Predella Cud Sprofanowanej Hostii Paolo Uccello z Urbino składa się z sześciu tablic. Tablica "siódma", o której pisze Gustaw Herling-Grudziński jest w rzeczywistości zawarta w tablicy drugiej. Na drugiej tablicy, w zamkniętym pomieszczeniu stoi rodzina żydowska z przerażonymi i zapłakanymi dziećmi. Mąż i żona patrzą w kierunku kominka, przed którym stoi (pokazany tylko w części) trójnóg. Na nim dokonuje się profanacja - spalenie Hostii. Hostia pozostaje na ogniu nietknięta, ale wypływają z niej strugi Krwi. Krew spływa po posadzce i wypływa poprzez ścianę za zewnątrz Na zewnątrz, żołnierze wyłamują drzwi do tego pomieszczenia. Interpretacja "książkowa" jest taka, że to właśnie ta wypływającaprzez ścianę krew zaalarmowała straże Kolejność tablic w predelli jest wg numeracji Autora w opowiadaniu: 1-3-4-2-5-6.
Gustaw Herling-Grudziński powiedział mi, iż pisząc to opowiadanie, oparł się na wrażeniu, które pozostało w nim od lat, od momentu obejrzenia w Urbino wstrząsającego Cudu Sprofanowanej Hostii Paolo Uccello. Przedstawił ten obraz jako pisarz, a nie jako historyk sztuki. (AMK)
WARIACJE NA TEMAT WIELKIEJ UCIECZKI
GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI
Czy była to rzeczywiście Wielka Ucieczka, jak czyta się w niektórych biografiach? Czy Wielki był tylko Uciekający, Lew Nikołajewicz Tołstoj, i korzystał z przywileju swej Wielkości, która żyje (lub wydaje się, że żyje) we wszystkich jego postępkach? Nie odpowiemy na to pytanie aż do chwili, gdy Uciekający, zatoczywszy szerokie i błędne koło, położy w agonii głowę brodatego Apostoła na poduszce w mieszkaniu zawiadowcy stacji Astapowo.
Rok 1910 zaczął się złowróżbnie. Tołstoj zapisał w swoim dzienniku pod datą 13 stycznia, w związku z przejściem komety Halleya w bliskości Ziemi:
"Kometa zamierza opanować Ziemię, unicestwić świat i zniszczyć wszystkie materialne owoce mojej działalności i działalności wszystkich. Co dowodzi, że wszystkie działania materialne, oraz ich rzekome następstwa materialne, nie mają sensu. Sens posiada jedynie działalność duchowa."
Próbka przebiegłego egotyzmu, lekko zabarwionego poczuciem własnej wartości, jeśli nie megalomanii. Jakież to materialne owoce działalności Tołstoja? Jasna Polana, moskiewski dom na Chamownikach, konta w bankach. Lecz nie wszystko to zginie w odmętach bezsensu, zmiecione ogonem komety. Ocaleją owoce działalności duchowej Tołstoja, jego książki i jego apostolskie nauczanie. Wobec tych wartości jesteś bezsilna, kometo Halleya.
Oceniając ex post, po tym, co się stało u schyłku roku 1910, widać w każdym razie Tołstoja w zaciskających się kleszczach. Przeczucia. Przeczuwał zapewne, obdarzony intuicją profetyczną Wielkiego Pisarza (która szła w parze z dziecinną naiwnością i łatwowiernością starca po osiemdziesiątce), że w jego egzystencji zajdą w końcu brzemienne zmiany, jakby ostateczne podliczenie bolesnych, z każdym rokiem boleśniejszych, ran zadawanych mu przez życie z żoną w Jasnej Polanie.
Może nie nazbyt ścisła jest ta liczba mnoga "rany." Rana była jedna, otwarta, poszerzająca się i jątrząca: sama Sofia Andrejewna, Sonia.
Co jeszcze kilka lat temu było tylko Krzyżem Pańskim, niesionym w miarę cierpliwie "w imię świętych walorów rodziny," stało się pętlą, którą byle drobna nawet kłótnia zaciskała na szyi, wywołując duszność, szamotanie się jak na stryczku, napływ krwi do oczu.
Właściwie "święte walory rodziny" marniały wciąż w jego sercu i umyśle, chociaż rzadkie zjazdy rodzinne robiły zeń patriarchę w otoczeniu licznych i dorosłych już dzieci, o których nie mógł wcale powiedzieć, że są mu jednakowo bliskie w cieple ojcowskiej miłości. Kochał Aleksandrę (Saszę) i Sergieja (Sieriożę), a resztę obejmował swoistym stopniowaniem: od obojętnych do nie lubianych, bądź wrogich; i odpłacali mu podobnymi uczuciami. Nie żeby, jak bywa czasem w dużych rodzinach, potomstwo rozpadło się na dwa obozy, "dzieci ojca" i "dzieci matki." Wszystkie dzieci, z takimi czy innymi niuansami osobistymi, stały naprzeciw dwojga głęboko poróżnionych rodziców; zaciekłych i zapiekłych we wzajemnej niechęci (kto wie, czy nie dałoby się okresami powiedzieć: nienawiści).
Drzazgą, powodującą nieustanny proces ropienia, była Sonia. Żył już z nią czterdzieści osiem lat (prawie "złote gody"), była od niego młodsza o piętnaście lat. Zacierał się stopniowo we wspomnieniach okres po ślubie, lata gwałtownej, frenetycznej namiętności. U obojga, ale szczególnie u niego, pobudliwego, jeszcze w późnej starości zamraczanego przelotnie pożądaniem. Ona, wyżywszy się, urodziwszy tuzin dzieci, skoncentrowała się na nowej namiętności: chciała, by był jej absolutną, wyłączną własnością. Usiłowała położyć rękę na wszystkim, co posiadał i stworzył. Śledziła go bez przerwy, dniem i nocą, w "domowym więzieniu" (jego nazwa) wykradała jego dzienniki intymne (ukrywał je w swoich luźnych butach z cholewami), pilnowała kont bankowych i rodzinnych majętności, walczyła z każdym, kto był mu zanadto drogi. Z Czertkowem, na przykład, z biegiem lat jego jedynym przyjacielem. Za gardło trzymała agentów finansowych, bez pardonu utrącała jego nadmierne wydatki, węszyła, czy i jakim zmianom ulega pierwotny testament. Histerycznym atakiem powitała wiadomość poufną, że zapisał jej i dzieciom tylko Jasną Polanę, z pięknym domem i rozległymi posiadłościami ziemskimi, a majątek w pieniądzach przeznaczył na cele uniwersalne. Nękała go tak długo, aż skapitulował. Nalegała, by agenci literaccy utrzymywali stosunki wyłącznie z nią. Może nie zdawała sobie z tego sprawy, ale w głębi serca liczyła na to, że nagiego, ogołoconego ze wszystkiego, złoży go do grobu, jak zdjęty z postumentu pomnik narodowy. Gotowa była nawet zalać jego grób potokami łez. W jakiś sposób szczerymi. Gdyż w jej niepohamowanej chciwości była domieszka starych reminiscencji miłosnych. Ach, jak kochał, jak jej zimne z natury ciało przemieniał w płonącą żagiew! Jako młoda dziewczyna, zanim poprosił o jej rękę, nie podejrzewała, że miłość fizyczna zdolna jest rozniecić taki pożar zmysłów.
Miała teraz sześćdziesiąt siedem lat (on osiemdziesiąt dwa), była lekko otyła i ociężała, a jednak zdołała ocalić resztkę niewieścich powabów. I nawet tę resztkę obracała w instrument oplątywania męża. Zdarzało się ostatnio, mimo wieku, że ulegał pasji nagle i na krótko, brał w posiadanie jej bezwolne ciało, a ona myślała, że wzrasta w ten sposób siła jej władania. Myliła się, było wprost przeciwnie. Prawda bowiem była taka, że przy całej swojej pobudliwości seksualnej nienawidził seksu, uważał go za domenę diabła. Gdy ona patrzyła na niego nazajutrz po każdym rzadkim zbliżeniu erotycznym z udawaną czułością, on opuszczał oczy, nie mógł powstrzymać drżenia całego ciała i wybiegał ze śniadalnego pokoju, aby godzinami włóczyć się bez celu po ogrodzie, po łąkach, po groblach, omijając jedynie sąsiednie wioski. Wiedział dlaczego. Z jaką goryczą i trwogą patrzył z daleka na ciche, spokojne chaty, na żony i córki mużików, krzątające się w zagrodach! Bywało, że z tego kołowania wracał do domu dopiero przed północą; bywało też, że podczas tego kołowania, przy dziennym świetle, przysiadał na niskim pniu obciętego drzewa, wyciągał zeszyt wetknięty za cholewę i pisał, pisał, zapominając w gorączce o płynącym czasie.
Napisał opowiadanie Diabeł w roku 1889, dopisał inną wersję zakończenia w parę lat później, całość ukrył pod obiciem fotela w pracowni, wraz z paczką listów do żony. Zależało mu, by Sonia nie przeczytała Diabła (ukazał się drukiem dopiero po jego śmierci). Pokrywając fotele nową ceratą w roku 1907, Sofia Andrejewna listy przeczytała, a opowiadanie zignorowała. Listy nie były doręczone adresatce, jeden z nich donosił po raz pierwszy o decyzji ucieczki z Jasnej Polany. Dom nazywał w listach, na przemian, "domowym więzieniem" i "domem kompromisu," a o swojej pracowni pisał jako o "tratwie," którą niegdyś zamierzał "przepłynąć ocean życia od urodzenia do śmierci", aby zamiar poniechać, odkąd zrozumiał, że musi "tratwę" porzucić przed dopłynięciem do ostatniego portu.
Szkoda, że Sonia zrezygnowała z lektury Diabła. Była to nowela autobiograficzna o opętaniu przez diabła seksu. Rzecz zdarzyła się przed ślubem, rolę diabła odegrała młoda i urodziwa chłopka Aksinja (mężatka), z którą miał dziecko. Ale diabeł nie opuścił go nigdy, nie był jedynie cieniem niedostępnym pierwszej części - jego życia (do małżeństwa), która oznaczała pogański triumf wiary w naturę, w przyrodzoną harmonię świata, w racje ciała. Nawet gdy stał się prorokiem swoistego chrześcijaństwa laickiego, głosicielem miłości do innych, wyznawcą ascezy, heroldem oświecenia ludowego, przekonanym populistą, wrogiem (werbalnym) bogactwa, czcicielem kobiety "duchowej," nawet wówczas przyznał w dzienniku, że oba te elementy - zwycięska natura i pokorna duchowość - żyły w nim jak "pies i kot w klatce jednej budy."
Pamiętał o tym zawsze, stąd jego opuszczone oczy, ilekroć ocierał się wzrokiem o wioskę ze stawem. Podczas tradycyjnych spacerów porannych (godzina ruchu przed chwyceniem za pióro), zamyślony, niepomny swego ślubowania duchowego, zachodził niekiedy do wioski. Mężczyźni byli w polu, otwarte okna w chatach pozwalały oglądać jak na wystawie kobiety, żony i córki. Miał na tyle powściągliwości (i wstydu), że omijał chaty, w których bawiły się dzieci, albo kobieta pracująca przy kuchni co jakiś czas wprawiała nogą w ruch kolebkę ze śpiącym niemowlęciem. Ale jego oczy powlekały się oćmą, w skroniach tętniła krew, drżenie poruszało ręce, fala ciepła rozlewała się w całym ciele, na widok samotnej i przystojnej kobiety w chacie. Odpowiadał na jej uniżony pokłon i pozdrowienie, wchodził do chaty pod pretekstem prośby o szklankę wody, brał po wypiciu gospodynię lub jej młodą córkę bez ceregieli i bez słowa, wychodził z chaty, jak ktoś, kto miał właśnie chwilę czasu tylko na zaspokojenie pragnienia. I było to zaspokojenie pragnienia, lecz nie woda była jego przedmiotem. Wracał do domu szybko, skracał sobie drogę, prawie pędząc na przełaj, zgarbiony i z opuszczoną głową mógł przypominać grzesznika, umykającego z kościoła po nieudanej spowiedzi.
Nadszedł historyczny dzień 27 października 1910 roku. Nic nie zapowiadało dramatycznych wypadków. Lew Nikołajewicz wstał wcześnie, wyszedł na zwykły poranny spacer w parku, poprawił list do żony na żelazny już temat ich kryzysu rodzinnego, popracował trochę nad zaczętą rozprawką o socjalizmie, która przestała mu się naraz podobać, przysiągł sobie, że usiądzie niebawem do pisania pilnego tekstu o karze śmierci. Zasmucił go brak energii intelektualnej, lecz poczuł nagły wzrost energii fizycznej. Wezwał doktora Duszana Makowickiego, słowackiego przyjaciela i lekarza domowego, zaproponował mu przejażdżkę konną. Ruszyli w drogę. Tołstoj galopował jak szalony (uwielbiał wiatr, smagający twarz w pędzie), znowu (jak to bywało często w ostatnich miesiącach) zdumiał się, ogarniany wzbierającym poczuciem młodości, na przekór wiekowi. Dosiadłszy ulubioną klacz Dżlire, kuł ją wciąż ostrogami. Wytrzymała trudną trasę, szesnaście wiorst, głęboki wąwóz i zamarznięty strumień po drodze, bardzo stromy podjazd po przeciwnej stronie wąwozu. Makowicki zatrzymał się na dnie wąwozu, wyglądało na to, że ochwacił mu się koń, trzeba było zrezygnować z dalszej jazdy i resztę sił zachować na powrót. Ale siedząc pod sterczącym głazem obok dyszącego konia, widział dobrze Tołstoja na szczycie tamtej strony wąwozu.
Widział go obok dziewczyny zdaje się, a nie dorosłej kobiety, która na progu samotnej drewutni, daleko od wsi, przebierała zmarznięte pewnie buraki i zdrowe wrzucała do wnętrza komórki. Widział też, jak Lew Nikołajewicz podniósł ją z ziemi i wprowadził do środka. Dżlire czekała cierpliwie, przywiązana do drzewa. Jak długo to trwało? Może dziesięć minut. Tołstoj wypadł raptownie z drewutni, wskoczył jak wcielony diabeł na swoją Dżlire, i w nieprzytomnym galopie, roztrącając kamienie na ścieżce zjazdowej, zbliżał się do Duszana, po czym wyminął go i pognał do domu, z siwą brodą rozczapierzoną na wietrze. Makowicki wgramolił się na osłabionego konia i truchcikiem podążył za nim. Przedtem jednak odwrócił się i spojrzał na komórkę na szczycie wąwozu. Dziewczyna siedziała koło buraków, wyraźnie chowając twarz w dłoniach.
Wrócili do Jasnej Polany wieczorem, Duszan długo po Lwie Nikołajewiczu. Tołstoj zjadł sam przygotowaną dla niego na stole kolację. W dzienniku zapisał, jak Samuel Pepys: "Nic do zanotowania; choć wydaje się to smutne, jest w rzeczywistości dobre." Zgasił w pracowni świecę i przeszedł do swojej sypialni. Na godzinę zasnął, zmęczony wysiłkiem jazdy konnej, ale po północy obudził się i mruknął pod nosem: "Znowu utytłany przez diabła w błocie."
Ilekroć osaczały go takie chwile wstrętu niemal do samego siebie (a osaczały go nie raz), usiłował oczyścić się lekturą swego opowiadania Czełowieczeskoje i Bożeskoje. Napisał Ludzkie i Boskie na przełomie 1904 i 1905, ogłosił opowiadanie w roku 1906, chociaż pomysł sięgał roku 1897.
Rzecz dzieje się w latach siedemdziesiątych, "w okresie największego nasilenia walki rewolucjonistów przeciw rządowi." Zostaje zatwierdzony wyrok śmierci na dwudziestopięcioletniego studenta Swietłoguba. "Młodzieniec czysty, gorący, urodziwy, życie całe strawił w służbie ludu, był wrogiem wszelkiej przemocy, zabójstwa." W noc przed egzekucją pisze w celi listy do najbliższych i czyta Ewangelię, "duszę mając przepełnioną radością." Na egzekucję wychodzi uśmiechnięty i do serca przyciska Książkę. Z okna innej celi patrzy z przejęciem na tę scenę stary chłop raskolnik, "szukający prawdziwej wiary i odrzucający ikony". Chciałby wiedzieć, jaka to wiara dała młodzieńcowi siłę iść na śmierć z taką pogodą. Za ostatnie uciułane ruble przekupuje dozorców więziennych, byle tylko chwilkę porozmawiać z towarzyszem powieszonego. "Jesteś tej samej wiary co Swietłogub?" "Tak, tej samej wiary." Chłop kłania mu się do samych nóg: "Powiedz mi, co to za wiara. Od trzydziestu lat szukam prawdziwej wiary, zobaczyłem ją dopiero u twojego młodego towarzysza. Na Boga, zlituj się, powiedz, co to za wiara." Rewolucjonista opowiada o krwiopijcach, którzy wymyślili Boga, by okłamywać naród i uczyć go pokory, dodaje na zakończenie, że czas ich wszystkich wyrżnąć. Starzec słucha, wzdychając, potem pada na kolana. "Nie ukrywaj, powiedz prawdę". "Mówię prawdę, taka jest nasza wiara." "I taka była wiara Swietłoguba?" "Dokładnie taka." "To nieprawda, z taką wiarą nie można tak umierać." Kręcąc głową, raskolnik wychodzi z celi rewolucjonisty.
Wszyscy komentatorzy twórczości pisarza podkreślają, że nie mógł czytać tego opowiadania nie płacząc. Płakał i teraz. Ale straciło właściwości puryfikacyjne. Przeciwnie - rozjątrzyło go jeszcze bardziej, stało się kroplą, przepełniającą czarę wstrętu do siebie. Wciąż wspominając przejażdżkę konną, powtarzał głośno w nocnej ciszy: "Kłębowisko sprzeczności, kłębowisko sprzeczności". Nie był nim także opanowany bohater opowiadania Diabeł, który w jednej wersji epilogu strzela do siebie, a w drugiej do chłopskiej kochanki, zdolnej opętać nieszczęsnego seksem?
Położył się na łóżku i znowu zasnął. O trzeciej w nocy obudziły go ostrożne kroki w pracowni, sąsiadującej z sypialnią. Ze świecą w ręku Sofia Andrejewna przetrząsała jego archiwum. Po czym, wynosząc pod pachą plik papierów, podreptała na palcach do swojej sypialni. Usiadł na łóżku, szarpany gniewem; zbierało mu się na wymioty. "Odkładałem ten zamiar - pomyślał - ale nie ma innego wyjścia. Trzeba uciekać." Czy miarkę przebrała wyprawa konna poprzedniego dnia, czy kradzież Soni, przyłapanej na gorącym uczynku? Czy po prostu owa wzbierająca fala poplątanych i pogmatwanych sprzeczności? Nie miało to już znaczenia, znaczenie miało jedynie ostateczne postanowienie ucieczki. Zapalił świecę na biurku i zasiadł do pisania listu pożegnalnego do żony. "Mój wyjazd sprawi ci przykrość. Boleję nad tym, lecz postaraj się zrozumieć mnie i wierz mi, że inaczej nie mogłem... Robię tylko to, co robią tysiące starych ludzi, stojących nad grobem. Prawie zawsze szukają ucieczki w klasztorach, zrobiłbym to samo, gdybym wierzył w to, w co wierzy się w klasztorach. Ale nie wierząc, po prostu ratuję się wyjazdem. Odczuwam potrzebę samotności. Błagam, nie szukaj mnie, nie waż się jechać do mnie, jeśli dowiesz się, gdzie jestem. Twój przyjazd pogorszyłby twoją i moją sytuację... Dziękuję ci za czterdzieści osiem lat uczciwego życia ze mną... Nie wspominaj mnie źle, jak ja nie będę wspominał źle ciebie."
O czwartej obudził córkę Saszę i Duszana Makowickiego. Sasza obudziła Warwarę, maszynistkę pisarza. Drżał, by przygotowań do ucieczki nie usłyszała żona. Duszan i Sasza spakowali z pomocą Warwary walizy. Sasza miała oddać matce list ojca. O szóstej Tołstoj był gotów, zabrał ze sobą śmieszną sumę 39 rubli. Noc "była czarna jak atrament." Lew Nikołajewicz ciągle obawiał się pościgu. Karoca ruszyła błotnistą i przemarzniętą drogą. Po jakimś czasie w mijanych wioskach zapalano stopniowo świece i piecyki, z kominów wypełzał dym, niebo poszarzało przed świtem. Tołstoj zapytał: "Gdzie można jechać, żeby być daleko?". Duszan zaproponował Besarabię, miał tam znajomych. Tołstoj puścił propozycję mimo uszu i milczał już do końca, do stacji kolejowej Jasenki-Szczokino na linii Moskwa - Kursk. Był świadom, że rozpoczyna ucieczkę bez końca. Siedział w kącie karety, owinięty w płaszcz z kapturem, w czapie nasuniętej na oczy. Opuścił głowę na dużą, białą brodę, zakrywającą mu całą pierś. Raz podniósł i odwrócił głowę: spojrzeniem pożegnał się z Jasną Polaną. Mimo rozmaitych wyjazdów i podróży, była jego światem przez osiemdziesiąt dwa lata. Była rzeczywiście? Mieściła jego utopie, jego sprzeczności, jego napięcia i rozczarowania? Chciał być Apostołem i nie umiał nim być, chciał, lecz nie potrafił naśladować Franciszka z Asyżu, chciał uciec ze swego domu i pozostać w nim, chciał panować nad miłością-nienawiścią do żony i do życia. Uciekać - znaczy też zawsze uciekać od samego siebie, wiedząc, że to niemożliwe, gdyż (jak zauważył słusznie Seneka) w ucieczce czy tylko w podróży "wiezie się ze sobą właśnie samego siebie."
Przyjechali na stację Jasenki-Szczokino o siódmej rano, był już dzień. Dzień 28 października 1910 roku.
Ze Szczokina można było jechać we wszystkich kierunkach. Przede wszystkim do Tuły, ale nawet na południe linią Moskwa - Kursk, a potem Kursk - Charków i z Charkowa w stronę Rostowa; a dalej ku Krymowi i Kaukazowi, ku miejscom jego bujnej młodości, tropami jego przygód i miłostek. Ciągnęło go to i zarazem napełniało lękiem. Nie, nie, jego ucieczka nie była pościgiem za utraconym czasem lat młodzieńczych. Lepiej wsiąść do pociągu na zachód, w kierunku Kozielska i Samordina. W Samordino mieszkała jego młodsza siostra, Maria, ulubiona siostra, która go zawsze najlepiej rozumiała. Do licznych sprzeczności przyłączyła się nowa: uciekać daleko, jak najdalej, i jednocześnie krążyć wokół Jasnej Polany. Albo: uciekać i nie uciekać, skrzyżować - jak? - dal z bliskością. W praktyce oznaczało to trasę zygzakowatą.
Spieszył się, rosło w nim widmo ścigającej go żony. Wsiadł z Duszanem do pociągu Gorbaczewo - Kozielsk z postojem w Biełowie. Zasypiał na krótko, drzemał, budząc się co chwilę, dręczyło go pytanie: "Co teraz robi Sofia Andrejewna?"
Na wiadomość o ucieczce męża pobiegła nad staw, na przybrzeżny mostek. Stamtąd skoczyła w ubraniu do głębokiej wody. Biegnący za nią zdołali ją szybko wyciągnąć na brzeg. Niebawem, osuszona i przebrana, przystąpiła do dzieła, czyli do rozsyłania dzieci i służby na pobliskie stacje i do zasypywania depeszami adresów czysto hipotetycznych.
Tołstoj i Duszan wysiedli na stacji Gorbaczewo. Nie wiedział, co dalej. Wreszcie zdecydował się na pociąg do Kozielska. Dusił się w przedziale trzeciej klasy, wolał stanąć na otwartej platformie wagonu. Wiatr, wiatr! Mijane drzewa! Znowu - nie na długo - odzyskał poczucie sensowności swojej ucieczki. W Biełowie wysiedli i poszli do bufetu. Tam rozpoznano natychmiast "cara z Jasnej Polany." Przed trzecim dzwonkiem wrócili do pociągu. Tołstoj zapytał siedzącego obok mużika, jak można się dostać do pustelni w Optino i do Samordina. Chłop, usłyszawszy mnisiego habitu? Zbaw duszę, mój stary, zostań w klasztorze na zawsze."
Do Kozielska dotarli po południu. Do pustelni w Optino było pięć kilometrów, do Samordina dwadzieścia. Wynajął najpierw tarantas do pustelni. Kazał woźnicy zatrzymać się przed zajazdem, kierowanym przez mnicha. Dostał wygodny pokój, wyciągnął się nareszcie na kozetce. Przedtem zamówił woźnicę na następny dzień. Postanowił odwiedzić siostrę w Samordinie. W sekretnym kontakcie był tylko z córką Saszą. Nadał do niej depeszę i wysłał list. Depeszę podpisał Nikołajew, w liście prosił ją o dostarczenie Braci Karamazow, esejów Montaigne'a i powieści Maupassanta. Poprawił mu się humor, ale przespał noc niespokojnie, podniecony.
Starzec w klasztorze prawosławnym (Starzec Zosima u Dostojewskiego) był czymś w rodzaju półświętego, reprezentował boską czystość duchową i ludzką mądrość. Do sławnych Starców wybierali się, pokonując niekiedy ogromne przestrzenie, religijni pielgrzymi w stanach zwątpienia i rozterki. W Pustelni Optyńskiej było ich dwóch - sławnych, bardzo starych i schorowanych. Przyjmując w swoich klasztornych celach pątników - rzadko i nielicznych - podnosili ich w oczach zwykłych wiernych. "Rozmawiałem długo ze Starcem" znaczyło tyle, co "zostałem wyróżniony, spotkał mnie wielki honor."
Krótki (już czwarty z kolei) pobyt Tołstoja w Optinie zostawił w nim złe wspomnienie. Nie żeby mu nie okazywano dowodów czci i miłości, przeciwnie, na każdym kroku, gdy przemykał się uliczkami w poszukiwaniu mieszkania (na stałe), witały go pozdrowienia i głębokie ukłony. Pomysł zamieszkania w miasteczku otaczającym Pustelnię przyszedł mu nagle, jak połowiczna odpowiedź na radę mużika w pociągu. Przez chwilę pomyślał, że to właśnie może być kres jego ucieczki: daleko i blisko do Jasnej Polany, pod bokiem ukochana siostra w Samordinie, powietrze przesycone religijnym skupieniem, atmosfera sprzyjająca medytacji i pisaniu. Ale na przeszkodzie stanęła rzecz, która niby odbicie własnej twarzy w lustrze odsłoniła jej rysy nazbyt wstydliwe i brzydkie, aby chciał je sobie w pełni uprzytomnić, jakkolwiek zdawał sobie z nich podświadomie i niejasno sprawę. Znalazł szybko mieszkanie, wpłacił zaliczkę, decyzję osiedlenia się w Optinie zachował w tajemnicy, ale uczucie zadowolenia zakłócał jeden brak: pytał przechodniów o dwóch Starców w Pustelni, dowiadywał się, że nie opuszczają już swoich cel, zapewniał nie pytany, że nie śmie naruszać ich samotnych rozmyślań, ich modlitw w samotności; i że nie chce też, mimo woli, wystawiać na uciążliwą próbę ich starczej kruchości podkopywanej przez choroby. Lustro szeptało: nie mówisz całej prawdy. Ale odwracał od lustra twarz, rozdrażniony i jak gdyby zawstydzony, bez pełnej świadomości, co ten nieuchwytny wstyd powodowało. Tęskniąc do skromności i ewangelicznej prostoty, odpychał od siebie najlżejsze podejrzenia o obecność pychy w sercu. A jednak było to prawdą: podskórnie, wśród nieustannych tłumaczeń, dlaczego nie zamierza niepokoić Starców, oczekiwał sygnału, że to oni pragną zapukać do drzwi jego (Apostoła, nie religijnego świętego, Mentora Duchowego i Moralnego) mieszkania, które między innymi po to właśnie wynajął. Nie wyznana otwarcie pycha pozostawiła w nim osad czegoś gorzkiego. Na próżno usiłował pracować w swoim pokoju, nie wychodził mu szkic o karze śmierci. Wiadomości z Jasnej Polany przywiezione przez Aleksieja Sergiejenko, sekretarza Czertkowa, wraz z listem Czertkowa ("jedynego przyjaciela"), wytrąciły go jeszcze bardziej z odzyskanej, zdawałoby się, równowagi. Był napięty, opowiadał dokoła, że czuje się dobrze w Optinie, że wynajął mieszkanie (które już był w południe wymówił), brnął dalej w małych kłamstwach, niby to "czekał na zaproszenie Starców", a w rzeczywistości sam odwiedził po cichu jednego z nich, Ojca Josifa. Przed szóstą wsiadł do zamówionej karety i ruszył do Samordina. Towarzyszyli mu Makowicki i Sergiejenko. Padał śnieg, jesień stawała się coraz surowsza. Po drodze nie udało się towarzyszom Tołstoja skłonić go do rozmowy. Milczał i myślał bez przerwy o sposobie wyjścia z sytuacji własnej i żony. Nie widział żadnego. Przecież musi być jakieś wyjście! "Najważniejsze nie grzeszyć, a potem zobaczymy, będzie, co będzie".
Samordino było pokryte wysokim śniegiem. Zostawił towarzyszy podróży w zajeździe i kazał woźnicy jechać do klasztoru, w którym jego młodsza siostra, Maria, była zakonnicą, dysponujśc w obrębie murów klasztornych własnym mieszkaniem. Dwukrotnie zamężna, miała pięcioro dzieci. Kochała brata z wzajemnością, co jej nie przeszkadzało czułość zaprawiać pewną surowością. Lew Nikołajewicz widział w niej mądrą i doświadczoną kobietę, liczył się bardzo z jej zdaniem. "Liowa, jestem szczęśliwa, że cię widzę, ale domyślam się, co to znaczy. Źle w domu?". Odpowiedział krótko: "Strasznie." Zachęciła go do wynurzeń. Słuchała uważnie i równocześnie, patrząc na niego przenikliwym wzrokiem, rysowała w myślach jego portret: "Wiem o nim wszystko. Za młodu lubił kobiety, wojnę, grę w karty, salony i pieniądze. Po kryzysie mistycznym w roku 1881 zapragnął być Apostołem, kuszował z żoną, aby płacić za to niesmakiem, kochał dzieci, lecz uważał je (z wyrzutami sumienia) za owoc grzechu. Nienawidził seksu, a przecież podobało mu się zawsze wstępować do chłopskich izb i szybko robić, co chciał, z samotnymi wieśniaczkami, tęsknił do ubóstwa, otoczony służbą i dobrobytem, rozkochany w koniach, planował ucieczkę z Jasnej Polany, nie mógł jednak żyć bez żony, organizatorki jego życia, jego pracy i jego dochodów, jego dworu zaludnionego gośćmi i admiratorami."
Czczony, sławny brat nie mógł teraz powstrzymać potoku skarg i rekryminacji, jak przed ucieczką nie mógł już dłużej wytrzymać swojej "domowej niewoli." Pozwoliła mu opowiadać, wiedziała, że musi się wyładować. I istotnie ulżyła mu wysłuchana przez siostrę spowiedź. Na tyle, że zaświtała mu nagle w głowie myśl o osiedleniu się w Samordinie aż do śmierci. Użalił się z płaczem: "Jestem chory, miałem atak serca." Podsumował swoje życie z Sonią, nie spostrzegając się, że cytuje samego siebie z Sonaty Kreutzerowskiej: "Ona udawała, ja musiałem udawać, że jej wierzę. Okropne, okropne." Maria wtrąciła: "Także ona jest chora" Na co jej brat: "Wiem, wiem, ale co mogłem na to poradzić?"
Spowiedź przywróciła mu apetyt. Zjadł ze smakiem kolację z siostrą i siostrzenicą, opowiadał o różnych rzeczach, śmiał się, żartował. W klasztornym domu noclegowym dla gości umocnił się w postanowieniu wynajęcia mieszkania w Samordinie. Nazajutrz zanotował w dzienniku, że usnął ze słowami: "Dopomóż mi, Boże".
Rano, jak przedtem w Optinie, znalazł bez trudu w Samordinie mieszkanie, wynajął je i wpłacił zaliczkę. Zapowiedział gospodarzom, że wprowadzi się jutro, 31 października, w niedzielę. Ucieszył go pomysł stworzenia w Samordinie miniatury Jasnej Polany. Chwilowo zachował i wynajęcie mieszkania, i swój pomysł w sekrecie. Około południa poczuł się senny i osłabiony, zapisał więc w dzienniku: "Żyję, ale nie całkiem."
Po południu, zgodnie z obietnicą, poszedł na czaj do Marii. Dokładnie w tej samej chwili zajechała przed klasztor karoca z Saszą i Warwarą. Przywiozły złe wiadomości i listy od jego synów. Wzmógł się pościg kierowany przez Sonię, synowie usiłowali go w dramatycznych słowach nakłonić do powrotu.
Zasiedli dokoła samowaru; dobrze widzieli na jego twarzy zmiany. Sasza odważyła się powiedzieć: "Wszystko ułoży się dobrze." Żachnął się na ulubioną córkę: "Wszystko układa się źle i ułoży jeszcze gorzej." Wstał, narzucił na ramiona futro i poszedł do zajazdu; za nim dreptał zatrwożony Makowicki. Tołstoj powziął trzy decyzje: nie wrócę do Jasnej Polany; zrezygnuję z mieszkania w Samordinie; ucieknę daleko, jak najdalej. Z Makowickim pochylił się nad mapami. Uzgodnili wyjazd koleją do Nowoczerkaska, gdzie mieszkała druga córka Marii, żona wysokiego urzędnika. Może ten urzędnik załatwi im paszport do Rumunii. W przeciwnym razie pojadą na Kaukaz. Tak czy owak, czekała ich długa trasa, blisko dwa tysiące kilometrów. Napisał ostatni, stanowczy list do Soni. Odmówił zjedzenia kolacji i zamknął się w swoim pokoju. O trzeciej nad ranem zapukał do sąsiednich drzwi: "Jedziemy, jedziemy." Duszan, Sasza i Warwara z nim, Sergiejenko do Optiny po pozostawione tam rzeczy. Nie chciał czekać. Wybrał pociąg z Kozielska na Południe, przed ósmą rano. Miał mocne wrażenie, że dopiero teraz zaczęła się prawdziwa ucieczka. Dotąd było zygzakowate krążenie wokół Jasnej Polany.
W pociągu było mało pasażerów. Zajęli w czwórkę pusty przedział, zapalili grzejnik spirytusowy i postawili na nim zimną herbatę. Tołstoj nie czuł się wypoczęty, przenikało go zimno, nie zdjął płaszcza podbitego futrem. Przez okno obserwował lasy, łąki, rzeczki, uciekające stacje kolejowe; nie wiedział, że na owych stacjach telegrafy wyciskają pasemkiem uderzeń komunikaty o jego ucieczce; a gazety, rosyjskie i zagraniczne, pełne są najświeższych wiadomości o nim. Pociąg pędził w kierunku doliny Donu. Gdy wjechali w krajobraz Donu, zostawiając za sobą rejon dotychczasowego życia Tołstoja, odetchnął i odprężył się. Wszystkimi myślami biegł na Południe, w stronę Kaukazu, krainy młodości. Wkrótce pociąg otrze się wprost o Don, w Liskach zatoczy mały łuk i dotknie przelotnie Wołgi.
Kaukaz, ojczyzna Kozaków i Hadżi Murata, źródło niepohamowanej Potęgi Życia. To ona, potęga życia, była dla Tołstoja najważniejsza, to ona szydziła z nieprzewidywalnej i rozumnej rzekomo Historii, naznaczonej ukrytym głęboko i niewidzialnym znakiem przeznaczenia. Do jego książek sławiących potęgę życia należała także Wojna i pokój. Przypomniał sobie prostego sołdata Płatona Karatejewa, równego w swej chłopskiej mądrości generałowi Kutuzowowi, uśmiechał się wzruszony do cieni Bezuchowa i rannego księcia Andrieja, wpatrującego się w gwiaździste niebo na polu bitwy pod Austerlitz. Odżywał, podziwiając Potęgę Życia. Dorównuje jej siłą Potęga Śmierci? Zbliża się chwila, w której sam dowie się o tym ostatecznie.
Nie lubił nigdy pociągów, nawet w tym, co pisał, pociągi wiązał z rozpaczą, z ponurymi wizjami. Tym były w życiu Anny Kareniny, a zabójca żony Pozdnyszew z Sonaty Kreutzerowskiej ciągnął swój nie kończący się monolog konfesyjny w przedziale wagonu kolejowego, za tło mając miarowy stukot kół na szynach. Po co napisał Sonatę? Zaplanował ją przed ślubem z Sonią, jako coś w rodzaju rekolekcji prematrymonialnych. A po latach zdecydował się wreszcie napisać ją, wysłuchawszy w Jasnej Polanie utworu Beethovena w wykonaniu syna i skrzypka Lasoty (oczywiście, z płaczem, muzyka zawsze wyciskała mu z oczu strumienie łez). No i co wyjrzało na świat po miesiącach pisarskiej ciąży? W Rosji Sonata była zaczytywana i namiętnie dyskutowana, jego zamęczała ostrzejszą z roku na rok reakcją obrzydzenia. Oszalałem? Świat w rękach "skopców" i kobiet wykastrowanych na arabską modłę? Nie tylko oszalał, ustami Pozdnyszewa opisał w gruncie rzeczy własne życie erotyczne i małżeńskie, moralizujac, pouczając z hipokryzją pozbawioną wszelkiego już umiarkowania, wszelkich hamulców wstydu. Dzisiaj jeszcze Sonata oblepiała go jak gruba i przesiąknięta brudem koszula.
O czwartej pociąg zatrzymał się w Wołowie. Kupili bilety do Rostowa, mogli - gdyby chcieli - wysiąść w Nowoczerkasku, na ostatniej stacji przed Rostowem. Tołstoj był bardzo spokojny, podyktował Saszy wpis do dziennika o Bogu i człowieku. Tyle tylko, że było mu coraz chłodniej. Nie rozgrzewała go herbata ani fala powietrza w ocieplonym przedziale. Ale był z siebie dumny, zdawało mu się, że jedzie z twarzą wystawioną zimna przyłączyły się dreszcze, że ogarnęła go dziwna senność, z jego twarzy nie znikał uśmiech zadowolenia i dumy. Pod wieczór, o piątej, nasiliły się dreszcze, miał 38 stopni gorączki. W godzinę później temperatura podskoczyła do 40 stopni. Makowicki zrozumiał, że rosnące zimno nocy zaatakowało oskrzela i chore płuca. Zaproponował odpoczynek na najbliższej stacji. Tołstoj odmówił. Pociąg wszedł w strefę śnieżycy, Tołstoj oddychał z trudem, wzmogły się dreszcze, chwilami nie zdawał sobie sprawy, gdzie jest. Okryli go drugim futrem, znowu błagali, by zgodził się wysiąść na kolejnej stacji. I znowu odmówił. Wyglądało na to, że nie chciał się rozstać ze stukotem kół na szynach. Puls bił coraz szybciej, podnosił się słupek rtęci w termometrze. Nie było chwili do stracenia. Makowicki naradził się z Saszą, zaklinał Tołstoja, zbyt już osłabionego, by cokolwiek powiedzieć. Lekarz wysiadł na małej stacji Astapowo. Pobiegł do zawiadowcy. Zatrzymano pociąg. Tołstoja wprowadzono do poczekalni dla kobiet. Zawiadowca, Iwan Ozolin, nie wiedział, co robić. Ochłonąwszy trochę, zaofiarował dwa pokoje w swoim mieszkaniu. Zebrał się tłum ciekawych, którzy zdejmowali nakrycia głów i zginali się w pokłonach, gdy doktor i zawiadowca prowadzili pod ręce Tołstoja do mieszkania. Do pokoju, służącego rodzinie Ozolina za salonik, wstawiono łóżko i zapalono w nim wszystkie światła; rozebranego Tołstoja ułożono pod pierzyną, przygasiwszy światła. Patrząc na walizy pod ścianą, słysząc cichy stukot telegrafu i głośniejszy kół na szynach, był pewien, że ucieczka trwa. Nie stracił przytomności, przeciwnie - poprosił o swój dziennik. W ostatnim zapisie pomieszał Samordino z Astapowem, odnotował postój w Sarapowie. Zawiadowca przyniósł mu szklankę gorącego wina. Potem wszyscy wyszli, został sam z córką. Miał ochotę na sen. Obudził się o północy, przywołał siedzącą w półmroku córkę, zapytał, czy jutro rusza dalej. Zamiast jej odpowiedzi, zadyszany i rozpalony, zadowolił się słabym echem pędzących przez Astapowo nocą i o świcie pociągów. A więc uciekał dalej, oby jak najdalej.
Agonia wlokła się sześć dni, umarł wczesnym ranem 7 listopada. 1 listopada stracił przytomność, co pozwoliło nazajutrz oczekującej w specjalnym pociągu Soni wejść do pokoju umierającego męża (dopóki był przytomny, lekarze byli temu przeciwni). 3 listopada odzyskał na bardzo krótko, na godzinę może, przytomność. Nikt z obecnych o tym nie wiedział, bo nieznacznie tylko otworzył oczy. Zrozumiał natychmiast, że umiera. Przez szparki w oczach zobaczył znaną mu dobrze scenę; scenę z jego opowiadania o Iwanie Iljiczu. Oto żona i dzieci, płacząc i tuląc się do siebie, coraz to podchodzą do łóżka i czasem klękają, by ucałować jego ręce. Nie czuł już grubej i brudnej koszuli pod pierzyną. Czyżby go rozebrali do naga? Był spokojny i szczęśliwy, jak nigdy dotąd szczęśliwy, lecz nie stać go było na uśmiech. Naturalnie! Mój Iwan Iljicz słusznie pomyślał, że nie ma śmierci. Jakaż to Potęga Śmierci, gdy w nagłej jasności przechodzi się spokojnie na tamten brzeg. Śmierć jest bezradna, teraz już wiedział o tym na pewno, nie może się równać z Potęgą Życia. Brak tylko tego ostatniego słupa światła, w jakie zagęści się cała dookolna jasność. Ale nadejdzie, nadejdzie w ostatniej chwili, w takt ostatnich słów "nie ma śmierci."
Stracił znowu przytomność, zdążył jednak zobaczyć jeszcze przez szparki w oczach, wyraźnie aż do olśnienia, tych, którzy przyszli, aby go pożegnać. Spojrzał z czułością na Warwarę i Sieriożę; i - bez niechęci - na Sonię.
Kiedy umarł nareszcie, w szarówce świtu jego głowa Apostoła, Capa i Lisa (według określenia jednego z biografów), z brodą rozłożoną szeroko na obie strony poduszki, wyglądała powleczona bladością, niemal jaskrawą bielą, jak głowa starożytnego posągu, który właśnie odkryto w wykopaliskach i oczyszczono naprędce z ziemi.
Więc była to Wielka Ucieczka? Czy Wielki był Uciekający? Raczej to drugie, gdyż u kresu życia, po jego prześledzeniu i podsumowaniu, Tołstoj uciekł od samego siebie, a nie z Jasnej Polany. Stary i mądry Seneka wiedział, że to niemożliwe, a jednak... A jednak Wielki Uciekający odważył się sięgnąć po niemożliwe, właśnie dlatego, że udało mu się pokonać śmierć.
Styczeń 1998
Gustaw Herling-Grudziński