TOMASZ WIŚCICKI
Czy dzieci są sprawą prywatną
Zawarte w tytule pytanie na pozór brzmi absurdalnie. Decyzja o posiadaniu dzieci i ich liczbie wydaje się niemal modelowym przykładem sytuacji, w którą nie ma prawa ani możliwości wkraczać nikt z zewnątrz. Rodzice są tu pozostawieni sam na sam z własną wolą i z własną cielesnością. Jedyne ograniczenia, którym podlegają, to te, na które nikt nie ma i nie może mieć świadomego wpływu. Przekazanie życia nowej istocie ludzkiej odbywa się gdzieś w przestrzeni pomiędzy Stwórcą i ludźmi-rodzicami, do której nikt inny nie ma dostępu. Tym bardziej dotyczy to wszelkich władz publicznych.
Trudno sobie wyobrazić więź bardziej osobistą niż ta, która łączy rodziców i dzieci. Dziś wydaje się to jeszcze bardziej aktualne niż kiedyś. We współczesnym społeczeństwie ludzie jak nigdy dotąd strzegą sfery swej autonomii. Mała rodzina, złożona z rodziców i jeszcze nie samodzielnych dzieci, rozluźniła więzy, jakie jeszcze niedawno łączyły ją z szerszą, wielopokoleniową wspólnotą.
Wraz ze zmianami — zarówno społecznymi, jak i mentalnymi — zmniejszyła się też ekonomiczna rola rodziny. Dziś rodzice szukający dla swego dziecka "dobrej partii" — w sensie społecznym i finansowym — nie spotykają się raczej ze zrozumieniem. Najstarszy syn nie musi przejąć firmy czy profesji po ojcu, a jeśli w niektórych zawodach (np. w adwokaturze) tak się często dzieje, traktowane jest to bardziej jak środowiskowa ciekawostka niż — tak jak dawniej — jako norma i oczywistość.
Nie znaczy to oczywiście, że wszelkie sprawy dotyczące relacji między rodzicami a dziećmi pozostają kwestią osobistą, rozstrzyganą przez zainteresowane strony. Tendencja zmian jest jednak wyraźna: sfera stosunków wewnątrz rodziny w znacznym stopniu uwolniła się od wpływu okoliczności zewnętrznych. Wszyscy — zarówno rodzice, jak i dzieci — coraz mniej czują się zobowiązani wobec czegokolwiek, co pozostaje poza sferą świadomego, indywidualnego wyboru. Nawet jeśli owa wolność od zewnętrznych uwarunkowań pozostaje w pewnej mierze pobożnym życzeniem i iluzją, bardzo niechętnie godzimy się to przyznać.
Takie właśnie niepomierne poszerzenie się sfery prywatnej odpowiedzialności uważamy dziś za oczywistość. Trudno sobie wyobrazić odwrócenie tej tendencji. Nie ulegając skłonności do mierzenia wszystkiego dzisiejszą miarą, można jednak stwierdzić, że te zmiany mają wiele zalet. Fakt, że więcej niż kiedykolwiek zależy od osobistej odpowiedzialności każdego, pozwala lepiej urzeczywistniać się przyrodzonej człowiekowi wolności. Nawet jeśli ceną za to jest osłabienie więzi społecznych i utrata poczucia bezpieczeństwa, jakie stwarzał dawny, bardziej wspólnotowy model życia rodzinnego, nie wydaje się, by ktokolwiek — nawet nostalgiczni konserwatyści — mieli ochotę z tej indywidualnej wolności prywatnie rezygnować.
Rodzina — ta duża i ta mała — ma zresztą wszelkie szanse pozostać wspólnotą, a więzy pomiędzy jej członkami nie muszą wcale ulec osłabieniu. Tworzenie wspólnoty opartej na poszanowaniu osobistej wolności, w mniejszym stopniu podlegającej wpływom zewnętrznych instytucji społecznych, jest z pewnością trudniejsze. Tak dzieje się zwykle, gdy mniej spraw jest oczywistych, przyjmowanych bezrefleksyjnie. Nie musi to jednak oznaczać zamiany rodzinnej wspólnoty w grupę indywidualistów, ale zasadnicze tej wspólnoty przekształcenie.
Konflikt interesów w rodzinie?
Zagrożenie dla wspólnoty rodzinnej pojawiło się z dość niespodziewanej strony. Tym razem nie chodzi o ryzyko jej rozpadu w wyniku przesadnego indywidualizmu jej członków, ale o nadużycie prawa jako regulatora stosunków w rodzinie.
Rodzina była zawsze przedmiotem zainteresowania ze strony państwa. Zawsze ustanawiało ono normy prawne jej dotyczące. Tak dzieje się i teraz, gdy więcej niż dawniej zależy od indywidualnego wyboru jej członków. Prawo musi nieraz ingerować w życie rodziny. Przede wszystkim określa ono pewne ujednolicone ramy tej instytucji społecznej. Temu służą normy dotyczące np. zawierania (i — niestety — także rozwiązywania) małżeństw czy też stosunków majątkowych pomiędzy małżonkami oraz rodzicami a dziećmi.
Zdrowa, dobrze funkcjonująca rodzina nie potrzebuje innych uregulowań niż takie właśnie, o charakterze porządkującym. Chodzi o to, by status prawny rodziny i jej członków był jasny i względnie jednolity, a zarazem — uregulowany tak elastycznie, by móc uwzględnić rozmaite życiowe sytuacje. W interesie wszystkich leży to, by np. jasna była sprawa odpowiedzialności majątkowej małżonków za podjęte zobowiązania. W tej dziedzinie interes (przynajmniej długofalowy) państwa, rodziny i jej członków jest zbieżny.
Jeśli w rodzinie wszystko jest w porządku, nie ma żadnej potrzeby, by ktokolwiek z zewnątrz ingerował w sposób rozwiązywania powstających konfliktów. Kochający rodzice ukarzą nieposłuszne dziecko, ale uczynią to w sposób, który — nawet jeśli będzie dla dziecka niemiły (w końcu żadna kara nie jest przyjemna) — nie będzie dla niego okrutny ani poniżający.
Normalna rodzina oparta jest na wzajemnej miłości, a nie na wzajemnie sprzecznych interesach. Oczywiście, interesy (zwłaszcza subiektywnie rozumiane, a w szczególności krótkoterminowe) mogą pozostawać w konflikcie, zresztą nawet najlepsi rodzice i najlepsze dzieci nie są aniołami. W przypadku zdrowej rodziny można jednak zasadnie przyjąć, że rodzice kierują się przede wszystkim dobrem swych dzieci i ono właśnie wyznacza zarazem dobro całej rodziny. Rodzice — jako ludzie dorośli — dysponują zarazem lepszym rozeznaniem owego dobra niż niedojrzałe ze swej istoty dzieci. Ich opinia powinna być więc brana pod uwagę, ale decydują rodzice. Rodzicielska miłość stanowi gwarancję, że nie dojdzie do nadużyć — gwarancję znacznie lepszą niż choćby najlepsze prawo.
Inaczej jest w rodzinach patologicznych. Tu zakres ingerencji państwa musi być szerszy. Ojciec-alkoholik nie daje żadnych gwarancji umiaru w karceniu swych dzieci, zaniedbująca je matka daje takim zachowaniem wyraz, że ich interes nie jest dla niej najważniejszy. W takich właśnie skrajnych przypadkach może i powinno wkraczać prawo. W tym przypadku należy wręcz uznać za patologiczną odmowę ingerencji ze strony organów państwa, np. tak dobrze znaną z praktyki niechęć policji do wkraczania w tzw. domowe awantury, czyli najczęściej — katowanie żon i dzieci przez pijanych mężów.
Trzeba jednak pamiętać, że prawo sprawdza się właśnie jako ultima ratio — środek uruchamiany w ostateczności, gdy zawodzą inne, bardziej właściwe w przypadku rodziny, będącej ze swej istoty wspólnotą, której cel jednoczyć powinien wszystkich jej członków. Niebezpieczne dla rodziny jest natomiast traktowanie jej tak, jak gdyby była małą wspólnotą polityczną, minipaństwem.
W takiej "rodzinie" - wspólnocie politycznej rodzice i dzieci są uznawani za antagonistyczne ze swej istoty grupy, o zasadniczo rozbieżnych celach, które powinny być uzgadniane w trybie właściwym dla życia publicznego: w głosowaniu lub negocjacjach prowadzących do consensusu. W takim ujęciu rodzice i dzieci mają swoje prawa, które powinny być możliwie precyzyjnie zapisane. Państwo, które w rozmaitych konfliktach społecznych występuje w roli arbitra, ma więc wszelkie prawo wkraczać nie w sytuacjach wyjątkowych, ale zawsze wtedy, gdy istnieje podejrzenie naruszenia owych reguł. Powinno to czynić zwłaszcza wtedy, gdy może istnieć zagrożenie dla praw słabszej strony, czyli dzieci — wszak liberalne państwo szczególnie chętnie występuje w roli obrońcy słabszych, którzy sami nie potrafią dochodzić swych praw.
Z takiego właśnie, konfliktowego modelu rodziny wynika np. koncepcja rzecznika praw dziecka. Najbardziej jak dotąd skrajnym pomysłem (który już dotarł do Polski i jest u nas lansowany przez prof. Marię Łopatkową) jest idea przyznania dziecku prawa do wystąpienia o rozwód ze swoimi rodzicami. Najdalej we wcielaniu w życie takich pomysłów doszły niektóre państwa Europy Zachodniej, zwłaszcza Holandia i kraje skandynawskie. W Holandii każde dziecko rozpoczynające naukę w szkole jest informowane o specjalnym numerze telefonu, pod którym może poskarżyć się na niewłaściwe traktowanie ze strony rodziców. Wszelkie sygnały traktowane są bardzo poważnie.
Sprawa jest oczywiście nader delikatna. Przeciwstawiając się podobnym praktykom łatwo można narazić się na zarzut nieczułości wobec cierpienia maltretowanych dzieci. Jestem jak najdalszy od niedoceniania tego problemu. Rzecz jednak w tym, że takie przypadki są zjawiskiem marginalnym, choć strasznym. W tych przypadkach prawo powinno interweniować bezwzględnie i z całą surowością. Nie można jednak traktować wszystkich rodziców jako z góry podejrzanych o maltretowanie swoich dzieci. Jeśli wszystkie dzieci zachęca się do informowania o przypadkach złego traktowania, to albo uważa się wszystkie dzieci za zagrożone znęcaniem się ze strony rodziców (co jest jawnie sprzeczne z faktami), albo też pragnie się, by państwo wkraczało w każdy, nawet drobny spór i konflikt w rodzinie (co jest na dłuższą metę zabójcze dla jej trwałości). Trzecia możliwość jest taka, że promotorzy takich idei chcą zapewne dobrze, ale nie zastanawiają się nad konsekwencjami swoich działań.
Rodzina ze swej istoty oparta jest na miłości i wzajemnym zaufaniu. Jeśli to zaufanie zostanie podkopane, koncepcja "rodziny" - wspólnoty politycznej stanie się samosprawdzającą się przepowiednią. Rodzice zagrożeni szantażem ze strony dzieci mogą rzeczywiście zacząć myśleć bardziej o sobie niż o własnych dzieciach, te zaś bardziej będą liczyły na telefon zaufania niż ufały matce i ojcu.
Oczywiście, żadne, nawet najbardziej skrajne pomysły nie są w stanie samodzielnie zniszczyć dobrze funkcjonujących rodzin. Rzecz jednak w tym, że obecny klimat kulturowy nie sprzyja naturalnym, tradycyjnym wspólnotom takim jak rodzina. Coś, co wymyka się wszechogarniającym procedurom demokratycznym, które stały się fetyszem, i rynkowej logice wymiany, budzi nieufność. Nietypowe jest już to, że nie wybieramy sobie rodziny, w której przychodzimy na świat, a kiedy już dokonamy wyboru zakładając własną rodzinę, przyjmujemy na siebie zobowiązania, których nie możemy pozbyć się ot tak, po prostu.
Kryzys rodziny jest faktem dostrzegalnym statystycznie. Jurydyzacja podejścia do rodziny jest jednym z objawów tego kryzysu, a zarazem pogarsza atmosferę wokół niej, wzmacniając wspomnianą nieufność. Jeśli więc rzeczywiście zwolennikom "praw dziecka" leży na sercu ich dobro, powinni raczej zająć się rozpoznaniem rzeczywistego zasięgu prawdziwych patologii rodziny i zwalczaniem realnego zła, zamiast rozbudzania nieufności wobec jedynej instytucji, która stanowi naturalne środowisko rozwoju dziecka.
Prorodzinne podatki
Na słabnącą pozycję rodziny wspólnoty państwowe starają się reagować na szczęście nie tylko poprzez rozbudowywanie prawnej ingerencji w relacje między rodzicami i dziećmi. Innym, tym razem pozytywnym przykładem zainteresowania państwa losem rodzin jest powszechna w Europie Zachodniej prorodzinna polityka podatkowa. Opiera się ona na założeniu, że w interesie państwa leży to, by jego obywatele decydowali się na posiadanie dzieci. Politycy uznali, że w tym sensie dzieci nie są jedynie sprawą prywatną ich rodziców.
Uzasadnienie tego przekonania jest dość oczywiste: malejąca liczba dzieci, w wielu krajach poniżej prostej zastępowalności pokoleń, spowoduje dramatyczne pogłębienie się już dziś niebezpiecznego zjawiska, że coraz mniejsza liczba ludzi pracujących musi utrzymywać coraz więcej osób niezdolnych do pracy. Pozostając na poziomie takich właśnie, zimnych kalkulacji, nie sięgając do uzasadnień odwołujących się do wartości ludzkiego życia, można zrozumieć, dlaczego w krajach Europy Zachodniej przekonanie o konieczności wspierania przez państwo ludzi decydujących się na posiadanie dzieci łączy polityków różnych przekonań, nawet jeśli dzielą ich konkretne preferowane rozwiązania.
Nie ma zresztą w tej dziedzinie pomysłów po prostu dobrych i złych. Wszystkie mają określone skutki pozytywne i negatywne, np. wspierają silniej ubogich lub bogatych, są bardziej lub mniej kosztowne, bardziej lub mniej sprzyjają nadużyciom. Wybór konkretnego rozwiązania musi być poprzedzony starannym rozważeniem spodziewanych skutków w sytuacji danego kraju, a zwłaszcza — podjęciem strategicznych decyzji dotyczących celów prowadzonej polityki.
W Polsce potrzebę prorodzinnej polityki podatkowej od dawna uznają za oczywistość ugrupowania prawicowe, odwołujące się do nauczania Kościoła. Pod takim hasłem szli do wyborów kandydaci AWS. Nie oznacza to, by gotowe były konkretne pomysły rozwiązań, a tym bardziej — by przeprowadzono rachunkowe symulacje. Wbrew pozorom, niewiele lepiej jest z dyskusją o strategii — nie wykracza ona niestety poza ogólniki, nie przybrała postaci próby sformułowania konkretnych celów i kosztów, które warto ponieść.
Nasi liberałowie z UW wahają się między otwartym potępieniem w czambuł pomysłów prorodzinnego systemu podatkowego (ponieważ podatki nie powinny ich zdaniem być narzędziem polityki socjalnej) a taktycznymi zapewnieniami, że obecny system podatkowy ma sens prorodzinny (np. ulgi na kształcenie dzieci). Dobrym pretekstem dla niechęci wobec pomysłów ich mniej liberalnych adwersarzy (a obecnie koalicjantów) jest ewidentna słabość prorodzinnych propozycji, które dopiero niedawno zaczęły przybierać kształt nieco bardziej konkretny.
Zastanawiające jest jednak, że — inaczej niż w Europie Zachodniej, gdzie pronatalistyczna polityka jest prowadzona bez względu na zmieniającą się koniunkturę polityczną — u nas politycy liberalni w mniej lub bardziej zawoalowany sposób kwestionują w istocie celowość jakiegokolwiek wpływu państwa na decyzje obywateli o liczbie posiadanych dzieci.
To ostatnie stwierdzenie jest zresztą nieprawdziwe. Brak polityki w tej dziedzinie też jest polityką: jeśli bezdzietne małżeństwo i rodzina z pięciorgiem dzieci od jednakowych dochodów płacą takie same podatki, oznacza to po prostu, że posiadanie dzieci się nie opłaca. Tak jak nie istnieje państwo neutralne aksjologicznie, tak samo nie jest możliwa jego obojętność wobec decyzji obywateli dotyczących posiadania dzieci.
Być może dlatego politycy Zachodniej Europy świadomie wspierają takie decyzje, które uznają za korzystne dla racji stanu swych państw. Szkoda, że to wszystko jakoś nie potrafi dotrzeć do świadomości wielu polityków w Polsce. Być może zresztą kiedyś dotrze, tak jak stało się np. w dyskusji o roli Kościoła w życiu publicznym, która po kilku latach zażartych sporów doprowadziła do w miarę powszechnego uznania prawd oczywistych w innych krajach, a u nas z początku przez wielu odrzucanych. Czy taki sam los czeka tezę, iż państwu powinno zależeć na tym, by liczba jego obywateli przynajmniej nie malała? Jeśli tak się stanie, po co tracić bezcenny czas?
Jednym z argumentów przeciw naśladowaniu wzorów zachodnioeuropejskich jest finansowe załamanie tamtejszego państwa socjalnego, połączone z naszą biedą i koniecznością nadrabiania cywilizacyjnego zapóźnienia. Rzecz jednak w tym, że nie możemy wybierać pomiędzy tym, co musimy zrobić już, a tym, z czym możemy poczekać na lepsze czasy. W sytuacji tak dramatycznego opóźnienia musimy niestety robić wszystko naraz, ponosząc wszelkie związane z tym ryzyko. Jeśli pogłębi się demograficzne załamanie, będzie za późno, by wtedy szukać środków zaradczych, nawet jeśli polska gospodarka będzie prosperować. Zmiany ludzkich zachowań w skali społecznej, np. odzwyczajenie od posiadania dzieci, nie dają się łatwo odwracać, a niekiedy są w ogóle nieodwracalne. Widać zresztą, że zaniedbania z pierwszych lat III Rzeczypospolitej mszczą się na nas stale i nic nie pomagają tłumaczenia, że błędy były nieuniknione. Cóż z tego, skoro ich skutki trwają?
*
Państwo, jak widać, w wieloraki sposób ingeruje w najbardziej prywatną sferę życia swych obywateli: w decyzje o posiadaniu dzieci oraz we wzajemne relacje między rodzicami i dziećmi. Powyżej była mowa jedynie o kilku przykładach. Wpływ państwa bywa intencjonalny i niezamierzony, skuteczny i przeciwskuteczny, pozytywny i katastrofalny, mądry i nieprzemyślany. Błędów w tej dziedzinie (jak i zresztą w żadnej innej) uniknąć się nie da, jednak brak poważnego namysłu nad miejscem rodziny w polityce państwa daje gwarancję ich popełnienia. Nie wystarczą ani ogólniki o konieczności prowadzenia prorodzinnej polityki, ani żonglowanie liberalnymi sloganami, że powszechny dobrobyt rozwiąże problemy rodzin. Potrzebna jest rzetelna, całościowa dyskusja nad postulowanym modelem rodziny, jej miejscem w całości organizmu społecznego, a także nad wyborem konkretnych działań państwa, które najbardziej sprzyjałyby osiągnięciu tych celów przy minimalnych skutkach ubocznych.
Oczywiście, punktem wyjścia tej dyskusji musi być świadomość faktu, że rola państwa — jakkolwiek niebagatelna — może i powinna być jedynie służebna. W końcu zasada pomocniczości znalazła się także w obowiązującej konstytucji. Doświadczenia innych krajów mogą dostarczyć obfitego materiału porównawczego. Czy będziemy chcieli i umieli mądrze z nich skorzystać?
Tomasz Wiścicki — ur. 1961 r. Studiował prawo i historię na Uniwersytecie Warszawskim oraz katolicką naukę społeczną w Versoix koło Genewy. Dziennikarz — w latach 1986-1988 redaktor podziemnego pisma "Refleksy", w 1989-1993 w "Powściągliwości i Pracy", obecnie kieruje działem społecznym miesięcznika "Więź". Współautor cyklu programów telewizyjnych "Boskie i cesarskie". Jeden z autorów książki "Dzieci Soboru zadają pytania". Publikował w "Powściągliwości i Pracy", "Więzi", "Credo", "Gościu Niedzielnym", "Rzeczpospolitej" i prasie drugiego obiegu. Mieszka w Warszawie.