Rozdział siódmy


Rozdział siódmy

Mamy już wtorek, a to oznacza tylko jedno.

- Ja lólicek - mówi Honey.

Zgadza się, świetlica. Ale nie jest tak źle: po wszystkim idziemy do Louisy na lunch - plus, ale w towarzystwie jednego, dużego minusa. Ponieważ wygląda na to, że wszystkie kobiety w grupie celowo ubierają się ohydnie, moim zamiarem jest zrobienie tego samego w nadziei, że być może nasze stosunki się ocieplą, jeżeli będziemy miały na sobie jednakowo obrzydliwe ciuchy. Czuję się trochę nielojalnie w stosunku do Louisy , gdyż ona ostatnio - cóż za odwaga - ubrana była w dość ładny, bladoróżowy kaszmirowy bliźniak, ale taka jest konieczność wyższa: nie mogę spędzać dwóch bądź trzech ranków w tygodniu w świetlicy i jednocześnie nienawidzić każdej upływającej tam sekundy. Muszę przynajmniej spróbować się dostosować.

A więc tak robię. Strój, który mam na sobie, dosłownie razi moje oczy (ostry, kłujący ból tuż za rogówką). Założyłam nierównomiernie pofarbowany T-shirt, który całe lata temu zostawił u ans jakiś brudnawy znajomy Dominica. Wyprany, od wieków wyścielał dno mojej szuflady z rajstopami. T-shirt jest brązowy. Brązowy jak kupa, nie zaś brązowy jak kasztany czy czekolada. Właściwie to brązowy niczym sraczka. Na samym jego środku widnieją koncentryczne, pomarańczowe zawijasy upstrzone beżowymi plamami. To ostatnie wyglądem przypominało guano. To wyjątkowo brzydka bluzka i wygląda tak, jakby została wykonana przez ślepych Aborygenów, podczas gdy w tym samym czasie nas ich głowami fruwało stado gołębi.

Ale spokojnie, to jeszcze nie koniec: poza T-shirtem mam na sobie olbrzymie ogrodniczki w stylu lat siedemdziesiątych. Kiedyś należały do Franka - wkładał je na czas malowania - jednak nawet on je porzucił , nie mogąc ich znieść. Ogrodniczki są naprawdę obszerne, więc zmuszona jestem podwinąć nogawki: są także usmarowane farbą w kolorze krów, wyglądaj więc tak, jakbym się w nich radośnie tarzała w rudobrunatnych liściach. Uzupełniam mój strój parą zniszczonych sandałów, które trzymam tuż przy drzwiach do ogrodu: są wysłużone, ubłocone i, rzecz jasna, brązowe. Upinam niechlujnie włosy, smaruję usta odrobiną wazeliny, rezygnuję z jakichkolwiek perfum i pędzę na dół.

- Ee - mówi Honey i przygląda mi się szeroko otwartymi oczami. W jej specyficznym języku oznacza to: „O rany, cóż to za wyjątkowo okropny widok”.

- Wiem - szepczę, przygładzając jej krótkie loczki. - To tylko przebranie. Idziemy?

- Ja iść - odpowiada Honey, więc tak właśnie robimy.

Przykro mi to stwierdzić, ale za drugi razem wcale nie jest lepiej. Właściwie to okazuje się nawet znacznie gorzej. Do czasu przerwy nie mogę się powstrzymać przed przeklinaniem pod nosem, zmagam się z moim wewnętrznym zespołem Tourette'a i czuję, że wszystko się we mnie gotuje z morderczej wściekłości: mam ochotę pozabijać mamusie Szczęśliwych Króliczków w bardzo powolny i bolesny sposób - na przykład poprzez na rożnie, a potem wyrywanie po kolei kończyn.

Co jest z nimi nie tak? Czubki, wszystkie są popieprzonymi czubkami. Czy jest coś gorszego od czucia się obco, podczas gdy wszyscy pozostali, którzy są „na miejscu”, to palanty i chodzące anomalie? Wiecie, jak to jest, gdy czasami nachodzi was w dorosłym życiu poczucie osamotnienia i porzucenia w stylu chciałbym-żeby-mnie-wybrali-do-drużyny-podczas-gry-w-siatkówkę i naprawdę-potrafię-to-zrobić-tylko-dajcie-mi-szansę? No cóż, tak właśnie czułam się w świetlicy, tyle że dokładnie na odwrót. To ja jestem cheerleaderką ignorowaną przez głupków. Powinny mnie błagać, bym to ja je wybrała: jestem jedyna normalna w gronie półgłówków, tą, która co jakiś czas myje się pod pachami i nie ma wariackich przekonań na temat wychowania dzieci. Ale nie: pomimo mego sprytnego przebrania wciąż czułam, że powietrze gęstniej od dezaprobaty za każdym razem, gdy otarłam nos, kazałam któremuś małemu smarkaczowi, by był cicho podczas czytania bajek, bądź też zastanawiałam się na głos, czy czterolatek nie jest przypadkiem zbyt duży na noszenie w majtkach pieluchy. Najwyraźniej nie. Wygląda na to, że w grupie Szczęśliwych Króliczków „my” pozwalamy decydować dziecku, kiedy ma ono dość pieluch - tak mi oświadcza Marjorie. Uczenie korzystania z nocnika wymusza zasady tego, co stanowi odpowiednie zachowanie dziecka, w sposób, który „my” uznajemy za naganny. Najwyraźniej nie jest to fair w stosunku do dzieci. (Powiem wam, co nie jest fair: oczekiwanie ode mnie, że będę się babrać w gównach obcych dzieci. Właśnie. Skoro już pytacie. Nie znaczy to, że którakolwiek z nich to robiła.).

Ranek dłużył się i dłużył. I dłużył. Dostawałam ochrzan za każdym razem, gdy zachowywałam się jak normalny człowiek: nie tylko za wycieranie nosków, ale także za wyczyszczenie klejących się powierzchni przy użyciu kilku kropli Domestosa. (wybielacz jest najwyraźniej niebezpieczny, podczas gdy brud wręcz przeciwnie), bądź za wybranie podczas czytania bajek Elfów i szewczyka, a nie jakiejś pozycji bien-pensanat, powiedzmy, o upośledzonych dzieciach - przepraszam, zdolnych inaczej - mających dwie mamusie. Sądziłam, że ten rodzaj literatury przeminął wraz z latami osiemdziesiątymi, ale okazuje się, że nie: jeśli macie ochotę na cienką książeczkę o rodzeństwie bez rączek lub na drętwy, rozwlekły zapis życia pięciolatka z Kalahari, zostaniecie przytłoczeni wyborem (obie pozycje zostały napisane przez białe kobiety z klasy średniej, mieszkające gdzieś w okolicy).

Cholerny Ichabod znowu się rozbrykał w Bazie Rysunkowej (to kolejna sprawa - każdy gówniany fragment brudnego, połamanego sprzętu ma doniośle brzmiącą nazwę: Kącik Książkowy to kilka brudnych woreczków z fasolą. Kuchnia to poodpryskiwany stół z poprzyklejaną do niego szarą plasteliną, Miejsce Zabaw jest rozpadającą się, starą drabinką do wspinania, Skrzynia Skarbów to pudło pełne zabawek, które wstydziłabym się oddać do Oxfamu. Zagadka goni zagadkę: wszystkie kobiety w tym pomieszczeniu mieszkają w domach bądź mieszkaniach, które kosztują od trzystu tysięcy funtów wzwyż. O co więc w tym wszystkim chodzi? Dlaczego nie możemy kupić kilku nowych, pieprzonych zabawek i paru przyzwoitych sprzętów. Dlaczego musimy udawać, że jesteśmy biedne? Muszę zapytać oto Louisę. Już wcześniej to zauważyłam w odniesieniu do angielskiej klasy średniej: to właśnie jej przedstawiciele kupują swoim dzieciom ubrania w lumpeksach i pysznią się, pchając zardzewiałe, rozpadające się spacerówki. W parku to dzieci klasy robotniczej jeżdżą w wózkowych land roverach; dzieci pochodzące z klasy średniej to te chudziutkie i blade - te, które wyglądają na maltretowane. Dlaczego?).

Nauczyłam się dzisiaj nowego słowa. Oto ono: ogonek psi-psi. Ładne, no nie? Coś w sobie ma, nie uważacie? Ogonek psi-psi to określenie, którego Marjorie - to ta karmiąca piersią potwora, z cycami jak wymiona - używa w odniesieniu siusiaków.

- Nie zapomnijcie potrząsnąć swoimi ogonkami psi-psi - poucza dwóch chłopców, w zasadzie już nastolatków, którym udało się rozpracować, w jaki sposób samodzielnie korzystać z ubikacji.

- Ogonek psi-psi? - pytam, z trudem usuwając z mego głosu przerażenie. Jesteś czteroletnim chłopcem i nagle oświadcza ci się, że twój penis to ogon - ogon, który jest z przodu, a co gorsza, jest to ogon, który robi siusiu. Jak bardzo jest to zatrważające? Jak bardzo freudowskie?

- Tak - odpowiada Marjorie, która nigdy, ale to nigdy się do mnie nie uśmiecha. - Tak właśnie je tutaj nazywamy.

- A co jest złego w „wacusiu” - pytam.

- Wszystko - stwierdza Marjorie. Naprawdę powinna coś zrobić z tymi włoskami nad górną wargą. - Przy czym najważniejszy jest fakt, iż to dziecięce imię. Coś takiego często może prowadzić do prześladowania w szkole. - Pociąga z dezaprobatą nosem. - A żadna z nas nie godzi się na prześladowania - dodaje, wyłączając mnie z „nas” w sposób, który, no cóż, sam w sobie jest formą prześladowania. Porusza swym potężnym cielskiem i po raz drugi tego ranka obrzuca mnie niespiesznym spojrzeniem od góry do dołu, bezczelnie - właśnie to słowo przychodzi mi do głowy - z obraźliwą, leniwą bezczelnością. Ku mojej jeszcze większej irytacji w mojej głowie pojawia się nieproszony obraz wacusia Williama Coopera, larwalny i białawy. Powstrzymuję dreszcz i nie poddaję się.

- Och - mówię. - Cóż, w takim razie co ze słowem „penis”? To nie jest przecież imię.

- Nie. Używanie biologicznie poprawnych określeń zalecamy powyżej szóstego roku życia. W przypadku młodszych dzieci w Szczęśliwych Króliczkach lubimy przyjazne nazwy.

- Naprawdę? A na jakiej podstawie „my” podejmujemy takie decyzje? Czy któraś z nas ma jakieś kwalifikacje, na przykład jeśli chodzi o opiekę nad dziećmi? Widzisz, ja kieruję się instynktem. A ty?

- Ja mam wysokie kwalifikacje - odpowiada Marjorie. - Dlatego jestem Główną Prowadzącą.

- W jakim sensie? Popraw mnie, jeśli się mylę, ale to miejsce - pokazuję -wydaje mi się dość nędzne. Nie jest bezpieczne ani czyste. Sprzęt jest zniszczony i przestarzały. Ubikacje są odrażające. Zastanawiałam się, wiesz, czy ta świetlica tak naprawdę nadaje się na świetlicę i w jakim sensie ty właśnie jesteś Główną Prowadzącą. To znaczy, Marjorie, z całym szacunkiem, ty tak właściwie niczego nie prowadzisz, prawda? Ty w tamtym kącie karmisz piersią Euana i każesz innym przynosić sobie herbatę.

- Musisz wiedzieć - syczy Marjorie - że przez ostatnie pięć lat prowadziłam świetlice w całym północnym Londynie. Wyznaczają mnie rodzice.

- Nie wątpię w to - mówię, przykucając, by wytrzeć Perdicie nos. - Zastanawiałam się tylko, jakie masz kwalifikacje, to wszystko. Ale jeśli nie chcesz mi powiedzieć, w porządku. O czym to rozmawiałyśmy? Ach tak, o ogonkach psi-psi. Widzisz, ja uważam, że jest to określenie lekko zatrważające. A co powiesz na „rzecz”? - sugeruję usłużnie, starając się jeszcze bardziej ją zirytować. Nawet ja jestem świadoma faktu, że nazywanie penisa „rzeczą” prawdopodobnie doprowadziłoby do spędzenia w dorosłym życiu wielu lat na kozetce u psychiatry.

- Oczywiście, że nie - zaprzecza Marjorie z kwaśną miną, wprost emanując dezaprobatą. - A jeśli chodzi o twoje uwagi, to niewiele mnie one obchodzą. Skoro naprawdę nie podobają ci się Szczęśliwe Króliczki, Stello, wydaje mi się, że powinnaś się zastanowić nad wyborem innej świetlicy.

- Honey jest zadowolona - stwierdzam. - Dlatego tutaj jestem.

- I właśnie o to chodzi. Tobie nie musi się to podobać, ale dzieciom tak. I w ciągu tych wszystkich lat nigdy nie prowadziłam grupy, której by dzieci nie lubiły.

- Wszystko w porządku? - pyta nerwowo Felicity, wyłaniając się zza moich pleców niczym diabeł z pudełka.

- Ucięłyśmy sobie po prostu małą pogawędkę - oświadcza Marjorie, uśmiechając się sztucznie. - Zaznajamiam Stellę z kilkoma kwestiami.

- Kurczę. - Felicity bawi się swoim perłowym naszyjnikiem. - O rany, wiesz Marjorie, Stella ciężko dzisiaj pracowała.

- Przy użyciu chusteczek i Domestosa - rzuca Marjorie. - Tak, zauważyłam.

- Prędko! - wołam. - Alarm higieniczny! Dzwońcie po dziecięcą policję!

- Ona - mówi Marjorie do Felicity - wypowiedziała wcześniej obraźliwy komentarz na temat książki tygodnia.

- Nie wiedziałam nawet, że istniej coś takiego jak książka tygodnia - wyznaję. - Jaka to pozycja?

- Kiedy umarła mamusia - odpowiadają zgodnie.

- Psiakrew.

- Widzisz? - Marjorie zwraca się do Felicity. - Widzisz? To samo powiedziała wcześniej.

- To trudny temat. - Felicity mruga. Ale wszystkie uznałyśmy, że w tej książce został naprawdę pięknie ujęty. Wrażliwa przyjaciółka Marjorie przysłała ją nam z Ameryki.

- To jest świetlica dla dzieci poniżej piątego roku życia - mówię. - Nie będę im czytać historyjek o nieżyjących matkach.

- To są ważne problemy - rzuca Marjorie. - Wszyscy umrzemy. Wszyscy umrzemy: i ty, i ja, i wszystkie dzieci. Dzieci też umierają. Z korzyścią dla nich jest wczesne zaznajomienie się ze śmiercią w tak naturalny sposób, jak to tylko możliwe. Śmierć jest czymś naturalnym.

- Czy ta mamusia idzie do nieba? - pytam.

- Nie - odpowiadają.

- Czy w takim razie udaje się w jakieś miłe miejsce?

- Zostaje pochowana w ziemi i po raz kolejny staje się jednością z Matką Naturą - wyjaśnia Marjorie. - Dla mnie to jest piękne. To prawdziwe koło życia.

Nie mam doprawdy na to czasu, a naprawdę nie mam: mogłabym stać tutaj i kłócić się z Marjorie, dopóki te krowy nie pójdą do domu.

- Obie się zgadzamy, że się ze sobą nie zgadzamy - mówię bardziej pojednawczo, niż faktycznie chcę.

- Wszyscy dojrzewamy, Stello - rzuca Marjorie. - I być może tak się stanie także i w twoim przypadku pod wpływem pobytu w Szczęśliwych Króliczkach.

- Być może. I wiesz co, Marjorie? Może w twoim także.

- Jestem zawsze otwarta na wszystko, co wspomaga rozwój osobisty - oznajmia. - Zawsze.

Felicity odciąga Marjorie na bok, a ja zaczynam smarować chleb najtańszym dżemem truskawkowym. Przewiduję, że nadciągają kłopoty, lecz to nie ważne.

Kiedy opuszczamy Szczęśliwe Króliczki, zaczyna padać, gdy docieramy do Regent's Park Road, leje już jak z cebra. Dzwonimy do mieszkania Louisy, ale nadaremnie: pewnie jest jeszcze u dentysty. Naprawdę mocno leje, więc chowamy się pod daszkiem piekarni ekologicznej i czekamy.

Stoimy tak już od trzech albo czterech minut - Honey bezpieczna i sucha pod plastikową osłoną na wózek, ja bez parasola, moczona przez zacinający deszcz - kiedy zauważam idącego w naszą stronę mężczyznę. Idzie i jakoś tak dziwnie przy tym kołysze biodrami, a ubrany jest w spodnie od dresu w stylu lat osiemdziesiątych z dwoma paskami na bokach i wielką czarną bluzę z kapturem z logo, które nic mi nie mówi, na głowie zaś ma małą, czarną czapkę, z gatunku tych, które tak lubi czarnoskóra młodzież, wyglądających, jakby je wykonano z rajstop. Krótko mówiąc, Ali G, tyle że prawdziwy i pomimo deszczu z okularami słonecznymi na nosie.

Ta zjawiskowa postać przystaje przy sklepie ze zdrową żywnością i grzebie w kieszeniach w poszukiwaniu kluczy, co może oznaczać tylko jedno: skoro Lousia zajmuje mieszkanie B, on musi być właścicielem mieszkania A. Co z kolei oznacza, że może nas wpuścić do środka - wolę już siedzieć na suchych schodach, niż stać tutaj i moknąć. Wynurzam się więc spod daszka.

- Przepraszam - zaczynam.

- Yo - mówi mężczyzna.

- Mieszka pan tutaj?

- Taa.

- Umówiłam się na lunch z pańską sąsiadką, Lousią.

- Aa - odzywa się w dziwny sposób, z północnym akcentem.

- Cóż, jeszcze jej nie ma, a - pokazuję na niebo - my mokniemy.

- Aa - powtarza, wkładając klucz do zamka. Na nogach ma doprawdy zadziwiające buty sportowe.

- Zastanawiałam się więc, czy mógłby nas pan wpuścić. Poczekałybyśmy na schodach.

Mężczyzna posyła mi przeciągłe spojrzenie, oceniające spojrzenie, podobne do wcześniejszego, którym obrzuciła mnie Marjorie, ale z nieco większą aprobatą.

- Słodko - mówi. - Wchodźcie. - Ma najczystszy akcent południowego Londynu.

Mocuję się, aby przepchać wózek Honey przez wąskie drzwi wejściowe: wyjęłabym ją z niego, lecz zdążyła już zasnąć.

- Dziękuję.

- Spoko. Kubek herbaty? - pyta. - Właśnie miałem sobie zrobić.

- To bardzo miłe z pana strony, tak, poproszę, jeśli nie sprawi to kłopotu.

- A co z narodem?

- Chyba zostawię ją tutaj. Mocno śpi i wydaje mi się, że tu nic jej się nie stanie.

- Góra - rzuca, wchodząc po schodach.

- Tak przy okazji, jestem Stella. - Ruszam za nim.

- Yang-Tza - oświadcza, co wydaje mi się jednak dziwaczne: z pewnością niedokładnie usłyszałam.

- Przepraszam - mówię, gdy podchodzimy do drzwi, które są tak sprytnie pomalowane, że wyglądają jak zakamuflowane. - Nie dosłyszałam twojego imienia.

Zdążył już zdjąć okulary i choć na korytarzu jest dość ciemno, nie dostrzegłam w jego rysach ani śladu cech orientalnych: musiałam się przesłyszeć.

-Yang-Tza - powtarza.

- Ach, no tak - uśmiecham się. - W porządku.

- Y-u-n-g-s-t-a - literuje pomocnie.

- O rety - mówię jak Felicity. - Dość niezwykłe imię.

- Ja didżej - oświadcza, jakby to wszystko wyjaśniało, i tak właśnie jest. - MC Yungsta. Znasz?

- Sorki, ale nie. Jestem raczej fanką Radia 4 - wzruszam przepraszająco ramionami. - Na imprezie rave byłam po raz ostatni w 1988 roku, prawie piętnaście lat temu.

- Jestem tato - mówi zwięźle Yungsta, a ja czuję natychmiastową dezorientację. - Ja być tato - dodaje, poprawiając się.

- Super - stwierdzam. - To musi być niezła zabawa.

- Czad - mówi, otwierając drzwi. - Proszę.

Ściany w mieszkaniu Yungsty powyklejane są ulotkami i plakatami, a wszystkie reklamują jego samego. Wygląda na to, że cieszy się popularnością od King's Cross aż do Ibizy i Aya Napa. Właściwie to nigdy wiele nie rozmyślałam o didżejach: stanowią część kultury młodzieżowej, na którą jestem już o wiele za stara, chociaż czasami zdarzało mi się widzieć któregoś w telewizji satelitarnej. Lubię Abbę i kiczowatą muzykę pop, jak na przykład Kylie Minogue, i nie byłabym tak zupełnie szczera, kiedy powiedziałam, że jestem fanką Radia 4. Czasami włączam Radio 2 i śpiewam razem z Deanem Martinem. (Kiedyś wpędzało mnie to w depresję, ale w końcu pogodziłam się z tym: imprezowy rodzaj muzyki, którą puszcza Yungsta, rani po prosu moje uszy i wprawia w zły nastrój).

- Zwykła, earl grey czy rumianek? - woła z kuchni Yungsta, co mnie w pewien sposób zaskakuje.

- Poproszę o zwykłą z mlekiem i bez cukru.

W czasie, gdy on grzebie się przy czajniku, ja rozglądam się po pokoju. Jest to kapitalne przeciwieństwo mieszkania Williama Coopera, urządzone w stylu jazzujących lat siedemdziesiątych: skórzane sofy, skóra wołowa na pomalowanej na czarno podłodze i mnóstwo posągowych roślin. Jedna ze ścian jest zastawiona masą płyt i czymś, co wygląda jak sprzęt do nagrywania. W popielniczce leżą skręty, a na podłodze skarpetki. Pokój jest urządzony dość oszczędnie i po męsku, ale wyraźnie należy do kogoś z wyczuciem stylu.

- Proszę bardzo - mówi Yungsta, pojawiając się z dwoma parującymi kubkami.

- Dzięki. Sorki za wszystko. Jestem pewna, że Lousia zaraz wróci, lecz jeśli masz coś do roboty, no wiesz, to śmiało mnie stąd wykop.

- Nieee - mówi, po czym zrzuca buty, odkłada okulary i wyciąga się na ciemnej sofie. - Dopiero wstałem. Niewiele mam roboty aż do wieczora.

Ziewa, podczas gdy ja zauważam, że nieobca jest mu normalna mowa. Dostrzegam także, że w Yungsta to w zasadzie niezły przystojniak. To prawda, jest absurdalnie ubrany (baranem przebranym za jagnię to on na pewno nie jest: jest starym trykiem, dziadkiem wszystkich tryków, trykiem przebranym za najmniejsze, najmłodsze jagnię na świecie). I mówi w sposób sugerujący, że chciałby być czarny, i wygląda tak, jakby nosił siatkę na włosy, ale gdyby był niemową z gołą głową, w żadnym wypadku nie wygnałoby się go z łóżka. Ma na przykład niezwykle świdrujące zielonkawe oczy. Nic nie wiadomo o włosach, ponieważ są ukryte pod czapką, ale wydaje mi się, że ma Fryzurę Numer 2. mimo to jest mniej więcej w moim wieku i wcześniej uznałabym, iż jest już za stary, by być didżejem. Jednak nieco chamsko byłoby teraz o tym wspomnieć, jako że tkwię właśnie w jego fotelu i piję jego herbatę. Siedzę więc cicho, podziwiam widok, a Yungsta proponuje mi papierosa i po raz pierwszy się uśmiecha. W odpowiedzi także się uśmiecham, zastanawiając się, czy trochę sobie z nim nie poflirtować, podczas gdy moja córka śpi na dole, aż nagle przypominam sobie o moim stroju: wciąż mam na sobie ogrodniczki, na miłość boską. W ogóle mi się to nie przydało w świetlicy, a teraz przeszkadza we flirtowaniu.

Ale wtedy, o cudzie:

- Podoba mi się twój T-shirt - Yungsta ocenia ciuch w kolorze guano, zdobiący moją pierś.

- Dobry Boże. Chyba nie mówisz tego poważnie.

- Jest bezpieczny - stwierdza Yungsta. - Retro. Lubię coś takiego. Stara szkoła.

Macham obutą w sandał stopą z pełnym zadowolenia niedowierzaniem. Yungsta spogląda na moje nogi, tak jakbym miała na nich buty od Manolo.

- No tak - mówi.

Przerywa mu wibrujące „Juu-huuu!”, rozlegające się na schodach. Lousia wróciła do domu i trzydzieści sekund później pojawia się w drzwiach, które pozostały otwarte.

- Stello - rzuca bez tchu. - Tak mi przykro. Siedziałam u dentysty całe wieki. W ramach rekompensaty kupiłam nam to - dodaje, wymachując dwiema butelkami białego wina. - Cześć, Adrianie. Dzięki za zaopiekowanie się nią.

- Adrianie? - powtarzam kompletnie zaskoczona, wodząc wzrokiem od Yungsty do Louisy.

- Nie ma spawy, Loz, brachu - odpowiada Yungsta, wyraźnie zakłopotany.

- Cóż, eee, dzięki za herbatę - mówię, podnosząc się z fotela. - I, eee, miło było cię poznać.

- Słodko - stwierdza ponownie Yungsta. - Nara.

*

Kilka godzin później, po lunchu - butelka białego wina, parę ekologicznych oliwek i półmisek sra - Louisa pokazuje mi swoje kapelusze, zdjęcie byłego męża, album z fotografiami ślubnymi i stronę z „Vogue”, gdzie pokazane są jakieś buty, na które ona patrzy z ogromnym pragnieniem w oczach. Wino pomogło nam uniknąć jakiegokolwiek skrępowania czy nieśmiałości i przejść od razu do konkretów, to znaczy do wymieniania się historiami z naszego życia. Honey i Alexander z werwą bawią się na podłodze w grę brilonka.

- Czy po południu kładziesz ją spać? - pyta Louisa.

- Normalnie tak, mniej więcej właśnie o tej godzinie, ale zdrzemnęła się już przecież w wózku, więc sama nie wiem. Chociaż jednak trze oczka.

- Alexander też zazwyczaj śpi o tej porze. Jednak nie kładę go do łóżeczka. Najczęściej włączam wideo i mościmy się wygodnie na sofie, dopóki on nie uśnie. Co raczej nie trwa długo. Spróbujemy?

- Jak najbardziej - zgadzam się. - Idę do kibelka. A potem, nie sądzę, byś miała ochotę na drugą butelkę?

- Czytasz w moich myślach - chichocze Lousia. - Tak się cieszę, że ty także jesteś odpowiedzialną rodzicielką.

- Cóż, maluchy są śpiące i pada, więc nie przychodzi mi do głowy nic lepszego. Lecz jeśli jesteś zajęta…

- Nie mam żadnego życia, Stello - odpowiada ze smutkiem Louisa. - Dzisiaj bawię się najlepiej od miesięcy. Przyniosę korkociąg.

Kiedy po siusianiu wracam do pokoju, wideo jest już włączone. Alexander ssie kciuk, a Honey zakręca sobie na rączce włoski: jest jasne, że oboje zasną w przeciągu kilku minut.

- Nie wiem, czy już to widziałam - szepczę.

- Szczęściara - Louisa w odpowiedzi również mówi szeptem.

- To dziwacznie wyglądająca banda, nie sądzisz?

- Jak najbardziej. O, spójrz, Honey zasnęła.

Oczy mojej córki są zamknięte, ona sama zaś delikatnie pochrapuje. Lousia przykrywa ją polarowym kocykiem. Dziesięć minut ( i pół butelki wina - robimy postępy) później Alexander także odpływa w objęciach Morfeusza.

- Stello? - pyta Louisa.

- Mmm? Uwielbiam orvieto, a ty?

- Pychotka. Nieważne. Stello?

- Tak? - odpowiadam, tyle, że brzmi to jak „tuuk”, i obie chichoczemy. - Lunch nie był zbyt obfity - besztam ją. - I teraz się upiłyśmy, a to wszystko przez ciebie.

- Och, ale za to tak dobrze się bawię - uśmiecha się Lousia, przeciągając się przy tym. - Mała dolewka?

- Poproszę. O co chciałaś mnie spytać?

- No tak. Powiedz mi, który z nich cię bierze?

- Słucham?

Louisa wskazuje ekran.

- No ci. Z którym byś się poobcałowywała?

- Z żadnym, na miłość boską.

- Nie, naprawdę. - Lousia pociąga kolejny łyk wina. - Gdybyś już po prostu została zmuszona. Gdybyś była kompletnie zdesperowana.

- Niniejsza karta dań nie przedstawia się zbyt apetycznie, Lou. Szczerze, żaden z nich do mnie nie przemawia.

- Przestań - mówi Lousia, ponownie zaraźliwie chichocząc. - Któryś z nich musi ci się choć odrobinę podobać.

Pochylam się do przodu, czując się w tej chwili nieco trzeźwiejsza, i z uwagą przyglądam się migającym na ekranie telewizora twarzom.

- Z języczkiem? - pytam.

- Pełen zestaw. Mnie się nawet podoba Toby - stwierdza z zamyśleniem Louisa. - W zasadzie to już od jakiegoś czasu. To właśnie ten. A tobie? No dalej. Wypowiedz się.

- Nie podoba mi się jego nos - oświadczam, zerkając na ekran i żywo gestykulując. - Ma świński ryjek podobny do Lloyda Webbera. I Freda Westa.

- Jak możesz porównywać słodkiego Toby'ego do Freda Westa? - pyta zdumiona Lousia.

- No cóż, w zasadzie nic nie wiem o jego charakterze, ale rzeczywiście wydaje się słodki - przyznaję. Ponownie wpatruję się w ekran. - A tak w ogóle, to czemu on mówi w taki sposób? Podejrzewam, że ma problemy z uczeniem się.

- Bo ja wiem. - Na twarzy Louisy pojawia się jednocześnie zatroskanie i czułość.

- O, ten jest nie najgorszy - rzucam, wskazując ponownie na ekran. - Kto to jest? Nawet mi się podoba. Jest w nim coś takiego energicznego. Jak ma na imię?

- James.

- Racja. Gdzieś już to kiedyś widziałam, ale nie mogę sobie przypomnieć gdzie.

- Zrobiłabyś to z nim?

- Nie! - wołam z udawanym przerażeniem. - Powiedziałam, że wygląda dosyć energicznie. To nie znaczy jednak, że mam ochotę na mały numerek. Zrobiłabym to jednak z Tonym Soprano, a ty?

- Ten sam typ - zauważa Louisa. - James i Tony. James ma w sobie zdecydowanie coś nieprzyzwoitego, co jest nawet pociągające. Lecz ja znam ten typ - dodaje ponuro. - Kilka randek, fantastyczne bzykanko, zero telefonów.

- Tak, ale przynajmniej dobrze byś się bawiła. Ciało twojego Toby'ego, podobnie jak jego nos, wygląda jakoś tak absurdalnie. Ma taki jakiś bokserski wygląd.

- Rozmiar to nie wszystko, Stello. I nie sądzę, by nos był wyznacznikiem tego, co facet ma w spodniach. Toby jest hojnie wyposażony przez naturę, jeśli już o to pytasz. - Druga butelka wina wykończona. Louisa przechyla głowę i pod różnymi kątami uważnie przygląda się Toby'emu.

- Co ty wyprawiasz, Lou? Sprawdzasz jego wybrzuszenie?

- Tak - odpowiada uroczyście. - Ale niczego nie widzę.

- Cóż, może dlatego, że …

- Tak się cieszę, tak bardzo się cieszę, że się poznałyśmy - mówi Louisa. - I cieszę się, że jesteś moją przyjaciółką. Jednak uważam, że twoja postawa to jawna dyskryminacja. To znaczy, Tom (to właśnie ten) może i nie jest z nich wszystkich najpotężniejszy, lecz nie wyrzuciłabym go z łóżka. Pewnie dlatego, że znam go najlepiej. - Wzdycha i zamyśla się. - Cóż, nie w prawdziwym życiu, rzecz jasna, ale uważam, że tak właśnie bym zrobiła. I taki jest właśnie problem z tym programem, nie możesz wyrzucić go z myśli, podobnie jak EastEndersów.

- Louiso! To Thomas, nie Tom. To najbardziej odpychający stary nudziarz. I jest głupawy. Nie cierpię tych jego wielkich, wyłupiastych oczu. Założę się, że ma problem z nadczynnością tarczycy. Wygląda tak, jakby za kilka lat miał się okropnie roztyć. Z Jamesem przynajmniej można się dobrze zabawić. James jest taki zawadiacki, taki 007. I można się na nim wesprzeć.

- Zrobilibyśmy to od tyłu - wyjaśnia rzeczowo Louisa. - Ja i Thomas, tak że jego okrągłe oczy nie wchodziłyby mi w paradę. Podejrzewam - dodaje, wypijając resztkę wina z kieliszka - podejrzewam, że wybrałabyś Gordona, no nie, z powodu jego rozmiaru?

- Który to Gordon?

- Tam, w czymś zielonym.

- Coś ty! Absolutnie nie!

- A właśnie, że tak.

- Właśnie, że nie.

- Cóż, on przynajmniej jest potężny. Nie mówiąc o tym, że twardy. I pulsujący.

- Przestań mnie rozśmieszać, obudzisz dzieciaki.

- Nie mogę uwierzyć, że zrobiłabyś to z Gordonem - Lou nie daje za wygraną. - To po prostu obleśne.

- Nie zrobiłabym tego z Gordonem. I nie mogę uwierzyć, że ty zrobiłabyś to z Thomasem, naprawdę, z tymi jego wielkimi, wyłupiastymi oczami. Rozczarowujesz mnie, Louiso.

Siedzimy w przyjacielskiej ciszy, dopijając ostatnie krople wina.

Po chwili Louisa się odzywa.

- Jesteśmy po trzydziestce. To nasze najlepsze lata. A my siedzimy tutaj i omawiamy ewentualny stosunek płciowy z Thomasem Czołgiem i jego kumplami. Nie sądzisz, Stello, że może powinnyśmy, częściej gdzieś wychodzić?



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ROZDZIAL SIODMY LMLGRDTOUQXMM3J47XVUUQ2NRWOFV3XIDUUZPXA
DOM NOCY 11 rozdział siódmy
Rozdział siódmy i ósmy
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Rozdział siódmy
Rozdział siódmy
Rozdział dwudziesty siódmy
Podstawy zarządzania wykład rozdział 05
2 Realizacja pracy licencjackiej rozdziałmetodologiczny (1)id 19659 ppt
Ekonomia rozdzial III
rozdzielczosc
kurs html rozdział II
Podstawy zarządzania wykład rozdział 14
7 Rozdzial5 Jak to dziala
Klimatyzacja Rozdzial5
Polityka gospodarcza Polski w pierwszych dekadach XXI wieku W Michna Rozdział XVII
Ir 1 (R 1) 127 142 Rozdział 09
Bulimia rozdział 5; część 2 program
05 rozdzial 04 nzig3du5fdy5tkt5 Nieznany (2)

więcej podobnych podstron