Jan Dorman
BRZYDKA HANKA
Fragment z książki „Zabawa dzieci w teatr”
(COK, Warszawa 1981 r.)
Oto trzy rzędy ławek, w każdej po dwoje dzieci, dziewczynki w rzędzie pod oknem, chłopcy w pozostałych dwu rzędach. I wtedy dokonałem odkrycia: w drugiej ławce, w rzędzie dziewczynek, zobaczyłem tylko jedno „dziewczę”. Pomyślałem, że druga koleżanka akurat jest chora. Ale posługując się metodą dedukcji nie zawsze osiągamy pożądane rezultaty, bo następnego dnia i dwa dni później dziewczynka w dalszym ciągu siedziała sama.
Mijał już piąty dzień mojego pobytu w klasie V „b”. Piąty dzień obserwacji i nowych spostrzeżeń. O, teraz na przykład jest przerwa, a nasza „samotna” nie wychodzi z ławki. Później, na drugiej przerwie, gdy dyżurna wyprosiła wszystkie dzieci z klasy, to wtedy i ona wyszła na podwórko. Tam odsunęła się od dzieci stojąc dala, pod parkanem okalającym podwórko szkolne, obserwowała bawiących się kolegów.
Zachowanie dziewczynki zaintrygowało mnie na tyle, że postanowiłem przeprowadzić rozmowę z wychowawczynią. Ale przedtem na katedrze położyłem skromny goździk. Wychowawczyni podziękowała mi uśmiechem za kwiatek. Miałem więc zapewnioną rozmowę. Oczywiście spytałem o siedzącą samotnie dziewczynkę.
- Może pan być spokojny - usłyszałem. - Ona się wcale nie nudzi, jej jest tak dobrze, a zresztą, gdyby się nawet nudziła, to co mam zrobić. Nikt nie chce z nią siedzieć.
Nikt z nią nie chce siedzieć - zupełnie odruchowo powtórzyłem za nauczycielką. A po namyśle spytałem, dlaczego? - Jak to?
- Czyżby pan nie zauważył tej blizny na górnej wardze? - ze zdumieniem spytała mnie wychowawczyni.
Zauważyłem, dziewczynka miała zajęczą wargę, a więc ta „szpetota” nie pozwalała jej na obcowanie z innymi? Ale ona przyzwyczaiła się, bo samotnie siedzi już od pierwszej klasy, od pierwszego zetknięcia się ze szkołą, z dziećmi - uspokajała mnie nauczycielka.
Postanowiłem więc działać. Poszedłem do kierownika szkoły i poprosiłem go, aby pozwolił mi zorganizować dziecięcą grupę, która będzie bawić się w teatr. Zaproponowałem aby grupę tę stanowiły dzieci z klasy V „b”. Kierownik wyraził zgodę.
Następnego dnia, po południu, zebrałem uczniów „mojej klasy” w świetlicy szkolnej. Rozpoczęły się próby. Część dziewczynek tańczyła, część śpiewała. Hanka nie brała udziału w zabawie, znalazła sobie miejsce pod piecem. Wprawdzie piec był zimny, bo na dworze panowała wiosna, ale było jej tam dobrze i bezpiecznie. Podczas próby ciągle przeszkadzała mi myśl: w jaki sposób wciągnąć Hankę do wspólnej zabawy?
Pewnego dnia nie zgłosiła się na próbę Hela, należała ona do zespołu dziewcząt, które ćwiczyły balet żołnierzyków. Skoro więc Heli nie było, wziąłem za rękę Hankę i wprowadziłem ją do koła. Dziewczynki zatrzymały się, zrozumiałem, że nie będą tańczyć z „brzydką” Hanką.
Natura stworzyła cudowne sposoby pozwalające różnicować ludzi. Nie ma przecież dwóch jednostek takich samych, ale istnieją podobieństwa między wszystkimi istotami ludzkimi. Tak jak wszyscy ludzie potrzebują pożywienia, tak samo potrzebują ciepła i opieki. Szczególnie tej opieki wymagają i potrzebują dzieci.
Brak stałej, fachowej opieki pedagogicznej, bardzo szybko prowadzi do przewagi kontaktów negatywnych nad pozytywnymi między dorosłymi i dziećmi. Czy istnieją metody, które pomogłyby w naprawieniu błędów innych wychowawców.? Hanka była właśnie takim osamotnionym dzieckiem potrzebującym opieki. Niestety, w jej klasie nie szukano sposobu, który pozwoliłby wprowadzić Hankę w „rodzinę” klasową.
Myślę, że jedną z metod powinno być stworzenie sytuacji, w której wychowawczyni da szansę wykazania własnych możliwości. Uważam bowiem, że prawie każde dziecko nosi w sobie wrodzone zdolności czy talenty. Liczę się z tym, że istnieją talenty, które usychają nie powodu własnej anemiczności, lecz z braku okoliczności skłaniających do zmierzenia się z problemami interesującymi dziecko.
Te refleksje niosły koncept. Widowisko, nad którym pracowaliśmy posiadało szereg epizodów tanecznych. Balet żołnierzyków w sztuce „Malowane dzbanki” potrzebował czapek. Były to ułańskie czako. W moim teatrze zabawy, dzieci same wykonywały rekwizyty. Musiały je nie tylko wykonać, ale i zaprojektować.
Nad projektami czuwał Maciek, ale tym razem odstąpiliśmy od zasady. Dziewczynki i chłopcy, wszyscy, bez wyjątku wykonywali czako według własnego uznania. Na wykonanie czapek przeznaczyliśmy jeden tydzień. Najciekawiej wykonana czapka miała zostać powielona, dla wszystkich żołnierzyków tańczących w balecie.
Dzieci lubią próbować własnych sił. Po kilku dniach, na długim stole sali rekreacyjnej ustawiono kolorowy rząd czapek. Czapek było dużo., bo aż sześćdziesiąt. Wybór był trudny, bo czapki wykonano rzeczywiście ładne. Tak, ale jedna czapka przyciągała wszystkich, jak magnez - była pełna wdzięku i elegancji. Nikt nie wątpił, że tylko ona zostanie uznana za wartą powtórzenia. Pytanie było tylko jedno: Kto jest realizatorem, kto tak doskonale wykonał zadanie? Pytanie intrygujące. Więc kto? - Nie wiem skąd to się bierze, ale „coś” kazało mi wierzyć, że tę czapkę zrobiła Hanka. Wiedziałem o tym, czułem to w całym sobie. Zaczynałem w to wierzyć, a później myśl ta prawie niepostrzeżenie rozwijała się, posuwała wbrew logice i rozsądkowi, aż wreszcie usłyszałem głos Hanki: To ja zrobiłam tę czapkę.
Hanka musiała być obecna przy wykonaniu dwunastu czapek. Musiała, bo któraż dziewczynka zrobiłaby je jak ona, nie miały przecież doświadczenia, ani nie potrafiły. Tak mówili wszyscy. Oczy Hanki były spokojne. Skwapliwie wyrażały gotowość pomocy. Dobra jest moja intuicja, ale przede wszystkim sprzyjającym okazał się przypadek. Hanka zabrała się więc do dzieła, rozdzieliła pracę pomiędzy chłopców i dziewczynki, a sama radziła im i podpowiadała.
Skoro tak, to teraz przybiegły do nie „kurki”. One też występowały w balecie, w sztuce „Malowane dzbanki”. No więc przybiegły i proszą, żeby im doradziła, jak zrobić kokardę-grzebień. A jaki ma być fartuszek kur-gospodyń, a później, jak mają się poruszać. Hanka wszystko wiedziała. Słowem: nic bez Hanki, ale czy to Hance wystarczyło? Co zrobić, żeby mogła wystąpić. Bo tańczyła świetnie, najlepiej, a głos miała taki jak żadna z dziewczynek.
Proszę nie posądzać mnie, że we wszelkich doznaniach dopatruję się rzeczy znaczących. Rzecz w tym, że do dla osądzenia pewnych zjawisk w sztuce - potrzeba wysiłku, a nade wszystko zaufania do siebie, do intuicji, które nas prowadzi ku sztuce.
Dlatego oburza mnie, gdy ludzie niepewni swego intelektu kryją się, jak tchórze, pod maską przypuszczenia. Uważają, że „to się może nie uda”, że „najlepiej się wycofać”, nie ryzykować. Ja patrzę na to wszystko z dość wysoka i ryzykuję.
Pewnego razu w czasie próby, Hanka, zwróciła się do mnie z pytaniem: czy żołnierzyki będą miały wąsy?... bo znajomy tatusia jest perukarzem w Miejskim Teatrze i mógłby zrobić, obiecywał, że bezinteresownie. Początkowo nie zgodziłem się. Jak mogłem się zgodzić, gdy wszystko , co było nam potrzebne robiliśmy sami. Wąsy? Bardzo proste mogą być przecież z konopi, albo z wełny, albo z krepy.
Tak - odkryłem - Hanka ma rację. Wąsy są ważne, potrzebne i musi je wykonać właśnie znajomy jej tatusia. Hanka podpowiedziała rzecz zasadniczą: jeśli żołnierzyki będą miały wąsy, to ona, Hanka, mogłaby wystąpić razem z innymi, bo przecież wąsy zakryją jej bliznę.
Nie chcę szczegółowo opisywać chwili przyklejania wąsów. Jak wszyscy się bawili, bo to przecież sztuka, kto nie potrafił, to wąs mu odpadał. Bawili się wszyscy, a było to w sumie bolesne i smutne - bo dopiero po zakryciu zeszpeconej blizną wargi zobaczyliśmy, jak Hanka jest piękna. Jej czarne, duże i mokre oczy dopiero teraz błyszczały. A gdy nałożyła ułańskie czako, stały się dumne, wyzywające.
W dniu 23 grudnia w przeddzień Wigilii, na scenie Miejskiego Teatru w Sosnowcu, odbyła się premiera spektaklu „Malowane dzbanki”. Było to jednocześnie otwarcie Międzyszkolnego Teatru Dziecka. Wszystko odbyło się jak w bajce: rodzice, znajomi, oklaski. Dyrektor Pelszyk siedział w loży, wypełniając ją sobą bez reszty. Podczas przerwy łaskawie wysunął swoją pulchną rękę za obręb loży. Gratulował.
- No świetnie, świetnie. Ale w tym baleciku żołnierzyków... Dobry, świetny! W tym balecie porobiłbym zmiany. Ta czarna, ta czarna, najlepiej tańcząca, powinna tańczyć w pierwszej parze. Radzę panu, ona opanowała technikę tańca, potrafi oczarować, jej zapateado, to największe cudo, niech pan ją przesunie.
To prawda. Hanka nie tańczyła w pierwszej parze, bo Hanka oprócz tańcz miała dodatkowe zadanie - czuwać nad swoją partnerką - Zosią. Zosia wciąż myliła krok i najlepiej jej się tańczyło z Hanką. Wtedy czuła się pewniejsza.
Tak więc, nie mogliśmy skorzystać z dobrej rady dyrektora Pelszyka. Chodziło przecież o balet, jako całość i Hanka rozumiała to doskonale.
Minęły trzy tygodnie. Przychodzę do „mojej” szkoły, akurat jest przerwa. Biegną do mnie znajome dziewczynki i chłopcy, a Mietka jak zwykle jest pierwsza:
- Co się u nas dzieje, to mówię panu, można oszaleć. Wszyscy chcą siedzieć z Hanką. I Zośka chce, i Irena chce, a teraz nawet Maciek... Nikt nie chciał, a teraz kłopot bo chcą wszyscy. Ciekawe kogo Hanka wybierze. I dlatego zmieniają się codziennie i pani mówi, że musi z tym skończyć.
W kilka lat potem czytałem książkę w tramwaju. Była to niedziela, jechałem do teatru. Tego ranka w wozie tramwajowym znajdowało się zaledwie kilka osób. Czytałem więc książkę swobodnie, gdy tuż, vis a vis mnie, na ławce usiadł mały czteroletni chłopczyk. I zwrócił się do mnie:
- Proszę pana. Ja pana znam, ja pana znam, bo mamusia mówi w domu o panu, a moja mamusia, to „brzydka Hanka”. Proszę pana niech pan zobaczy, stoi tam na platformie, ale ona teraz już wcale nie jest brzydka, bo miała operację, no niech pan zobaczy.
Pani Hanka uśmiechnęła się do mnie, ale nie podeszła. Bała się łez, które się nagromadziły. Wystarczy gdy jej dzieci są przy mnie, bo obok chłopczyka stała dziewczynka, jego siostra. Ona tylko patrzyła. Nie stać mnie było na czytanie książki.