Boge Anne Lise Grzech pierworodny 17 Nad przepaścią


Anne-Lise Boge

GRZECH PIERWORODNY XVII

NAD PRZEPAŚCIĄ

Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny" rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cała historia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni.

Dla Einara

 Anne-Lise Boge

ROZDZIAŁ 1.

 Ruth chwyciła w swe dłonie lodowatą rączkę Marileny i przytrzy­mała delikatnie. Po policzkach łzy ciekły jej ciurkiem, a w gło­wie dudniły słowa Mali: „Pamiętaj, Ruth, że Marilena ma tylko ciebie, tylko ciebie..." Ruth ujęła maleńką twarzyczkę dziecka i jęknęła z rozpaczy. Co z niej za matka? Powinna była sprzeci­wić się Samuelowi. Jak mogła zostawić chore niemowlę samo w kuchni?

Poczuła gwałtowne skurcze żołądka, a potem falę mdłości. Zwymiotowała. Mam teraz za swoje, pomyślała z desperacją. Poświęciłam własną córkę, by zaspokajać fanaberie pozbawionego serca człowieka, którego poślubiłam. Znoszę upokorzenia, bo lękam się, że jeśli się mu sprzeciwię, spadnie na mnie kara Boska. Zgrzeszyłam i oddałam się Samuelowi, nie będąc jego żoną, i muszę to odpokutować. Ale o wiele cięższy grzech popeł­niłam, poświęcając niewinne, bezradne niemowlę dla obłąkane­go, dotkniętego złem człowieka, myślała Ruth zdruzgotana, nie przestając głaskać twarzyczki dziecka. Człowieka, który uważa się za sługę Pana, a który nigdy nim nie był. Wreszcie przejrza­łam na oczy.

Pochylona nad kołyską, szlochała rozpaczliwie. Nagle drgnę­ła, zdawało jej się bowiem, że jej twarz owionęło ciepłe tchnie­nie. Zalana łzami, wpatrywała się czerwonymi od płaczu oczami w Marilenę. Sine powieki niemowlęcia zadrżały leciutko. Ruth wstrzymała oddech, sądząc, że to wzrok ją mami. W mdłym świetle mogło jej się to tylko przywidzieć. Znów ujęła drobną twarzyczkę i pogłaskała córeczkę w policzek.

- Nie opuszczaj mnie, maleńka - chlipała. - Bez ciebie moje życie jest nic niewarte. Jeśli mi ciebie zabraknie, nie będę miała po co żyć.

Marilena z wysiłkiem otworzyła oczka i zaniosła się strasz­nym kaszlem. Ruth jęknęła, chwyciła dziecko trzęsącymi się rękami i podniosła z kołyski. Przytuliła córeczkę mocno do piersi, nie przestając głaskać jej po pleckach i rozgrzewać cie­płym oddechem jej policzek, a w sercu jej śpiewało: Marilena żyje! Poczuła zawrót głowy. Doznała tak wielkiej ulgi, że omal nie zemdlała. Wzięła Marilenę do izby i położyła się na kanapie, tuląc do siebie zmarznięty tłumoczek. Okryła siebie i dziecko wełnianym pledem, po czym przystawiła niemowlę do piersi.

- Ssij, maleńka - wyszeptała, wciąż łkając. - Ssij ciepły po­karm. Zostanę tu z tobą przez cały czas. Już nigdy nie będziesz leżeć sama. Nigdy więcej!

Gdy tylko wypowiedziała te słowa, uświadomiła sobie, że czeka ją ciężka przeprawa z Samuelem, który na pewno zarea­guje wściekłością. Tym razem jednak nie zamierzała mu ustą­pić. Niech sobie pokrzykuje, co chce, Marilena będzie leżała w nocy przy niej! Jeśli z tego powodu Samuel ją porzuci, pro­szę bardzo, może to nawet nie najgorsze rozwiązanie. I tak nie czuła do niego nic z wyjątkiem pogardy. Od teraz już nigdy nie ulegnie jego woli, jeśli będzie się to miało odbyć kosztem dziec­ka. Nigdy, nigdy więcej! Liczy się tylko Marilena! - pomyślała z drżeniem, przepełniona uczuciem ogromnej wdzięczności do Boga za ocalenie córki. Otaczając swą opieką jej córkę, dał Ruth znak, co naprawdę jest ważne i kogo powinna wybrać. I nie był to Samuel!

Wytrzymam, ślubowała w duchu Ruth, bo małżeństwo jest ustanowione przez Boga. Wiedziała jednak, że jeśli stanie przed wyborem, Marilena będzie u niej na pierwszym miejscu, nawet jeśli się okaże, że musi poświęcić własne małżeństwo i zapłacić za to wiecznym potępieniem. Zniesie wszystko, byleby tylko Ma­rilena żyła i była szczęśliwa. Nic nie jest ważniejsze niż jej własne dziecko!

Marilena, choć bardzo osłabiona, ssała pierś Ruth. Dyszała ciężko i siniała na twarzy od nękających ją ataków kaszlu, ale Ruth czuła, że dziecko zjadło trochę. Powoli rozgrzało je mleko oraz bijące od mamy ciepło, a blada twarzyczka nabrała rumień­ców. Maleńka rączka zacisnęła się leciutko na palcu Ruth.

- Dzięki ci, dobry Boże - wyszeptała Ruth. - Już nigdy nie zawiodę mojego dziecka, które wbrew temu, co mówi Samuel, jest także Twoim dzieckiem. Prawda, że zgrzeszyłam, ale ono nie jest niczemu winne. Dzięki ci, Boże, że mi nie zabrałeś mojej córeczki. Dziękuję...

Ruth leżała z maleństwem i mimo panującego w izbie chłodu czuła dziwne ciepło, przenikające jej ciało. Jej niespokojne ser­ce znalazło ukojenie. Doświadczyła opieki Bożego miłosierdzia. Może Bóg mi wybaczył mimo wszystko, przemknęło jej przez myśl. Może w ten sposób okazał mi swą łaskę? Powoli złożyła ręce nad dzieckiem i odmówiła modlitwę Ojcze nasz.

 

Musiała się zdrzemnąć, bo nie zauważyła, kiedy wszedł Samuel. Wzdrygnęła się, usłyszawszy jego glos, i spojrzała na Marilenę, która przestała ssać i spała spokojnie przytulona do jej piersi.

-  Co to ma znaczyć? - zapytał Samuel gniewnie.

Ruth poczuła znów, jak strach chwyta ją w swe szpony, ale uniosła się na łokciu i wpiła swe spojrzenie w męża.

-  Dziecko cudem mi nie umarło dziś w nocy - powiedziała cicho. - Kiedy zasnąłeś, zeszłam na dół, a ono było już całkiem zimne. Na szczęście dobry Bóg czuwał nad nią i udało mi się tchnąć na nowo życie w to wychłodzone ciałko.

-  Bzdura - skwitował krótko Samuel. - Nic jej nie jest. Wszystkie małe dzieciaki są zimą zasmarkane. Odłóż ją i wracaj do łóżka!

Ruth odetchnęła głęboko i drżąc na całym ciele, oznajmiła cicho:

-  Mała jest poważnie chora, Samuelu, i musi leżeć przy mnie.

-  Powiedziałem...

-  Wiem, co powiedziałeś - odparła Ruth i popatrzyła mu prosto w oczy. - Ale mała będzie leżeć przy mnie. Jeśli chcesz, mogę z nią spać tu, na dole, by ci nie przeszkadzać, ale nie zosta­wię jej już nigdy samej. Przynajmniej póki nie wyzdrowieje.

Ruth aż się skurczyła pod lodowatym i bezwzględnym spoj­rzeniem męża. Dygotała w środku jak galareta, ale nie spuściła wzroku. Poczuła w sobie całkiem nowe siły i stanowczość. Cho­dzi wszak o jej dziecko! Mogła ulegać w wielu sprawach, ale ni­gdy więcej nie poświęci Marileny. Nigdy!

-  Sprzeciwiasz mi się?

-  Chronię swoje dziecko - odparła Ruth twardo, nie od­powiadając wprost na jego pytanie. Dopiero po chwili dotarło do niej, że nazwała Marilenę swoim dzieckiem. Nie mijała się jednak z prawdą. Samuel nigdy nie troszczył się ani o córkę, ani o nią. On dba wyłącznie o siebie, pomyślała Ruth z lekkim zdumieniem, przejrzawszy wreszcie na oczy. Nie pojmowała, że można być takim człowiekiem. - Jak sądzisz, co powiedzieliby ludzie, gdyby się dowiedzieli, że chore na płuca niemowlę leżało samo w kuchni w środku zimy? Jak byś to wyjaśnił?

Samuel nie od razu odpowiedział. Zmarszczył brwi i pod­szedł do letniego pieca, w którym się niemal doszczętnie wy­paliło. Ruth poznała po jego zachowaniu, że sytuacja, w której się znalazł, bardzo go zdenerwowała, ale nie do końca wie, jak postąpić. Wiedział, że potrafi zmusić żonę, by poszła z nim na górę, ale męczyła go myśl, że ludzie mogliby się dowiedzieć, iż nie pozwolił żonie wziąć do łóżka dziecka. Słyszał o panującym we wsi zwyczaju, że niemowlęta śpią z matkami przynajmniej w porze zimy. Gdyby się wydało, że dziecko leżało samo, wszy­scy by się od razu domyślili, że to jego wymysł, nawet gdyby Ruth nic nie powiedziała. Bo ona z własnej woli nigdy by tak nie postąpiła.

-  Nie masz prawa o tym decydować - odezwał się w końcu, prostując się, jakby chciał dodać sobie powagi. - To ja rządzę w tym domu! Ale skoro mówisz, że dziecko jest chore... - Prze­czesał nerwowo włosy, unikając wzroku Ruth, która zauważyła, jak twarz mu poczerwieniała od tłumionej złości. - Wniosę kołys­kę na górę, dziecko będzie spało z nami, póki nie wyzdrowieje.

-  Mała będzie leżała przy mnie, nie w kołysce!

Samuel wpił pociemniałe z wściekłości spojrzenie w Ruth, a jego dłonie zacisnęły się w pięści.

-  Będzie leżała w kołysce, gdy będę cię potrzebował - uciął krótko. - Potem ją możesz wziąć do siebie. Na razie, póki jest chora - dodał chrapliwie.

Słysząc pobrzmiewający w jego glosie gniew, Ruth westchnę­ła cicho. Czuła, że musi ustąpić! Spodziewała się, że Samuel sro­go ją ukarze za to, że ośmieliła się mu sprzeciwić. Ale niech ją nawet bije pasem i obraża! Zniesie każde upokorzenie, byleby Marilena mogła spać przy niej. Wszystko jest lepsze niż to, by maleństwo zostawało na noc samo w kuchni, myślała Ruth, wchodząc po schodach do sypialni ze śpiącym dzieckiem na ręku.

Samuel wniósł na górę kołyskę i postawił blisko pieca. W po­mieszczeniu nadal było dość ciepło, ale on otworzył drzwiczki pieca i dorzucił drew.

-  Połóż ją w kołysce - odezwał się cicho.

-  Będzie leżała przy mnie - powtórzyła Ruth równie cicho, ale stanowczo.

-  Owszem, kiedy nie będę cię potrzebował - odparł. - Chy­ba tak się umówiliśmy?

Ruth spojrzała mu w oczy, które zalśniły złowrogo, i po ple­cach przeszły jej ciarki. Przeraziła się tego, co miało nastąpić. Więcej już nie mogę się przeciwstawiać, bo całkiem straci pano­wanie nad sobą, pomyślała. Położyła więc Marilenę w kołysce i otuliła ją kołderką, a kiedy się odwróciła, on już stał przygoto­wany, trzymając w ręku pas.

-  Mała ma zapalenie płuc - stwierdziła Mali i zmartwiona pogłaskała Marilenę po policzku. - W tym domu jest za wilgot­no i za zimno dla takiego dziecka. Nie mogłabyś przenieść się z nią do dworu, póki nie wyzdrowieje?

-  Chyba nie - odpowiedziała Ruth niechętnie. - A mała śpi ze mną w nocy, więc...

-  Jakżeby mogło być inaczej - żachnęła się Mali, patrząc uważnie na Ruth. - Przecież nikt nie kładzie niemowlęcia osob­no, na dodatek w zimie. A już zwłaszcza chorego niemowlęcia. Przecież nie masz innych dzieci, które potrzebowałyby miejsca w twoim łóżku - dodała.

Nie, ale mam Samuela, pomyślała Ruth. Milczący i gniewny, że musiał ustąpić jej żądaniu, by Marilena spała z nimi na pod­daszu, całą swoją złość wyładowywał na Ruth. Karał ją każdego wieczora po tej nocy. Plecy i pośladki miała obolałe i poranione do krwi od wymierzanych jej razów, a kiedy ją wreszcie zosta­wiał, ledwie się była w stanie ruszyć. Milczała jednak, gotowa znieść wszystko, byleby potem przytulić swoje dziecko.

-  To co zrobimy? - zapytała matkę, nie podejmując poruszo­nego przez nią tematu. - Poślemy po lekarza?

-  A co on pomoże? - skwitowała Mali i pogrzebała w dużej szydełkowej torbie, którą ze sobą przyniosła. - Same musimy sobie poradzić.

Wyjęła dwie buteleczki, wlała do kubka po łyżeczce płynu z każdej i pomieszała. Potem wzięła na ręce Marilenę, ułożyła ją sobie na ramieniu i z wielką cierpliwością wlewała małej do buzi po kropelce przygotowanej przez siebie mikstury. Marilena wierciła się i płakała głośno, ale Mali nie ustąpiła, póki nie po­dała jej całego lekarstwa. Dopiero wówczas podniosła wnuczkę, położyła ją sobie na piersi i pogłaskała po pleckach.

-  Dobrze już, dobrze, wnusiu ty moja - mruczała. - Musia­łaś połknąć lekarstwo, chcemy przecież, żebyś wyzdrowiała.

Marilena aż się spociła od płaczu i minęło trochę czasu, nim się uspokoiła. Ruth tymczasem wciąż zerkała niespokojnie na górę.

-  Na co tak patrzysz? - zapytała zdziwiona Mali i powiodła wzrokiem po belkach powały. - Coś nie tak?

-  Nie, ja... - Ruth, czerwona jak burak, nerwowo pociągała guzik od bluzki. - Samuel nie lubi, jak mała płacze - wyznała w końcu cicho. - Nie może się wówczas skupić na czytaniu Biblii i spokojnie myśleć - dodała nieco bezradnie.

-  Powinien wziąć to pod uwagę, zanim ci zrobił dziecko - zareagowała Mali ze złością. - Proszę, proszę, misjonarz siedzi tam sobie na górze i studiuje wersety z Biblii, powiadasz. Sądzę, że więcej pożytku byłoby z niego tu, w izbie. Miałby okazję za­prezentować w praktyce swoje chrześcijaństwo.

Ruth nie odpowiedziała. W milczeniu nastawiła czajnik na kawę. Mali popatrzyła na jej szczupłe ramiona i zwróciło jej uwagę, że córka porusza się sztywno, jakby z wysiłkiem.

-  Bolą cię plecy? - zapytała nagle.

Ruth wzdrygnęła się, ale nie odwróciła twarzy i nadal krząta­ła się przy piecu.

-  Nie, ja...

-  Przecież widzę, że całkiem cię połamało - utrzymywała Mali. - Pokaż, obejrzę cię!

Ruth odwróciła się gwałtownie do matki i cofnęła przerażona.

-  Coś pewnie dźwignęłam - rzuciła, wstrzymując oddech. - Przejdzie mi, mamo.

Mali nie odezwała się więcej na ten temat, ale jej oczy po­ciemniały. Ukołysała Marilenę do snu i ułożyła ją z powrotem w kołysce. W milczeniu wypiła filiżankę kawy, którą poczęsto­wała ją Ruth, po czym zebrała się do wyjścia. Wkładając buty, przykazała:

-  Zostawiam ci te dwie buteleczki z lekarstwem. Podawaj małej po jednej łyżeczce z każdej cztery razy na dzień, a także w nocy, gdyby zaczęła kaszleć. Będę tu do ciebie zaglądać - do­dała.

-  Dziękuję - odpowiedziała cicho Ruth. - Bardzo ci jestem wdzięczna za wszystko, co dla mnie robisz, mamo.

Mali popatrzyła na woskową twarz swojej najstarszej córki i oczy, które skrywały tyle cierpienia. Gdyby tylko mogła na­kłonić ją do mówienia! Gdyby Ruth wyznała, co naprawdę się z nią dzieje! Może wówczas potrafiłaby jej pomóc. Wyczuwała jednak, że Ruth nigdy jej nic nie powie. Pod tym względem były do siebie podobne. Obie uważały, że swój krzyż należy dźwigać samotnie.

-  Moja duża córka - powiedziała Mali cicho i pogłaskawszy ją po policzku, poczuła, że zbiera się jej na płacz. - Moja duża, dzielna córka.

Zima trzymała w lodowatym uścisku całą przyrodę, Marilena tymczasem powoli odzyskiwała siły. Zioła i okłady z kamfory, jakie robiła jej Mali, zdziałały cuda. Tak przynajmniej pomyślała Ruth w dniu, kiedy jej córeczka przystawiona do piersi wreszcie znowu uśmiechnęła się do niej bezzębnymi dziąsłami.

-  No, co ja widzę? Śmiejesz się do mnie, maleńka? - Pogła­skała ją leciutko po cienkich włoskach i odwzajemniła się jej uśmiechem przez łzy.

Dziecko złapało ją rączką za palce. Zupełnie jakby ściskała mi dłoń i dziękowała, że jej nie zawiodłam, pomyślała. Bo cho­ciaż Samuel się zżymał, ona uparcie trwała przy swoim i żądała, by Marilena nadal sypiała z nimi na poddaszu, choć jej stan znacznie się poprawił.

-  Przecież ona jest całkiem zdrowa - twierdził Samuel, ob­rzucając niechętnym spojrzeniem dziecko w kołysce. - Miała tu sypiać, póki nie wyzdrowieje.

-  To ty tak powiedziałeś - odparła Ruth. - Zresztą ona jeszcze nie do końca wydobrzała. Musi spać ze mną przez całą zimę, bo inaczej znów ciężko zachoruje.

-  Nie przeciągaj struny, Ruth - rzucił i zaśmiał się zimnym, nieprzyjemnym śmiechem. - Powinnaś wiedzieć, że sobie na to nie pozwolę. Moja cierpliwość ma swoje granice.

Ruth nie miała żadnych wątpliwości, że człowiek, który na­raża drugiego na takie upokorzenia, jakich ona doznawała, nie może być normalny. Kiedy bił ją i poniewierał, często przychodzi­ło jej na myśl, że on może być też niebezpieczny. Była pewna, że nie zniesie żadnych protestów z jej strony, ale co by się stało, gdy­by naprawdę mu się sprzeciwiła? Mimo to w sprawie Marileny nie zamierzała ustąpić. Dziecko będzie z nią spało przez całą zimę, pozostawienie Marileny samej byłoby nieodpowiedzialnością.

-  Przecież chyba ci nie przeszkadza, gdy tu śpi - odpowie­działa ze spokojem. - Z czasem, jak jej się polepszy, może więcej leżeć w kołysce, ale nie chcę...

W oczach Samuela błysnął gniew. Misjonarz wyciągnął dłoń i wymierzył żonie siarczysty policzek. Ruth aż się zatoczyła i chwyciła się za piekącą twarz.

-  Nie ty tu decydujesz, Ruth - warknął.

-  Nie zamierzałam ci się sprzeciwiać, Samuelu - odparta Ruth cicho. - Ale chodzi o nasze dziecko. Chyba nie chcesz, by nam umarto.

-  O Boże, a cóż to za histeria - rzucił szyderczo. - Dzieciak smarka, a tobie się zdaje, że umiera. Ale to wszystko przez tę twoją matkę, która dzień w dzień tu przyłazi i cię buntuje prze­ciwko mnie. Ale dość tego! Nie pozwolę sobie na to! Uprzedza­łem cię już wcześniej, Ruth, że nie toleruję płaczu dzieci! Potrze­buję spokoju, by czytać słowa Pana i je rozważać.

Ruth serce podskoczyło do gardła, ale wyprostowała się i pa­trząc na męża, oświadczyła:

-  Rozumiem to, Samuelu. Ale Marilena nadal będzie sypiać na poddaszu. Chyba że przeniosę się z nią na dół do izby. Samej jej jednak nie zostawię.

Stał nieruchomo i patrzył na nią, a w jego wzroku zdziwienie mieszało się z szaleństwem.

-  Powiedziałem już, że moja cierpliwość ma swoje granice, Ruth.

-  Tak jak każdego człowieka, moja też - odpowiedziała Ruth cicho. - Nawet moja.

W milczeniu popatrzył na nią tym swoim mrocznym spojrze­niem, pod którego wpływem przenikały ją dreszcze. Nie spuściła jednak głowy. Stała tak, wyprostowana i cicha, choć serce waliło jej młotem.

Marilena pozostała na poddaszu.

ROZDZIAŁ 2.

 

Herborg siedziała przy stole, cicha i blada, i już od dłuższej chwi­li, zamiast jeść obiad, dłubała widelcem w talerzu. Mali od czasu do czasu zerkała na nią pośpiesznie, ale nic nie mówiła. Nie wy­glądało na to, by ktokolwiek z pozostałych domowników zwrócił uwagę na to, że młoda gospodyni jest dziwnie milcząca i ledwie tknęła jedzenie. Nagle Herborg poderwała się i słabym głosem powiedziała:

-  Ja... nie czuję się dobrze.

Oja musiał wstać, by żona mogła wydostać się zza ławy, i po­patrzył na nią trochę zdziwiony.

-  Jak to źle się czujesz? A co ci...

Herborg nie odpowiedziała, tylko wybiegła pośpiesznie. Głośny trzask drzwi, które się za nią zamknęły, sprawił, że wszy­scy na moment przestali jeść. Oja wstał.

-  Poczekaj chwilę, Oja - Mali powstrzymała syna ze spoko­jem. - Sprawdzę, co z nią, ale nie sądzę, by było to coś poważne­go. Nawet jestem tego pewna.

-  To co jej dolega? - zapytał Oja, patrząc na matkę zmar­twiony.

-  Pewnie złapała ją infekcja - stwierdziła Ingeborg, zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć. - Ostatnio w okolicy dużo ludzi zaniemogło, a w Oppstad wszyscy bardzo chorowali. Mam nadzieję, że i my tu nie złapiemy tego paskudztwa - do­dała zatroskana, spoglądając na drzwi, w których zniknęła Herborg.

Mali wstała spokojnie od stołu i przykazała:

-  Jedzcie, proszę! Ane, zadbaj, by wszyscy się posilili.

Ane skinęła głową i wymieniła z Mali porozumiewawcze spojrzenie. Ona także się domyśliła, że to nie infekcja dokucza Herborg.

 

Mali znalazła synową za węgłem domu. Schylona wpół, opie­rała się ciężko o ścianę. Czoło pokrywał jej perlisty pot, mimo że tego październikowego dnia panował chłód, a ostre podmuchy wiatru od szczytu Stortind zwiastowały kolejne opa­dy śniegu.

Mali wzięła z wieszaka w korytarzu duży szal Herborg i okry­ła nim dziewczynę. Objąwszy ją ramieniem, zauważyła brązowożółtą plamę na cienkiej warstwie śniegu tuż przy ścianie budyn­ku. Synowa, choć tak niewiele zjadła na obiad, i tak wszystko zwymiotowała.

-  I co, już lepiej? - zapytała spokojnie.

Herborg tylko skinęła głową.

Mali wyjęła z kieszeni fartucha chusteczkę i podała dziewczynie, by otarła pot z czoła i usta.

-  Zupełnie nie rozumiem... Chyba mam infekcję - powie­działa w końcu i spojrzała na Mali matowym wzrokiem.

-  A kiedy miałaś ostatnie krwawienie? - zapytała Mali.

Herborg popatrzyła jej w oczy z przerażeniem, a po chwili oblała się rumieńcem i spuściła głowę.

-  Coś mi się zdaje, że minęło już trochę czasu - ciągnęła Mali i pogłaskała Herborg po chłodnym policzku. - Domyślasz się chyba, że to nie żadna infekcja. Jesteś w ciąży, Herborg. I jeśli się nie mylę, już od kilkunastu tygodni.

-  W ciąży... - Herborg patrzyła na Mali zdezorientowa­na. - Rzeczywiście, całkiem zapomniałam o miesięcznym krwa­wieniu - przyznała. - Tyle się działo... Najpierw zerwanie z Oją, a potem ślub...

Zamilkła i potarła swą pobladłą twarz.

-  Zdarzało mi się wcześniej, że miesiączka się spóźniała, kie­dy miałam jakieś kłopoty...

Mali przytuliła ją i pogłaskała po włosach. Mocniej otuliła ją szalem i podniosła ku sobie jej twarz.

-  Ale tym razem nie to jest powodem - uśmiechnęła się. - Spodziewasz się dziecka i jeśli się nie mylę, jest to już co naj­mniej trzeci miesiąc ciąży.

Herborg rozszerzyła oczy ze zdumienia.

-  Trzeci miesiąc? Ale... To znaczy, że musiałam już... za­nim...

-  Tak, sądzę, że zaszłaś w ciążę w sierpniu - pokiwała głową Mali.

-  A gdyby Oja ożenił się z Ruth Liną? - Herborg popatrzyła na Mali przerażonymi oczyma. - Wtedy ja...

-  Ale to ty poślubiłaś Oję - uśmiechnęła się Mali, choć i ona pomyślała o tym, co by się stało, gdyby Oja ożenił się z Ruth Liną, która tylko udawała ciążę, gdy tymczasem Herborg na­prawdę spodziewałaby się jego dziecka gdzieś w Surnadalen. Popatrzyła ciepło na synową. - No, kochana, myślę, że powinnaś się cieszyć. Nosisz pod sercem dziecko, które być może będzie przyszłym dziedzicem Stomes!

Przez moment Herborg zamarła i w milczeniu patrzyła na Mali, zaraz jednak jej oczy napełniły się łzami

-  O Boże, jaka jestem szczęśliwa - zachlipała i uściskała mocno teściową. - Nie mogę wprost uwierzyć, że to prawda!

Uwolniła się z objęć Mali, Jej twarz nabrała rumieńców, a oczy zalśniły.

-  Muszę powiedzieć Oi!

-  Koniecznie - uśmiechnęła się Mali. - Już ci lepiej?

-  Czuję się dobrze - odparła radośnie. - Nigdy nie czułam się lepiej.

Mali zaśmiała się rozbawiona. Wiedziała, że mdłości dadzą o sobie znać prędzej czy później, w takiej chwili jednak nie wi­działa powodu, by wspominać o tym synowej.

-  Ty chyba też się cieszysz? - zapytała Herborg gwałtownie.

-  Bardzo - zapewniła Mali. - To zawsze wielka radość, gdy na świat przychodzą wnuki, a już szczególnie kiedy ma się uro­dzić przyszły dziedzic.

-  Nowy dziedzic Stornes - powiedziała Herborg z rozmarzo­nym wzrokiem.

-  No, jeśli pierwsza urodzi się dziewczynka, to nie odziedzi­czy dworu, gdy później będzie miała brata.

Herborg zdumiała się, a po chwili namysłu wzięła Mali pod rękę i popatrzyła na nią zatroskana.

-  Ale... jeśli to będzie dziewczynka, a nam nie urodzi się więcej dzieci?

-  Wtedy będziemy mieć w Stornes dziedziczkę - odparła Mali spokojnie. - Tak też będzie dobrze. Ale dlaczego myślisz, że nie będziecie mieć więcej dzieci? Nie martw się na zapas, Her­borg! Po pierwsze może nosisz teraz pod sercem syna, a po dru­gie jesteś młoda i możesz urodzić jeszcze wiele dzieci. A teraz głowa do góry i ciesz się!

Twarz Herborg rozjaśnił promienny uśmiech.

-  Cieszę się - roześmiała się uszczęśliwiona. - Bardzo się cieszę!

 

Mali poradziła, by Herborg przemknęła się szybko na poddasze i tam poczekała na Oję. Obiecała, że sama pójdzie do izby i po­prosi syna, by przyszedł do żony do sypialni.

-  Uważam, że Oja powinien dowiedzieć się pierwszy, że zo­stanie ojcem, zanim usłyszą tę nowinę pozostali domownicy - rzekła. - A jeśli teraz wpadniesz do izby, to...

-  Oczywiście, że muszę najpierw powiedzieć o tym Oi! - Herborg pokiwała głową, przyznając Mali rację. Oczy lśniły jej jak gwiazdy i aż drżała z niecierpliwości.

-  No, to wracajmy, bo jeszcze mi tu całkiem przemar­zniesz! - rzekła Mali i objąwszy dziewczynę ramieniem, skiero­wała się wraz z nią w stronę schodów.

W korytarzu jeszcze raz pogłaskała dziewczynę po policz­ku. Wprawdzie od jakiegoś czasu podejrzewała, że synowa jest w ciąży, jednak pewność, którą zyskała, napełniła ją niezwykłym uczuciem. Nowy dziedzic dworu - o ile urodzi się chłopiec. Mali popatrzyła na rozpromienioną synową i nagle poczuła, że ze wzruszenia zbiera się jej na płacz. Pomyślała o tej doniosłej chwili związanej z urodzeniem dziedzica i ogarnęła ją radość, że tych dwoje, Oja i Herborg, są tacy szczęśliwi. Równocześnie żal ścisnął jej serce, gdy przypomniała sobie Ruth. Radość i smu­tek zawsze idą w parze! W tym momencie odczuła szczególnie intensywnie, jak bardzo różni się małżeństwo Herborg i Oi od życia, jakie prowadzą Ruth i Samuel. Bo chociaż Ruth nie opo­wiadała za wiele, Mali domyślała się, że na Wzgórzu dzieje się gorzej, niż się pierwotnie obawiała. O wiele gorzej! Nic jednak na to nie poradzi, póki Ruth nie wyrazi zgody, by mogła wraz z Havardem położyć temu kres. A wyglądało na to, że Ruth nie życzy sobie, by mieszać się do jej spraw.

Mali nie potrafiła tego pojąć, bo domyślała się, że córka musi znosić wiele przykrości ze strony Samuela, najgorsze jednak, że odbijało się to także na małej Marilenie...

-  Chyba się cieszysz? - zapytała Herborg, dostrzegłszy na twarzy Mali smutek i zatroskanie.

-  Ależ tak - zapewniła Mali pośpiesznie. - Przyszło mi tylko na myśl, że dobrze by było, gdyby wszyscy mogli być tacy szczęś­liwi jak ty i Oja.

Herborg pokiwała powoli głową, a potem objęła Mali i uścis­nęła ją mocno.

-  Myślisz o Ruth, prawda? - odezwała się cicho. - Rozumiem.

Mali popchnęła ją dobrotliwie w stronę schodów na poddasze.

-  Idź już na górę, zanim ktoś wyjdzie z izby. Zaraz przyślę do ciebie Oję.

Przez chwilę stała sama w korytarzu, nasłuchując lekkich kroków Herborg, a potem otarła twarz i zwyciężyła w niej ra­dość, że znów będą w Stornes małe dzieci! Powoli otworzyła drzwi do izby i weszła do środka.

-  Wydaje mi się, że powinieneś zajrzeć do Herborg, jest w sypialni - zwróciła się do Oi.

Utkwił w matce pociemniałe ze strachu spojrzenie, ale bez słowa ruszył do wyjścia. Gdy mijał ją w drzwiach, uścisnęła mu pośpiesznie rękę i szepnęła:

-  Niczego się nie obawiaj, synu! Czeka cię radosna nowina.

Herborg stała przy oknie, a kiedy usłyszała trzask naciskanej klamki, odwróciła się szybko i nim Oja zdążył zamknąć za sobą drzwi, uwiesiła się mu na szyi.

-  Spodziewam się dziecka - szepnęła, przytulając się do jego twarzy, a jej oddech delikatnie połaskotał go w policzek.

Oja, trochę oszołomiony, w pierwszej chwili nie zareagował. Gdy jednak dotarło do jego świadomości znaczenie tego, co mu powiedziała, objął ją mocno ramionami.

-  To pewne? - zapytał chrapliwym głosem.

-  Całkowicie - zaśmiała się Herborg i odchyliwszy w tył głowę, popatrzyła na niego rozpromieniona. - Sama powin­nam się już dawno tego domyślić, ale... Bo to już trzeci mie­siąc, tak powiedziała twoja mama. To znaczy, że dziecko urodzi się w kwietniu.

Twarz Oi rozjaśniła się radością.

-  Dziedzic Stornes jest w drodze.

W jego słowach pobrzmiewała zarówno duma, jak i głęboki szacunek.

-  Tak, o ile to chłopiec - poprawiła go Herborg. - Bo prze­cież równie dobrze może urodzić się dziewczynka.

Zamyślił się na moment, a potem uśmiechnął.

-  Równie mocno ucieszę się z córki! - powiedział i pocało­wał żonę w czubek nosa. - Zwłaszcza jeśli będzie podobna do swojej mamy. A na syna poczekamy w następnej kolejności.

Przez moment Herborg ogarnął lęk. A jeśli urodzi im się tylko to jedno dziecko? Znała wiele przykładów małżeństw z jednym dzieckiem. Sama miała tylko siostrę, a ich matka była jedynaczką. W gronie jej krewnych nie zdarzały się wielodziet­ne rodziny, ani ze strony mamy, ani ojca. Może to dziedziczne? Odsunęła od siebie jednak niepokój i przytuliła się mocno do Oi. Najważniejsze, że spodziewa się dziecka i tym samym ciągłość rodu Stornesów zostanie zachowana. Nawet jeśli urodzi im się dziewczynka i nie będzie miała rodzeństwa.

Oja położył dłoń na brzuchu Herborg i pogłaskał delikatnie.

-  Można już wyczuć - odezwał się i popatrzył na nią zdu­miony.

-  Nie, no coś ty - zaprotestowała Herborg. - Nic nie zauwa­żyłam. Żartujesz sobie ze mnie.

-  Nie, dotknij!

Ujął jej dłoń i położył na miękkim brzuchu.

-  Nic szczególnie nie wyczuwam, ale że dziecko jest tam w środku, to pewne - roześmiała się Herborg. - Nie pojmuję tyl­ko, że sama się nie domyśliłam. Zupełnie nie wpadło mi to do głowy.

-  To bez znaczenia - powiedział i popchnął ją delikatnie na łóżko. - Najważniejsze, że już wiemy, choć ja wprost nie mogę w to uwierzyć.

Położyli się na futrzanej narzucie, a Herborg oparła głowę na jego ramieniu. Zauważywszy dalekie i rozmarzone spojrzenie Oi, Herborg pogłaskała go palcem po policzku i wyszeptała:

-  Cieszysz się?

-  Czy się cieszę? Leżę tu i szczypię się w ramię, by się prze­konać, że to nie sen...

Herborg uniosła się na łokciu i popatrzyła na niego z góry. Jej spojrzenie przepełnione było bezgraniczna, czułością.

-  To prawda, Oja - szepnęła, a on poczuł na swych wargach jej tchnienie.- Najprawdziwsza prawda! Spodziewam się dziecka!

Przyciągnął ją mocno do siebie i zanurzył dłonie w gęstych miedzianorudych włosach. Oddychał szybciej, a jego dłonie ze­ślizgnęły się niżej i pogładziły jej ciało. Nagle zamarł gwałtownie i odsunął ją trochę od siebie.

-  Czy możemy... możemy się teraz kochać? - zapytał ci­cho. - Nie skrzywdzimy dziecka?

-  Twoja mama mówi, że to trzeci miesiąc - uśmiechnęła się Herborg. - Do tej pory nie zważaliśmy na tę małą istotkę, więc pewnie ułożyła się w środku bezpiecznie.

-  Trzy miesiące... To znaczy, że byłaś w ciąży, kiedy ze sobą zerwaliśmy! Boże święty, a gdybym się ożenił z Ruth Liną...

-  Ale się nie ożeniłeś, więc zapomnijmy już o tym - poprosi­ła Herborg cicho. - Jesteś moim mężem, a ja młodą gospodynią w Stornes. I to ja urodzę ci dziecko. Nadal tylko ja się dla ciebie liczę, Oja, prawda?

-  Najprawdziwsza prawda - wyznał cicho, rozpinając guziki jej bluzki. - W moim życiu jesteś tylko ty! Nigdy nikt nie znaczył dla mnie więcej.

Leżeli nadzy obok siebie, a on, pieszcząc dłońmi jej ciało, uśmiechnął się i powiedział:

-  Piersi ci się powiększyły i brodawki są ciemniejsze. Nie za­uważyłaś?

Herborg podniosła głowę i przyjrzała się sobie. Chwyciła pierś w dłoń i odparła niepewnie:

-  Skoro tak mówisz...

-  No i brzuch masz wypukły.

Herborg przesunęła dłonią po płaskim brzuchu i zaprotesto­wała:

-  Nic podobnego. Wydaje ci się!

-  Ale będziesz miała - upierał się. - A wtedy będziesz jesz­cze piękniejsza niż zwykle.

Nieoczekiwanie pochylił się i pocałował ją w brzuch.

Herborg zwichrzyła mu włosy, po czym delikatnie musnę­ła palcami jego kark. Przepełniało ją uczucie niewysłowionego szczęścia.

-  Pragnę cię - wyszeptała chrapliwie, czując gwałtowny przypływ pożądania. Zaplotła mu nogi na plecach i przyciągnęła ku sobie.

-  Ale...

-  Żadnego „ale" - wymamrotała. - Chodź!

Mimo wszystko kochali się inaczej. Nie tak gwałtownie, lecz w słodkim upojeniu i z nową łagodnością. Było im równie cu­downie, ale w inny sposób. Bezwiednie wkradła się w ich relacje ostrożność, by nie skrzywdzić maleństwa.

Już po wszystkim Herborg leżała przytulona do Oi i delikat­nie gładząc go po plecach, chłonęła w nozdrza jego zapach.

-  Że też można być tak szczęśliwym - wyszeptała powoli.

Oja uniósł się na łokciu i popatrzył na nią szklistymi oczami.

-  Moja Herborg - wyszeptał. - Moja ty...

W Stornes zapanowała ogromna radość, gdy Oja tuż przed pod­wieczorkiem, zarumieniony i dumny, otoczył Herborg ramie­niem i ogłosił, że spodziewają się dziecka.

-  No nie! - zareagował Havard i złożywszy gazetę, wstał z krzesła. - Dziecko już w drodze?

-  Urodzi się w kwietniu - wyjaśniła nieco zawstydzona Herborg.

-  W kwietniu? To znaczy, jeśli dobrze liczę, że dość szybko się o nie postaraliście - roześmiał się rubasznie Havard. - Zresz­tą jakie to ma znaczenie? To wspaniała nowina!

-  Ależ z ciebie szczęściara - rzekła Dorbet i uścisnęła Her­borg. - Będziesz mieć własne maleństwo! Chyba pozwolisz mi czasem trochę się nim poopiekować?

-  No jasne - uśmiechnęła się Herborg. - Dobrze, że urodzi się wcześniej, zanim odbędzie się twój ślub. Mam nadzieję, że zdążę stanąć na nogi i zatańczę na twoim weselu.

Jeśli wszystko dobrze pójdzie, pomyślała Mali. Zawsze takie myśli towarzyszyły jej przy okazji porodów. Bo z doświadczenia wiedziała, że w tych sprawach nic nie jest oczywiste. Wystarczająco wiele razy zetknęła się z nieszczęściami. Ale Herborg jest młoda i zdrowa! Można więc mieć nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.

 

Nowina o tym, że młodzi w Stornes spodziewają się potomka, rozeszła się błyskawicznie. Zapewne wiele w tym zasługi Astrid z centrali telefonicznej, myślała Mali chłodno. Bo Herborg za­dzwoniła do rodziców jeszcze tego samego popołudnia i aż piała z zachwytu i z radości. Powiedziała wszystko: który to miesiąc, jacy są z Oją szczęśliwi i jak wszyscy w Stornes czekają niecierp­liwie na rozwiązanie. Astrid miała nie lada gratkę i na pewno nastawiła ciekawie uszu.

Jeszcze przed podwieczorkiem Herborg udała się do Innstad, bo po prostu „musiała" się podzielić z Sigrid radosną nowiną. I opowiedziała jej o wszystkim w izbie przy służących, które chłonęły z ciekawością każde jej słowo. I tak nowina się rozeszła po okolicy niczym ogień po suchej trawie, mimo październiko­wego chłodu.

-  W kwietniu? - zapytał Samuel i marszcząc czoło, popa­trzył pociemniałym wzrokiem na Herborg i Oję. - Coś nie bar­dzo się to zgadza z terminem waszego ślubu, o ile dobrze liczę.

Mali zauważyła, jak pod wpływem surowego i potępiającego głosu misjonarza Herborg skuliła się i spuściła oczy.

-  Termin narodzin twojego dziecka też nieco odbiegał od spodziewanego - prychnęła Dorbet. - Myślę, że to, co Pan wy­baczył misjonarzowi, wybaczy też zwykłym śmiertelnikom!

Samuel spurpurowiał, a spojrzenie, jakie posłał Dorbet, ziało nienawiścią. Nic jednak jej nie odrzekł. Zresztą cóż mógł na to odpowiedzieć, pomyślała Mali. Dorbet miała przecież rację.

-  O, jak miło - odezwała się Ruth i uśmiechnęła niepew­nie. - Pomyśleć, że urodzi się mały dziedzic Stornes!

-  To może być dziewczynka - przypomniał wszystkim Oja. - A wtedy będziemy czekać na syna następnym razem.

-  A jeśli nie będziesz miał syna, to co wtedy? - Samuel popa­trzył na Oję ze złośliwą radością w oczach, najwyraźniej zamie­rzając zepsuć dobry nastrój, jaki zapanował w izbie.

-  Wtedy Stornes będzie miało dziedziczkę, panie misjona­rzu - odparła chłodno Dorbet. - Musisz wiedzieć, że kobiety nie są pod żadnym względem gorsze od mężczyzn, bo zdaje się, że masz na ten temat inne zdanie. A może uważasz, że pod rządami mojej mamy dwór źle funkcjonuje?

-  Usiądźmy może do stołu - przerwała Mali, nim Samuel zdążył odpowiedzieć. - Mamy się czym radować: młodzi ocze­kują dziecka, a Marile... a Maria Magdalena wyzdrowiała.

Mali trzymała na rękach wnuczkę. Późno coś rosną jej włosy, pomyślała, głaszcząc ją po rzadkim puszku na głowie, ale jakież to ma znaczenie? Najważniejsze, że wreszcie jest zdrowa. Nadal wprawdzie miała bladą buźkę, ale przestała kaszleć, a gdy oddy­chała, nic jej nie świszczało w płuckach.

-  Mogę ją potrzymać? - poprosiła Dorbet i wzięła małą na ręce. - Jaka ona grzeczna, Ruth! Musisz ją bardzo kochać!

-  Kocham ją nad życie - wyznała cicho Ruth. - Myślę, że tylko mamie zawdzięczam, że zapalenie płuc ustąpiło.

-  Mamie? Nie bluźnij przeciwko Bogu, Ruth! Chyba wiesz, że to On jedyny rządzi życiem i śmiercią - zganił swą zahukaną żonę Samuel.

-  O, czasami Bóg potrzebuje trochę pomocy - odparł ze spo­kojem Havard. - Mali wspomagała go tu niejednokrotnie.

-  Ależ to bałwochwalstwo! - oburzył się Samuel. - Zauwa­żyłem, że tu, we wsi, dość powszechnie panuje taki stosunek do Boga! Tej wsi potrzebna jest odnowa moralna, powtarzam Ruth, odkąd wróciłem z Berkak. Dlatego właśnie postano­wiłem zacząć od następnej niedzieli rekolekcje. Spotkania modlitewne będą się odbywać co wieczór w domu ludowym. Czuję, że mam taką misję do spełnienia, i moim obowiązkiem jest wzmocnić w ludziach wiarę, skoro nie mam tu innego za­jęcia.

-  O, inne zajęcie by się z pewnością znalazło, gdybyś tylko chciał - odparł chłodno Havard. - Między innymi przydałoby się uszczelnić dom, w którym mieszkacie. Porządnie zrobi się to dopiero na wiosnę, ale na pewno pomogłoby, gdyby dom zaizo­lować trochę od środka.

-  Właśnie, a gdybyś wciąż się czuł bezrobotny, to potrzebne nam są też ręce do pracy w Innstad - dodał Bengt.

-  Wykonuję pracę duchową - odparł z wyższością Samu­el. - Nie jestem zwyczajnym robotnikiem.

-  Nie, ty nie jesteś zwyczajny pod żadnym względem - stwier­dziła Dorbet, obrzucając go pełnym niechęci spojrzeniem. - Zdążyliśmy to zauważyć.

-  Dorbet! - przywołała córkę do porządku Mali i wzięła od niej Marilenę, po czym położyła dziecko w starej kołysce, którą na tę okoliczność ściągnięto ze strychu. - A teraz uspokójmy się i cieszmy wspólnie na to, co się zdarzy - dodała, prostując ple­cy. - Zapraszam do stołu, bo jedzenie wystygnie!

Przez chwilę jedli w milczeniu, bo dobry nastrój gdzieś się ulotnił, jak zwykle w towarzystwie Samuela, pomyślała Mali i zerknęła ukradkiem na niego i na Ruth. Choć Marilena wy­zdrowiała, Ruth wyglądała bardzo źle. Mali zwróciła na to uwa­gę, gdy tylko ją zobaczyła. Córka była blada i jakaś taka zgnębio­na. Miała mocno podkrążone oczy, wychudła i poszarzała. Nic nie pozostało ze zdrowej i radosnej Ruth, jaką mieli w domu, nim Samuel wrócił z Berkak.

Serce jej krwawiło, gdy na nią patrzyła. Ruth zasługiwała na inne życie. Naszło ją gwałtowne pragnienie, by Samuel wyjechał gdzieś daleko. A najlepiej, by umarł, przemknęło jej przez głowę. Bo chyba nie ma innego sposobu, by się go pozbyć. On sam ni­gdy nie zrezygnuje z Ruth i Marileny, choć Mali nie wierzyła, by któraś z nich cokolwiek dla niego znaczyła. Były mu potrzebne jedynie jako fasada, by mógł uchodzić za człowieka statecznego. Liczył, że jego zwierzchność w Berkak przydzieli mu bardziej odpowiedzialne zadania, dzięki czemu jego pozycja wzrośnie. Sam o tym wspominał. Potrzebował więc u swego boku żony, by zachować pozory.

Nagle przypomniało się Mali, że prosiła Tordhild, aby po­pytała trochę o Samuela w zborze w Oslo, skąd go oddelegowa­no na północ. Tordhild obiecała się czegoś dowiedzieć, więc na pewno dotrzyma słowa. Póki co Mali nie miała z nią kontaktu, ale liczyła na to, że synowa niebawem się odezwie. Oczywiście nie przez telefon. Tordhild wie, że Astrid w centrali bardzo lubi podsłuchiwać rozmowy. Mali oczekiwała listu, który być może będzie zawierał takie informacje o Samuelu Langmo, które po­zwolą Mali wyrzucić go ze dworu i z życia Ruth. Informacje tego kalibru, że Samuel będzie wolał zostawić ich wszystkich w spo­koju, byleby tylko ochronić własną żałosną reputację. Mali łu­dziła się z całego serca, że tak właśnie się stanie

Stopniowo nastrój przy stole się rozluźnił. Samuel siedział milczący i zamknięty w sobie, ale pozostali prowadzili ożywioną rozmowę. Dorbet jak zwykle tryskała entuzjazmem i optymi­zmem, choć nie kryła, że troszkę zazdrości Herborg.

-  Bardzo bym chciała być na twoim miejscu - westchnęła, obrzucając wzrokiem bratową. - Marzę o tym, żeby mieć dużo dzieci.

-  Na pewno będziesz miała - uśmiechnęła się Herborg. - Jak już zostaniesz młodą gospodynią w Granvold.

Nagle Marilena zaniosła się płaczem. Nie było w tym nic dziwnego, bo małe dzieci często płaczą, ale Ruth aż podsko­czyła. Właśnie wtedy Mali uchwyciła spojrzenie Samuela. Jego oczy zapłonęły wściekłością i pojawiło się w nich coś złowrogie­go, co tak przeraziło Ruth, że aż wylała kawę. Poderwała się jak oparzona, omal nie przewracając się o ławę.

-  Co to? Wojna? - zapytała Dorbet, zdumiona zachowa­niem siostry.

Ruth nie odpowiedziała, chwyciła tylko córeczkę, podniosła ją i położywszy sobie na piersi, pogłaskała ją uspokajająco po pleckach. Ale gdy mała nie przestawała płakać, Ruth skierowała się pośpiesznie ku drzwiom.

-  Chyba nie będziesz wychodzić z takim maleństwem do zimnego korytarza tylko dlatego, że... - Mali nie zdążyła dokoń­czyć, gdy za córką zatrzasnęły się drzwi. Spojrzała więc znów na Samuela i ten zimny blask w jego przerażających oczach. Zda­wało się, że emanuje od niego lodowaty ziąb.

Chłód przeszedł jej po plecach, aż zadrżała.

ROZDZIAŁ 3.

 

Na sklepie pojawił się wypisany starannym pismem duży pla­kat, który informował, że od niedzieli pierwszego listopada mi­sjonarz Samuel Langmo zaprasza na spotkania rekolekcyjne. W Stornes obwieścił, że spotkania odbywać się będą codziennie, ale potem odstąpił od tego pomysłu i ostatecznie miał wygłaszać kazania w poniedziałki, środy, soboty i w niedziele. Zadbał też o to, by odpowiednie informacje pojawiły się również w Kvannes i w Surnadalen.

- Ważne są soboty i niedziele - tłumaczył Ruth, kiedy które­goś wieczoru udawali się na spoczynek. - Bo w te dni mogę zebrać na modlitwie zarówno starych, jak i młodych, którzy inaczej po­szliby na tańce albo oddawaliby się innym grzesznym czynnoś­ciom. Ludzie tu w okolicy znają już moje nazwisko i wiedzą, że służę Panu, głosząc Jego Słowo, a poza tym otrzymałem tę łaskę, że potrafię wygłaszać kazania - oznajmił nieskromnie. - Wiem, jak dotrzeć do ludzi. W Berkak z wielkim zadowoleniem przyjęto wiadomość o planowanych rekolekcjach. Sądzę, że moja inicjaty­wa zostanie doceniona przez zwierzchników i na wiosnę, gdy będą rozdzielane nowe zadania, z pewnością wezmą to pod uwagę.

Ruth nie od razu mu odpowiedziała. Otulając Marilenę ko­cykiem i futrzaną narzutą, rozmyślała, że tylko ona zna prawdzi­wą naturę Samuela Langmo. Inni go właściwie nie znają. Widzą tylko nienaganną fasadę, którą chętnie pokazuje ludziom. Jeśli chce, potrafi ich oczarować, zarówno młodych, jak i starych, przyznała w duchu. Sama zresztą uległa jego nieszczerej po­wierzchowności, bo fałszywy był na wskroś, czego gorzko do­świadczyła.

-  To chyba nie jest grzech, jeśli ludzie raz po raz się zaba­wią - rzuciła nieśmiało i wyprostowała się. - Przez cały tydzień przecież ciężko pracują...

-  Nie spodziewałem się po własnej żonie takiego nastawie­nia - oburzył się Samuel i położył się pod kołdrą. - Oczekuję od ciebie wsparcia, dlatego będziesz siedziała w pierwszej ławce co wieczór.

Ruth odwróciła się do niego z niedowierzaniem.

-  A jak mam to zrobić? - zapytała. - Przecież muszę się zaj­mować naszym dzieckiem, chyba wiesz. Wciąż karmię Marilenę piersią i...

-  Chyba znajdzie się ktoś, kto będzie mógł przypilnować dzieciaka - uciął krótko. - Na przykład twoja siostra Dorbet, która jest zepsuta do szpiku kości, więc się nawet nie spodziewam jej obecności na spotkaniach. Niektórym nic nie pomoże, tak czy inaczej są skazani na wieczne potępienie - dodał z pato­sem.

Prychnął z pogardą na samą myśl o Dorbet i sięgnął po Bi­blię leżącą na stoliku nocnym.

-  Właściwie ktoś taki nie powinien się w ogóle zbliżać do mojego dziecka, ale Maria Magdalena jest jeszcze na szczęście mała. Kiedy przyjdzie czas, już ja zadbam o to, by podążyła właś­ciwą drogą - dodał. - Poproś więc Dorbet, by zajrzała tu do ma­łej, bo ty musisz być ze mną.

-  Ale ja nie mogę...

Jego oczy pociemniały i zalśniły złowrogo.

-  Zrobisz, jak każę, moja droga Ruth - wycedził cicho. - Dziwi mnie, że jesteś taka tępa. Chyba się nigdy niczego nie na­uczysz. Nie zapominaj, że poszedłem już na ustępstwo, pozwa­lając dziecku spać na górze, choć już dawno wyzdrowiało. O ile w ogóle było chore - dodał pogardliwie. - Ale pilnuj się, Ruth, by nie przeciągać struny. Zhardziałaś, ale wiedz, że dłużej tego nie będę tolerować.

Ruth poczuła lodowate ciarki na plecach. Nieustannie na­chodził ją strach, że mąż zażąda znowu, by położyć dziecko na noc w kuchni. Nie może na to pozwolić. Chociaż dziecko przeważnie spało w kołysce stojącej obok łóżka, bo Samuel systema­tycznie katował Ruth i gwałcił, to jednak w sypialni było ciepło.

-  Zapytam Dorbet - odezwała się cicho i pokornie spuściła wzrok.

-  Słusznie - odparł. - A teraz do łóżka!

Serce jej zamarto i ścisnęło ją w żołądku. Poznała po jego głosie, co zamierza. Na samą myśl, że tego wieczoru znów będzie musiała znosić najgorsze upokorzenia, poczuła, jak ją mdli. Po­woli podeszła do łóżka, on zaś podał jej Biblię.

-  Myślę, że dziś powinnaś przeczytać fragment Starego Testa­mentu, który zaznaczyłem - rzekł z błyszczącymi oczami. - Za­cznij od strony, na której otworzyłem! Obróć się tyłem i czytaj!

Ruth wzięła od niego ciężką księgę i uklęknęła na łóżku, on zaś podniósł jej koszulę, uderzył ją płaską dłonią w pośladki, po czym wdarł się w nią brutalnie. Ruth aż jęknęła z bólu. Nie zdo­łała się powstrzymać, choć dobrze wiedziała, że o to mu właśnie chodzi. Nie po raz pierwszy zauważyła, że zadawanie jej bólu tylko go podnieca.

-  Czytaj - rzucił chrapliwie za jej plecami.

Ruth czytała cichym głosem wersety z Pisma Świętego, gdy on tymczasem brał ją siłą. Co chwila przerywała, by nie krzyczeć z bólu, ale wtedy on stawał się jeszcze brutalniejszy. Czytała więc i płakała, a kiedy wreszcie przestał, opadła na łóżko i wyszeptała udręczona:

-  Czemu ty mi to robisz?

-  Ponieważ jesteś krnąbrna i zasłużyłaś na karę - odpowie­dział i ułożył się wygodnie. - Poza tym jesteś moją żoną. Nie miałbym prawa cię brać, kiedy najdzie mnie chęć?

Ruth nie odpowiedziała, bo gdyby się odezwała, to wówczas jeszcze zacząłby ją dręczyć na nowo, a tego już by nie wytrzy­mała. Skuliła się odwrócona do niego plecami i nakryła głowę kołdrą, by nie usłyszał, że płacze.

 

Nie wiedziała, na jak długo zapadła w sen, gdy obudził ją płacz Ma­rileny. Dziecko spało spokojnie, kiedy Samuel wreszcie miał dość, dlatego Ruth nie wzięła jej do siebie do łóżka. Płacz obudził Samu­ela, więc Ruth spuściła pośpiesznie nogi na podłogę, by wstać do małej. Samuel przytrzymał ciężko dłoń na jej piersi.

-  Nie wstawaj! - rzucił ostro. - Dość już tego. Więcej nie za­mierzam tolerować tego dzieciaka w mojej sypialni! - Okrakiem przeszedł nad przerażoną Ruth i chwycił kołyskę.

-  Co ty robisz? - szepnęła Ruth, czując, jak serce podchodzi jej do gardła ze strachu, że dziecko wypadnie.

-  Przenoszę tego wrzeszczącego bachora tam, gdzie jego miejsce, na dół do kuchni - warknął. - I tylko spróbuj mi w tym przeszkodzić, to pożałujesz! Nie wstawaj!

Ruth leżała w łóżku sztywna jak kłoda, gdy on tymczasem szarpnął kołyskę i wyszedł z płaczącym dzieckiem z sypialni. Nie wiedziała, co robić. Nie mogła znieść myśli, że miałby ją choćby tknąć jeszcze tego wieczoru. Nerwy miała napięte do granic wy­trzymałości i czuła się chora na duszy i ciele. Oczywiście, przy­rzekła Marilenie i sobie samej, że nigdy nie zostawi jej bez opieki na noc tej zimy. Spodziewała się, że Samuel być może przeniesie dziecko na dół, ale postanowiła, że wówczas sama też będzie sy­piać w kuchni, obojętnie jak on to przyjmie. Teraz uświadomiła sobie z całą jaskrawością, że Samuel nigdy tego nie zaakceptuje, a ona nie jest na tyle silna, by mu się sprzeciwić. Długo tego nie wytrzyma. Nie zniesie więcej jego szyderstw, chłodu, poniewie­rania i ciągłych upokorzeń.

Nagle Ruth zerwała się na równe nogi i otworzyła szeroko oczy, bo z dołu dolatywał już nie płacz, ale krzyk Marileny. Boże, może wypadła z kołyski i zrobiła sobie krzywdę! - pomyślała przerażona i boso zbiegła po schodach. Drzwi kuchenne były ot­warte. Przy piecu nad kołyską pochylał się Samuel i wymierzał razy dziecku! Kiedy Ruth usłyszała plask dłoni o nagie ciałko, zakręciło jej się w głowie.

-  Samuel! - wrzasnęła dziko.

Odwrócił się gwałtownie, a w jego oczach przestrach mieszał się ze złością.

-  Mówiłem, że masz leżeć!

Ruth rzuciła się na niego, okładając go na oślep pięściami.

Samuel był tak zaskoczony, że zachwiał się w tył, uderzył się bio­drem o piec i zaklął siarczyście. Marilena zaś nie przestawała krzyczeć przeraźliwie.

-  Oszalałaś, kobieto!

Zamachnął się na Ruth z taką siłą, że upadła na podłogę. Na moment straciła przytomność, ale w głowie wciąż dźwięczały jej krzyki dziecka. Dźwignęła się powoli i z trudem. Spojrzenie, jakie w niego wpiła, było czarne jak noc za oknem i tak pełne nienawiści, że Samuel aż się cofnął.

-  Jeśli jeszcze raz ją uderzysz, to nie wiem, co zrobię, Samu­elu - rzuciła nienawistnie. - Rozumiesz? Nie śmiej tknąć moje­go dziecka!

Samuel przygładził włosy i udawał, że nie przejął się jej sło­wami, ale Ruth poznała, że nim wstrząsnęły. Dzika nienawiść, która w niej wezbrała, przeraziła nawet diabła Samuela. Ruth stała przed nim w nocnej koszuli z włosami w nieładzie i wygra­żała mu pięścią.

-  Jeszcze raz, a...

Wyciągnął do niej rękę, ale ona go odepchnęła i nachyliła się nad kołyską. Wzięła dziecko na ręce i tuląc, głaskała uspokaja­jąco po pleckach. Po chwili w kuchni ucichło. Marilena pochli­pywała, ale już nie płakała wniebogłosy.

-  Ruth,ja...

-  Nie chcę już słyszeć ani jednego twojego słowa - syknęła Ruth. - Powiedziałam ci kiedyś, że moja cierpliwość także ma swoje granice. Uderzyłeś ją, Samuelu! Uderzyłeś maleńkie, bez­bronne dziecko. Kim ty właściwie jesteś, człowiekiem czy diab­łem?

-  Jak śmiesz?

-  Wracaj na górę! - dodała Ruth chrapliwie. - Ja będę spać w izbie razem z moim dzieckiem. I nie próbuj nas tknąć, bo ucieknę do Stornes. Mogę wiele znieść, ale nie to, że podnosisz rękę na moją córkę. Rozumiesz?

Nie zaszczycając go nawet spojrzeniem, sięgnęła po pościel z kołyski i weszła do izby, nucąc dziecku coś cichutko, bo wciąż pochlipywało. Samuel stał przez chwilę i patrzył na nią, ale nic nie powiedział. Ruth odwróciła się i spojrzała na niego znów tym pociemniałym, odważnym i pełnym nienawiści wzrokiem.

Powoli Samuel odwrócił się i ciężko stąpając, wszedł po schodach na poddasze.

 

Stół już był nakryty, kiedy Samuel zszedł na dół następnego ran­ka, mimo że wstał wcześniej niż zwykle. Ruth siedziała i karmiła kaszką Marilenę. Nie podniosła wzroku, gdy mąż wszedł do izby, i nie przywitała się z nim.

Samuel zaś zajął miejsce przy stole i oznajmił:

-  Ruth, musimy porozmawiać o tym, co się stało wczoraj.

-  Tak, a co zamierzasz powiedzieć?

Obracał w dłoniach pusty kubek na kawę, wreszcie od­chrząknął i zaczął:

-  Jesteś przemęczona - zaczął i znów odchrząknął. - Dziec­ko chorowało, zamartwiałaś się i niewiele spałaś.

-  I to ma usprawiedliwiać, że bijesz bezbronne dziecko?

-  W afekcie można... - zaczął, po czym wyprostował się i dodał surowo: - „Tego, kogo się kocha, tego się karze", tak powiada Pismo. To dotyczy też ciebie i dziecka.

-  To znaczy, że kochasz mnie i swoją córkę?

-  Jak mogłabyś myśleć inaczej?

-  Zbyt dobrze cię poznałam, Samuelu Langmo - oświadczyła Ruth. - Nie kochasz ani mnie, ani dziecka. Nie wiem, czy w ogóle jesteś w stanie kochać kogokolwiek oprócz siebie samego.

-  Ruth!

Jego glos zabrzmiał jak trzaśniecie bicza, aż Ruth się wzdryg­nęła. Nie spała prawie tej nocy, zastanawiając się, co powinna powiedzieć, by zrozumiał, że nie chce z nim dłużej żyć. Miarka się przebrała! Leżąc po ciemku z dzieckiem przy piersi, czuła się dość silna, by mu to rzucić w twarz. Wiedziała, że jest w sta­nie sobie poradzić sama, dźwigając swe brzemię. To prawda, że zgrzeszyła, Boże uchowaj, by myślała inaczej! Tylko dlatego wytrzymywała zadawane przez Samuela upokorzenia, traktując je jak pokutę. Uważała, że zasłużyła na karę. Ale przeholował, kiedy zaczął bić także Marilenę. Bo na pewno nie taka była wola Boża. Marilena w niczym nie zawiniła. Była dzieckiem Bożym, czystym i nieskalanym. Maleńkim kwiatuszkiem w ogrodzie Pana, myślała Ruth, głaszcząc śpiącą córeczkę. Nikt nie ma pra­wa podnieść na nią ręki.

Zerknęła na Samuela i serce podeszło jej do gardła. Siedział naprzeciwko niej prosty jak struna z miną satrapy i pociemnia­łym spojrzeniem. Ruth poczuła, jak ulatuje z niej odwaga. Prze­łknęła z trudem ślinę i wytarła buzię Marileny.

-  Wiem, że zgrzeszyłam, Samuelu - zaczęła trochę nieśmia­ło. - Ale było nas wówczas dwoje. Nie zwalnia mnie to jednak od winy i kary, zdaję sobie z tego sprawę. I dlatego wytrzymywa­łam twoje surowe traktowanie. Marzyłam kiedyś, że mnie poko­chasz, ale... - odetchnęła głęboko z drżeniem. - Wiele zniosłam, wiesz dobrze. Cierpiałam w milczeniu. Ale nie pozwolę, byś bił moje dziecko. Nigdy!

-  To także moje dziecko - zauważył chłodno. - Zdajesz się wciąż o tym zapominać. Ale to ja, jej ojciec, ponoszę główną od­powiedzialność za jej wychowanie. Więc jeśli...

-  Nie - przerwała mu Ruth pośpiesznie. - Nie będziesz jej bił! Nigdy ci się nie sprzeciwiłam, Samuelu, ale jeśli ją jeszcze raz uderzysz... To przeprowadzę się z powrotem do Stornes - dodała cicho, patrząc mu prosto w oczy. - I wezmę Marilenę ze sobą.

Zaśmiał się chłodno i szyderczo.

-  A kto uwierzy w te twoje brednie? Tobie! Ludzie we wsi widzą, jak marnie wyglądasz i że masz problemy z nerwami. Zdołam przekonać wszystkich, że oszalałaś i nie jesteś w stanie zająć się dzieckiem, i wtedy mała zostanie ze mną, a ja chętnie wyjadę z tej dziury.

Ruth milczała przez chwilę, a serce waliło jej jak młotem. Wiedziała, że Samuel nie kłamie. Nie zawahałby się ogłosić, że straciła rozum i jest niezdolna do sprawowania opieki nad cór­ką. Kto jej uwierzy, jeśli opowie, jak naprawdę wyglądało ich po­życie? Mama? Nawet tego Ruth nie była pewna. Kto da wiarę, że pobożny misjonarz jest brutalem, a ona godziła się, by traktował ją tak okrutnie?

-  Nie bądź tego taki pewien, Samuelu - odezwała się powo­li. - Lepiej nie doprowadzaj mnie do ostateczności! Mogę z tobą zawrzeć umowę. Jeśli zostawisz Marile... Marię Magdalenę w spokoju, przemilczę, co się stało, i zostanę z tobą. Ale jeśli ją jeszcze raz uderzysz...

Pośpiesznym ruchem przygładził włosy i popatrzył na nią badawczo, a potem skinął głową.

-  No dobrze, możemy się tak umówić - odparł lakonicznie.

-  I będzie spała w sypialni razem z nami przez zimę - dodała Ruth. - To także część umowy.

-  Nie - rzucił wściekle. - Zostanie tu, na dole.

-  W takim razie pakuję się i przeprowadzam do Stornes - odparła Ruth cicho, usiłując nie dać po sobie poznać, jak bar­dzo jest przerażona. - Moja mama pytała mnie wiele razy, co się dzieje w tym domu, a ja nigdy nie zdradziłam jej nawet słowem prawdy, wiesz o tym. Ale jeśli będę musiała, pokażę i jej, i ojcu moje plecy i pośladki. Domyślą się, że nie mogłam sobie tego zrobić sama!

Samuel zachłysnął się kawą, a od kaszlu poczerwieniała mu twarz. Przeszło mu po chwili, otarł usta, a jego oczy miotały bły­skawice. Samuel Langmo wiedział, że przegrał tę potyczkę. Miał­by kłopoty, gdyby Ruth nie poprzestała na tych pogróżkach.

-  W takim razie może leżeć na górze - odparł niechętnie. - Ale tylko do świąt Bożego Narodzenia, ani jednego dnia dłużej - dorzucił chrapliwie.

Ruth przystała na to, nie mając odwagi przeciągać struny. Może potem uda jej się wydłużyć ten czas, przynajmniej taką miała nadzieję.

Wstała z miejsca i ułożyła Marilenę w kołysce. A potem za­częła sprzątać ze stołu, nawet nie pytając, czy już się najadł.

-  Masz być mi posłuszną i powolną żoną - odezwał się z na­ciskiem. - Ja tu rządzę i moje słowa się liczą.      ,

Ruth skinęła głową w milczeniu.

-  I będziesz milczała o wszystkim, co dzieje się w czterech ścianach tego domu - dodał z groźbą w głosie. - Nie życzę sobie, żeby...

-  Dotrzymam swojej części umowy, jeśli ty dotrzymasz swo­jej - odpowiedziała Ruth cicho.

-  Co za nieszczęście, że cię spotkałem - rzekł, kierując się w stronę drzwi. - Dobry Boże, co za nieszczęście, że myślałem, iż to ty odziedziczysz Stornes albo przynajmniej że jesteś majętna.

-  Co za nieszczęście, że ci uwierzyłam, Samuelu - odparta mu Ruth. - Bo Bóg nie miał z tym nic wspólnego. Nigdy! Wresz­cie dotarła do mnie cała prawda! Ty służysz mamonie, nie Bogu, Samuelu! Boga używasz jedynie dla kamuflażu i oszustwa.

Nie odpowiedział, nawet się nie odwrócił. Z głośnym trza­skiem zamknął za sobą drzwi.

ROZDZIAŁ 4.

 

Minął październik i nastał listopad. Pogoda była okropna. Jedne­go dnia padał deszcz i grad, następnego znów śnieżyło, a od Stortind wiało nieustannie. Mali nie pamiętała takiej szarugi i chłodu w listopadzie, zresztą i październik nie był wcale lepszy.

-  E, w ubiegłym roku było podobnie - odparł Havard ze spoko­jem. - Pamiętam, że musieliśmy na gwałt ściągać owce z pastwiska z powodu nagłej zmiany pogody. Prawie tak samo jak w tym roku.

-  Nie pojmuję, że też ludziom się chce wychodzić z domu w taką szarugę - dziwiła się Mali. - Tymczasem podobno co wie­czór, kiedy Samuel głosi kazania, dom ludowy jest wypełniony po brzegi.

-  Wielu szuka pociechy w Bogu, mają nadzieję, że ogrzeją trochę swoją skołataną duszę - rzucił sucho Havard. - Przed nami długa zima.

-  Na szczęście Dorbet chętnie opiekuje się Marileną - rzek­ła Mali. - Odkąd Samuel zaczął swoje rekolekcje, stawiają się z Olą bez narzekania na Wzgórzu. Nie pojmuję, co to za pomysł, by Ruth musiała siedzieć w pierwszej ławce za każdym razem, gdy Samuel...

-  Na pewno z własnej woli tam nie chodzi - uznał Havard. - Dość ma pracy w domu i przy dziecku. Tak źle ostatnio wyglą­da - dodał zatroskany.

Mali nic nie odpowiedziała, ale i ją trapiło to samo. Zauwa­żyła, że Ruth jest jakaś nieobecna, jakby zamknęła się we włas­nym świecie. Tylko wtedy gdy zajmowała się córeczką, na jej twarzy pojawiał się uśmiech, a oczy napełniały się ciepłem. Mali zwróciła też uwagę, że rzadziej niż kiedyś albo wcale zwraca się do Samuela. Odpowiadała jedynie na jego pytania.

Westchnęła ciężko i poprawiła włosy. Martwiła się o Ruth nieustannie, tylko kiedy zasiadała przy krosnach, zapominała o całym świecie. W ostatnim czasie często zamykała się w pra­cowni. Nie miała innego wyjścia, jeśli chciała zdążyć na czas utkać wszystko, co obiecała zabrać ze sobą do Ameryki. Wpraw­dzie od wyjazdu dzielił ją jeszcze prawie rok, ale poszczególne wyroby wymagały dużego wkładu pracy. Poza tym musiała spo­ro pomagać w domu, tak jak ostatnio przy uboju owiec. Uczest­niczyła przy wszystkich pracach i nadzorowała, czy wszystko robione jest jak należy, mimo że wiedziała, iż Ane dałaby sobie znakomicie radę i bez niej. Czuła jednak, że jako gospodyni w Stornes powinna się włączyć. Poza tym pilnowała, by nauczyć wszystkiego Herborg. Herborg słuchała jej uważnie i starała się, jak mogła, mimo że Mali zauważyła, że zmagała się z mdłościa­mi. Nie narzekała jednak. Jej oczy lśniły głęboką wewnętrzną radością z powodu dziecka, które miała urodzić na wiosnę.

Mali wciąż nie posiadała się ze szczęścia, że między Oją i Her­borg tak dobrze się układa. Bo on także chodził rozpromieniony i dobroduszny, a taki był zakochany w żonie, że na jej widok prawie się potykał o własne nogi. Nietrudno było zauważyć, że młodzi w Stornes są razem bardzo szczęśliwi. Mali, wspominając czas, gdy sama została młodą gospodynią w Stornes i wszędzie śledził ją jastrzębi wzrok Beret, czuła, jak ciarki przechodzą jej po plecach, tak z powodu teściowej, jak i ówczesnego męża.

Mali nie rozmawiała więcej z Havardem na temat wyjazdu do Ameryki. Wiedział, że zdecydowała się jechać, ale nie po­ruszał tego tematu. Mali domyślała się, że go to nie cieszy, nie zamierzała mimo to rezygnować z wyjazdu. Nie chciała stracić takiej niepowtarzalnej okazji. Poza tym coś ją wabiło, ciągnęło do tej Ameryki, mimo że się otwarcie do tego nie przyznawała. Do tej pory najodleglejszymi miejscowościami, jakie odwiedzi­ła, były Kristiansund i Trondheim. Myśl, że mogłaby przeżyć tak odległą podróż i poznać zupełnie odmienną rzeczywistość, wywoływała w jej żołądku dziwne ssanie. W bibliotece wypożyczyła sobie podręcznik do angielskiego. Nikomu nic o tym nie mówiąc, nieliczne wolne chwile, kiedy mogła się zaszyć gdzieś w kącie, poświęcała na naukę słówek i prostych zdań oraz ćwi­czenie wymowy. Z pewnością nie będzie w stanie prowadzić żadnych rozmów po angielsku, chciała jednak przynajmniej trochę rozumieć, by czuć się nieco pewniej. Ale wiedziała, że Martin Bakken będzie nieustannie w pobliżu i będzie jej służył pomocą. Także ta myśl wywoływała w niej, nie wiedzieć cze­mu, pewne napięcie. I wolała się zbytnio nie zastanawiać, co jest tego przyczyną.

 

Dorbet siedziała z Marileną na rękach i karmiła ją kaszką. W blasku lampy włosy Dorbet lśniły jak złoto i rzucały ciepły cień na jej młodą twarz. Oli przypomniał się obraz Maryi z Dzie­ciątkiem, który gdzieś kiedyś widział.

-  Byłabyś bardzo dobrą matką - powiedział zmienionym ze wzruszenia głosem i popatrzył na nią szklistymi oczami.

-  Skąd możesz wiedzieć, głuptasie? - zaśmiała się Dorbet, zerkając na niego.

-  Po prostu wiem.

Dorbet odgarnęła włosy na plecy i uśmiechnęła się. Wytarła Marilenie usta wilgotną szmatką i włożyła jej do buzi butelkę ze smoczkiem.

-  Może rzeczywiście bym była - przyznała po chwili i uśmiechnęła się do Oli, a jej brązowe oczy rozbłysły. - W każ­dym razie cieszę się, że kiedyś będę miała dzieci.

-  Czy nie moglibyśmy wziąć ślubu, zanim...

-  Ola, no coś ty - rzekła nieco zrezygnowana. - Wiesz, że musimy poczekać do maja. Wymarzyłam sobie, by być majową panną młodą. Ślub teraz, o tej porze roku, to wątpliwa przyjem­ność. Chcę, żeby w dniu, gdy będziemy iść do ołtarza, świeciło słońce. Chcę mieć wianek z kwiatów we włosach i tańczyć z tobą w majową noc. Nie odpowiada mi być zimową panną młodą. Ale w maju...

Ola westchnął tęsknie na samą myśl i przyglądał się Dorbet, która kończyła karmić siostrzenicę. Świetnie sobie radzi z Ma­rileną, pomyślał. Ale też już nie po raz pierwszy opiekowali się wspólnie dzieckiem. Ola nie protestował przeciwko temu, bo kiedy mała spała sobie spokojnie w kołysce, mieli czas dla siebie. Odnosił nawet wrażenie, że Dorbet, wcielając się na parę godzin w rolę mamy dla swojej siostrzenicy, stawała się później bardziej zmysłowa i chętna. W każdym razie przyjmowała go ochoczo i radośnie za każdym razem, gdy zdołał pokonać wszystkie guziki i troczki przy jej ubraniach.

Czasami Olę nawet dziwiło, że Dorbet nie lęka się, iż sama zajdzie w ciążę i będzie zmuszona porzucić marzenie o tym, by być majową panną młodą. Gdyby bowiem spodziewała się dziecka, musieliby wziąć ślub jak najszybciej. Widocznie póki Dorbet się tym nie zamartwia, jakoś nam się udaje, tłumaczył sobie, jednak raz po raz odczuwał coś na kształt niepokoju. Co, jeśli nie będą mogli mieć dzieci? Pośpiesznie jednak odrzucał tę myśl. Na pewno im się urodzą! Ale nawet jeśli nie... i tak chce mieć Dorbet. Ona jest dla niego najważniejsza, choć za­pewne nastręczyłoby wielu problemów, gdyby nie mieli potom­ka, dziedzica dworu.

Dorbet wstała, położyła sobie dziecko na piersi i pogłaskała je po pleckach.

-  Musi jej się odbić - wyjaśniła. - Ale teraz ty możesz z nią tro­chę pochodzić, a ja w tym czasie sprzątnę i pozmywam kubki.

Wziął od niej dziecko, choć jego ruchy były nieco nieporad­ne. Dorbet poklepała go w policzek, jakby się z nim drażniła, i powiedziała z uśmiechem:

-  Ty także musisz trochę poćwiczyć, bo kiedy urodzi się nam dziecko, nie zamierzam się nim zajmować sama. Chcę, byś mi pomagał.

Ola pokiwał głową, choć specjalnie nie planował w przy­szłości pielęgnować niemowląt. Uważał, że to zajęcie dla kobiet. Wystawiłbym się na pośmiewisko, gdyby wyszło na jaw, że po­magam przy dziecku, pomyślał. Ale kiedy będę z Dorbet sam, czemu nie...

-  Trzymaj ją teraz porządnie - upomniała go Dorbet, za­bierając się do porządkowania stołu. - I głaszcz ją po pleckach z dołu do góry. Nie odwrotnie, bo wtedy jej się nie odbije i gdy ją położymy, rozboli ją brzuszek. A wtedy będzie płakać i nie da nam spokoju.

Tego akurat Ola wolał uniknąć, bo zepsułoby im to resztę wieczoru. Kiedy Marilena zaśnie, będzie miał Dorbet tylko dla siebie, bez ciągłego przerywania pieszczot, czego bardzo nie lu­bił, gdyż utrudniało mu to realizację tego, co zaplanował, przed powrotem misjonarza i Ruth z rekolekcji. Dopiero by było, gdyby gospodarze zastali ich mocno zajętych sobą na kanapie, pomyślał z rozbawieniem, ale i ze strachem. Taka sytuacja nie spotkałaby się z przychylnością misjonarza. Ola nie miał nawet pewności, czy tacy pobożni ludzie w ogóle się ze sobą kochają, jeśli nie chodziło o poczęcie nowego życia. Bo w Biblii jest napi­sane, że mężczyzna ma zapłodnić kobietę i zaludnić ziemię. Coś takiego przynajmniej Ola pamiętał niejasno z nauk konfirmacyjnych. Misjonarz byłby pewnie wstrząśnięty, gdyby zobaczył, czym się oboje zajmujemy z Dorbet, pomyślał, czując dreszcz podniecenia.

-  Odbiło się jej! - zawołał zadowolony do Dorbet, która sprzątała w kuchni. - Nawet trochę zwymiotowała na mnie - do­dał i zmarszczył nos, patrząc na szarożółtą maź, która spływała mu po swetrze.

-  Ale jesteś dzielny! - pochwaliła go Dorbet z kuchni. - Chodź tu z nią, położę ją w kołysce i cię wytrę.

Najedzone i zmęczone maleństwo zasnęło niemal natych­miast. Dorbet sięgnęła po szmatkę i wytarła Oli sweter.

-  Tak to już jest z małymi dziećmi - uśmiechnęła się do Oli, on zaś przyciągnął ją do siebie i pocałował zachłannie. Na tę chwilę i ona czekała przez cały wieczór. Wsunął dłonie pod jej sweter i przeniknął go dreszcz zadowolenia, gdy poczuł pod pal­cami jej jedwabistą skórę. Dotknął jednej piersi i ścisnął leciutko, po czym ujął brodawkę i gniótł delikatnie w opuszkach palców.

-  A jeśli oni wrócą? - odezwała się Dorbet, wstrzymując oddech.

-  Z pewnością nie przed upływem godziny - jęknął Ola.

-  Co zdążysz zrobić przez godzinę, Ola Granvoldzie? - draż­niła się z nim, odchylając głowę.

W odpowiedzi wziął ją na ręce i zaniósł na kanapę. Podwi­nął jej spódnicę i pociągnął za majtki. Uniosła lekko poślad­ki, by mu ułatwić rozbieranie. Westchnął ciężko na widok jej nagiego łona. Pogładziwszy płaski, goły brzuch, musnął owło­siony, ciemny trójkąt. Ola był tak podniecony, że najchętniej wziąłby ją od razu, znał jednak jej pragnienia. Chciała, by pieś­cił ją językiem, powiedziała mu to wprost, bez nieśmiałości. Nie to, by miał coś przeciwko temu, ale czasem nie był w stanie powstrzymać nasienia. Jej to nie przeszkadzało, chętnie po­magała mu znów się podniecić. Jeśli o nią chodziło, mogła się kochać godzinami. Wydawała się czasem nienasycona. Napeł­niało go to zarówno dumą, jak i lekkim strachem, czy zawsze będzie potrafił zaspokajać ją w nieskończoność. Póki co nie miał z tym kłopotów, a jeśli się tak nawet kiedyś stanie, będą już po ślubie. Wówczas i tak będzie moja, myślał. Małżeństwo to małżeństwo.

Dorbet wiła się, jęczała i wystawiała łono ku niemu, a kie­dy w końcu ją posiadł i doznał spełnienia, kilkakrotnie przeszła przez nią fala rozkoszy. Zauważywszy to, osunął się na nią spo­cony i wyczerpany. Bawiąc się włosami na jego karku, Dorbet westchnęła zadowolona. Nagle obróciła się i usiadła przestra­szona.

-  Dobry Boże, zdaje mi się, że pode mną na kanapie jest wielka mokra plama - stwierdziła przerażona i odepchnęła lek­ko Olę, by sprawdzić.

I rzeczywiście, na szarozielonym suknie widniała duża, ciem­na plama.

-  Co zrobimy?

Dorbet pośpiesznie sięgnęła po ubrania i spojrzała na Olę, który jednak nie miał żadnego pomysłu. Sama więc przyniosła mokrą szmatę i tarła mocno plamę, a potem suszyła przemoczo­ne sukno ręcznikiem. Plama wprawdzie nadal była widoczna, ale Dorbet miała nadzieję, że gdy wyschnie, na kanapie nie zo­stanie żaden ślad.

-  Co powiemy, gdy ją zauważą? - zapytał Ola zmartwiony.

-  Że wylała mi się kaszka Marileny - odparła Dorbet bez na­mysłu i przeciągnęła plamę jeszcze raz ręcznikiem. - Tak prze­cież mogło się zdarzyć!

Ola pokiwał powoli głową.

-  Ale to nieprawda - sprzeciwił się.

Dorbet zmierzwiła mu włosy i zaśmiała się beztrosko.

-  Głuptasie! - rzekła. - Nie zawsze należy mówić całą praw­dę. Coś, o czym drugi człowiek nie wie, nie sprawi mu też przy­krości.

Ola popatrzył na nią. Była piękna niczym huldra i miała od­powiedź na wszystko. Kochał ją do nieprzytomności. Zastano­wiło go jednak, czy często mija się z prawdą także wobec niego, ale jej o to nie zapytał. Bo w gruncie rzeczy nie chciał tego wie­dzieć. Pogłaskał ją po włosach niespokojny.

Męczyło go, że jej nie ufa, w każdym razie nie do końca.. Bo tak w istocie było. Nie wiedzieć czemu, nie dawało mu to spoko­ju...

 

-  Istnieje tylko jedna droga, i to jest bardzo wąska ścieżka. Jeśli ktoś z niej zboczy, nie ma dla niego litości! Na takich czeka wieczne potępienie i ogień piekielny!

Samuel stał na mównicy w domu ludowym, a w uniesionej dłoni trzymał Biblię i niczym upominającym palcem wskazy­wał na ludzi w sali. Jego oczy lśniły niemal fanatycznie, głos miał wysoki i władczy. Mówił już od godziny, ale ludzie wciąż siedzieli jak przygwożdżeni do twardych drewnianych ławek i słuchali. Miał rację, mówiąc, że potrafi władać słowem, pomyślała Ruth, usiłując zakryć dłonią usta, by nie było widać, że ziewa. Obojętnie, jak długo głosił kazanie, ludzie słuchali z bla­skiem w oczach, a ich spojrzenia wyrażały uwielbienie. Raz po raz wykrzykiwali „Alleluja!", kiedy powiedział coś o szczegól­nym znaczeniu.

Ruth uczestniczyła we wszystkich wieczorach modlitewnych i zauważyła, że do domu ludowego przychodzą ludzie zarówno miejscowi, jak i mieszkańcy Kvannes, a nawet Surnadalen. Wie­lu pojawiało się co wieczór, ale wciąż przybywały nowe twarze. Nie znała większości zgromadzonych, trzymała się więc z boku, siadając w pierwszej ławce na miejscu, które wskazał jej Samuel, tak że nie musiała się z nikim witać i nikogo pozdrawiać. Nie miała życzenia, by stać obok niego i ściskać ludziom dłonie, uda­jąc, że jest szczęśliwa i podziwia męża równie mocno jak inni. Bo tak nie było. Im częściej przychodziła i słuchała jego kazań, tym większą pustkę dostrzegała w jego przesłaniu. Ludzie jednak zdawali się tego nie zauważać.

Skąd mogą wiedzieć, że on stoi przed nimi i kłamie w żywe oczy, myślała Ruth zmęczona. W oczach tych, którzy nie znali jego ukrytej głęboko natury, uchodził niemal za nowe­go Zbawiciela. Groził, obiecywał, kusił. Jego głos był głęboki i dźwięczny. W śnieżnobiałej koszuli i nieskazitelnym, ciem­nym garniturze prezentował się nienagannie, musiała to uczciwie przyznać. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę i grał na ludzkich uczuciach. Poruszał się po scenie niczym aktor, od czasu do czasu schodził po stopniach na salę i kładł dłoń na przypadkowe, pochylone głowy. Ale czy rzeczywiście byli to przypadkowi wierni? - zastanawiała się Ruth. Zauważyła bo­wiem, że dziwnie często Samuel kładł dłonie na głowach mło­dych dziewcząt, których oczy błyszczały w bezgranicznym po­dziwie, choć to nie jego powinny wielbić, tylko Boga. Ale Bóg przegrywał w takie wieczory z Samuelem Langmo! Niepojęte, jak misjonarz osiągał taki efekt.

Czasami Samuel życzył sobie, by stała obok niego w drzwiach, kiedy każdemu z osobna dziękował za wieczór; Obejmował ją wówczas ramieniem i uśmiechał się ciepło do wszystkich. Nie­którzy chcieli też podawać rękę Ruth.

- A więc to jest twoja małżonka, Langmo? Musisz być bar­dzo szczęśliwa, mając takiego męża - mówili i patrzyli na nią, starsi przyjaźnie, a młode dziewczyny z zazdrością.

Ruth kiwała głową, usiłując się uśmiechnąć. Palce Samue­la wpijały się w jej ramię, gdy uznawał, że nie reaguje z dosta­tecznym entuzjazmem. Wówczas prostowała się, uśmiechała, ściskała spocone dłonie i wypowiadała parę słów, mimo że tego nienawidziła. Nienawidziła gry i kłamstwa. Czuła, że Samuel ją wykorzystuje, chcąc pokazać się wiernym jako prawowity mał­żonek, prowadzący pobożne, ustabilizowane życie. Gdyby ci lu­dzie wiedzieli, jaki on jest naprawdę, myślała.

Jemu samemu zdawało się to jednak wcale nie przeszkadzać. Rozkwitał, gdy tylko zaczynało się spotkanie. Nie dało się ukryć, że znakomicie się czuje podziwiany i uwielbiany.

Ruth nie pojmowała, jak to możliwe, że Samuel miał tak dwoistą naturę. W domu był diabłem. Łamał wszystkie przyka­zania, które nakazywał przestrzegać zasłuchanym w jego słowa wiernym. Mówił o miłości i szacunku, nie znając w ogóle zna­czenia tych słów. Ale jego słowa brzmiały zupełnie tak samo przekonująco jak wówczas, gdy Ruth przychodziła do tej samej sali i go słuchała. Wpatrując się wówczas w jego intensywne nie­bieskie spojrzenie, widziała niebo. Ciarki ją przeszły na samo wspomnienie.

Skupiona na nim uwaga i poczucie władzy nad ludźmi wy­woływały w nim silne seksualne podniecenie. Kiedy wracali do domu po takim wieczorze, zapędzał ją prosto do łóżka. Ruth nie miała pojęcia, jak długo da radę to wytrzymać. Ale cóż mogła zrobić? Pilnowała się jedynie, by się mu nie sprzeciwiać w roz­mowach ani nie stawiać zbytniego oporu. Dopóki nie nastaje na to, by Marilena spała sama na dole, ona godziła się na wszystko. Ale wszelkie uczucia do niego umarły w niej bezpowrotnie. Bo nawet jeśli gdzieś na dnie serca tliła się jeszcze resztka miłości i szacunku, to po spotkaniach, w tych nocnych godzinach upo­korzeń, całkiem wygasła.

 

Któregoś wieczoru atmosfera w sali ludowej stopniowo gęstnia­ła. Samuel najpierw grzmiał o grzechu i o piekle, tak że zgroma­dzeni aż skulili się w sobie, potem zaś nagle zrobił gwałtowny zwrot i z promiennymi niebieskimi oczyma obiecywał, że tych, którzy wyznają grzechy, wyrażą skruchę i poproszą o przebacze­nie, czeka niebo. Ludzie rzucili się na kolana, głośno wyznawali grzechy i modlili się intensywnie. Niektórzy płakali. Samuel zaś niczym sam Bóg przechadzał się pośród wiernych, pochylał się nad nimi i coś do nich szeptał. Nakładał im ręce na głowy i mod­lił się głośno. Ruth klęczała tak jak inni, ale ukradkiem wodziła za nim wzrokiem, obserwując wszystko przez palce swych zło­żonych dłoni.

Jakaś młoda dziewczyna płakała rozdzierająco. Ruth wi­dywała ją na każdym wieczornym spotkaniu. Nie znała jej, ale wiedziała, że pochodzi z Rindalen, a zatrudniono ją jako służącą w Oppstad teraz, w najgorętszym okresie uboju i przygotowań do świąt. Dziewczyna miała nie więcej niż piętnaście-szesnaście lat, ale była nad wiek dojrzała i dobrze rozwinięta. Ciemne lśnią­ce włosy zaplatała w gruby warkocz. Jej duże oczy wpatrywały się przez cały czas w Samuela. Ruth zauważyła, że mąż przykuc­nął przy dziewczynie, położył jej dłoń na ramieniu i po cichu do niej przemówił. Powoli jej płacz ucichł, pokiwała skwapliwie głową i spojrzała na niego błyszczącymi oczyma. Pojedyncze łzy lśniły na jej długich, ciemnych rzęsach jak krople rosy. Samuel poszedł dalej.

 

- Wracaj dzisiaj do domu sama - zwrócił się do Ruth, kiedy spotkanie dobiegło końca. - Obiecałem porozmawiać z tą małą Guro. Przeżywa ciężkie chwile, biedaczka. Muszę walczyć o jej duszę, muszę ją ratować! To mój obowiązek, rozumiesz?

Ruth tylko skinęła głową.

Tego wieczoru nie celebrował już tak pożegnania z wiernymi jak zazwyczaj. Ruth zerknęła ukradkiem na młodą dziewczynę z Oppstad, która stała oparta o ścianę i czekała, aż Samuel skoń­czy. Kiedy zamknął drzwi sali ludowej, Ruth odwróciła się raz jeszcze. Właściwie nie wiedziała dlaczego, ale coś ją zatrzymy­wało. Zboczyła nieco z drogi i ukryła się w zaroślach. Światła w sali domu ludowego pogasły, a po chwili zamigotało światełko lampy parafinowej w pokoju na zapleczu.

Ruth poczekała, aż wszyscy się rozejdą. Właściwie nie chcia­ła wiedzieć, co robi Samuel, ale popychana jakąś niewidzialną siłą przemknęła się za węgłem na tył budynku, gdzie przez szpa­rę między niedokładnie zasuniętymi zasłonami przeświecała smużka światła. Okno było zbyt wysoko, by mogła przez nie zaj­rzeć, ze środka nie dolatywały też żadne głosy.

Pomyślała, że lepiej by było, gdyby poszła do domu, ale prze­chwałki Samuela po powrocie z Berkak o tym, że miał inne ko­biety, nie dawały jej spokoju. Nie chciała im dać wiary, właściwie to miała nawet nadzieję, że chwalił się tylko, by jej dokuczyć. Ale jeśli on naprawdę...

Nie, niemożliwe, nie ruszy tej dziewczyny! Przecież to jesz­cze dziecko, na pewno dziewica. Tylko z nią rozmawia, tak jak zapowiedział.

Coś jednak popychało Ruth do działania. Przyniosła i usta­wiła pod oknem starą skrzynkę, którą zauważyła w pobliżu. Ostrożnie wdrapała się na nią i zerknęła przez szparę między zasłonami.

To, co zobaczyła, wstrząsnęło nią. Jęknęła, zakryła usta ręką i oparła czoło o okno. Zacisnęła powieki, a potem powoli je otwo­rzyła. Ale wzrok jej nie mamił. W pomieszczeniu na kanapie leżała młoda dziewczyna z zadartą i owiniętą w talii spódnicą. Samuel pochylał się nad jej nagim podbrzuszem i pogłaskał wnętrze jej bia­łych ud, a potem ściągnął spodnie i położył się na niej.

Ruth widziała, jak dziewczyna napina ciało z bólu, kiedy on się w nią wdziera. A więc i ona była dziewicą, pomyślała Ruth jak przez mgłę i zeszła na dół ze skrzynki. Tak samo jak ja, kiedy mnie dostał.

Przez chwilę stała oparta o ścianę nieruchomo z zamknięty­mi oczyma. To nie może być prawda, myślała. Jak on śmie napa­stować niewinne dziewczę!

Nagle ogarnęły ją mdłości. Ledwie zdążyła dobiec do pogrą­żonych w mroku zarośli, gdy z niej chlusnęło. Miała wrażenie, że wymioty nigdy nie ustaną. W końcu jednak nie miała już co zwracać. Wytarła usta chusteczką i lodowatą drżącą dłonią przetarła twarz.

Nie powie Samuelowi, że go widziała, o ile nie zostanie do tego zmuszona. Teraz już jednak wiedziała, że jego przechwałki były prawdziwe. Zdradzał ją, z kim popadnie, zapewne najchętniej z młodymi dziewczętami. Chciał mieć je bowiem pierwszy przed innymi, on chciał odbierać im dziewictwo. Dlatego też wziął i mnie, pomyślała z goryczą. Dziwiła się jednak, jak mu to mogło uchodzić na sucho, bo nie miała wątpliwości, że ten proceder trwa już długo. Przecież i inne dziewczyny mogły zajść w ciążę, nie tylko ona? Tyl­ko że je zmuszał pewnie do milczenia. Nie wszystkie dziewczęta, które uwiódł, miały silnych i dobrze sytuowanych rodziców, któ­rych niełatwo zastraszyć. W jej przypadku Samuel nie miał wyboru. Musiał się z nią ożenić, by nie stracić pozycji i wiarygodności. A ponadto sądził, że jest bogata!

Powoli Ruth ruszyła w kierunku domu. Nie czuła żadnego smutku. Nic nie czuła oprócz pustki. Nie obchodził jej już Sa­muel. Ich małżeństwo było fikcją. Postanowiła jednak wytrzymać w tym związku ze względu na Marilenę. Dziecko powinno mieć matkę i ojca, zgodnie z Bożym przykazaniem. Ale teraz już Ruth znała całą prawdę. I prawda ta paliła jej wnętrze żywym ogniem. Nie zawaha się wykorzystać tego, co wie, przeciwko nie­mu, jeśli tylko ją do tego zmusi.

  

ROZDZIAŁ 5.

 

Gdy listopadowe wichury hulały w węglach domu, wprawiając w drżenie szyby w oknach, Mali przesiadywała w pracowni i tka­ła. Zaczęła odczuwać nerwowy niepokój, czy zdąży ze wszyst­kim, czego się podjęła. Za rok, zgodnie z umową, musi zabrać do Ameryki bardzo dużo różnych wyrobów.

Gotowe prace leżały starannie ułożone na dodatkowym sto­le, który wstawiła do pracowni. Były wśród nich piękne narzuty i cztery kilimy. Czasami siadywała i przyglądała się im, i za każ­dym razem do jej serca wkradał się niepokój. Czy są wystarcza­jąco dobre? Czy zainteresują ludzi mieszkających daleko stąd po drugiej stronie oceanu? Raz po raz wpadała do niej Sigrid, a gdy pokazywała jej, co utkała, ta nie miała żadnych wątpliwości.

-  Na pewno im się spodobają - mówiła z przekonaniem, głaszcząc dłonią narzutę. - Nie jestem wprawdzie artystką i może nie potrafię ocenić fachowo wartości twoich prac, ale przecież sama widzisz, że są bardzo dobre.

-  Czasami... tak mi się zdaje, że są dobre - pokiwała Mali głową zamyślona. - Ale potem ogarnia mnie zwątpienie. Zasta­nawiam się, jacy są tamtejsi ludzie, wiesz... Amerykanie. Wyda­je mi się, że różnią się od nas. Są tacy nowocześni!

-  Na pewno nie ci, którzy będą kupować twoje wyro­by - uznała Sigrid. - Dla wielu z nich najważniejsze są korzenie, wspomnienia ze starego kraju. Bo jeśli nie sami wyemigrowali, to pewnie ich rodzice. Jasne, że im się spodobają twoje narzuty i kilimy. Poza tym wydaje mi się, że nie tylko emigranci się nimi zachwycą. Słyszałam, że rodowici Amerykanie też bardzo cenią rękodzieło.

Po takiej rozmowie Mali uspokajała się na jakiś czas.

-  Jak się sprawuje Herborg w roli młodej gospodyni? - za­pytała Sigrid, siadając na krześle stojącym przy krosnach.

-  Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszej synowej - odparła Mali. - Oczywiście musi się jeszcze dużo nauczyć, zanim będzie prowadzić dwór, ale jest bardzo zdolna i pracowita, aż radość bierze. I to pomimo męczących ją nudności. Z jej ust nie słychać nigdy narzekań - dodała.

-  Ale że już spodziewają się dziecka - rozpromieniła się Si­grid. - Może to młody dziedzic?

-  Możliwe odparta Mali, szukając w koszyku kłębka weł­ny o określonym odcieniu żółci. - Ale tak czy inaczej to wielka radość, nawet jeśli urodzi im się córka. Chłopcy będą następni w kolejności. Ale nie ukrywam, że bardzo jesteśmy ciekawi.

-  Tak, jest coś szczególnego, kiedy dziedzic oczekuje swego pierworodnego dziecka - stwierdziła Sigrid. - My też czekamy. Olausowi i Helene dziecko urodzi się zaraz po świętach Bożego Narodzenia. Wszyscy zastanawiają się, czy to będzie syn.

-  Przecież dziewczynka też może dziedziczyć dwór - rzekła Mali i wyciągnęła kłębek, który znalazła prawie na samym dnie koszyka. - Niemal wszyscy o tym zapomnieli, ale to możliwe. Więc nie ma strachu.

-  To prawda - Sigrid przyznała Mali rację. - Ale wiesz, męż­czyźni mają szczególny stosunek do synów, zwłaszcza tych, któ­rzy będą ich następcami. Mimo że kobiety potrafią sobie znako­micie radzić z prowadzeniem dworu - dodała, poklepując Mali po ramieniu. - Czego ty jesteś najlepszym dowodem!

Mali aż się zarumieniła, ucieszona pochwałą.

-  Nigdy nie byłam dziedziczką, Sigrid!

-  Nie, ale musiałaś przejąć zarządzanie dworem, kiedy umarł Johan. Myślisz, że ktokolwiek poradziłby sobie z tym lepiej?

Mali nie odpowiedziała. Przez chwilę siedziała nieruchomo i zapatrzyła się przed siebie. Zalała ją fala wspomnień z tamtego czasu.

-  Herborg i Oja są chyba razem szczęśliwi? - przerwała jej myśli Sigrid.

-  Tak, nawet bardzo - uśmiechnęła się Mali i wyprostowała, jakby chciała odgonić stare upiory. - Aż radość bierze, gdy się na nich patrzy. Gdyby wszystkim było ze sobą tak dobrze... - doda­ła, unikając wzroku Sigrid.

Ta w milczeniu pokiwała głową i bawiła się kłębkiem, który leżał obok niej na ławie. Po chwili odezwała się z lekkim ociąga­niem:

-  Wiesz, że nie zwykłam rozpowiadać plotek, Mali. I ni­gdy też nie poświęcam im uwagi - dodała z powagą. - Nie wspomniałabym o tym ani słowa, gdybym się nie obawiała, że usłyszysz to od kogoś innego. A tego bym nie chciała. Wolę już ci to sama powiedzieć. Chodzą pogłoski, że... - urwała na chwilę, jakby jeszcze raz rozważała w myślach, czy powinna o tym mówić, czy nie, wreszcie odetchnęła głęboko i doda­ła: - Ludzie gadają, że Samuel nie potrafi trzymać rąk z dala od młodych dziewcząt, które przychodzą na wieczorne reko­lekcje.

Mali podniosła wzrok, czując w piersi bolesny ucisk.

-  Jak to? - zapytała.

-  Niestety, nie wiem więcej nad to, co usłyszałam - odparła Sigrid wymijająco. - Nie zwykłam słuchać plotek - powtórzy­ła. - Zresztą nie wiadomo, ile w tym prawdy, wiesz. Słyszałam jednak od kilku osób, że po rekolekcjach Samuel zawsze zo­staje z jakąś młodą dziewczyną. Oczywiście by walczyć o jej duszę - dodała z pogardą. - Jeśli jednak chodzi o to jego zba­wianie...

Mali poczuła, jak ściska ją w żołądku. Do niej nie dotarły żadne plotki, ale pewnie nikt poza Sigrid nie miał odwagi jej tego powiedzieć. A już najmniej Ruth, o ile ona coś wie. Ale pewnie się czegoś domyśla, skoro chodzi na wszystkie spotkania. Jeśli Samuel zostaje, ona sama musi wracać do domu. Rzadko widy­wali ją teraz w Stornes, a kiedy już przychodziła z Marileną, nie­wiele się odzywała. Nietrudno było zauważyć, że tylko maleńka córeczka trzymają przy życiu. Na szczęście dziecko całkiem wy­zdrowiało po zapaleniu płuc. Wyrastał jej pierwszy ząbek. Kiedy się uśmiechała, widać go było niczym maleńkie ziarenko ryżu. Dlatego też śliniła się bardziej niż zwykle. Ruth skarżyła się, że mała ma rozwolnienie, a podrażnione dziąsła jej dokuczają, więc bardzo marudzi.

-  Tak jest zawsze, gdy dzieci ząbkują - pocieszała ją Mali.

-  Ale ona płacze i...

Ruth urwała gwałtownie i zamilkła, ale Mali domyśliła się, co córka chciała powiedzieć. Dziecięcy płacz nie był na Wzgó­rzu akceptowany, zdążyła się już nieraz o tym przekonać. Gdy­by Samuel był inny, zupełnie inaczej wyglądałoby ich życie. Ale cóż, nie był! Jeśli jednak na dodatek potwierdzi się, że uwodzi młode dziewczęta...

Znów przeszły ją ciarki. To nie może być prawda! Przełknęła z trudem ślinę i rzuciła ostrożnie:

-  Nic o tym nie słyszałam...

-  I ja wcale nie mam pewności, czy to prawda - powtórzyła Sigrid z naciskiem. - Wiesz, jak ludzie we wsi lubią plotkować. Wydaje mi się niewiarygodne, by misjonarz poważył się na coś takiego!

Mali nie odpowiedziała. I jej trudno było uwierzyć, by Samu­el zdobył się na taki czyn. Pewna jednak nie była i to ją męczyło. Postanowiła sama zbadać tę sprawę.

-  Słyszałaś zapewne, że Gunvald Bergstad wprowadził się pośpiesznie do Storhaug - zmieniła temat Sigrid. - Skoro już jestem przy plotkach - dodała, uśmiechając się niepewnie.

-  Słyszałam to już jakiś czas temu.

-  Rzeczywiście. Nie minęło wiele czasu od momentu, gdy Laura go poznała, a już byli zaręczeni. A teraz mieszka w Storhaug i zachowuje się, jakby był właścicielem dworu. Tak przy­najmniej mówią ludzie. Ale ślubu nie wzięli.

-  Właściwie najbardziej współczuję mieszkańcom Oppstad - stwierdziła Mali. - Ich swawolna córka nie skąpi im zmar­twień.

-  A ja myślę najwięcej o Oli Havardzie - rzekła Sigrid. - Temu biedaczynie pewnie nie jest lekko...

Gdy Sigrid wspomniała o chłopcu, Mali poczuła, jak pali ją twarz.

-  Tak, szkoda dziecka - cicho przyznała jej rację.

-  Nigdy nie myśleliście o tym, by mu powiedzieć, że Havard jest jego ojcem? - zapytała ściszonym głosem Sigrid. - Myślę, że czułby się bezpieczniejszy. Nic mi oczywiście do tego - dodała pośpiesznie.

-  Niech zostanie, tak jak jest - ucięła Mali. - Nie mogę... Popatrzyła na Sigrid, a jej pociemniałe spojrzenie wyrażało, jak bardzo czuje się zraniona.

-  Jest mi wystarczająco ciężko, Sigrid - dodała powoli. - Gdyby wyszło na jaw, że Havard jest ojcem syna Laury, to... Nie... wystarczy mi już tego, co mam - powtórzyła, oddychając głęboko.

Sigrid nie od razu odpowiedziała. Wstała z krzesła i otrzepa­ła spódnicę.

-  Pewnie masz rację - powiedziała tylko. - Muszę już wra­cać do domu.

Po jej wyjściu Mali długo siedziała zapatrzona w dal. Przy­pomniała sobie szczęśliwą twarzyczkę Oli Havarda, gdy po­zwalali mu zostać w Stornes, jego rozpromienione oczy, gdy był blisko Havarda. Powinien się dowiedzieć, kto jest jego ojcem, pomyślała. Ale zaraz pojawiła jej się przed oczami twarz Laury. Zadrżała i otarła dłonią twarz. Nie, lepiej niech zostanie po sta­remu. Jeśli wyda się, że Havard jest ojcem, Laura krążyć będzie nad nimi niczym jastrząb, co do tego Mali nie miała żadnych wątpliwości. Użyje wszystkich środków, by Havard wziął na siebie jeszcze większą odpowiedzialność. Będzie grała mu na uczuciach, mówiąc, że chłopiec go potrzebuje, podczas gdy tak naprawdę ona sama będzie chciała go zdobyć dla siebie. Mali przeszedł zimny dreszcz. Gorzko doświadczyła, że nie należy lekceważyć Laury. Skoro najmłodsza córka Oppstadów już raz uwiodła Havarda, może jej się to udać znowu. Niech więc ta sytuacja pozostanie bez zmian. Lepiej, by mały Ola Havard rósł w nieświadomości, myślała, ale nie poprawiło jej to samopo­czucia.

Tego popołudnia Mali otrzymała list od Tordhild. Aż jej się zro­biło gorąco, gdy wzięła go do rąk. Pośpiesznie jednak ukryła ko­pertę w kieszeni fartucha.

-  Nie otworzysz? - zdziwił się Havard, myjąc ręce przed podwieczorkiem.

-  Zaraz będziemy jeść - odparła krótko Mali. - Przeczytam sobie potem, gdy już posprzątam.

Havard posłał jej uważne spojrzenie, ale tylko skinął głową i siadł do stołu. Mali ledwie co zdołała przełknąć kromkę chleba, zupełnie jakby list w fartuchu ją parzył. Czego dowiedziała się Tordhild o Samuelu w jego macierzystym zborze w Oslo? Czy ustaliła cos konkretnego?

-  Słyszysz, Mali?

Wzdrygnęła się, gdy głos Havarda przedarł się przez jej nie­spokojne myśli.

-  Co takiego?

-  Dwudziestego szóstego listopada przyjeżdża rzeźnik.

-  Dobrze - odparła. - Musimy tylko tak zaplanować pracę, by w tym czasie odłożyć inne zajęcia, bo pora uboju to chyba najgorętszy okres w roku.

Zerknęła na Herborg siedzącą obok Oi. Dziewczyna jadła z apetytem, najwyraźniej przestały już ją męczyć nudności.

-  Nauczysz się wielu nowych rzeczy - uśmiechnęła się do młodej gospodyni.

-  Paskudne zajęcie - prychnęła Dorbet. - Nie zamierzam pomagać przy zabijaniu zwierząt, wiesz, mamo.

-  Obu wam tego zaoszczędzę - zapewniła Mali. - Ale bę­dziecie musiały uczestniczyć w innych pracach. Ty też, Dorbet, musisz się nauczyć, jak należy postępować z krwią i jak dzielić i konserwować mięso. Jeśli wszystko ułoży się po twojej myśli, sama niedługo zostaniesz młodą gospodynią we dworze.

-  W Granvold mają parę służących - rzuciła beztrosko Dor­bet.

-  Ale to gospodyni za wszystko odpowiada - upierała się Mali.

-  Teraz w Granvold rządzi Marit - rzekła Dorbet, sięgając po chleb. - I myślę, że taki stan potrwa jeszcze przez wiele lat.

I bardzo dobrze, jeśli chodzi o mnie - dodała lekko.

-  Jeśli sądzisz, że Marit będzie cię traktować wyłącznie jako ozdobę dworu...

-  Zamierzam uszczęśliwić jej syna i dać dworowi dziedzi­ca - uśmiechnęła się Dorbet. - To chyba nie byle jakie zadanie?

-  Uważaj, by nie popaść w konflikt z Marit - ostrzegła Mali córkę. - Póki co patrzy na ciebie bezkrytycznie i nie dostrzega u ciebie żadnych wad, co trochę mnie dziwi - dodała z sarka­zmem. - Ale jeśli będziesz udawać księżniczkę... Może okazać się zgryźliwa.

-  Nie ją zamierzam poślubić - odparła krótko Dorbet.

-  Wiem, próbuję cię jedynie ostrzec, że jeśli skłócisz się z teś­ciową, czekają cię ciężkie dni. Kiedy mieszka się pod jednym da­chem. .. - urwała i przypomniała sobie z niechęcią lata, kiedy sama była młodą gospodynią w Stornes rządzonym przez Beret.

-  Dobrze już, dobrze - przerwała jej Dorbet. - Pomogę przy uboju. Ale może już zmieńmy temat?

Mali zostawiła uprzątnięcie ze stołu i zmywanie naczyń Ane i Ingeborg, sama zaś wymknęła się na poddasze. Zapaliła świecę w sypialni i sięgnęła po list. Wygładziła kartkę i zaczęła czytać.

 

Kochana Teściowo!

Przede wszystkim dziękuję za to, że mogliśmy znów pobyć trochę u Was. Bardzo cenimy sobie Wasze towarzystwo, choć nie wszystko jest tak, jak być powinno.

Mali zwróciła uwagę, że Tordhild wyraża się już całkiem „po miastowemu". I nic dziwnego, pomyślała. W Oslo starają się pew­nie mówić tak jak inni jego mieszkańcy, choć może dbają też o za­chowanie dialektu, głównie ze względu na Johannesa. Ale czy im się to uda? Kto wie, może gdy przyjadą tu znowu, Johannes będzie mówił już zupełnie jak mieszczuch? Nie bardzo spodobała jej się ta myśl, ale porzuciła ją pochłonięta treścią listu.

Johannes nieustannie opowiada o Was wszystkich, o dworze, zwierzętach i swojej kotce. Często wspomina też Olę Havarda i wy­pytuje, kiedy znów do Was pojedziemy. Obawiam się jednak, że przyjdzie mu jeszcze jakiś czas poczekać. Do końca jesieni Sivert jest bardzo zajęty. Ma napięty program koncertów aż do Wigilii, a zimą wyjazd do Was to nie lada wyprawa. Więc chociaż tak bardzo by­śmy chcieli spędzić z Wami święta, zdecydowaliśmy, że obejdziemy je w tym roku w Oslo.

Skontaktowałam się ze zborem, do którego należy Samuel. Ale nie tak łatwo jest uzyskać jakieś informacje. Nie można tak po pro­stu pójść i zapytać, co o nim wiedzą. Pewnego wieczoru wybrałam się więc na spotkanie modlitewne i starałam się nawiązać kontakt z zarządzającym zborem. Udawałam, że szukam starego znajomego, Samuela Langmo, z którym nie widziałam się od wielu lat. Owszem, usłyszałam odpowiedź, Samuel należy do zboru. Przez wiele lat pra­cował w Oslo i byt bardzo aktywnym kaznodzieją, a potem został wysłany jako misjonarz na prowincję, by, jak to ujął jego zwierzch­nik, „pobierać nauki". Podobno sprawował posługę w wielu róż­nych miejscach, ale teraz jest w Berkak. Udawałam, że o niczym nie wiem. Człowiek, z którym rozmawiałam, wychwalał Samuela pod niebiosa. Mówił, że Langmo jest wybitnym kaznodzieją, i wyrażał przekonanie, że jego zasługi dla krzewienia wiary wśród ludu zosta­ną docenione i z czasem wypracuje sobie wysoką pozycję w Berkak. Ale gdy zapytałam o jego życie prywatne, czy na przykład ożenił się i tak dalej, zarządzający zborem nagle uciął rozmowę. Z niechęcią powiedział mi, że takich informacji nie udzielają. Trudno więc mi było ustalić coś więcej. Ale zagadnęłam o to samo także pewną ko­bietę, która siedziała obok mnie podczas spotkania. Miała około trzydziestu lat, choć wyglądała starzej. Była blada, zmęczona i za­mknięta w sobie. Wspomniałam Samuela, a wtedy ona poczerwieniała i zaczęła się dziwnie zachowywać. Spytałam więc, czy go zna, ale ona tylko zacisnęła usta. Jestem jednak pewna, że ona coś wie! Pójdę więc tam jeszcze raz i spróbuję z niej coś wyciągnąć. Odnios­łam wrażenie, że ona potrzebuje kogoś, z kim mogłaby porozmawiać. Niestety, póki co to wszystko, czego zdołałam się dowiedzieć. Mimo to czuję, ba, jestem święcie przekonana, że z Samuełem coś jest nie tak. Moi rozmówcy bardzo się pilnowali, by nie powiedzieć za dużo. Ale ja nie zamierzam się poddać. Dowiem się wszystkiego! Muszę jednak postępować rozważnie i uzbroić się w cierpliwość. Najpierw zdobędę zaufanie tej kobiety, o której wspomniałam. Jeśli ona zacznie mówić, sądzę, że sporo się wyjaśni.

Myślimy o Was nieustannie, zwłaszcza o Ruth. Tak dalej być nie może! Boimy się o nią, Mali.

Dlatego uczynię wszystko, by poznać prawdę o Samuelu. Może dzięki temu Ruth zyska siłę, by się wyzwolić z tego związku. Zarów­no Sivert, jak i ja widzimy w tym jedyny ratunek dla niej i dla młlej Marileny.

Poza tym u nas wszystko dobrze. Wprawdzie Sivert wiele podró­żuje, ale jakoś sobie radzę z Johannesem. A jak tylko jest to możliwe, towarzyszymy Sivertowi w podróżach, o ile nie wyjeżdża zbyt daleko. Trochę się to zmieni od jesieni, kiedy Johannes zacznie chodzić do szkoły. Ale nie martwmy się na zapas!

Mam nadzieję, że czujecie się dobrze. Ucieszyliśmy się z wiado­mości, że Oja i Herborg spodziewają się dziecka. W Stornes pojawi się kolejne pokolenie, tak jak powinno być. Planujemy przyjazd na ślub Dorbet w maju i na chrzciny maleństwa, które się urodzi. Bo pewnie chrzciny wypadną w porze naszych wakacji, więc uda nam się to pogodzić. Wakacje i w tym roku zamierzamy spędzić w Stor­nes, o ile zgodzicie się na nasz przyjazd.

Pozdrowienia dla wszystkich! Będę się starać uzyskać jakieś wiadomości o Samuelu.

Przekazuję też pozdrowienia od Siverta i Johannesa. Jak wi­dzisz, nasz syn przesyła rysunek swojej kotki. Miałam Cię poprosić, byś powiesiła go w izbie. Przekaż też pozdrowienia dla Oli Hawarda i powiedz, by dobrze opiekował się kotką Johannesa. Zdaje się, że chłopcy tak się umówili.

Pozdrawiam gorąco

Tordhild

Mali siedziała z listem w ręku i zapatrzyła się w dal. Pochy­liła się, czując bolesny uścisk w piersi. To, co napisała Tordhild, w zestawieniu z plotkami przyniesionymi przez Sigrid, ciążyło jej w żołądku jak kamień. Trzeba w taki czy inny sposób nakłonić Ruth, by przejrzała na oczy i zrozumiała, że Samuel nie jest wart, by przy nim została. On zniszczy jej życie. Gdyby tylko udało im się dowiedzieć czegoś, czego nawet Ruth nie byłaby w stanie tolerować! To jedyna możliwość. Ale czas nagli. Tordhild napisała, że boją się o Ruth. Mali też się bała, i to już od długiego czasu.

-  Dostałaś dziś list - przypomniał sobie Havard, kiedy tego wieczoru układali się do snu.

-  Tak, od Tordhild - odpowiedziała Mali, rozczesując włosy.

-  Chyba nie stało się nie złego?

-  Nie, u nich wszystko jak najlepiej. Ale prosiłam ją, żeby się czegoś dowiedziała o Samuelu, kiedy tu byli ostatnio. Wiesz, jego macierzysty zbór znajduje się w Oslo.

-  Sprawdzasz Samuela? - zdziwił się Havard. - Po co?

-  Bo mam przeczucie, że ten człowiek nie wszystko nam o sobie powiedział - odparła krótko. - Myślę, że on ukrywa ja­kieś świństwa.

-  Ale jak to...

-  Powiem ci wprost, Havardzie. Mam nadzieję, że Tordhild dowie się o Samuelu czegoś takiego, co przekona Ruth, że więk­szym grzechem będzie pozostać z nim w związku małżeńskim niż go zostawić.

Havard nie od razu odpowiedział. Podłożył rękę pod głowę i popatrzył na Mali.

-  Spodziewasz się, że Tordhild dowie się czegoś szczególne­go? - zapytał w końcu.

-  Nie wiem - przyznała się Mali cicho. - Jedyne, czego je­stem pewna, to że jest dla Ruth niedobrym mężem, Havardzie. Lękam się, że może całkiem zniszczyć naszą córkę. Ruth...

-  Snuje się jak cień - dokończył Havard. - Często myślę o tym, że Dorbet ma rację, oskarżając nas, że nie ingerujemy i jesteśmy ślepi.

-  Ależ nie jesteśmy! - sprzeciwiła się Mali. - Przecież widzi­my, że coś się dzieje. Ale co można zrobić, jeśli nie ma się na tyle mocnych argumentów, by uderzyć pięścią w stół, a Ruth unika rozmów i dusi wszystko w sobie.

-  A więc masz nadzieję, że Tordhild znajdzie coś na Samue­la. .. Ale co na przykład?

-  Jeśli chodzi o misjonarza Langmo, wszystko jest moim zdaniem możliwe - odpowiedziała cicho Mali. - Nawet to, że może mieć gdzieś żonę. Nie wiem. Ale spróbuję to ustalić, bo gdybym dowiedziała się czegoś takiego, nawet Ruth by...

Odłożyła grzebień i przytuliła się do Havarda.

-  Sigrid powiedziała mi, że po wsi krążą plotki - rzekła cicho.

-  O Ruth?

-  Nie, o Samuelu. Ludzie gadają, że swędzą go palce, gdy widzi młode dziewczęta, i po tych spotkaniach modlitewnych w domu ludowym co rusz któraś z nim zostaje.

Mali poczuła, jak ciało Havarda sztywnieje. Na moment wstrzymał oddech, w końcu zapytał chrapliwie:

-  Czy to tylko plotki?

-  Nie wiem - westchnęła Mali. - Nie wiem, Havardzie. Przez chwilę leżeli cicho. Słyszała tylko, jak łomocze jego serce.

-  To nie może być prawda - wyszeptał w końcu udręczony. - Samuel nie mógłby robić czegoś takiego Ruth. Mówi się, że Bóg czuwa nad swoimi dziećmi - wyszeptał chrapliwie i przyciągnął ją do siebie.

-  To nie dotyczy rodu Stornesów - odpowiedziała Mali ci­cho. - O nas Bóg zapomniał.

-  Nie, jak możesz tak mówić - zaprzeczył cicho. - Spójrz na Siverta, przecież jemu dobrze się teraz wiedzie. I Oi, i Dor­bet. .. - Odwrócił jej twarz ku sobie i pocałował ją w czoło. - A ty, Mali? Sądzisz, że Bóg o tobie zapomniał?

Mali nie odpowiedziała. Zarzuciła mu ręce na szyję i przy­lgnęła do niego, usiłując stłumić płacz.

Może rzeczywiście Bóg o niej nie zapomniał i dlatego Ruth doznaje tylu cierpień. Jest bowiem napisane w Piśmie, że dzieci zapłacą za grzechy rodziców.

-  Wierzysz, Havardzie, w grzech pierworodny? - chlipała zrozpaczona. - Wierzysz, że dzieci płacą za grzechy swoich ro­dziców?

Mąż głaskał ją po plecach, by ją uspokoić. - Nie. Zresztą kto miałby dać temu początek? Ja, ja! - chciała zawołać Mali, ale zacisnęła usta. Wtuliła się tylko twarzą w jego gorącą szyję i gorzko zapłakała.

  

ROZDZIAŁ 6.

 

Do dworu przybył rzeźnik. Dziedziniec rozbrzmiewał kwicze­niem i rykiem przerażonych zwierząt.

-  Idę do Granvold - wzdrygnęła się Dorbet. - Nie zamie­rzam tego słuchać!

-  Nigdzie nie idziesz! - zaprotestowała pośpiesznie Mali. - Za chwilę wniosą do domu krew i będziesz pomagać mieszać. A potem trzeba będzie dzielić tusze.

-  Boże święty! - jęknęła Dorbet i zerknąwszy na stojącą przy kuchennej ławie dziwnie bladą Herborg, zapytała: - Zniesiesz to?

-  Ja... nie lubię tego - przyznała Herborg cicho, posyłając Mali ukradkowe spojrzenie.

-  A kto lubi? - przerwała jej z irytacją w głosie Mali. - Ale tak czy inaczej trzeba to zrobić. Musimy coś jeść, by przeżyć. Zresztą jak zdążyłam zauważyć, żadna z was nie gardzi ani mię­sem, ani słoniną.

Herborg poczerwieniała gwałtownie i zmięła nerwowo szmatkę do zmywania.

-  Nie musisz na nią zaraz tak warczeć - wtrąciła się Dorbet i popatrzyła oskarżycielsko na matkę. - Może ona nie przywykła do ludzi, którzy tak naskakują jak ty czasami. Poza tym spodzie­wa się dziecka, chyba nie zapomniałaś? W tym stanie kobieta jest bardziej wrażliwa, prawda?

-  Nie chciałam na ciebie nakrzyczeć! - Mali objęła ramie­niem synową i pogłaskała ją po bladym policzku. - Być może za­reagowałam tak zgryźliwie dlatego, że sama nie lubię zabijania zwierząt - wyjaśniła. - Już jako mała dziewczynka nienawidzi­łam tego, że zabija się zwierzęta, którymi opiekowałam się przez cały rok. Ale jak mówię, to jest nasze pożywienie. Z czasem czło­wiek do tego przywyka - dodała pocieszająco.

-  Nie wierzę - prychnęła Dorbet. - Ja chyba nigdy nie przy­wyknę.

-  W takim razie nie pozostaje ci nic innego, jak się z tym po­godzić - rzekła Mali. - Ubój zwierząt stanowi nieodłączną część życia we dworze. Nie można robić tylko tego, co się lubi - doda­ła. - Gdyby zresztą tak było, Dorbet, niewiele byś robiła.

Dorbet spojrzała na matkę zagniewanym spojrzeniem, ale się nie odezwała. Mali stała wciąż koło Herborg i jeszcze raz po­głaskała ją po policzku.

-  Źle się czujesz? - zapytała przyjaźnie. - Rzeczywiście w czasie ciąży kobiety nie najlepiej znoszą pracę przy sprawianiu mięsa. Dorbet ma rację.

-  Nie, wszystko dobrze - uśmiechnęła się blado Herborg. - Poza tym muszę się jeszcze tyle nauczyć. Rozumiem, że trzeba wykonywać wszystkie prace, gdy się jest...

-  To przynajmniej zwolnimy cię w tym roku z mieszania krwi - przerwała Mali, by ją pocieszyć. - Bo ciężarne kobiety zazwyczaj od tego mdli.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi i do izby weszły Ane i Ingeborg, niosąc misy wypełnione parującą krwią. Natychmiast przystąpiły do mieszania. Po jakimś czasie wniesione zostały tu­sze. Rzucono je na długą ławę. Najpierw oczyszczono je z tłusz­czu, który odłożono na bok. Następnie wycięto kotlety i szynki. Nic się nie mogło zmarnować. Tłuste kawałki i resztki wrzucano do dużego wiadra, przeznaczając do zmielenia na kiełbasy, klop­sy, rolady.

Gdy Oja wniósł do izby kolejną tuszę, zatrzymał się na chwi­lę przy Herborg, która czyściła z tłuszczu jelita. Położył dłoń na jej ramieniu i zapytał troskliwie:

-  Jak się czujesz? Pamiętaj, jeśli nie będziesz miała siły, po­wiedz mamie!

Herborg zerknęła na niego z miłością i położyła na jego dło­ni swą dłoń, uwalaną krwią i tłuszczem.

-  Wszystko dobrze - odpowiedziała i uśmiechnęła się dzielnie.

-  Bądź spokojny, będziemy pilnować, by się nie przeforso­wała - wtrąciła się Mali. - Idź już na podwórze, żeby pomóc.

 

Kiedy jedli kaszę na kolację, przy stole było dziwnie cicho. Wszyscy odczuwali zmęczenie ciężkim dniem. Dorbet dłubała w talerzu, narzekała na ból w krzyżu i mówiła, że wprost nie czuje rąk.

Właściwie nie znać tego po niej, pomyślała Mali, zerkając na córkę. Owszem, jest wykończona jak wszyscy, ale nic jej poza tym nie dolega. Wygląda zdrowo, jej gładka cera promienieje w poświacie lampy, a włosy lśnią jak złoto.

-  Zresztą wybieram się do Granvold - oznajmiła Dorbet nie­oczekiwanie. - Marit chce zamówić u mnie świece. Twierdzi, że są takie wyjątkowe. Pytała, czy nie zechciałabym spędzić u nich tego dnia, kiedy będą lać świece, tak abym uformowała je po swojemu - dodała. - Tym sposobem nie musiałabym nosić stąd gotowych. - Zerknęła pośpiesznie na matkę i zapytała: - Mogę?

Mali nie od razu jej odpowiedziała. Posypała szarą kaszę odrobiną cukru i podała dalej dzbanek z kwaśnym mlekiem.

-  Możesz - odezwała się w końcu. - Potrafisz formować przepiękne świece, dobrze więc rozumiem Marit. Już w zeszłym roku zachwycała się tymi świecami, które dostała od ciebie na Boże Narodzenie. A skoro w przyszłym roku będziesz już uczest­niczyć w przygotowaniach do świąt w tamtejszym dworze...

Dorbet rozpromieniła się, a Mali poczuła bolesne ukłucie w piersi. Pomyślała, że bardzo jej będzie brakować Dorbet, gdy córka przeprowadzi się do Granvold. Nie zawsze łatwa w obej­ściu, z czasem stała się ożywczym tchnieniem w tym domu. Mali uświadomiła sobie, jak bardzo kocha swoją najmłodszą córkę. I choć do Granvold było stąd niedaleko, a Mali była pewna, że będzie widywać Dorbet częściej niż teraz Ruth, to jednak żal jej się zrobiło, że nie będzie jej miała w domu. Pozostawi po sobie zauważalną pustkę, pustkę, której nikt nie zastąpi.

Obrzuciła spojrzeniem Herborg i Oję. Jakie to szczęście, że ostatecznie tych dwoje jest razem. Wraz z upływem lat Oja stał się wielką radością Mali. Zewsząd dochodziły ją pochwały, że wyrósł na znakomitego gospodarza. A Herborg... Mali popa­trzyła na synową. Będzie im dobrze razem. Ich wzajemne rela­cje w niczym nie będą przypominać koszmaru, jaki zapamiętała z pierwszych lat w Stornes, gdy rządziła tu Beret. A wkrótce we dworze zapanuje nowe życie, rozbrzmiewać tu będzie dziecięcy płacz i śmiech. Mali już nie mogła się tego doczekać.

Popatrzyła na Havarda i cieplej zrobiło jej się na sercu. Na jesieni mąż skończył czterdzieści pięć lat, ale jak na swój wiek świetnie się trzymał. Przez lata pracy w gospodarstwie zmężniał i nabrał krzepy. Jego włosy oprószyły się lekko siwizną na skro­niach, ale było mu z tym do twarzy.

Mali zarumieniła się, gdy podniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy, jak gdyby wyczuł, że na niego patrzy. Przez jego twarz przemknął uśmiech, który Mali odwzajemniła, nim znów spuś­ciła wzrok. Ich życie można by uznać teraz za bardzo udane, gdyby tylko Ruth też było dobrze. Na myśl o najstarszej córce ścisnęło jej żołądek. Odsunęła talerz z kaszą, bo nagle poczuła, że więcej nic nie przełknie.

 

Mali sprzątała właśnie ze stołu, gdy zadzwonił telefon. Ane i In­geborg byty w spiżarni, żeby sprawdzić, czy kawałki mięsa przy­kryte są równo solą, Dorbet pobiegła do Granvold, mężczyźni czytali gazety, a Herborg nalewała do cynkowej balii wodę na zmywanie.

Mali wyszła na korytarz i podniosła słuchawkę.

-  Halo? To ty, Mali?

Dzwoniła Helga. Mali nie rozmawiała ze szwagierką od tego dnia, gdy się pogodziły i rozstały w przyjaźni. Wtedy przekony­wała ją z żarem, by napisała do Ruth Liny do Trondheim i wy­jaśniła wszystkie nieporozumienia, do których doszło między matką a córką.

-  O, to ty, Helgo! Co słychać w Gjelstad?

-  Teraz już wszystko dobrze - zaszczebiotała radośnie Hel­ga. - Zrobiłam tak, jak mi mówiłaś. Napisałam do Ruth Liny. I dostałam od niej odpowiedź!

-  Jak dobrze usłyszeć, Helgo!

-  Wyobraź sobie, że przyjedzie na święta do domu! Pojawi się już w pierwszą niedzielę adwentu i zostanie aż do Nowego Roku. No i będziemy mieć gościa. Nie... opowiem ci wszystko, jak się zobaczymy. Bardzo serdecznie was zapraszam, ciebie i Havarda!

Mali aż się uśmiechnęła do siebie, słysząc Helgę taką szczęśli­wą i podekscytowaną. Cieszyła się razem z nią. Przez moment aż ją to nawet zdziwiło. Zawsze miała problemy z Helgą. Sprawiały sobie nawzajem wiele przykrości przez te wszystkie lata. Ale te­raz już to minęło. Mali przypomniała sobie, jak wiele niezgody i gniewu panowało między dworami Stornes i Gjelstad. Głównie przez starego gospodarza, pomyślała. Ale sama też miała w tym swój udział. Popełniła niewybaczalny grzech, choć zdołała go ukryć. Wszystkich oszukała, tylko gospodarz z Gjelstad bliski był wykrycia prawdy. Mali na samo wspomnienie poczuła ciarki na plecach. Trudno się dziwić, że zrodziły się z tego tylko niepo­rozumienia i nieprzyjaźń.

-  Oczywiście, że przyjedziemy - odpowiedziała Mali. - Kie­dy chcesz, byśmy się spotkali?

-  Może kiedy już Ruth Lina wróci do domu. Pasowałoby wam odwiedzić nas w poniedziałek po pierwszej niedzieli ad­wentu?

-  Oczywiście, że nam pasuje - uśmiechnęła się Mali. - Bar­dzo się cieszymy, Helgo!

Przez moment w słuchawce zapadła cisza i Mali słyszała je­dynie ciężki oddech Helgi.

-  I chciałam tylko jeszcze... podziękować ci za radę, jakiej mi ostatnio udzieliłaś - odezwała się wreszcie cicho Helga. -Wiesz, że powinnam napisać i...

-  To dla mnie wielka radość słyszeć, że przyniosła taki dobry skutek - odpowiedziała Mali. - Cieszę się razem z tobą. A co u Kristena?

-  On to dopiero się cieszy, wiesz... On... my... Wszystko te­raz stało się jakieś prostsze - zakończyła trochę niepewnie.

Mali zrozumiała, co miała na myśli. Relacje między dwoj­giem małżonków zapewne też się poprawiły. Nic nie mogło jej bardziej ucieszyć. Może nadchodzą wreszcie lepsze czasy, zarówno w Gjelstad, jak i w Stornes? - pomyślała. Ale wtedy znów przypomniała jej się Ruth i westchnęła cicho.

-  W takim razie przyjedziemy siódmego - rzekła na zakoń­czenie Mali. - Dziękujemy za zaproszenie.

-  No i gratuluję przy okazji! - dodała jeszcze Helga. - Wieść niesie, że w Stornes oczekujecie dziedzica. Bardzo miła wiado­mość! Spodziewam się, że wszyscy to przeżywacie!

-  To prawda - przyznała Mali. - Już się cieszymy na to wiel­kie wydarzenie.

-  Krótko mówiąc, w końcu wszystko się ułożyło - odezwała się cicho Helga. - Niezależnie, czy człowiek sobie na to zasłużył, czy nie - dodała.

Mali nie wiedziała, czy Helga ma na myśli siebie, czy też ją. A może je obie? Prawdę powiedziawszy, obie miały na sumieniu to i owo.

-  Tak to najczęściej bywa - przyznała i powtórzyła: - Przyje­dziemy siódmego, Helgo. Już nie mogę się doczekać.

Kiedy Mali wróciła do izby, Havard zerknął na nią pytają­cym wzrokiem znad gazety.

-  Dzwoniła Helga - wyjaśniła Mali. - Ruth Lina przyjedzie na święta do domu! A my jesteśmy zaproszeni na siódmego.

-  No, no - odezwał się Olav, przekładając z szelestem strony w gazecie. - Czyżby w obu dworach zapanował duch świątecz­nego pojednania? Nie sądziłem, że...

-  Wszystkiego nie musisz wiedzieć - przerwała mu Mali ostrzej, niż zamierzała. - A odrobina świątecznej zgody jest nie do pogardzenia - dodała.

-  Nie miałem nic złego na myśli - tłumaczył się Olav, pod­nosząc wzrok. - Ale jak się tak jak ja spędziło już ładnych parę lat tu we dworze, to akurat Gjelstad nie kojarzy się ze zgodnym sąsiedztwem.

- Na szczęście teraz się wszystko zmieniło i oby tak już zo­stało - rzekł Havard ze spokojem. - Nie ma nic gorszego jak nieprzyjaźń - ciągnął, śliniąc palec i przewracając kolejną stronę w gazecie. - Ciekawe, jakie skutki będzie miała polityka Hitlera. Obawiam się, że to nie skończy się na lokalnych zamieszkach.

-  Myślisz, że może dojść do wybuchu wojny? - zapytał Aslak z powagą.

-  Nie wiem - odparł Havard z namysłem. - Ale na coś się zanosi. Wystarczy mała iskra, by rozpętał się pożar.

-  Ale przecież nas to nie dotyczy, prawda? - spytała Inge­borg, patrząc z niepokojem na mężczyzn czytających gazety.

-  Jeśli wybuchnie wojna, nigdy nie wiadomo - odparł Havard. - Weźmy na przykład wojnę domową w Hiszpanii. Sko­ro nawet ludzie z jednego kraju mogą walczyć przeciwko sobie, wszystko jest możliwe. A to, co się działo w Berlinie, nie zwiastu­je nic dobrego - dodał ponuro. - Olimpiada bardziej przypomi­nała gigantyczny wiec propagandy nazistowskiej niż sportowe zmagania. A nazizm... - przeczesał dłonią włosy i przewrócił stronę. - Nazizm i Hitler mnie przerażają.

Mali nic nie powiedziała. Niemcy i Hitler wydawali jej się daleko. Pomyślała ze smutkiem, że nie trzeba jechać aż do Hiszpanii, by przeżyć wojnę domową. Wystarczy zajrzeć na Wzgórze.

 

Świąteczny miesiąc zaczął się wichurami i silnymi zamieciami. Mężczyźni zmagali się z odśnieżaniem, by utrzymać przejezd­ność drogi. Tymczasem w izbie w Stornes zapanował świąteczny nastrój. Tak jest zawsze, pomyślała Mali. Kiedy pomieszczenie napełnia się zapachem łoju, a na patykach ociekają i twardnieją czerwone świece, wtedy nadchodzi ów nastrój oczekiwania. Od dzieciństwa towarzyszyło jej to samo odczucie.

Poprosiła Ruth, by przyszła i pomogła przy laniu świec, bo pomyślała, że córce dobrze zrobi, jeśli się trochę uwolni od to­warzystwa Samuela. Poza tym wiedziała, jak bardzo Ruth lubi to zajęcie. Z nostalgią wspominała wszystkie te szczęśliwe lata, gdy rokrocznie zaczynali przygotowania do świąt Bożego Narodze­nia. Wydawało jej się, jakby minęły dziesięciolecia, i nagle po­smutniała.

Nie była pewna, czy Ruth zechce przyjść, ale córka pojawiła się pomimo zamieci z Marileną ubraną w ciepłe samodziałowe ubranka i owiniętą grubym pledem.

- Och, jak dobrze, że jesteście - powitała je Mali radośnie i wzięła od Ruth Marilenę. - Chyba zostaniecie cały dzień, co? Samuel może też zjeść z nami obiad.

-  Nie ma go w domu - odpowiedziała Ruth, otrzepując szal ze śniegu. - Pojechał się spotkać z uczestnikami spotkań rekolek­cyjnych, bo go o to prosili - dodała, unikając wzroku matki. - Nie wiem dokładnie, o co chodzi, powiedział jedynie, że nie będzie go przez cały dzień i mam na niego nie czekać z jedzeniem.

-  Ale przecież rekolekcje się już chyba skończyły? - zapy­tała Mali, czując, jak ogarnia ją niepokój. Przypomniały jej się plotki, że Samuel wykorzystuje młode dziewczyny.

-  Owszem, ale wielu nawróconych potrzebuje wzmocnienia duchowego - wyjaśniła Ruth. - Samuel, nim pojechał, tłuma­czył, jak ważne jest, by wspierać tych, co się nawrócili.

Mali o nic więcej nie pytała. Nie chciała niepotrzebnie niepo­koić Ruth. Wyglądało na to, że do córki nie dotarły plotki krą­żące o Samuelu, bo z takim spokojem wyjaśniła powód wyjazdu męża. Doprawdy ta dziewczyna i bez tego ma dość zmartwień, pomyślała Mali i popatrzyła zatroskana na najstarszą córkę. Nie będę jej dodatkowo denerwować, opowiadając, o czym we wsi aż huczy.

Za każdym razem, gdy patrzyła na Ruth, ogarniała ją bez­silność. Ściskało ją w żołądku na widok wychudzonej i bladej córki. Nie tak miało wyglądać jej życie!

-  Popatrz, już całkiem wyrósł jej pierwszy ząbek - powie­działa Mali i podniosła w górę Marilenę. Mała roześmiała się i otwierając buzię, ośliniła ją. - I zdaje się, że obok też widzę coś białego. Nasza dziewczynka będzie mieć wkrótce dwa ząbki!

-  Wcześnie - stwierdziła Ane. - Zwykle dopiero półrocznym dzieciom rosną pierwsze zęby.

-  Bardzo jej to dokucza - rzekła Ruth. - Gryzie wszystko, co chwyci do buzi, i strasznie się ślini.

-  Pamiętam, jak tu we dworze dzieci ząbkowały - wtrąciła się Ingeborg. - Okropność. Płakały i marudziły, a przez długi czas nawet miały rozstrój żołądka. Bywało, że były odparzone. A wtedy jak nie zęby, to dokuczało im pieczenie pupy - dodała i wzdrygnęła się.

-  Tak to już jest, gdy dzieci ząbkują - stwierdziła ze spoko­jem Ane. - Zawsze to samo.

Ruth nie odpowiedziała, ale Mali zauważyła cień, jaki prze­mknął jej po twarzy, i domyśliła się, że córce nie jest teraz lekko z ząbkującym, marudnym dzieckiem i mężem, który nie może znieść dziecięcego płaczu. Nic jednak nie powiedziała.

Otworzyły się drzwi i do izby weszła Dorbet.

-  A któż to do nas przyszedł! - rozpromieniła się i wyciągnę­ła ręce do Marileny. - Przyszła kruszynka cioci, tak?

Marilena uśmiechnęła się do Dorbet i roześmiała się uszczęś­liwiona, kiedy ta wzięła ją na ręce, pocałowała i pogłaskała po główce.

-  Widzieliście, jak urosły jej włoski? - zapytała z dumą, zu­pełnie jakby trzymała na rękach własną córeczkę. - A jaki śliczny ząbek! Pokaż malutka cioci, no, pokaż! - A potem Dorbet spoj­rzała na Ruth i powiedziała: - Ona jest po prostu śliczna, Ruth. Strasznie lubiliśmy z Olą się nią opiekować. Jest taka grzeczna. Gdy zjadła swoją wieczorną kaszkę, zasypiała jak aniołek.

Tak, tak, Dorbet i Ola bardzo sobie chwalili wieczory, które mogli spędzać we dwoje na Wzgórzu, pomyślała z przekąsem Mali. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by się domyślić, czym się zajmowali, gdy Marilena zasypiała. Ale trzeba też przyznać, że okazali Ruth nieocenioną pomoc, bo dzięki temu mogła uczest­niczyć w spotkaniach rekolekcyjnych, zgodnie z żądaniem Sa­muela. Przynajmniej więc choć z tego powodu uniknęła awan­tury. A Mali w gruncie rzeczy nie zamartwiała się już o Dorbet. Przecież i tak mieli się z Olą niebawem pobrać.

Dzień upłynął im w miłym nastroju, było niemal tak jak kiedyś, pomyślała Mali. Nawet Ruth trochę odtajała i włączyła się do rozmowy. Ane przyrządziła duży gar zupy na mięsie już wcześ­niej, tak by nie trzeba było odrywać się od pracy na przygoto­wywanie posiłku. Wystarczyło odpowiednio wcześniej wstawić garnek na piec, by obiad był gorący, gdy przyjdą mężczyźni.

-  Mhm, świąteczny obiad, zupa na mięsie - odezwała się Ruth, wdychając zapachy, bo powoli woń zupy zmieszała się z zapachem gorącego łoju.

-  Bo dziś jest właściwie święto - uśmiechnęła się Mali. - Wraz z laniem świec wkraczamy w czas przygotowań do Bożego Narodzenia. Trzeba to uczcić.

Gdy wszystkie kobiety formowały zwykłe świece, które póź­niej układano w używanych do tego celu od lat pudełkach, Dor­bet zajmowała się swoimi.

-  Och, jakie są piękne! - westchnęła Ruth, podnosząc jedną z oryginalnych świec siostry. - Ty masz też zdolności artystycz­ne, Dorbet, zupełnie jak mama.

-  Czy ja wiem? - odrzekła Dorbet, ale rozpromieniła się dumna i zadowolona, że wszyscy zwrócili uwagę na jej dzieła. - Pomyślałam sobie, że dostaniesz w tym roku parę takich świec ode mnie, Ruth. W zeszłym roku podarowałam je Marit, ale tym razem będę pomagać lać świece w Granvold, umówiliśmy się na jutro, więc te weźmiesz ty.

-  No coś ty! - zaprotestowała Ruth, rumieniąc się z rado­ści. - Sądzę, że są takie piękne, że aż szkoda je palić.

-  To postawisz je sobie dla ozdoby - stwierdziła Dorbet. - Przecież po raz pierwszy będziesz w tym roku przystrajać świą­tecznie własny dom.

Blask w oczach Ruth jakby przygasł. Otarła pośpiesznie ręką twarz.

-  Wigilię spędzicie tu razem z nami we dworze - przypo­mniała Mali. - Samuel chyba się na to zgodził?

-  No jasne, że przyjdą - prychnęła Dorbet. - Po co by mieli siedzieć całkiem sami na Wzgórzu. Co to by była za Wigilia, tyl­ko ty i Samuel!

-  Mamy Marilenę...

-  Przecież ona zaśnie - stwierdziła Dorbet, obracając świecę tak, że powstał piękny wzór.

-  Przyjdziemy - zapewniła pośpiesznie Ruth i dodała, nie podnosząc wzroku: - Samuel ucieszył się z zaproszenia.

Mali domyśliła się, że Ruth kłamie. Samuel na pewno nie chciał przyjść. Nie lubił, gdy nie na nim przez cały czas kon­centrowała się uwaga. A w Stornes nigdy nie grał pierwszych skrzypiec. Parę osób dokładało starań, by tak się nie stało. Jeśli w końcu się zgodził, to pewnie tylko dlatego, że uznał, iż tak będzie taniej. Przyjdą przecież do suto zastawionego stołu. Cho­ciaż. .. I tak wszystko, co mieli, otrzymywali z dworu: ziemniaki, jagnięcinę, wieprzowinę, kiełbasy. Misjonarz nie łożył wiele na swoją rodzinę. Ale Mali nie ze względu na niego nosiła na Wzgó­rze różne przysmaki. Robiła to dla Ruth i Marileny. Miała bo­wiem wrażenie, że inaczej Ruth nie miałaby co włożyć do garn­ka. Nie widziała też, by córka dostała coś nowego do ubrania, odkąd wyprowadziła się z domu. Samuel uważał zapewne, że to niepotrzebny zbytek, myślała ze złością. Sam jednak chodził wystrojony.

„Nie przystoi inaczej człowiekowi z moją pozycją" - powie­dział Mali kiedyś, gdy wytknęła mu zakup kolejnego garnituru. Ruth traktowana była przez niego jak inwentarz.

 

Kiedy Ruth wróciła z Marileną do domu, Samuela jeszcze nie było. Poczuła niepokój, ujrzawszy pogrążony w mroku dom. Była już prawie piąta. Gdzie on jest, na Boga, i z kim?

Zdążyła zapalić świece i dorzuciła drew do pieca, bo niemal całkiem się wypaliło. Drewno szybko zajęło się ogniem. Zadygo­tała, bo w domu jak zwykle panował chłód. Właściwie nigdy się tu porządnie nie nagrzało. Ojciec obiecał jej, że uszczelni ściany, gdy nadejdzie wiosna. Powiedział, że nawet już znalazł ludzi, którzy się tym zajmą, i przy okazji rozbudują dom. Tak więc w następną zimę będzie być może lepiej, pomyślała Ruth, zostawiając uchylone drzwiczki do pieca. Tyle że ta zima jeszcze długo potrwa.

Przewinęła Marilenę i ugotowała dla niej kaszkę, a potem nachyliła się, by dorzucić jeszcze drew do pieca. Kiedy się wy­prostowała, zakręciło jej się w głowie. Chwyciła się brzegu stołu i złapała się za głowę. Miała wrażenie, że izba kręci się wokół niej powoli, wywołując w niej mdłości. Po chwili podeszła do mied­nicy, nabrała chochlą wody z wiadra i opłukała twarz. Pomog­ło. Zawroty głowy ustąpiły, ale wciąż było jej niedobrze. Chyba zaszkodziła mi ta zupa na mięsie, przemknęło jej przez myśl. Nie przywykła do tak obfitych posiłków na co dzień, a przecież w Stornes zjadła więcej niż zwykle, bo tak jej smakowało.

Położyła Marilenę w kołysce i usiadła na krześle przy oknie, by czekać na Samuela. I wtedy nagle doznała olśnienia. Prawda uderzyła w nią jak fala przypływu. Ruth jęknęła i poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Zrobiło jej się nagle strasznie zimno. Jęczała niczym ranne zwierzę, trzymając dłoń na brzuchu.

To nie może być prawda! Dobry Boże, nie pozwól, by to była prawda! Nie zniosę tego, by kolejne dziecko miało rosnąć w tym piekle i cierpieć z powodu złego ojca!

Zaślepiona łzami wpatrywała się w ciemnościach na usiane gwiazdami niebo. Gwiazdy były tak daleko, widziała tylko słabe migoczące punkciki.

- Dobry Boże! Spraw, by to nie była prawda! - płakała. - Ko­chany, dobry Boże!

Ale wiedziała, że się nie myli. Znów spodziewała się dziecka.

  

ROZDZIAŁ 7.

 

Ruth siedziała przy oknie pogrążona w apatii. W głowie kłębiły jej się myśli, od których popadała w głęboką rozpacz. Czuła się tak, jakby chłód w izbie powoli przenikał jej ciało i duszę. Nie miała pojęcia, który to miesiąc ciąży, ale gdy dokładnie rozwa­żyła, uznała, że może pierwszy, a najwyżej drugi. Po urodzeniu Marileny nie wróciły jej jeszcze miesięczne krwawienia, ale nie było w tym nic niepokojącego. Często młoda matka dostawała miesiączki dopiero wtedy, gdy przestawała karmić dziecko pier­sią. A ona wciąż karmiła Marilenę. Tak więc przeświadczenie, że to dopiero początek ciąży, opierało się raczej na intuicji niż na pewności.

Gdyby nie Marilena, moje życie nie miałoby sensu, pomy­ślała Ruth niejasno. Wszystko, w co wierzyłam i o czym snułam marzenia, oddając się Samuelowi, legło w gruzach. Bo on okazał się kimś innym niż tym, za kogo go uważałam. To zły człowiek, a może chory, bo nikt normalny nie mógłby dręczyć drugiego, tak jak on dręczył ją i upokarzał. Jednakże ją traktował w taki sposób to jedno, ale że gwałtowne wybuchy gniewu i szaleństwa kierował przeciwko własnej córce...

Ruth spędziła wiele bezsennych nocy, zastanawiając się, czy powinna zostawić męża. Błagała Boga o odpowiedź, prosiła, by dał jej jakiś znak i wskazał jej drogę. Czytała Biblię, także tam szukając wskazówek, płakała i się modliła. Ale za każdym razem dochodziła w końcu do przekonania, że powinna trwać przy mężu. Małżeństwo jest świętym sakramentem ustanowionym przez Boga. Poza tym przecież zawarła umowę z Samuelem, obiecując milczeć i trwać przy nim, o ile on zostawi Marilenę w spokoju. A od tej umowy nie chciała odstępować, ponieważ obawiała się jego zemsty.

A może to właśnie jest znak od Boga, pomyślała nagle. Może ta ciąża ma mi uświadomić, że nie powinnam rozbijać rodziny. Że należy trzymać się razem, pomimo wszystko, bo taki jest obo­wiązek chrześcijanina.

Ruth otarła lodowatą dłonią mokry od łez policzek. To niemożliwe! Dzieci nie powinny wychowywać się w takich wa­runkach, jakie panują w tym domu. Dzieci powinny czuć się bezpieczne i szczęśliwe. Oddając się Samuelowi, wierzyła, że stworzą razem taką rodzinę. Że ktoś taki jak on, sługa Boży, zapewni jej i dzieciom bezpieczne, pobożne życie w spokojnym domu pełnym miłości.

Teraz już znała prawdę. Samuel nie znosił dziecięcego pła­czu. Nie tolerował ani jej, ani Marileny. Założył rodzinę tyl­ko dla zachowania pozorów. Chciał uchodzić za statecznego męża i ojca, wierząc, że pozwoli mu to na spełnienie ambicji i osiągnięcie wyższej pozycji w zborze. Nie kochał jej, tego już Ruth była pewna. Nigdy nie kochał. Oszukał ją i nadal to robił. Wzdrygnęła się na wspomnienie tego, co zobaczyła w domu ludowym. Pod powiekami przesunął jej się obraz młodej dziewczyny, wyginającej się z bólu, gdy Samuel pozbawiał ją dziewictwa. Pozwalał sobie na wszystko, cokolwiek by to było, myślała z goryczą, byle tylko zaspokoić swoje własne żądze i potrzeby.

Ale gdyby teraz urodziła mu jeszcze jedno dziecko... Ruth zacisnęła dłonie na kolanach i zaszlochała. Piekącymi oczyma wypatrywała gwiazd i nagle, zupełnie jakby spłynęła po nitce księżycowego blasku, przyszła jej do głowy pewna myśl: Musi pozbyć się tego dziecka! Nikt na razie jeszcze o nim nie wie. I nikt się nigdy nie dowie! A dziecko przynajmniej nie będzie musiało żyć w tym piekle, które Samuel zgotował jej i Marilenie. To dziecko nigdy się nie urodzi!

Ale zaraz chwycił ją strach, bo przecież czy wolno jej odbie­rać komuś życie? Nikt nie ma takiego prawa! Wolą Bożą jest, by urodziła jeszcze jedno dziecko. Dzieci są darem Bożym, darem, który winno się przyjąć z wdzięcznością i radością, a nie dopro­wadzać do usunięcia płodu...

Ruth drżała na całym ciele. To byłby grzech, niewybaczal­ny grzech. Ale przecież ja i tak już zgrzeszyłam, pomyślała nie­jasno. Tak czy inaczej czeka mnie wieczne potępienie. Jeden grzech więcej, jeden mniej, jakie to może mieć znaczenie? I tak trafię do piekła. A jeśli w ten sposób mogę zaoszczędzić maleń­kiej istocie cierpień, na jakie byłaby narażona w tym domu, to chętnie to uczynię. Tylko że muszę się śpieszyć.

Wstała i zaczęła się przechadzać niespokojnie po izbie. Jak to zrobić? - zastanawiała się. Słyszała o różnych sposobach: na przykład picie wywarów z ziół, moczenie nóg w gorącej wodzie, wreszcie usunięcie płodu drutem do robienia skarpet.

Tylko muszę uczynić to tak, bym sama przy tym nie umarła, pomyślała nagle, przypominając sobie opowieści o kobietach, któ­re umarły z powodu krwotoku. Słyszała, że często się tak zdarza, choć oczywiście rodziny zmarłych kobiet ukrywały prawdziwą przyczynę ich śmierci. Bo jeśli ja umrę, Marilena zostanie z Samu­elem, a do tego nie mogę dopuścić. Muszę żyć ze względu na nią. I nikt się nie może dowiedzieć, co zrobiłam. Nikt. Nawet mama.

Dlatego właśnie Ruth nie mogła nikogo prosić o pomoc, choć wiedziała o znachorkach, które pomagały usuwać płód.

Nie, ten grzech musi wziąć na swoje sumienie. Ale poradzę sobie, pomyślała Ruth. Wyprostowała się i otarła dłonią piekące oczy. Zniesie wszystko, byleby uratować to maleństwo od takie­go ojca jak Samuel i piekła, jakie by czekało je w tym domu.

Półprzytomna nalała wody do saganka. Dorzuciła do pieca tyle drew, ile się pomieściło, i przyniosła z korytarza wiadro. Nie­pewnie jednak zerkała w okno, obawiając się, że w każdej chwili może wrócić Samuel.

Po jakimś czasie, gdy okna zaparowały, Ruth zdjęła saganek i napełniła wiadro do połowy gorącą wodą. Następnie ściągnęła grube pończochy i usiadła na krześle przy oknie. Wytarła szybę, by obserwować, kiedy przyjdzie Samuel. Ostrożnie zamoczyła nogi w wiadrze. Woda była tak gorąca, że aż jęknęła, zacisnęła jednak zęby i wytrzymała. Nie było innego wyjścia.

Ruth nie pamiętała, jak długo tak siedziała z nogami w wiadrze. Ciepło odurzyło ją i musiała chyba zasnąć. Nagle usłyszała za­trzymujące się pod domem sanie i aż podskoczyła. Szybko wyjęła ognistoczerwone nogi z wiadra, wylała wodę i wyniosła wiadro na korytarz. Zanim Samuel wszedł do środka, zdążyła włożyć obie pończochy na nogi. .

-  A co tu się dzieje? - huknął od progu, zobaczywszy zapa­rowane okna. - Co to, łaźnia? Zwariowałaś, babo? - zawołał, gdy zobaczył saganek, w którym bulgotał wrzątek.

Ruth pośpiesznie sięgnęła po wiadro z zimną wodą i dolała do saganka.

-  Ja... moczyłam nogi w ciepłej wodzie - wymamrotała za­lękniona. - Czuję, że zbiera mi się na przeziębienie, a wtedy po­maga, jeśli się...

-  Oszczędź mi tych szczegółów! - rzucił krótko. - Nie ob­chodzi mnie, co ty tu robisz.

-  Chcesz coś zjeść?

Przez jego twarz przemknął dziwny uśmiech, a oczy mu za­lśniły.

-  Nie, nie chcę - odpowiedział. - Jestem syty... pod każdym względem.

Ruth odwróciła się. Domyślała się, co sugeruje mąż, ale wo­lała tego nie roztrząsać. Ostrożnie stawiając kroki, doszła do stołka, gdzie stało wiadro z wodą. Stopy miała poparzone, więc każdy krok sprawiał jej ból.

-  Chodzisz jak kaczka - skomentował to pogardliwie. - Do­prawdy, jesteś taka brzydka, Ruth.

Ruth nie odpowiedziała. Wzięła ostrożnie na ręce śpiące dziecko i skierowała się ku drzwiom.

-  Położę się - rzekła cicho. - Nie czuję się zbyt dobrze.

-  A kołyska?

-  Myślałam, że może ty ją mógłbyś wnieść na górę.

-  To pomyśl lepiej jeszcze raz - odparł chłodno. - Sama mu­sisz ponosić konsekwencje swoich idiotycznych wymysłów. Nie ja chciałem, by kołyska stała w sypialni.

-  Ale dziś w nocy chyba nie będę potrzebowała kołyski, więc...

Wpił w nią swoje rozpalone dziwnym blaskiem oczy. Tego spojrzenia zawsze się lękała.

- Owszem, będziesz potrzebować - rzekł spokojnie. - Ow­szem, moja droga Ruth!

 

Kiedy następnego dnia Dorbet pojawiła się w Granvold, kobiety zdążyły już zacząć lanie świec.

-  O proszę - uśmiechnęła się do niej Marit. - Przyszła nasza artystka.

Dorbet zarumieniła się, słysząc szczerą pochwałę w głosie Marit.

-  E tam, żadna ze mnie artystka - rzekła. - Cieszę się jed­nak, że mogę pomóc tu, we dworze.

-  No, a ja już się cieszę na te twoje piękne świece - rozpromie­niła się Marit zadowolona. - W zeszłym roku wywołały ogólny podziw. Poza tym to trochę przedsmak tego, co nas czeka w przy­szłym roku. Pomyślałaś, Dorbet, o tym, że będziesz uczestniczyć w przygotowaniach do następnych świąt Bożego Narodzenia już jako młoda gospodyni? Ja nie mogę w to wprost uwierzyć!

Rzeczywiście, Dorbet także trudno było sobie wyobrazić, jak to będzie. Poczuła lekki niepokój, ale szybko go od siebie odsunęła. Wierzyła, że będzie jej dobrze w Granvold. Ola już teraz nosi ją na rękach, a z Marit nie powinna mieć żadnych kłopotów, bo przyszła teściowa wprost ją ubóstwiała. Muszę się tylko postarać, by nie zmieniła do mnie nastawienia, a życie we dworze będzie dobre pod każdym względem. Dobre, choć nud­ne, to akurat trochę ją męczyło. Chętnie wybrałaby coś bardziej ekscytującego niż zwyczajne życie młodej gospodyni we dworze. Marzyła o tym, by podróżować, zwiedzać obce kraje i spotykać ciekawych ludzi. Ale to tylko marzenia! Mama powtarzała jej to tak często, że prawie jej uwierzyła, iż takie wymysły są nie­osiągalne. W rzeczywistości będzie się uwijała we dworze. Może będą z Olą chodzić na zabawy albo częściej niż to przyjęte zapra­szać gości. Nie zamierzała w każdym razie stać przy piecu lub zagniatać ciasto na chleb przez resztę życia.

Przez jakiś czas liczyła na to, że mama zabierze ją ze sobą do Ameryki za rok. Taka podróż byłaby dla niej wielką przygodą. Ale za rok będzie już młodą mężatką, a chorobliwie zazdrosny Ola za nic w świecie jej nie puści. A o przesunięciu terminu ślubu w ogóle nie mogło być mowy. Nawet nie miała odwagi o tym wspomnieć. Poza tym z reakcji matki domyśliła się, że i tak by jej nie zabra­ła ze sobą. Dorbet często jednak wspominała to, co powiedział Martin Bakken przy okazji swojej ostatniej wizyty w Stornes. Że Ameryka to kraj dla takich jak ona. Nie miała najmniejszych wąt­pliwości, że miał rację. Kto wie, czyby tam nie została.

-  Co tak się rozmarzyłaś, dziewczyno? - Marit chwyciła ją za ramiona i roześmiała się. - Pewnie stęskniłaś się za Olą? Przyjdzie na obiad! Wiesz, że codziennie mężczyźni pracują teraz przy wyrębie, więc i on nie może kręcić się tylko przy domu. Choć oczywiście miał na to wielką chęć, poznałam po jego mi­nie, kiedy jadł rano śniadanie - dodała z uśmiechem i promie­niejąc dobrocią, pogłaskała Dorbet po włosach. - Zapowiedzia­łam, że Ola ma mieć wolne po podwieczorku, a do tej pory, jak sądzę, i my uporamy się ze wszystkim. Wtedy ty też dostaniesz wolne i będziecie mieli trochę czasu dla siebie, ty i Ola - dodała z błyskiem rozbawienia w oku.

Służące także zachichotały, ale Dorbet, choć poczuła się tro­chę zakłopotana, nic nie powiedziała.

-  Słyszałam, że młody dziedzic Stornes z żoną oczekują dziecka - ciągnęła Marit. - Wyobrażam sobie, jaka to radość!

-  Oczywiście - pokiwała głową Dorbet. - Ja też się bardzo cieszę.

-  O, ty to pewnie niebawem będziesz opiekować się swoim dziedzicem - rzekła Marit zadowolona, jak kot oblizujący śmie­tankę ze spodka. - W każdym razie my wszyscy tu we dworze z niecierpliwością na to czekamy.

Dorbet stanęła w pąsach i odwróciła się w bok. Czy ta za­pobiegliwa kobieta nie mogłaby sobie znaleźć jakiegoś innego tematu do rozmowy, pomyślała ze złością. Czuję się jak jakaś krowa rekordzistka.

Marit poklepała ją pośpiesznie po policzku.

-  Nie chciałam cię zawstydzić - rzekła. - Powiedziałam po prostu, jak to jest.

Dziwne, że nie zastanawia się na głos, czemu jeszcze nie zaszłam w ciążę, pomyślała dziewczyna wściekła. Bo pewnie nie jest tu we dworze dla nikogo tajemnicą, czym zajmujemy się z Olą, gdy jesteśmy sami. I nagle Dorbet też to zastanowi­ło. Do tej pory nie poświęcała temu wiele uwagi. Pewnie, że raz po raz kiełkowała w niej ta myśl, ale szybko o niej zapo­minała. Zawsze jej się udawało, zarówno z Olą, jak i z innymi, których miała przed nim. Teraz nagle chwycił ją lęk. A jeśli nie będzie mogła mieć dzieci? Na samą myśl o tym zrobiło jej się gorąco. Najważniejszym zadaniem młodej gospodyni, żony dziedzica, jest urodzić mu potomka, który po nim odzie­dziczy dwór. Chodzi o to, by podtrzymać ciągłość rodu. A jeśli oni będą bezdzietni...

-  Wiesz, że teraz najważniejsze jest zadbać o to, by pojawił się nowy dziedzic - gruchała Marit.

Właśnie, pomyślała Dorbet. A co, jeśli temu nie sprostam?

-  Co jest? - zapytał Ola i pogłaskał nagą pierś Dorbet. - Je­steś dziś jakaś taka cicha.

-  Myślałeś o tym, że w następne święta Bożego Narodzenia będę mieszkać już tutaj we dworze? - odparła Dorbet, pogrą­żona we własnych myślach. - Nie przyjdę tu tylko za dnia, by pomóc przy laniu świec, tak jak dzisiaj, ale będę należeć do tego miejsca.

Ola uniósł się na łokciu i popatrzył na nią z uśmiechem. Po­gładził jej gęste lśniące włosy, odgarnął je z twarzy i pocałował ją w czubek nosa.

-  Nie myślę o niczym innym - wyszeptał. - Odhaczam kolej­ne dni w kalendarzu dzielące mnie od tego dnia, gdy wprowadzę cię do dworu jako pannę młodą. To będzie najważniejszy dzień w moim życiu.

-  A jeśli kiedyś będziesz żałował?

Roześmiał się głośno i zmierzwił jej włosy.

-  Żałował? Chyba oszalałaś! W tym dniu spełni się moje największe marzenie. I będę, tak jak mówią słowa przysięgi mał­żeńskiej, kochać cię i szanować, i nie opuszczę cię aż do śmier­ci. Nie mam w tej sprawie nawet cienia wątpliwości. - Musnął palcem jej wargi i zapytał cicho: - A może ty się obawiasz, że będziesz żałować?

Dorbet pokręciła głową. Położyła mu ręce na szyi i przyciąg­nęła jego głowę do siebie.

-  Ale kto wie, czy twoja mama będzie ze mnie zadowolo­na - wymamrotała cicho.

-  Mama? Ależ ona pragnie, bym cię poślubił niemal tak samo jak ja.

-  Spodziewa się szybko potomka.

Ola pocałował ją w ucho. Czuła, że się uśmiecha.

-  O, ja także - oświadczył. - Będziemy mieć dużo dzieci, prawda?

-  Co znaczy dużo?

-  Czworo, może pięcioro.

-  Nigdy nie wiadomo, ile się będzie miało dzieci - rzekła Dorbet cicho. - Niektórzy w ogóle nie mają, choć bardzo by chcieli.

-  My będziemy mieli - odparł Ola z całkowitym przekona­niem. - A ty będziesz najpiękniejszą i najlepszą matką na świecie!

Dorbet westchnęła cicho. On nie rozumiał, co miała na myśli. Ona zaś, gdy sobie uświadomiła, że być może nie urodzi dzieci, nie mogła przestać o tym myśleć. Olę najwyraźniej nie niepokoiło to, że do tej pory nie zaszła w ciążę, choć tyle razy się ze sobą ko­chali. Westchnęła ciężko, ale postanowiła odsunąć ponure myśli. Rozprostowała ciało. Oli zaszkliły się oczy i napełniły pożąda­niem. Obsypał ją drobnymi pocałunkami od góry do dołu, póki nie jęknęła z rozkoszy. Ale gdy chciał ją wziąć, powstrzymała go.

-  Jeszcze - wyszeptała podniecona. - Popieść mnie jeszcze! Zrobił więc, o co prosiła. Pieścił ją językiem, póki nie zaczęła się wić z rozkoszy. Przyjęła go z otwartymi ramionami, a wszyst­kie zmartwienia zniknęły w oślepiającej jasności.

-  Było ci dobrze? - zapytał potem.

Dorbet uśmiechnęła się lekko i przeczesała palcami jego włosy.

-  Tak, nie zauważyłeś?

-  Owszem, ale lubię to usłyszeć od ciebie - przyznał. - Za­wsze sobie myślę, że mogłabyś mieć każdego...

-  Ola! - Dorbet przyłożyła mu palec do ust. - Dość tych bzdur! Wiesz dobrze, że pragnę tylko ciebie. Tylko ciebie - do­dała żarliwie. - Nie wymyślaj problemów, skoro ich nie ma.

Uścisnął ją mocno, niemal z desperacją, jak gdyby pragnął, by stopili się w jedno, by ona stała się częścią jego. Dorbet nie spodo­bało się to. Poczucie wolności wiele dla niej znaczyło. Nie żeby za­mierzała zdradzać Olę! Chciała jedynie czuć, że może swobodnie oddychać i być sobą. Wiedziała jednak, że rozmowa na ten temat nie ma sensu. Ola wciąż przyrzekał, że nie będzie wywierał na niej żadnej presji, a potem znów postępował po staremu.

Wypuścił ją z ramion i nachylił się do szuflady szafki nocnej. Wyjął z niej pudełeczko z pięknego niebieskiego aksamitu i po­łożył je z uśmiechem na piersi Dorbet.

Dorbet dotknęła pudełka i spojrzała na niego pytająco:

-  Co to jest?

-  Zobaczysz, jak otworzysz - odparł, a jego niebieskie oczy zalśniły dumą. - Czegoś takiego w każdym razie nikt tu we wsi nie ma.

-  Ale czy to nie jest prezent świąteczny?

-  Właściwie tak z początku planowałem - przyznał. - Ale wolę ci to dać już teraz. Na Gwiazdkę dostaniesz coś innego.

Dorbet usiadła na łóżku i pogłaskała piękne pudełeczko. W żołądku poczuła miłe łaskotanie. Uwielbiała dostawać pre­zenty, zwłaszcza takie, jakich nikt inny nie miał. Powoli otwo­rzyła pudełko. Na aksamitnej wyściółce leżał piękny naszyjnik, podwójny sznur pereł! Dorbet wyjęła go ostrożnie i musnęła pal­cami chłodne, lśniące perły.

-  Jaki piękny - wyszeptała, a oczy aż jej pojaśniały. - Ola, jaki piękny!

Uśmiechnął się i pogłaskał ją po policzku.

-  A więc podoba ci się?

-  Czy mi się podoba? Ja... po prostu oniemiałam z zachwy­tu - rozpromieniła się. - Zwariowałeś chyba. Taki naszyjnik mu­siał kosztować fortunę!

-  Dla ciebie nic nie jest za drogie - odpowiedział ochryple. - Gdybym mógł, podarowałbym ci cały świat.

Podała mu naszyjnik i odwróciła się do niego tyłem. Uniosła ciężkie, gęste włosy i poprosiła:

-  Załóż! Muszę sprawdzić, jakie to uczucie mieć na sobie coś tak pięknego.

Ola długo manipulował, ale w końcu udało mu się zapiąć na­szyjnik. Dorbet odwróciła się do niego przodem. Siedziała naga na łóżku, odgarnęła włosy na plecy i uniosła głowę.

-  No i jak? - zapytała.

Ola nie mógł się nasycić jej widokiem. Odziana jedynie w lśniące sznury pereł była niczym zjawisko. Musiał odchrząk­nąć parę razy, nim zdołał wydobyć z siebie głos.

-  Jesteś... Bardzo ci w nich do twarzy - rzekł chrapliwie. - Bardzo bym chciał, żebyś je założyła do ślubu.

-  Na pewno założę - uśmiechnęła się Dorbet, zeskoczyła z łóżka i boso podbiegła do wiszącego na ścianie lustra, by się przejrzeć. - Ale mogę je nosić już teraz, prawda? Na przykład teraz w święta i...

-  Naturalnie - odpowiedział wpatrzony w wysoką, szczupłą postać.

-  Och, jakie są piękne - szczebiotała Dorbet i przytrzymała włosy, by obejrzeć się dokładnie. - Nie widziałam jeszcze nikogo we wsi, kto by nosił takie piękne perły - promieniała zadowolo­na. - A ja mam na dodatek dwa sznury. Zwariowałeś, Ola!

Odwróciła się do niego i podeszła z powrotem do łóżka. Z rozpromienionymi oczyma zarzuciła mu ręce na szyję i poca­łowała go w usta.

-  Dziękuję - wyszeptała mu do ucha.

-  Czy to wszystko, co otrzymałem w dowód wdzięczności? - uśmiechnął się.

Dorbet wsunęła się do łóżka i popatrzyła na niego tak, jakby się z nim drażniła.

-  Nie, teraz możesz wziąć w ramiona księżniczkę w naszyj­niku z pereł i się z nią kochać - uśmiechnęła się. - O ile masz ochotę.

Miał wielką ochotę.

 

Dorbet otworzyła drzwi i weszła do izby. Ingeborg i Ane właśnie sprzątały ze stołu po kolacji, na którą zjedli kaszę.

-  O, jesteś wreszcie - powitała ją Mali. - Zaczynałam już się zastanawiać, czy czasami nie przeprowadziłaś się całkiem do Granvold. Chyba nie laliście świec aż do tej pory?

-  Nie, ja... - Dorbet zaczerwieniła się. Rozpięła bluzkę pod szyją, potrząsnęła głową, by odgarnąć włosy w tył, i rzekła: - Zo­baczcie, co dostałam od Oli!

Spojrzały na nią wszystkie. Mali przeciągnęła palcami po pięknym naszyjniku z pereł.

-  Wielkie nieba - rzekła cicho. - Taki piękny prezent, i to tuż przed Gwiazdką?

-  Ola po prostu chciał mi go dać teraz - odpowiedziała Dor­bet. - A na Gwiazdkę dostanę jeszcze coś!

-  Trzeba przyznać, że chłopak nie skąpi na prezenty - uśmiechnęła się Ane. - Taki naszyjnik zapewne sporo kosztował.

-  Nikt tu we wsi nie ma dwóch sznurów pereł - oświadczyła z dumą Dorbet. - Tylko ja!

-  I nikomu nie byłoby w nich bardziej do twarzy - odezwał się dobrodusznie Havard, który siedział na kanapie. - Wyglą­dasz zupełnie jak księżniczka.

-  Perły oznaczają łzy - wtrąciła się nieoczekiwanie Inge­borg, która stała przy ławie. - Tak przynajmniej mówiła moja babcia.

-  Stare przesądy - prychnęła Dorbet. - Pierwsze słyszę! Może ludzie tak mówią z zazdrości?

Mali raz jeszcze musnęła dłonią naszyjnik. Nie odzywała się, ale ona też o tym słyszała. Przypomniało się jej, jak mama często powtarzała, że perły zwiastują łzy. Poczuła lodowaty dreszcz na plecach. Pewnie ludzie tylko tak gadają, pomyślała sobie. Tyle jest różnych przesądów: na przykład żeby nie przechodzić pod drabiną, a czarny kot rzekomo ma oznaczać nieszczęście. Nie mówiąc już o stłuczonym lustrze, które zapowiada ponoć sie­dem lat nieszczęścia. Jasne, że to wszystko nieprawda!

Ale mimo to nie była zadowolona, że Dorbet dostała w pre­zencie właśnie perły.

  

ROZDZIAŁ 8.

 

W dniu, w którym Mali i Havard wybrali się z wizytą do Gjelstad, było pogodnie i mroźno.

-  Doprawdy, trudno uwierzyć, że jedziemy do Gjelstad w tak dobrych humorach - odezwał się Havard i zerknął na Mali. - Dawno nam się to nie zdarzyło, o ile w ogóle - dodał.

-  Lepiej późno niż wcale - odparła Mali, otulając się szczel­nie szalem. - Z twoim ojcem nigdy nie żyłam w zgodzie, wiesz. Zresztą czy on z kimkolwiek miał poprawne stosunki? Co się zaś tyczy Helgi i mnie... Chyba obie dostałyśmy nauczkę od ży­cia - stwierdziła, nie wyjaśniając w szczegółach, co dokładnie ma na myśli.

Havard o tylu sprawach nie wiedział! Nie znał prawdziwej przyczyny wrogości pomiędzy nią a Helgą, a Mali nie widziała powodu, by mu to wyjaśniać. Zresztą nie wszystko mogła powiedzieć, zwłaszcza zdradzić szczegółów śmierci jego ojca. Za­warła pakt z Helgą w tej sprawie, a Helga dotrzymała swoich zobowiązań. W tej sytuacji i ona musiała dochować milczenia. W głębi serca cieszyła się, że stosunki z rodziną Havarda wresz­cie się unormują. Niezgoda pomiędzy dworami kosztowała ją wiele zdrowia. Przez cały czas wisiał nad jej głową ostry miecz i wciąż odczuwała strach, że zostanie zdemaskowana, gdy teść lub Helga odnajdą ostatni element układanki. Teść prześlado­wał ją przez tyle lat, właściwie aż do śmierci, a potem przejęła to Helga. Żeby chronić swoich, Mali odpłacała jej tą samą mone­tą. Stąd w ich relacjach tyle wrogości. Ale teraz może wreszcie skończy się ten koszmar. Radowało ją to, bo już była zmęczona niezgodą i tym, by wciąż się mieć na baczności.

-  Cieszę się na spotkanie przy kawie - powiedziała, kładąc dłoń na kolanie Havarda. - Myślę, że w Gjelstad wszystko idzie ku lepszemu. Ruth Lina wróciła do domu...

-  Tak, to z pewnością wiele znaczy dla Helgi i Kristena - przyznał Havard. - Nie jest dobrze, gdy dzieci odsuną się od ro­dziców.

To prawda, pomyślała Mali i wzdrygnęła się, przypomniawszy sobie te wszystkie lata, kiedy bardzo źle układały się jej kontakty z Oją, a i z Dorbet wciąż była w konflikcie. Teraz na szczęście te problemy zniknęły, za to powodów do zmartwień dostarczała jej Ruth, która tak bardzo się od niej oddaliła. Mali dostrzegała wyraźnie, że córka cierpi w swym związku. Sama się zresztą do tego przyznała, choć nie zdradziła szczegółów. W ostatnim cza­sie ta sytuacja jeszcze się pogorszyła. Ruth bardzo się zmieniła. Prawie się nie ruszała z domu, a kiedy bardzo rzadko zachodziła do Stornes, Mali czuła, że z córką dzieje się coś strasznego. Zro­biła się bardzo nerwowa i wydawała się jakaś udręczona, jakby męczyły ją wyrzuty sumienia. Zresztą sumienie było przyczyną jej zgryzoty od początku, gdy oddała się Samuelowi, nie będąc jego żoną. Teraz jednak coś jeszcze męczyło ją tak bardzo, że bliska była szaleństwa. Tylko co?

 

Helga i Kristen wyszli na schody, by przywitać gości, oboje uśmiechnięci i w doskonałych nastrojach. Mali popatrzyła na nich zdumiona. Nie przypominała sobie, kiedy ostatnio widziała ich tak rozpromienionych. Owszem, Kristen wyglądał podobnie w pierw­szym okresie, gdy poznał Helgę, przekonany, że zdobył księżnicz­kę, a wraz z nią pół królestwa. Szybko się to jednak zmieniło. Nim minął pierwszy rok ich małżeństwa, dały o sobie znać szara co­dzienność i rozczarowanie. Mali dobrze pamiętała, że odwiedzając dwór, czuło się chłód między małżonkami. Teraz jednak stali obok siebie, on obejmował ją ramieniem i wyglądali jak świeżo poślubie­ni. Mali nie mogła wprost uwierzyć własnym oczom.

- Jak miło, że przyjechaliście - rozpromieniła się Helga. - Bardzo czekaliśmy na waszą wizytę.

-  O, my także - uśmiechnęła się Mali. - U was wszystko do­brze?

-  Bardzo dobrze - roześmiał się rubasznie Kristen, posyła­jąc żonie ciepłe spojrzenie. - Bardzo dobrze się nam teraz ukła­da - dodał i lekko poczerwieniał.

-  Cieszę się, że to słyszę, bracie - odezwał się Havard, zeska­kując z sań. - Wyglądacie oboje znacznie młodziej. Cokolwiek jest tego przyczyną - dodał, uśmiechając się znacząco.

Helga zarumieniła się i spuściła głowę, nerwowo skubiąc szal. Ale kiedy podniosła wzrok i zerknęła na męża, z jej oczu biło ciepło.

-  Zajmiesz się koniem, Kristen, prawda? - powiedziała. - A my już wejdziemy do środka.

-  Pomogę Kristenowi - rzekł Havard. - Zaraz przyjdziemy. Helga i Mali weszły do domu. W korytarzu unosił się zapach wypieków. Helga pomogła Mali zdjąć nowy płaszcz, który ta ku­piła sobie przy okazji ostatniego wyjazdu do miasta.

-  Ale piękny - pochwaliła Helga, dotykając grubej wełnia­nej tkaniny. - Z futrzanym kołnierzem!

-  Tak, Havard mnie namówił...

-  Miał rację - stwierdziła Helga. - W końcu sobie zasłużyłaś.

Mali nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Z wrażenia ode­brało jej mowę, bo Helga prześcigała się wprost w uprzejmoś­ciach. Doprawdy wielkie przemiany dokonały się w Gjelstad. Co do tego nie było żadnych wątpliwości.

Kiedy otworzyły się drzwi do izby, podeszła do nich Ruth Lina. Ona też się zmieniła, pomyślała Mali, zerkając na dziew­czynę. Bardzo wydoroślała, choć wciąż brakowało jej trzech miesięcy do ukończenia siedemnastu lat. Ścięła włosy i miała teraz modną twarzową fryzurę. Sukienkę też miała nową, się­gającą do pół łydki, taką jakie się teraz nosi w mieście. Była szczupła, uśmiechnięta i jeszcze piękniejsza, niż ją Mali zapa­miętała.

-  Jak miło, że przyjechaliście - uśmiechnęła się Ruth Lina, podając Mali dłoń.

-  Miło cię widzieć - odpowiedziała Mali szczerze. - Bardzo wydoroślałaś i zmieniłaś się. Wygląda na to, że jest ci tam w mie­ście dobrze.

-  Owszem - potwierdziła Ruth Lina i rozpromieniła się. - Wspaniale się czuję w Trondheim! Dobrze jest jednak wrócić do domu na prawdziwe święta we dworze. - A zerknąwszy na mat­kę, objęła ją ramieniem i dodała: - W ogóle dobrze jest wrócić do domu. Stęskniłam się za rodzicami.

Helga aż poczerwieniała, tak ją ucieszyły słowa córki, i po­głaskała ją po policzku.

-  A my jesteśmy szczęśliwi, że spędzimy święta razem z na­szą córką. Zresztą w tym roku święta będą u nas bardzo rodzin­ne. Dawno takich nie mieliśmy! - Odwróciła się i kiwnęła na Oddleiva, który stał obok młodej dziewczyny. - Oddleiv jest te­raz znakomitym gospodarzem - pochwaliła go i uśmiechnęła się do wysokiego szczupłego dziedzica. - A Birgit chyba już pozna­liście wcześniej?

Mali ujęła dłoń sympatycznej, nieco pulchnej dziewczyny, która zarumieniła się po cebulki włosów i spuściła wzrok. Przy­tuliła się mocniej do Oddleiva, a on otoczył ją ramieniem, jakby chciał ochronić.

-  Chyba możemy zdradzić tajemnicę? - rzekła Helga, kie­rując na Oddleiva pytający wzrok. - Młodzi są już zaręczeni od ponad roku, bo Birgit uznała, że jest jeszcze za młoda, by wy­chodzić za mąż, ale teraz wkrótce po świętach odbędzie się u nas we dworze wesele. Spodziewają się dziecka - dodała z wyraźną dumą.

-  Och, gratulacje - zawołała Mali. - Przerosłeś mnie, Oddleiv, o głowę - uśmiechnęła się. - Jesteś nawet wyższy od ojca.

-  Rzeczywiście, obaj z Hakonem tak wyrośliśmy - pokiwał głową, a ciemna grzywka opadła mu na czoło.

-  Tak, Oddleiv jest wysoki i chudy, ale równie zręcznego pracownika długo by szukać - wtrącił Kristen. - Gjelstad jest w dobrych rękach, to pewne. Tak samo jak Stornes, bo Oja to też urodzony gospodarz. Wszyscy tak mówią.

-  Tak więc Birgit spędzi święta razem z nami - ciągnęła Hel­ga. - No i Hakon też przyjedzie do domu - opowiadała dalej rozpromieniona. - Z obrączką na palcu i w towarzystwie narze­czonej. Zaręczy! się z koleżanką ze studiów, Lisą Vang z Oslo. Bardzo się cieszymy, że będziemy mogli ją poznać.

-  Tyle dobrych wiadomości naraz - zachwyciła się Mali. - To rzeczywiście będzie was dużo w Gjelstad w czasie świąt.

-  Tak, i bardzo się z tego cieszymy - powtórzyła Helga pod­ekscytowana. - Ruth Lina i Birgit są bardzo chętne do pomocy, a ta Lisa, chociaż to dama ze stolicy, pewnie też się trochę włą­czy.

Tak, Helga jest całkiem odmieniona, pomyślała Mali i popa­trzyła na jej radosną, zarumienioną twarz. Kiedyś nikt nie był dla niej dość dobry i wciąż była ze wszystkiego niezadowolona. W jej życiu było wiele złych chwil, za które w większości sama ponosiła winę. Teraz promieniała, zachwycając się sprawami ważnymi, jak i drobiazgami, i wydawała się wreszcie szczęśliwa.

-  No i będziemy mieć jeszcze jednego gościa, z Trondheim - uśmiechnęła się Ruth Lina i oblewając się rumieńcem, zerknęła na mamę. - Odwiedzi mnie syn właściciela sklepu, w którym pracuję.

-  Czyli że spotykasz się z kimś - uśmiechnęła się Mali i do­znała ogromnej ulgi. Bardzo współczuła Ruth Linie, gdy rozpadł się jej związek z Oją. Teraz jednak najwyraźniej wszystko poszło w niepamięć, bo młoda dziewczyna była zakochana po uszy.

-  W sylwestra zamierzamy się zaręczyć - przyznała rozpro­mieniona.

-  Wielkie nieba, ależ tu u was się dzieje! - zaśmiała się Mali. - Jak dobrze usłyszeć, Ruth Lino. Jesteś więc teraz szczęś­liwa? - popatrzyła na nią pytająco.

-  Jestem bardzo szczęśliwa - uśmiechnęła się Ruth Lina. - Przeżywam tyle radosnych chwil! Nie mogłoby być lepiej - do­dała, uchwyciwszy wzrok Mali.

Pili kawę w cieplej, przystrojonej z okazji adwentu izbie w Gjelstad. Rozmowa była ożywiona, co chwila wybuchali głoś­nym śmiechem. Nagle Mali uświadomiła sobie, że po raz pierw­szy w Gjelstad nie marznie. Bo niezależnie od okazji, zawsze gdy tu była, we wszystkich pomieszczeniach panował dziwny chłód.

Teraz zniknął razem ze starymi upiorami i złymi duchami z przeszłości, pomyślała Mali i spojrzała na wiszącą na ścianie fotografię ślubną starego gospodarza Gjelstad i jego żony Ruth.

Skończyły się twoje rządy, Oddlehae Gjelstad, pomyślała z satysfakcją. Zło, którego byłeś przyczyną, wraz z tobą zniknęło bezpowrotnie. Czas najwyższy, ty diable w ludzkiej skórze!

Stary gospodarz Gjelstad patrzył na nią ze ściany i Mali zda­wało się, że jego ciemne oczy zaiskrzyły gniewem, zaraz jednak odsunęła tę myśl. Oddleiv Gjelstad umarł, a z nim jego władza. Nareszcie.

Ruth przez wiele wieczorów siedziała na krześle, mocząc nogi w gorącej wodzie. Samuel wciąż gdzieś wyjeżdżał, mimo że spotkania rekolekcyjne w domu ludowym dawno się skończyły. Ruth nie wiedziała, dokąd on właściwie jeździ, i zresztą w ogóle jej to nie obchodziło. Jedyne, co zajmowało jej myśli, to że musi pozbyć się kiełkującego w niej życia, zanim będzie za późno. Zanim dziecko urośnie i ktoś się domyśli, że Ruth jest w ciąży. Ale jak do tej pory jej starania nie odniosły skutku. Mdliło ją i bardzo bolały ją spuchnięte, poparzone stopy, ale od dziecka nie zdołała się uwolnić.

Nalała wrzątku do wiadra i dodała odrobinę zimnej wody. Oparzyła się, gdy chciała zanurzyć rękę. Postawiła krzesło przy kuchennym oknie, by widzieć, kiedy wróci Samuel, zdjęła weł­niane pończochy i zanurzyła stopy w gorącej wodzie. Parzyło ją tak, że aż łzy napłynęły jej do oczu i spłynęły po twarzy. Za­cisnęła dłonie, wpijając się w nie paznokciami, by nie krzyknąć z bólu, kiedy gorąca woda zetknęła się z jej niemal pozbawiony­mi naskórka stopami i łydkami.

Przecież to szaleństwo, pomyślała. I ciężki grzech, za który nie ma odpuszczenia. Nocami nie spała, tylko modliła się, ale jakby nadaremno. Czuła, że nie ma prawa zwracać się do Boga, dopuszczając się takiego grzechu, leżała więc i płakała bezgłoś­nie obok śpiącego Samuela. Bóg wydawał się tak nieskończenie daleko. Czego zresztą mogła się spodziewać, myślała, ocierając pot i łzy z twarzy. Bóg nie jest dla takich jak ona, dla takich, którzy próbują usunąć nienarodzone życie.

Zastanawiała się, co by powiedział Samuel, gdyby się o tym dowiedział. Dzieci to on z pewnością nie kochał, więc byłby pewnie zadowolony, że nie urodzi się mu ich więcej. Gdyby jednak dowiedział się, że Ruth sama chce się pozbyć płodu... Wzdrygnęła się. Samuel był nieobliczalny. A do tego strasznie obłudny, pomyślała z pogardą. Wygrażałby więc pewnie, że popełniła grzech śmiertelny, i karałby ją za to do końca życia, choć tak naprawdę byłby zadowolony z takiego rozwiązania. O ile nie kładłoby się cieniem na jego doskonałej reputacji.

Ruth krzątała się na pozór normalnie, ale w głębi serca przeży­wała katusze. Zupełnie jakby nienarodzone dziecko prześlado­wało ją w dzień i w nocy. Mimo że wiedziała, iż płód jest na razie bardzo mały, stanowiąc ledwie zalążek ludzkiego życia, budzi­ła się nocami, zlana potem, i zdawało jej się, że patrzy wprost w dwoje ciemnych, przepełnionych łzami oczu, w których czaiło się nieme pytanie. W takich momentach postanawiała zaprze­stać prób pozbycia się płodu. Lepiej niech to dziecko już się uro­dzi! Nie mogła znieść wyrzutów sumienia, strachu i rozpaczy. Gdy jednak widziała obojętność Samuela, wiedziała, że nie ma innego wyjścia. Nigdy nie wziął Marileny na ręce, nie pogłaskał jej nawet po policzku, nie próbował do niej zagadnąć. Ryczał tylko z wściekłości, gdy płakała, i takim ostrym głosem żądał absolutnej ciszy w swoim domu, że maleństwo drżało. W takich chwilach Ruth odchodziła z Marileną na rękach i kładąc dłoń na brzuchu, przyrzekała nienarodzonemu maleństwu, że wróci z powrotem do Boga, nie spotykając po drodze Samuela.

 

Ruth wylała wodę i posprzątała, nim Samuel wrócił do domu. Wyglądała przez okno, gdy usłyszała zajeżdżające sanie, i usiło­wała dojrzeć coś w ciemnościach. Zdołała jedynie zobaczyć, że to te same sanie, które odwoziły Samuela ostatnio.

Pośpiesznie wzięła Marilenę i poszła do sypialni. Było późno i liczyła na to, że mąż nie będzie już chciał nic jeść. Zawsze wszak wracał taki syty z tych „spotkań", a Ruth nie czuła potrzeby, by rozmawiać z nim więcej, niż to konieczne. Miała nadzieję, że je­śli nie zastanie jej z dzieckiem na dole w izbie, posiedzi tam sam przez jakiś czas.

Niestety wszedł na górę niemal natychmiast. Ruth ledwie zdążyła ułożyć śpiące dziecko w kołysce i zaczęła się rozbierać, gdy nagle pojawił się w drzwiach sypialni niczym mroczny góru­jący cień. Ruth aż się wzdrygnęła.

-  Co to ma znaczyć, że nie witasz na dole swojego męża? - warknął.

-  Jest już tak późno, myślałam...

-  Masz czekać, póki przyjdę - rzucił i wszedł do sypialni. Cuchnęło od niego bimbrem tak mocno, że Ruth aż się cof­nęła.

-  Ty i ten twój wrzeszczący bachor! Że też trafiła mi się taka kula u nogi - bełkotał chrapliwie. - Wiesz, gdzie byłem, droga Ruth?

Nie odpowiedziała, przywarła do ściany tuż przy łóżku, jak­by chciała uczynić się niewidoczną dla niego.

-  Odwiedziłem pewną młodą kobietę, która nawróciła się podczas rekolekcji w domu ludowym. Wciąż takie odwiedzam. Wiesz, że dużo jest takich młodych, czystych dusz, Ruth! Przyj­mują ode mnie wszystko z pokorą. Są takie świeże i chętne.

-  Chyba nie możesz...

Zrobił dwa kroki w jej kierunku i wymierzył jej policzek.

-  Czego nie mogę? Robię to, co chcę, a ty masz milczeć i słu­chać, krowo!

Pierwszy cios jakby przerwał w nim tamę tłumionej agresji. Jest pijany, tłumaczyła sobie w duchu Ruth, ale kiedy kolejny cios trafił ją w pierś, zrozumiała, że ten człowiek to opętany sza­łem brutal.

-  Zdejmuj ubranie! - warknął. - Niech popatrzę na to twoje pokraczne ciało i wyssane piersi!

Ruth zaczęła zdejmować bieliznę, ale jego zdaniem robiła to zbyt wolno. Ponownie rzucił się na nią, a cios tym razem tra­fił ją w brzuch. Zgięta wpół przewróciła się i z jękiem uderzyła w wystającą boczną deską łóżka, która uderzyła ją w łono jak włócznia. Opadła na posłanie, czując przeszywający ból.

Samuel, ledwie trzymając się na nogach, stał przez chwilę i patrzył na nią, a potem jakby stracił zainteresowanie, zdjął ma­rynarkę, zrzucił buty i zwalił się w poprzek łóżka.

- Ty paskudny strachu na wróble - wybełkotał jeszcze, nim zachrapał.

Ruth leżała długo, a kiedy wreszcie spróbowała się podnieść, pociemniało jej w oczach, a w podbrzuszu poczuła palący ból. Nagle jakby ogromna ręka chwyciła ją za krzyż i ścisnęła tak mocno, że z trudem złapała oddech. Zamroczona zauważyła, że na podłogę spływa krew. Kolejny żelazny uścisk w krzyżu pozba­wił ją tchu. I wtedy odzyskała jasność umysłu. Stało się! Samu­el bezwiednie pomógł jej dokonać grzesznego czynu. Było ich dwoje przy płodzeniu dziecka i we dwoje je usunęli, pomyślała. Mimo że ani o jednym, ani o drugim Samuel nie miał pojęcia.

Ruth doczołgała się do wiadra, które stało obok stojaka z miednicą. Z wielkim wysiłkiem podźwignęła się i usiadła na nim. Nogi jej się trzęsły, przetoczyła się przez nią fala mdłości. Czuła, jak chlusta z niej ciepła krew, wreszcie coś plasnęło o dno wiadra. Zamknęła oczy i przytrzymała się ręką ściany. Moje dziecko! - jęknęła.

 

Nie miała pojęcia, jak długo tak siedziała. Ciało jej zmarzło i ze­sztywniało, trzęsła się z bólu, zimna i rozpaczy. Powoli sięgnęła po ręcznik i włożyła go sobie między uda. Wciąż krwawiła, choć już mniej.

Włożyła kurtkę, chwyciła wiadro i boso wymknęła się na dół. Musiała usunąć wszelkie ślady tego, co się stało. Wsunęła na bose stopy buty z cholewami, które stały w korytarzu. Skost­niałymi dłońmi otworzyła drzwi wejściowe i wyszła w rozgwież­dżoną noc.

Chciała opróżnić wiadro w wygódce, ale nagle sama myśl wydala jej się straszna. Przecież to jej dziecko, maleńki płód, który miał być synkiem albo córeczką! Łzy ciekły jej ciurkiem po policzkach, gdy przemykała się za wygódkę. Tam wygrzebała gołymi rękami dół w śniegu i gdy był dość głęboki, opróżniła wiadro. Krew zabarwiła śnieg na czerwono. Zostawię tu dziec­ko, myślała niejasno. A następnym razem, gdy Samuel wyjedzie, wygrzebię maleństwu grób. Śnieg i mróz je osłonią. Przynaj­mniej to mogę dla niego zrobić!

-  Śpij, dziecino - zapłakała i zakryła dół śniegiem, zasypu­jąc go tak, by Samuel niczego nie zauważył. - Mama wykopie ci porządny grób, ale nie dziś w nocy.

Zesztywniała, wróciła chwiejnym krokiem do domu. Przy­stanęła u węgła i popatrzyła na nieboskłon. Nigdy jeszcze nie widziała tak rozgwieżdżonego nieba, nigdy nie widziała tylu dużych, lśniących gwiazd. Nagle jedna z nich zaczęła spadać, ciągnąc za sobą jasną smugę. Ruth wiedziała, co to znaczy. Od­kąd byli dziećmi, Mali opowiadała im, że kiedy ktoś umiera, spada gwiazda. Ruth złożyła zgrabiałe dłonie i wyciągnęła je ku niebu.

-  Boże, przyjmij moje dziecko - modliła się żarliwie. - Po­zwól mu być pięknym aniołem w raju. Wiesz przecież, że tu nie było dlań życia. Boże, przyjmij moje dziecko! Obdarz je łaską!

A potem podniosła się i jęcząc jak zranione zwierzę, wślizg­nęła się do domu.

  

ROZDZIAŁ 9.

 

Już dużo wcześniej Mali zaprosiła Ruth, by przyszła razem z Marileną w dniu, na który w Stornes zaplanowano wypieki świąteczne.

-  Nie ma sensu, żebyś sama piekła wszystkie rodzaje cia­stek - powiedziała, gdy rozmowa zeszła na ten temat. - Przyjdź lepiej do dworu i pomóż nam przy pieczeniu, a jak będziesz wracać do domu, napełnimy twoje puszki gotowymi ciastkami. Nam będzie miło, a tobie wygodniej - dodała i pogłaskała Ruth po włosach.

Córka pokiwała głową. Potem jednak Mali z nią nie rozma­wiała ani jej nie widziała. A przez ostatni tydzień była taka zaję­ta przygotowaniami do świąt, że nie miała czasu wybrać się do Ruth na Wzgórze. Każdego wieczoru jednak miała nadzieję, że następnego dnia córka na pewno ich odwiedzi. Gdy nie pokaza­ła się przez cały tydzień, Mali poczuła lekki niepokój, bo choć Ruth nie przybiegała z byle czym do dworu, zwykle widywali ją raz na parę dni.

Zagniatając ciasto, Mali wciąż wyglądała przez okno wycho­dzące na mały domek, stojący na wzgórzu u kresu drogi.

-  Przyjdzie - odezwała się Ane, jakby czytała Mali w my­ślach.

Mali zerknęła na nią przelotnie i dostrzegła w jej oczach współczucie, co tylko wzmogło jej niepokój.

-  Wszystko zależy od tego, czy misjonarz jej pozwoli - wtrą­ciła się Dorbet, która w dużej misce ucierała masło z cukrem na jednolitą masę i najwyraźniej słyszała krótką wymianę zdań po drugiej stronie stołu. - Ona nie może nic zrobić bez jego zgody, podczas gdy on... - Dorbet wzbiła oczy ku niebu. - Z tego, co słyszałam, prawie co wieczór bywa we wsi. Zresztą nie tylko. Po­dobno widywano go też w Surnadalen.

-  A po co on tak jeździ? - zdziwiła się Ingeborg i dorzuciła do pieca drew. - Mnie też doszły słuchy o tych jego wieczornych wyjazdach. Nie sądziłam, że ma tu tylu znajomych - dodała, zer­kając na Mali.

-  Rzeczywiście, ciekawe, czym on się naprawdę zajmu­je? - rzuciła znacząco Dorbet. - Bo jak go znam, to opowiada, że uczestnikom rekolekcji potrzebne jest umocnienie w wierze. Tyle że on nie odwiedza starych ludzi.

-  Skąd wiesz? - mruknęła Mali, czując palący ból w pier­siach.

W jednej chwili przypomniała jej się rozmowa z Sigrid w pra­cowni. Przyjaciółka wspomniała wówczas, że Samuel adoruje młode dziewczęta, przychodzące na rekolekcje. Mali wyrzuciła z pamięci jej słowa, bo po prostu nie była w stanie o tym myśleć. Teraz znów ogarnął ją przeraźliwy strach.

-  O, słyszałam to i owo od Marit Granvold, a ona jest świet­nie poinformowana - odparła Dorbet i przestała na moment ucierać ciasto. Potrząsnęła ręką, bo jej ścierpła.

Co do jednego Dorbet ma bez wątpienia rację, pomyślała Mali. Nic nie uchodzi uwagi Marit. Zresztą Mali też się dziwiła, gdy wieczorami, zasłaniając w sypialni zasłonki, widywała sanie jadące na Wzgórze. Ruth wprawdzie wspominała kiedyś, że Sa­muel służy nawróconym duchowym wsparciem, ale zdumiało ją, że nadal się temu poświęca. No i dlaczego o tak późnej porze? Mali znów przypomniała sobie zatroskaną twarz Sigrid.

Kogo właściwie odwiedza Samuel? Mali nie słyszała, by ktoś ze znajomych opowiadał o jego wizytach, a taka wiadomość na pewno by się od razu rozeszła, bo zasobni gospodarze byliby za­szczyceni odwiedzinami misjonarza.

Chyba nie jest na tyle głupi, by się uganiać za młodymi dziew­czętami z okolicy, które przychodziły na rekolekcje do domu lu­dowego? A może? Powinien jednak zdawać sobie sprawę z tego, że tu, we wsi, nic się nie ukryje. Tu człowiek jest obserwowany na każdym kroku. Jeśli ludzie zauważą coś, co im się nie spodo­ba, nie będą mieli miłosierdzia nawet dla misjonarza, pomyślała Mali ponuro. Może dlatego Ruth nie przychodzi? Może obawia się z ich strony pytań, które i ją dręczą? Ale Samuel chyba jej nie zdradza! - poraziła Mali nagła myśl.

W korytarzu tymczasem rozległo się tupanie. Mali wyprosto­wała się i nastawiła uszu.

-  No, jest i Ruth - powiedziała z wyraźną ulgą, słysząc gawo­rzenie Marileny.

Ale ulga zamieniła się w trwogę, kiedy Mali zobaczyła swo­ją najstarszą córkę. Wyglądała okropnie, wychudzona i blada, ledwie trzymała się na nogach. Mali rzuciła wszystko, co miała w rękach, wytarła białe od mąki dłonie w fartuch i pośpiesznie podeszła do Ruth.

-  Co się dzieje, Ruth? - wyszeptała przerażona, biorąc z jej rąk Marilenę. - Jesteś chyba bardzo chora, dziecino!

Ruth wygładziła pośpiesznie włosy.

-  Nie - odpowiedziała cicho i niechętnie, unikając wzroku matki. - Co prawda przez cały tydzień męczyła mnie jakaś in­fekcja, ale już jest dobrze.

-  Infekcja? To chyba zachorowałaś jako jedyna we wsi - wy­rwało się Dorbet. - Nic mi nie wiadomo, by ktoś się jeszcze skar­żył na kłopoty ze zdrowiem, a ja w przeciwieństwie do ciebie bywam wśród ludzi!

-  Byłam w każdym razie przeziębiona i dokuczał mi żołą­dek - wymamrotała Ruth trochę niewyraźnie.

-  Najważniejsze, że już ci lepiej - rzekła Mali i objęła ramie­niem szczupłą postać. - Właśnie o tobie rozmawialiśmy i dziwili­śmy się, czemu się przez cały tydzień nie pokazywałaś we dworze. Ale teraz już wiadomo - dodała i zaczęła rozbierać Marilenę.

Tylko że i ona nie wierzyła w tę historię z infekcją, bo od tego nikt nie wygląda tak jak Ruth. Obrzuciła córkę uważnym spoj­rzeniem, popatrzyła w jej przygasłe oczy i odniosła wrażenie, że córka pogrążona jest w wielkim smutku. Przyszło jej na myśl, że pewnie chodzi o te ciągłe wyjazdy Samuela. Pewnie i ona nabra­ła nieprzyjemnych podejrzeń i przez to się rozchorowała.

Ledwie Mali zdążyła o tym pomyśleć, gdy Dorbet, utkwiw­szy wzrok w siostrze, zapytała prosto z mostu:

-  A czym to się teraz zajmuje misjonarz? Niemal co wieczór bywa we wsi.

Woskowe oblicze Ruth pokryło się gwałtownym rumieńcem.

-  On... musi...

-  Nie powinien przemykać się od dworu do dworu po ciem­ku jak jakiś złodziej - ucięła Dorbet. - Nie wolno ci, Ruth, się na to godzić! Ludzie gadają...

A to coś nowego, pomyślała Mali. Dorbet przejmuje się tym, co mówią ludzie! Zwykle lekceważyła sobie plotki, zwłaszcza gdy chodziło o nią samą.

-  Jeśli chodzi o mnie, mogą sobie gadać, co chcą - ciągnęła Dorbet. - Zawsze znajdą sobie temat do rozmów. Ale z jakiej racji ma się to odbijać na tobie? - dodała gniewnie. - Na tobie, która...

Przeciągnęła dłonią po twarzy i pobrudziła policzek mąką. Mali zauważyła, że córka jest bliska płaczu, i wzruszyło ją to. Dostrzegła już wcześniej, że Dorbet chroni Ruth, mimo że jest od niej młod­sza. Ale to ona z nich dwóch była silniejsza. Żadnemu mężczyźnie nie pozwoliłaby się tak stłamsić jak Ruth Samuelowi, westchnęła Mali w duchu. Dorbet nie wahałaby się ani chwili, by wyrzucić go za drzwi. Dlatego nie mogła znieść tego, co się dzieje z Ruth. Mali ją rozumiała, bo trzeba by mieć serce z kamienia, by nie wzruszyć się losem Ruth! Dorbet często miała niewyparzony język i mówi­ła coś, co nie powinno jej obchodzić. Wtrącała się w sprawy, od których powinna się trzymać z dala. Mimo to Mali cieszyła się, że Dorbet reaguje. Ruth potrzebuje swojej młodszej siostry, silnej i nieustraszonej. Może zresztą my wszyscy jej potrzebujemy? Bo to właśnie Dorbet wypowiada zwykle na głos to, o czym inni wolą milczeć. Ona wskazuje na niesprawiedliwość, obłudę i kłamstwo. Tu, we wsi, taka postawa nie jest powszechna, ale ważne, że ktoś ma odwagę postąpić inaczej, myślała Mali. Znów uderzyło ją, że Dorbet z wiekiem staje się coraz bardziej podobna do niej. Jest tak samo niepokorna i odważna. Nie zamierza spuszczać wzroku i milczeć tylko dlatego, że większość ludzi uważa, że lepiej się nie wtrącać. Drogo kiedyś za to zapłaci, pomyślała Mali z lekkim nie­pokojem. Mimo to czuła zadowolenie, że młodsza z córek jest taka odważna. Zrobiło jej się cieplej na sercu, gdy zerknęła na Dorbet. Dostarczała jej coraz częściej powodów do dumy.

 

Ruth powoli odzyskała rumieńce. Gdy już położyła Marilenę na kocu na podłodze wśród zabawek, które z myślą o małych gościach zawsze leżały w skrzynce pod kanapą, włączyła się do pomocy przy wypiekach. Nastrój trochę zelżał, co było znów za­sługą Dorbet, bo kiedy już dala upust złości i frustracji, zaczęła gawędzić o tym i o owym. Herborg zaś jej wtórowała.

-  Widziałaś w gazecie zdjęcia króla Anglii? - spytała Dorbet Ruth i otarłszy dłonie o fartuch, pogrzebała w koszu na gaze­ty. - Zdecydował się abdykować tylko dlatego, że nie może się ożenić z kobietą, której pragnie.

Znalazła wreszcie gazetę i pokazała Ruth zdjęcie króla Edwarda Ósmego.

-  Nie wygląda na wymoczka - stwierdziła Herborg i pochy­liła się nad gazetą razem ze swoimi szwagierkami, podziwiając zdjęcie króla i jego szczupłej i eleganckiej Wallis.

-  Ktoś, kto jest królem, nie powinien tak postępować - stwierdziła Ingeborg. - Pochodzenie zobowiązuje.

-  A co z miłością? - sprzeciwiła się Dorbet płomiennie. - Przecież on podjął taką decyzję dlatego, że kocha tę kobietę.

-  Ale ona przecież była już dwa razy mężatką, więc...

-  No i co z tego? - prychnęła Dorbet.

Ingeborg zacisnęła usta niezadowolona, po czym wyjęła z trzaskiem blachy do pieczenia i dodała z przekorą:

-  Po prostu rozumiem, dlaczego ludzie nie chcą się zgodzić, by ona została królową. Wszystko ma swoje granice.

-  To raczej rodzina królewska jej nie zaakceptowała - wtrą­ciła się Mali. - Cóż, nawet koronowane głowy nie mogą sobie pozwalać na wszystko.

-  W takim razie cieszę się, że nie należę do rodziny królew­skiej - stwierdziła Dorbet.

-  Właściwie powinniśmy się raczej cieszyć, że Ola Granvold nie jest królem - uśmiechnęła się Herborg. - Bo on to na pewno by abdykował, gdyby nie pozwolono mu cię poślubić. Chociaż królo­wa matka, Marit Granvold, chybaby nie miała nic przeciwko takiej synowej. Więc pewnie wszystko by się jakoś ułożyło, bo ona zwykle stawia na swoim - dodała rozbawiona i spojrzała na Dorbet.

Dorbet podniosła wzrok i zarumieniła się, ale i ona się roze­śmiała.

-  Nie pomyślałam o tym, ale pewnie masz rację, Herborg. Ola zdecydowałby się abdykować, gdyby jego matka mnie nie zaakceptowała! Rzeczywiście chybaby tak było - uśmiechnęła się i przyjaźnie trąciła Herborg.

Nawet Ruth się uśmiechnęła. Stała razem z Dorbet i Herborg przy stole, oglądała zdjęcia w gazecie i słuchała Dorbet, która zachwycała się elegancją Amerykanki Wallis, o której rozpisy­wały się wszystkie gazety i tygodniki. Podobno kocha biżuterię i zdaje się, że powiedziała, iż nigdy nie jest się dość szczupłym ani dość bogatym.

-  To świadczy, że jest niezbyt mądra - stwierdziła Herborg. - Co to w ogóle za gadanie?

-  Hmm, ja też się z nią nie zgadzam, że kobieta powinna być chuda - przyznała Dorbet. - Moim zdaniem powinna mieć tro­chę ciała. Mężczyźni lubią mieć za co złapać - dodała trywialnie i posłała matce śmiałe spojrzenie. - Ale co do bogactwa to ją rozumiem.

-  Pieniądze szczęścia nie dają - rzekła Mali.

-  Powiedz to tym, którzy ich nie mają - odparła chłodno Dorbet. - Ciekawe, co by ci odpowiedzieli!

-  Pewnie, że ważne jest, by człowiek radził sobie i potrafił się sam utrzymać - przyznała Mali. - Ale z tym bogactwem to bzdura. A teraz już zostawcie te gazety - dodała. - Nie skończy­łyśmy jeszcze piec.

 

Mali nie sądziła, że Ruth zostanie na obiad, ale córka chętnie przyjęła zaproszenie.

-  Samuel jest w Surnadalen - mruknęła tytułem wyjaśnie­nia i zaczerwieniła się. - Musiał jechać załatwić coś w banku. Ugotowałam wcześniej zupę na mięsie, więc tylko mu podgrzeję, gdy wróci do domu.

Nikt tego nie skomentował, a Ingeborg dostawiła dodatkowe nakrycie.

-  No nie, a kto to nas odwiedził? - uśmiechnął się Havard, kiedy wraz z pozostałymi mężczyznami wrócił na obiad.

Uniósł Marilenę wysoko, a ona, szczęśliwa, gaworzyła weso­ło, jej ślina zaś pociekła dziadkowi na włosy.

-  Jak miło, że przyszłyście - rzekł Havard i popatrzył na Ruth.

Mali poznała, że i on się zmartwił na widok bladej i wychu­dzonej córki, ale uchwyciwszy spojrzenie Mali, nic nie powie­dział. Zapytał tylko, czy na Wzgórzu wciąż jest tak zimno i wieje przez szpary.

-  Tak, idzie dużo drewna - przyznała Ruth.

-  Drewna mamy pod dostatkiem, więc o to nie ma się co martwić - rzeki Havard. - Ale nie mogę przeboleć, że tak nieso­lidnie pobudowano ten dom. - Przeczesał dłonią włosy i usiadł na honorowym miejscu przy stole. - Rozmawiałem z bardzo do­brym stolarzem w Surnadalen - ciągnął. - Jak tylko śnieg stop­nieje, zaczniemy izolować budynek. On ma dwóch pracowników, więc powinno pójść szybko - dodał. - Pomyślałem, że można by od razu rozbudować dom. Nie wiem, czemu od początku o tym nie pomyśleliśmy. Przecież niebawem będziecie pewnie potrze­bować więcej miejsca - uśmiechnął się do Ruth. - Marilena jest naszą ukochaną wnuczką, ale kto wie, czy wnet nie pojawi się kolejne dziecko.

Przy stole zrobiło się wesoło i tylko Mali zwróciła uwagę na reakcję Ruth, która pochyliła głowę nisko nad talerzem i skuliła się w sobie. Większość domowników pomyślała zapewne, że się zawstydziła, o ile w ogóle cokolwiek zauważyli! Ale z tą dziew­czyną działo się coś niedobrego. Zakryła dłonią usta, jakby mia­ła wymiotować, i krew odpłynęła jej z twarzy. Mali zdawało się nawet, że po policzku spłynęła jej łza, którą Ruth pośpiesznie wytarła.

Mali nie miała pojęcia, dlaczego Ruth tak zareagowała. Prze­cież zawsze bardzo kochała dzieci. I choć jej małżeństwo z Samu­elem nie było szczęśliwe, to chyba pragnęła mieć więcej potom­stwa? Marilena w każdym razie była dla niej najważniejsza.

Mali myślała sobie, że gromadka dzieci wynagrodzi Ruth nieudane pożycie małżeńskie. Że wniosą one radość w jej smut­ne życie. Życiu wielu mężatek sens nadawały dzieci i praca. Ale najwyraźniej wzmianka o potomstwie sprawiła Ruth przykrość, ba, była dla niej nie do zniesienia.

-  Podeślesz nam kilkoro, jeśli będzie ich u was za dużo - uśmiechnął się Oja. - Mamy tu dość miejsca, choć i my z Her­borg nie zamierzamy poprzestać na jednym dziecku.

Dopiero gdy zmienili temat, Mali uświadomiła sobie, że Dorbet się w ogóle nie odzywała. To wydało jej się tak niezwyk­łe, że podniosła wzrok i spojrzała uważnie na młodszą córkę. Dorbet grzebała widelcem w jedzeniu, nic nie biorąc do ust, zupełnie jakby coś ją dręczyło. Mali przyszło nagle na myśl, że może Dorbet jest w ciąży, choć jeszcze nikomu o tym nie powiedziała. Ale nie przejęła się tym, bo w końcu Dorbet była zaręczona z Olą, a ich ślub miał się odbyć za parę miesięcy. I chociaż Mali przypuszczała, że Dorbet wolałaby kroczyć do ołtarza szczupła i piękna, ubrana na biało, to jednak ciąża nie wyprowadziłaby jej z równowagi. Dlatego właśnie zmartwiło ją, że córka wydawała się taka nieswoja, gdy rozmowa zeszła na dzieci.

-  Chyba słyszałaś, że razem z mamą byliśmy z wizytą w Gjelstad? - Havard spojrzał na Ruth, która wyprostowała się i udawała, że jest pochłonięta jedzeniem. W milczeniu pokiwała głową.

-  Tak, nastrój świątecznej radości wcześnie zawitał we dwo­rze w Gjelstad - odezwała się Dorbet, najwyraźniej zadowolona ze zmiany tematu rozmowy.

-  Nie ma z czego drwić - ojciec przywołał ją do porządku. - Naprawdę czas najwyższy, by między Gjelstad a Stornes zapa­nowała zgoda. Ruth Lina przyjechała do domu - dodał. - Znalazła sobie pracę w Trondheim i bardzo jest z niej zadowolona. A w święta odwiedzi ją kawaler.

Mali zauważyła, że Oja pochylił się niżej nad półmiskiem, nakładając sobie jedzenie.

-  Bardzo się ucieszyłam, gdy o tym opowiedzieliście - ode­zwała się spokojnie Herborg. - Dobrze, że znalazła kogoś, z kim pragnie dzielić resztę życia, no i najważniejsze, że pogodziła się z matką. Ucieszyliśmy się oboje, prawda, Oja?

Oja pokiwał głową. Herborg najwyraźniej wyczuła, że jest trochę zakłopotany, bo podała mu rękę i uśmiechnęła się do nie­go.

-  Nie należy żałować szczęścia innym, kiedy samemu jest się tak szczęśliwym - rzekła. - Zwłaszcza Ruth Linie.

-  Tak, w święta będzie u nich tłoczno - ciągnął Havard. - Ale u nas pewnie też, prawda? Bo przyjdziecie chyba do nas w Wigi­lię i w kolejne dni świąteczne, Ruth?

Ruth spojrzała pośpiesznie na ojca, a jej spojrzenie było tak smutne, że Mali serce ścisnęło z żalu.

-  Zapytam Samuela - powiedziała cicho.

-  Nie, nie pytaj - oświadczyła kategorycznie Dorbet. - Po prostu przyjdźcie! To moje ostatnie święta panieńskie we dwo­rze, pomyślałaś o tym? Za rok w Boże Narodzenie będę już mło­dą gospodynią w Granvold. Nie wyobrażam sobie, by mogło was tu nie być, Ruth!

-  No pewnie - przyłączyła się Mali. - Musicie przyjść, bo w tym roku brakować będzie Siverta i jego rodziny.

-  Ale za to przyjadą na mój ślub - rozpromieniła się Dor­bet. - Tordhild obiecała.

-  No i przy okazji zostaną na chrzcinach tu, we dworze - do­dała Mali. - Kto wie, czy nie będzie to chrzest kolejnego dziedzi­ca Stornes.

Ruth pokiwała głową.

-  Przyjdziemy - odpowiedziała. - Samuel na pewno też bę­dzie chciał.

Akurat co do tego Mali nie była do końca przekonana. Choć sądziła, że ostatecznie misjonarz wyrazi zgodę, by zaoszczędzić na wydatkach na świąteczne jedzenie. Mimo że mięso i kartofle, zresztą jak wszystko inne, dostali ze dworu, pomyślała z sarka­zmem.

 

Było już ciemno, gdy Mali odprowadziła Ruth i Marilenę do korytarza, by je wyprawić w drogę. Do dużej siatki włożyła wy­pełnione po brzegi ciastkami puszki. Marilena była zmęczona i marudziła. Nie przespała się przed południem jak jak zwykle, bo zbyt wiele się wokół niej działo. Wciąż ktoś podchodził, zaga­dywał ją i brał na ręce.

-  Może cię odprowadzę? - zaproponowała Mali. - Trudno ci się będzie zabrać samej z tym wszystkim, zwłaszcza że niesiesz na rękach Marilenę.

-  Nie, nie - zaprotestowała pośpiesznie Ruth. - Poradzę so­bie sama.

Nie chce, żebym z nią szła, domyśliła się Mali. Nie chce, żebym z nią była, gdyby się okazało, że Samuel już wrócił do domu.

-  Zajrzyj do nas wkrótce - powiedziała. - Zostały nam jesz­cze do upieczenia pączki i kruche ciastka.

Ruth pokiwała głową, założyła szal na głowę, otuliła się nim i zawiązała w talii. Potem wzięła od matki Marilenę i wyszła na schody.

-  Dziękuję za to wszystko, co mi zapakowałaś, mamo - ode­zwała się cicho.

-  No coś ty, przecież pomagałaś w pieczeniu. Ciastka, które dostałaś, należą ci się za pracę! - Objęła Ruth i dziecko i uścis­kała je na pożegnanie. - Czy mogę ci jakoś pomóc? - zapytała nagle. - Nie potrzebujesz mnie, Ruth?

Na moment napotkała czarne jak noc spojrzenie córki.

-  Nie, dziękuję - rzekła Ruth niemal bezgłośnie. - Poradzę sobie.

I ruszyła przez dziedziniec. Mali stała i patrzyła, póki postać córki nie zniknęła w ciemnościach. Zadrżała, bo miała dziwne wrażenie, że Ruth dosłownie pochłonął mrok. Nie wiedziała jed­nak, jak temu przeszkodzić. Otrzepała śnieg z butów i weszła z powrotem do korytarza.

ROZDZIAŁ 10.

 

Oja oparł się na łokciu i wpatrywał się w Herborg, która spa­ła spokojnie z jedną ręką nad głową, a rozrzucone na poduszce rude włosy okalały piękną twarz. Delikatnie pogłaskał palcem jej miękki i ciepły policzek. Sen zabarwił jej policzki na różowo i przez to wydawała się młodsza.

Oja czuł, jak serce przepełnia mu miłość do żony. Nigdy nie sądził, że będzie kiedyś taki szczęśliwy. Nie przypuszczał, że życie może być takie piękne. Położył się i przytulił mocno do Herborg. Gdy pojawiła się w jego życiu, wszystko się zmieniło. Każdego ranka budził się z uczuciem głębokiej radości i niemal pokornej wdzięczności. A wszystko za sprawą Herborg.

Nie zawsze życie było takie proste, pomyślał. Przez wiele lat wydawało mu się, że jest pomijany, niemal niechciany. Zawsze na drugim miejscu. To odebrało mu pewność siebie, dlatego bywał krnąbrny i trudny. Ale teraz wszystko, co złe, minęło. Wreszcie czuł się chciany i doceniony także przez pozostałych członków rodziny.

Punktem zwrotnym okazała się rozmowa z Sivertem, która wiele dla niego znaczyła. Nabrał pewności, że brat ostatecznie przekazał mu dziedzictwo i że nie zamierza wycofać się ze swej decyzji. Rozmawiali wtedy ze sobą tak szczerze! Sivert powie­dział, że Oja otrzymał to, co mu się prawnie należało, że to on, Oja, jest zręczniejszym gospodarzem. I że chce, by byli braćmi, prawdziwymi braćmi!

Po tej rozmowie z Sivertem wreszcie się wszystko jakoś upo­rządkowało.

Herborg poruszyła się, westchnęła i otworzyła oczy. Zrazu zaspane i szare, na widok Oi rozpromieniły się w uśmiechu.

-  Co ty, nie śpisz już? - zdziwiła się i zmierzwiła mu lekko grzywkę. - Czemu mi się przyglądasz?

-  Dopiero co się obudziłem - odpowiedział Oja i zarumienił się, jakby go przyłapała na kłamstwie. Przyciągnął ją do siebie i dodał: - No i tak sobie leżałem i patrzyłem na ciebie. Wiesz, że odmieniłaś całe moje życie, Herborg?

Uśmiechnęła się lekko i pogłaskała go po policzku.

-  Naprawdę?

-  Tak, teraz wreszcie się czuję bezpieczny i szczęśliwy. A nie zawsze tak było. Ja... - urwał i podjął po chwili: - Zresztą czy to ważne? Teraz... Myślę, że nie można być bardziej szczęśliwym niż ja.

Herborg nie odpowiedziała. Leżała cicho, jak gdyby czegoś nasłuchując. A potem chwyciła go za rękę i położyła na swoim okrągłym, ciepłym brzuchu.

-  Czujesz, jak dziecko kopie? - wyszeptała.

Oja czuł to już wcześniej. Gdy dziecko po raz pierwszy po­ruszyło się w jej łonie, natychmiast podzieliła się z nim swoją radością. On wciąż był oszołomiony, gdy myślał o tym, że w jej brzuchu rośnie istota, będąca owocem ich miłości. Że za parę miesięcy będą rodzicami. I że kolejny dziedzic Stornes jest w drodze.

O ile to chłopiec, pomyślał Oja. Bo jeśli urodzi się dziewczyn­ka, będzie musiała ustąpić prawa do dziedziczenia dworu młod­szemu bratu. Nie powiedział tego Herborg, ale miał nadzieję, że urodzi się syn. Będzie się naturalnie cieszył też z córki, ślicz­nej małej dziewuszki podobnej do mamy. Bo najważniejsze, by wszystko poszło dobrze zarówno z Herborg, jak i z dzieckiem.

Ale jeśli teraz urodziłby się im syn, dwór miałby kolejnego dziedzica i pozbyliby się tej ciążącej na nich presji zapewnienia ciągłości rodu.

Oja bardzo by chciał mieć syna, który by poszedł w jego śla­dy. Nosiłby go na barana i pokazywał mu gospodarstwo, zwie­rzęta, pola uprawne, tak jak niejasno pamiętał z dzieciństwa, że nosił go Havard. Chciałby mieć syna, którego by nauczył, jak prowadzić gospodarstwo i nim zarządzać, a gdy nadszedłby czas, okazałby się on godnym spadkobiercą. Oja nie miał bowiem żadnych wątpliwości, że syn jego i Herborg wyrośnie na zręcz­nego gospodarza. Jeśli nie urodzi się tym razem, będzie następ­ny w kolejności, pomyślał i poczuł znów pod dłonią delikatne kopnięcie.

-  Czujesz? - Herborg spojrzała na niego i położyła dłoń na jego dłoni.

-  Tak - wyszeptał z nabożeństwem, bo dla niego za każdym razem było to cudem. - Jak mocno kopie!

-  Urosło już, wiesz - uśmiechnęła się. - Trzeba przyznać, że to bardzo żywe dziecko. Po nocach nie daje mi spać.

Herborg położyła też drugą rękę na brzuchu i tak leżeli ci­cho, wyczuwając delikatne ruchy, które świadczyły o tym, że w środku rozwija się życie. Oja popatrzył na żonę, ale ona tego nie zauważyła. Jej oczy nabrały dziwnego wyrazu, jakby była za­patrzona w głąb siebie. Odczuwa zapewne zupełnie szczególną więź z dzieckiem, które nosi pod sercem, pomyślał Oja. Jest mu przecież najbliższa. Na krótki moment poczuł się tym lekko do­tknięty, jakby wykluczony ze wspólnoty.

-  Kim jesteś, maleństwo? - wyszeptała Herborg. - Dziar­skim chłopaczkiem, podobnym do swojego taty, czy też niezwyk­le żywą małą dziewczynką?

Popatrzyła na Oję, a w jej oczach dostrzegł cień niepewności.

-  Czy na pewno będziesz się cieszył, jeśli urodzę córkę?

Oja poklepał ją leciutko po brzuchu i oparł się głową o jej głowę.

-  Oczywiście! - zapewnił, ale cieszył się, że Herborg nie pa­trzy mu w oczy.

Chociaż właściwie przecież nie kłamię, tłumaczył się sam przed sobą. Będę się cieszył dzieckiem, niezależnie od jego płci, byleby tylko wszystko poszło dobrze z Herborg. Jeśli teraz uro­dzi się córka, następny będzie syn. Mamy dość czasu, by pocze­kać na syna, a nawet dwóch.

-  Która to godzina? - poderwała się nagle Herborg i usiadła na łóżku. - Dziś Wigilia, mamy dużo pracy - dodała i odgarnęła włosy do tyłu.

-  Dopiero wpół do siódmej - uspokoił ją Oja. - Wstanę i pój­dę do obory, ale ty możesz jeszcze godzinkę poleżeć. Zdążymy ze wszystkim, co jest do zrobienia, wiesz - rzekł i położył ją z po­wrotem na łóżku. - Ingeborg i Ane wszystkiego dopilnują. Jest też Dorbet - dodał, otulając żonę dokładnie kołdrą. - Choć ona, na ile ją znam, zniknie przed południem w Granvold. Ale ty mo­żesz trochę odpocząć, mama też tak mówiła.

Herborg zaśmiała się, zarzuciła mu ręce na szyję i przyciąg­nęła go do siebie.

-  Jestem zdrowa jak ryba - chuchnęła mu ciepło do ucha. - Pewnie, że pomogę! Przecież jestem tu we dworze młodą gospo­dynią!

-  Tak, ale nie musisz robić...

-  Poleżę jeszcze przez chwilę - uspokoiła go Herborg. - Nie będę dźwigać nic ciężkiego ani się zbytnio forsować w ciągu dnia. Ale chcę krzątać się na dole i cieszyć się na tę chwilę, gdy już odpakuję prezent od ciebie!

Oja uśmiechnął się tajemniczo i pokręcił głową.

-  Nie myśl, że coś ze mnie wyciągniesz. Na pewno nic ci nie powiem!

-  A czy ja o coś pytam? - przekomarzała się z nim. - Ty też się nie dowiesz, co dostaniesz ode mnie. Ale mam nadzieję, że się ucieszysz - dodała.

-  Z pewnością - odparł. - Wiem o tym, choć nie mam poję­cia, co dostanę.

-  No co ty - uśmiechnęła się i pogłaskała go po policzku. Leżeli przez chwilę przytuleni, w końcu odepchnęła go lekko i popatrzyła rozpromienionym wzrokiem.

-  Pomyśl, że za rok na Boże Narodzenie będziemy już mieli maleństwo, Oja. To będzie jego pierwsza Gwiazdka w Stornes.

Oja pokiwał głową i spuścił nogi na lodowato zimną podłogę.

-  Nie jestem w stanie tego pojąć, póki nie ujrzę na własne oczy - rzekł i podszedł do pieca. Dołożył dwa duże pieńki do tlącego się żaru, a potem się ubrał. - Ale dziś wieczorem też będzie nas dużo przy stole - dodał. - Ane z Aslakiem, Ingeborg i O1av zostaną we dworze i zasiądą z nami do wieczerzy. No i przyjdą goście ze Wzgórza. Misjonarz w końcu się zdecydo­wał.

-  Co za wstrętny głupiec! - rzekła z pasją Herborg. Już samo to, że nazwała kogoś głupcem i się rozgniewała, było do niej nie­podobne. - Żeby tak zwlekać z przyjęciem zaproszenia! On to robi specjalnie, żeby dokuczyć Ruth, jestem pewna. Ruth powinna...

- ...go wyrzucić - dokończył za nią.

-  Właśnie! - pokiwała głową Herborg, zgadzając się z mę­żem. - Bo on nie jest dobry ani dla niej, ani dla dziecka. Wszy­scy widzą, jak Ruth posmutniała i zmizerniała. Jestem chora, gdy na to patrzę. Ale co można zrobić? Ona nie chce rozmawiać o tym, w każdym razie nie ze mną.

Nagle wyciągnęła ramiona do Oi, który podszedł do niej i uściskał ją mocno.

-  Bogu dziękuję, że trafił mi się taki mąż jak ty - wyszeptała mu do ucha. - Nie ma nikogo lepszego.

Oja poczuł, jak mu się robi ciepło na sercu. Trzymał Herborg w ramionach i pocałował ją w głowę.

-  Ja... nie jestem... - wymamrotał. - Nie zasługuję na ciebie.

Naprawdę tak myślał i tym wdzięczniejszy był losowi, że ze­słał mu Herborg. Nie mógłby przysporzyć jej takich zmartwień, by wyglądała tak jak Ruth. Nigdy!

Gdy w otwartych drzwiach odwrócił się jeszcze, Herborg uśmiechnęła się do niego.

-  Będę tu sobie leżała razem z naszym dzieckiem przez całą godzinę - wyszeptała i poklepała się po brzuchu. - Obiecuję...

Skinął głową z uśmiechem. A potem zamknął za sobą cicho drzwi.

 

Do wieczerzy wigilijnej zasiedli w dużym gronie. Podano kawę, a stół uginał się od talerzy z ciastem. Mimo to Mali odczuwała bo­lesną tęsknotę za Sivertem, Tordhild i Johannesem. Jak dobrze by było mieć ich także koło siebie, myślała. Może Sivert porozmawiał­by z Ruth, może tym razem by go posłuchała? Choć tak naprawdę Mali w to nie wierzyła. Sama próbowała, ale Ruth wymykała się zawsze, niewiele mówiąc. Nawet gdy Mali doradzała jej, by udała się do doktora do Surnadalen, rzekła jedynie, że nic jej nie jest.

-  Chyba nie masz racji - próbowała ją przekonać Mali. - Ktoś, kto jest zdrowy, nie wygląda tak jak ty, Ruth.

-  To wszystko przez tę infekcję, która mnie tak długo mę­czyła - odpowiedziała Ruth wymijająco. - Ale twoje zioła mi pomogły. W ostatnim tygodniu poczułam się o wiele lepiej.

-  Cieszę się, ale żaden wywar z ziół nie przywróci ci radości życia, Ruth - odparła Mali cicho. - A w tobie, dziecino, nie ma jej w ogóle.

Na moment ich spojrzenia się spotkały i Mali dostrzegła udręczone oczy córki, która jednak zaraz spuściła wzrok.

-  Mam przecież Marilenę.

-  Tak, wiem, że ją bardzo kochasz - odpowiedziała Mali. - Ale... wydajesz mi się taka przygnębiona, Ruth. Czy nie mogła­bym ci jakoś pomóc?

-  Nie, nikt mi nie może pomóc - powiedziała cicho. - Muszę sobie poradzić sama, mamo.

-  A gdybyś tak wzięła Marilenę i pojechała do Siverta i do Tordhild do Oslo? - zaproponowała nagle Mali.

Ten pomysł zrodził jej się w głowie pewnej bezsennej nocy, gdy rozmyślała o córce. Mali była pewna, że Sivert z Tordhild przyjęliby Ruth wraz z dzieckiem z otwartymi ramionami. Miej­sca mieli dość, by mogła tam jakiś czas pobyć. Poza tym Sivert często wyjeżdżał, więc Tordhild ucieszyłaby się z towarzystwa. A że Ruth dobrze by zrobił taki wyjazd, nie miała najmniejszych wątpliwości. Może w ten sposób udałoby się ją nakłonić do za­kończenia tego beznadziejnego związku małżeńskiego. Mali była pewna, że zarówno Sivert, jak i Tordhild przemówiliby Ruth do rozsądku.

-  Wyjechać do Oslo? - Ruth spojrzała na nią przerażona. - Przecież wiesz, że nie mogę - odparła pośpiesznie cichym gło­sem. - Samuel nigdy by mi na to nie pozwolił.

-  To nie wolno ci odwiedzić brata?

-  Zapomnij o tym, mamo - westchnęła Ruth cicho. - Pora­dzę sobie jakoś sama.

To chyba była najszczersza rozmowa, jaką Mali odbyła z Ruth na temat jej małżeństwa z Samuelem. Mali nie pytała o więcej, bo wiedziała, że Ruth nie dopuści jej bliżej do swych problemów. Zresztą wiedziała najlepiej, co to znaczy dźwigać samotnie swo­je brzemię.

Zerknęła na starszą córkę. Przed nią na stole leżały prezenty. Bardzo się ucieszyła z nowej sukienki, na którą Mali sama utka­ła materiał. Nic dziwnego, pomyślała Mali. Nie przypominała sobie, by widziała Ruth w jakimś nowym stroju, odkąd ta wyszła za mąż.

Od Herborg i Oi dostała srebrny łańcuszek, a Dorbet kupiła jej obrączkę z takim samym wzorem. Pewnie umówili się i ra­zem kupili prezent dla Ruth. Samuel nie ukrywał, że nie ceni sobie takich podarków, które dostała żona.

-  Ważne są wartości duchowe - powiedział z emfazą, pogard­liwie spoglądając na ozdoby.

-  Inne wartości też są człowiekowi potrzebne - odcięła się Dorbet. - Przecież widzimy, ile ty masz garniturów, nosisz też zegarek na złotym łańcuszku. To chyba nie są przymioty ducha?

Samuel poczerwieniał i umilkł. Sam wręczył Ruth małą książeczkę z kazaniami. Mali bardzo się zdenerwowała, gdy to zobaczyła, nic jednak nie powiedziała. Zresztą domyślała się, że Ruth dostanie od męża tego typu prezent. Nawet Marilenie nie odpuścił. Dziecko otrzymało książeczkę z psalmami!

-  Jeśli już chciałeś podarować swojej córeczce książkę, to trzeba było raczej wybrać jakąś z obrazkami - prychnęła Dorbet oburzona. - Przecież mała nie ma nawet jeszcze roczku! Ty to naprawdę jesteś nierozumny, człowieku!

Ale książka utonęła w stosie zabawek i nowych ubranek, które Marilena dostała od innych, a potem spadła w zamiesza­niu na podłogę i nikt się nie schylił, by ją podnieść.

Herborg zrobiła wielkie oczy, gdy otworzyła prezent od Oi. Do­stała złoty łańcuszek z dwoma połączonymi serduszkami ze złota.

-  Ależ Oja... - popatrzyła na niego rozpromieniona, a w oczach zalśniły jej łzy wzruszenia. - Oszalałeś, kochanie!

Oja poczerwieniał z zadowolenia, widząc, jak ją uradował, i trochę nieporadnie pomógł jej założyć łańcuszek na szyję. Sam zaś nie posiadał się z radości, gdy zobaczył nowy sweter, jaki dla niego zrobiła na drutach.

Mali także wydziergała sweter dla Havarda. Piękny, z uprze­dzonej w domu wełny, osobiście przez nią ufarbowanej na kolor czarny, czerwony i biały. Sweter był bardzo elegancki i Havard od razu go na siebie włożył. Wszyscy się zachwycali, że tak świet­nie się w nim prezentuje, i nie szczędzili pochwał Mali.

-  Tato, wyglądasz naprawdę stylowo - uśmiechnęła się Dorbet.

Rzeczywiście, przyznała jej w duchu rację Mali, czując przy­śpieszone bicie serca. Dostała w podziękowaniu całusa, po czym Havard wręczył jej małe pudełeczko owinięte w papier w srebrne gwiazdy i przewiązane srebrnym sznureczkiem. Kiedy Mali je ot­worzyła, zaniemówiła z wrażenia. Bez słowa wpatrywała się w ob­rączkę z białego złota z maleńkim błyszczącym diamentem.

-  Ależ Havardzie... - wydobyła wreszcie z siebie i popatrzy­ła na niego przerażona. - Na Boga... Diament... Ależ to musia­ło kosztować fortunę...

-  Miałem pieniądze - odpowiedział Havard spokojnie. - A bardzo chciałem ci podarować coś wyjątkowego.

Mali włożyła obrączkę na serdeczny palec lewej ręki. Wy­ciągnęła dłoń do światła, które odbiło się w diamencie tysiącami lśniących promyków.

Havard musiał chyba sięgnąć po pieniądze, które trzymamy w kufrze ukrytym głęboko pod ścianą, pomyślała oszołomiona.

Wprawdzie wszyscy twierdzili, że banki są bezpieczne, jed­nak kufer z pieniędzmi, który kiedyś ukryli pod ścianą, pozostał i tam co jakiś czas dokładali kolejne oszczędności. Oboje doszli do zgodnego wniosku, że tak będzie najlepiej. To były pieniądze, o których istnieniu tylko oni wiedzieli. Resztę trzymali w banku.

-  No, no, muszę przyznać, że masz gust, tato - uśmiechnęła się Dorbet. - Nie jest z tobą tak źle!

Mali podała Havardowi dłoń z pierścionkiem, on zaś ujął ją i pocałował.

-  Dziękuję - wyszeptała, wstrzymując oddech, jej spojrzenie zaś obiecywało, że gdy zostaną sami, podziękuje mu w sobie tyl­ko wiadomy sposób.

-  A ty, Dorbet? - odezwał się Havard. - Zdaje się, że dosta­łaś prezenty świąteczne od Oli już wcześniej?

-  Nie, mam tu jeszcze jeden - odpowiedziała Dorbet trium­falnie i wyciągnęła z kieszeni spódnicy pudełeczko.

W środku był pierścionek, zloty pierścionek z dwoma umieszczonymi obok siebie perełkami, identycznymi jak te z na­szyjnika, którym obdarował ją wcześniej.

-  Och ten Ola! - uśmiechnął się Havard. - On dobrze wie, co ty najbardziej lubisz!

Dorbet uśmiechnęła się. Ojciec miał rację. Włożyła pierścio­nek na palec i przyjrzała mu się z podziwem. Naszyjnik z pereł i do kompletu pierścionek z perłami! Czy ktoś tu we wsi ma coś podobnego? Nikt, pomyślała zadowolona i usadowiła się wygod­niej. Podziękuję mu, jak się spotkamy po świętach. Postaram się, by długo nie zapomniał mojej wdzięczności, uśmiechnęła się pod nosem.

Samuel mówił niewiele. Jego prezenty nie zajmowały wiele miejsca. Ruth uszyła mu kamizelkę z tkaniny, którą dostała od mamy. Dorbet, Herborg i Oja podarowali mu parę grubych weł­nianych rękawic. Na pewno nie będzie ich używał! Życzył sobie skórzanych rękawiczek! A od Mali i Havarda dostał książeczkę z psalmami.

-  Psalmy? - Havard popatrzył zaskoczony na Mali, kiedy mu pokazała, co pakuje dla Samuela. - Ależ on ma pewnie już cały stos takich książek!

-  Z pewnością - odparła Mali chłodno. - Ale dostanie jesz­cze jedną. Jest przecież taki uduchowiony, nie można więc go obdarowywać dobrami materialnymi, jak sądzisz? - dodała iro­nicznie. - Ten człowiek tak mnie denerwuje swoją obłudą, że postanowiłam wręczyć mu w tym roku nowy psałterz.

Poznała po reakcji Samuela, że trafiła w dziesiątkę. Usiłował udawać, że jest zadowolony, ale tak naprawdę bardziej był za­skoczony, pomyślała Mali, śmiejąc się w duchu. Spodziewał się najwidoczniej czegoś innego. Podziękował nieco sztywno i poło­żył książkę na rękawiczkach. Minę miał taką, że nie można było mieć wątpliwości, że spotkał go zawód.

Dobrze mu tak, cieszyła się w duchu Mali.

 

Któregoś przedpołudnia po świętach nieoczekiwanie odwiedzi­ła Stornes, Lisbeth Oppstad. Ona i jej mąż Anders już od dawna przejęli zarządzanie dworem, a starzy gospodarze odpoczywali, mając zapewnione utrzymanie do końca swoich dni.

-  Och, jak miło cię widzieć - powitała ją Mali w korytarzu, mimo że poczuła pewien niepokój z powodu tej wizyty. Musiało wydarzyć się coś szczególnego, skoro Lisbeth odwiedza ich w po­rze świątecznej. - Zaparzę kawy - dodała i już chciała otworzyć izbę, gdy Lisbeth rzekła pośpiesznie:

-  Najchętniej pomówiłabym z tobą na osobności. Może tak byśmy poszły do twojej pracowni? Tam będziemy same, prawda?

Niepokój Mali nasilił się i poczuła gwałtowny skurcz serca.

-  Skoro ci na tym zależy...

Wskazała Lisbeth drogę do pracowni, którą ogrzewała nawet teraz między świętami. Wykorzystywała bowiem każdą chwilę na tkanie, nawet podczas świąt. Lisbeth rozejrzała się z zachwy­tem po pracowni.

-  Ile pięknych wyrobów już tu zgromadziłaś! - rzekła, do­tykając dużego kilimu na ścianę. - To wszystko zabierzesz na jesieni do Ameryki?

-  O ile tam w ogóle pojadę - odparła Mali.

Lisbeth podniosła wzrok.

-  Czyżbyś miała nie jechać?

-  Tego nigdy nie wiadomo - odpowiedziała Mali wymijają­co. - To bardzo daleka podróż, nie byłoby mnie w domu około dwóch miesięcy. Nie tak łatwo zostawić wszystko i wyjechać, wiesz. No, ale zobaczymy.

Lisbeth pochodziła po pracowni i obejrzała sobie wszystko. W końcu Mali chrząknęła znacząco i zapytała:

-  Coś chciałaś ode mnie, Lisbeth?

Odwróciła się do niej pośpiesznie. Twarz miała poważną i nerwowo skubiąc szal, którego nie zdążyła z siebie zdjąć, wy­jaśniła:

-  Zastanawiałam się już od kilku dni, czy tu do ciebie przyjść. Bo właściwie przynoszę tylko plotki. Chcę jednak, byś mimo wszystko o tym wiedziała, ponieważ plotki się tak szybko rozchodzą...

Serce podskoczyło Mali do gardła. Wskazała Lisbeth krzesło i poprosiła, by usiadła. Sama przycupnęła na brzegu stołka przy krosnach.

-  O co chodzi?

-  Być może słyszałaś, że na wiosnę przyjęliśmy nową służą­cą, niejaką Guro Bakke z Rindalen. Bardzo pracowita i zręczna dziewczyna, zaledwie siedemnastoletnia. Nigdy nie mieliśmy do niej żadnych zastrzeżeń. Przeciwnie, to chodzący anioł. Ale teraz... - Lisbeth nadal skubała szal, wreszcie podniosła głowę i popatrzyła na Mali. - Teraz Guro spodziewa się dziecka. - Przez długą chwilę panowała w pracowni cisza. Słowa Lisbeth jakby zawisły w powietrzu. Mali nie odezwała się, Lisbeth ciąg­nęła więc dalej: - To taka porządna dziewczyna ta Guro. I po­bożna. Pochodzi z bardzo religijnej rodziny. Ona chyba najgorliwiej uczestniczyła w rekolekcjach, które misjonarz prowadził w domu ludowym na jesieni. Wydaje mi się, że nie opuściła ani jednego wieczoru. - Lisbeth zdjęła szal i poruszyła się niespo­kojnie na krześle. - Potem nagle bardzo się zmieniła. Prawie przestała jeść i słyszałam, jak popłakuje wieczorami. Przed tygo­dniem natknęłam się na nią, gdy wymiotowała za spichlerzem. Właśnie wtedy nabrałam podejrzenia, że... może jest w ciąży.

O Boże, pomyślała Mali niejasno. Oby tylko nie było tak, jak przypuszczam. To niemożliwe!

-  Wzięłam ją na rozmowę - mówiła dalej Lisbeth. - W koń­cu przyznała mi się z płaczem, że jest w ciąży. Nie chciała jed­nak zdradzić, kto jest ojcem dziecka. Gdy ją o to zapytałam, była śmiertelnie wystraszona. Powiedziała, że nikt się nie może o tym dowiedzieć. Ale we wsi aż huczy od plotek o tym, że mi­sjonarz...

Mali pokiwała powoli głową.

-  Słyszałam o tym - rzekła cicho. - Ale nie mogę wprost w to uwierzyć...

-  Nie, kto by pomyślał - przyznała jej rację Lisbeth. - To nie­pojęte, że osoba duchowna, człowiek żonaty, nadużywa swojej po­zycji w taki sposób. Guro milczy jak głaz. Rozmawiałam jednak z kilkoma innymi służącymi i one mi powiedziały, że Guro wielokrotnie zostawała wieczorami w domu ludowym po skończo­nych spotkaniach rekolekcyjnych. - Lisbeth popatrzyła na Mali ze szczerą rozpaczą w oczach i wyznała cicho: - Nie mam pojęcia, co o tym sądzić! Ale muszę odesłać dziewczynę do domu, Mali. Dla jej własnego dobra, póki ciąża nie jest jeszcze widoczna.

I tak już za późno, pomyślała Mali z ciężkim sercem. Pewnie i tak wszyscy już o tym wiedzą. A ci, którzy nie wiedzą, wnet o tym usłyszą. Może ta Guro nie jest jedyna, uderzyła ją nagła myśl. Może wnet rozejdą się pogłoski o kolejnych ciężarnych dziewczynach służących w okolicznych dworach.

-  Ona nie powiedziała, że to Samuel?

-  Nie, nie - pośpiesznie odparła Lisbeth. - Ale... Tak bardzo mi przykro z tego powodu, Mali, ale wszystko na to wskazuje. Chciałam, żebyś o tym wiedziała i porozmawiała z Ruth. Naj­lepiej by było, gdybyśmy mogły uciąć te plotki, by nie obciążały misjonarza. Więc jeśli...

-  Naturalnie, porozmawiam - rzekła Mali chrapliwie.

Lisbeth wstała i otuliła się szalem.

-  Nie zamierzam roznosić złośliwych plotek o twoim zięciu, Mali. Przecież na tyle mnie znasz, by o tym wiedzieć. Wydawało mi się jednak, że powinnam...

-  Dobrze zrobiłaś, Lisbeth. Zajmę się tą sprawą. Jeśli to tylko plotki, to... No, w każdym razie tak czy owak trzeba tę sprawę wyjaśnić - dodała Mali, unikając jej wzroku. - Prawda wyjdzie na jaw.

-  Niemożliwe, by to był on - powtórzyła Lisbeth. - Może tyl­ko ktoś mu zazdrości popularności i chce mu zaszkodzić takimi oskarżeniami. Przecież on ożenił się z twoją córką i są razem szczęśliwi...

Mali nie odpowiedziała. Wyszła z Lisbeth na schody przed domem i pożegnała się z nią. Potem wróciła do pracowni. Czuła się chora i zrozpaczona. Troska i gniew przyprawiały ją niemal o mdłości. Bo ona w przeciwieństwie do Lisbeth nie miała wąt­pliwości, choć wzbraniała się przed przyjęciem tej prawdy. Bo to mógł być Samuel! To by wyjaśniało jego późne powroty, a także tłumaczyło, dlaczego Ruth tak się zmieniła tej zimy. Ona coś wiedziała! Głęboka, bezdenna rozpacz, którą dostrzegła w jej oczach Mali, brała się zapewne stąd, że znała prawdę.

Mali uderzyła z całych sił dłonią o warsztat tkacki, aż na­płynęły jej do oczu łzy. Jeśli to on... Przyrzekam na Boga, że wydobędę prawdę z tego diabła! A jeśli plotki się potwierdzą, zadbam już o to, by go stąd wyrzucić. Z dnia na dzień opuści dwór, pomyślała w przypływie dzikiej wściekłości. Obojętne, co powie Ruth. Córkę i wnuczkę czeka lepsze życie bez niego. Jeśli to tylko on...

ROZDZIAŁ 11.

 

Mali zastanawiała się, czy opowiedzieć Havardowi o wizycie Lisbeth Oppstad. Nie dlatego, by próbowała to przed nim ukryć, musiała jedynie wybrać odpowiedni moment, by mu wszystko wyjawić. Bała się bowiem, że Havard się rozgniewa i straci pa­nowanie nad sobą, a do tego dopuścić nie mogła. Zanim któreś z nich coś powie lub zrobi, muszą zyskać pewność, że w plotkach kryje się prawda. Pora, niestety, nie sprzyjała załatwianiu takich spraw.

Dni między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem upły­wały na miłych spotkaniach rodzinnych i przyjacielskich w ra­dosnej świątecznej atmosferze. A rozmowa z Samuelem, nieza­leżnie od ostatecznego wyniku, na pewno nie będzie przyjemna. Misjonarz z pewnością wybuchnie gniewem z powodu oskarżeń, nawet jeśli nie są prawdziwe. Najgorsze jednak, że Mali i tak nie była pewna, czy będzie mu mogła uwierzyć. Już wcześniej mijał się z prawdą, skąd więc wiadomo, czy i teraz nie ucieknie się do kłamstw. Musiała z nim jednak porozmawiać, co do tego nie miała wątpliwości, nawet jeśli zięć się obrazi, że śmie go podejrzewać. Mali jednak zastanawiała się, czy rozsądnie będzie włączyć do tej rozmowy Havarda.

 

Zdecydowała się wreszcie podjąć ten temat wieczorem. Gdy Havard czytał w łóżku gazety, zagadnęła go, rozczesując włosy długimi pociągnięciami grzebienia. - Była dziś u nas Lisbeth Oppstad.

- Tak, słyszałem od Herborg - doleciała ją odpowiedź z łóżka. Havard przewracał z szelestem strony gazety 1 nie słuchał jej zbyt uważnie. - Co chciała?

-  Jedna z jej służących zaszła w ciążę.

Havard odłożył gazetę i spojrzał na Mali, marszcząc brwi.

-  A czy to nas dotyczy?

-  Tego jeszcze nie wiem - odpowiedziała powoli Mali. - Krążą jednak plotki, że to Samuel mógł wpędzić w kłopoty to dziewczę. Lisbeth uznała, że powinniśmy o tym wiedzieć, zanim ktoś nam rzuci tę wiadomość prosto w twarz w sklepie czy gdzie indziej.

Havard podniósł się w łóżku, a jego spojrzenie pociemniało z gniewu.

-  Czy to tylko plotki?

-  Nie wiem. Dziewczyna nie chce wyjawić, kto ją uwiódł, ale podobno wielokrotnie zostawała sama z Samuelem wieczorami w domu ludowym po skończonych rekolekcjach - dodała Mali i odłożyła grzebień.

-  Jeśli to prawda, zabiję go własnymi rękami - wycharczał Havard.

-  Nie zrobisz tego - przerwała mu Mali i przytuliła się do niego w łóżku. - Bo co by to pomogło? Nie mam ochoty, byś z powodu misjonarza skończył w więzieniu.

Jęknął i uścisnął ją mocniej.

-  Ale jeśli to prawda, to co się stanie z Ruth? Przecież chyba się domyślasz, że nie będzie mogła dłużej z nim żyć. Już i tak nie wygląda na szczęśliwą...

-  Tak, Ruth czeka wiele przykrości - przyznała Mali. - Ale skoro i tak między nią a Samuelem jest źle, to... - Pogłaskała Havarda po grzywce. - Jeśli pogłoski okażą się prawdą, to on w każdym razie będzie musiał stąd odejść, i to natychmiast - dodała twardo. - Obojętnie, co powie Ruth. Skończy wreszcie dręczyć naszą córkę. Ruth i Marilena poradzą sobie lepiej bez niego.

-  Nigdy nie powinniśmy pozwolić, by Ruth poślubiła tego diabła w ludzkiej skórze - odezwał się Havard i głos mu się zała­mał. - Przecież domyślaliśmy się, że to nie jest dobry człowiek. Tylko że Ruth.

 

-  Nie mogliśmy temu zapobiec, Havardzie. Przecież pamię­tasz, że nawet Sivert daremnie próbował ją od tego odwieść. Gdybyśmy się nie zgodzili na to małżeństwo, uczynilibyśmy ją nie tylko głęboko nieszczęśliwą. Ona by się po prostu załamała, nie darując sobie, że popełniła grzech. Ślub z Samuelem był w jej rozumieniu pokutą za to, że oddała mu się, zanim Bóg pobłogo­sławił ich związek. Zresztą ona była w nim taka zakochana - do­dała Mali ze smutkiem. - Przynajmniej na samym początku.

-  Dlaczego ona go jeszcze nie wyrzuciła? Jest tak przeraź­liwie smutna i przygnębiona, że jak na nią patrzę, to jestem chory - mówił Havard. - On jej urządził piekło tam na Wzgó­rzu. - Havard odsunął Mali i popatrzył na nią wzrokiem, który parzył. - Czy ona nic ci nie powiedziała?

Mali pokręciła głową i westchnęła.

-  Nie, ona w ogóle bardzo mało mówi - odparła. - A kiedy próbuję coś od niej wyciągnąć, wykręca się od odpowiedzi. Parę razy wymknęło jej się jednak coś, co zwykle starannie ukrywa, i to... - Mali wtuliła twarz w zagłębienie szyi Havarda. - Ona uważa, że musi znosić wszystko, nawet najgorsze, bo popełniła grzech i powinna ponieść karę - dodała zrezygnowana. - Mówi, że taka jest wola Boża. I zupełnie nie można jej przemówić do rozsądku. Próbowałam wszystkiego, Havardzie, mimo że nie wiem dokładnie, jak im jest naprawdę ze sobą. Wydaje mi się jednak, że bardzo źle. Obawiam się nawet, że może być gorzej, niż przypuszczamy, ale to tylko takie moje przeczucie - dodała i westchnęła zmęczona.

-  Porozmawiam z tym Samuelem - warknął Havard. - Już ja wytrząsnę z niego prawdę!

Mali położyła dłoń na jego karku i zmusiła, by na nią spoj­rzał.

-  Tak, ale najpierw chcę z nim porozmawiać sama, Havardzie. Nie wiem, czy uda ci się wydobyć z niego więcej, je­śli z gniewu całkiem stracisz nad sobą panowanie. Przeciwnie, może to odnieść całkiem odwrotny skutek.

-  Czyli co, chcesz go pogłaskać po głowie? - denerwował się.

-  Przecież wiesz, że nie - odpowiedziała ze spokojem. - Na Boga, Havardzie, chyba mnie znasz! Nie uda mu się uniknąć od­powiedzialności. Ale mam swoje sposoby... Zresztą wiesz - do­dała i spojrzała mu prosto w oczy.

Havard nie odpowiedział jej od razu. Zmartwienie, gniew i bezsilność odbiły się na jego twarzy i dodały mu lat.

-  Nie wymknie mi się, Havardzie! - zapewniła Mali i zarzu­ciła mu ręce na szyję. - Uważam, że tylko zaszkodzisz Ruth, jeśli go pobijesz w złości. Tu trzeba podstępu.

Przez chwilę siedzieli przytuleni, a potem Havard uwolnił się z jej objęć i rzekł trochę niepewnie:

-  W takim razie załatw to sama.

 

Mali posłała Ingeborg na Wzgórze z wiadomością, że jeszcze tego popołudnia chce porozmawiać z Samuelem w cztery oczy. Ruth się pewnie zdziwi, pomyślała. Ale jej wyjaśnię wszystko później, bo nie ma sensu ukrywać przed nią plotek. Poza tym lepiej, by je poznała.

Pokrzepiała się nadzieją, że po rozmowie z Samuelem bę­dzie miała w ręku takie atuty, że uda jej się nakłonić Ruth, by wyrzuciła męża za drzwi. Jeśli nie, Mali uprze się i zmusi ją do tego. Bo skoro dziewczyna nie rozumie, co jest dla niej dobre, to inni muszą przejąć ster. Już dawno powinnam była to zrobić, pomyślała Mali, Bóg jeden wie, który raz z kolei.

Teraz wszystko zależy od tego, czy Samuel się przyzna. Mali obawiała się, że będzie twardo obstawał przy tym, że jest nie­winny. A dowodów Mali nie ma. Przynajmniej póki wszyscy, którzy mogliby wyjawić prawdę, zostali zastraszeni i zmusze­ni do milczenia, pomyślała z goryczą. Bo tak pewnie jest! Jeśli jednak Samuel będzie się zapierał, Mali postanowiła pójść i po­rozmawiać poważnie ze służącą w Oppstad. Obieca jej pewną sumę pieniędzy, za którą dziewczyna będzie w stanie utrzymać się wraz z dzieckiem, póki znów nie znajdzie pracy. To powinno rozwiązać jej język.

Najpierw jednak zobaczy, jaki będzie miała przebieg rozmowa z Samuelem. Tym razem tak łatwo się jej nie wywinie. Mali była pewna ponad wszelką wątpliwość, że to on wpędził dziewczynę w kłopoty! Nagle bowiem wszystkie drobne elementy układanki złożyły się w całość i Mali przejrzała na oczy. Zobaczyła praw­dziwe oblicze Samuela, człowieka o złych skłonnościach, wyko­rzystującego innych. Od dawna wiedziała, że nie jest pobożnym i pełnym dobroci sługą Pana, za jakiego chce uchodzić. Nigdy wcześniej nie miała jednak odwagi przejrzeć go na wylot i zdema­skować całego zła, które ukrywał pod maską obłudy, bo ciężko jej było przyjąć tę prawdę. Teraz jednak ostatecznie usunie Samuela z życia Ruth i z ich życia. Im prędzej się to stanie, tym lepiej.

 

W zapadającym zmroku Mali zauważyła Samuela na drodze prowadzącej do Stornes i wyszła na schody.

-  Nie musisz rozbierać się w korytarzu - odezwała się chłod­no, nawet się z nim nie witając. - Chcę z tobą porozmawiać w pracowni.

Nawet jeśli był zaskoczony i zdenerwowany, to nie dał tego po sobie poznać. Uśmiechnął się jedynie z lekkim szyderstwem i poszedł za Mali w stronę pracowni. Mali zamknęła drzwi i wskazała mu krzesło.

-  Czemu zawdzięczam ten honor, że zostałem zaproszo­ny? - zapytał, zdejmując płaszcz i futrzaną czapkę. - Co prawda nie wygląda mi to na miłą pogawędkę przy kawie.

-  A tego się spodziewałeś? - Mali wbiła weń swe mroczne lodowate spojrzenie.

Nie odpowiedział, tylko wzruszył ramionami.

-  Przejdę od razu do rzeczy - zaczęła Mali. - Jedna ze słu­żących w Oppstad, niejaka Guro Bakke, jest w ciąży. Podobno wiesz, kto jest ojcem.

-  A powinienem?

-  Ona chyba najgorliwiej uczestniczyła w twoich spotka­niach rekolekcyjnych na jesieni - rzekła Mali chrapliwie. - Lu­dzie widzieli, że zostawała z tobą sama po spotkaniach.

Przeczesał palcami rzadkie włosy i uśmiechnął się pod nosem.

-  Wciąż ktoś zostawał, by porozmawiać - przyznał ze spo­kojem. - W niektóre wieczory jedna osoba, kiedy indziej więcej. To zupełnie normalne po takich spotkaniach rekolekcyjnych. Wiele się dzieje wówczas w sercach i umysłach zwłaszcza mło­dych ludzi. Niektórzy czują potrzebę podzielenia się swoimi przemyśleniami. A ja naturalnie nie skąpię swego czasu i przyj­muję wszystkich, którzy są spragnieni rozmowy. Czyż mógłbym postąpić inaczej? - dodał z patosem w głosie. - Przecież to mój duszpasterski obowiązek. Nawet ty powinnaś to rozumieć.

Mali poczuła, jak ogarnia ją bezsilność. Nabrała obawy, że nie uda się go pokonać. Jest taki bezczelny, że nawet w niebie nie zawahałby się kłamać, pomyślała oburzona i gniew wziął w niej górę nad rozwagą.

-  Posłuchaj mnie dobrze, Samuelu - powiedziała chrapli­wie. - Wiem, co z ciebie za człowiek, nie myśl, że jest inaczej. I jestem pewna, że to ty jesteś winien ciąży Guro. Jeśli zaprze­czysz, sama nakłonię dziewczynę do wyjawienia prawdy. W sy­tuacji, w jakiej się znalazła, potrzebuje zarówno wsparcia, jak i pieniędzy, bo właśnie zwolniono ją z Oppstad. I dostanie pie­niądze, Samuelu, wystarczająco dużo, by prawda wyszła na jaw!

-  Zdumiewasz mnie, Mali - rzucił szyderczo i utkwił w niej swe zimne błyszczące oczy. - Kto uwierzy, że Guro mówi prawdę? Zamierzasz zapłacić dziewczęciu, żeby mnie oskarżyła o to, że ją uwiodłem? Powinnaś się wstydzić! A jeśli zapłacę jej więcej i na­kłonię do tego, by zeznała, że to Havard ją wpędził w kłopoty? - dodał z ironią i złożył swe wypielęgnowane dłonie na kolanach.

Mali uświadomiła sobie, że w tym, co powiedział, tkwi trochę racji. Nie rozważyła tego dokładnie. Nie wpadło jej bowiem nawet do głowy, jaki Samuel potrafi być wyrachowany.

Powinnam być na to przygotowana, pomyślała. Nie wolno mi zapominać, że z jego strony należy się spodziewać wszystkie­go, co najgorsze.

-  Porozmawiam z Ruth - oświadczyła, patrząc mu w oczy. - Myślę, że ona też będzie mogła opowiedzieć to i owo.

Na ułamek sekundy jego twarz drgnęła w nerwowym gry­masie. Zaraz jednak znów pojawił się na niej ten jego szyderczy uśmiech.

-  Na pewno - przyznał. - Ale w takim wypadku będzie jej słowo przeciwko mojemu. Myślę jednak, Mali, że wiele osób we wsi zastanawia się nad stanem psychicznym Ruth. Sądziłem, że już dawno zauważyłaś, że moja żona właściwie nie nadaje się do sprawowania opieki nad małym dzieckiem. Powinienem ją umieścić w szpitalu dla obłąkanych, ale staram się ją wspierać, na ile potrafię. Obawiam się bowiem, że załamałaby się, gdyby jej odebrano prawa rodzicielskie.

-  Ty diable! - syknęła Mali, zaciskając dłonie w pięści. - Zły, podstępny szatanie!

Mali była porażona tym, co usłyszała. Okazało się, że Samu­el jest bardziej niebezpieczny, niż przypuszczała. Jeśli rzeczywi­ście zechciałby spełnić swoje pogróżki, mogłoby mu się to udać. Wysłałby Ruth do szpitala dla nerwowo chorych, wziął ze sobą Marilenę i wyjechał w nieznane, a oni nie mogliby mu w tym przeszkodzić. Po moim trupie! - pomyślała wzburzona.

-  Wynoś się stąd, Samuelu - warknęła do niego. - Pakuj swoje manatki i znikaj mi z oczu, bo jak nie, to już ja ci tu urzą­dzę piekło! Możesz mi wierzyć lub nie, ale pożałujesz!

Poprawił się na krześle i mrużąc oczy niczym podstępny wąż, popatrzył na nią i wycedził:

-  Tak, słyszałem, że jesteś zdolna do wszystkiego. Ktoś mi kiedyś opowiedział, że manipulowałaś swego czasu ludźmi i prawdą, Mali Stornes. I masz więcej na sumieniu, niż ktokol­wiek się domyśla. Ale nawet zadawnione sprawy można wyjaś­nić, jeśli się to okaże konieczne. I nie przepędzisz mnie stąd! Jeśli odejdę, to tylko wtedy, gdy Ruth mnie o to poprosi. A je­śli to uczyni, w co szczerze powątpiewam, to jak myślisz, komu zostaną przyznane prawa rodzicielskie do Marii Magdaleny? W tym stanie psychicznym, w jakim jest Ruth... widocznym dla wszystkich... - Wstał, włożył płaszcz i kierując się w stronę drzwi, dodał: - Ale jak chcesz, możesz zapytać Ruth! Nie sądzę, by ucieszyły ją te twoje pogróżki.

Drzwi zamknęły się za nim.

Mali nie musiała nikogo wysyłać po Ruth, bo sama przybiegła do Stornes krótko po wyjściu Samuela. Wydawała się roztrzęsiona i przerażona. Poprosiła Dorbet, by zaopiekowała się Marileną, i pociągnęła matkę za sobą do korytarza.

-  Co takiego powiedziałaś Samuelowi? - zapytała, dygocząc na całym ciele, a jej głos zabrzmiał chrapliwie, nie wiadomo, czy z gniewu, czy ze strachu. Mali objęła ramieniem jej wychudzone plecy i usiłowała ją uspokoić.

-  Spokojnie, Ruth - powiedziała. - Chodźmy na górę do mojej pracowni i porozmawiajmy. Tam nikt nam nie przeszko­dzi.

Ledwie drzwi pracowni się za nimi zamknęły, Ruth znów na nią napadła:

-  Samuel mówi, że... że chcesz, bym mu kazała odejść... - Jej głos brzmiał piskliwie i przejmująco. - I mówi, że mam zro­bić to, co uważam za słuszne, ale jeśli każę mu odejść, to on... Mówi, że umieści mnie w szpitalu dla wariatów i odbierze mi Marilenę!

Łzy pociekły jej ciurkiem po bladej wykrzywionej twarzy, - a oczy błyszczały jak rozżarzone węgielki.

-  Nie mógłby tego zrobić - uspokajała ją Mali. - Nie jest wszechmocny, choć tak mu się może wydaje. A ty nie pójdziesz do żadnego domu wariatów i nikt nie tknie Marileny! A już zwłaszcza on! - dodała Mali z gniewem.

-  Wspomniał coś o Guro z Oppstad...

-  Znasz ją?

-  Nie, Samuel powiedział, że oskarżyłaś go o to, że... że... Ruth drżącą ręką otarła poszarzałą twarz.

-  Sądziłaś, że nakłonisz go do tego, by się przyznał, że uwiódł tę dziewczynę? - wyszeptała chrapliwie. - Ona jest w ciąży, prawda? Plotki dotarły i do mnie. Nie przypuszczałam jednak, że to właśnie Guro... że to ona jest w ciąży.

-  Czy ty coś wiesz, Ruth? - zapytała Mali i chwyciła lodo­watą dłoń córki. - Nie jest ci dobrze w tym związku, nie musisz zaprzeczać. Nikt tu nie jest ślepy. Ale jeśli mamy się pozbyć Sa­muela, to musisz w tym pomóc.

-  Pomóc, w jaki sposób? - W głosie, jakim Ruth wypowie­działa te słowa, zabrzmiał i śmiech, i płacz. - Jeśli ja coś po­wiem... Jeśli poproszę, by odszedł... To co, mamo; myślisz? Że on zapakuje swoje walizki i wyjedzie? O nie, Samuel zrobi wszystko, by mnie zamknąć w szpitalu dla obłąkanych, i zatrosz­czy się o to, bym już nigdy nie zobaczyła Marileny.

-  Nigdy mu się to nie uda, Ruth - sprzeciwiła się Mali z ża­rem. - Przecież nie jesteś sama. Masz nas, a nas tu wszyscy znają i szanują. Wiemy, że to nie ty jesteś obłąkana w tym związku. Wesprzemy cię i ci pomożemy...

Ruth cofnęła rękę i w milczeniu pochyliła głowę.

-  Wydaje ci się, mamo, że znasz Samuela, ale mylisz się - odezwała się po chwili. - Wiem, że jesteś silna i że walczyłabyś o mnie i o Marilenę. Ale jeśli zwróciłabyś się przeciwko Samue­lowi, to nie byłaby walka z człowiekiem, lecz z samym szatanem, a z nim byś nie wygrała.

Mali poczuła paraliżujący strach. Ruth jeszcze nigdy nie opowiedziała tyle o swoim związku.

-  Jak jest naprawdę, Ruth? - spytała bezgłośnie. - Opowiedz mi wszystko, bym mogła ci pomóc!

-  Nikt mi nie może pomóc - odparła cicho, tłumiąc płacz. - Jedynie Bóg mógłby mnie wyzwolić. Bo zgrzeszyłam, wiem. Modliłam się i błagałam Go o wybaczenie... - Wyciąg­nęła z kieszeni zgniecioną chusteczkę, otarła nią mokrą od łez twarz i wydmuchała nos. - Ale Bóg mnie nie słucha... (

Mali przysunęła się bliżej córki i przygarnęła ją mocno do siebie. Tuliła ją i tuliła jak maleńkie dziecko, które potrzebuje pociechy. Kołysała ją w swych ramionach i głaskała po plecach.

-  Często się tak wydaje, że Bóg nas nie słyszy - wyszeptała, zanurzając twarz w jej włosach. - Ale to nieprawda!

Kłamię, pomyślała Mali. Nikt nie wie lepiej ode mnie, że Bóg bywa głuchy wtedy, gdy się najbardziej potrzebuje Jego pomocy. Ale przecież ja to co innego. Nie ma wybaczenia za to, co uczyniłam. Lecz Ruth... Przecież Bóg powinien usły­szeć jej błagania o pomoc! A Marilena? Mali jęknęła cicho. Co złego uczyniło biedne maleńkie dziecko? Gdzie jest Boże

miłosierdzie, o którym tyle słyszała? A gdzie Jego bezgranicz­na miłość?

-  Nie otrzymuję odpowiedzi - płakała Ruth. - Modlę się i modlę... - Wyprostowała się nagle i chwyciła Mali mocno za ręce. - Może rzeczywiście powinni mnie zamknąć - rzuciła chrapliwie. - Nie potrafię już jasno myśleć. Jest tyle... Zrobiłam coś... O Boże, nie wiem, co robić, nie zniosę... - urwała gwał­townie. Jej twarz zamknęła się, a ona znów jakby się wycofała w głąb siebie. - Sama poradzę sobie z tym wszystkim, mamo - rzekła i wyczyściła nos. - Nie wtrącaj się więcej. Nie mogę po­prosić Samuela, by odszedł. Po prostu nie mogę. A ty mnie nie zmuszaj, bo nie wiesz, co się wtedy stanie. Lepiej nie mieszaj się do tego.

Jej ciche słowa zabrzmiały ostrzegawczo. Wbijając w Mali swoje rozgorączkowane, pociemniałe z gniewu i zgryzoty oczy, dodała: - Błagam cię, mamo, ze względu na mnie, ale najbar­dziej ze względu na Marilenę, zostaw nas w spokoju. Ja... ja to załatwię!

-  Ale przecież ty nie możesz tak żyć! - sprzeciwiła się Mali zrozpaczona. - A tym bardziej Marilena!

Ruth wstała, otuliła się szalem i na moment uchwyciła spoj­rzenie matki. Przez jej twarz przemknął udręczony, niemal szy­derczy uśmiech.

-  A mam jakiś wybór? - zapytała. - Mam wybór?

  

ROZDZIAŁ 12.

 

Kiedy Ruth dotarła do głównej drogi, odwróciła się i popatrzyła w dół w stronę Stornes, gdzie w wieczornym zmroku majaczyły niewyraźnie budynki dworu. Jej spojrzenie powędrowało wyso­ko na niebo usiane gwiazdami, których blask odbijał się w ciem­nych wodach fiordu. Wygląda to tak, jakby gwiazdy pławiły się we fiordzie, pomyślała Ruth, minęła rampę na mleko i znów zerknęła w dół. Przełożyła Marilenę na drugie biodro i szczelniej ją otuliła kocykiem. Nie, mamy nie widać na schodach. Pewnie już weszła do środka. Ruth obrzuciła pośpiesznym spojrzeniem Wzgórze. W kuchni i w izbie paliło się światło, okna jaśniały na tle budynku, a to znaczy, że Samuel jednak został w domu, chociaż uprzedzał, że być może wyjedzie.

Gdy wrócił ze Stornes, nie był bynajmniej usposobiony ła­godnie. Wygrażał Ruth i straszył ją, co zrobi, jeśli spróbuje tylko przystać na warunki matki. Sam wysłał ją do Stornes.

- Idź do dworu i nakłoń matkę, by zmieniła swoje zamia­ry - nakazał. - Wiesz lepiej niż ona, co się stanie, jeśli zacznie piętrzyć przede mną trudności.

 

Ruth odwróciła się i skręciła w stronę Oppstad. Chciała odwie­dzić Guro.

To nagle postanowienie powzięła w drodze powrotnej ze Stornes. Zupełnie jakby nie wiadomo skąd zyskała przypływ sił, bo przecież nigdy wcześniej nie wpadło jej do głowy, by się sprze­ciwić Samuelowi. Dopiero teraz, gdy wyszła ze Stornes, pomy­ślała sobie, że gdyby udało jej się nakłonić Guro, aby wyjawiła, że Samuel jest ojcem jej dziecka, to może by była jakaś nadzie­ja. Mimo wszystko. Wsparłaby Guro i gdyby to było konieczne, opowiedziałaby całą prawdę o Samuelu. To jedyna możliwość, żeby usunęła go ze swojego życia, nie tracąc Marileny.

Gotowa była na ten krok, choć złamanie przysięgi małżeń­skiej uważała za grzech.

Większym grzechem było jednak usunąć nienarodzone dziec­ko, pomyślała i łzy napłynęły jej do oczu. Chociaż nie zrobiła tego sama, Samuel zwieńczył dzieło, kiedy popchnął ją z całej siły na kanciasty bok łóżka. Ale to jej wina, że tak się stało! Sa­muel nie wiedział nic o dziecku. Ruth zaszlochała. Nie próbowa­ła zrzucić z siebie winy za usunięcie płodu, bo przecież uczyniła to w pełni świadomie i celowo.

Zadrżała i mocniej otuliła się szalem. Jeśli wyjdzie na jaw, że Samuel uwiódł młodą dziewczynę, a może i inne, wykorzystując swoją pozycję misjonarza i duszpasterza, wybuchnie skandal. A gdy ona jeszcze opowie, jak wyglądało ich pożycie...

Nie, nigdy nie opowie wszystkiego! Kto jej uwierzy, jeśli wyja­wi te potworne upokorzenia, których od niego doznała? Pomyślą, że zmyśla albo że naprawdę straciła rozum.

Ale będzie mogła zeznać, że bił ją i Marilenę. I że opowiadał o kobietach, które uwiódł w tym czasie, gdy posługiwał w Berkak. Kiedy dowie się o tym jego zwierzchność, a także rada zboru...

Ruth przyśpieszyła kroku. Marilena była ciężka i popłakiwa­ła przytulona do jej piersi. W Berkak musieliby dać temu wia­rę, gdyby zeznało ich więcej, pomyślała z nadzieją. Może nawet zgłosiłyby się jeszcze inne młode dziewczęta, gdyby się dowie­działy, że ktoś odważył się wystąpić przeciwko Samuelowi. Bo jeśli zostanie sama ze swoimi oskarżeniami, będzie skazana na przegraną. Wtedy Samuel będzie górą! I nawet jeśli rodzice nie wiem jak by ją wspierali, on wygra. Dlatego Ruth musiała poroz­mawiać z Guro. Uświadomiła sobie jasno, że teraz nie może się poddać. Musi przynajmniej podjąć próbę.

Ze względu na Marilenę, pomyślała i mocniej przycisnęła dziecko do piersi. Przede wszystkim ze względu na Marilenę.

Ruth zastanawiała się, czy to właśnie Guro widziała wtedy razem z Samuelem, gdy zajrzała przez szparę między zasłona­mi w oknie domu ludowego. Czy ona jest tą dziewczyną, którą wtedy pozbawił dziewictwa. Jeśli tak, to powie jej o tym. Użyje tego jako formy nacisku, przypuszczała bowiem, że Guro jest śmiertelnie przerażona i zrozpaczona, i nie wie, co ma zrobić. Ważne, bym zdołała ją przekonać, że chcę jej dobra, rozważała. Muszę jej wyjaśnić, że jeśli razem wystąpimy z oskarżeniami wo­bec Samuela, to uda nam się go pokonać.

Ruth wolała, by nikt nie zauważył jej przybycia do Oppstad, bo gdy zapyta kogoś o Guro, to zaraz zaczną się domysły, od plo­tek przecież aż huczy. Mama wspomniała, że gospodarze w Opp­stad wiedzą o ciąży dziewczyny i dlatego zwolnili ją ze służby. Podejrzewali też, że winę za to ponosi Samuel. Jeśli ona teraz się pojawi i zechce rozmawiać z Guro, nabiorą tylko pewności co do swoich podejrzeń. Dlatego Ruth miała nadzieję, że zastanie Guro przy obrządku. O tej porze powinna być w oborze, pomyślała. Po­czekam więc pod podjazdem do stodoły i nie zauważona przez nikogo zatrzymam ją, gdy będzie wracała. Problem miała tylko z Marileną, która powinna już dostać swoją kaszkę i marudziła, a poza tym było jej zimno i była zmęczona. Najważniejsze, by nikt nie usłyszał dziecka. Przed wyjściem z domu Ruth schowała do kieszeni parę kostek cukru. Postanowiła włożyć je córeczce do buzi, gdy dojdą na miejsce, co powinno ją na jakiś czas uspokoić.

Ruth dopisało szczęście. Ledwie zdążyła ukryć się w cieniu pod podjazdem do stodoły, gdy z obory wyszły dwie dziewczyny, niosąc wspólnie ciężką banię z mlekiem. Jęknęły z wysiłku, sta­wiając ją na wózku, na którym zawoziły mleko do piwnicy, gdzie stał separator, urządzenie do oddzielania śmietany od mleka.

- To ja odwiruję mleko, Guro - odezwała się jedna ze słu­żących. - A ty dokończ sprzątać w oborze. Tylko pamiętaj, żeby umyć dokładnie wiadra i banie, żeby znów nas nie upomnieli w mleczarni. Pamiętasz, ile było o to hałasu? Zawsze wszystko tak starannie szorujemy, a tu nagle jakieś zastrzeżenia. Pojęcia nie mam, jak to się stało! Boże, co za zamieszanie - westchnęła zrezygnowana, pociągnęła wózek i przewiozła banię z mlekiem przez dziedziniec.

Ruth odczekała chwilę i weszła za Guro do obory. Dobrze było schronić się w ciepłym pomieszczeniu, bo zdążyły jej już przemarznąć stopy i ręce.

-  Guro...

Młoda dziewczyna, która myła wiadra po mleku, odwróciła się gwałtownie i spojrzała przerażona na Ruth z maleńką Mari­leną na rękach. Ruth aż zakłuło w piersi, kiedy zobaczyła Guro z bliska. To była ta sama dziewczyna, którą widziała przez okno w domu ludowym.

-  Jestem Ruth Stornes - odezwała się z ociąganiem, nawet nie zwróciwszy uwagi na to, że przedstawiła się swym panień­skim nazwiskiem. - Żona Samuela - dodała i przełożyła na drugie biodro Marilenę, która wydawała jej się coraz cięższa.

Dziewczyna wyraźnie zbladła i cofnęła się o krok, jakby w obawie, że Ruth się na nią rzuci.

-  Nie bój się - uspokoiła ją pośpiesznie Ruth. - Słyszałam, tak jak inni, krążące plotki i wiem, że jesteś w ciąży. Podobno nie chcesz jednak zdradzić, kto ci to zrobił. Ale ja wiem, Guro, bo widziałam przez okno, co się stało tego wieczoru, gdy Samuel... Gdy Samuel cię uwiódł.

Guro zatrzęsła się, a wiadro, które myła, wypadło jej z rąk i ude­rzyło z ostrym brzękiem o klepisko. Marilena rozpłakała się, Ruth pośpiesznie więc włożyła jej do buzi ostatnią kostkę cukru. Dziecko się uspokoiło, przymknęło oczka i oparło się zmęczone o mamę.

Guro stała ze wzrokiem wbitym w ziemię, oniemiała, a ręce zwisały jej bezwładnie.

-  Nie żywię do ciebie urazy - ciągnęła Ruth z naciskiem. - Nie jesteś ani pierwsza, ani ostatnia, którą Samuel wykorzystał. Ja sama jestem jedną z nich - dodała z goryczą. - Wierzyłam w każde jego słowo, ale Samuel tylko kłamał. To zły człowiek, Guro. Nie jest pobożnym misjonarzem, za jakiego się podaje, ale zawsze wszystko uchodzi mu na sucho, bo jest bardzo przebieg­ły. Zastrasza i grozi piekłem, by dziewczyna nie wyznała niko­mu, co się naprawdę stało. Prawda?

Guro drgnęła i podniosła wzrok na Ruth. Jej oczy pociem­niały z bólu i rozpaczy, a po twarzy spływały ciurkiem łzy.

-  Ciebie też zastraszył, prawda? - Ruth nie poddawała się.

-  Ja... ja ciężko zgrzeszyłam - wyszeptała Guro tak cicho, że ledwie ją było słychać. - Obiecał... Powiedział, że...

Skuliła się w sobie i zapłakała cicho.

Ruth podeszła do niej i objęła ją ramieniem.

-  Wiem, co ci powiedział i w jaki sposób zmusił cię do tego, że... że to zrobiłaś. Znam go dobrze. To nie była twoja wina, Guro.

-  Zgrzeszyłam - powtórzyła z uporem dziewczyna. - Od­dałam się mu, mimo że nie byłam jego żoną. Ba, wiedziałam nawet, że jest twoim mężem - dodała, tłumiąc szloch. - Ale on powiedział... Powiedział, że Bóg tego chce, bo... bo w jego małżeństwie panuje chłód, a poza tym zapewniał, że tylko mnie kocha...

Ruth poczuła gniew i ścisnęło ją w żołądku. Nie dlatego, że Samuel po raz kolejny ją oszukał. Oburzyło ją, co uczynił tej młodej, niewinnej dziewczynie! Bez skrupułów, posługując się perfidnym kłamstwem, wziął sobie to, co chciał, nie przejmując się, że niszczy jej życie.

-  Rzeczywiście, nasze małżeństwo jest pozbawione miło­ści - przyznała Ruth powoli. - To piekło, a nie małżeństwo, jeśli mam być szczera. Samuel poniża mnie i upokarza w najgorszy sposób... Nie będę ci opowiadać o wszystkim, ale możesz mi wierzyć, Guro. Stłamsił mnie i trzyma w żelaznym uścisku, gro­żąc mi piekłem i wiecznym potępieniem... A ja... - Ruth otarła twarz i przełożyła śpiące dziecko na drugie biodro. - Nie miałam odwagi się mu sprzeciwić. Przecież zgrzeszyłam, ja także, bo od­dałam się mu, zanim został moim mężem. Piekło i wieczne po­tępienie też wywołują we mnie lęk - dodała powoli. - Zostałam więc przy nim, chociaż... - Wyprostowała się i położyła dłoń na ramieniu Guro. - Teraz już mam dość. Teraz obie możemy zaświadczyć, jaki on jest. Nigdy nie miałam odwagi myśleć w ten sposób, bo sama nic nie mogłam zdziałać. Samuel jest zbyt silny. Ale teraz jesteśmy dwie. Jestem pewna, że może nawet uzbie­rałoby się więcej jego ofiar po tych rekolekcjach na jesieni. Nie byłaś chyba jedyna, którą zmusił do uległości.

-  Słyszałam jeszcze o jednej dziewczynie w Sumadalen - wy­mamrotała cicho Guro. - Przynajmniej jednej - dodała i otarła twarz. - Też jest w ciąży.

-  Chodź ze mną i złóż zeznanie - poprosiła Ruth z całą mocą. - Wówczas pozbędziemy się go i...

-  Ty się go pozbędziesz - odezwała się Guro cicho. - Ja wiem, że on i tak już nigdy nawet na mnie nie spojrzy. I zagroził mi, że jeśli powiem choć słowo o tym, co się wydarzyło...

-  To pójdziesz do piekła - dokończyła za nią Ruth. - A jeśli nadal będziesz mu nastręczać kłopotów, to zamknie cię w domu wariatów, prawda?

Guro zrobiła wielkie oczy.

-  Skąd wiesz?

-  Wiem, bo mnie w ten sam sposób przymusił do milczenia i do pozostania z nim - odparta Ruth. - I teraz już wiem, że ta­kich jak my jest wiele, Guro.

-  Nie mogę...

-  Dlaczego nie możesz? Co w takim razie uczynisz? Prze­cież zaraz po Nowym Roku będziesz musiała opuścić dwór! Co zrobisz sama, w ciąży? Wrócisz do domu?

-  Nie, nie - wyszeptała pośpiesznie, a na jej twarzy odma­lował się strach. - Moja rodzina nie może się nigdy dowiedzieć, co zrobiłam. Moi rodzice są bardzo pobożni. Oni... Oni by mnie zresztą nie przyjęli z powrotem - dodała ciężko. - Nikt mnie nie przyjmie...

-  I co wtedy zrobisz? - powtórzyła swoje pytanie Ruth.

Guro osunęła się na stołek i jęknęła:

-  Nie wiem. Tyle miałam różnych myśli...

Ruth domyśliła się, że Guro też rozważa usunięcie płodu. Ale czy wyjdzie z tego żywa? Nie wszystkie dziewczyny miały tyle szczęścia co ja, pomyślała Ruth i żachnęła się w duchu. Szczęś­cia. .. Wiedziała że nigdy nie uzyska przebaczenia za to, co zrobiła. Ale to jakby straciło na znaczeniu, bo nie myślała o sobie. Uratowa­ła dziecko przed Samuelem, tylko to się liczyło. Co się stanie, jeśli znów zajdzie w ciążę, nie miała siły nawet myśleć. Musi wyrzucić Samuela ze swojego życia, nim znów sprawy zajdą za daleko.

Jakie jeszcze myśli nękały Guro? Ruth zerknęła na skuloną postać. Może była już tak zdesperowana, że kusiły ją wody fior­du? Ruth sama się zastanawiała nad takim rozwiązaniem, i to po wielekroć. Ale przecież ma Marilenę. Nie może jej zostawić samej z Samuelem. Guro jednak nie ma dziecka, które by jej potrzebowało. Jeszcze nie ma. Dla niej więc takie wyjście jest możliwe.

-  To on zgrzeszył, Guro - wyszeptała z naciskiem. - To Sa­muel pójdzie do piekła, nie ty. Uwierz mi! Bóg przecież nie jest ślepy!

Kłamię, pomyślała Ruth niejasno. Bóg jest ślepy. Ale może dostrzeże Guro i ulituje się nad nią?

Guro jeszcze bardziej się skuliła, jakby się spodziewała, że za chwilę dosięgnie ją gniew Boży.

-  Tak się boję - zachlipała. - Nie widzę dla siebie żadnego wyjścia. Przecież zgrzeszyłam, chyba to rozumiesz. Nie ma dla mnie wybaczenia...

Ruth ułożyła śpiące dziecko na klepisku pod ścianą i objęła ramieniem skuloną postać na stołku.

-  Ależ tak, Bóg ci wybaczy - zapewniła gorąco. - Przecież widział, jak to się stało. Widział, więc zrozumie.

Nie pojmowała, skąd brały się w niej te słowa. Mówiła z ta­kim przekonaniem, ona, która sama nie wierzyła, że otrzyma przebaczenie: Tylko że ja popełniłam większy grzech, myślała. Odebrałam życie i tego Bóg mi nigdy nie daruje. Mimo to zale­żało jej, by przekonać Guro, iż dla niej jest jeszcze nadzieja. Dla nich obu, jeśli tylko obie złożą zeznania przeciwko Samuelowi.

-  Chodź ze mną do Stornes - poprosiła i ścisnęła ramiona Guro. - Moi rodzice pomogą nam obu.

Przez długą chwilę Guro siedziała na stołku nieruchomo, w końcu wyprostowała się i popatrzyła na Ruth wzrokiem wyra­żającym przeraźliwy strach.

-  Nie mogę - wyszeptała chrapliwie i pokręciła głową. - Nie mam odwagi.

Ruth poczuła się tak, jakby otrzymała cios w brzuch. Tak silnego doznała zawodu.

-  Ale co z tobą będzie? Gdybyś zeznała razem ze mną...

-  Pójdę do piekła.

-  Skoro myślisz, że i tak tam pójdziesz, to chyba lepiej, że­byś...

-  Nie wiem - rozpłakała się Guro. - Już nic nie wiem. - Nag­le wstała, otarła dłonią wykrzywioną od płaczu twarz i uchwyci­ła spojrzenie Ruth. - Idź już! - poprosiła cicho. - Jeśli powiesz, że się spotkałyśmy, wszystkiego się wyprę. Nigdy cię nie widzia­łam i nigdy ze sobą nie rozmawiałyśmy. I nigdy nie zeznam, że to Samuel jest... Nigdy!

Ruth nachyliła się i podniosła Marilenę. Maleństwo popłaki­wało przez sen, ale włożyło palec do buzi i zasnęło znowu w ramio­nach Ruth. Marilena wydała się Ruth taka ciężka, że aż ugięła się pod jej ciężarem. Poczuła się kompletnie wycieńczona, jak topie­lec, który uchwycił się ostatniej deski ratunku i ta deska pękła.

Bez słowa wyszła z obory.

 

-  I gdzie ty byłaś?

Samuel wyszedł aż na korytarz, kiedy Ruth, słaniając się, przekroczyła próg domu. Przemarznięta i wycieńczona, siad­ła na najniższym stopniu schodów prowadzących na poddasze i odpowiedziała cicho:

-  W Stornes.

-  Wyglądasz tak, jakbyś przez długi czas przebywała na mrozie - zauważył chłodno, nawet nie zdradzając chęci odebra­nia z jej rąk śpiącego dziecka. - Nie dostałem kolacji...

Ruth wbiła w niego wzrok i oświadczyła krótko:

-  Wiesz chyba, gdzie leży chleb i inne jedzenie. Zresztą to ty mnie wygoniłeś do Stornes - dodała.

Nie odpowiedział. Wrócił z powrotem do kuchni, pozosta­wiając Ruth wniesienie Marileny do środka i ułożenie jej w ko­łysce. Ruth zdjęła z siebie mokre buty i ustawiła je pod piecem. Potem ściągnęła szal oraz płaszcz i powiesiła w korytarzu. Gdy zaczęła rozbierać Marilenę z ciepłych ubranek, dziewczynka obudziła się i zapłakała.

-  Chcę mieć w domu spokój i muszę coś zjeść - rzucił cierp­ko Samuel.

-  Za chwilę zrobię ci kolację - odparła Ruth. - Ale najpierw Marilena musi dostać swoją kaszkę. Już dawno minęła pora.

-  A co, nie dostała jeść u twojej matki?

Ruth nie odpowiedziała, sięgnęła tylko po garnuszek i zago­towała w nim mleko.

-  Jak to możliwe, że z daleka cuchnie od ciebie oborą, skoro byłaś tylko w Stornes?

W tym czasie, gdy gotowało się jedzenie dla małej, Ruth nakryła do stołu, a potem zanurzyła kostkę cukru w dzbanku z kawą i włożyła do buzi dziecka, żeby nie płakało.

-  Byłam też w Oppstad - przyznała i pokroiła chleb. - Roz­mawiałam z Guro.

Przez moment Samuel stał nieruchomo i patrzył na nią kom­pletnie zbity z tropu, zaraz jednak jego spojrzenie pociemniało z gniewu. Ruth poczuła, jak po plecach przechodzą jej lodowate ciarki. Muszę uważać na to, co mówię, upomniała się w duchu. Cień nadziei, że uda jej się uwolnić od męża tyrana, zniknął. Teraz trzeba ratować tylko to, co jeszcze da się uratować. Musi pilnować, by nie uznał jej za niepoczytalną i nie odebrał jej Ma­rileny. Tylko to jest teraz ważne.

-  I co powiedziało to młode dziewczę?

-  Nic - odpowiedziała Ruth cicho, odwrócona do niego ple­cami.

-  Jakżeby inaczej - zaśmiał się szyderczo. - A spodziewałaś się, że potwierdzi plotki, że to ja...

-  To ty - wybuchnęla Ruth. - Guro nie powiedziała ani sło­wa, aleja widziałam cię tamtego wieczoru, Samuelu. Czekałam przed domem ludowym i zajrzałam przez szybę. Widziałam, co zrobiłeś Guro!

Samuel siadł na krześle, odchylił się w tył i założył dłonie za szelki. W jego oczach błysnęło szaleństwo.

-  A więc mała Ruth podglądała?

Ruth nie odpowiedziała. Wylała z garnka na talerzyk je­dzenie dla Marileny i postawiła na stole. Przyniosła dziecko i dmuchając, by kaszka nie była za gorąca, zaczęła karmić Marilenę.

-  Odpowiedz! - warknął Samuel i uderzył pięścią w stół tak mocno, że aż talerz i kubek podskoczyły. Marilena rozpłakała się i przestraszona uczepiła się mocniej Ruth.

-  Owszem, podglądałam - przyznała Ruth i podniosła na niego wzrok.

-  Ale Guro nie chciała cię wesprzeć?

-  Nie, nic nie powiedziała.

-  Mądra dziewczynka - uśmiechnął się Samuel. - A wiesz, co się stanie, jeśli zaczniesz opowiadać, co widziałaś?

Ruth pogłaskała Marilenę po pleckach, by ją uspokoić. Przy­łożyła policzek do jej główki i poczuła łaskotanie mięciutkich włosków. Marilena jest najważniejsza, pomyślała. Nic innego się nie liczy. Tylko Marilena.

-  Wiem i dlatego nic nie powiem - odparła.

-  No popatrz, popatrz! A co zamierzasz uczynić, Ruth?

-  Będę wykonywać swoje obowiązki żony i matki - wypo­wiedziała cicho.

Zaśmiał się nieprzyjemnym, zimnym śmiechem.

-  A jeśli ja nie będę cię tu chciał?

Ruth podniosła twarz i popatrzyła na niego przerażona. Samuel nie może jej stąd wyrzucić i gdzieś odesłać! Przecież powiedziała, że zrobi wszystko, co zechce.

-  Samuelu, proszę cię...

Wyciągnął nogi i przeczesał swe rzadkie włosy. W jego wzro­ku czaiło się zło.

-  Owszem, możesz prosić - rzekł powoli. - Możesz żebrać o litość! Ale zrobisz wszystko, co ci każę. Wszystko!

Ruth skinęła głową.

-  Będziesz milczeć - mówił dalej. - O wszystkim! Rozu­miesz? I nakłoń swoją matkę, by przestała mnie dręczyć. To ja tu rządzę! A ty masz być posłuszna, Ruth. Zawsze!

-  Tak - powiedziała cicho Ruth i zamknęła oczy.

Znów przyłożyła twarz do główki Marileny, poczuła w noz­drzach zapach niemowlęcia i przytuliła je mocno do siebie. Pod zaciśniętymi powiekami zapłonęła nienawiść do mężczyzny, który siedział po drugiej stronie stołu. Ale w tej samej chwili coś w niej umarło. Zniknęła ostatnia nadzieja.

Teraz jej serce biło już tylko z powodu dziecka.

ROZDZIAŁ 13.

 

Po świętach nastały silne mrozy, a śniegu wciąż przybywało. Oprócz ciężkiej pracy przy wycince w lesie mężczyźni dodatko­wo zmagali się z odśnieżaniem drogi, by utrzymać jej przejezd­ność. Odbiło się to na ich zdrowiu. O1ava chwyciły bóle w krzy­żu, przez co stał się ponury i niecierpliwy, a Havard nabawił się ostrego kaszlu, którego nie mógł się pozbyć. Mali przyrządziła dla niego wywar z ziół, którym poiła go rano i wieczorem, ale jakoś mu to nie pomagało. Najmocniej kaszlał po nocach, przez co się nie wysypiał ani on, ani Mali, a po paru tygodniach zmę­czenie coraz bardziej dawało się im we znaki.

Mali martwiła się też o Herborg, która ostatnio coś nie doma­gała. Właściwie nie była bardzo chora, ale też nie całkiem zdrowa.

-  Co z tobą, Herborg? - zapytała któregoś popołudnia pod koniec lutego. - Coś cię boli?

-  Nie, nie boli... Myślę, że to tylko dolegliwości związane z ciążą - uznała Herborg. - Mam... straszne upławy. Czy to nor­malne?

Mali zerknęła na nią. Synowa stała ze spuszczonym wzro­kiem, wyraźnie skrępowana rozmową o tak intymnych spra­wach. Skoro jednak zapytała, to znaczy, że musiało ją to bardzo niepokoić. A Herborg, jak ją Mali zdążyła poznać, nie należała do osób, które się zamartwiają z byle powodu.

-  Masz upławy?

-  Ostatnio. Przedtem nigdy mi się nic takiego nie zdarzało.

Mali przyłożyła jej rękę do czoła i stwierdziła, że jest gorące.

-  Czy ty czasem nie masz zapalenia pęcherza? Ciężarnym kobietom często się to przytrafia.

-  Nie, kiedyś już miałam zapalenie pęcherza, więc wiem, jak się objawia - odpowiedziała Herborg. - Nie, to całkiem co innego.

Mali przyjrzała jej się dokładniej. Przez całą ciążę wyglądała dobrze i zdrowo, dopiero parę tygodni temu stała się bardziej milcząca i częściej się pokładała. Mali nie zaniepokoiło to, bo zwykłe kobieta pod koniec ciąży czuje się bardziej zmęczona i ociężała, a przecież Herborg już wkrótce miała rodzić. Naro­dzin dziecka spodziewali się na początku kwietnia. Mali wyli­czyła ten termin na podstawie tego, czego dowiedziała się od Herborg, a także oceniając wielkość dziecka. Mogłam się pomy­lić o parę tygodni, pomyślała nagle. Może termin przypada już na koniec marca? Czuła niepokój, jakby ssanie w klatce piersio­wej, ale starannie to ukrywała.

-  Myślę, że to jakiś stan zapalny - oznajmiła i spojrzała na błyszczące od gorączki oczy Herborg.

-  Stan zapalny? Ale jak to?

-  To się zdarza - uspokoiła ją Mali. - Poszukam odpo­wiednich ziół i przyrządzę ci wywar. Na pewno się tego pozbę­dziemy.

-  Nie powinnam iść do doktora?

-  A co on ci poradzi? - rzuciła Mali lekceważąco. - Lepiej już wezwać akuszerkę, ale myślę, że i ona nie pomoże więcej niż ja. Nie ma na to żadnych lekarstw. Spróbujemy więc ziół.

-  Czy to nie zaszkodzi dziecku? - zapytała Herborg zmar­twiona i położyła rękę na okrągłym brzuchu.

-  Nie, dziecko jest dobrze osłonięte, nie musisz się więc nie­pokoić - odpowiedziała z pozornym spokojem Mali.

Ale w głębi serca wcale nie była spokojna. Podejrzewała, że Herborg ma zapalenie pochwy, a taka przypadłość może wy­wołać wcześniejszy poród. Porody zimą zawsze są trudniejsze, myślała Mali ponuro, a jeśli dojdą do tego jeszcze komplikacje związane ze stanem zapalnym...

-  Pójdę do pralni i sprawdzę wśród swoich zapasów ziół, co mogłabym ci podać - powiedziała do Herborg. - Nie zamartwiaj się! Jesteś młoda i silna, więc wszystko pójdzie dobrze.

Herborg tylko skinęła głową, ale w jej błyszczących oczach czaił się niepokój.

Gdy Mali, drżąc z zimna, weszła do pralni, uświadomiła sobie, że w następstwie tak ostrego zapalenia Herborg może nie mieć więcej dzieci. Tym ważniejsze wydaje się więc, by tym razem wszystko poszło dobrze, myślała przygnębiona, przeglądając na półkach zapasy ziół. Stornes musi mieć przecież dziedzica!

 

Dorbet leżała na ramieniu Oli. Częściej niż kiedyś bywała teraz w Granvold. Po świętach Marit zaproponowała, by przychodzi­ła systematycznie i powoli poznawała zasady obowiązujące we dworze. Zbliżał się termin ślubu, który wyznaczono na piętna­stego maja, a ponieważ w poniedziałek siedemnastego przypa­dało święto narodowe, wesele na pewno się przedłuży. Pasuje to zwłaszcza gościom, którzy przyjadą z daleka, cieszyła się Marit, a spodziewali się krewnych aż z Trondheim.

-  Będzie dla ciebie lepiej, jeśli wcześniej się trochę zorien­tujesz, w jaki sposób prowadzimy gospodarstwo - uśmiech­nęła się Marit i poklepała Dorbet przyjaźnie po policzku. - Zapewne nie różni się to wiele od tego, do czego przywykłaś w Stornes, ale będziesz miała przynajmniej trochę czasu, by spokojnie wdrożyć się do wszystkiego. Oczywiście zawsze ci będę służyć pomocą, nie obawiaj się. Ale dobrze, byś wiedzia­ła przynajmniej, gdzie co leży, kiedy już się do nas wprowa­dzisz - dodała. - Będziesz się czuła wtedy bardziej swojsko, prawda?

Dorbet przystała na propozycję przyszłej teściowej, a Mali tylko temu przyklasnęła.

-  Im więcej będziesz umiała, kiedy przeniesiesz się do Granvold w maju, tym lepiej dla ciebie. Mówiłam ci już wcześniej, że po ślubie nie czeka cię leniuchowanie. Marit oczekuje, że...

-  Dobrze już, dobrze! Wiem, że spodziewa się z mojej strony pomocy - przerwała jej Dorbet. - Ale rozmawiałam o tym z Olą i on powiedział, że nie muszę harować jak jakaś służąca. Marit też tego nie oczekuje od młodej gospodyni we dworze. Zresztą, jak patrzę na Herborg, to wydaje mi się, że żyje się jej całkiem dobrze w Stornes - dodała.

-  Ona jest w ciąży - przypomniała Mali. - I trzeba to wziąć pod uwagę.

-  W ciążę mogę zajść szybciej, niż się ktokolwiek spodziewa - zauważyła Dorbet. - Bo w GranvoId oczekują przede wszystkim dziedzica. Zamierzam więc wesprzeć w tym Olę, na ile potrafię - dodała prowokacyjnie i popatrzyła na matkę z ukosa.

-  Zdaje się, że już od dawna podejmujesz te starania - rzu­ciła chłodno Mali i wytarła kuchenną ławę po zmywaniu na­czyń. - Właściwie to niemal cud, że nie zaszłaś jeszcze w ciążę.

Dorbet nie odpowiedziała. Zrobiło jej się przykro, a w żo­łądku poczuła nieprzyjemny skurcz. Nieustannie dręczyły ją obawy, że nie będzie mogła mieć dzieci, a im bardziej zbliżał się termin ślubu, tym bardziej się tego bała.

-  Widziałam w dzisiejszej gazecie zdjęcie księżniczki. Uro­dziła syna - zagadnęła Dorbet i wtuliła się w Olę.

-  Tak, też widziałem - odpowiedział i pogłaskał ją po nagich plecach. - Mama tak przeżywa, że o niczym innym nie mówi - zaśmiał się. - No, ale najważniejsze, że nasz kraj ma następcę tronu.

-  Trochę to trwało - rzuciła lekko Dorbet. - Od ślubu księ­cia minęło sporo czasu.

-  Ale urodziły im się najpierw dwie córki, zanim pojawił się mały książę - wymamrotał Ola wtulony twarzą w jej włosy. - Ja też mogę poczekać parę lat na syna, jeśli najpierw postarasz mi się o córeczkę - droczył się z nią.

Dorbet nic nie odpowiedziała, ale przytuliła się mocniej do niego. Dlaczego nie zachodzę w ciążę, pomyślała znowu i poczu­ła ukłucie w piersi. Odkąd zaczęła pobierać nauki w Granvold, jak to Marit ze śmiechem nazywała za każdym razem, gdy Dor­bet pojawiała się we dworze, sypiała z Olą częściej niż kiedy­kolwiek. Rzadko wypuszczał ją do domu, nie spędziwszy z nią uprzednio paru chwil w sypialni. Ale w ciążę nie zachodziła.

-  A jeśli nie urodzi się nam dziecko? - wyrwało się jej.

Oja odsunął ją lekko i popatrzył na nią zdumiony.

-  Martwisz się tym?

-  Niektóre dziewczyny zachodzą w ciążę po jednym razie spędzonym z mężczyzną - wyszeptała Dorbet, dotykając palca­mi włosów na jego karku. - A ja...

-  Głuptasie - zlekceważył jej słowa. - Oczywiście, że urodzi się nam dziecko! Tylko nie myśl inaczej, bo od tego staniesz się nerwowa. Pewnie to gadanie mojej mamy tak cię niepokoi - do­dał i pogładził krągłe pośladki Dorbet. - Wciąż tylko powtarza, że czeka na dziedzica.

-  I chyba się ten dziedzic w końcu urodzi, co? - wymamro­tała Dorbet.

-  No pewnie - przekonywał ją Ola i przytulił do siebie. - Twoja mama na przykład urodziła syna dopiero po paru latach małżeństwa, tak samo zresztą jak i moja. Będziemy mieć dziec­ko, zobaczysz - wyszeptał łagodnie i pocałował ją z czułością. - Ale zdaje się, że chciałaś być szczupłą panną młodą w bieli? Nie po twojej myśli byłoby kroczyć w maju do ołtarza z dużym brzu­chem.

Ma rację, pomyślała Dorbet. Marzyłam przecież, by być naj­piękniejszą panną młodą, jaką ktokolwiek widział, i napawać się widokiem pełnych zachwytów spojrzeń. Zamówiła katalogi z sukniami ślubnymi i przeglądała je bez przerwy podekscyto­wana, nie mogąc się doczekać dnia ślubu. Teraz jednak przyszło jej na myśl, że dobrze, gdyby była w ciąży. Przynajmniej spadłby jej z barków ciężar odpowiedzialności, a w maju nie byłoby jesz­cze tego widać. Co najwyżej poszerzyłaby trochę suknię ślubną w pasie.

-  Zrób mi dziecko - wyszeptała gorąco, wtulona w zagłębie­nie na szyi Oli. - Proszę cię!

Zsunęła dłonie w dół i ujęła jego męskość. Jęknął z podnie­cenia i zdyszany uniósł się na łokciu. Kiedy jednak chciał ją po­całować, Dorbet go odsunęła.

-  Proszę cię, zrób mi dziecko - wyszeptała intensywnie.

Leżała wpatrzona w powałę, gdy ją brał. Po raz pierwszy nie uległa fali namiętności. Otworzyła się na niego, pragnąc, by wniknął w nią jak najgłębiej. A kiedy doznał spełnienia, oplotła nogami jego plecy i zarzuciwszy ręce na szyję, długo nie wypusz­czała go z uścisku.

-  Było ci dobrze? - zapytał, całując ją w czoło.

Dorbet pokiwała głową, choć tak naprawdę nie porwała jej rozkosz, która była jego udziałem. Myślała jedynie o tym, że tym razem musi się udać. Miała nadzieję, że za czternaście dni nie dostanie miesiączki.

 

Mali uniosła koszulę Havarda i ułożyła mu na piersi okład z olejku kamforowego.

-  Czas, byś już wreszcie wydobrzał - powiedziała, otulając go kołdrą i dodatkową narzutą z futra.

-  Przecież nie jestem obłożnie chory. Nie ma o czym mó­wić! - zaprotestował i przyciągnął ją do siebie.

Mali położyła głowę na jego piersi i nasłuchiwała rzężenia w płucach.

-  Powinieneś przez parę dni zostać w domu i nie jeździć do lasu, Havardzie - rzekła. - Już za długo tak kaszlesz, a nie chciałabym, abyś się nabawił zapalenia płuc w samym środku tej mroźnej zimy.

Zaśmiał się chrapliwie i znów chwycił go atak kaszlu. Gdy mu przeszło, pogłaskał Mali po policzku i oświadczył wesoło:

-   Moja mama mawiała, że umierają tylko dobrzy ludzie, więc jeśli to prawda, jeszcze przez ładnych parę lat się mnie nie pozbędziesz.

Mali objęła go i pogłaskała po plecach.

-  Gdyby to była prawda, już od wielu lat by cię przy mnie nie było - rzekła cicho. - Bo ty jesteś aż nadto dobry, Havardzie. I to dla wszystkich.

-  Co ci jest? Dlaczego posmutniałaś? - zapytał i pogładził ją po włosach.

-  Martwię się o ciebie. Chcę, żebyś był zdrowy - odpowie­działa Mali i westchnęła. - Poza tym niepokoję się o Herborg.

Prawdopodobnie dostała zapalenia pochwy i bardzo mi się to nie podoba. Obawiam się, że może nastąpić przedwczesny poród z komplikacjami.

-  Chyba nie musi być aż tak źle?

-  Nie - przyznała Mali. - Ale takie zapalenia prowadzą czę­sto do bezpłodności. A jeśli nie będą mogli mieć więcej dzieci...

-  To wystarczy im to jedno, które się wnet urodzi - uznał Havard. - Chociaż oczywiście byłoby lepiej, gdyby mieli ich tro­je, a nawet czworo. Cieszyłbym się, gdyby w domu pojawiło się wiele dzieci. Ale jeśli los tak zadecyduje, wystarczy choćby to jedno. Ważne, by w przyszłości było komu przejąć dwór.

-  Właśnie, w tej sytuacji najistotniejsze jest, żeby to jedno dziecko przeżyło poród i choroby dziecięce. A jeśli urodzi się przed czasem...

-  Wydaje mi się, że jesteś przemęczona. Wszystko widzisz w czarnych barwach - mruknął Havard z twarzą zanurzoną w jej włosach. - Zwykle przecież nie tracisz optymizmu i zawsze sobie ze wszystkim radzisz.

-  Gdy patrzę na Ruth, ogarnia mnie kompletne przy­gnębienie - westchnęła znów Mali. - Wydaje mi się, że jest z nią teraz jeszcze gorzej, niż było, Havardzie. Po świętach właściwie zupełnie zniknęła mi z oczu. Rzadko przychodzi do dworu, a kiedy już zajrzy, jest milcząca i smutna. A poza tym straciła całkiem radość życia i stała się bardzo nerwowa - do­dała Mali.

-  A czy przy Samuelu można być w ogóle radosnym? - wark­nął Havard. - Wydawało mi się, że uda ci się go stąd wyrzucić, że Ruth wreszcie zrozumiała...

-  Ja też miałam taką nadzieję - przyznała Mali. - Przez mo­ment odniosłam nawet wrażenie, że dała się przekonać, ale po­tem. ..

Westchnęła znów i jeszcze mocniej wtuliła się w niego.

-  Kiedy tylko zaczynam o nim mówić, wbija we mnie swój pociemniały z rozpaczy wzrok. Nie mam odwagi jej wówczas mocniej naciskać, bo boję się, że w ogóle przestanie do nas przy­chodzić. Dlatego już nic nie mówię.

-  Ale powiedziałaś jej, jakie plotki krążą o tej dziewczynie z Oppstad?

-  Tak, i właśnie po tym tak się zmieniła. Tydzień po naszej rozmowie przyszła tu i poprosiła, bym nigdy więcej o tym nie wspominała. Oznajmiła, że Samuel nie ma nic wspólnego z tą sprawą. Podobno to sprawdziła, ale nie wiem jak. Powiedziała, że liczy na to, iż będziemy wspierać Samuela, bo bardzo go za­bolało, że mu nie wierzymy. Dlatego od tej pory słowem się na ten temat nie odzywam, kiedy przychodzą w niedzielę na obiad, mimo że dobrze wiem, iż on jest winien - rzekła Mali twardo. - Wiem, ale nie mogę tego udowodnić.

-  Co się stało z tą dziewczyną z Oppstad?

-  Zaraz po Nowym Roku została zwolniona - odpowiedzia­ła Mali. - Pytałam Lisbeth, czy coś o niej wie, ale ona słyszała tylko plotki, że dziewczyna nie żyje. Nie wie jednak nic pewnego. Przypuszcza, że być może wyjechała, by urodzić dziecko po cichu gdzieś, gdzie jej nikt nie zna. Ale wiesz, że od plotek aż huczy. Nikt nie zna całej prawdy, przynajmniej jeśli chodzi o Guro.

-  Boże - wymamrotał Havard. - Może zdecydowała się zro­bić coś głupiego i naraziła swoje życie... - podniósł się, bo znów go złapał atak kaszlu, a po chwili dodał wzburzony: - Jeśli to rzeczywiście Samuel jest temu winien, to ma na sumieniu cudze życie!

-  Mnie się zdaje, że on ma na sumieniu znacznie więcej, niż przypuszczamy - powiedziała Mali cicho. - Czekam tylko, aż Tordhild dowie się o nim czegoś więcej w Oslo. Ale pisała, że to trochę potrwa. Gdy tylko zdobędę jakieś dowody, że on...

Urwała i przytuliła twarz do szyi Havarda. Właśnie, co wtedy zrobi? Ruth, blada i wychudzona, gryząc z nerwów paznokcie, mówiła, że nie życzą sobie z Samuelem, by razem z Havardem mieszała się do ich życia. Zagroziła nawet, ze wzrokiem wbitym w podłogę, że jeśli nie przestaną, nigdy więcej nie przyjdzie do Stornes. Na koniec wyszeptała, że uważa za słuszne wspierać swojego męża, bo on jest niewinny.

Tylko raz podczas tej rozmowy ich spojrzenia spotkały się, a wtedy Mali w pociemniałych oczach córki nie dostrzegła złości czy oskarżeń, lecz nagi strach.

Objęła córkę i mocno przytuliła.

-  Nie bój się, Ruth! Nie wierz mu, gdy ci grozi, że umieści cię w szpitalu dla wariatów albo że zabierze ci Marilenę! Gdyby do­szło do konfliktu, zbierzemy dość dowodów przeciwko niemu. Nie zostawimy ciebie samej, dziecino! Jesteśmy silni, przecież wiesz.

-  Ale on jest silniejszy - wyszeptała Ruth przytulona do jej policzka.

Jej słowa zabrzmiały tak cicho, że Mali nie była do końca pew­na, czy rzeczywiście je usłyszała. Ale kiedy powtórzyła swoje za­pewnienia, Ruth cofnęła się i po cichu wymknęła się przez drzwi.

Mali ukryła twarz w dłoniach. Serce jej pękało z powodu ok­rutnego losu córki. Czuła tak zaciekłą nienawiść do Samuela, że aż ją to przerażało.

-  Mali, kochanie, o czym myślisz? - zapytał Havard szep­tem. - Nagle tak jakoś ucichłaś.

-  Myślę, że mogłabym go zabić - odezwała się chrapliwie. - Gotowa byłabym zabić Samuela, gdybym miała pewność, że...

-  Nie potrafiłabyś zabić - stwierdził Havard cicho i odgar­nął włosy z jej rozpłomienionej twarzy. - Pewnie, że potrafisz się czasem okropnie zezłościć, ale zabić... Nie ty, Mali.

Owszem, potrafię, pomyślała Mali, zabiłam już wcześniej. Wspomnienie Havardowego syna naszło ją niczym fala przypły­wu i zaszlochała głośno. Havard przygarnął ją mocno i pogła­skał jej twarz mokrą od łez.

-  Mali, no co ty - wyszeptał. - Wszystko będzie dobrze.

Mali nie odpowiedziała. Pozwoliła łzom płynąć po policz­kach, a poczucie bezsilności jawiło jej się przed oczami jako wysoki mur. W głębi serca czuła, że będzie gorzej, choć nie wie­działa jeszcze, jak to się wszystko potoczy.

 

Ruth ułożyła się bokiem i patrzyła na dziecko, które spało obok niej. Bawiąc się jej złotymi loczkami, pogłaskała delikatnie có­reczkę po pulchnym policzku, pochyliła się nad nią i wciągnęła w nozdrza zapach rozgrzanego, śpiącego niemowlęcia.

Tej nocy nie zamierzała wiele spać. Godziny z Marileną wy­dawały się jej zbyt cenne. Bawiła się z nią całe popołudnie, aż w jej dużych, zazwyczaj poważnych oczach w końcu pojawiła się ufna radość i usłyszała jej wesoły śmiech. Chodziła sobie z nią po izbie, tuląc ją do siebie, nuciła jej i śpiewała. A potem po­łożyła się do łóżka równocześnie z nią. Nie była w stanie robić nic innego. Leżała długo z dzieckiem przy piersi, chociaż już nie miała pokarmu. Pewnie dlatego, że tak wychudłam, pomyśla­ła. A może straciłam go przez te nerwy? - zastanawiała się. Ale tego wieczoru przystawiła dziecko do piersi i płakała bezgłośnie ogarnięta cichą wdzięcznością za te godziny, które było jej dane spędzić tylko z dzieckiem.

Samuel wyjechał rano do Berkak. Zawiadomiono go, że ma się skontaktować ze swymi zwierzchnikami, a kiedy wczorajsze­go popołudnia wrócił ze Stornes, skąd pozwolono mu zatelefo­nować, trzymał się prosto, jakby kij połknął.

-  Wyjeżdżam na parę dni - oznajmił, wchodząc do izby. - Wzywają mnie do Berkak. Zebrała się tam rada zboru, by omó­wić sprawy związane z administracją i pracą duszpasterską. Poproszono, bym przybył - powtórzył i odgarnąwszy włosy, po­prawił sztywny kołnierzyk koszuli.

-  A co to oznacza? - zapytała Ruth ostrożnie.

-  Spodziewam się, że wreszcie zyskam odpowiednią pozycję, na którą długo pracowałem - odparł i poczerwieniał na twarzy z podekscytowania.

-  Tak ci powiedzieli?

-  Naturalnie, że nie - zbył ją poirytowany. - Ale o co inne­go może chodzić? Chcą, żebym był na miejscu, kiedy powierzą mi nowe zadania, a poza tym będę musiał załatwić wiele spraw praktycznych związanych z przeprowadzką do Berkak.

-  Przeprowadzką?...

-  Przecież nie mogę mieszkać tutaj i sprawować posługi w Berkak! Chyba tyle jesteś w stanie pojąć tym swoim kurzym móżdżkiem. Od teraz nie będę już tylko zwykłym misjonarzem, ale... No, nie wiem jeszcze, jaką pozycję zajmę w zborze, ale w każdym razie będzie to całkiem coś nowego, mimo że nadal będę też prowadzić rekolekcje i pracę duszpasterską - dodał.

Ruth siedziała cicho, ale serce waliło jej w piersi. Co ze mną i Marileną, pomyślała przerażona. Jeśli on nas stąd zabierze, zo­stanę zupełnie sama. Na myśl o tym zrobiło jej się niedobrze.

-  Co ze mną i z dzieckiem? - wyszeptała w końcu. Popatrzył na nią, a na jego twarzy pojawił się grymas nieza­dowolenia.

-  Nie mogę się na razie do tego ustosunkować - odpowie­dział krótko. - Najpierw rozeznam się w nowych obowiązkach i jakoś się urządzę w nowym miejscu. Najchętniej wolałbym nie mieć w pobliżu ani ciebie, ani twojego wrzeszczącego bachora, ale, niestety, w zborze wiedzą o was. Zwierzchnik rady zboru był nawet na naszym ślubie i gratulował mi takiego dobrego wyboru - dodał szyderczo. - Też nie wiedział, że nawet gwóźdź w ścianie nie jest twoją własnością! - Westchnął i oparł rękę o czoło. - No cóż, chyba nie ma wyjścia. Będziecie musiały ze mną jechać - oświadczył w końcu. - Może to i lepiej? Od czło­wieka z taką pozycją oczekuje się ustatkowania, a jako mąż i oj­ciec bardziej będę odpowiadał takim wyobrażeniom. Poza tym łatwiej mi będzie cię okiełznać - dodał ze złowrogim błyskiem w oku. - Tam nie będziesz mogła biegać do Stornes na skargę, jeśli coś ci się nie spodoba.

Ruth zrobiło się słabo. Za nic w świecie nie chciała jechać do Berkak! Nie chciała być sama z Samuelem w całkiem obcym miejscu. Tam nie będzie miała nikogo, do kogo by mogła pójść, gdy znajdzie się w potrzebie. Co prawda tu też z byle czym nie chodziła do Stornes i musiała ukrywać prawdę o swym życiu z Samuelem, bo wiązała ją umowa. Ale gdzieś głęboko w głowie miała jednak poczucie, że jeśli Samuel doprowadzi ją do ostateczności, jeśli znowu uderzy Marilenę, to wówczas ma w pobli­żu swoich bliskich. Chociaż w gruncie rzeczy nie sądziła, by kie­dykolwiek miała opowiedzieć im o wszystkim, przez co przeszła, to jednak czuła, że są blisko.

Samuel przechadzał się w tę i z powrotem po izbie z rękami założonymi na plecach. Jego oczy płonęły z przejęcia. Najwyraź­niej nie przychodziło mu nawet do głowy, by mógł być wezwany w jakimś innym celu.

-  Mogę mieszkać tutaj z Marileną - zaczęła Ruth nieśmia­ło. - Ty przyjeżdżałbyś od czasu do czasu... I Wówczas nie były­byśmy ci przeszkodą w pracy - dodała pośpiesznie.

-  Gdyby to było takie proste - rzucił chłodno. - Ale nie myśl, że będziesz mi przeszkodą w pracy, droga Ruth. Chyba powinnaś już to w końcu zrozumieć, że nie pozwolę sobie przeszkadzać. Ty, która podglądasz przez okna domu ludowego i myślisz, że możesz mnie zniszczyć! - Przez jego twarz przemknął szyderczy uśmiech. - Teraz jednak idź na górę i zacznij mnie pakować! Wyjeżdżam jutro wcześnie rano.

Tego wieczoru znów sięgnął po pas i katował ją z taką zaciek­łością, że jęczała z bólu, a potem wdarł się w nią ostro, jakby chciał ją rozerwać.

-  Żebyś o mnie nie zapomniała, gdy wyjadę - powiedział, zwalając się już po wszystkim obok niej na łóżku.

Jak gdybym mogła kiedykolwiek o tym zapomnieć, pomy­ślała Ruth zapatrzona w mrok.

 

Ale teraz miała przed sobą kilka dni bez niego. Przytuliła twarz do główki Marileny. Uścisnęła dziecko mocniej, a jej serce na­pełniło się bezmiarem miłości, gdy poczuła rozgrzane ciałko. Wykorzystam każdą minutę, obiecała sobie, na to wszystko, cze­go zwykle nie miałam odwagi robić: bawić się z Marileną, śpie­wać jej, leżeć obok niej i czerpać z tego radość. Wszystko to musi nadrobić pod nieobecność Samuela.

-  Kochana dziecino - wyszeptała, głaszcząc Marilenę po policzku. - Marna ze mnie matka, skoro nie mam odwagi uwol­nić cię od takiego ojca, który tylko cię krzywdzi. Cierpię także, maleńka, ale to nieważne. Ale żebyś ty miała cierpieć... - Ruth otarła twarz mokrą od łez. - Gdybym wiedziała, że wolno mi będzie ciebie zatrzymać - ciągnęła. - Ale tak się boję, że on mnie stąd odeśle i mi cię odbierze! Nigdy się nie zgodzę na to, żebyś została z nim sama, moja Marileno. Bo twój ojciec jest złym człowiekiem. Dlatego...

Ruth westchnęła cicho i położyła się wygodniej w łóżku. Przez chwilę patrzyła na księżycową poświatę rozjaśniającą bel­ki powały.

Po starciu z Mali na temat plotek, które rozeszły się po wsi w okolicach świąt Bożego Narodzenia, Samuel stał się jeszcze gorszy i bardziej podatny na humory. Ale też bardziej arogancki. Wiedział, że Ruth zna prawdę, i najwyraźniej go bawiło, że bra­kuje jej odwagi, by się mu sprzeciwić, i godzi się na wszystko, co jej nakazywał lub czego od niej żądał. A kiedy w niedzielę bywali na obiedzie w Stornes, na powrót był nietykalnym i zadufanym w sobie misjonarzem. Wiedział, że Ruth rozmawiała z matką, i czasami patrzył na Mali wzrokiem pełnym pogardy, ale nic ni­gdy nie mówił. Ruth siedziała w te niedziele jak na szpilkach, śmiertelnie przerażona, że matka da się sprowokować i napad­nie na Samuela. Nie była więc w stanie przełknąć czegokolwiek. I choć nienawidziła swojego życia na Wzgórzu, wracała tam z ulgą, że nie doszło do konfliktu.

- Dobry Boże - modliła się cicho. - Jeśli już nie chcesz mi pomóc, pomóż chociaż Marilenie. Pozwól jej wyrosnąć na spo­kojne i szczęśliwe dziecko. Spraw, byśmy nie musiały się stąd przeprowadzać, Boże, bo nie zniosę tego. Nie mogę więcej za­wieść Marileny. Pozwól nam tu zostać i żyć w spokoju, tylko we dwie. Uczyń coś, by Samuel nigdy nie wrócił do domu.

Dlaczego się modlę? - zastanowiła się nagłe. Wszak Bóg mnie opuścił! Ale przecież chyba w swym miłosierdziu dostrze­że Marilenę? Ruth złożyła ostrożnie ręce, zamykając w nich maleńkie dłonie córeczki, i odmówiła bezgłośnie Ojcze nasz.

ROZDZIAŁ 14.

 

-  List z Oslo - zakomunikowała Dorbet i pomachała koper­tą, którą trzymała w ręce wraz z innymi przesyłkami pocztowy­mi. - To pismo Tordhild. Chyba nic się nie zmieniło i będą mogli przyjechać na mój ślub? Sivert obiecał...

Mali chwyciła pośpiesznie list, a w uszach poczuła uderzenia pulsu. Czy w tej białej kopercie są jakieś dowody przeciwko Sa­muelowi? - zastanawiała się gorączkowo.

-  Otwórz - upominała się Dorbet niecierpliwie. - Chyba przyjadą?

-  Przecież jest dopiero początek marca - uspokoiła ją Mali, starając się nie dać po sobie poznać niepokoju. - Jasne, że przy­jadą, Dorbet. Teraz pewnie tylko napisali parę słów, co u nich słychać.

Mówiąc to, otworzyła kopertę. Najchętniej poczekałaby z tym do chwili, gdy będzie sama, ale uznała, że wyglądałoby to dziwnie, tak jakby się spodziewała, że list zawiera jakieś tajemnice. Przebiegła wzrokiem po kartce, zerknęła na następną. Zauważyła wzmianki o Samuelu, ale nie zorientowała się do­kładnie, o co chodzi, bo podeszła Dorbet i chciała czytać razem z nią. Mali pośpiesznie cofnęła się i powiedziała:

-  Piszą, że się bardzo cieszą na piętnastego maja - rzekła i szybko schowała list do kieszeni fartucha. - To znaczy, że przy­jadą, Dorbet, przyjadą!

-  Nie przeczytasz na głos?

-  Nie mam teraz czasu, bo muszę zagniatać ciasto na chleb - odparła krótko Mali. - Później sobie przeczytam. Może są tam jakieś tajemnice związane ze ślubem, wiesz. Coś, o czym na razie nie powinnaś się dowiedzieć - dodała, unikając wzroku córki.

-  Masz na myśli prezent czy coś innego? - Dorbet krążyła niecierpliwie wokół matki.

-  Nie wiem jeszcze, ale obiecuję, że przekażę ci wszystkie nowiny - uspokoiła ją Mali. - Zresztą z tego, co przeczytałam w pośpiechu, u nich wszystko po staremu - dodała, nie podno­sząc wzroku. - Oprócz tego, że cieszą się na ślub. O prezencie nic nie zauważyłam, zresztą nawet jeśli, to nie powiem ci o tym ani słowa. To tajemnica - uśmiechnęła się. - No i pisali jeszcze, że są ciekawi, jak się czuje Herborg - zakończyła i spojrzała na synową.

Herborg podniosła wzrok. Siedziała na krześle i robiła na drutach coś maleńkiego w kolorze pastelowożółtym. Twarz mia­ła napuchniętą, a oczy przygaszone, jakby wyblakłe, pomyślała Mali zatroskana. Wywar ziołowy, który Mali dla niej przyrzą­dziła, nie przyniósł oczekiwanego efektu. Herborg wciąż miała upławy i gorączkę. Nietrudno było poznać, że nie jest zdrowa, ale nie narzekała. Mali nie jedyna się nią martwiła. Oja także był niespokojny i chciał ją nawet zawieźć do doktora.

-  Ona nie jest zdrowa, mamo - mówił poprzedniego wie­czoru. - Wiem, że przyrządziłaś jej jakieś zioła, ale one nie po­magają.

-  Rzeczywiście, na to wygląda - przyznała mu rację Mali. - Ale doktor nic tu nie da, Oja. Lepiej zadzwoń do akuszerki, może ona znajdzie jakąś radę. Chociaż, jak się obawiam, niewiele można zrobić przy takim ostrym zapaleniu.

-  Ale nie możemy czekać bezczynnie - rzekł zmartwiony. - A jeśli coś pójdzie źle?

-  Herborg jest młoda i silna - pocieszyła go Mali, mimo że sama nieustannie odczuwała niepokój o synową. - Ale może lepiej będzie, jeśli ja sama zadzwonię do akuszerki i z nią porozmawiam. Znam ją dobrze, chociaż nie tak często się spotyka­my.

Mali posypała trochę mąki na sześć uformowanych w bo­chenki kawałków ciasta, przykryła je ściereczką lnianą i odsta­wiła do wyrośnięcia.

- Idę do pracowni, Ane - oznajmiła. - Stanowczo za mało czasu tam spędzam i obawiam się, czy w ogóle będę miała z czym jechać do tej Ameryki. Muszę wreszcie skończyć kilim, który tkałam przez ostatni miesiąc. Poza tym mam do załatwie­nia parę telefonów, przyjdę więc dopiero na obiad. Przeszkadzać można mi tylko w sprawach niecierpiących zwłoki! - rzuciła na odchodnym i opuściła izbę, zaciskając dłoń na kopercie w kie­szeni fartucha.

 

List parzył wprost opuszki jej palców, jednak Mali wpierw za­trzymała się w chłodnym korytarzu i zadzwoniła do akuszerki.

-  Olga Hogbu, słucham!

-  Halo, Olga, tu Mali Stornes.

-  O, to ty, dawno cię nie słyszałam. Ale pewnie dlatego, że ze wszystkim sobie radzisz sama - dodała Olga roześmianym gło­sem. - Z tego, co wiem, w Stornes jeszcze nie pora na dziedzica?

-  Nie - odparła Mali. - Według mnie termin przypada na początek kwietnia, ale niewykluczone, że się pomyliłam w obli­czeniach. Chodzi mi jednak o coś innego...

Przez moment pomyślała o Astrid w centrali, która z pew­nością już nastawiła uważnie uszu. To, co Mali teraz powie, ro­zejdzie się po okolicy niczym ogień w suchej trawie. Mimo to podjęła temat.

-  Herborg zmaga się z ostrym zapaleniem - rzekła. Celowo nie powiedziała, że chodzi o zapalenie pochwy, ma­jąc nieśmiałą nadzieję, że Astrid się tego nie domyśli.

-  Rozumiem - odpowiedziała akuszerka, która najwyraź­niej odczytała właściwie intencje Mali. - Co zrobiłaś?

-  Podaję jej wywar z ziół, ale nie widać poprawy. Muszę przyznać, Olgo, że się niepokoję.

-  Tak, mogą nastąpić komplikacje - zgodziła się z nią roz­mówczyni. - Nie tylko podczas samego porodu, ale też w przy­szłości, wiesz.

-  Myślałam o tym - stwierdziła Mali, czując, jak ściska ją w żołądku. - Może powinnam wysłać ją do lekarza?

Akuszerka prychnęła:

-  A co on o tym wie! Zresztą tak naprawdę niewiele można na to poradzić, wiesz przecież dobrze. Ja też cudów nie zdzia­łam, ale jeśli chcesz, zajrzę do was.

-  To może umówmy się za tydzień. Jeśli nie będzie poprawy, dobrze, byś ją obejrzała.

-  No, to jesteśmy umówione - zakończyła akuszerka. - Nie denerwuj się! Zazwyczaj wszystko dobrze się kończy

Akurat w tej kwestii zdania są podzielone, pomyślała Mali, odwieszając słuchawkę. Ale akuszerka zawsze starała się pa­trzeć na wszystko pozytywnie, póki to, co najgorsze, nie stało się faktem. Mali siadła na stołku w pracowni i wyjęła list z koperty, po czym rozłożyła go zdrętwiałymi od zimna palcami.

Kochana Teściowo!

Długo przyszło Ci czekać na list ode mnie, ale okazuje się, że uzyskanie jakichś wiadomości o Samuelu jest znacznie trudniej­sze, niż sądziłam. Ludzie, których spotkałam w zborze, wyraźnie mają się na baczności. Zauważyłam ich czujne i nerwowe spojrze­nia, kiedy pytam i nikt mi nie odpowiada. Próbuję więc sprawdzić w innych grupach modlitewnych, ale z braku czasu nie mogę tak często uczestniczyć w spotkaniach. Wszędzie jednak spotykam się z podobną postawą unikania rozmów. A może oni się boją, że coś nieopatrznie wyjawią? Ostatnio jednak wreszcie nawiązałam kon­takt z kimś, kto może będzie nam mógł pomóc. Pamiętasz z pew­nością, że wspomniałam Ci we wcześniejszym liście, iż na pierwszym spotkaniu poznałam pewną kobietę. Przez nią dotarłam do innej, która wystąpiła ze zboru, ponieważ, jak powiedziała, „została wy­korzystana". Nie chce wprawdzie podać szczegółów i nie wyjaśnia, co dokładnie ma na myśli, ale ona dobrze zna Samuela. Gdy wy­mieniłam jego imię, w jej wzroku dostrzegłam wrogość i chłód. I po­dała mi adres do innej kobiety, która mieszka pod Oslo. „Spytaj ją", oświadczyła. „Ona ci udzieli odpowiedzi. Bardzo konkretnej odpowiedzi". Nie wiem dokładnie, co chciała przez to powiedzieć, nie zdążyłam jeszcze odwiedzić tamtej kobiety. Ale w przyszłym tygo­dniu wraca ze Sztokholmu Sivert i wtedy będę miała czas, by do niej pojechać. Póki co, musisz niestety poczekać. Wyraźnie jednak coś jest na rzeczy. Samuel skrywa jakieś niecne uczynki. Pytanie, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi? Dowiem się tego, obiecuję.

U nas wszystko dobrze, ale tęsknimy za Sivertem, kiedy wyjeżdża. Stanowczo za dużo pracuje. Obecnie sporo komponuje, a oprócz tego ma koncerty, nagrywa płyty i dużo jeździ. Martwię się o niego czasami, ale moje uwagi puszcza mimo uszu. Bardzo bym chciała, żeby przynajmniej ograniczył wyjazdy, bo one go najbardziej męczą.

Mam nadzieję, że macie się dobrze, choć póki jest tam Samuel, trudno mówić o spokoju. Ale być może jesteśmy bliższe wyjaśnienia prawdy i będzie można usunąć tego złego człowieka z życia Ruth i Marileny. Mam wielką nadzieję, że zdobędę dowody, które pozwolą Ruth nareszcie przejrzeć na oczy i zrozumieć, że nie może z nim żyć. Na pewno będzie dla niej szokiem, gdy prawda wyjdzie na jaw. Ale przecież Ruth nie jest szczęśliwa ze swoim mężem, więc mam nadzie­ję, że wszystko ułoży się lepiej, niż przypuszczamy.

Bardzo jestem ciekawa nowinek o pierworodnym Oi i Herborg, ale chyba do rozwiązania zostało jeszcze parę tygodni. Mam nadzie­ję, że wszystko pójdzie dobrze. Przekaż że myślimy o nich ciepło.

Cieszymy się na ślub w maju i liczymy na to, że będziemy mogli pozostać jakiś czas, tak że przy okazji zaliczymy też chrzciny. Po­zdrów wszystkich.

PS. Johannes napisał swoje imię zupełnie sam. Nie może się do­czekać, kiedy pójdzie do szkoły na jesieni, ale najbardziej cieszy się z tego, że znów odwiedzi Stornes. Mówi o tym codziennie. Opowiada o Was wszystkich, o Oli Havardzie i swojej kotce (która, mam na­dzieję, jeszcze żyje), i planuje, co będzie robił. Dla Johannesa Stor­nes jest zaczarowaną krainą.

Pozdrawiam serdecznie

Tordhild

Mali siedziała i wpatrywała się ślepo w kartkę. Żywiła tak wielką nadzieję, że w liście będzie więcej wiadomości o Samuelu, któ­re wystarczą, by go zmusić do opuszczenia dworu. Ale, niestety, trzeba uzbroić się w cierpliwość i poczekać jeszcze parę tygodni. Mali jednak była coraz bardziej pewna, że jej przypuszczenia co do przeszłości Samuela się potwierdzą. Coś jest nie tak, Tord­hild pisze o tym wprost. Spotkanie z tą nieznajomą kobietą bę­dzie decydujące, pomyślała Mali i złożyła list.

Dzień wcześniej była na Wzgórzu. Dzwonił Samuel z wia­domością, że musi zostać w Berkak jeszcze parę dni. Prosił, by powiedzieć o tym Ruth. Głos miał taki zadowolony i pyszałkowaty, że Mali domyśliła się, iż wszystko poszło po jego myśli. Ruth opowiadała, że spodziewał się wzmocnienia swojej pozycji w zborze. Mali o nic nie pytała. Nie chciała mu zrobić tej przy­jemności, by mógł się pochwalić swoim sukcesem. Nie pytała też, bo obawiała się, co to oznacza dla Ruth i jej dziecka. Bo kie­dy córka powiedziała jej, że być może będzie musiała wyprowa­dzić się do Berkak, jeśli Samuel otrzyma nowe zadania od swojej zwierzchności, po plecach przeszły jej ciarki. Musimy temu za wszelką cenę przeszkodzić! - pomyślała przerażona. - Bo jeśli ten diabeł zabierze stąd Ruth i Marilenę, Ruth zginie. Córka nie biegała do Stornes na skargę w każdej sprawie, jednak wie­działa, że ma tu swoich bliskich, którzy zawsze wstawią się za nią i Marileną. Ruth nigdy tego nie mówiła, ale Mali poznawała po jej spojrzeniu, że pomimo wszystko dawało to jej poczucie bezpieczeństwa. A teraz miałaby utracić i tę odrobinę pewności i pozostać sama na lasce i niełasce Samuela gdzieś daleko stąd? Nie ma nawet mowy!

Ruth jakby się skuliła, gdy Mali przekazała jej wiadomość od męża, a jej mroczne spojrzenie napełniło się strachem.

-  Nie możesz się przeprowadzić, Ruth - powiedziała Mali.

-  O tym decyduje Samuel - usłyszała cichą odpowiedź.

-  Jeszcze zobaczymy - odparła Mali ostro.

Zanim powiedziała o telefonie Samuela, uderzył ją spokój Ruth. Na podłodze w izbie leżały zabawki, co nigdy się nie zda­rzało, gdy Samuel był w domu. A Marilena uśmiechała się sze­roko do Mali i wyciągała do niej ufnie rączki. Gdy Mali ją pod­niosła, zaśmiała się na cały głos. Aż wzdrygnęła się na dźwięk dziecięcego śmiechu i uświadomiła sobie z całą ostrością, że pierwszy raz słyszy głośny śmiech Marileny. Po raz pierwszy dziecko wydawało się bezpieczne i szczęśliwe. W małym domku panował spokój i ciepło, którego Mali nigdy wcześniej nie wy­czuła, i to tylko jeszcze utwierdziło ją w przekonaniu, że Samue­la trzeba stąd usunąć, a wtedy Ruth i Marilenę czeka normalne życie. Obie poradzą sobie bez niego, a wszyscy w Stornes będą je wspierać.

Mali schowała list z powrotem do fartucha i zajęła się pracą. Umierała z niepokoju i ze strachu zarówno o Ruth, jak i o Her­borg. Mimo to musiała tkać. Gdybym siadała przy krosnach tyl­ko wtedy, gdy czuję potrzebę tkania, niewiele by z tego wynikło, pomyślała. Dziwne, ale nawet w najcięższych chwilach, kiedy zdawało jej się, że nie jest w stanie nic stworzyć, po krótkim czasie przy krosnach tkanie całkowicie ją pochłaniało. Wszyst­ko inne przestawało istnieć i znikało z jej głowy, niczym powoli opadająca mgła, a pozostawała jedynie niemal zmysłowa radość tworzenia. Za każdym razem wprawiało ją to w takie samo zdu­mienie.

Stos gotowych prac stale się powiększał. Mali już wiedziała, że zdąży skończyć wszystko, czego się podjęła, nim zacznie się pakować do wyjazdu do Ameryki. Nie dopuściłaby zresztą, by stało się inaczej. Chciała dotrzymać słowa i zrobić wszystko, co obiecała, nawet jeśliby miała przez ostatnie tygodnie przed wy­jazdem pracować całymi nocami.

Przez długi czas myśl o dalekiej podróży za ocean wydawa­ła jej się odległym marzeniem. Teraz jednak odczuwała coraz większe napięcie, gdy o tym myślała. Taka okazja trafia się tylko raz w życiu, a ona nie wahała się jej złapać oburącz.

W szufladzie pod stertą motków wełny leżało kilka listów od Martina Bakkena. Mali udało się je odebrać, tak że nikt ich nie zauważył. Havardowi też o nich nie mówiła. Nie dlatego, by nie mógł ich przeczytać, Martin nie napisał bowiem niczego, co mog­łoby Havarda zaniepokoić. Ale Mali wiedziała, że wszystko, co się wiąże z Amerykaninem i jej wyjazdem za ocean, denerwuje już wystarczająco Havarda, dlatego ukryła przed nim listy.

Martin Bakken pisał o swoich planach, które nabierały co­raz realniejszych kształtów. W ostatnim liście wspominał, że udało mu się wynająć przestronne i ładne lokale w St. Paul. Z opisu wywnioskowała, że St. Paul i Minneapolis to dwa bliź­niacze miasta, leżące nieopodal siebie, ale St. Paul jest ważniej­sze, bo tam stoi gmach senatu i izby reprezentantów, Minnesota State Capitol. Tam też mieszka sam gubernator. Mali domyśliła się, że gospodarstwo Bakkena, które nazywał ranczem, leżało w odległości około pół godziny jazdy samochodem z St. Paul. Martin Bakken miał bowiem samochód! Przysłał jej zdjęcie swojego rancza, ale Mali bardziej zaimponowały zdjęcia z St. Paul. Nigdy by nie przypuszczała, że budynki mogą być tak wysokie! Przypomniała jej się podróż do Trondheim, gdzie nad wszystkimi zabudowaniami dominowała katedra. Z tego, co pisał Martin, w St. Paul było całkiem inaczej i w porównaniu z tym miastem Trondheim wydaje się niewielkie i prowincjonalne.

Bakken przygotował Mali na to, że podróż będzie daleka. Osiem dni trwa rejs przez Atlantyk do Nowego Jorku. A potem trzeba będzie jeszcze jechać pociągiem na zachód z dworca kole­jowego New York Central Station. W ostatnim liście wspomniał, że najlepiej by było przenocować w Nowym Jorku, by uniknąć pośpiechu i nerwów związanych z odbieraniem bagażu i prze­pakowywaniem go na pociąg w ciągu jednego dnia. A podróż pociągiem nocą jest długa i męcząca sama w sobie, ostrzegał. Trudno zasnąć w wagonie sypialnym. Jeśli poczekają dobę, będą mogli wsiąść do pociągu odjeżdżającego wczesnym rankiem, a wówczas dojadą na miejsce jeszcze tego samego wieczoru, dzięki czemu ominie ich nocleg w pociągu. Ponadto Martin był zdania, że powinna zwiedzić Nowy Jork, skoro już tam będzie, bo to miasto jest tego warte.

A może nawet mogliby zatrzymać się w tej metropolii na dwa dni? Włożył do koperty widokówkę z Empire State Building, najwyższym budynkiem na świecie mierzącym 330 metrów, i na­pisał, że chciałby wjechać z nią windą na sam szczyt i pokazać jej Nowy Jork z góry. Takiego widoku nigdy się nie zapomina. Mali nie wątpiła, że ma rację.

Jego listy były miłe, choć nieco formalne. Nigdy nie wracał do zdarzenia, które spowodowało, że wyrzuciła go za drzwi. Tamtego dnia przed laty wyjął serduszko z diamentem i popro­sił, by rzuciła wszystko i wyjechała razem z nim do Ameryki. Teraz bardzo się pilnował, podobnie jak podczas ostatniej wi­zyty w Stornes, by trzymać się wyłącznie tematów związanych ze wspólnymi interesami, i nie sugerował żadnych osobistych uczuć. Bo wówczas natychmiast odwołałabym podróż, pomyśla­ła Mali, całkowicie co do tego przekonana.

Chciała pojechać do Ameryki, ponieważ otrzymała fanta­styczną możliwość wystawienia i sprzedaży swoich wyrobów. Była to też okazja, by zobaczyć wielki świat. Liczyła na to, że dwa krótkie miesiące dostarczą jej wspomnień na całe życie.

Martin Bakken pomoże jej zrealizować to marzenie, ale jej własne życie i jej świat były tu, w Stornes. I nic nie może tego zmienić. Wiedziała, że ucieszyłaby Havarda wiadomością, że odwołuje wyjazd, mimo to nie miała zamiaru tego uczynić. Ko­chała go i chciała dla niego jak najlepiej, ale było coś w tym da­lekim kraju, co ją przyciągało. W późnych nocnych godzinach rozmyślała podekscytowana o tym wyjeździe i nie chciała się po­zbawić takiej przygody. W jej życiu tak niewiele było przygód.

 

-  Mamo, mamo!

Mali zerwała się ze snu otumaniona. W półmroku zauwa­żyła Oję, który pochylał się nad nią. Miał na sobie tylko koszu­lę, a jego spodnie podtrzymywała jedna szelka, druga zwisała z boku.

-  Co się stało? - wyszeptała przerażona, mając nadzieję, że nie obudzi Havarda.

-  Herborg - jęknął Oja. - Jest chora, mamo! Ona... nie czu­je się dobrze, a łóżko jest całe mokre.

Mali odchyliła futrzaną narzutę i kołdrę, po czym szybko spuściła nogi na podłogę.

-  Łóżko jest mokre?

-  Tak, mokre od krwi i śluzu - zatrząsł się. - Musisz...

-  Zaraz przyjdę - odparła Mali i wypchnęła go za drzwi. - Obudź Ane i poproś, by nastawiła wodę na piec. Niech znaj­dzie... Już ona wie, co ma znaleźć - dodała i włożyła suknię bezpośrednio na nocną koszulę.

Oja popatrzył na nią swymi pociemniałymi od lęku oczyma. Mali wyciągnęła rękę i pogłaskała go po karku.

-  Wszystko pójdzie dobrze, Oja - uspokoiła go, choć wcale nie była tego taka pewna. - Wracaj teraz do Herborg, a ja zaraz tam przyjdę.

Havard poruszył się niespokojnie, a kiedy Mali chciała wy­mknąć się po cichu z sypialni, usiadł na łóżku i mruknął zaspany:

-  Co się stało?

-  Herborg rodzi.

-  Za wcześnie, prawda? - popatrzył na żonę zatroskanym spojrzeniem.

-  Tak, za wcześnie. Muszę już iść.

Mali nie tyle martwiła się tym, że poród zaczął się kilka tygo­dni przed terminem, ile stanem zdrowia Herborg. Zadrżała i po­myślała nagle, że być może będzie potrzebna jej pomoc. I to nie tylko Ane. Ponownie otworzyła drzwi do sypialni i wetknąwszy głowę, poprosiła:

-  Możesz sprowadzić akuszerkę, Havardzie? O tej porze nie ma nikogo w centrali, więc nie mogę zadzwonić, a wydaje mi się, że będę potrzebować pomocy.

Havard tylko skinął głową i wstał z łóżka.

-  Czy Herborg grozi jakieś niebezpieczeństwo? - zapytał cicho.

-  Nigdy nie wiadomo - odpowiedziała Mali wymijająco. - Poczuję się pewniej, jeśli tym razem towarzyszyć mi będzie aku­szerka.

Następnie wymknęła się i skierowała w stronę sypialni Her­borg i Oi.

  

ROZDZIAŁ 15.

 

Kiedy pierwsze chłodne promienie słońca wypełzły zza szczytu Storvikhammern i zaświeciły do okien Stornes, akuszerka była już w sypialni przy Herborg.

Mali powitała ją na dole w korytarzu, blada i niespokojna.

-  Dziękuję, że przyjechałaś - powiedziała i pomogła zdjąć jej duży szal, płaszcz oraz ciepłe kozaki.

-  Zwykle sama sobie dajesz radę - rzekła Olga Hogbu i po­prawiła bluzkę opinającą dorodną pierś. - Ale cieszę się, jeśli mogę pomóc.

-  Wolałabym, żebyś tym razem była przy mnie, bo będę się czuła pewniej - odpowiedziała Mali. - Po pierwsze poród jest przedwczesny, ale najbardziej martwię się tym zapaleniem, o którym wspominałam ci przez telefon. A teraz denerwuję się przede wszystkim, że Herborg może dostać gorączki połogowej czy coś takiego.

Akuszerka skinęła głową poważnie.

- No i... takie zapalenie... - ciągnęła Mali cicho. - Zastana­wiam się nad jego skutkami w przyszłości. Nawet jeśli teraz pójdzie dobrze, obawiam się, że Herborg więcej razy nie zajdzie w ciążę.

-  Istnieje takie niebezpieczeństwo, że będzie to ich jedyne dziecko - przyznała akuszerka. - Ale jedno to lepiej niż żadne - dodała i mocno uścisnęła Mali za ramię.

-  Owszem, o ile przeżyje - wymamrotała Mali i otarła twarz. - Skoro być może nie będą mogli mieć więcej dzieci, to musimy za wszelką cenę ratować to jedno.

-  I tak zrobimy - oświadczyła ze spokojem Olga Hogbu. -A teraz chodźmy na górę!

Herborg leżała oparta na dużych poduszkach. Twarz miała spo­coną i zaczerwienioną, a oczy pozbawione blasku. Było wyraźnie widać, że trawi ją gorączka.

-  Dzień dobry, Herborg - kiwnęła do niej przyjaźnie aku­szerka. - Jestem Olga, akuszerka. Nie spotkałyśmy się wcześ­niej, ale dobrze się znam z twoją teściową - dodała. - I co, twój bobas nie chciał dłużej czekać?

Herborg usiłowała się uśmiechnąć spierzchniętymi wargami, ale z jej oczu wyzierał strach. Akuszerka podeszła bliżej i usiadła obok niej na brzegu łóżka.

-  Zbadam cię trochę - powiedziała i odsunęła kołdry. Mali i Ane posłały czystą pościel, ale i tak na ręczniku, który położyły na prześcieradle, pojawiły się już plamy z krwi i śluz o nieprzyjemnym zapachu. Akuszerka pomacała swoimi duży­mi dłońmi wystający brzuch Herborg.

-  Jak często masz teraz skurcze?

-  To zależy - wymamrotała Herborg i napięła się, bo kolejny skurcz ogarnął jej ciało. - Teraz upłynął kwadrans od ostatnie­go, ale poza tym...

Nie dokończyła, bo jęknęła z bólu. Akuszerka przykryła ją kołdrami i otarła jej twarz wilgotną szmatką, która leżała na sto­liku nocnym.

-  To może jeszcze trochę potrwać - rzekła niby do Herborg, lecz tak, by i Mali usłyszała. - Ale to normalne przy pierwszym porodzie! Próbuj odpoczywać pomiędzy skurczami, a my tu z Mali będziemy ci pomagały na wszystkie sposoby. Gwarantuję, że jesteś teraz pod najlepszą opieką - uśmiechnęła się, starając się podnieść dziewczynę na duchu.

-  Czy... dziecku coś grozi? - wyszeptała Herborg ze łzami w oczach.

-  Tego nigdy nie wiadomo - odparła Olga szczerze. - Nie będę cię oszukiwać, że zawsze wszystko jest w porządku. Ale myślę, że będzie dobrze. Jesteś młoda i silna, a dziecko jest bardzo żywotne. - Poklepała Herborg przyjaźnie po policz­ku i uśmiechnęła się. - Bądź dobrej myśli! Damy sobie radę, zobaczysz. Ale musisz nam pomagać. Ważne, byś przez cały czas o tym pamiętała, choć po kilku godzinach będziesz już bardzo zmęczona.

Gdy Ane znów zmieniła ręcznik na prześcieradle, akuszerka podeszła do stołu, na którym Mali przygotowywała wszystko, by po narodzeniu można tam było umyć i owinąć noworodka.

-  No i co ty o tym myślisz? - wyszeptała Mali.

-  Mamy twardy orzech do zgryzienia - odparła cicho Olga odwrócona plecami do łóżka. - Nie podoba mi się to zapalenie, jest gorzej, niż myślałam. Jeśli dziecko urodzi się zdrowe, będzie można to uznać za szczęście. No i niestety więcej dzieci to dziew­czę już mieć nie będzie.

Mali poczuła, jak na chwilę serce przestało jej bić, a brzuch miała twardy jak kamień. Potwierdzenie własnych przypusz­czeń przez Olgę było dla niej szokiem. Wiedziała, że akuszerka ma rację. Herborg i Oja będą mieli tylko jedno dziecko. Boże, zmiłuj się nad nami, pomyślała, żebyśmy zdołali uratować za­równo młodą gospodynię, jak i dziedzica Stornes.

 

Oja siedział w stajni na stercie siana. Słyszał, że przyjechała akuszerka, a kiedy raz Ane zeszła po coś na dół, zapytał, jak przebiega poród. Powiedziała mu, że to trochę potrwa, może nawet dosyć długo, dodała i popatrzyła na niego ze współczu­ciem. Wtedy właśnie Oja wyszedł. Nie mógł nawet znieść myśli, że miałby jechać do lasu i pracować przy wycince. Bo gdyby coś się stało.

Żołądek palił go żywym ogniem. Musi być w pobliżu Herborg! Na wypadek, gdyby go potrzebowała. Ale gdy so­bie wyobraził, że miałby pójść do sypialni i patrzeć, jak żona cierpi, jęknął. Jeśli coś pójdzie nie tak... Przycisnął dłonie do żołądka. Niewiele zjadł na śniadanie, a i to zwymiotował. Te­raz żołądek zmienił się w ziejącą ranę, która wysyłała ukłucia w górę w stronę serca.

Jakiś czas temu Oja słyszał dzwon wzywający mężczyzn na obiad, ale nie ruszył się z miejsca, bo gdy myślał o jedzeniu, zbie­rało mu się na mdłości. Uprzedził Ingeborg, że nie będzie jadł, ale gdyby był potrzebny, to znajdą go w stajni. Nikt jednak po niego nie przyszedł.

Oja położył się na sianie i zamknął piekące oczy. Pod powie­kami przesuwały mu się obrazy z Herborg. Wydawało mu się, że jest blisko, i niemal czuł na policzku jej ciepły oddech, a pod dłońmi jej delikatną skórę. Nie miał pojęcia, jak nieskończenie piękne jest życie, zanim jej nie poznał. Z Herborg wszystko się odmieniło. Nauczyła go śmiać się i nie wstydzić się zapłakać. Nie pamiętał, by kiedykolwiek ronił łzy, nim pojawiła się w jego życiu, ale przy niej płakał zarówno ze smutku, jak i z radości. Nauczyła go kochać bez zastrzeżeń, a jednocześnie sprawiła, że bardziej polubił siebie. Zupełnie jakby otworzyła w nim jakieś drzwi, za którymi znajdowały się uczucia, o których istnieniu nie miał pojęcia.

Tylu rzeczy nie dostrzegał, nim nie pokazała mu ich Herborg. Barw jesieni, plusku strumyka, potężnych szczytów rozjaśnio­nych blaskiem zachodzącego słońca w letni wieczór. Nigdy też nie zwracał uwagi na kwiaty, dopiero Herborg uświadomiła mu, jakie są piękne. Nawet nazbierał dla niej cały bukiet ostatniej jesieni, przypomniało mu się i poczuł ukłucie w sercu. Widząc radość w jej oczach, gotów był uczynić wszystko, byleby ujrzeć znów jej twarz rozpromienioną w cudownym uśmiechu.

Spacerował z nią pod granatowym niebem i zachwycał się, gdy gwiazdy odbijały się w jej oczach. Stała przytulona do niego pod mieniącą się barwami zorzą polarną i mówiła, że czuje się przy nim bezpieczna. Za każdym razem poruszała w nim jakąś głęboko ukrytą strunę. Właściwie nie potrafił tego wyrazić, ale bez wątpienia uczyniła go człowiekiem milszym dla wszystkich, ponieważ czuł się przez nią kochany. Gdyby ją stracił...

Oja zwymiotował. W ustach poczuł cierpki smak i wypluł ślinę. Otarłszy dłonią usta, jęknął. Tak się cieszyli na to dziec­ko! Pamiętał jej rozpromienioną twarz, kiedy mu powiedziała, że jest w ciąży. Jemu wydawało się to wprost niepojęte, że nosi pod sercem jego dziecko. Ze zostanie ojcem! On, który nigdy nie miał żadnych marzeń, wyobrażał sobie teraz, co będzie ro­bił z maleństwem. Stornes było w jego życiu najważniejsze, aż do przybycia Herborg. Teraz ona i dziecko znaczyli najwięcej. Dwór także, oczywiście, ale inaczej niż kiedyś, pomyślał nie­jasno. Stornes stanowiło dziedzictwo, które z dumą i radością kiedyś przejmie i potem przekaże krwi ze swej krwi. Ale jego życiem była Herborg.

 

Kiedy zbliżała się pora podwieczorku, Herborg całkiem już opadła z sił. Skurcze powtarzały się coraz częściej i nie miała czasu odpocząć po jednym, gdy już przez jej ciało przetaczał się kolejny. Przepocone i potargane włosy Mali odgarniała jej z czoła chłodną mokrą szmatką. Niepokoiła się coraz bardziej, że mimo upływu tylu godzin nic się nie posunęło.

-  Masz gdzieś ten swój wywar rozluźniający? - odezwała się do niej cicho akuszerka. - Podaj go jej!

-  Już to zrobiłam - wyszeptała Mali. - Ale mam jeszcze.

-  Niech wypije - poradziła Olga i otarła pot z czoła. - Mu­simy trochę przyśpieszyć poród. Serce dziecka nie bije już tak mocno - szepnęła do Mali, przyłożywszy ucho do brzucha Herborg. - A ona bardziej krwawi. Nie podoba mi się to.

Pogłaskała młodą kobietę po twarzy. Herborg leżała jakby pozbawiona życia w tych krótkich chwilach przerwy, nim kolej­ny skurcz wyginał jej ciało w łuk. Nie otwierała oczu i nie reago­wała.

-  Herborg, dziecino - poprosiła ją cicho Olga, kładąc jej rękę na ramieniu. - Teraz musisz pomóc sobie i dziecku. Wiem, że jesteś wyczerpana, ale nie możesz się poddawać. Zdaje mi się, że zaraz zaczną się bóle parte, a wtedy najważniejsze, żebyś...

-  Oja - wyszeptała Herborg, poruszając suchymi, spękany­mi wargami. - Chcę zobaczyć Oję.

-  Oja ci teraz nie jest potrzebny...

Mali stanęła przy łóżku ze szklanką wywaru ziołowego w ręce.

-  A może właśnie jego potrzebuje teraz najbardziej - powie­działa, patrząc na Olgę, i zwróciła się do synowej: - Herborg, wypij to, a ja zejdę i przyprowadzę Oję.

Delikatnie uniosła wycieńczoną kobietę na łóżku i przyłoży­ła kubek do jej ust. Herborg otworzyła otoczone czerwoną ob­wódką oczy i mrużąc je, spojrzała na Mali.

-  Przyprowadzisz Oję?

-  Tak - odparła Mali. - Pójdę po niego.

Herborg westchnęła cicho i wypiła wywar. Nim Mali zdążyła ją położyć z powrotem na poduszki, złapał ją nowy skurcz. Sy­nowa ścisnęła rękę Mali z taką siłą, że aż ją przewróciła na łóżko, i zawyła przeciągle. Mali podniosła się, czując, jak przechodzą ją dreszcze. Przez moment zastanawiała się, czy Oja to zniesie, ale zaraz odsunęła od siebie tę myśl. Syn musi to zrobić dla Her­borg!

-  Przyprowadzę Oję - powiedziała, ocierając pot z twarzy. Poprawiła bluzkę i potargane włosy. - Może właśnie tego potrze­buje...

Akuszerka skinęła głową.

-  Idź po niego - rzuciła krótko. - Teraz potrzebna nam wszelka pomoc, jeśli ma się to dobrze skończyć.

 

Mali stanęła w drzwiach stajni i poczuła zapach koni zmieszany z przykrą wonią wymiocin. Zauważyła Oję z tylu na stercie sia­na. Leżał na boku, skulony, z dłońmi na brzuchu.

- Oja...

Poderwał się. Włosy sterczały mu na wszystkie strony, twarz miał bladą, a oczy czerwone. Mali poznała, że płakał.

-  Czy coś...

-  Poród się przeciąga, Oja - odezwała się Mali cicho. - Her­borg jest bardzo wycieńczona, a teraz pyta o ciebie.

-  Ale ja...

-  Możesz ją wesprzeć, by się nie poddawała - dodała Mali. - Jest taka wyczerpana, biedulka, potrzebuje więc pomocy, byśmy mogli uratować dziecko.

Przeczesał włosy drżącą dłonią i stanął niepewnie na nogach. Usiłował otrzepać się z siana i poprawił sweter.

-  Jeśli tylko mogę pomóc, to...

-  Możesz, ale musisz być silny - Mali położyła mu dłoń na karku. - Nie będzie to dla ciebie łatwe - uprzedziła. - Musisz być jednak silny za was oboje. Dasz radę, Oja.

-  Nie wiem...

-  Musisz - wyszeptała Mali. - Zrób to dla Herborg.

-  A jeśli coś pójdzie nie tak...

-  Nie wolno ci tak myśleć - upomniała go Mali. - A tym bar­dziej okazywać strachu. Masz tchnąć w Herborg odwagę i siłę. Ona chce mieć ciebie przy sobie, dlatego musisz dać radę.

Skinął powoli i szurając nogami, wyszedł za matką ze stajni.

 

To była walka na śmierć i życie. Oja siedział u wezgłowia i trzy­mał Herborg w ramionach. Pobladł jak kreda, gdy chwyciły ją bóle i zawyła. Mali widziała, jak zaciskał zęby. Twarz mu stężała, zlała się potem, grzywka opadała na oczy. Mali domyśliła się, że najchętniej uciekłby od tego koszmaru, w którym się znalazł, ale nie ruszył się z miejsca. Głaskał Herborg po twarzy, gdy na moment mogła odpocząć, przytulał twarz do jej twarzy i prze­mawiał do niej cicho i czule. Mali czuła wielki podziw dla swego syna. Nigdy nie przypuszczała, że on to wytrzyma, i wiedziała już, że nigdy tego nie zapomni.

- Teraz przyj mocno, Herborg - zachęcała akuszerka. - Już widać główkę. Bądź dzielna i przyj, a zaraz będziemy mieć tu dziecko.

Dwa gwałtowne skurcze przetoczyły się przez ciało Herborg i wreszcie dziecko wyślizgnęło się wprost w ręce Mali. Akuszer­ka nagle odsunęła się na bok, kiedy ostatni skurcz targnął ro­dzącą, tak że to Mali chwyciła noworodka. Olga wiedziała, że rodzi się dziedzic Stornes, i chciała, by to gospodyni dworu go przyjęła.

Mali stała przez moment jak sparaliżowana z zakrwawio­nym sinym tłumoczkiem na ręku. Zaraz jednak się odwróciła i położyła dziecko na stole. Akuszerka chwyciła maleństwo za nogi i poklepała lekko po pupie. Cisza. Mali poczuła, że serce przestało jej bić ze strachu. Żeby tylko nie było martwe, pomy­ślała rozpaczliwie. Przecież Herborg i Oja nie dostaną drugiej szansy. Kiedy akuszerka położyła maleństwo na kocyku, Mali włożyła mu palec do ust i wyjęła trochę śluzu.

-   Zimna woda - poprosiła chrapliwie.

Olga podeszła z chochlą zimnej wody. - Co chcesz zrobić? - zapytała szeptem.

Mali nie odpowiedziała. Trochę zimnej wody wylała na pierś noworodka, podniosła jeszcze raz, trzymając go za nogi, i klepnę­ła. Rozdzierający silny krzyk wypełnił pomieszczenie. Mali tak się przeraziła, że omal nie upuściła dziecka. Ostrożnie odłożyła je na kocyk. Maleństwo machało nóżkami i rączkami, i jeszcze raz krzyknęło głośno. Z oczami pełnymi łez Mali odwróciła się do łóżka, gdzie Oja trzymał mocno w objęciach Herborg i prze­rażonym wzrokiem obserwował rozgrywający się dramat.

-  Żyje! - zawołała radośnie Mali. - Macie piękną i silną có­reczkę! A jaka z niej złośnica!

Herborg uniosła się lekko na łokciach i odgarnęła włosy z twarzy.

-  Urodziła nam się córeczka? - wyszeptała ochrypłym gło­sem.

-  Tak, i to taka, którą będzie słychać - roześmiała się aku­szerka z wyraźną ulgą. - Już ona powie, czego chce.

Oja pochylił głowę nad Herborg, a jego ramionami wstrząsał płacz.

-  Oja, Oja - wyszeptała Herborg i założyła mu ręce na szyi. - Słyszałeś? Mamy śliczną córeczkę!

Akuszerka umyła maleństwo, ale to Mali zaniosła zawiniątko do rodziców. Herborg wyciągnęła ręce i wzięła córeczkę, śmiejąc się i płacząc na przemian.

-  Popatrz, Oja - szlochała i odchyliła trochę kocyk. - Po­patrz, jaka śliczna! Ona jest nasza!

I jest dziedziczką Stornes, dodała w duchu Mali, stojąc tak i patrząc na nich. Nic jednak nie powiedziała.

-  Usiądź na chwilę przy piecu, Oja - poprosiła Olga. - Mo­żesz potrzymać swoją córeczkę, gdy my tymczasem zajmiemy się dalej twoją żoną.

Oja na sztywnych nogach wstał z łóżka i wziął dziecko na ręce. Jego twarz zalśniła taką wewnętrzną radością, że Mali po­czuła, jak łzy płyną jej po policzkach.

Łożysko urodziło się stosunkowo szybko i ku radości Mali i akuszerki ustał krwotok.

-  Wygląda na to, że tu wszystko w porządku - stwierdziła Olga, wyciągając zakrwawione ręczniki i układając czyste.

-  A teraz, Herborg, wypijesz jeszcze zioła twojej teściowej i miejmy nadzieję, że szybko wydobrzejesz.

Herborg leżała spokojnie, pozwalając dwóm kobietom umyć ją i przebrać w czystą suchą koszulę. Jej twarz nie była już taka purpurowa, a oczy lśniły bardziej ze szczęścia niż z gorączki. Ale czy rzeczywiście ustąpi stan zapalny, okaże się dopiero za parę dni. Mimo to Mali odczuwała dziwną pewność, że wszystko bę­dzie dobrze. Herborg odzyska powoli zdrowie, tyle że nie będzie mogła mieć więcej dzieci.

ROZDZIAŁ 16.

 

Dorbet zapukała lekko do drzwi, zanim weszła do korytarza domu na Wzgórzu. Otrzepała śnieg z butów i podeszła do drzwi kuchennych. Nim jednak zdążyła nacisnąć klamkę, otwarły się od środka i stanęła w nich Ruth. Blada i przerażona spojrzała na siostrę pytająco. Była na dole w Stornes przed południem po ziemniaki i wtedy się dowiedziała o trwającym porodzie.

-  Jak poszło? - zapytała pośpiesznie. - Już po?

-  Tak, urodziła im się śliczna maleńka córeczka. Straszna złośnica, mówi mama, ale to chyba tylko dobry znak, że tak głośno krzyczy. Podobno to dobrze robi na płuca - powiedziała Dorbet podekscytowana. - A płacze tak, że ściany drżą, chyba że leży u swojej mamy przy piersi i ssie.

Ruth objęła siostrę i mocno przytuliła.

-  Tak się bałam, że będą jakieś komplikacje - zachlipała. - Modliłam się i modliłam...

-  To pewnie Bóg miał dziś trochę czasu, by cię wysłuchać - odpowiedziała Dorbet z lekkim sarkazmem i poklepała Ruth po plecach. - Mogę wejść do środka?

Ruth cofnęła się rozkojarzona, a Dorbet zamknęła za sobą drzwi. Ruth najwyraźniej sprzątała po kolacji. Ser i konfitury wciąż stały jeszcze na stole. Dorbet nachyliła się nad kołyską ustawioną przy piecu. Marilena spała spokojnie, trzymając w buzi róg kołderki.

-  Jaka ona duża i jaka śliczna - wyszeptała. - Pewnie nieba­wem zacznie chodzić?

-  Myślę, że za parę miesięcy - stwierdziła Ruth, sprzątając ze stołu. - O ile nie będzie podobna do ciebie, bo ty zaczęłaś chodzić, nim skończyłaś roczek.

-  Naprawdę? - Dorbet zaśmiała się cicho i pogłaskała Ma­rilenę po pulchnym policzku. - A, przychodzę tu, Ruth, by cię powiadomić, że jeszcze dziś odbędzie się chrzest z wody. Nikolai przybędzie do Stornes za jakąś godzinę. Mama pomyślała, że pewnie też byś chciała być.

Ruth zerknęła nerwowo w stronę drzwi do izby. Nóż wypadł jej z ręki i z brzękiem upadł na podłogę. Aż podskoczyła, znów zerknęła w stronę izby i szybko się nachyliła, by go podnieść.

-  Co z tobą? - zdziwiła się Dorbet. - Wydajesz się taka nie­spokojna. Stało się coś?

Ruth nie odpowiedziała. Pośpiesznie poprawiła włosy i zmię­ła nerwowo fartuch. Jej wzrok był daleki, jakby w ogóle nie sły­szała, co siostra do niej mówi.

-  Muszę zapytać Samuela, czy...

-  Czy dla odmiany on nie mógłby zostać w domu i zerknąć na małą przez tę krótką chwilę, którą zajmie chrzest z wody? - zapytała Dorbet ze złością. - Musisz przyjść, Ruth! Oi i Herborg też bardzo na tym zależy.

Ruth pokiwała powoli głową, nie patrząc na siostrę, zaraz jednak odwróciła się i chwyciła ją mocno za ramię.

-  Chodź ze mną się zapytać! - poprosiła cienko. - Może się zgodzi, jeśli będziesz ze mną.

-  A dlaczego miałby się nie zgodzić? Przecież to chyba nie jest jakaś wygórowana prośba? Marilena jest także jego dzieckiem - wybuchnęła Dorbet. - A nie zdarza mu się często jej pilnować.

-  On jest taki zajęty...

-  Akurat - prychnęła Dorbet ze złością. - Ale co tam, mogę z tobą pójść!

Samuel siedział przy biurku i coś pisał. Podniósł wzrok i spojrzał na siostry wchodzące do izby.

-  A, to ty - stwierdził, wbijając w Dorbet swe pociemniałe spojrzenie. - Coś szczególnego cię sprowadza?

-  Tak, Herborg i Oi urodziła się śliczna córeczka - oznajmi­ła Dorbet, starając się nadać swojemu głosowi spokojne brzmie­nie. - Zaraz odbędzie się chrzest domowy, więc...

Samuel przeczesał włosy i wstał.

-  Dobrze, mogę się tym zająć.

-  A nie, dziękujemy, nie po to przyszłam - odparła Dorbet. - Jeśli o to chodzi, to w Stornes trzymamy się tradycji. Posłano już po Nikolaia, chrzest odbędzie się za godzinę. I Ruth też w nim będzie uczestniczyć - dodała nie w formie pytania, lecz stwier­dzenia. - Rodzice uznali, że tak należy.

Samuel spurpurowiał na twarzy. Dorbet nie wiedziała, czy ze złości, czy z oburzenia, że znów został pominięty i nie jemu powierzono ceremonię chrztu z wody. Zapewne z obu powodów, pomyślała z pogardą, bo on myślał jedynie o sobie.

-  Ale przecież ten Nikolai nie jest osobą duchowną! - rzucił chrapliwie.

-  To bardzo pobożny człowiek, Samuelu - odparła ze spoko­jem Ruth. - Tu we wsi wszyscy go bardzo szanują.

-  Ale ja jestem misjonarzem!

-  Wystarczy nam Nikolai - odpowiedziała Dorbet. - Ale Ruth ma przyjść do dworu. Zerkniesz więc przez tę krótką chwi­lę na Marilenę, dobrze? Ona już śpi, więc nie sprawi ci żadnego kłopotu.

Widać było wyraźnie, że Samuel najchętniej zabroniłby Ruth pójść, ale Dorbet nie spuszczała z niego wzroku, w końcu więc chrząknął i rzucił z niechęcią:

-  A niech idzie.

Dorbet ścisnęła Ruth za ramię i uśmiechnęła się do niej, do­dając jej otuchy.

-  To ja wracam - rzekła. - Obiecałam pomóc w przygotowa­niach do ceremonii. A ty zaraz przyjdziesz, dobrze?

Ruth skinęła głową, zerkając pośpiesznie na Samuela, i wy­gładziła fartuch.

-  Tylko się przebiorę - wyszeptała.

-  Ale to nie zajmie ci dużo czasu. Idź na górę, włóż odświęt­ną sukienkę i przyjdź!

Wypowiedziawszy te słowa, Dorbet zniknęła, nie żegnając się nawet z Samuelem. Ruth odwróciła się i weszła na schody.

-  Jestem temu całkowicie przeciwny - wysyczał cicho mi­sjonarz. - To bluźnierstwo, by osoba świecka udzielała chrztu...

-  To tylko chrzest domowy, Samuelu - zaprotestowała cicho Ruth. - Dziecko będzie później ochrzczone w kościele.

-  Ale to obraza dla mnie, że nie poprowadzę tej ceremonii - upierał się, przechadzając się małymi krokami po izbie. - Nawet nie zostałem zaproszony jako uczestnik.

-  Tu tak jest - próbowała wyjaśniać Ruth. - Rodzina...

-  Czy ja nie należę do rodziny?

-  Tak, ale...

Siadł z powrotem przy biurku, a kiedy podniósł wzrok, Ruth zauważyła głęboką zmarszczkę między brwiami.

-  Odpowiesz mi za to po powrocie - rzucił cicho.

Ruth poczuła strach, który niczym chłód przeniknął jej cia­ło. Na moment przymknęła powieki. Zobaczyła mroczki przed oczami i odruchowo poszukała jakiegoś oparcia. Przez ostatnie tygodnie powtarzało się to wiele razy. Wciąż kręciło jej się w gło­wie i było jej niedobrze. Przez ten tydzień, kiedy Samuel wyje­chał do Berkak, czuła się lepiej, za to zaraz po jego powrocie jej samopoczucie znacznie się pogorszyło. Kiedy mąż był w domu, chodziła ciągle podenerwowana, lękając się, by nie powiedzieć lub nie zrobić czegoś, co by go zirytowało, bo nawet drobiazg potrafił wytrącić go z równowagi i wybuchał wtedy niepohamo­wanym gniewem.

No i te wieczory... Ruth nienawidziła wieczorów. Kiedy Sa­muel wstawał i wskazywał palcem na schody prowadzące do sypialni, wiedziała, co ją czeka. Jak długo zdoła wytrzymać to wszystko, na co ją narażał, nie była nawet w stanie pomyśleć. Wiedziała tylko, że musi wytrwać ze względu na Marilenę.

Wymknęła się pośpiesznie z izby. Na górze włożyła ciemną sukienkę, poprawiła włosy i wytarła twarz wilgotną szmatką. Tyle musi wystarczyć, pomyślała. Nie ma czasu.

-  Jeśli Maria Magdalena... jeśli się obudzi, to butelka stoi...

-  Najlepiej, żeby spała - odparł Samuel, nie odwracając głowy od biurka, przy którym na nowo podjął pracę. - Dobrze wiesz, co sądzę o wrzeszczących bachorach!

Ruth stała przez chwilę rozdarta. Coś jej mówiło, że nie po­winna wychodzić. Bo jeśli Marilena się obudzi? Ale przecież Sa­muel jej chyba nie skrzywdzi? To także jego dziecko. Chce mnie tylko nastraszyć, żebym nie szła, próbowała się uspokoić. Stała przez chwilę, niepewna, co ma robić. Poprawiła jednak sukienkę i nerwowo przygładziła włosy.

-  Mała śpi spokojnie, a mnie nie będzie tylko przez chwilę. Ale jeśli się obudzi...

Wbił w nią swoje błyszczące szaleństwem oczy. Ruth cofnęła się i wyszła pośpiesznie.

Nie doszła nawet do węgła domu, gdy złapały ją okropne mdłości. Oparła się o ścianę domu i zwymiotowała resztkę obia­du i to niewiele, co zjadła na kolację. W ustach miała niesmak. Nachyliła się i nabrała ręką trochę śniegu, który włożyła sobie do ust. Potem wytarła usta rękawem płaszcza i wyprostowała się szybko. Znów zakręciło jej się w głowie. Przerażona, szukała po omacku oparcia. Upadła na kolana, oddychając z trudem, i nag­le doznała olśnienia. Zrozumiała już, co jej dolega. Znów jest w ciąży! Tłumiąc szloch, położyła się na śniegu. To nie może być prawda! Ale wiedziała, że jednak jest. Kilka raz przemknęła jej już ta myśl, ale odsuwała ją w panice. Teraz uświadomiła sobie, że już dłużej nie ma się co oszukiwać.

Co zrobi? Spróbuje usunąć kolejne nienarodzone życie? Czy donosi ciążę? Nie, nie teraz, kiedy będzie musiała przeprowa­dzić się z Samuelem do Berkak! On o niczym innym nie mówił po powrocie, jak tylko o tym, że otrzymał nowe poważniejsze zadania w zborze, i snuł plany dotyczące nowego życia, jakie go czeka. Powiedział, że wyjadą tam całą rodziną, bo jej i Marileny miejsce jest przy nim, ale jego spojrzenie zdradzało gniew i nie­chęć. W Berkak będzie z nim zupełnie sama, z nim i jego sza­leństwem. Nie będzie miała nikogo bliskiego, na kogo mogłaby liczyć, gdyby było bardzo źle. Nikogo, z kim mogłaby porozma­wiać. Samuel nie znosi dzieci, a przy dwójce maleństw w domu na pewno nie będzie spokoju. Płacz i hałas...

-  O Boże - jęknęła, a po policzkach pociekły jej łzy. - Boże, pomóż mi!

W końcu wstała i chwiejnym krokiem podążyła w dół do Stomes. W nocy pomyśli o tym, co powinna zrobić, teraz musi pójść na chrzest domowy. Serce waliło jej w piersiach, a w ustach wciąż czuła cierpki smak wymiocin. Po drodze otrzepała się ze śniegu i przykładała do twarzy zimne rękawice, tak by policzki nabrały trochę rumieńców. Nikt nie może nabrać podejrzeń, co się z nią dzieje. Sama musi znaleźć jakieś wyjście, tak jak ostat­nio.

Głowa jej pękała, otarła zimną rękawicą zapłakaną twarz. Odebrać życie jeszcze jednemu nienarodzonemu dziecku...

Ruth jęknęła na samą myśl i znów jej się odbiło. Och, gdy­by tylko wiedziała, że wszystko pójdzie dobrze i nie umrze przy pozbywaniu się płodu, tak że Marilena nie zostanie sama z Sa­muelem. Ale przecież nie było takich gwarancji. A zawieść Ma­rilenę. .. Córeczka ma tylko ją. Mali też tak powiedziała: „Mari­lena ma tylko ciebie, tylko na tobie może polegać". Było to już dawno, ale teraz te słowa brzmiały jeszcze bardziej prawdziwie.

Ruth potknęła się o dużą bryłę lodu i omal nie upadła. W głowie czuła dziwną pustkę, myśli dochodziły do niej jak przez mgłę. Drżała na całym ciele od mroźnego chłodu, który przenikał ją od środka. Muszę pomyśleć, tłukło jej się po gło­wie. Ale nie teraz. Muszę znaleźć jakieś rozwiązanie, powtarzała w duchu ogarnięta paniką. Tak czy inaczej pochłonie mnie piek­ło, pomyślała, bo dla mnie nie ma wybawienia. Tylko że teraz nie to jest najważniejsze. I tak już moje życie jest nic niewarte. A wieczność... Podniosła wzrok na rozgwieżdżone niebo. No cóż, niebo czy piekło... Nie o mnie chodzi, tylko o Marilenę.

 

W sypialni panował podniosły nastrój. Na stole leżał śnieżno­biały wykrochmalony obrus, w świecznikach i na stole paliły się świece, a w piecu trzaskał ogień. W pomieszczeniu było ciepło, a atmosfera skupiona.

Herborg siedziała w łóżku podparta kilkoma dużymi podusz­kami. Ruth zdawało się, że jeszcze nigdy nie widziała jej takiej pięknej. Miedzianobrązowe włosy rozsypały się na poduszkach, a w blasku świec aż błyszczały. Jej oczy promieniały szczęściem. Na rękach trzymała dziecko, a Oja stał tuż obok przy łóżku i ręką obejmował żonę i córeczkę.

Ruth nie widziała jeszcze go tak wzruszonego. Był blady, twarz miał ściągniętą, ale jaśniał dumą i radością. Jego spojrze­nie wciąż pieściło dwie ukochane istoty. Ruth poznała, że z trudem powstrzymuje łzy. Jaki on inny, pomyślała ze zdumieniem. Zupełnie jakby to maleńkie dziecko w ramionach Herborg tak go odmieniło, jakby wyszlachetniał w pewien sposób.

-  Kto będzie podawał dziecko? - zapytał Nikolai cicho, pa­trząc na młodych rodziców.

Oja pochylił się i ostrożnie wziął dziecko na ręce, po czym podszedł do Mali i podał jej swoją córeczkę.

-  Chcielibyśmy, żeby mama podawała ją do chrztu - oznaj­mił chrapliwym głosem.

Ruth zorientowała się, że mama nic o tym nie wiedziała, bo wyciągnęła ręce z oczami pełnymi łez i wyszeptała:

-  Ależ Oja...

-  Bardzo byśmy chcieli, żebyś podawała ją do chrztu - po­wtórzył, zerkając pośpiesznie na Herborg.

Ona też skinęła i uśmiechnęła się do Mali uśmiechem prze­pełnionym takim ciepłem i radością, że Ruth aż poczuła ukłucie w sercu. Żeby być taką szczęśliwą, pomyślała, przyciskając dło­nie do palącego żołądka, choćby przez parę minut... Mali uro­czyście podeszła do stołu i wyciągnęła ręce z dzieckiem w stronę Nikolaia.

-  Jakie imię wybraliście dla dziecka? - zapytał.

-  Mali - odpowiedział Oja zdecydowanym głosem. - Będzie się nazywać Mali Stornes.

Łzy ciekły Mali po policzkach, gdy Nikolai pobłogosławił maleństwo i odczytał fragment Biblii o tym, że do dzieci należy Królestwo Boże. Kiedy odmawiali Ojcze nasz, poruszała tylko us­tami, bo ze wzruszenia nie mogła z siebie wydobyć głosu. W tej uroczystej chwili jej spojrzenie spoczywało na małej twarzyczce w miękkim wełnianym kocyku. Oto nowa dziedziczka Stornes! Nikt z zebranych w pomieszczeniu członków rodziny nie wie­dział jeszcze o tym, że Stornes będzie miało kiedyś nową Mali, myślała. Kiedyś ta maleńka dziewczynka przejmie ciężki pęk kluczy i zarządzanie dużym dworem. Jak sobie poradzi z tym odpowiedzialnym zadaniem? - zastanawiała się. Kim będzie ta nowa Mali Stornes?

Oddając dziecko Oi, chwyciła go pośpiesznie za szyję i po­wiedziała cicho:

-  Dziękuję. Gdybyś wiedział, ile to dla mnie znaczy, że mog­łam ją podawać do chrztu.

-  Wiemy - uśmiechnął się.

Ale tak naprawdę nie mógł tego wiedzieć, ani on, ani Her­borg. Na razie tylko ona jedna znała prawdę.

 

Ruth śpieszyła się do domu i nawet nie została na kawie. Zatro­skane spojrzenie mamy paliło ją w kark, gdy wymknęła się w zimowy mrok.

Przed krótką chwilą czuła ciepło płynące od innych, sta­nowiła część wspólnoty. Teraz biegła zupełnie sama w stronę Wzgórza i powróciły do niej lawiną wszystkie złe myśli. Wysoko przy rampie na banie z mlekiem musiała się na chwilę zatrzy­mać, bo znów zwymiotowała. Zerknęła pośpiesznie w stronę domu i poczuła strach przed powrotem. Sama myśl, co ją czeka, wywołała w niej kolejne odruchy wymiotne, choć żołądek już dawno miała pusty. Poczuła się całkiem opuszczona, zarówno przez Boga, jak i przez ludzi. Nie miała pojęcia, jak podoła temu, co ją czeka. Aż taka silna nie jestem, myślała udręczona. Ale nie było drogi odwrotu. Musiała stawić temu czoło.

Gdy przemykała się wzdłuż ściany domu, usłyszała ze środka krzyk Marileny. To nie jest zwyczajny płacz dziecka, pomyślała oszołomiona. Ona krzyczy z bólu i ze strachu. Ruth otworzy­ła drzwi wejściowe i nawet nie zamknęła ich za sobą, szarpnęła drzwi do kuchni i zajrzała do środka.

Samuel stał odwrócony do niej plecami. Przełożył Marilenę przez rękę, a drugą dłonią wymierzał jej klapsy. Głową Marileny rzucało z boku na bok za każdym razem, gdy dosięgało ją kolej­ne uderzenie.

Przez moment Ruth stała jak porażona w otwartych drzwiach, ale nagle w jej głowie coś eksplodowało. Wszystko za­barwiło się purpurą. Serce przestało jej bić, a nogi się pod nią ugięły. Odruchowo poszukała oparcia. Dłonie uczepiły się sto­łu kuchennego. Pod zgrabiałymi palcami wyczuła coś zimnego i twardego, duży kuchenny nóż! Zacisnęła dłoń wokół rękojeści. I w samym środku czerwonej mgły, która wirowała jej przed oczami, dostrzegła szerokie plecy Samuela. Usłyszała dookoła dziwny szum, zniknęły wszelkie myśli, pozostała jedynie nie­nawiść - zaciekła, purpurowa nienawiść. Z dzikim wrzaskiem uniosła nóż i wbiła mu go głęboko w plecy.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 17 Nad przepaścią
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 17 Nad przepaścią
(Grzech pierworodny 17) Nad przepaścią Anne Lise Bogne
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 22 Czas grozy
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 23 Igranie z losem
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 21 Plotki
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 11 Zerwanie
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 16 Chłód
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 05 Księżycowa noc
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 25 Barwy nadziei

więcej podobnych podstron