Herling-Grudziński
Wędrowiec cmentarny
Posłowiem opatrzył
Pociąg towarowy z Grosseto, wyjątkowo długi, wtoczył się na rzymski dworzec Termini; długość zmusiła go do kilkunastu minut manewrowania, kolejarze wyskakiwali i wskakiwali do wagonów z czerwonymi chorągiewkami, krzyżowały się gwizdki, wreszcie znaleziono miejsce na ostatnim, dwudziestym czwartym torze, blisko muru przylegającej do toru dzielnicy miasta. Odczepiono lokomotywę i odprowadzono ją na czoło toru. Kolejarze ze swoimi kolejarskimi kuferkami ze skóry ruszyli grupkami w stronę dworcowej kantyny. Czerwony wąż pociągu towarowego zmartwiał.
Trwał martwy jakieś pół godziny. Wreszcie w przedostatnim wagonie uchyliła się plandeka, zrzuciwszy grubą warstwę śniegu, wynurzyła się głowa w czapce uszance, wzrokiem ogarnęła otoczenie, zanurzyła się znowu pod
9
plandekę, po czym pękaty, wyrzucony przez otwór plecak wylądował na wewnętrznym peronie, niewidocznym z innych pociągów i peronów. W ślad za nim ukazała się w otworze górna część tułowia. Właściciel plecaka wygramolił się na tyle, by móc wyskoczyć na peron. Założył sobie plecak i powoli, ostrożnym krokiem poszedł wzdłuż wagonu w stronę stacji. Kolejarz ze zwiniętą chorągiewką, wyskoczywszy nie wiadomo skąd, krzyknął do niego: Chi sei?*. Odpowiedział: No Italian (jak na innych etapach wędrówki odpowiadał: No French, no English, no Belgian). Po przerwie dorzucił: Bośnia. Bośnia była jeszcze wtedy otoczona powszechną sympatią, wtedy, czyli zimą 1999 roku. Gdyby był dorzucił prawdę, czyli Serbia, mogłoby się to dla niego źle skończyć. Kolejarz odmruknął salute i puścił go wolno.
Na końcu peronu, przed wejściem na szeroki korytarz dworcowy, skręcił do ubikacji. Wpakował się z trudem — plecak był bardzo pękaty — do kabiny. Tam usiadł na sedesie i wypróżnił się po trzech dobach podróży, przeglądając zwitek
* (wł.) — Kim jesteś? (Wszystkie przypisy dodał Zdzisław Kudelski).
10
prospektów turystycznych wyciągnięty z jednej z kieszeni plecaka. Studiował plan Rzymu, palcem wykreślił sobie trasę, wpatrywał się w nią uważnie, by ją dobrze zapamiętać, zapiął się i wraz z plecakiem wyszedł z kabiny do rzędu umywalni w przedsionku. Mył się długo, popijał co jakiś czas wodę z kranu, wpatrywał się w swoją twarz w lustrze niezdecydowanym wzrokiem. Ogolić się? Nie, lepsza jednak jest ta krótka i szeroka broda, czarna z pasemkami siwizny. Lepsza, lepsza, także jako maska przyrośnięta już do jego twarzy.
Miał trochę włoskich pieniędzy, więc w dużym barze dworcowym wypił na stojąco kawę z mlekiem i zjadł słodką bułkę.
Bez trudu znalazł Via Nazionale i pewnym krokiem poszedł w stronę Placu Weneckiego. Parę razy przyglądali mu się podejrzliwie policjanci i przechodnie, ale nikt go nie zatrzymał. Z Placu Weneckiego poszedł na skos, w kierunku Piramidy. Tam szukał zapamiętanej z planu miasta ulicy Caio Celestio. Znalazł ją i z daleka już dostrzegł bramę cmentarza niekatolickiego dla cudzoziemców. Wpuszczono go, chociaż stróż spojrzał niechętnie i na niego, i na jego pie-
li
сак. Powiedział parokrotnie: Dukić, Dukić, wcisnął stróżowi banknot i został zaprowadzony na przeciwległy kraniec cmentarza Keatsa i Shelleya. Wiedział, że tu leżą dwaj poeci angielscy, wiedział także, że tu został pochowany wielki serbski uczony Dukić, który przez wiele lat, aż do przedwczesnej śmierci, wykładał na Uniwersytecie Rzymskim. Oto jego grób, obok grób jego żony, dwa metry od muru. Serce aż podskoczyło mu z radości, gdy doświadczonym okiem dostrzegł sporą murowaną komórkę opodal grobu Dukiciów i obluzowane kamienie w murze cmentarnym.
Było bardzo zimno, stróż ponaglał: „Zamykamy o szóstej", trzeba dziś wrócić na stację Terminu
Wracał więc uradowany. „Znalazłem miejsce — powtarzał do siebie w myślach — późnym wieczorem muszę cmentarz okrążyć i wydr eptać ścieżkę do obruszonego muru. A tam murowany domek dla mnie". Uśmiechnął się. „W serbskim towarzystwie Dukiciów".
Na dworzec wracał spokojniej, wolnym krokiem, znał już przecież drogę. Niewiarygodne,
12
jak przestał mu ciążyć ten ciężki plecak, w ciągu czterech przeszło lat przywykł do niego jak do garbu. Była godzina szczytu, masa ludzka wlewała się na Plac Wenecki ze wszystkich ulic, tu było najwięcej przystanków autobusowych. A gdyby tak usiąść na chwilę dla odpoczynku u stóp pomnika, Altare delia Patria według prospektu miasta, tortu ślubnego z kamienia według złośliwych turystów. Lepiej nie, jest pewnie na szczycie schodów strzeżony przez wartę, plecak może wzbudzić podejrzenia: a nuż wyładowany materiałem wybuchowym. Była mu na rękę godzina szczytu, część policjantów regulowała ruch, a część na chodnikach była zbyt oszołomiona, by zwrócić uwagę na samotnego barbo-ne, kloszarda. Słowo barbone wbił mu w głowę serbski tragarz w porcie genueńskim. Rodak, którego poznał podczas wyładunku statku, gdy został wezwany do pomocy na trzy godziny za nędzną zapłatę.
Wieczór był bardzo zimny, prawie mroźny, wiał ostry wiatr, gnąc drzewa uliczne i bębniąc w blaszane płyty z napisami na sklepowych
* (wł.) — Ołtarz Ojczyzny
13
drzwiach wejściowych. Pomyślał: jutro będzie trudno spać w komórce cmentarnej, na szczęście był posiadaczem niezwykle ciepłej derki, którą zdążył wcisnąć do plecaka w trakcie ucieczki z wojska.
Na dworcu, przez nikogo nie zatrzymywany, dokonał lustracji. Pętali się nocni barboni, podchodząc co jakiś czas do kąta koło zamkniętego już urzędu pocztowego. Prawdopodobnie czekali na moment, w którym będzie można ułożyć legowisko. Policja kolejowa udawała ze strachu, że tego nie widzi.
Około północy, gdy zamarły prawie kasy biletowe w pobliżu zamkniętego urzędu pocztowego, gdy wyludnił się całkowicie główny hall dworca z jednym tylko kioskiem gazetowym oświetlonym w rogu nad okienkiem dla nabywców, gdy w drzemkę zapadli klienci przy stolikach nocnego baru w oczekiwaniu na późne pociągi, gdy (słowem) dworzec przybrał charakter nieczynnej instytucji „pilnowanej" przez dwóch śpiących policjantów przy stoliku w barze, grupka barbonów zaczęła się rozkładać w upatrzonym miejscu. Na oko dziesięciu mężczyzn w młodym wieku i trzech starców. Młodzi
14
drogati, narkomani, kładli się na posadzce tak jak stali i natychmiast zwijali się w kłębek, starcy mieli jakieś szmaty ochronne przed chłodem wiszącym w powietrzu i bijącym od posadzki. Człowiek z plecakiem czekał, aż cała gromadka osunie się do snu, po czym na wyciągniętej z plecaka ciepłej derce położył się pierwszy z brzegu i, jak miał w zwyczaju, przypiął się łańcuszkiem do plecaka, który posłużył mu za poduszkę. A więc nadeszła pierwsza straszna godzina, taka sama od lipca 1995 roku (a zbliżało się Boże Narodzenie 1999). Godzina drżenia na całym ciele, potu oblewającego twarz, szczękania zębów, czasem krótkiego szlochu. Bezładna strzelanina, krew, rzeka krwi, setki ludzi to w drgawkach przedśmiertnych, to już w bezruchu śmierci, krzyk i płacz podobny do wycia, trupy na drogach, u wejścia do domów, na zielonych skwerkach, w otworzonych na przestrzał mieszkaniach. Dowódca z lornetką na balkonie największego domu na rynku. A w jednym z przestrzelonych domów, z czerwonym krzyżem nad drzwiami, widzi ją, Milenkę, w zakrwawionej pościeli na łóżku, z obwisłymi po obu stronach łóżka rękami, dowodem śmierci.
15
W budynku szpitalnym żyje i porusza się tylko siostra miłosierdzia, leżąca twarzą na stole operacyjnym. Milenka, Milenka... Nie miał odwagi popędzić do niej.
Była już pewnie druga lub trzecia w nocy, z płytkiego snu wytrącił go ktoś kładący się obok niego, ktoś bezwładny i raczej upadający tuż obok niego jak podcięty słupek. Sala dworcowa była oczywiście oświetlona całą noc, mógł więc obejrzeć natrętną kobietę. Miała może trzydzieści lat, ale wyglądała na grubo więcej, po oczach można było poznać narkomankę, wisiała na niej suknia, przedziwny łach rozdarty na piersiach tak szeroko, że z rozdarcia wypsnęły się obie piersi. Upadła więc obok niego i długo leżała bez ruchu i z zaciśniętymi kurczowo ustami. Jej twarz w narkotycznym letargu, wygładzona nim, wydała mu się naraz dość ładna, w każdym razie nie odpychająca. Po jakimś czasie przysunęła się i potem przywarła do niego, poszukując ciepła. Od dwóch lat - od wizyty w domu publicznym w Hamburgu — nie miał kobiety. Nie mógł zapanować nad sobą, a ona zdawała się nie czuć w ogóle, co się z nią dzieje. Posiadł ją bez trudu, bez najmniejszego oporu,
16
jak ludzką kłodę. Był tak wygłodzony i spragniony kobiety, że akt, rzadko przerywany jej cichym jękiem, ciągnął się bez końca. Gdy odpadł od niej wreszcie, w grupie śpiących i ogłuchłych nikt nie drgnął, wszyscy leżeli pokotem bez ruchu, jedynie trzej starcy pochrapywali w lekkich podrygach. Przebudziwszy się o szóstej, nie znalazł obok siebie młodej narkomanki w łachmanach. Spakował plecak, poczuł się tak lekki, jak poprzedniego dnia o świcie po posiedzeniu w stacyjnej ubikacji.
Była niedziela, pustawo na placu przed dworcem, mało ludzi na ulicach, rzadkie autobusy poranne.
Jako były oficer posiadał dar szybkiej orientacji w studiowaniu map i planów topograficznych. Znal już Rzym na tyle, że nie musiał powtarzać tych samych szlaków. Przeciął zatem plac przed Via Nazionale i doszedł do Vittorio Ve-neto. Stamtąd, po krótkim marszu, zobaczył plamę zieleni. Na planie miasta widniał napis Pin-cio. Dobrze będzie połazić szybkim krokiem po ogrodzie dla rozprostowania kości w ten przejmujący chłód, na szczęście bez deszczu, prze-
17
ciwnie, z niebem nad głową powlekającym się stopniowo czystym błękitem w miarę dojrzewania porannej pogody. Jaka jest siła przyzwyczajenia, zamienia się [ono] w tik nerwowy! Dotknął górnej lewej kieszeni przefarbowanej kurtki wojskowej, „ważny papier podręczny" zaszeleścił jak co dnia. „Ważny papier podręczny" to zaświadczenie tożsamości (z małą fotografią) Ra-dovana Markovicia, wystawione w Lyonie dzięki mieszkającym tam Serbom; i naturalnie po „posmarowaniu" paroma banknotami. Jakie to szczęście, że uciekając, miał pas pełen pieniędzy w obcych walutach, z rabunku rzecz jasna w wojskowym, zwycięskim pochodzie. Gospodarował tymi pieniędzmi z nadzwyczajną przezornością i oszczędnością. Musiały starczyć na długo. Drugi wielki wydatek, dużo większy, to książeczka paszportowa w prawej wewnętrznej kieszeni kurtki, kieszeni zapiętej dużą metalową agrafką. Na to poszła pokaźna rzeczywiście suma w Trieście, zaraz po ucieczce. Przedstawiciel konsulatu, serbski żulik, dużo ryzykując, dużo też zaśpiewał. Ale opłacało się. Paszport był bez skazy; i opiewał na dziesięć lat.
18
W Pincio krążył energicznie alejami, jakby odbywał zaprawę sportową z obciążeniem. Wciąż jednak czuł w kościach zmarzlicę. Toteż ucieszył go widok małego ogniska pod murkiem panoramicznym, odgradzającym ogród od schodów, które (jak wskazywał plan miasta) prowadziły na Plac Hiszpański. Małe ognisko podsycały deseczkami dwie stare prostytutki. O tej porze? Gdzież one znajdą klientów pół godziny po szóstej? No ale to ich sprawa. Moją sprawą jest ogrzać sztywne dłonie przy pełzających ognikach. Dopuściły go natychmiast, myśląc może, że ten objuczony tramp okaże się w erotycznej potrzebie o krok od ogrodowego zagajnika. Ale nie powiedział ani słowa, pochylił się, milcząc nad ogniskiem z wyciągniętymi rękami. Jedna z nich, ze słowami „napij się, biedaku", podała mu kubek gorącej cieczy, podobnej do kawy.
Przypomniał sobie, ciągle mając plan miasta w pamięci, po zejściu w dół aż do Tybru i idąc na prawo bulwarem, dociera się do ulicy Discesa Parioli, gdzie pod numerem siódmym mieszkał między wojnami profesor Dukić z rodziną, wykładowca „bałkanistyki" na rzymskim uniwersytecie. No ale umarł krótko przed drugą woj-
19
ną, a w kilka miesięcy później umarła jego żona. Mieli dzieci? Tego nie mówiła przedmowa do niemieckiego wydania (w Szwajcarii) jego pośmiertnej książki Wielka choroba Europy. Rzecz o patologiach europejskich. Znał jedyny obcy język, niemiecki, a ponieważ sporo się o niej mówiło podczas jego służby wojskowej w Belgradzie, wypożyczył ją sobie z biblioteki; z pewnym trudem, bo książka nie była dobrze widziana przed rozpadem Jugosławii.
Po co więc był mu ten dom, w którym mieszkał profesor Dukić z rodziną? Przeszło czteroletnia wędrówka nauczyła go, że Serbowie mają skłonność mieszkać grupowo. Nie było zatem wykluczone, że w tym samym domu mieszkają jeszcze jakieś inne rodziny serbskie. A to, jak wiedział z doświadczenia, może się przydać. Na tablicy lokatorów znalazł tylko nazwisko Olga Dukić-Poggiano. Prawdopodobnie (pomyślał) córka profesora, żona jakiegoś Włocha, albo raczej wdowa po jakimś Włochu. Nie mógł był przewidzieć, że ta kobieta odegra taką rolę w jego życiu.
Książka profesora Dukicia ukazała się w roku 1942 w Zurichu w przekładzie niemieckim,
20
w cztery lata po śmierci autora. O wydaniu oryginału włoskiego nie mogło być mowy. Parokrotnie zaatakowana w prasie włoskiej, mogłaby nawet zaszkodzić wykładowcy na rzymskim uniwersytecie pod rządami faszyzmu. Gdyby nie to, że od roku 1938 był już poza zasięgiem ludzkich represji; od roku śmierci w wieku od dość dawna emerytalnym. Natomiast jego jedyna córka Olga, również „bałkanistka" i naturalna spadkobierczyni ojca na rzymskiej katedrze, przeżyła moment zagrożenia po wydaniu w Szwajcarii książki, ocenionej pozytywnie przez krytyków zagranicznych. Niebezpieczeństwo zażegnał faszystowski (lecz dość liberalny) minister oświaty, w przeszłości wykładowca filozofii, któremu udało się przekonać Mussoli-niego, już w obliczu wojennej klęski Włoch, że zasada odpowiedzialności rodzinnej, stosowana w Trzeciej Rzeszy i w ZSSR*, nie przystoi ustrojowi o tak chlubnych tradycjach kulturalnych jak włoski faszyzm.
Gustaw Herling-Grudziński, podobnie jak inni emigranci i współpracownicy „Kultury" paryskiej, pisał ZSSR — Związek Socjalistycznych Sowieckich Republik.
21
Wielka choroba Europy badała w sposób niemal medyczny europejskie patologie obłędu oraz fascynację siłą i bezlitosnym okrucieństwem; okrucieństwem nieznanym, według Dukicia, w dawnych epokach obfitujących przecież w wojny i rewolucyjne przewroty. Dukić nie zapomniał oczywiście o Wojnie Trzydziestoletniej, o Rewolucji Francuskiej, Wandei i tym podobnych, posługiwał się swobodnie przykładami „czarnych sezonów" w dziejach Europy, ale urodzony w roku 1870, w drugiej połowie XIX stulecia, które zdawało [się] nieść nadzieję złagodzenia obyczajów, „cywilizacyjnego dojrzewania" (jego słowa), podobnie jak dużo później filozof angielski Bertrand Russell, był głęboko przeświadczony, że duch liberalizmu i tolerancji opanował nieodwracalnie umysły i dusze mieszkańców starego kontynentu. Wstrząsem były dla niego obie rewolucje rosyjskie, marsz czarnych koszul na Rzym i zwycięstwo wyborcze Hitlera w Niemczech. Uznał je za owe patologie w Wielkiej Chorobie Europy, nie wierzył w poprawę (przekroczyliśmy the point oj no return), z goryczą kwitował (jako nierealne) wykluwające się tu i ówdzie,
* (ang.) — dosłownie: punkt bez powrotu
22
chociaż dość nieśmiało, wizje zjednoczonej Europy.
Na dobrą sprawę u podstaw tej książki tkwiło jedno uczucie: doświadczenie pierwszej wojny światowej. Powołano go pod broń, w dosyć zaawansowanym już wieku, do armii austriackiej (należał do grupki Serbów studiujących i zadomowionych w Wiedniu). Wojna przybierała dla niego coraz bardziej charakter grzęzawiska, z którego można wyszarpnąć jedną nogę za cenę zapadnięcia się drugiej. Jej synonimem były okopy. Spędził w nich dwa lata, zauważając w sobie stopniowy rozwój choroby umysłowej, którą nazywał „psychicznym tężcem" (jak wiadomo, fizyczny tężec był zarazkiem ziemnym i uchodził za klasyczną chorobę okopową). Rosła jego nienawiść nie tylko do wrogów, obejmowała także towarzyszy broni. Co było istotą tej nienawiści, rosnącej jak roślina w żyznej glebie? Żyznej? Przesiąkniętej krwią, zatrutej, zgniłej. Dwadzieścia cztery godziny na dobę leżało się na tej ziemi i czuło się, jak w mózgu zalęga się potwór. Dukić nawiązał do serbskiego porzekadła ludowego, które mówiło: „Abyś po ziemi chodził, abyś nią biegł, abyś stojąc, pamiętał, że
23
jest pod twoimi stopami; gdyż los skaże cię leżeć na niej bez przerwy, leżeć długo i wdychać jej zapach, wiedz, że pomiesza ci to rozum". To w książce Dukicia była infekcja, to był zarazek Wielkiej Choroby. Nowe pokolenia przyjmowały ją od poprzednich. „Wielka Choroba obłędu oraz fascynacji siłą i okrucieństwem ogarnęła nas i trwa (kończył swoją książkę Dukić), chociażby okresami przycichała i przybierała złudną postać zdrowia".
Porucznik Zdravko Malić zaproponował wykład o książce Dukicia w Belgradzkiej Akademii Sztabu Generalnego w roku 1990. Nie zostawił na niej suchej nitki, jakkolwiek przepro[wadził] tę operację z pewną elegancją. Słuchał go dowódca Akademii, generał Ratko Mladić. Pogratulował młodemu wykładowcy, a w kilka dni później mianował go kapitanem.
Z kamienicy, w której mieszkała rodzina Du-kiciów, zszedł pochyłą ulicą w dół, do Tybru. Patrząc na płynące rzeką śmieci i bryły błota, na ogromne szczury nurkujące w wezbranej wodzie wzdłuż brzegu, wrócił pamięcią do dnia swego triumfu w belgradzkiej Akademii. Dziś,
24
w dziesięć lat później, gorzki wydawał mu się ten triumf. Wprawnymi pchnięciami szpady za-kłuł Dukicia i jego Wielką chorobę Europy. Ale teraz widział, że za dużo było deklamacji i frazesów w tym ataku. Mówił (do przekonanych od chłopięctwa), że walka z wrogiem jest powołaniem mężnego człowieka przywiązanego do swej ojczyzny; że tylko ludzie tchórzliwi i małego ducha obawiają się wojen i rewolucji w imię słusznej sprawy; że serbski (z pochodzenia jedynie) uczony zdradził w swej książce swój waleczny naród, gotów bić się i polec za ojczyznę. Wyszydził też „teorię okopów". Ziemia przesiąknięta krwią swych serbskich synów jest naszym skarbem — jedyny raz podniósł głos, nie zaś źródłem zatrucia. Skąd Dukić wziął rzekome porzekadło serbskie, nie mogłoby ono zhańbić nasz język. Leżąc na niej, słyszymy każde jej drgnienie, jak oddech ukochanej kobiety, której bronimy i będziemy zawsze bronić do ostatniej kropli krwi.
Ostatnie zdanie było sztuczne i pretensjonalne nawet dla oficerskiego ucha, ale słuchacze poderwali się z krzeseł jak jeden mąż i zgotowali mówcy owację.
25
A on, po dziesięciu latach, rumienił się, auto-ironizował w myślach, wydobywając z ciemności ten niby promienny obraz swej chwały. Jedną tylko rzecz wspominał wzruszony. Po wystąpieniu w Akademii dano mu krótki urlop. Pojechał do rodzinnego Korbacza, małej wioski serbskiej, położonej w odległości dwunastu kilometrów od bośniackiej, ludnej Srebrenicy, muzułmańskiej enklawy w serbskim morzu. Miał tam po zmarłych rodzicach okazały dom murowany nad czystą rzeczką, z rozległym płatem ziemi ornej, otoczony ze wszystkich stron sadami. Czekała nań piękna Milenka z dwoma synkami i swoją owdowiałą matką. Tydzień w Korbaczu, przerwany wiadomością o awansie na kapitana, rozrzewnił go prawie do łez, opartego o murek nad Tybrem.
Postanowił przejść mostem na tamtą stronę rzeki. Był dzień 12 grudnia, dwanaście dni do Bożego Narodzenia, ale dopiero tutaj, na Zaty-brzu, zobaczył przygotowania do świąt w pełnym rozpędzie. Sprawiły mu przyjemność kolorowe kule na fasadach domów, wielobarwne sznury nad ulicami. Na pierwszym napotkanym placyku śpiewano i tańczono. O dziesiątej rano!
26
Nastrój był i świąteczny, i jubileuszowy. Uprzytomnił sobie naraz, że Jubileusz pomoże wałęsać się bez przeszkód po Rzymie, w roli jednego z wczesnych pątników. Więcej — dobrnąwszy do wielkiego kościoła, zobaczył obok niego wzniesioną świeżo halę, w której uwijały się wokół prowizorycznych stołów zakonnice. Jedna z nich, widząc, że nie zna włoskiego, zrobiła dwa gesty: jeden mówił o jedzeniu, drugi wskazywał na zegarku godzinę pierwszą. Zrozumiał, że tu biedniejszym pielgrzymom — a on wyglądał na biedaka — wydawano o pierwszej obiady. Poczekał do pierwszej, łażąc po Zatybrzu, wstępując do oświetlonych kościołów, jak na dobrego pątnika przystało, aby zjeść bezpłatnie gorącą, sytną zupę. Więcej nie dawano. Siostra dała mu do zrozumienia, że tak będzie codziennie. Domani, domani* — powtarzała.
Szedł, szedł w głąb Zatybrza coraz węższymi uliczkami, w których wszystko zdawało się przemieszane, przede wszystkim mieszkańcy i przechodnie. Peryferie Zatybrza były rzemieślnicze. Stukot młotków na ulicach, stukot o deski
* (wł.) — jutro
27
і о podeszwy butów, pasaże naprawcze z ciągłymi próbami motorów, warsztaty tapicerskie, zapach smażeniny i świeżych wypieków. Chłód [był] coraz przenikliwszy, ale [on] kroczył naprzód raźnym krokiem, z uczuciem lekkości, wschodnioeuropejskim (a więc i serbskim) zwyczajem przystając dla wychłostania piersi sztywnymi rękami. A lepiej czuł się nie tylko dlatego, że dwa talerze parzącej zupy dodały mu sił, ważniejsze — dla cmentarnego od czterech lat wędrowca — było poczucie, że ma codzienny punkt oparcia wśród żywych w przykościelnej jadłodajni darmowej dla wczesnych pielgrzymów. Nie tylko zaś, jak przeważnie bywało, nocny punkt oparcia wśród umarłych na cmentarzach. Widać już było za niskimi zabudowaniami zaśmiecone łąki, dymy ognisk, drużyny młodych oberwańców na zaimprowizowanych boiskach piłki nożnej. Przed granicznym rowem czy kanałem, wypełnionym wodą ze ścieków, rozparł się placyk ze zburzoną kaplicą o otwartych szeroko drzwiach. Napis na pękniętej tabliczce obok kaplicy głosił: Piazzetta Trasteverina. Ogarnęła go nagle poobiednia senność. Wszedł do zrujnowanej kaplicy, znalazł sobie przytulne
28
miejsce pod resztkami ołtarza, naprzeciw wyłamanych drzwi. Wiał zimny wiatr z zatybrzań-skiego placyku, lecz przyzwyczajenie robi swoje. Nie zdejmując plecaka, wparł się całym ciałem w stosunkowo solidną, zachowaną cudem podstawę ołtarza. I tak drzemał, wprawiony już w utrzymywaniu półotwartych oczu: drzemał i równocześnie czuwał.
Z tej czujnej drzemki wytrącił [go] hałas na placu: krzyki, bieganina, pisk kotów. Zapadł już zmierzch, we wszystkich oknach na placyku było ciemno. Po chwili zrozumiał, że celowo nie zapalano świateł. Na zdziczałe koty poluje się lepiej po ciemku. W rogu obok kanału stało dwóch mężczyzn z rozwartymi workami. Koty zaganiano z przeciwnej strony. Niektórym udawało się uskakiwać [w] bok, dwa wskoczyły do kaplicy i ukryły się za deską obok ołtarza, ale naganiacze puścili w ruch ręczne lampki, machając nimi jak świetlnymi rózgami, co koty przyprawiało o utratę zmysłu orientacji. Błąkały się chwilę na placu i z rozpędem wpadały do nastawionych worów. Jeden, silny widać i energiczny, z wściekłym sykiem dał susa wyżej i wpił się pazurami w twarz mężczyzny trzymającego
29
worek. Rozległ się krzyk donośniej szy i wścieklej szy od syku kota, mimo zmroku można było z kaplicy zobaczyć bluzg krwi. Mężczyzna puścił worek, dwa koty przesadziły rów i zniknęły w krzakach. Stojący obok drugi mężczyzna zakręcił otwór worka. W środku szarpały się i szamotały dwa lub trzy koty. Ranny łowca pobiegł w kierunku domu, szmatą [ojcierając krew z twarzy. Połów był mizerny. Kobiety z pomocą dzieci rozpalały ogień pod żelaznymi fajerkami, cały placyk ożywił się, gdzieniegdzie zapaliły się światła, przygotowywano się do uczty świątecznej albo i jubileuszowej.
Siedział teraz oparty plecakiem o długą deskę ołtarza. Z drzemki poderwał go krzyk ludzki przeplatany kocim piskiem. Widział, jak trysnęła krew z twarzy łowcy, który kota oderwanego od swojej twarzy najpierw udusił w obręczy dłoni, a potem cisnął uduszonego na ziemię i wdeptywał nogami, aż do krwawej miazgi z flakami obok martwego futerka. Powtarzał machinalnie: My God, Mon Dieu, Mein Gott, nie wiadomo dlaczego w trzech obcych językach wynurzonych nagle z zatartej pamięci kursu językowe-
30
go w belgradzkiej Akademii. Było oczywiste, że zatybrzańskie polowanie na koty przypomniało mu coś nieznośnego. Wstał, wyszedł szybko z kaplicy, szybko przemierzył placyk i utonął w uliczce, która go tu doprowadziła. Zaczepiano go po drodze to niezrozumiałymi wyzwiskami, to dotykiem agresywnych rąk. Młodych łobuziaków zatybrzańskich przyciągał pękaty plecak. Ale gdy raz przystanął i wykosił natrętów paroma gwałtownymi uderzeniami pięści, dano mu spokój. Wracał nad Tybr na ukos, kierowany niezawodnym zmysłem orientacji wojskowego. I wyszedł na bulwar nadrzeczny w punkcie tak daleko położonym w przeciwległej stronie miasta, że z kolejnego mostu zobaczył w tyle „tort" na Placu Weneckim. Była szósta, godzina zamknięcia cmentarza pod Piramidą. Niewiele czasu zajęło mu dobrnięcie do głównej bramy, już zaryglowanej żelaznymi prętami. Wiedział, jak stamtąd iść dalej, trzeba było po prostu trzymać się w ciemności muru cmentarnego. Węch podpowiedział mu, gdzie jest jego przełaz. Kamienie w murze były rzeczywiście tak obluzowane, że bez trudu i bez najmniejszego hałasu wyciągnął je z muru i położył bardzo blisko, by
31
je potem włożyć na miejsce. Ale otwór pozwolił przejść na cmentarz tylko jemu, i to ledwie ledwie. Plecak musiał przerzucić przez mur, na szczęście upadł bezgłośnie na murawę obok grobu Dukiciów. Otworzył cicho, wyjąwszy drut, murowaną i porzuconą komórkę. Na miejscu drutu założył kłódkę, wygrzebaną z plecaka.
Komórka była prawie pusta, pod jedną tylko ścianą stały połamane łopaty i szpadle oraz zepsuty wózek żelazny. „To dobrze", pomyślał, zgarniając rękami w jeden kąt kupki gruzu. Upatrzył sobie już miejsce do spania, pod ścianą blisko muru cmentarnego. Ale komórka — od lat pewnie nie używana — była straszliwie wyziębiona, ostre zimno na zewnątrz zamieniło ją w lodówkę. Siedział pośrodku, trzęsąc się i nie wiedząc, co robić. Wreszcie wpadł na pomysł przyciągnięcia pod swoją ścianę połamanego wózka żelaznego, aby spróbować zrobić z niego coś w rodzaju krótkiego łóżka. Byle tylko nie spać wprost na ziemi, zimnej jak tafla lodu. Udało mu się to. Dno wózka wymościł łachami, opróżniwszy prawie plecak. Niezwykła derka wojskowa — puch obszyty cienkim płótnem żaglowym — miała go chronić od mroźnego po-
32
wietrzą. Ubrał się na noc, naciągnął wszystkie trzy swetry, na głowę włożył czapkę uszankę. Może będzie lepiej, kiedy się choć trochę rozgrzeje. Tymczasem walczył z dreszczami.
Walcząc z dreszczami, wspominał. Normalnie, na innych cmentarzach — w Trieście, w Hamburgu, w Regensburgu, w Wiedniu, w Paryżu, w Lyonie, w Marsylii, w Neapolu, w Brindisi, w Patrasie — tylko godzinę trwała męka wspominania. Potem zasypiał jednak, przez wojsko wdrożony do „panowania nad snem". Czuł jednak tutaj, na rzymskim cmentarzu niekatolickim, że tak łatwo nie zaśnie. Że godzina męki zamieni się w całą noc męki. Kołatała mu się w głowie mętna myśl: „A może skończyć wreszcie z cmentarzami?". Chęć była, było też straszne zmęczenie, ale za nimi jak złowrogi cień wlókł się strach: „Cmentarze są jedyną szansą ucieczki, poza cmentarzami wpadnę którejś nocy w pułapkę. Obok, dokoła, tylko umarli. Kto mnie tu znajdzie i zdradzi? Błogosławieni umarli! Oni są jedyną możliwością ocalenia!". Nie mógł przypuszczać, że o tej porze roku spadnie z nieba w Rzymie taka zima. I to w Roku Świętym, w Roku Jubileuszu! A mógł był przypuszczać,
33
że zobaczy tę przeklętą scenę polowania na koty, która odkorkowała najgorsze wspomnienia?!
* * *
W połowie maja 1995 oddziały generała Ratko Mladicia, zbrojne ramię samozwańczej serbskiej republiki w Bośni-Hercegowinie, rozłożyły się na rozkaz jej „prezydenta" Radovana Ka-radżicia wokół Korbacza, serbskiej wioski, w której Malić miał wielki dom, a w nim piękną żonę Milenkę (w piątym miesiącu ciąży), dwóch synków w wieku 11 i 12 lat. Chłopcami zajmowała się teściowa, niezbyt lubiana jako pół-Bośniacz-ka z Srebrenicy, z bośniackiej Srebrenicy, sporego miasta liczącego czterdzieści tysięcy mieszkańców, samych Bośniaków. Już od dość dawna nie było dla nikogo tajemnicą, że Karadżić i Mla-dić mają apetyt na Srebrenicę, stolicę rejonu. Jej mieszkańcy, choć przywykli od lat do względnie przyjaznych stosunków z Serbami z Korbacza, choć zdarzały się nawet wypadki małżeństw mieszanych ([zawieranych] przeważnie w kościółku w Korbaczu, rzadko w meczecie w Srebrenicy), wiedzieli, że Mladić rozbił swój
34
wojskowy obóz w odległości 15-20 kilometrów nie bez powodu. I żyli w ciągłym, nerwowym napięciu, którego nie mógł w żaden sposób rozładować batalion trzystu holenderskich „niebieskich hełmów", stacjonowany w Srebrenicy. Od paru już miesięcy generał Mladić „kręcił się" niecierpliwie w okolicach Srebrenicy, jak tygrys w pobliżu ociężałego bawołu. Zaryzykować, nic sobie nie robiąc z garstki rozleniwionych Holendrów? Tego domagał się Karadżić, ale Mladić, generał łączący w sobie bezgraniczną i okrutną odwagę z kunktatorskimi hamulcami, wciąż zwlekał. Nie to, że powstrzymywała go obecność „niebieskich hełmów" holenderskich; dowódców holenderskiego batalionu zapraszał od czasu do czasu na libacje do domu swego adiutanta, kapitana Malicia, w Korbaczu. Zadawał sobie po prostu pytanie, czy i co stoi za symbolicznym szańcem obrony ONZ. Nie stało nic (o czym starał się przekonać go adiutant Malić). A raczej stał na wodzie pisany bastion ostrożności i głupoty oenzetowskiej.
Więc przeciągało się czekanie, generał Mladić ze sztabem szukali rady w zapasach piwnicy kapitana Malicia, pito i ucztowano, trzymając
35
wciąż na uwięzi żelazną pięść. Milenka Malić pozwalała sobie nawet (a dokładniej: pozwalał jej na to generalski gość) na wizyty kontrolne w srebrenickiej przychodni ginekologicznej; w towarzystwie teściowej, oczywiście.
Czekać, czekać. Trzeba mieć (myślał Mladić) niedźwiedzi dar cierpliwości naszych rosyjskich kuzynów; a my, Serbowie, nie możemy się nim poszczycić, w naszych żyłach płynie gorąca krew. W ociąganiu się była jednak także szczypta rozsądku, oparta na doświadczeniu. Dwa lata wcześniej, w roku 1993, Serbowie byli o krok od ataku. Powstrzymał ich francuski generał Moril-lon, który samym swoim przylotem do Srebre-nicy, kilkudniową obecnością w mieście, ostudził serbskie gorące głowy. W jego zachowaniu czuło się, że jest gotów na wszystko, że jest takim samym żołnierzem jak on, Mladić. Ale Holendrzy?!
Minęła godzina, miał nadzieję zasnąć, bo bla-kły stopniowo obrazy Srebrenicy utytłanej we krwi, rozedrganej w przedśmiertnych konwulsjach. Miał też za sobą sakramentalny szloch wraz ze skurczem gardła. Wciąż jednak nie mógł
36
opanować przejmującego zimna, jak to zazwyczaj bywało w chwilach sennego rozluźnienia, tuż przed zapadnięciem się w ciemność. Wstał okryty derką, wciągnął swoje półbuty z cholewami, dobrze okute saperki, otworzył powoli drzwiczki komórki i wyszedł, stąpając ostrożnie. Nie żeby obawiał się przesądnie obudzić umarłych; od dzieciństwa został mu ten odruch uszanowania grobów.
Noc grudniowa była mroźna, lecz czysta i nabita gwoździami okolicznych światełek. A tam dalej, na horyzoncie, czyżby to były gwiazdy? Nie, nie, usłyszał bardzo daleki warkot, przelatywały w szyku ćwiczebnym, gęsiego, samoloty i wykrzesywały na ciemnoniebieskim firmamencie iskry [z] silników. Uśmiechnął się, uspokoił go trochę ten widok. Chłód trwał i nawet rósł. Coś zaszeleściło pod jednym z butów; kawałek gazety, przypuszczalnie wyrzucone opakowanie kwiatów. Podniósł go, zapalił swoją maleńką, podłużną lampkę, przytknął do oczu oświetlony słabo skrawek gazety. Gazeta była angielska, w języku, którego nauczył się jako tako w Akademii. Trafił na wiadomość agencyjną, ze świeżą stosunkowo datą, że nocne zgony
37
z zimna paryskich kloszardów przeniosły się do Rzymu, Mediolanu i Turynu. Włoska liczba zamarznięć była co prawda niższa od paryskiej, ale zaskakująco wysoka. Po Rzymie chodziły i niosły pomoc w razie potrzeby patrole służby cywilnej. Półzamarzniętych odprowadzano do ogrzanych przytułków albo w razie nagłego zagrożenia na najbliższe posterunki policji. Po paryskich kloszardach przyszła kolej na włoskich barbonów.
Nie wiedział, co robić, w każdym razie wykluczał ucieczkę z cmentarza na ludne ulice. Tego nie zaryzykuje, wolałby zamarznąć w komórce. Tak czy owak, trzeba wrócić do komórki, lecz resztę nocy spędzić na siedząco, w żelaznym wózku mógłby zasnąć, by się więcej nie obudzić. W ciągu czterech lat cmentarnej wędrówki nie trafił mu się nagły atak paniki. Stał na środku komórki i coraz mocniej bił się w piersi zesztywnialymi rękami. Na przemian, co jednak przynosiło odrobinę ciepła. Bijąc się w piersi, powtarzał półgłosem: „Nie wyjdę stąd, nie wpadnę w ich ręce. Niech zamarznę tutaj, nie stanę przed Trybunałem". Słowom wielokrotnie skandowanym na głos towarzyszyły małe, białe
38
obłoczki pary. Uratowała go ta litania. Nikt nie uwierzyłby, że nie poruszył się z miejsca, na stojąco powtarzał dwa ułożone zdania do szóstej rano.
O szóstej powiał cieplejszy wiatr, zdrętwiałe powietrze rozrzedziło się, więc bez oporu już osunął się z derką na głowie do swojego wózka. Zasnął natychmiast kamiennym snem. Ocknął się na dźwięk głosów. Przytknął oczy do szpary w murku. Na grobie Dukicia odgarniała szufelką śnieg i szron kobieta w średnim wieku i w czerni. Usiłowała jej pomagać trzynastoletnia może dziewczynka w barwnym futerku, z długimi, mocno zaplecionymi warkoczami, które sięgały jej aż do pasa. „Musimy tu znowu przyjść, nie uporządkujemy grobu dziadków tak szybko", powiedziała kobieta po serbsku.
Było południe, pocieplało nieco od słońca, lecz mroźny wiatr nie popuszczał zanadto chłodu w powietrzu.
Wolał nie ryzykować wychodzenia otworem w murze cmentarnym, a nuż ktoś zjawi się nieoczekiwanie na ścieżce. Poszedł między grobami w kierunku bramy cmentarnej, udał, że szuka
39
czyjegoś grobu, a gdy dozorcę poniosło do budki strażniczej, szybko wyszedł na ulicę. Zresztą nie budził już takiej jak przedtem podejrzliwości, był bez plecaka pozostawionego i rozpakowanego w zamkniętej na klucz komórce. Zabrał ze sobą tylko plan miasta i gruby kajet ze swoimi zapiskami.
Zdążył akurat na koniec rozdawania gorącej zupy w darmowej jadłodajni dla ubogich pątników. Siostra po pierwszej, łapczywie wychłep-tanej porcji nalała mu drugą i przed talerzem położyła nową kromkę chleba. Ładna była ta siostra, ale nie ośmielał się patrzyć na nią dłużej, strojąc minę pobożnisia. Po dwóch talerzach gorącej zupy doszedł szybko do skweru przy wlocie na most; stał tu otoczony ławkami pomnik, z planu miasta dowiedział się, że poeta piszący złośliwe wiersze w rzymskim dialekcie, Gioac-chino Belli, był i za życia, i na pomniku ulu-bieńcem Zatybrza. Stał na pomniku w osobliwej pozycji, jakby szykował się do tańca. Ławeczki dokoła, puste z winy zimna, były osłonięte od wiatru drzewami i mimo to wyjątkowo nasłonecznione. Usiadł i otworzył swój kajet.
40
Były w nim powściągliwe zapiski, to parę słów o kolejnym mieście wędrówki i o jego cmentarzu, to zrozumiałe tylko dla niego zdania w jakiejś polemice ze strzępami spowiedzi. Nie rozstawał się nigdy z tym brulionem, skoro w głębokiej podświadomości nie wierzył, że jego ucieczka potrwa długo, a w pełnej świadomości chciał ocalić urywki swoich myśli i zeznań dla przyszłego Trybunału. Ciągle wracał do polemiki z Mladiciem i Karadżiciem. On inaczej sobie wyobrażał oczyszczenie Srebrenicy. I jak nieodstępny korowód duchów dręczyła go przelana przez niego krew. Nie pragnął jej, Bóg mu świadkiem. Gdyby nie rozharatana przez tę bośniacką diablicę twarz... Wodził palcami po szramach na czole, pod oczami, na brodzie, na szyi. Dorwała się pazurami jak ten oszalały kot zatybrzański, dokładnie tak samo. A i on także cisnął wreszcie dziewczynę o ziemię, wdeptywał ją w ziemię, zaszły mu krwią oczy, opętała go potrzeba zabijania. Na lewo i na prawo, starcy, kobiety, dzieci, wciąż za mało. Aż do tej strasznej chwili...
Cztery lata ucieczki, cztery lata cmentarnej wędrówki. Może już dość? Wiedział jednak, że
41
jedynie cmentarze pozwalają mu wymykać się, klucząc bezładnymi zygzakami po Europie, pościgowi. Jedynie umarli w grobach nie śledzą jego ucieczki. Niechby uległ pokusie przespania choćby jednej nocy wśród żywych ludzi! Chyba że ośmieli się pod fałszywym nazwiskiem, w tym bałaganie po bombardowaniach NATO, przedostać się do Belgradu, tam zaczepić się po cichu o dawnych kamratów, pieniędzy ma dalej dużo. Mógłby co jakiś czas wyprawiać się na krótko do Korbacza, zobaczyć synków i teściową, pomodlić się na grobie Milenki. Ach, jak bardzo tęsknił do wydobycia się wreszcie z cmentarnej sieci!
Niby-tańczący czy krygujący się poeta zdawał się zerkać na niego ironicznie z postumentu. Jaki to wszystko ma sens, jaki sens mają wojny, władcy na tronach, papieże w lektykach? O co biją się ludzie poza żarciem, winem i miłością?
Zaraz jednak wróciły skandowane nocą zdania: „Nie dam się schwytać, nie postawię ryzykownego kroku, lepiej spać wśród grobów niż za kratami więzienia". A Belgrad? Niestety, marzenie ściętej głowy. Zostałby tam natychmiast
42
rozpoznany i pewnie zadenuncjowany opozycji wobec Slobo i przybocznej drużyny wodza. Sre-brenica stała się symbolem. Dla obu stron...
Wstał, przeszedł przez most do centrum Rzymu. Przyszło mu do głowy, że za parę groszy mógłby przesiedzieć czy przespać kilka godzin w kinie. Na dwóch seansach, do późnych godzin powrotu na cmentarz.
W pierwszym napotkanym po drodze kinie wyświetlano film, który dwukrotnie widział w Marsylii, inwazję wojsk amerykańskich na Francję pod koniec wojny, w reżyserii Spielberga. Tym lepiej. Wszedł w środku seansu, usiadł w pustawym rzędzie, po obu stronach był odgrodzony parą wolnych miejsc. Zagłębił się z rozkoszą w miękkim pluszowym fotelu, zamknął oczy, tajał w ogrzewanej sali. Wiedział, że spać nie może, że musi zachować wyuczoną w wojsku czujną drzemkę i budzić się natychmiast w każdej przerwie, gdy pod sufitem zapalą się światła.
Drzemał zatem, rozparty wygodnie w fotelu, cały czas słysząc film. Obstrzał artyleryjski, bomby zrzucane przez samoloty, wybuchy granatów, nieprzytomne wrzaski żołnierzy, roz-
43
padanie się domów bliskich brzegu morskiego. I tak kołysany przez odgłosy wojennej masakry, miał chcąc nie chcąc podkład czy akompaniament dźwiękowy dla filmu własnej pamięci.
10 lipca 1995 w domu kapitana Malicia w Kor-baczu zwołano wieczorem ostatnią naradę przed planowanym na 11 lipca wtargnięciem do Sre-brenicy. Oddziały generała Mladicia uszykowały się do ataku na szosie (czołgi i artyleria) i po obu stronach szosy z Korbacza do muzułmańskiego miasta, które wchłonęło uchodźców z pobliskich wiosek muzułmańskich, wzdymając Srebrenicę do czterdziestu tysięcy mieszkańców. Miasto było bezbronne i nie przewidywało obrony. Liczyło na holenderski batalion „niebieskich hełmów". Trzystu żołnierzy holenderskich miało odstraszyć napastników.
Tydzień wcześniej kapitan Malić przestał być adiutantem generała Mladicia i został mianowany dowódcą batalionu. Na naradę wojenną zdążył przed północą Radovan Karadżić. Zdążył po to, by zamknąć dyskusję głosem rzuconym na szalę Mladicia. Różnica zdań dotyczyła sposobu, w jaki oddziały serbskie zamierzały zawładnąć Srebrenicą. Mladić nie miał wątpli-
44
wości, posłużył się rosyjskim słowem unicztoże-nije* dla zdefiniowania swego planu wojennego. Przybyły pod koniec narady Karadżić powtórzył bez namysłu rosyjskie słowo unicztożenije; zrobił to z wyrazem jakiejś szczególnej delekta-cji na nalanej i tępawej twarzy; przy tym potrząsnął energicznie swoją bujną grzywą i uderzył pięścią w stół tak mocno, że aż podskoczyły puste szklanki i kieliszki.
Mniejszość obecnych na naradzie, do której należał Malić, broniła planu wygnania mieszkańców Srebrenicy z rodzinnego miasta i zajęcia go, bez nadmiernego przelewu krwi, przez Serbów. Główny argument był nie tyle humanitarny, co polityczny: chodziło o Holendrów, którzy takie rozwiązanie przełkną łatwiej i po kilku werbalnych protestach machną ręką. A nie chodzi o krew, chodzi o przyszłą serbską stolicę regionu.
Mladić nie ukrywał wściekłości: „O Holendrów niech cię głowa nie boli. A jeśli chcesz wiedzieć, to chodzi właśnie o krew. Tylko ona jest pieczęcią prawdziwego podboju". Malić skinął
* (ros.) — unicestwienie
45
w milczeniu głową. Przed wyjściem do swojego batalionu wszedł do sypialni. Milenka miała grubo przedwczesne bóle porodowe, w piątym miesiącu ciąży. „Wezwałam akuszerkę z Korba-cza", powiedziała teściowa, ocierając bez przerwy pot z czoła córki.
Wtedy widział żywą żonę po raz ostatni. Dopiero po wszystkim dowiedział się, że przed świtem teściowa, wobec pogorszenia, zawiozła swoim samochodem okrężną drogą córkę do przychodni ginekologicznej w Srebrenicy.
Było jasne, że oddziały Mladicia wkroczą do Srebrenicy, generał nie musiał się silić na manewr zaskoczenia.
Wkroczył do miasta o siódmej rano. Nie były potrzebne ani czołgi w mieście, ani obstrzał artyleryjski z przedpola Srebrenicy. Wystarczyli żołnierze uzbrojeni w pistolety maszynowe i granaty. Ponieważ część mieszkańców rzuciła się do ucieczki drogą z miasta prowadzącą na północ, Mladić wysłał tam natychmiast oddział wyspecjalizowany w stawianiu min. Możliwość ucieczki została odcięta. Generał brał dosłownie słowo unicztożenije. Zaczęła się po prostu masakra. W domach i przed domami, na ulicach i na podwórzach. Batalion holenderski „niebieskich
46
hełmów" stracił zdolność widzenia. „Miał rację Mladić", pomyślał Malić, ale wciąż markował tylko udział swego batalionu w zabijaniu i dobijaniu miasta. Stał na werandzie jednego z domów i przyłożył lornetkę do oczu. Nie mógł dostrzec bośniackiej dziewczyny niskiego wzrostu, która błyskawicznie szarpnęła i zerwała jego przewieszony przez szyję i ramiona pistolet maszynowy, odbiła się od podłogi i długimi, ostrymi paznokciami haratała jego twarz; raczej wyjąc, niż krzycząc. Bluznęła krew. Wróciła myśl: „A więc miał rację Mladić". Po czym oszalał. Rzucił do domu, przed którym stał na werandzie, dwa granaty, witał serią z pistoletu uciekających, wybiegł, strzelając, mordując po drodze. Krew spływająca z czoła wciekła mu do oczu. Otarł ją i dalej strzelał. Znalazł się przed małym budynkiem i pakował w niego systematycznie kolejne ładunki. Nagle otworzyły się drzwi i wybiegła z budynku jego teściowa. Krzyknęła dwukrotnie jedno słowo: „Milenka, Milenka!". Za jej plecami zobaczył ludzką jatkę. Odskoczył i natknął się na Mladicia. „Dość — krzyknął — dość! To nie bitwa, to masakra. Rzeźniku!" Mladić cofnął się o pół kroku i uderzył go w twarz. Uderzenie, jak ostateczne dopełnienie wszystkiego,
47
co zaszło, podcięło mu nogi. Stracił przytomność i z twarzą ociekającą krwią obsunął się na stos trupów bośniackich. Tego samego dnia wieczorem żołnierze serbscy odstawili go, nieprzytomnego, do domu w Korbaczu. Masakra trwała dalej, w sumie pięć dni, zginęło w niej dziesięć tysięcy mieszkańców Srebrenicy. Odzyskał przytomność nazajutrz rano. W kącie sypialni leżały na łóżku zwłoki jego żony oświetlone płomieniem gromnicy. Zdołała je przynieść do domu matka Milenki.
Nie otwierając wciąż oczu, spięty w fotelu kinowym, czuł, jak po twarzy spływają mu łzy. Z ekranu płynął dalej łomot strzałów, jazgot krzyków, szum pocisków. Nagle przypomniał sobie przeczytane po niemiecku opowiadanie pisarza polskiego o likwidacji Żydów (o unicz-tożeniji), Żydów wileńskich. Pamiętał do dziś tytuł: Ponary*. „To samo, to samo" — mamrotał.
* Autorem opowiadania Ponary — „Baza" był Józef Mackiewicz. Herling-Grudziński otrzymał je jako redaktor pisma „Orzeł Biały" i zadecydował o jego publikacji w 1945 roku w numerze 35 (170). Przedruk m.in. w tomie W oczach pisarzy. Wybór opowieści wojennych, oprać. G. Herling-Grudziński, wstęp G. Herling-Grudziński i J. Wittlin, Rzym 1947.
48
Musiał szybko otrzeć chusteczką twarz, bo zapaliły się światła pod sufitem i w bocznych ścianach sali kinowej.
O północy skończył się ostatni seans. Z kina wychodziła mała garstka ludzi, on, ociągając się, szedł na końcu, żal mu było rozstawać się z ciepłem. Tyle się jednak tego ciepła nawdychał, że szedł, jakby się do czegoś spieszył. Do czego? Na cmentarz niekatolicki. Osaczyły go znowu piekące smutki. Do końca życia z cmentarza na cmentarz? Obaj chłopcy są już młodzieńcami, może ich nie dopuszczono do gimnazjum w Srebrenicy jako synów mordercy? A może spalono w końcu, za karę, jego dom? Ostatnia wiadomość była stara, liczyła sobie cztery lata. Trzeba jednak spróbować szczęścia w Belgradzie, ma tam daleką rodzinę, wszyscy kochają Slobo, przygarną go na krótko. Byle mógł wyskoczyć do Korbacza, zobaczyć, co się tam dzieje.
Mroźny wiatr przegnał z jego ciała resztki ciepła. Szedł teraz wolno, jak na skazanie. Ale w komórce na cmentarzu było znośnie, nie spodziewał się tego. Wlazł szybko pod swoją derkę na żelaznym wózku, na łóżku podścielonym łachami z plecaka. Opatulił się derką, splótł ręce
49
pod głową. „Tegom nie oczekiwał. Ze będę mógł z otwartymi oczami obejrzeć się wstecz. Boli, bo boli, ale cóż mi innego zostało?"
W obecności teściowej i chłopców całował długo zimną twarz i zimne ręce Milenki. Wszyscy płakali, matka Milenki po chłopsku załamywała ręce. Starała się nie patrzeć na zięcia, widziała przecież, jak prażył ogniem budynek przychodni. Pewnie, nie wiedział, że leży tam jego żona. Ale w niczym nie zmienia to faktu, że był jednym z nich, serbskich morderców. Czuła związki z bośniacką częścią swej rodziny? Przypuszczalnie tak, jej prawosławie było naskórkowe. W duchu solidaryzowała się z mordowanymi, a nie z mordercami.
Po północy pochowali Milenkę w sadzie, pod jedynym rozłożystym dębem między dwiema jabłoniami. Milczeli wszyscy, zabrakło im łez. Ciągnęło się to długo, był tak osłabiony, że łopata wypadała mu z rąk. Nie zostawili na grobie żadnego znaku, krzyż byłby niebezpieczny.
Potem sam przeszedł na przeciwną stronę sadu i odkopał żelazną skrzynkę wojskową. Miał w niej kosztowności i dużo pieniędzy w różnych walutach, żołnierze (głównie oficerowie)
50
Mladicia byli patriotami zapobiegliwymi. Większość pieniędzy zostawił teściowej na dom i dzieci. Było niedaleko już do świtu, gdy pieszo, na przełaj polami i brzegiem lasu dobrnął do bocznicy kolejowej z nadzieją, że skokami, przesiadkami, dostanie się do Belgradu. Nie miał w głowie żadnego planu na przyszłość. Wiedział tylko, że musi uciekać, także przed ludźmi Mladicia i Karadżicia. W Belgradzie nie zapukał do dalekiej rodziny; przygarnęła go dawna kochanka, z lat służby w garnizonie. Przez miesiąc nie wychodził z jej dwupokojowego mieszkania, w obawie, by go nie rozpoznali lokatorzy kamienicy. Nie sypiał z nią, bo od pierwszej chwili przyznała się do swojej choroby wenerycznej. A zgodziła się przygarnąć go za pieniądze.
Po miesiącu przyszła późną noc[ą] blada, trzęsąc się ze strachu. W drżących rękach trzymała brukową wieczorówkę belgradzką. Były w niej obok siebie dwie wiadomości: Międzynarodowy Trybunał w Hadze ściga „trzech zbrodniarzy z Srebrenicy: Mladicia, Karadżicia i Malicia". Organizacja bośniacka z Srebrenicy wydała wyrok śmierci na wszystkich trzech, ale (chwilowo) nie
51
ruszyła domu kapitana Malicia i jego bliskich w Korbaczu.
W oczach swojej gospodyni zobaczył jedno: natychmiastową eksmisję. Spakował się w ciągu kwadransa i pieszo poszedł na dworzec belgradzki. Przestudiował rozkłady jazdy i wybrał na pierwszy ogień Triest. Tak zaczęła się wędrówka cmentarna. Zaczęła się źle, dęła akurat triesteńska bora, pierwszą noc na cmentarzu o mało nie przypłacił życiem. Kiedy uspokoił się ten straszny wiatr, można było rozejrzeć się w sytuacji. Zdecydował się na obszerny przedsionek w zamkniętym szczelnie grobowcu rodzinnym. W sumie, patrząc wstecz, wolno było uznać Triest za niezły początek. Dobrze też wróżył następny postój cmentarny, jugosłowiańska Rijeka, dawne włoskie Fiume, tradycyjna miejscowość letniskowa, gdzie jak we wszystkich na świecie miejscowościach letniskowych życie płynie w zwolnionym tempie i sprzyja wszelkim przybyszom. Było już po sezonie letnim, jedyny wówczas raz walczył z pokusą urządzenia się w garażu pustej willi. Ale odstraszył go wieczorem nocny stróż, rozpoczynający swą służbę. Nie ma takich obaw w siedzibach umarłych.
52
Można wytrzymać. Widocznie podniosła się trochę temperatura, derka grzała nieźle. Niewykluczone też, że pięć godzin w kinie naładowało jego organizm jak akumulator.
Leżenie z otwartymi oczami pociąga czasem za sobą bezsenność. Nie mogąc usnąć, odważał się zapuszczać na unikane dotąd tereny. Unikał, na przykład, myślenia o wypadkach, które rozegrały się po Srebrenicy i po jego ucieczce. Bombardowanie Serbii przez samoloty NATO, wygnanie mieszkańców Kosowa i ich powrót. Slobo na kolanach, wzrost opozycji. Powinno go to martwić, przecież w Belgradzie byli mu bliscy ludzie Milośevicia. A nie martwiło. Szczerze mówiąc, odczuwał pewną satysfakcję, zawstydzony tym lekko, że sprawy przybrały taki obrót, że kruszyła się z dnia na dzień idea Wielkiej Serbii. Trzeba się wreszcie przyznać przed samym sobą: każde podkopanie rządów Slobo było ciosem w Mladicia i Karadżicia. A ich nienawidził, chociaż obok nich miał kiedyś zasiąść na ławie oskarżonych. Był takim samym zbrodniarzem jak oni, nie ma się co oszukiwać. A jednak... A jednak — dziwna rzecz! — nie poczuwał się do tego. Oni zabijali na zimno, on oszalał. „Ogar-
53
nął mnie obłęd". Do ostatniej chwili, nie obawiając się Mladicia i Karadżicia, twierdził, że należało wygnać muzułmanów z Srebrenicy, ale nie mordować ich; że czystka etniczna nie musi spłynąć krwią. A jeżeli tak, to dlaczego sam zabijał? Kto mu uwierzy, że opętała go ta bośniacka diablica? Może po prostu rozbestwiła go pasywność „niebieskich hełmów" holenderskich? A wraz z nią pasywność ONZ, Zachodu, reszty świata? Nie był na tyle głupi, żeby nie widzieć swego samozałgania. „Nie widzę innego wyjścia poza ucieczką aż do śmierci. Jest we mnie jakiś straszny fałsz. Chciałbym uderzyć się w piersi i równocześnie wiem, że nie potrafię się na to nigdy zdobyć".
Następne trzy dni były również znośne, chodził prawie bez przerwy po mieście, zwiedzał je jak turysta. I wracał późną nocą do swojej komórki na cmentarzu tak wyczerpany, że udawało mu się natychmiast zasypiać. Gwałtowna zmiana nastąpiła 24 grudnia. Od wczesnego rana zerwał się przejmujący wiatr, wezbrał i spienił się Tybr, woda ścinała się w ulicznych kałużach. Najstarsi rzymianie nie pamiętali takiej Wilii.
54
Już o czwartej-piątej po południu ludzi wymiotło z ulic do domów. Bał się wrócić tak wcześnie na cmentarz. Kina były nieczynne. Pozostało mu chodzenie po kościołach. Można go było wziąć za wyjątkowo pobożnego pątnika. Niekiedy, widząc skierowane ku sobie spojrzenia, klękał i splatał dłonie, udając, że się modli. Był niepr akty kującym prawosławnym, więc mierziło go to udawanie. Ale bał się, po raz pierwszy bał się wrócić na cmentarz. Zaszedł przed północą na dworzec Termini, nie wykluczał, że prześpi się tam wśród barbonów, ale odstraszyły go wzmocnione patrole policji, wyjątkowo tej nocy gorliwe w zaczepianiu włóczęgów. Zresztą zimno wdarło się też do hali dworcowej.
Wrócił w końcu do swojej komórki cmentarnej. Nie mógł w niej wytrzymać, drętwiał, wychodził często dla rozprostowania kości, smagał się ramionami w piersi — nic nie pomagało. Nie wiedział, że tego dnia, a raczej tej nocy, zamarzło w Europie przeszło sto osób, w tym trzy w Rzymie w korytarzach metra. Na swój barłóg upadł zemdlony, zaświtało mu w głowie słowo „konie [c]", lecz ostatnim wysiłkiem woli zdołał naciągnąć derkę na głowę.
55
Było około dziesiątej rano w pierwszy dzień Bożego Narodzenia, gdy kobieta w czerni (tym razem sama) przyszła na dwa groby koło komórki. Zamierzała po wtykać w jednym i drugim kilka kwiatków do pobielałej ziemi, gdy usłyszała głośny jęk ludzki w zamkniętej komórce obok. Poszła szybko do budki dozorcy. Wróciła z nim do komórki, jęk odzywał się ciągle, choć słabiej. Dozorca pchnął drzwi komórki. Zobaczyli jęczącego. Miał siną twarz, którą kobieta w czerni widziała na wielu fotografiach w serbskich gazetach, z podpisem: Kapitan Malić.
Na posterunku policji córka profesora Duki-cia potwierdziła identyfikację. Zbrodniarza z Sre-brenicy odratowano w szpitalu i po miesięcznej kuracji odstawiono do Hagi.
[prawdpodobnie początek 2000 roku]
Aneks
Gustaw Herling-Grudziński
Dziennik pisany nocą
(Zapis z 17 lutego 2000 roku)
Carlo В., młody, utalentowany i pomysłowy narrator włoski, od niedawna mój przyjaciel, wprosił się dziś po południu na kawę. Od pewnego czasu jest autorem w poszukiwaniu tematu (wie, jak zabójcze są w karierze pisarskiej zbyt długie przerwy wydawnicze). Siadamy w kącie mojego pokoju. Carlo milczy dość długo, jakby zbierał myśli. Wreszcie.
— Od naszych wspólnych przyjaciół czytających po polsku wiem, że napisałeś nowe opowiadanie. Jeden nawet czytał je w rękopisie, widzę z jego streszczenia, że wpadliśmy obaj na podobny pomysł. W powietrzu wiszą tematy do wzięcia z zakresu, że tak powiem, „pożegnania stulecia". Twoje opowiadanie o żydowskim franciszkaninie należy wyraźnie do tej kategorii. Chciałbym ci w skrócie opowiedzieć pomysł mojego opowiadania. Mam do ciebie zaufanie od czasu, kiedy zrecenzowałeś tom moich opowiadań. Zgadzasz się?
— Zgadzam się.
59
— Pamiętasz masakrę Muzułmanów bośniackich w Srebrenicy w lipcu 1995. W mieście liczącym czterdzieści tysięcy mieszkańców Serbowie Mladicia i Ka-radżicia wyrżnęli czwartą część, dziesięć tysięcy mężczyzn, starców, kobiet i dzieci. Ochronny batalion holenderskich „niebieskich hełmów" zapatrzył się w pogodne lipcowe niebo i nic nie zauważył. W jakiś czas po masakrze — dajmy na to, w rok — Trybunał Międzynarodowy w Hadze podał do publicznej wiadomości listę głównych odpowiedzialnych za nią, oczywiście z Mladiciem i Karadżiciem na czele. Trybunał ogłosił, że ich ściga i nie przestanie ścigać aż do ujęcia, po czym postawi ich przed sądem, wytoczy im i przeprowadzi uczciwy i drobiazgowy proces, zakończony sprawiedliwym wyrokiem (zapewne skazującym). I wezwał do pomocy organy sprawiedliwości i policji wszystkich krajów europejskich, rozesławszy szczegółowe listy gończe.
To są fakty historyczne, ale sama historia jest nudnawa, trzeba ją okrasić, i to czymś pieprznym; wiem coś o tym jako autor, który był parę razy na liście bestsellerów we Włoszech i za granicą. Więc dołączyłem do dwóch zbrodniarzy przeciw ludzkości (tak się to oficjalnie nazywa) trzeciego, młodego kapitana, fanatycznego nacjonalistę serbskiego (może go zrobić
60
bliskim krewnym Milośevicia?), który okazał się Ma-sakratorem Numer Jeden, chełpił się po krwawej operacji, że własnoręcznie posłał na łono Mahometa co najmniej dwustu wiernych. A jako że — wiemy o tym z psychologii — krwiożerczy bohaterowie są z reguły podszyci strachem, mój kapitan Malić po ogłoszeniu haskiego listu gończego uciekł do Belgradu, najpierw fetowany tam, później zaś, po ofensywie lotniczej NATO na Serbię Milośevicia, ukryty przez rodzinę w domowym schowku, w którym znikł, wyprawiwszy się rzekomo za granicę. Jesienią 1999 opozycja przeciw Slobo podnosi głowę, tacy jak Malić mają się czego bać. Z pomocą przyjaciół udaje mu się dotrzeć do Rzymu z fałszywym nazwiskiem i paszportem. Nie zna miasta, nie wie, gdzie szukać kryjówki. Decyduje się spać na dworcu Termini, w grupie kloszardów, zwanych po włosku barboni, w znakomitej większości narkomanów. Od razu pierwszej nocy kładzie się obok niego niebrzydka i młoda narkomanka, a że nie stawia oporu, on zaś jest po belgradzkim półwięzieniu seksualnie wyposzczony, dochodzi do romansu. (Temat do osobnego, soczystego rozdziału). Po tygodniu zauważa, że nocny patrol policji bacznie mu się przygląda. Trzeba szybko poszukać innej kryjówki! Na mapie Rzymu znajduje się cimitero acattolico, cmentarz nieka-
61
tolicki pod Piramidą. Oto idealne schronisko, wśród umarłych, zawsze czuł się dobrze wśród nieboszczyków! Nocą wślizguje się na cmentarz przez dużą dziurę w murze i — dzięki łaskawemu losowi — urządza się tuż obok muru w grobowcu rodzinnym, gdzie są tylko dwa groby, a reszta budynku jest pusta i dość wygodna. Październik był w tym roku w Rzymie wyjątkowo ciepły, sypia do późna, przez dziurę wydostaje się na całodzienną włóczęgę do miasta. Mam ochotę nazwać ten rozdział Wędrowiec cmentarny, jak myślisz? Ale nadchodzi listopad, robi się chłodno, a poza tym grobowiec rodzinny należy do serbskiej rodziny Duki-ciów i wcześnie rano bywa często odwiedzany przez kobietę w czerni z naręczem kwiatów. Ta kobieta objęła na Uniwersytecie Rzymskim katedrę bałkanistyki po śmierci rodziców, którzy tę katedrę założyli podczas pierwszej wojny światowej. I którzy, jak z dat na grobach wynikało, umarli niemal równocześnie po wybuchu drugiej wojny światowej. Mój kochany, to make a long story short, stara panna Dukić odkrywa zamarzłego niemal Malicia w polowie grudnia. Pamiętasz chyba, ile osób, głównie barbonów, zamarzło w Rzymie u progu Bożego Narodzenia.
Odratowany i zadenuncjowany Malić zamyka swoją cmentarną wędrówkę w celi Regina Coeli lub Rebib-
62
bia. Odsyłają go do Hagi. Proces ciągnie się trzy miesiące. Oskarżony przyznaje się do wszystkich win. Zostaje skazany na czterdzieści pięć lat więzienia. Przyjmuje ten wyrok z uśmiechem. Dlaczego z uśmiechem? Bo wie, że narkomanka z Termini zaraziła go AIDS. Lekarze potwierdzają to dopiero po wyroku, skazaniec zostaje przeniesiony do przywięziennego domku z ogródkiem. Nie wolno go zakuwać w kajdany podczas spacerów. Wygrzewa się na słońcu, ilekroć jest słońce, błogo uśmiechnięty. Dużo czyta. Wstawiają mu do domku telewizor i kompakt. Lubi szczególnie muzykę religijną. W niedzielę, na jego prośbę, strażnik prowadzi go do kościoła (wszystko jedno, że katolickiego). Szybki postęp medycyny wróży, że chorzy na AIDS żyć będą coraz dłużej, bez większych cierpień, we względnie pogodnym usposobieniu. Gdyby Kościół dopuścił prezerwatywy (zdaje się, że zakaz obejmuje także prawosławnych), Malić nie zaraziłby się na Termini i odsiedziałby za kratami cały swój wyrok.
Jak widzisz, na pożegnanie stulecia udało mi się połączyć narracyjnie dwa typowe dla końca naszego wieku zjawiska: czystki etniczne i AIDS. Zadaję sobie tylko pytanie, czy krytyka katolicka nie będzie mi miała za złe aluzji zawartej w rozdziale, który zamierzam
63
zatytułować AIDS. A wiesz, jak wpływowa jest włoska krytyka katolicka...
— Spróbuj, mój kochany, spróbuj. Twoje opowiadanie zapowiada się świetnie. A bywa czasem i tak, że im bardziej szarpią książkę krytycy katoliccy, tym więcej i pochwalniej piszą o niej krytycy niechętnie usposobieni do Kościoła i w ogóle religii. Opłaca się to, per saldo, z punktu widzenia sprzedaży książek.
Posłowie
Gustaw Herling-Grudziński za życia opublikował pięćdziesiąt cztery utwory narracyjne. Pierwszy z nich powstał w 1956 roku. Z tego wcześniejszego okresu najbardziej znany był dyptyk Skrzydła ołtarza (1960). Później pisarz opublikował jeszcze kilka opowiadań i dopiero po dwunastoletniej przerwie, w połowie lat siedemdziesiątych, znów sięgnął po ten gatunek, który w latach osiemdziesiątych, a zwłaszcza dziewięćdziesiątych, odgrywał w jego twórczości coraz ważniejszą rolę.
Opowiadania od początku intrygowały zarówno czytelników, jak i recenzentów. Maria Danilewicz Zielińska, nieoceniona badaczka dorobku emigracji, podkreślała, że Herling mógł zostać „autorem jednej książki", lecz opowiadania, a zwłaszcza Wieża (1958), ukazały go „w roli dojrzałego pisarza, osadzonego w nowym tle włoskim"*. Utwór ten „narodził się (...)
* Zob. m.in. M. Danilewicz Zielińska, Szkice o literaturze emigracyjnej, Paryż 1978, s. 226.
65
z gestu głębokiego pochylenia się nad najtrudniejszymi sprawami życia i śmierci".
Jeśli w eseistyce i tekstach krytycznoliterackich Herlinga często dominuje żywioł polski, to w opowiadaniach pisarz skupia się na bohaterach i scenerii włoskiej, przy pomocy których dotyka problemów uniwersalnych. Ten zaangażowany emigrant, który tak uważnie śledził życie w kraju, najpierw w czasach PRL-u, a po 1989 roku w wolnej Polsce, i wielokrotnie o tym pisał, w swoich narracjach świadomie z tego rezygnuje. Nawet jeśli w opowiadaniach pojawiają się akcenty polskie (np. bohater jest żołnierzem armii generała Andersa, przybyszem z Europy Wschodniej czy niemal sobowtórem pisarza), to są one drugorzędne dla wymowy utworu. Co innego jest dla autora ważne. W centrum jego opowiadań zawsze jest człowiek cierpiący, samotny, borykający się ze swoim losem, z przemijaniem, szaleństwem czasów, w których przyszło mu żyć.
W opowiadaniach Gustawa Herlinga-Grudzińskiego pochłaniały zawsze „ukryte zakamarki ludzkiej duszy", próby (jak to określił Jan Błoński) „sondowania" wnętrza człowieka.
Tak dzieje się również w Wędrowcu cmentarnym, którego bohater, kapitan Malić, człowiek kochają-
66
су swoją żonę i dwóch synków, wcale nie fanatyk i okrutnik, staje się uciekinierem ściganym listem gończym za udział w masakrze w Srebrenicy.
Herling-Grudziński w Dzienniku pisanym nocą w latach dziewięćdziesiątych nieraz wracał do wojny na Bałkanach. W jednym miejscu zanotował: „Przyglądamy się dzień po dniu tragedii «Bośnia i Zachód». Patrzymy na to, co się dzieje, zrozpaczeni, wściekli, gorzko nauczeni, że niczemu nie należy się dziwić, (...) bezsilni wobec nieuleczalnej już impotencji Zachodu" (10 II1994).
I dalej dodawał: „(...) w powietrzu wiszą wciąż szczątki dymu brunatnych czy czerwonych krematoriów. To one sycą powszechny wzrost gwałtu, zupełne lekceważenie życia ludzkiego, nieprzerwany pochód cynizmu, szyderczy stosunek do tzw. «zasad moralnych», triumf odruchów irracjonalnych, uchwyconą przez Goyę groźbę: «Gdy rozum śpi, budzą się upiory»" (9 IX 1994).
Można przypuszczać, że opowiadanie Wędrowiec cmentarny powstało z porażającej świadomości pisarza, że okrutne rzezie, czystki etniczne, bestialskie mordy wcale nie należą do odległej przeszłości. Wystarczy, aby powstały odpowiednie warunki, a znów się powtórzą, choćby w sercu Europy, jak
67
w Srebrenicy, gdzie Serbowie mordowali swoich bośniackich sąsiadów. Ponieważ zło, zdaniem Herlin-ga, jest nieusuwalną częścią ludzkiej natury i każdy z nas w sprzyjającej sytuacji, każdy tzw. przyzwoity człowiek może stać się bestią. Świadomość tego nie oznacza kapitulacji, przeciwnie — jest częścią gorzkiej i pozbawionej złudzeń wiedzy o naturze człowieczej*.
Rękopis opowiadania Wędrowiec cmentarny znalazłem razem z żoną pisarza Lidią Croce-Herling w marcu 2002 roku, podczas porządkowania w Neapolu archiwum autora. Zapisany był na dziewięćdziesięciu pięciu stronach kalendarza na 2000 rok. Opowiadanie poprzedzały naszkicowane na jednej stronie dwa plany zamierzonego cyklu:
— Umarli i zabici
— Proces zbrodniarza
— Choroba zbrodniarza
* Kwestią do rozważenia jest, dlaczego pisarz tylko zasygnalizował konflikt religijny czy cywilizacyjny, na które dzisiejszy czytelnik z pewnością zwróci większą uwagę.
68
Wersja druga:
Na Pożegnanie xx wieku stulecia
1) Wędrowiec cmentarny
2) Proces
3) Choroba (Aids)
Obydwa plany zostały przekreślone, po czym następował rękopis Wędrowca. Autor nie zdążył przepisać opowiadania na maszynie i usunąć powtórzeń czy drobnych potknięć stylistycznych. Niektóre usterki nieznacznie poprawiłem, uzupełniłem też interpunkcję. Opowiadanie to prawdopodobnie napisane zostało na początku 2000 roku, a więc w ostatnich miesiącach przed śmiercią pisarza. Nie udało nam się odszukać dalszych części cyklu, być może Gustaw Herling-Grudziński nie zdążył już ich napisać.
Do opowiadania w formie aneksu dodany został zapis z Dziennika pisanego nocą z 17II2000 roku, w którym pisarz przewrotnie komentuje swój utwór.
Lublin, sierpień 2006
Zdzisław Kudelski
Spis treści
Wędrowiec cmentarny 9
Aneks
Gustaw Herling-Grudziński Dziennik pisany nocą
(Zapis z 17 lutego 2000 roku) 59 Posłowie — Zdzisław Kudelski 65
■
© Copyright by Lidia Croce-Herling
© Copyright by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006
Wydanie pierwsze
Redaktor prowadzący Anita Kasperek
Redakcja i opracowanie tekstu Zdzisław Kudelski
Na stronach 2, 4-8 reprodukcja rękopisu Wędrowca cmentarnego, który znajduje się w archiwum Gustawa Herlinga-Grudzińskiego w Neapolu
Projekt okładki i stron tytułowych Agnieszka Spyrka
Printed in Poland
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2006
ul. Długa 1, 31-147 Kraków
bezpłatna linia telefoniczna: 0 800 42 10 40
księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl
fax: (+48-12) 430 00 96
tel.: (+48-12) 619 27 70
Skład i łamanie: Scriptorium „TEXTURA"
Druk i oprawa: Wrocławska Drukarnia Naukowa
ISBN 83-08-03924-3