Jedi Nadiru Radena
Gwiezdne Wojny
Porucznik Imperium Galaktycznego
2 lata po zniszczeniu Pierwszej Gwiazdy Śmierci
**********
Misja miała być prosta, szybka, a nawet przyjemna, ale ja jakoś wcale nie byłem tego taki pewien. Ciągle coś podpowiadało mi, że wszystko skończy się jakoś nieprzyjemnie. Niemniej, schowałem swoje wątpliwości głęboko w podświadomości. W ostateczności byłem przecież porucznikiem Imperium Galaktycznego i służyłem na pokładzie osobistego okrętu Wielkiego Admirała Danetty Pitty — a to coś znaczyło i do czegoś zobowiązywało.
Misja z grubsza miała wyglądać tak: trzy transportery i dwa promy (jeden ze mną na pokładzie), w eskorcie paru TIE Fighterów, startują z pokładu „Angrixa”, lądują na planecie, zwijają kilkudziesięciu więźniów i odstawiają ich na okręt-loch. Teoretycznie nic trudnego.
Szybko zapiąłem pasy i niecierpliwie czekałem, aż prom o dźwięcznej nazwie „Elessar” wystartuje. Nie byłem w stanie ukryć faktu, że czułem ogromne podniecenie. Była to moja pierwsza misja! Pierwsza szansa, aby się wykazać. Pierwsze zadanie w karierze, która — jak liczyłem— zaprowadzi mnie na sam szczyt. A nigdy nie udawałem, że w moim pojęciu szczytem było wdzianie pięknego, nieskazitelnie białego munduru, ze wspaniałymi błyszczącymi insygniami na piersi, mieniącymi się przecudnym blaskiem złota, szkarłatu i błękitu... tak! Moim marzeniem było zostać jednym z dwunastu Wielkich Admirałów Imperium — dwunastu najwspanialszych i najwybitniejszych oficerów, wybranych osobiście przez samego Imperatora...
Z obłoków na ziemię brutalnie sprowadził mnie szorstki i znudzony głos pilota promu:
— Zrozumiałem, Zero-Trzy-Siedem. „Elessar” w drodze.
Maszyna powoli uniosła się ponad płytę lądowiska i na moment nad nią zawisła. Choć to dość głupie, w tamtej chwili moją pierś rozrywało z dumy oraz radości, jakie dawało mi z pozoru tak proste zdarzenie, jakim był rutynowy start promu.
Drugi z poruczników, który leciał razem ze mną i był formalnym dowódcą całej grupy — przyjacielski, aczkolwiek niekiedy upierdliwy, wysoki szatyn o wyzywającym spojrzeniu szaroniebieskich oczu — zauważył mój „moment uniesienia”.
— Spokojnie, Ethan! Chcesz, żeby już na pierwszej misji musieli cię reanimować? — Jon Hariis, gdyż tak właśnie brzmiało jego imię, zaśmiał się cicho. — Oszczędzaj zdrowie. Będąc trupem, raczej nie dostaniesz awansu na admirała.
Jedyną moją reakcją na tą zaczepkę było krótkie westchnięcie, które zwieńczyłem kiwnięciem głową. Hariis miał już za sobą kilka podobnych misji, więc po nim nie było widać nawet śladu jakiegokolwiek zdenerwowania.
Po minucie spokojnego lotu w przestrzeni, nasz prom wszedł w atmosferę planety, którą na gwiezdnych mapach oznaczono nazwą Tyr IX. Trochę trzęsło, ale przyzwyczajony do takich lotów w imperialnej akademii, nawet tego nie zauważyłem. Zresztą miałem inne rzeczy na głowie.
Jako, że siedziałem w drugim rzędzie foteli, miałem doskonały widok na powierzchnię globu wyłaniającą się z obłoków. A było na co popatrzeć. Góry, doliny, morza, jeziora — wszystko w stanie nienaruszonym przez ręce istot inteligentnych. Moje myśli automatycznie przeniosły się do wspomnień związanych z rodzinną planetą, jednak nie utrzymały się przy nich zbyt długo, gdyż drugi pilot „Elessara” poinformował suchym głosem:
— Pięćdziesiąt kilometrów do celu. Sześćdziesiąt procent szybkości.
— Mówi się: pięć minut do celu — wtrącił sarkastycznie Hariis. — Tak jest prościej.
— Tak jest, sir — odparł machinalnie pilot. Hariis ciężko westchnął, najwyraźniej zawiedziony tym, że zaczepka została zignorowana.
Wkrótce dostrzegliśmy zarys naszego miejsca przeznaczenia: potężne, można by nawet rzec monumentalne, skalne miasto zbudowane na stromych zboczach gigantycznego masywu górskiego. Tyrroli, gdyż tak się chyba nazywało, miało kilkanaście kondygnacji i było szerokie na parę kilometrów. Z początku zdziwiło mnie jego specyficzne położenie, ale prędko przypomniałem sobie, że to nie przypadek. Układ zabudowań w mieście chronił jego mieszkańców przed katastrofalnymi skutkami przeogromnych fal tsunami, które cyklicznie wdzierały się na setki kilometrów w głąb kontynentu.
Drugi pilot promu błyskawicznie dogadał się z kontrolą powietrzną Tyrroli, a jego kolega na fotelu obok odnalazł wyznaczone lądowisko i bez zbędnych formalności delikatnie posadził na nim Lambdę.
Odpiąłem pas, wstałem i z niecierpliwym drżeniem niektórych mięśni, powędrowałem prosto pod opadającą rampę. Gdy ustały wibracje towarzyszące ostatnim podrygom repulsorów, a ja wygładziłem poły swojego munduru, stalowa płyta uderzyła o nawierzchnię lądowiska. Serwomotory zabuczały z wysiłku, zaś kłęby pary spowiły ostatni pomost pomiędzy mną a planetą. Serce tak łomotało mi w piersi, jakbym właśnie odkrywał nową cywilizację.
Śmiało ruszyłem do przodu i po chwili moje oficerskie buty z charakterystycznym stukotem poprowadziły mnie po kamiennej powierzchni, jak się okazało nie lądowiska, a zwykłego placu.
Wciągnąłem do płuc orzeźwiające powietrze i już po sekundzie stałem naprzeciw komitetu powitalnego w osobach trzech dziwacznie ubranych istot humanoidalnych. Zdumiony ich niezwykle prędkim przybyciem i faktem, że Hariis jeszcze nie opuścił promu, poświęciłem chwilkę na powierzchowną obserwację. Wszyscy mieli lekko zielonkawą skórę, niewielki wzrost i trudne do zróżnicowania twarze. Na pierwszy rzut oka byli gadami, ale nie miałem stuprocentowej pewności. Nie sposób też było nie spostrzec zadziwiającej gamy kolorów, bijącej z ubrań całej trójki. Stojący w środku obcy odezwał się chrapliwym głosem:
— Witamy cię panie na naszej ziemi z nadzieją, że twój pobyt tutaj będzie udany.
Choć uprzejme słowa zalatywały fałszem, uśmiechnąłem się i podziękowałem. Dalsze słowa uwięzły mi w krtani, bowiem nad moją głową z rykiem silników przeleciał jeden z transporterów więziennych. Kiedy głuchy odgłos umilkł, obok mnie stanął Jon Hariis.
— Dość tych ceregieli — rzucił sucho, bez silenia się na uprzejmy ton. — Gdzie nasi więźniowie?
Zmarszczyłem brwi, lecz nic nie powiedziałem, mimo iż zachowanie Hariisa wydało mi się co najmniej nieodpowiednie.
— Zostali zgromadzeni na Placu Białym, dwa poziomy niżej, mój panie — odpowiedział posłusznie obcy. — Niestety nie zdołaliśmy przyprowadzić wszystkich sześćdziesięciu skazańców, panie, i...
Twarz Jona Hariisa momentalnie zmieniła się w kamienną maskę.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał, bardzo powoli dobierając słowa.
Obcy zasyczał cicho, co wzmocniło moje podejrzenia o gadzim pochodzeniu jego rasy, i odpowiedział:
— Zebraliśmy jedynie trzydziestu siedmiu skazańców.
Widząc narastający w Hariisie gniew, postanowiłem szybko interweniować.
— Wystarczy nam i trzy...
— Nie wystarczy nam, poruczniku — ostro przerwał mi Hariis i zwrócił się w stronę obcego. — Zawarliśmy inną umowę, gubernatorze. Jeżeli Wielki Admirał dowie się, że nie dopełniliście swojej części zadania, będzie wielce, ale to wielce niezadowolony.
Spojrzałem na Jona i przez myśl przemknęło mi, że patrzę na kogoś zupełnie innego. Przez chwilę na twarzy oficera zagościła odraza. A może pogarda? Przyznam szczerze, że nie znałem go jednak od tej strony. Zawsze wydawał się być miły i przyjacielski... Zmiana jego zachowania nie spodobała mi się ani trochę, ale postanowiłem, że porozmawiam z nim o tym po powrocie na „Angrixa”. Teraz liczyła się tylko nasza misja i jej pomyślne wypełnienie.
Trzy istoty popatrzyły po sobie. Jedna z nich wysunęła się o pół kroku przed pozostałymi.
— Jeżeli pozwolisz panie, za godzinę na pewno...
Porucznik stanowczo pokręcił głową.
— Żadnego czekania. Załatwimy to inaczej. — Podszedł do mnie i szepnął mi do ucha: — Weź piętnastu szturmowców i zajmij się tymi skazańcami.
— A ty gdzie idziesz?
— Załatwić tych brakujących dwudziestu trzech żałosnych obcych dla naszego admirała - rzucił z pogardą zmieszaną z sarkazmem.
Dopiero teraz dotarło do mnie, że Hariis zachowywał się tak a nie inaczej, nie z powodu zwyczajnej niechęci i wzgardy dla ras obcych. Wprawdzie nie był to powód, aby gładko wybaczyć mu jego postępowanie, ale dzięki temu zrozumiałem tok jego myślenia — myślenia kogoś, komu pewnie już od dzieciństwa wbijano do głowy wyższość rasy ludzkiej nad innymi. Osobiście nigdy nie czułem żadnej niechęci, nie mówiąc już o nienawiści do jakichkolwiek nie-ludzkich istot, co powodowało, że raczej nie ubóstwiałem wszystkich idei Nowego Ładu. Ważne, że Imperium podtrzymywało spokój i zapewniało bezpieczeństwo oraz stabilizację. A to, że skutkiem ubocznym były czasem różne nieodpowiednie zachowania... Zawsze uznawałem to za zło konieczne, które kiedyś w końcu będzie musiało wygasnąć.
Szybko zabrałem się za wykonywanie polecenia Hariisa i już po kilkudziesięciu sekundach stałem na czele oddziału piętnastu szturmowców i ich taktycznego dowódcy w randze kaprala, zakutego w charakterystyczną białą zbroję z brązowym naramiennikiem.
Mając za wytyczne niewiele mówiące słowa gubernatora, ruszyłem z moimi nowymi podwładnymi po niezwykle szerokich schodach na niższy poziom miasta. Zachwycony zadziwiającą architekturą obcych, dopiero po jakimś czasie uzmysłowiłem sobie, że ulice są kompletnie opustoszałe. Tak, jakby mieszkańcy się nas bali. W zasadzie nie powinno mnie to dziwić. Obecność gości uzbrojonych po zęby zazwyczaj powoduje całkiem uzasadniony strach.
Mój oddział bez problemu dotarł do kolejnych schodów wiodących na niższą kondygnację. Po szybkim przejściu kilkudziesięciu stromych stopni, znaleźliśmy się na szerokiej alei, której końce ginęły za odległymi zakrętami przylegającymi do poszarpanych stoków górskich.
Przez chwilę obawiałem się, że nie znajdę swojego celu i zbłaźnię się przed żołnierzami, ale okazało się, że nawet nie musiałem się rozglądać. Sto metrów po mojej lewej stronie stała grupa obcych w prostych, jednolicie żółtych strojach. Otaczało ją około piętnastu strażników. Każdy z nich miał na sobie mundur, a w trójpalczastych łapach dzierżył nieco archaicznie wyglądający karabin.
Kiedy podeszliśmy bliżej, jeden z nich ukłonił się bojaźliwie.
— Oto wasi więźniowie, mój panie.
Ponownie zdumiał mnie dziwny stosunek gadopodobnych istot do mojej osoby, lecz kiwnąłem tylko głową i zerknąłem na swoich ludzi.
Nie musiałem nic mówić, gdyż szturmowcy byli doskonale zaznajomieni ze swoimi obowiązkami i wiedzieli co robić. Dziesięciu żołnierzy Imperium rozdzieliło trzydziestu siedmiu pogodzonych z losem więźniów na dwie grupy. Nie bawiąc się w uprzejmości, szturmowcy otoczyli dwudziestkę obcych i zaczęli ich prowadzić tą samą drogą, którą przybyliśmy na Plac Biały. W pewnym momencie kątem oka wychwyciłem jak jeden z zakutych w pancerz żołnierzy niemal nokautuje swoim karabinem któregoś z więźniów.
Oburzony jego zachowaniem, przywołałem na oblicze groźną minę i krzyknąłem:
— Stop!
Wszyscy szturmowcy stanęli jak jeden mąż, co wiernie powtórzyli więźniowie. Momentalnie pokonałem odległość dzielącą mnie od podwładnych i wskazałem dłonią na szturmowca, który „popisał się” swoją brutalnością.
— Ty! Wystąp do przodu!
Żołnierz, nie wiedząc co się święci, bez szemrania wykonał rozkaz.
— Co to miało znaczyć? — zapytałem, pokazując na broczącego krwią obcego, którego z wysiłkiem podtrzymywało dwóch kompanów niedoli.
— Nie rozumiem, sir.
Chociaż starałem się utrzymać nerwy na wodzy, na moje lica napłynęły dwa rumieńce gniewu.
— Jak to nie rozumiesz? Dlaczego go uderzyłeś?!
Szturmowiec długo nie odpowiadał, jak gdyby próbował zrozumieć co złego jest w walnięciu z całej siły eskortowanego więźnia. To jeszcze spotęgowało moją złość.
— Odpowiadaj!
— Więzień się stawiał, sir, no i... — Żołnierz nie potrafił kłamać, dlatego szybko mu przerwałem:
— Kłamiesz. Pytam jeszcze raz: dlaczego?
— Przecież to tylko parszywy obcy — wyrzucił z siebie szturmowiec. Kiedy zrozumiał swój błąd, wydukał jeszcze: — Sir.
Tego było już za wiele.
— Numer!
— DP-558, sir.
Skinąłem na dwóch najbliższych szturmowców i powiedziałem gniewnie:
— Zabierzcie mu broń i odprowadźcie na „Elessara”. DP-558, jesteś aresztowany i po powrocie na „Angrixa” zostaniesz osądzony za swoje postępowanie przed sądem wojennym.
Dwaj szturmowcy niepewnie odebrali swojemu koledze broń i po założeniu mu kajdanek, ruszyli w stronę promu.
Nakazałem grupie ruszyć dalej, uprzednio wypełniając lukę trzema żołnierzami z pięciu, którzy mi zostali. Aby zminimalizować ryzyko, na dwóch więźniów powinien przypadać jeden szturmowiec, toteż byłem zmuszony poczekać aż oddział doprowadzi skazańców do transportera i powróci. Do tego czasu mogłem tylko stać, pilnować i obserwować.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że w mieście panowała absolutna cisza. Jedynym odgłosem, który dochodził do moich uszu był chrzęst pancerzy szturmowców i świst wiatru, opływającego prostokątne budowle. Przyzwyczajony do nieustającego hałasu, stukotu maszynerii, czy charakterystycznego buczenia hipernapędu, nie mogłem ustać spokojnie nawet paru sekund.
Cierpliwości, zacząłem sobie powtarzać w głowie, cierpliwości. Oficer Imperium jest zawsze spokojny, zawsze skoncentrowany, zawsze gotowy...
Przewróciłem oczami i zacząłem się przyglądać strażnikom. Przemknęło mi przez myśl, że dla zbicia czasu, mógłbym z którymś zagadać. Prędko wyrzuciłem tą głupią ideę z głowy i po raz kolejny nerwowo przestąpiłem z nogi na nogę.
Oddział w końcu wyłonił się zza masywnego budynku po lewej stronie schodów. Odetchnąłem z... ulgą? Prychnąłem. Tak jakby coś mi groziło.
Szturmowcy otoczyli siedemnaście istot w żółtych kitlach, tak więc nie pozostało mi nic innego jak przejąć prowadzenie i dopełnić z pozoru proste zadanie. Mimo entuzjazmu, poczułem jakby coś chłodnego zaciskało się na mojej szyi, jakaś siła chciała powstrzymać mnie od dalszego marszu. Dziwne. Ucisk po chwili minął, a ja w zdumieniu próbowałem się zorientować dlaczego nie mogłem sobie przypomnieć przejścia aż dwóch poziomów miasta. Popatrzyłem z trudną do wytłumaczenia trwogą na gmach w kształcie pięcioramiennej gwiazdy i zmarszczyłem czoło.
I właśnie wtedy zadanie, które miało być proste, przemieniło się w koszmar.
Coś uszczypnęło mnie w nogę, a ja odruchowo zgiąłem się do przodu. Gdyby nie to, już bym nie żył.
Szmaragdowa błyskawica przecięła zimne powietrze i zatrzymała się dopiero na napierśniku szturmowca. Drugi pocisk uderzył tego samego żołnierza w brzuch. Ktoś popchnął mnie w stronę kamiennego muru po lewej stronie ulicy.
— Kryć się! — wrzasnął ktoś inny.
W ciągu zaledwie dziesięciu sekund z życiem pożegnała się przynajmniej jedna trzecia mojego oddziału. Nie pamiętam kiedy wyszarpnąłem z kabury pistolet blasterowy. Nie byłem także w stanie odtworzyć fragmentu, w którym zacząłem posyłać niewidocznym wrogom serie karmazynowych pocisków. Zamiast tego w głowie wirował mi obraz martwego szturmowca zalanego krwią i szczątkami zamienionego w plazmę mózgu, który wypłynął wąskim strumieniem spod roztrzaskanego hełmu.
Mój własny mózg zalewały na przemian różnobarwne błyski blasterowego ognia i czarne chmury rozżarzonych odłamków, przeraźliwe krzyki konających i znowu ogłuszający jazgot karabinów, gryzący smród palących się ciał i gorzkawy posmak krwi po tym jak kawałek zniszczonych schodów omal nie wbił mi się w szczękę.
Dopiero eksplozja bólu dała mi szansę ocknięcia się z tego przerażającego transu. Przestałem na oślep strzelać i całkowicie skryłem się za murkiem, spoglądając z lękiem na środek ulicy.
Więźniowie zniknęli! Nie, to bezsensu. Gdyby się rzucili na mój oddział, byłoby po walce. Poza tym najwięksi kryminaliści mieliby po prostu uciec?
Cholera, przejmuję się idiotyzmami.
Kolejną myśl zagłuszył wybuch granatu. Kiedy ponownie uniosłem głowę i spostrzegłem kucającego obok mnie szturmowca z dymiącym karabinem w dłoniach, przypomniałem sobie o żołnierzach i szybko obróciłem głowę na wszystkie strony. Zza zasłony huraganowego ognia i istniej mgły zamienionych w gaz pancerzy i niezbyt odpornych skał, wyłaniały się tylko cztery ruchome sylwetki w białych pancerzach. Na dodatek wciąż niewidoczni przeciwnicy zaczęli wytaczać coraz większe działa.
Źle, źle, źle! To nie tak miało być!
Jeden ze szturmowców wychylił się za swojej zasłony i wypełnił powietrze kaskadą szkarłatnych pocisków. Nie zdążył się schować. Dwa świetliste promienie uniosły go lekko do góry i z całej siły rzuciły o schody. Żołnierz jeszcze przez chwilę jęczał, po czym na zawsze zamilkł.
Z trudem powstrzymałem odruch wymiotny, przełknąłem ślinę i skuliłem się w swojej kryjówce, czekając na nieuchronne. To nie tak miało być!
Nagle w powietrze wzbił się głośny okrzyk i wszystkie karabiny obcych zamilkły. Hałas rozrywający moje uszy zniknął, a jego miejsce zajęła jeszcze bardziej przerażająca cisza. Z niepokojem spojrzałem w dwa czarne wizjery kucającego obok szturmowca i odruchowo sprawdziłem magazynek w swoim blasterze. Strumyczki potu i krwi na twarzy drażniły mnie, ale jakoś myśl ich starcia napawała mnie odrazą. Silniej zacisnąłem gorącą rękojeść broni. Modliłem się, aby ten koszmar już się skończył.
Jaki ja byłem naiwny! Wierzyć, że kiedyś dostanę się na sam szczyt. Śmiechu warte. Wierzyć, że moim ostatecznym przeznaczeniem jest przywdzianie munduru Wielkiego Admirała. W myślach pożałowałem, że nawet nie znam żadnych stosownych przekleństw, którymi mógłbym sam siebie określić. Wierzyć, że wiedza i szkolenie zastąpią umiejętności i doświadczenie. Jak można w coś takiego wierzyć? Po cholerę mi to wszystko? Siedzę tutaj jak ostatnia łajza i czekam, aż los zabierze mnie z tego dziwnego świata. Skulony, z blasterem w trzęsącej się dłoni. Tyle ze mnie zostało. Zamiast przytulnej kajuty na pokładzie Super Niszczyciela Gwiezdnego, prosta trumna, ot co mnie czekało.
Usłyszałem jakieś krzyki. Pomyślałem, że to już koniec, ale wtem kryjący się obok mnie szturmowiec wychylił się i opuścił broń.
Co on robi?! Już przymierzałem się do wrzaśnięcia na niego, gdy zorientowałem się dlaczego żołnierz zrobił to co zrobił — i o mało się wtedy nie roześmiałem.
Krzyki nie wyrwały się bynajmniej z gardeł moich wrogów.
Momentalnie poderwałem się ze swojej kryjówki i z ulgą spostrzegłem pojawienie się kilkunastu imperialnych żołnierzy z Jonem Hariisem na czele. Na jego twarzy gościła odraza zmieszana z szokiem. Jego oczy były skierowane gdzieś w stronę środka schodów. Nie miałem odwagi, by podążyć za jego spojrzeniem.
— Nie daruję im tego! — wysyczał przez zaciśnięte zęby, schyliwszy się po to, żeby sprawdzić puls leżącego nieopodal szturmowca. Hariis wstał i zerknął na mnie. W jego źrenicach błyskały iskierki wściekłości. — Atak na Imperium! Ci pieprzeni obcy za chwilę poznają w pełni co sobie tym zgotowali!
Nic nie powiedziałem. Nie śmiałem. Nie z pustymi spojrzeniami ocalałych szturmowców wbitymi w moją twarz.
— Zabierzcie ciała tych żołnierzy do trzeciego transportera — rozkazał Hariis, nienawistnym wzrokiem rozglądając się po pobojowisku. — Potem zbierzcie się przy transporterach i rozstawcie E-weby...
Porucznik przejął dowodzenie, wydając kolejne rozkazy z mechaniczną precyzją. Ja tylko stałem z boku i wycierałem twarz z krwi i potu, starając się wyrzucić z głowy myśli o mojej haniebnej porażce. Ten wstyd, który czułem, ten wstyd po prostu mnie palił.
Jon Hariis nagle złapał mnie za łokieć i głową wskazał, żebym za nim poszedł, rozglądając się uważne wokoło. W końcu nigdy nie wiadomo, czy jeszcze raz nie zaatakują, rzekł. W drodze do zgrupowania imperialnych maszyn kazał wezwał gubernatora. Gdy dotarliśmy na miejsce, obcy, razem z pomocnikami, już tam był.
Hariis stanął przed nim i zażądał wyjaśnień. Gubernator popatrzył bojaźliwie na dwóch szturmowców celujących do niego z blasterów i zaczął powoli składać słowa:
— O jaki atak chodzi, mój panie? Nic nie wiemy o żadnym ataku.
— Kłamiesz, zdrajco! — warknął wściekle porucznik, podchodząc niebezpiecznie blisko obcego. — Gadaj!
— Ależ panie, ja naprawdę...
Porucznik z całej siły uderzył gubernatora w twarz.
Osłupiałem i ze zszokowaną miną obserwowałem jak strugi jasnoczerwonej krwi brukają paradny ubiór obcego, którego twarz w ułamku sekundy zamieniła się w pozbawioną kształtu miazgę. Na ustach imperialnego oficera malował się pogardliwy uśmieszek.
— Co ty do cholery robisz?! - Odepchnąłem zaskoczonego porucznika na bok i przykucnąłem, by zorientować się jakich obrażeń doznał urzędnik. — Wy dwaj! Trzeba mu natychmiast udzielić pomocy medycznej!
Szturmowcy do których się odezwałem tylko stali i tępo gapili się przed siebie. Zdumiony karygodnym brakiem reakcji na rozkaz, wstałem i odwróciłem się do nich.
— Ogłuchliście? Macie natychmiast...!
Jon Hariis wszedł między mnie i żołnierzy.
— Oni wykonują moje rozkazy, Ethan.
— To w takim razie każ im zabrać gubernatora na prom, gdzie otrzyma niezbędną pomoc - powiedziałem chłodno, ledwo powstrzymując się od krzyku.
— Po co?
To proste pytanie uderzyło mnie w twarz silniej, niż czyjakolwiek pięść. Pokręciłem głową. Naprawdę tak trudno było zrozumieć, że gubernator może zaraz umrzeć, krztusząc się na śmierć? Czy naprawdę tak trudno było przełknąć tą przeklętą dumę i pomóc rannemu? Zignorowałem go i skierowałem swoje słowa bezpośrednio do szturmowców:
— Jeżeli zaraz mu nie pomożecie, natychmiast po powrocie na „Angrixa” traficie przed sąd polowy pod zarzutem odmowy wykonania rozkazu i nieumyślnego spowodowania śmierci obywatela Imperium!
Żołnierze w białych zbrojach zerknęli po sobie, ale to Hariis pierwszy się odezwał — głosem wprost wypełnionym pogardą.
— Myślisz, że ich to cokolwiek obchodzi? — Porucznik zaśmiał się głośno, wyrzucając z siebie pokłady nieskończonej drwiny. — To tylko jeden pieprzony obcy. Wart tyle co rebeliancki szczeniak... a nawet mniej.
— Wszyscy obywatele Imperium są równi wobec prawa! — Teraz już się nie powstrzymałem. Krzyczałem z całej siły, nie bacząc na regulamin. — Ty też staniesz przed sądem, a jak tylko Wielki Admirał dowie się, co zrobiłeś tej istocie...
Jon Hariis już mnie nie słuchał. Wyglądało na to, że próbuje nie wybuchnąć kolejny raz śmiechem. Urwałem i czując obrzydzenie do tego człowieka, spojrzałem z niepokojem na krztuszącego się gubernatora, który z pomocą swoich asystentów najwyraźniej powoli dochodził do siebie.
Porucznik w końcu opanował się i rzekł roześmianym tonem:
— Ty kretynie, jesteś tak naiwny i zadufany w sobie, że nawet nie zauważyłeś, że Imperium i jego przywódcy mają gdzieś te zdegenerowane pokraki, które szumnie nazywasz istotami inteligentnymi. Nawet nie wiesz do czego naprawdę służy „Angrix”... ty nic nie wiesz. — Pokręcił głową. — Wielki Admirał tylko mnie pochwali za moją postawę. A może nawet i awansuje! Za to ty... — prychnął. — Ty jesteś skończony.
— A ty jesteś zwyczajnym przestępcą — powiedziałem nadzwyczaj spokojnie, zrozumiawszy wreszcie, że Jon Hariis jest nie tylko ignorantem, ale też niebezpiecznym człowiekiem, którego należy powstrzymać przed czynieniem dalszych szkód. Pomyśleć, że uważałem go za swojego przyjaciela... To co ja zrobiłem w czasie walki było karygodne, ale to co on zrobił gubernatorowi było zwyczajnie podłe. — Kapralu, proszę wezwać czterech ludzi. — Kiedy szturmowiec nie zareagował zbyt prędko, wrzasnąłem: — Już!
Niezdecydowany żołnierz ruszył się w końcu z miejsca, mijając śmiejącego się porucznika. Ignorując fakt, że przypuszczalnie Hariis w ogóle mnie nie słucha, powiedziałem:
— Poruczniku Hariis. Zostaje pan aresztowany pod zarzutem ciężkiego pobicia i nie udzielenia pomocy poszkodowanemu. Zgodnie z regulaminem...
— Oto co mówi regulamin — rzekł sarkastycznie porucznik, niespodziewanie wyjmując z kabury pistolet blasterowy.
Nie zdążyłem nawet krzyknąć.
Hariis jedną szybką serią z zimną krwią zamordował trzech obcych. Źrenice moich oczu rozwarły się z obrzydzenia, przerażenia i wszystkich pozostałych emocji, które mną targały. Wiedziałem, że muszę skończyć to szaleństwo zanim zginie więcej osób.
Wyrwałem swój blaster z kabury, przestawiłem go na ogłuszanie i bez ostrzeżenia wpakowałem błękitną błyskawicę prosto w sam środek pleców imperialnego oficera.
W tym momencie przybiegło czterech szturmowców, o których przybycie prosiłem.
Misja miała być prosta, szybka i przyjemna...
**********
Misja, która i tak zamieniła się w parodię (lub koszmar — w zależności od punktu widzenia), została przerwana, a pięć statków powróciło na „Angrixa”, wioząc na swych pokładach ocalałych szturmowców, więźniów, dwóch aresztowanych żołnierzy Imperium oraz mnie. Pół godziny po tym jak mój prom dotknął stalowych płyt hangaru okrętu, otrzymałem wiadomość, która w jednej sekundzie sprawiła, że serce omal nie wyrwało mi się z piersi.
Jednocześnie poczułem olbrzymią dumę i zarazem niepokojące ukłucie przerażenia.
Dlaczego? To z pozoru proste pytanie towarzyszyło mi przez całą drogę — a kiedy wreszcie stanąłem przed grodziami pilnowanymi przez dwóch czujnych szturmowców, w mózgu miałem całkowitą pustkę.
Dwaj żołnierze przepuścili mnie z taką nonszalancją, jakbym był ich podwładnym. Przełknąłem ślinę i ruszyłem do przodu. Po chwili znalazłem się wewnątrz pomieszczenia i gdy tylko wrota za moimi plecami zamknęły się niczym pułapka, wyprężyłem się jak struna i mocnym głosem powiedziałem:
— Porucznik Ethan Rost melduje się na pański rozkaz, sir!
Wielki Admirał Danetta Pitta nawet na mnie nie spojrzał. Siedział w obrotowym fotelu i popijał niebieskawego drinka z wysokiej szklanki. Lekko siwiejące ciemne włosy były idealnie przystrzyżone, olśniewająco biały mundur zaprasowany na perfekcyjną gładkość, a szmaragdowe oczy utkwione gdzieś za olbrzymim iluminatorem nadzwyczaj okazałej osobistej kajuty. Po kilku sekundach nieznośnej ciszy, Wielki Admirał odstawił trunek i zerknął na mnie.
— Zapewne domyśla się pan, dlaczego pana tu wezwałem, poruczniku?
Nie miałem najmniejszego pojęcia, ale nie chcąc wyjść na głupca, skinąłem głową.
— To dobrze. — Oficer mówił głosem spokojnym i opanowanym, oscylującym na granicy sztuczności. — Zazwyczaj załoga tego okrętu wykonuje co do joty wszystkie powierzone jej zadania. — Słowa Pitty przeszyły mnie niczym wibroostrze. Bałem się nawet pomyśleć do czego zmierzał Wielki Admirał. — I choć całkowicie rozumiem, że pański oddział został zaatakowany przez tych nędznych Rebeliantów, za co rzecz jasna czeka ich odpowiednia kara, jestem wielce niezadowolony, że nie wywiązał się pan ze swoich obowiązków jak należy.
Gdzieś w połowie mojego gardła zaklinowało się coś bardzo zimnego i bardzo dużego.
— I na dodatek ta... „sprawa” z porucznikiem Hariisem. — Danetta Pitta niemal przebił mnie wzrokiem. — Widać nie zrozumiał pan jego intencji.
Z trudem powstrzymałem się przed zmarszczeniem brwi. Co tu mają do rzeczy... intencje?!
— Widzi pan, poruczniku, z obcymi — na twarzy Pitty mignął wyraz niesmaku — należy postępować z pełną stanowczością. Delikatność — prychnął — to coś, na co Imperium nie stać. Jeżeli zaufasz obcemu — Wielki Admirał skrzywił się, jakby sama myśl o czymś takim przejęła go obrzydzeniem — on cię wykorzysta, oszuka, zdradzi i na końcu zabije. Jeżeli nie pokarzesz mu, że to ty jesteś wyżej, jesteś zgubiony. Proste.
Słuchałem tego z niedowierzaniem i trudno skrywanym oburzeniem, które o mało co nie wykrzyczałem, kiedy Wielki Admirał na moment zamilkł. Wtedy przypomniałem sobie słowa, jakimi określił mnie Hariis. „Naiwny i zadufany w sobie...” Z trudem garnąc kolejne frazy wypadające z ust Pitty, które raz po raz rozbijały wszystko w co wierzyłem, zdałem sobie sprawę z tego, że mój niedoszły przyjaciel miał rację.
Miał rację. Żyłem w świecie, który nie istniał. Próbowałem się uchwycić myśli, że Pitta był jedynie odosobnionym przypadkiem... ale czy to było możliwe? Nie. Imperator nie był ślepcem. Musiał to widzieć — chyba, że także słowa o jego potędze były kłamstwem. W co miałem teraz wierzyć?
Wielki Admirał skończył swą tyradę, chwycił leżący na biurku komunikator, naturalnym głosem wydał jakiś rozkaz i wskazując na iluminator, powiedział z wyższością:
— Oto jak należy się obchodzić z tym ścierwem.
Dziesięć turbolaserowych baterii obudziło się do życia, wypluwając z luf krwistoczerwone błyskawice śmiercionośnej energii. Kilkadziesiąt potężnych promieni przebiło atmosferę planety i uderzyło w jej powierzchnię. Dwie sekundy później to samo uczyniła druga salwa, potem trzecia, czwarta, piąta i szósta. W ciągu zaledwie pół minuty miasto Tyrroli wraz z okolicznymi terenami pochłonęła pożoga orbitalnego bombardowania.
— Co pan robi, admirale? — wykrztusiłem, bezsilnie patrząc jak kolejne serie pocisków systematycznie rujnują pozostałe miasta.
Wielki Admirał z błyszczącymi oczami spoglądał na fale ognia ogarniające planetę i z uniesieniem wypełnionym satysfakcją, rzekł:
— Wymierzam sprawiedliwość, poruczniku.
**********
Wielki Admirał zwolnił z aresztu Jona Harissa, natomiast szturmowiec, który pobił więźnia na Tyrze IX został przeniesiony na Coruscant. Podobno Pitta uznał, że jego „zaciętość i zdecydowana postawa” marnują się na okręcie-lochu. Ja natomiast otrzymałem naganę i pouczenie, którego treść można było skrócić do słów: „Następnym razem cię zdegradujemy.”
Tydzień po zdarzeniach z Tyru IX, zostaliśmy wysłani na planetę Doornik 317, gdzieś głęboko w Gromadzie Koornacht. Podobno chodziło o jakiś bunt, ale szybko zorientowałem się, że to kłamstwo, zwykły pretekst do tego, by się tam pojawić i pokazać wyższość Imperium.
Szturmowcy i ich dowódcy nawet nie udawali, że cokolwiek ich obchodzą tubylcy. Bili, kopali i katowali obcych wszystkim, co było pod ręką. Tych, którzy nie mogli się już ruszyć, zostawiali na pewną, bolesną i długą śmierć.
Czułem się podle, bo nie robiłem nic. Po prostu patrzyłem. Zero reakcji z mojej strony. Skazywałem te istoty na męczarnie.
A wszystko mogło by być inaczej. Mógłbym podejść do tych szturmowców i nakazać im, by natychmiast przestali. Mógłbym zbesztać ich za bestialstwo. Mógłbym zrobić tyle rzeczy — a nie robiłem nic. Co by to pomogło? Jedynie wywaliliby mnie z marynarki.
Przez pewien czas zastanawiałem się kim się stałem po Tyrze IX, aż pewnego dnia uświadomiłem sobie, że cały czas byłem tym samym.
Porucznikiem Imperium Galaktycznego.