R.3 Kolejny, nowy start i kolekcja pozorów.
PWB
Jechaliśmy do Forks, naszego starego, „nowego” domu. Mieszkaliśmy tu już kiedyś. Jakieś dziewięćdziesiąt lat temu. Myślałam o tym, co stało się z tamtym domem po naszym odejściu. Zostawiłam tam coś mając nadzieję, że jeszcze tam wrócimy. Nie sądziłam, że zrobimy to po tylu latach i w takich okolicznościach. Kiedy opowiedzieliśmy naszym przyjaciołom o powrocie do Stanów, Carmen od razu zrobiła się radosna, nie czekając na dalsze wyjaśnienia, zarządziła, że mamy udać się do Forks i że nasz dom będzie na nasz czekał. Mówiła, że to będzie dla nas niespodzianka. Skrzywiłam się od razu na tą myśl… Wszyscy wiedzą jak bardzo nie lubię być zaskakiwana. Wyglądałam przez okno, szukając zmian w krajobrazie, chłopcy natomiast planowali „oficjalne” życie w tym mieście.
- Bello?
- Słucham? - Odwróciłam głowę i spojrzałam na Gabriela wyrywającego mnie z zamyślenia.
- Raczej nie słuchasz… A jeżeli już, to bardzo kiepsko. Myślisz o starym domu?
- Zastanawiam się czy jeszcze stoi, w jakim jest stanie i czy jest tam…
- Twój wisiorek. Tak? - Gabriel skończył za mnie.
- Jak dojedziemy do naszego nowego lokum, możemy się tam przejść. Zobaczymy jak bardzo zmieniła się okolica od tego czasu. - Will spojrzał na mnie przez lusterko i uśmiechnął się lekko.
- Ciekawa jestem, co Carmen wykombinowała tym razem i kogo w to zaangażowała. Widziałeś jak się jej zaświeciły oczy, kiedy byliśmy u nich ostatnim razem i opowiadaliśmy jej, że mieszkaliśmy tu.
- Myślę, że dlatego wybrała to miejsce, aby nam pomóc. Chciała nam zrobić przyjemność. - Stwierdził Will, skręcając w boczną leśną uliczkę. Tę samą, którą przemierzaliśmy będąc tutaj ostatnim razem.
Minęliśmy mostek i byliśmy już na miejscu. To, co zobaczyliśmy przeszło wszelkie nasze oczekiwania.
Na miejscu naszego dawnego domu stał nowy, przestronny budynek o kremowo-pomarańczowych ścianach z dużymi ciemnymi oknami i fikuśnym dachu z ceglanej dachówki. Duży, jasny taras otoczony był cudnym ogrodem i starymi drzewami. Szeroki i utwardzony podjazd prowadził za dom, gdzie znajdowały się potężne, drewniane drzwi frontowe, nad którymi znajdował się duży pół okrągły balkon. Obok był wolnostojący duży garaż, pasujący wyglądem do domu. Wzdłuż drogi rozmieszczone były solarowe lampki, dla nas zbyteczne, jednak doskonale wpasowywały się w wygląd naszego podwórka. Wysiadłam z samochodu, by obejść to miejsce dookoła. Byłam pod ogromnym wrażeniem. To miejsce miało swój urok. Wprawdzie było zupełnie inne niż nasza posiadłość w Genewie, jednak od razu mi się spodobało. Sądząc po minach moich braci, im także przypadł do gustu. Wróciłam do chłopców i mimowolnie się uśmiechnęłam. Jeszcze nie weszliśmy do środka, a czułam się tak, jakbym mieszkała tu od zawsze.
- Ciekawa jestem, komu mamy za to podziękować. - Gabriel zgodził się ze mną potrząsając tylko głową, był tak samo zszokowany i jednocześnie zadowolony, tak jak ja.
- Ja też. Wyczuwam tu obecność innych wampirów. Ale to nie Carmen, ani nikt z Denali.
- Od razu trzeba było powiedzieć, że to nie Tanya… Rozczarowany? - spytał mój bliźniak. Will spojrzał na niego spode łba i nic nie odpowiedział. Gabriel położył mu dłoń na ramieniu i zaczął mówić przewracając oczami.
- Oj William, myślisz, że nie wiemy. Podoba ci się. Gdyby to ona, od razu miał byś pretekst, by lecieć na Alaskę i się z nią zobaczyć, tak przy okazji dziękując za dom. Teraz musisz poczekać do piątku…
Will zmarszczył brwi, dalej nic nie mówiąc, bo nie mógł zaprzeczyć. Moi bracia mierzyli się wzrokiem, prowadząc niemą konwersację. Postanowiłam przerwać jednak to milczenie.
- Idziecie zobaczyć jak wygląda w środku, czy zamierzacie, tak stać jak kamienne posągi?
- Will, daj kluczyki, wprowadzę auto do garażu i idę się rozpakować. Nie wiem jak wy, ale ja mam zamiar zobaczyć, jak wygląda wnętrze i być szczęśliwa, cholernie szczęśliwa. Aha, za jakieś dwie godziny będzie tu transport z naszymi autami i resztą bagaży. Zamówiony fortepian dostarczą wieczorem albo jutro.
- Twój motocykl też dostarczą? - spytał odwracając wzrok od mojego bliźniaka.
- Nie, zabrałam tylko mercedesa. Motor zostawiłam w Szwajcarii. Mam zamiar tam pojechać, kiedy trafią się jakieś wolniejsze dni. Nie chciałam, aby tamten dom opustoszał całkiem. W końcu twój fortepian też, tam został.
- Dobra, masz rację, chodźmy obejrzeć dokładnie nasze nowe gniazdko. - Stwierdził Gabriel i już go nie było. Razem z Willem spojrzeliśmy na siebie i ruszyliśmy za nim.
Weszliśmy do jasnego, przestronnego holu. Jasne ściany i podłogi kontrastowały ze znajdującymi się po prawej stronie pięknymi drewnianymi schodami prowadzącymi na piętro. Po lewej było szerokie przejście do miejsca, gdzie zapewne Gabriel urządzi pracownię, albo Will gabinet. Na wprost nas było wejście do salonu. W nim także dominowała biel, podłoga wykonana była z jasnego drewna, było też pełno czerwonych i jasnobrązowych dodatków. Z boku było przejście do jadalni. Jakby w ogóle nam była potrzebna… Jednak ogromy stół i krzesła pięknie komponowały się z wnętrzem. Nie ma jak pozory… pomyślałam. Na wprost kanap znajdowała się przeszklona ściana z widokiem na taras. Z boku stał kominek, a po przeciwległej stronie plazma i reszta sprzętu grającego.
- Już wiem gdzie postawię fortepian. - Will spojrzał z Gabrielem w tę samą stronę, co ja i jeszcze większy uśmiech zagości na ich twarzach.
- No tak. Moje skrzypce nie potrzebują aż tyle miejsca - uśmiechnęłam się słodko do brata, przybijając Gabrielem piątkę.
- A propos miejsca. Przydałoby się tu parę obrazów. - Stwierdził Gabriel z błyskiem w oku. Oho, ktoś tu nabrał weny.
- Ktokolwiek maczał w tym palce, ma świetny gust, podoba mi się. - Komplementował Will - Idę zobaczyć sypialnię,
- Gabriel?
-Tak?
- Potem ustalimy, gdzie będzie gabinet, a gdzie pracownia.
- Nie ma sprawy braciszku, dogadamy się. - Odpowiedział puszczając mu oczko. Mieliśmy już rozejść się do swoich pokojów, gdy dostrzegłam na małym stoliczku ozdobną papeterię. Wzięłam do ręki kartę, zobaczyłam staranne kobiece pismo.
Witamy w Forks. Dostałyśmy od Carmen małe wskazówki, co do wystroju. Nie miałyśmy zbyt wiele czasu… Mamy jednak nadzieję, iż dom się Wam podoba.
Do zobaczenia wkrótce.
Esme i Alice Cullen.
Gabriel spojrzał mi przez ramię czytając na głos notatkę.
- No to już wiemy komu podziękować. Musiały tu być niedawno. Może mieszkają nie daleko…
- Cullen… Czy to nie to samo nazwisko? - Spytał Will.
- Myślisz, że mają coś wspólnego z Carlislem ? - Gabriel spojrzał na mnie czekając na odpowiedź.
- Być może… Dowiemy się tego niedługo. Może w końcu poznamy go osobiście. - Stwierdziłam wycofując się z salonu. - Nie wiem jak wy, ale ja idę do sypialni. Jutro ważny dzień, w końcu rodzeństwo Swan idzie do nowej szkoły… kolejny raz. - skrzywiłam się na ostatnie słowa.
- Bello, ty to masz wyczucie… A swoją drogą, to ja już wolę uniwersytet niż liceum. - Gabriel posłał mordercze spojrzenie naszemu bratu.
- To nie moja wina, że jakiś lepszy uniwersytet znajduje się dopiero w Seattle - bronił się Will. Zeskoczyłam ze schodów i z powrotem znalazłam się w salonie.
- Dobra, panie mecenasie. Nie kopie się leżącego!!! To, że ty nie będziesz przez to przechodzić, nie oznacza, że masz się cieszyć naszym nieszczęściem! Zetrzyj sobie ten uśmieszek z twarzy, bo w tej sytuacji wcale ci nie pomaga! - Stanęłam po stronie bliźniaka.
- Will, przecież wiesz… Zdenerwowana Bella, to zła, bardzo zła Bella. - Gabriel uśmiechnął się zadziornie.
- Ok, ok. Już nie będę. - Zaśmiał się podnosząc ręce w obronnym geście i poszedł do siebie.
Po obejrzeniu sypialni, zeszliśmy na dół odebrać rzeczy z transportu i zdecydowaliśmy się na małe polowanie.
PWA
Skończyłyśmy urządzać z Esme dom dla przyjaciół Eleazara i Carmen. Po drodze dołączył do nas Carlisle i ruszyliśmy na polowanie. Ciekawe kim oni są, wiemy tylko tyle, iż jest ich trójka. Dwóch mężczyzn i kobieta. Mają tu przyjechać z Europy, a w piątek na Alasce Eleazar ma nam coś wyjaśnić. Moje wizje co do nich są dziwnie, nieostre, nie mogę nawet zobaczyć ich twarzy… To frustrujące. Pierwszy raz mój dar mnie zawodzi.
- Carlisle, może powinniśmy iść i ich poznać? Zobaczyć jak podoba się im nasze dzieło.
- Alice… Mamy ich poznać w piątek, więc zrobimy to w piątek. Zresztą nie czuję ich w pobliżu, być może jeszcze ich tu nie ma. Widzisz coś na ten temat?
- Nie. I to jest takie… hm… delikatnie mówiąc irytujące. - Skrzywiłam się, na myśl, że coś mi nie wychodzi.
Esme położyła mi dłoń na ramieniu uśmiechając się delikatnie
- Nie martw się na zapas, twoje wizje na pewno się wyostrzą, możesz sprawdzić, co teraz robią chłopcy? - spytała.
- Są po drugiej stronie gór, Jasper decyduje się waśnie na sporego niedźwiedzia, Edward natomiast czeka przyczajony, spoglądając na swój następny łup.
- Widzisz, będzie dobrze. - Ścisnęła mnie lekko i podążyła w stronę Carlisle'a
Po powrocie do domu, postanowiłam skompletować dla siebie i Rose ubrania do szkoły oraz zacząć pakowanie na piątkowy wyjazd. Wprawdzie jest dopiero wtorek, ale kto wie, może potrzebne będą zakupy… Tak, na pewno będą potrzebne. Ta myśl poprawiła mi trochę humor, odciągając umysł od zamartwiania się brakiem wizji.
- Alice! Chodźże wreszcie! Jedziemy moim autem. Emmett stwierdził, że chce sam wypróbować swojego jeepa. - Rosalie wpadła do mojego pokoju, wyciągając mnie z garderoby.
- Już idę, idę. Przecież wiesz, że się nie spóźnimy.
- Wiem, ale im szybciej zaczniemy tę szkolną rutynę, tym szybciej skończymy.
- Czekaj! - powiedziałam, odpływając na chwilę… I od razu się uśmiechnęłam na nową wizję.
- Co zobaczyłaś? - spytała zaintrygowana.
- A propos szkolnej rutyny… Dzisiaj dołącza dwójka nowych!
- I co w związku z tym?! - Powiedziała unosząc brew w irytacji. - Przecież i tak to tylko ludzie, nie będziemy się z nimi przyjaźnić.
- Sęk w tym, że będziemy, Rose! - Spojrzała na mnie jak na kosmitkę, więc kontynuowałam przewracając oczami.
- Widziałam to! Nie jestem w stanie powiedzieć nic więcej, bo wizja była niewyraźna, ale widziałam, że rozmawiamy z kimś przy naszym stoliku, będzie dziś piątka osób, a przecież Edward i Jazz, wrócą w czwartek.
- Och, ty mała wróżbitko. Chodźmy już. Jeżeli to zwykli ludzie, to już ja sprawie, że twoja wizja się zmieni! Zobaczysz!
- Zobaczę… Hm w to nie wątpię. - Uśmiechałam się do swojej siostry.
Dojechałyśmy na parking i czekałyśmy na Emmetta, kiedy naszą uwagę przyciągnęło czerwone BMW parkujące zaraz za nami.
Emmett znalazł się przy nas tak szybko, jak tylko ludzkie tempo mu na to pozwoliło i razem wpatrywaliśmy się w dwójkę osób wysiadających z auta.
- A więc kolejna wizja się spełnia… - mruknęłam sama do siebie.
W tej chwili dwójka przybyszów wyszła z auta, kierując się prosto przed siebie. Dostrzegłam wysokiego chłopaka w ciemnych jeansach i czarnej koszuli wystającej spod kremowego swetra i dziewczynę średniego wzrostu, w jasnych spodniach i ciemnoniebieskiej tunice Oboje byli do siebie bardzo podobni, ten sam odcień włosów, tak samo blade twarze i oczy…
Kiedy przyjrzałam się ich twarzą zamarłam… Czyżby? Nie, to nie możliwie, nie czuję ich zapachu, spojrzałam porozumiewawczo na Rose i Emmetta i widziałam, że myślą tak samo jak ja, więc może jednak…
PWB
Dziś zaczynaliśmy wieść nasze „normalne” życie w Forks. Właśnie jechaliśmy do szkoły, kiedy poczuliśmy obcy zapach.
- Spokojnie, to jeszcze nic nie znaczy. - Spojrzałam na Gabriela zaciskającego nerwowo palce na kierownicy.
- Nie znaczy?! Z każdym metrem zapach jest coraz bardziej intensywny… Jak to wyjaśnić, Bello? Przypadkowi nomadzi postanowili pożywić się koło liceum? Tak, świetne miejsce na piknik, tylko jakoś nie chce mi się w to wierzyć…
- Braciszku, spokojnie. Nie denerwujmy się na zapas. Chyba się nie boisz, co? Nie żyjemy tu od wczoraj…
To miasto jest pochmurne praktycznie cały rok, to stwarza dobre warunki, by móc się tu osiedlić na stałe, a w zasadzie na jakiś czas… Liczyliśmy się z tym, że możemy się tu na kogoś natknąć. Być może, to ci sławni Cullenowie… Chociaż nie sądziłam, że spotkamy ich przed piątkiem.
- Co proponujesz?
- Trzeba zawiadomić Williama.
- Na razie nie ma sensu kontaktować się z Willem, właśnie organizuje swoją kancelarię, o ile nie jest jeszcze na polowaniu. Poradzimy sobie sami.
- Czekaj!
- Co? Dlaczego?
- Nawet, jeżeli to oni, to nie mamy pewności, póki ich nie spotkamy. Twoje zdolności są zbyt ofensywne. Nie możemy odkryć wszystkich kart na „dzień dobry”.
- Rozumiem, że nie działamy poprzez iluzję? - Uniósł brwi w oczekiwaniu na i tak znaną odpowiedź.
- Jeszcze nie…
- Więc?
- Cały czas jesteśmy chronieni tarczą, nie wyczują nas. Potem narzucę ją na nich i przekonamy się kim są, a w razie czego zabiorę ją z powrotem, razem z naszą obecnością w ich umysłach.
- Jeżeli wymażesz całą pamięć z dzisiejszego dnia, zorientują się, że coś jest nie tak…
- Nie całą pamięć, tylko wspomnienia dotyczące nas. Potem, w razie czego, będziesz używał swojego daru. Nikt się nie domyśli, nieraz tak działaliśmy. Gabrielu, - uśmiechnęłam się do niego - będzie ok. To miejsce jest idealne, żeby się tu osiedlić, to nie będzie nic dziwnego, że się tu pojawiliśmy. W końcu oni, kimkolwiek są, też z tego względu wybrali to miasto.
- Och wiem, tylko nie chcę, aby wydarzyło się coś, przez co straciłbym nad sobą kontrolę. Nie będę spokojnie patrzył, jak ktoś się tobie bezceremonialnie naprzykrza…
Nie mogłam powstrzymać prychnięcia na te słowa. Teraz się przejmuje? A co było we Włoszech?! Sarkastyczny śmiech wydobył się z moich ust…
- Co?! - Warknął na mnie.
- Teraz się przejmujesz?! Przy Feliksie się tym nie martwiłeś…
- To inna sprawa! On zna moje zdolności… przynajmniej częściowo… Tu mamy być zwykłymi osobnikami!
- Więc teraz jesteś opiekuńczym bratem bliźniakiem? - Uniosłam brew, starając się by jednak irytacja mną nie zawładnęła.
- Bello! To nie tak. - Westchnął potrząsając głową. - Nie tylko William się o ciebie martwi… Wiem, że jesteś silniejsza niż niejeden z nas, ale to nie znaczy, że nie będę odczuwał troski. Wiem też, że się sprzeczamy i potrafię cię doprowadzić do furii, ale tacy już jesteśmy. Bliźnięta, dosłownie i w przenośni, nawet nasz znak zodiaku nam o tym przypomina. - Zaśmiał się. - Stanowimy razem mieszankę wybuchową, jednak przyznaj, że masz podobny charakter, inaczej by tak nie iskrzyło. Potrafimy się na siebie złościć, ale jedno zawsze będzie broniło drugiego. Wiesz o tym, choćby nie wiem co się wydarzyło, masz zawsze we mnie oparcie. Mimo wszystko ciągle jestem twoim bratem, moje serce nie bije, ale wciąż mam uczucia, choć nie zawsze je okazuję. - Spojrzał na mnie ze skruchą. W jego oczach odbijał się ogrom emocji. Teraz, przez tą rozmowę, kilkuminutowa podróż wydawała mi się wiecznością. Rzadko Gabriel bywa aż tak wylewny, jeżeli chodzi o okazywanie uczuć. Po chwili jednak uśmiech zagościł z powrotem na jego twarzy, oczy zdawały się na moment zaiskrzyć, po czym pozwiedzał jeszcze:
- Mais, je ne regrette rien, ma chère soeur! - Szczerząc się do mnie, jak dziecko, które dostało cyrk na własność. Wrócił znany mi Gabriel…
- Moi non plus, mon frère! - Nie mogłam powstrzymać chichotu wydobywającego się mimowolnie z moich ust. Sytuacja została oczyszczona. Momentalnie poprawiły nam się humory.
Dojechaliśmy już na parking i od razu zauważyliśmy trójkę wampirów, przyglądających się nam kontem oka. Posłaliśmy sobie z Gabrielem porozumiewawcze spojrzenie. Ledwo przeszliśmy parę kroków, kiedy drogę zastąpiła nam niewysoka wampirzyca o kruczoczarnych, krótkich włosach ułożonych w artystycznym nieładzie i chochlikowatej urodzie, którą zdobił szczery uśmiech. Z pewnością mogłaby uchodzić za dobrą wróżkę, gdyby nie była wampirem… Cóż jednak kiedyś nie wiedziałam nawet o ich istnieniu, a potem stałam się jednym z nich. Miałam także doczynienia z wilkołakami i zmiennokształtnymi, więc nie zdziwiłabym się gdyby nią była. Po tylu latach już istnienie żadnej istoty z legend mnie nie zdziwi… Pięknie, znów zatonęłam we własnych myślach, dobrze, że nikt nie jest w stanie ich odczytać. Za nią stanął wysoki, dobrze zbudowany brunet, z pewnością mógł siać grozę, gdyby nie jego ciepłe spojrzenie… jednak niczego nieświadomi ludzie mieli przed nim duży respekt. Niejeden wampir pewnie też. Ramię w ramię z nim stała blondynka o posągowej figurze i nieodgadnionym wyrazie twarzy. Jej uroda była onieśmielająca, nawet jak na wampira. Trzymała bruneta za rękę. Moglibyśmy tak stać przyglądając się sobie i wyłapując najdrobniejsze szczegóły, jakby mijała cała wieczność, jednak w rzeczywistości to były tylko sekundy.
- Jestem Alice, a to Rosalie i Emmett - uśmiechnięta brunetka wskazała odpowiednio na swoich towarzyszy.
- Gabriel. A to moja siostra Isabella. - mój brat odezwał się pierwszy przedstawiając nas.
- Po prostu Bella - powiedziałam, ostrożnie wyciągając dłoń w kierunku dziewczyny, jednak jej reakcja mnie zaskoczyła. Zamiast potrzasnąć moja dłonią uścisnęła mnie serdecznie, składając przyjacielski pocałunek na moim policzku. To samo zrobiła z moim bliźniakiem. Nie wiem dlaczego, ale od dawna nie czułam takiej sympatii do nowopoznanej osoby. Tym bardziej, że teraz nie jestem tu tak do końca prywatnie. Gdzieś z tyłu głowy jakiś natrętny głosik przypominał mi powód, dla którego tu się przeprowadziłam. Nieważne, nie mogę ciągle myśleć w ten sposób. Pozostali także przywitali się z nami, zachowując jednak trochę większy dystans. Widać wciąż nie byli nas pewni. Kolejny efekt maskowania…
- Jesteście tu nowi, myślę, że powinniście się nas trzymać. - Odezwała się na pozór spokojne blondynka, jednak dość sugestywnie dała nam do zrozumienia, iż jej wypowiedź nie odnosiła się tylko do zwykłej uprzejmości dla nowoprzybyłych uczniów. Spojrzałam na Gabriela i od razu zrozumieliśmy aluzję. Dostrzegliśmy też kątem oka, jak inni nam się przyglądają, z nieukrywaną ciekawością i czymś jeszcze, wyglądało to na szok i niedowierzanie.
- Bello, powinniśmy odebrać nasze plany. Nie przyszliśmy tu w końcu, aby zwiedzać parking. - Mój brat odezwał się żartobliwym tonem, co oznaczało : musimy porozmawiać tête-à-tête
- Racja, nie chcemy się spóźnić już pierwszego dnia. - Posłałam mu znaczące spojrzenie, jednocześnie uśmiechnęłam się do nowo poznanych. W końcu możemy się z góry uprzedzać. Coś mi mówi, że z ich strony nie mamy się czego obawiać, ale to nie jest miejsce ani czas, aby od razu się przed nimi obnażać z naszymi zamiarami. Do piątku, Bello, do piątku.
- Może usiądziecie z nami w porze lunchu. Wtedy będziemy mogli dłużej porozmawiać - zaproponowała Alice.
- Czemu nie. - Gabriel przystał na ich propozycję. Widać on także poczuł sympatię do tej małej uśmiechniętej osóbki.
- W takim razie do zobaczenia później. - Uśmiechnął się brunet i cała trójka poszła w drugą stronę.
Skierowaliśmy się w stronę sekretariatu, aby odebrać potrzebne nam papiery. Tym razem zdecydowaliśmy się na odmienne profile. Z Gabrielem dzieliłam tylko język angielski, w-f i matematykę. Zerknęłam na swój plan.
- Zaczynam od angielskiego, więc pierwszą lekcję mamy wspólną. - Poinformowałam go.
- Przynajmniej razem będziemy się przedstawiać.
- Ta… kolejna tożsamość, kolejne historyjki. To jest to, co tygrysy lubią najbardziej… - mruknęłam trochę za bardzo ironicznie, co tylko wywołało u mojego brata w głośny śmiech. Gdy się uspokoił, objął mnie ramieniem i powiedział
- Nie po raz pierwszy i nie ostatni. Profesjonalizm, Bello. - Spojrzał na mnie swoim firmowym, zdystansowanym wzrokiem.
- Profesjonalizm. - Zgodziłam się i ruszyliśmy do klasy.
Kolejny raz, tradycyjne, możnaby rzec, nauczyciel wziął nasze kartki i kazał nam się przedstawić. Tym razem była moja kolej na opowiedzenie naszej historyjki. Czas zacząć to przemówienie…
- Nazywam się Izabella Swan, a to mój brat bliźniak Gabriel.
-Kolejne anielskie bliźnięta - Usłyszałam mruknięcie z końca sali. Oczywiście tylko my dwoje byliśmy w stanie to usłyszeć. Spojrzeliśmy na siebie kontem oka i ignorując komentarz mówiłam dalej.
- Jesteśmy z Salt Lake City.
- Mieszkaliście w wielkim mieście i przeprowadzaliście się do takiej dziury? - Tym razem jakiś chłopak z drugiego końca sali zapytał wprost. Oczywiście od razu został zganiony przez nauczyciela, niemniej jednak Gabriel postanowił odpowiedzieć na to pytanie. Błysk w jego oku podpowiadał mi, że pod swoją maską obojętności, stara się ukryć rozbawienie spowodowane tymi wszystkimi komentarzami „ Oh jaki przystojny!”, „ Dobrze, że ta obok to tylko siostra…” „ Oby byli bardziej rozmowni niż Cullenowie”, „ Pokaże się z nimi i od razu wywinduje w hierarchii!” i mój ulubiony „Dajcie mi tydzień, a ten cukierek nie wyjdzie z mojego łóżka” Nie wspominając już o paru komentarzach dotyczących mnie, na które Gabriel zacisnął pięści. Spojrzałam na niego dając mu mentalnie do zrozumienia, że to jest najmniejszy powód do zdenerwowania i dając znak by kontynuował tę farsę.
- Nasz brat studiował w Seattle. Przeprowadził się tu, po otwarciu swojej kancelarii, więc postanowiliśmy dołączyć do niego. Nasi rodzice dużo podróżują, a nam znudziło się zmienianie szkół co parę miesięcy. - Wzruszył nonszalancko ramionami. Znów mogliśmy usłyszeć szmery pełne hipotez, co do tego kim byli nasi „rodzice”.
Kiedy zachodziła taka potrzeba Carmen i Eleazar pełnili tę rolę. Poniekąd tak było. Żyli dłużej od nas, wprowadzili w życie, które wiedziemy. Pomagali, gdy zaszła taka potrzeba. Przede wszystkim, to Eleazar nas stworzył, więc w jakiś sposób był dla nas ojcem.
Po tej całej prezentacji w końcu mogliśmy usiąść na wskazane nam miejsca. Lekcja przebiegła dość szybko, biorąc pod uwagę fakt, że przez prawie pół godziny staliśmy na środku mówiąc o sobie.
Kolejną lekcję mieliśmy osobno. Tym razem bez zbędnych ceremonii. Nauczycielka, po tym jak przedstawiłam się swoją płynną francuszczyzną, patrzyła na mnie oniemiała, zanim wskazała mi miejsce obok Alice. Kiedy kierowałam się do ławki usłyszałam jak mamrocze, iż to nie może być prawda, żebym ja i moja partnerka mówiły lepiej od niej. Nie, zwykłe siedemnastolatki. Och, gdyby wiedziała… Alice przez cały czas uśmiechała się do mnie przyjaźnie. Nie mogłam nic poradzić na to, że z każdą chwilą czułam do niej coraz większą sympatię. Zrobiłyśmy zadane nam ćwiczenia w ciągu trzech minut, po czym zauważyłam, że Alice przygląda się z zainteresowaniem mojej bransoletce. Odruchowo schowałam rękę pod ławkę. Powstrzymała mnie.
- Nie chowaj jej. Jest bardzo ładna. Unikatowa. - Szepnęła.
- To pamiątka rodzinna. Liczy sobie swoje lata. - Odpowiedziałam.
- Rodzinna?
- Tak. - Kiwnęłam głową. Widziałam, że była szczerze zaciekawiona i przyjaźnie nastawiona, więc kontynuowałam dalej. - To był herb rodziny. Mój ojciec i bracia mieli takie sygnety, a matka naszyjnik. Zauważyłam, że jej wzrok stał się zamglony, jakby odpłynęła gdzieś bardzo daleko. Po chwili jednak ocknęła się, potrząsając nieznacznie głową. Grymas przemknął przez jej twarz, zaraz po tym uśmiech powrócił na jej usta, lecz nie był już taki radosny, jak wcześniej.
- A teraz nie masz już rodziny? - spytała ostrożnie. Wiedziałam, do czego zmierza. Chociaż, zdarza się, że wampiry żyją w klanach, jednak praktycznie nigdy nie zdarzyło się, by łączyły ich jakieś więzi. Ja i moi bracia byliśmy bardo rzadkim wyjątkiem.
- Mam dwóch braci - odpowiedziałam szczerze. - Wiedziałam, że to nie jest dostateczne wyjaśnienie na jej pytanie, że nie o to jej chodzi i nie takiej odpowiedzi się spodziewała, ale to nie był dobry czas, by opowiadać naszą historię. Kiwnęła głową ze zrozumieniem. Dostrzegłam , że wiele pytań cisnęło się jej na usta i ledwo się powstrzymywała, ale uśmiechnęła się do mnie lekko i nie powiedziała już ani słowa. Rozstałyśmy się w ciszy, ale nie była ona krępująca, raczej przyjazna. Coś mi jednak mówiło, że jeżeli będę przebywała częściej w jej otoczeniu, to będzie bardzo rzadkie zjawisko. Historia i biologia minęły podobnie, na szczęście nie musiałam się już za każdym razem przedstawiać, bo z większością uczniów miałam wcześniejsze zajęcia. Usiadłam w ławce wskazanej mi przez nauczyciela. Mojego przyszłego partnera nie było dziś na zajęciach. Może to i lepiej…
PWG
Przyszła pora na lunch. Kierowałem się w stron stołówki, by jak najszybciej dołączyć do Belli. Słyszałem pomruki, mijających mnie ludzi. Ich rzekomo subtelne, ciekawskie spojrzenia i rozważania na nasz temat, zdawały się nie mieć końca. Niedorzeczność niektórych insynuacji przyprawiały mnie o gromki śmiech lub mdłości. Nie myślałem, że posiadam jeszcze takie odruchy. Musiałem się jednak pohamować, bo gdybym wybuchł niekontrolowanym śmiechem na środku korytarza, skupiłbym na sobie jeszcze więcej uwagi, a to nie było moim zamiarem. No tak, uroki małych miast. Czego więcej się tu spodziewać. Pomyślałem. Każdy nowy przybysz był w pewnym sensie atrakcją, a co dopiero ktoś taki jak my.
W mgnieniu oka, jak tylko na to ludzkie tempo pozwalało, zrównałem się ze swoją siostrą. Nie zawracała sobie nawet głowy, by zwrócić się w moją stronę. Wiedziała, że to ja. No tak, bo któż by inny.
- Jak zajęcia? - Spytała.
- Nudno. A u ciebie?
- Nudno. - Zgodziła się. - Chociaż…
- Co, chociaż? - chciałem, by kontynuowała.
- Lekcje francuskiego dzieliłam z Alice.
- I jak?
- Widziała bransoletkę. Spytała mnie o rodzinę. - Odpowiedziała ostrożnie.
- Co jej powiedziałaś? - Wiedziałem, że ta dziewczyna należy do rodziny Cullenów, ale to nie było miejsce ani pora na takie opowieści.
- Niewiele. Odpowiedziałam, że to pamiątka rodzinna, i że to był Herb rodzinny, oraz że wy też go macie. Powiedziałam jej, że mam dwóch braci. Nic po za tym. Nie wie o naszych koligacjach. Domyśla się zapewne, że jesteś jednym z nich. Myślę jednak, iż sądzi, że po prostu trzymamy się razem. Jest bardzo bystra i spostrzegawcza, możliwe, że będzie drążyć. - Wzruszyła ramionami.
- Zobaczymy jak się sprawy potoczą. Na razie nic nie wspominamy o misji.
Bella kiwnęła głową na zgodę i wkroczyliśmy do stołówki, gdzie trójka wampirów już na nas czekała. Podążyliśmy do ich stolika, po wcześniejszym zaopatrzeniu się w tace z jedzeniem. Kolejne pozory. Stworzę sobie z nich kolekcję. No tak, nie tylko Bella odpływa myślami. Kolejna wspólna cecha.
- Co sprawia, że się tak uśmiechasz? Chyba nie nowe wielbicielki, panie artysto. - Droczyła się ze mną.
- „Kolekcja pozorów”. - Odpowiedziałem dumnie i podszedłem do stolika. Kolekcja pozorów… - nieźle brzmi.. Bella tylko kiwnęła głową w odpowiedzi. Zapewne i tak już wiedziała, co miałem na myśli.
- Witamy z powrotem. - Uśmiechną się brunet, przyciągając blondynkę do swojego boku.
- Część. - Przywitaliśmy się równocześnie, czym wzbudziliśmy lekki chichot Alice.
- Jak wam minęły pierwsze lekcje? - Spytał Emmett.
-Tradycyjnie nudno, ale komu ja o tym mówię? - Bella wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z pozostałymi. Kątem oka widziałem, jak wszyscy się na nas gapią, chyba rzeczywiście nasze przybycie jest tu wydarzeniem.
- Może opowiecie nam o sobie? - Zaproponowała Rosalie.
- Więc jak to było Bells? A tak. No więc, pochodzimy z Salt Lake City. Nasi rodzice dużo podróżują, więc przeprowadziliśmy się do naszego brata, bo mieliśmy dość ciągłego zmieniania szkół.
- A więc macie rodzeństwo? - spytała.
- Tak, starszego brata. Williama. -Odpowiedziałem.
Blondynka oparła dłonie na blacie stołu, pochylając się ku Belli. Zapytała ściszonym głosem.
- To wersja oficjalna, a tak na serio?
Chciałem odpowiedzieć, ale Bell mnie wyprzedziła.
- A tak na serio, to sprowadziliśmy się tu z bardziej odległego miejsca nisz tamto. Ja i mój bliźniak postanowiliśmy tu uczęszczać do liceum, William natomiast otworzył kancelarię prawniczą.
- A więc rodzeństwo. Stwierdził Emm znacząco ruszając brwiami. My też teoretycznie jesteśmy rodzeństwem.
Bella zaczęła się śmiać, przykrywając usta lewą dłonią, na której miała bransoletkę.
Alice zerkała to na mnie to na Bellę, po czym jeszcze raz spojrzała na nią i powiedziała:
- Mówiłaś, że ta bransoletka to pamiątka rodzinna. Po ojcu i matce, i że twoi bracia…
Za chwilę zerknęła na mnie, dokładnie lustrując mnie wzrokiem i jej oczy się rozszerzyły.
- Mój Boże! Wy jesteście prawdziwym rodzeństwem! - stwierdziła zdumiona.
- Ale jak…
- To długa historia. - przerwała jej Bella. - Ale masz rację. Gabriel, Will i ja jesteśmy prawdziwym, biologicznym rodzeństwem. Jeszcze będzie czas na wyjaśnienia, jeżeli będziecie chcieli więcej wiedzieć. - Uśmiechnęła się do nich.
Widziałem zdezorientowane miny pozostałych. W sumie to się im nie dziwię, sam nie spotkałem, kogoś takiego jak my, inna sprawa, że tylko słyszeliśmy o tym, iż nie jesteśmy jedyni.
- Może teraz wy opowiecie nam o sobie? - Zaproponowałem.
- Cóż - odezwała się Alice. - Jest nas siedmioro, w liceum piątka, obecnych - jak widać.
- Zawsze taka skrupulatna? - Spytałem.
Na co Emmett i Rozalie wybuchnęli śmiechem
- Nawet sobie nie wyobrażasz. - Alice odparła dumnie.
- A gdzie pozostała dwójka?
- Edward i Jasper są na polowaniu. Wrócą w czwartek.
- Rozumiem.
- A dlaczego akurat Salt Lake City? - Emm dopytywał się dalej.
- Właśnie Bello, dlaczego? - Też byłem ciekaw. Nie uzgadnialiśmy wcześniej dokładnie tej kwestii.
- Cóż, pomyślałam o zimowych igrzyskach i tak jakoś wyszło. - Wzruszyła ramionami. Co ja widzę, czy ona znów przegryzła wargę? Nie robiła tego od… no od paru dekad. Moja siostra jest zakłopotana? Nie. Niemożliwe… A jednak.
- Ja wiem, - usprawiedliwiała się dalej - może nie przemyślałam tego do końca, ale nie uzgadnialiśmy akurat tej wersji, a i tak sam stwierdziłeś, że tym razem moja kolei.
- A Will?
- Już wie. Z nim o tym rozmawiałam, zanim odebrałam papiery.
Emmett przysłuchiwał się tej wymianie zdań z największym rozbawieniem.
- Nie znam was zbyt dobrze, ale już was lubię. - Zachichotał. - A za te igrzyska, punkt dla ciebie, Bello - i przybił jej piątkę.
Rozmawialiśmy jeszcze przez jakiś czas na neutralne tematy i wtedy Alice na chwilę odpłynęła. Po chwili jednak znów wróciła do rozmowy, jej uśmiech zmniejszył się delikatnie.
- Jutro czwartek, rano wybieram się na zakupy, a popołudniu lecimy całą rodziną na Alaskę. Edward i Jasper dołączą do nas zapewne w piątek rano. Aha. W piątek wyjrzy słońce, więc możecie sobie zrobić wolne, puściła nam oczko.
- O to się nie martw - Bella machnęła lekceważąco ręką. Nachyliła się w kierunku dziewczyny i wyszeptała
- Mamy na to swoje sposoby. - Także odpowiedziała jej mrugnięciem, uśmiechając się przyjaźnie. Dzwonek obwieścił koniec lunchu i tym samym nasza rozmowa dobiegła końca. Po wymianie grzeczności, każdy rozszedł się w swoim kierunku.
Po skończonych zajęciach w ekspresowym tempie wróciliśmy do domu. William jeszcze nie wrócił. Postanowiłem wziąć swoje sztalugi i przejść się nad strumień.
- Bells, idziesz ze mną?
- Poczekam na Willa. Idź sam.
- Na pewno? Wiesz, możesz zabrać skrzypce…
- Dzięki łaskawco, ale nie mam ochoty na razie wychodzić. Wolę pograć w domu.
- Skoro tak. Jakby coś, to wiesz, gdzie mnie szukać.
- Jasne. Nie martw się, jestem już dużą dziewczynką. - mruknęła zadziornie.
- Rodzinko wróciłem! - krzyknął Will. - O niczym innym nie marze jak o chwili relaksu. Dzięki ci Panie, za mój fortepian.
- Witaj, panie mecenasie. - Klepnąłem go w ramię mijając go w drzwiach. Po czym zwróciłem się jeszcze do Belli, kończąc naszą rozmowę.
- W to nie wątpię. - Wyszczerzyłem się do niej i wyszedłem z domu. Czas oddać się wenie.
PWE
Polowanie, czas, kiedy nie musisz zanadto myśleć, uważać na każdy ruch. Poddajesz się instynktom, liczysz się tylko ty i twoja ofiara. Nie obchodzi cię nikt i nic dokoła. Pęd, walka i zwycięstwo. To jest chwila, w której nie musisz zachowywać pozorów, jedna z nielicznych, kiedy możesz być sobą.
- Edward, co jest? Przybrałeś minę, jakbyś miał rozegrać partię szachów, a nie polować.
- Nie przesadzaj, Jasper. Nigdy, tak do końca, nie można się odciąć od swojego umysłu.
- Doprawdy? Emm sprawia wrażenie, jakby opanował tę sztukę do perfekcji.
Po tym komentarzu przysięgam, że chyba z pół godziny tarzałem się po trawie, pękając ze śmiechu, Jazz, nie inaczej, poszedł w moje ślady. Gdybym mógł płakać, łzy lałyby się strumieniami. To nie tak, że Emmett był półgłówkiem, w końcu skończył wiele uniwersytetów. Kształcił się w wielu dziedzinach, ale sprawia wrażenie dużego dziecka. Wiecznie dużego dziecka, który ma mięśnie zamiast mózgu.
- Widzę, że humor poprawia ci się wraz z kolejnym pokonanym niedźwiedziem. - Wyksztusiłem, kiedy powoli się opanowałem.
- Oczywiście, że tak. Jestem syty, nie ma tu nikogo, kto miałby nam przeszkadzać, nie wyczuwam kilkunastu sprzecznych emocji naraz, a na dodatek nie muszę iść z Alice na zakupy. Czego chcieć więcej od życia?
- Jak tak patrzę na ciebie, to myślę, że jakieś pantery.
- W tej chwili starczy mi puma. - Odgryzł się.
- Ja już mam dość, kieruję się w stronę domu. - Stwierdziłem, już całkiem opanowany. Dzięki Jazz.
- Nie ma sprawy, możesz iść, za chwilę cię dogonię.
- Założymy się? - Klepnąłem go w ramię i już mnie nie było. Jasper był bardzo doświadczony w walce i szybki prawie tak samo jak ja. Chyba dlatego najlepiej mi się z nim poluje, on przynajmniej nie mocuje się bez sensu ze swoim jedzeniem, jak niektórzy. Nie zadaje mi wciąż niezręcznych pytań, albo nie okazuje nadmiernej litości.
Nie mogę powiedzieć, że nie kocham swojej rodziny. Carlisle w pewnym sensie uratował mi życie. Zapoznał mnie ze swoją filozofią. Jest głową rodziny. Esme ma wielkie serce, traktuje mnie, każdego z nas, jak prawdziwe dzieci, chciałaby dla mnie jak najlepiej. Alice… Alice nie da się po prostu nie kochać, chociaż jej żywiołowość czasem doprowadza mnie do pasji. Emmett bywa lekkomyślny i jego komentarze są bardzo często nie na miejscu, nie mówiąc już o jego myślach, Ale on pierwszy poszedłby w ogień dla rodziny, w nim zawsze znajdziesz oparcie, a Rosalie. Cóż z nią było najwięcej wzlotów i upadków, wciąż nie jest pogodzona ze swoim losem, ale dla niej także najważniejsze jest dobro rodziny. Wszyscy się o siebie troszczymy, jednakże ich myśli względem mnie bywają niekiedy przytłaczające. Potrzebuję czasem od tego uciec. Po prostu chwili spokoju, a Jasper chyba rozumie to najlepiej. Nie ingeruje w moje życie, a jego myśli nie krzyczą „ Edward, jesteś sam. Po co cierpieć w samotności. gdybyś tylko zechciał znaleźć sobie kogoś, ułożyć swoje życie”. Nie zadaje mi pytań i nie oczekuje zwierzeń. Doskonale wyczuwa mój nastrój. Nie musi używać przy tym swojego daru.
Byłem już blisko domu. Czwartek wieczór, więc reszta jest już pewnie w drodze na Alaskę. Przebiegałem niedaleko strumienia, gdy coś przykuło moją uwagę… To były skrzypce. Piękny dźwięk skrzypiec, odwróciłem głowę w kierunku, z którego dochodziła nieznana mi dotąd melodia. Stałem niedaleko domu, który Esme i Alice odrestaurowywały z takim zapałem. Słuchałem tej gry z zapartym tchem. Byłem oczarowany, nie słyszałem by ktoś grał z takim oddaniem, bo byłem pewien, iż te dźwięki nie są nagrane.
Muzyka dobiegła końca, a ja stałem, niezdolny do żadnego ruchu. Chciałem usłyszeć więcej. Pragnąłem zobaczyć, usłyszeć, wiedzieć więcej. Podszedłem bliżej i pewna myśl przebiegła mi przez głowę. Wiedziałem, że ktoś grał na żywo, ale nie czułem nic. Ani, zapachu człowieka, ani wampirzej woni. Nie jestem tropicielem, ale przecież nie straciłem węchu do jasnej cholery! I wtedy to usłyszałem, łagodne dźwięki fortepianu, a potem ten głos…
„(…) Dors mon ange
Dans l'éternelle candeur
Dors mon ange
Le ciel est ta demeure
Vole mon ange
La vie est plus douce ailleurs”
Jeżeli wcześniej mówiłem, że byłem oczarowany, to to, co czułem, gdy słuchałem jej śpiewu… nie mogłem swoich uczuć opisać słowami. Jasper, na pewno też by miał z tym problem. To była, Ciekawość, oczarowanie, zdumienie i sam nie wiem, co jeszcze. Dziwnie się poczułem, gdy zdałem sobie sprawę, że coś mnie ciągnie do tamtej osoby, a przecież nawet jej nie poznałem. Stałem tak dalej, i usłyszałem fragment jej rozmowy:
- Eh.. Chacun d'entre nous a son rôle à jouer… On est toujours quelqu'un pour quelqu'un… Et nous? Qui sommes-nous vraiment ?
- Bella, ce qui se passe?
- Rien.
- Bell, Pourtant, je vois. Tu joue sur violon cette mélodie, et quand tu parle français, tu es triste. Tu manques*…
- Oui. Je manque… un peu. Je manque toujours de temps…
- Sera bien…
- Je le sais mon frère, Je le sais…
Takiej płynnej francuszczyzny dawno nie słyszałem. Z jednej strony chciałem więcej, z drugiej czułem się jak intruz, przysłuchując się tej wymiany zdań. Nagle opanował mnie gniew, kiedy wypowiadał się mężczyzna. Zelżał, kiedy powiedziała o nim „bracie”. Dlaczego czuję takie sprzeczne emocje? Nawet ich nie znam, nic już nie rozumiem. Stałem na swoim miejscu dalej.
- Dobra, koniec tych smutków. Trzeba się przygotować do lotu. Gdzie Gabriel?
- Artysta, iluzjonista przelewa swoją wenę na płótna nad strumykiem.
- Niech się pośpieszy z tym natchnieniem…
Nagle spłynęła po mnie fala spokoju, po chwili Jasper klepnął mnie w ramię
- Stary, co jest? Raz odczuwasz fascynacje, za chwilę gniew, a potem ciekawość… Bije od ciebie emocjami na kilometr… Swoją drogą miło, że czekasz, rozumiem, że dajesz mi fory? - Swoją wypowiedź skończył sugestywnie poruszając brwiami.
Zignorowałem jego wypowiedź, za to wskazałem brodą w stronę tamtego domu.
- Tam była ta chatka, którą odrestaurowały Alice i Esme. Osiedliło się tam troje wampirów, zdaje się dwóch mężczyzn i kobieta. Słyszałem dwójkę, ale nie czuję ich zapachu.
- Hmm - zamyślił się, wygląda na to, że także nie poczuł tropu. - Ja także nic nie czuję, pogadamy potem o tym z Carlislem. A jak już o tym mowa, to chodźmy już, trzeba zbierać się do lotu. Stęskniłem się za Alice.
- Haha, już nie przeraża cię wizja zakupów? A co do forów.. Wyścig się jeszcze nie skończył.- Strząsnąłem jego dłoń z ramienia i czym prędzej pognałem do celu.
Lot na Alaskę przebiegł nadzwyczaj spokojnie. Byliśmy już przed domem Eleazara i Carmen. Alice oczywiście już czekała na nas, a w zasadzie na Jaspera przed domem.
- Jazz! - zapiszczała i rzuciła się chłopakowi w ramiona. - Tęskniłam za tobą.
- Ja za tobą też. - Przytulił ją mocno do siebie i po dłuższej chwili odstawił na ziemię.
Nigdy nie afiszowali się tak ze swoją miłością, jak Rose i Emmett, ale każdy wiedział, że kochają się ponad wszystko i nic ich nie jest w stanie rozłączyć.
- Edward! Witaj braciszku. - Potem przytuliła się do mnie.
- Hej, Alice. - Chciałem dowiedzieć się z jej myśli, co się dzieje, ale ona to przewidziała i potrzasnęła tylko głową.
- Nie wiem nic. Na dodatek moje wizje na ten temat są bardzo nieostre. Nic z tego nie rozumiem, po raz pierwszy mój dar mnie zawodzi. - Powiedziała z lekkim grymasem. Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Za chwilę wielki uśmiech znów powrócił na jej twarz.
- Chodźcie przywitać się z resztą. Esme nie mogła się doczekać waszego przyjazdu. Zresztą, nie tylko ona.
Przywitaliśmy się ze wszystkimi po kolei. Ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, myśli Tanyi już nie były takie krępujące względem mnie. Ucieszyłem się na myśl, że chyba znalazła sobie kogoś, kto może odwzajemnić jej uczucia. Bardzo ją cenię i szanuję, ale na mnie nigdy nie mogłaby liczyć w tej kwestii.
Po skończonych powitaniach i lekkiej wymianie zdań, postanowiłem spytać wprost, dlaczego nas tu ściągnięto. Nie miałem nic przeciwko, aby zobaczyć się ze starymi przyjaciółmi, ale przecież nie ściągnięto nas tu w celach stricte towarzyskich.
W myślach zebranych, nie wyczytałem nic, co mogło być odpowiedzią na to pytanie. Eleazar i Carmen, natomiast cieszyli się na pojawienie się starych przyjaciół i bynajmniej nie chodziło tu o nas…
- Eleazarze, skoro są już wszyscy, czy mógłbyś nam wyjaśnić powód, dla którego się tu zebraliśmy? - Spytał Carisle.
- Cóż, to trochę skomplikowana sprawa i nie sądzę bym mógł wszystko dobrze wyjaśnić, ponieważ nie ma tu jeszcze głównych zainteresowanych.
- Głównych zainteresowanych? - Dopytywał.
- Tak, sądzę, że oni to lepiej wyjaśnią. - Mówiąc to spojrzał w stronę wejścia, ponad ramieniem Carlisle'a.
Drzwi się otworzyły i weszło przez nie dwóch młodych, elegancko ubranych mężczyzn, a potem zobaczyłem ją….
Podobizna domu w folderze „dodatki”.
Podobizna willi w Genewie w folderze „dodatki”
Folder „dodatki”
Ale, nie żałuję niczego, moja droga siostrzyczko!
Ja także nie, mój bracie/ braciszku.
Twarzą w twarz
( Wprawdzie w tle są także inne instrumenty, ale liczę na waszą wyobraźnię )
Śpij, mój aniele
W wiecznej prostocie
Śpij, mój aniele
Niebo jest twoim domostwem
Leć, mój aniele
Życie jest milsze gdzie indziej…
(Mozart l'Opera Rock - Dors mon ange)
- Każdy z nas ma jakąś role do zagrania… zawsze jesteśmy kimś dla kogoś.
A My? Kim my jesteśmy naprawdę?
- Bello, co się dzieje?
- Nic
- Bell, przecież widzę. Grasz na skrzypcach tą melodię i kiedy mówisz po francusku, jesteś smutna. Tęsknisz...
- Tak, tęsknię... trochę. I wciąż brakuje mi czasu...
- Będzie dobrze.
- Wiem, mój bracie, wiem…
* manquer w zależności od kontekstu może oznaczać „brkaowac” lub „tęsknić”