, człowiek ochrzczony, mogę swoją zdolność do składania ofiar z samego siebie traktować nie jako wspaniały przywilej, ale jako uciążliwość, od której uciekam. W ten sposób nie tylko sam wybieram tę ziemię jako miejsce swego ostatecznego spełnienia i przestaje mi zależeć na życiu wiecznym, ale pozbawiam cały Kościół tej cząstki kapłaństwa, jaka mu się należy ode mnie. To właśnie przez takich chrześcijan „poganie bluźnią imieniu Bożemu” (Rz 2, 24).
Nasza kapłańska zdolność do składania Bogu w ofierze samych siebie wzmacnia się i pogłębia dzięki uczestnictwu we Mszy świętej. Bo przecież właśnie po to Chrystus Pan uobecnia na ołtarzu swoją Najświętszą Ofiarę, jaką złożył na krzyżu, abyśmy mogli przyłączać się do Niego i stawać z Nim jedno w Jego całkowitym oddaniu Przedwiecznemu Ojcu. Ofiara — i uczta eucharystyczna — stanowi niewątpliwe centrum Kościoła: w niej Chrystus Pan daje nam się cały, a z kolei my coraz bardziej staramy się złączyć z Nim. Bo naprawdę całkowite zjednoczenie z Chrystusem, aby już dosłownie całkowicie oddać się Przedwiecznemu Ojcu, stanie się naszym udziałem dopiero w życiu wiecznym.
LUD ŚWIADKÓW I APOSTOŁÓW
Jesteśmy „królewskim kapłaństwem” - powiada Apostoł Piotr — „abyśmy ogłaszali dobroć Tego, który nas wezwał z ciemności do swojego przedziwnego światła” (l P 2, 9). Inaczej mówiąc, lud kapłański jest to lud świadków i apostołów; mamy być „źródłami światła w świecie” (Flp 2, 15).
W obu tych wypowiedziach apostolskich (podobnie jak we wspaniałym fragmencie Ef 5, 8-13) słychać echo słów Pana Jezusa z Kazania na Górze: „Wy jesteście solą ziemi. (...) Wy jesteście światłem świata” (Mt 5, 13. 14). Otóż już wielokrotnie czyniono chrześcijanom zarzuty z powodu tych słów: przecież z łatwością mogą nas one pobudzić do wywyższania się ponad innych albo fałszywie umacniać w nas dobre samopoczucie.
Jeśli w zarzutach tych jest coś słusznego, nasza to wina. Tacy niestety jesteśmy, że nawet to, co Boże, potrafimy wykorzystywać „dla zaspokojenia pożądliwości naszych” (Jk 4, 3). Ale słowa o soli ziemi i światłości świata są czyste i pełne prawdy. Zauważmy, że wypowiedział je Pan Jezus bezpośrednio po Ośmiu Błogosławieństwach. Zatem to nie jest tak, że sama nasza materialna przynależność do Kościoła czyni nas solą ziemi i światłością świata. Jeśli jako chrześcijanie nie będziemy się niczym różnić od tych, których Pan Jezus nazywał „synami tego świata”, ci ostatni będą z naszego powodu szydzić z imienia Pańskiego. Prawdziwie ogłaszać dobroć Bożą, być solą ziemi i światłem świata — możemy tylko w takim stopniu, w jakim ogarnia nas duch Ośmiu Błogosławieństw.
Zresztą, w tym samym kazaniu Pan Jezus daje nam ważną przestrogę: nie wolno nam czynić żadnego dobra po to tylko, żeby nas ludzie widzieli i chwalili. Przestrogę tę wypowiada w trzech następujących po sobie tematach, co najlepiej świadczy o tym, jak wielką przywiązywał do niej wagę (Mt 6, 1-18). Bo On oczekuje od nas, że będziemy dla niewierzących oraz dla siebie wzajemnie żywym świadectwem potęgi Jego łaski i Bożej dobroci względem człowieka. On jest samą Prawdą, toteż ciężko Go obrażamy, jeśli zamiast składać Mu świadectwo, próbujemy zwodzić ludzi fantasmagoriami, które je do złudzenia przypominają.
Zauważmy, jak ostro Pan Jezus przeciwstawia świadectwo udawaniu świadectwa. „Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi. aby widzieli wasze dobre czyny i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie” (Mt 5, 16). Te słowa dotyczą świadectwa autentycznego, a oto czym jest świadectwo udawane: „Strzeżcie się, żebyście sprawiedliwości waszej nie wykonywali przed ludźmi, po to, aby was widzieli”; tak czynią obłudnicy - po to, „aby ich ludzie chwalili” (Mt 6, 1. 2),
Różnicę między świadkiem egocentrycznym i świadkiem autentycznym widać jak na dłoni. Świadek autentyczny chce być przezroczysty. Kieruje się przede wszystkim pragnieniem, ażeby również inni ludzie rozpoznali Boga jako Źródło i pierwszego Sprawcę wszelkiego dobra.
Kontrast między obu świadkami okaże się jeszcze wyraźniej, gdy sobie uświadomimy, że Boga chwali się zupełnie inaczej niż człowieka. Człowieka chwali się przede wszystkim słowami, a pochwała, wyrażająca aprobatę dla jego postępowania lub osiągnięć, zazwyczaj sprawia mu satysfakcję i pobudza do dalszego wysiłku. Natomiast w chwaleniu Boga słowa są czymś ostatnim. Boga chwalimy przede wszystkim otwarciem się na Jego łaskę i pełnieniem Jego świętej woli, a słowa chwały są dopiero wówczas prawdziwe, kiedy stanowią uwieńczenie tej naszej postawy.
Kapłański charakter ludu Bożego ujawnia się zatem w jego duchowej płodności. Jeśli my sami naprawdę dążymy do życia wiecznego, będziemy również dla innych - w sposób, jaki się to podoba Panu Bogu - stanowili żywą zachętę, aby zechcieli się do nas przyłączyć. „Nie kłóćcie się z ateizmem, nie poniżajcie ateizmu - pisał pół wieku temu Karol Ludwik Koniński - nie wywyższajcie siebie, nie reklamujcie swego stragana; tylko sami pożywajcie i rozdawajcie darmo owoce; jeżeli będą słodkie i soczyste, zdrowe i orzeźwiające, będą szli do waszego sadu, szli, rwali, pożywiali się”.
Bo co do tego nie można mieć wątpliwości: Im bardziej duchowy będzie nasz Kościół, im bardziej wierny łasce Bożej, tym więcej będzie go widać i tym bardziej będzie przyciągał innych. Z drugiej jednak strony, z pewnością nie zaszkodzi nam podejmowanie w naszych rachunkach sumienia — zarówno osobistych, jak wspólnotowych — pytania, dlaczego tak często zapominamy albo nie potrafimy dzielić się naszą wiarą z innymi.
ęęłęó