Pecinovsky Josef Stary, rzucam ci lasso


Autor: Josef Pecinovsky

Tytul: Stary, rzucam ci lasso

(Hazim ti laso, kamarade)

Z "NF" 4/91

Widok nabrzmiałej twarzy Westera budził wstręt. Nawet na

miniaturowym ekranie ręcznego telefonu jego łysina

błyszczała jak aureola.

- Niech się pan śpieszy powoli, Dam, żeby się pan nie

potknął - cedził przez zęby, a ja żałowałem, że nie mogę

przyłożyć w tę spoconą gębę. - Niech się pan lepiej zatrzyma,

żeby pana ta wiadomość nie zaszokowała.

- Mnie trudno zaszokować, ty śmierdzący waflu - użyłem

przezwiska stosowanego wyłącznie pod jego nieobecność, a

wywodzącego się z wszechobecnej reklamy z charakterystycznym

opakowaniem jego herbatników. Już przeczuwałem, co się

stanie.

- Niech pan słucha uważnie, Dam, bo mógłby się pan

zamienić w kupkę galarety, zanim sprawi to przyjemność

publiczności.

Te gadki o kupce galarety naprawdę potrafiły mnie

zatrzymać. Schodzone podeszwy moich sandałów prawie na stałe

stopiły się z asfaltem szerokiego chodnika przed budynkiem

Ministerstwa Łączności. W tym momencie nie obchodziło mnie,

że przeszkadzam śpieszącemu się tłumowi, chociaż właściwie

powinno zależeć mi na tym, żeby jego słowa słyszało jak

najmniej ludzi.

- Cieszy mnie, że się dobrze rozumieny. Stary, rzucam ci

lasso. Dzisiaj o szesnastej siedemnaście, koeficjent

czterdzieści osiem.

Z trudem przełknąłem ślinę.

W myślach zbierały mi się cyfry i powoli układały w

sześciorzędową liczbę. Czterdzieści osiem, to go musiało

kosztować ponad milion!

- To jestem tyle wart?

- Czegóż się nie robi dla rozerwania publiczności!

Bezowocnie usiłowałem sobie przypomnieć, czym go mogłem

tak zainspirować, żeby zainwestował swój milion właśnie

w moje wnętrzności.

- Na Boga, Wester, dlaczego?

Jego nadęta twarz z uśmiechem nałożonym na pozornie

bezzębne usta szeroko się rozciągnęła na podobieństwo źle

nastawionego monoskopu.

- Powiedzmy, że to osobiste zainteresowanie sekretarki

Klaudii Ross. Alergia na bezczelnych rudzielców.

Zanim zdążyłem coś odpowiedzieć, jego gęba zniknęła.

Zresztą powiedział mi wszystko, co chciał, a relacja trwała

przepisowych trzydzieści sekund.

Powoli próbowałem wszystko ogarnąć.

Od szesnastej siedemnaście? Przecież jest szesnasta

dwadzieścia!

To oznacza, że lasso już ruszyło. Ale skąd?

Rozejrzałem się w panice, może nawet była ona nazbyt

widoczna.

Teraz liczy się, który z przechodniów zauważy, jak bardzo

jestem przerażony. Marcel, skończyły się żarty. Chodzi o

twoje życie! Przyczynami możesz się zajmować później, o ile

oczywiście będziesz miał na to czas. Wester oczywiście

wiedział, gdzie jestem. Nie wątpiłem w to, że jakiś człowiek

z nabitym siodłem już wystartował i zbliża się z szybkością

karetki reanimacyjnej właśnie w to miejsce. A ja w ogóle nie

jestem przygotowany na dwudniową gonitwę. Ani troszeczkę.

Już pomijam fakt, że w moim przypadku trudno mówić o

jakiejkowiek kondycji fizycznej, tym bardziej że przez zimę

przytyłem dobre trzy kilo i dostaję zadyszki nawet na małych

schodkach. Przede wszystkim jestem piekielnie niewyspany, a

podczas pogoni z lassem właśnie to jest najbardziej

zdradzieckie. A w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu

godzin nie zmrużę nawet oka, chyba że udałoby mi się gdzieś

ukryć na jakiś czas.

Aż się zdziwiłem, że w takiej chwili potrafię chłodno

rozumować. Schowam się tam, gdzie na pewno Wester nie będzie

mnie szukać. Najciemniej bywa pod latarnią. Trzasnąłem

telefonem o ziemię i rozgniotłem go obcasem. Nawet gdyby

teraz do mnie zadzwonił, usłyszy tylko sygnał oznaczający

awarię. Wiem, wlepią mi mandat za umyślne wyłączenie się z

sieci, ale to drobnostka wobec tego, co mnie czeka.

Z pozornym spokojem ruszyłem przed siebie. Na razie nikt

mnie nie zauważył, byłem dla wszystkich tak samo anonimową

postacią, jak oni dla mnie. A jednak dla tych tysięcy ludzi za

parę godzin to właśnie ja będę synonimem emocjonującej

rozrywki.

Westerowi nawet nie wpadnie do głowy, że mógłbym szukać

schronienia w domu. Przecież to byłaby największa głupota,

na jaką mógłbym się zdobyć. A on zastawi wszystkie możliwe

sidła, żeby mnie znaleźć. Zatrzyma każdą taksówkę, sprawdzi

wszystkie pociągi, jest w stanie zablokować wszystkie linie

autobusowe, spuścić psy gończe. Oczywiście niedługo odkryje,

gdzie się zaszyłem, ale wtedy już będę rześki i gotowy.

Potem może sobie rzucać lassem, jak chce.

Przeszedłem koło szeregu domów i wlazłem do piwnicy o

trzy numery dalej. Ciemnym korytarzem (nie miałem odwagi

zapalić światła) dobrnąłem do klatki schodowej, kończącej

się drzwiami, do których mam klucze. Przez chwilę

nasłuchiwałem, ale w domu panował normalny spokój. Szybko

wbiegłem na szóste piętro, otworzyłem i zatrzasnąłem za sobą

drzwi. Oparłem się o nie i miałem zamiar odetchnąć.

Wtedy zrozumiałem, że nie jestem w domu sam.

W odległości sześciu metrów, dokładnie po przekątnej

pokoju, widziałem zgrabnie skręconą spiralę jaskrawozielono

połyskującego lassa, którego najwyraźniejszą dominantą była

czerwona świecąca główka.

Lasso ruszyło w moim kierunku.

To jasne, że widziałem lasso nie po raz pierwszy.

Zdarzyło mi się nawet kilkakrotnie otrzeć o nie, ale

dotychczas główkę mogłem obserwować tylko w kolorze

zielonym. Nigdy mnie jakoś nie podniecało i nie rozumiałem

tej szalonej watahy ciągnącej tuż za nim i łapczywie

obserwującej każdy rozpaczliwy manewr ofiary. Prześladowany

miał jedynie ten przywilej, że dla niego główka była

czerwona. A teraz ja patrzyłem jak zamurowany na ten kolor

nieotynkowanych cegieł zbliżający się do mnie na wysokości

jednego metra nad podłogą z szybkością czterech kilometrów

na godzinę. Od tego momentu lasso już się nie zatrzyma.

Będzie się unosić na stałej wysokości (okreśolnej

podstępnie, żeby w tłumie na chodniku z większej odległości

nie było widoczne) i wytrwale sunąć naprzód. Jego cel jest

jednoznaczny - ja. Nie było teraz czasu na żale, że nigdy

nie brałem udziału w zabawie w lasso. Mogłem tylko wziąć

nogi za pas. Znałem dokładnie jego szybkość i wiedziałem, że

ucieczka nie stanowi problemu. Ale nie zdawałem sobie

sprawy, że potrafi znaleźć szczelinę między poręczą a

schodami i że jego główkę będę miał cały czas za plecami.

No, schody jakoś pokonałem. Wpadłem w drzwi wejściowe i

zatrzasnąłem za sobą ciężką drewnianą masę. Wiedziałem, że

ta słaba przeszkoda nie może lassa zatrzymać, ale ciekawiło

mnie, jak sobie z nią poradzi. Przecisnęło się przez dziurkę

od klucza. Bez straty szybkości.

Pierwszą i w zasadzie naturalną reakcją była ucieczka.

Biec, uciec stąd, zniknąć mu z oczu. Ale jak dotąd nie

słyszałem jeszcze o człowieku, któremu udałoby się zgubić

lasso. Znaleźli się herosi, którzy przeżyli polowanie, ale

tylko dlatego, że ktoś utkał na nich lasso zbyt krótkie i

dzięki temu wytrzymali. Nieprzypadkowo pogoń zaczyna się w

godzinach, kiedy na ulicach jest najwięcej ludzi. Tak samo

jak w moim przypadku. Zacząć biec, oznaczało oddalanie się od

potencjalnego niebezpieczeństwa, ale za to przyciągało

uwagę przechodniów. A ten, kto pierwszy prawidłowo wskaże

prześladowaną osobę, otrzymuje nagrodę - wprawdzie

niewielką, ale też nie do pogardzenia. Poza tym zainteresują

się nim dziennikarze, pojawi się na pierwszych stronach

gazet jako człowiek o nadzwyczajnym refleksie i trudno chyba

znaleźć kogoś, kto by przepuścił taką okazję. Uciekać przed

lassem oznacza niepotrzebnie szybko wpisać swoją twarz w

pamięć milionów, które już przypilnują, żeby lasso nie

straciło tropu. Jeśli jednak pójdę szybko, ale spokojnie,

mogę wyglądać jak zwykły przechodzień, którego nie

interesuje, co się dzieje za nim i którego to właściwie

nawet nie dotyczy. Wtedy może będę miał szansę zejść temu

potworowi z widoku. A lasso reaguje tylko na bezpośredni

kontakt wizualny, w przeciwnym przypadku musi się zdać na

informacje z tłumu.

Wiem, mogę tych wszystkich ludzi posłać do diabła,

wszystkim bez ogródek oświadczyć, że chodzi właśnie o mnie,

a potem iść. Lasso porusza się z szybkością czterech

kilometrów na godzinę. Wystarczy iść i iść - przez

czterdzieści osiem godzin. Pokażcie mi kogoś, kto to

wytrzyma. Czterdzieści osiem godzin razy cztery kilometry -

drobiazg - sto dziewięćdziesiąt dwa kilometry non-stop

marszu czy biegu... I to licząc w linii prostej, bo w

rzeczywistości o wiele więcej, ponieważ lasso potrafi

skracać wszystkie trasy.

Udawanie czegokolwiek okazało się najzupełniej zbędne.

Już po dziesięciu krokach zauważyłem mały mikrobus po

drugiej stronie ulicy. Jak kolce katusa wystawały z niego

obiektywy kamer filmowych i telewizyjnych. Wester się

ubiezpieczył. Widzowie telewizyjni będą mieli niezrównane

wrażenia od pierwszych minut. Wyszczerzyłem się do

wycelowanych we mnie długoogniskowych obiektywów,

szukających w mojej twarzy śladów przerażenia czy paniki.

Spóźnili się. Może by to uchwycili, kiedy zbiegałem ze

schodów.

Spojrzałem na swojego prześladowcę. Wisiał na

standardowej wysokości i pełzł za mną. Czerwona główka

sygnalizowała śmiertelne niebezpieczeństwo. Zauważyłem

tłum, który zaczął się gromadzić na pustej dotąd ulicy. Od

tego momentu oprócz lassa będę mieć za sobą tysiące gapiów

żądnych mojej śmierci. Wiem, że rzadko kto asystuje lassu

dłużej niż dwie, trzy godziny, tu i ówdzie ktoś się uchowa

siedząc za kierownicą, dopóki nie przeszkodzi mu w tym

policja, korek uliczny czy przepisy drogowe, ale liczba osób

była raczej stała. I wszyscy, złaknieni rozrywki i

pieniędzy, nie darują sobie, żeby nie zameldować w

odpowiednim miejscu o jakiejkolwiek próbie mojej ucieczki.

Na chodniku prawymi kołami parkował mój wóz. Nie

spodziewałem się, że go tutaj znajdę. Jasne, że mnie kusił,

ale lasso ciągnęło za mną o niecałe pięć metrów i mogłem nie

zdążyć. Przyśpieszyłem i obszedłem cały blok. Nikt mi nie

przeszkadzał - to było surowo zabronione. Prześladowanemu

nikt umyślnie nie może położyć na drodze nawet słomki. Ale

czy to czyjaś wina, jeśli nagle zasunie się rygiel,

zatrzasną drzwi lub samochód wjedzie na chodnik? Takie

rzeczy się zdarzają. Ale nie teraz, w pierwszych godzinach

nagonki. To by się za bardzo rzucało w oczy.

Kiedy po raz drugi zbliżyłem się do zaparkowanego wozu,

lasso jeszcze nie wynurzyło się zza rogu. To ponad sto

metrów, czyli minuta dla mnie. Błyskawicznie otworzyłem

drzwi i wskoczyłem za kierownicę. Oczywiście starałem się

wszystko wykonywać rutynowymi ruchami, ale ręce mi się

trzęsły. Nacisnąć sprzęgło, obrócić kluczyk w stacyjce.

Jeszcze raz, i znowu. Lusterko zameldowało, że czerwone

światełko wychynęło z przecznicy w asyście czarnej masy

głośnego tłumu. Wóz transmisyjny zatrzymał się dwa metry ode

mnie. Ale mógłbym przejechać, zasady nie zostały naruszone.

Starter obracał się jak źle naoliwiony kierat, ale silnik

nawet nie warknął. Wyskoczyłem z wozu i szarpnąłem maskę.

Pozornie wszystko było na swoim miejscu, ale zdążyłem

jeszcze zdjąć pokrywę rozdzielacza. Spokojnie mógłbym się z

Westerem włóczyć po sądach przez całe lata, nigdy bym mu nie

udowodnił, że to on kazał wyjąć palec. Niepotrzebne kluczyki

z wściekłością cisnąłem w kanał.

Wester prowadził jeden do zera.

Stwierdziłem, że nie byłoby od rzeczy urwać się lassu na

parę minut. Ale trudno uciekać człowiekowi, który ma pusty

żołądek i niesamowite pragnienie. Spróbujcie jednak zniknąć

z oczu lassu i hordzie ciekawskich. Z lassem może nie byłoby

tak źle, ale ta wataha nie da człowiekowi spokoju. Zrobiłem

jednak jedną nieudaną próbę, o której negatywnym efekcie

byłem z góry przekonany. Wyprzedziłem lasso o jakieś pół

kilometra i kiedy się obejrzałem, nie ujrzałem ani tej

czerwonej szypułki, ani niepoprawnych ciekawskich. Niestety

i tak miałem dość tropicieli depczących mi po piętach.

Wskoczyłem do stojącej na postoju taksówki.

- Na dworzec - wychrypiałem najbardziej obojętnym głosem,

na jaki się w tej chwili zdobyłem.

Nie wątpię w to, że taksówkarz słyszał i powtórzenie

prośby było całkowicie niepotrzebne. Mimo to dalej wypisywał

coś w małym bloczku i z niezwykłą pieczołowitością spisywał

cyfry z taksometru. Oczywiście, mógł mnie zawieźć choćby na

drugi koniec miasta, nic mu w tym nie przeszkadzało i nikt

nie miałby o to do niego pretensji. Ale on miał poczucie

rzeczywistości i znał się na towarzyskich zabawach. Kiedy

nie ruszałem się przez dobrą minutę, przekręcił gałkę i

włączył telewizor.

Człowiek w kadrze był do mnie podobny jak kropla wody.

Głos komentatora przekonywał wszystkich do tego, jaką

olbrzymią przysługę wyświadczą społeczeństwu, jeśli

zameldują o moim przebraniu czy jakiejś innej istotnej

okoliczności. Wszystkie informacje będą oceniane i w

zależności od zasług honorowane. Najwyżej zostanie

nagrodzona jednak ta informacja, która doprowadzi lasso do

ofiary w momencie, kiedy już nie można uciec. Nazywa się ją

ostatnią informacją i dla informatora ma wartość trzystu

tysięcy. Potem wysłuchałem reklamy delikatnych krakersów

Westera. Dłuższe siedzenie w taksówce nie miało sensu.

Zresztą już na to nie miałem czasu. Kilka sekund po tym,

kiedy znowu znalazłem się na chodniku, zielono lśniący wąż

przepłynął nad tylnymi siedzeniami parkującego wozu.

Kierowca jeszcze skinął mi ręką i ironicznie życzył

szczęścia. Trudno się wczuć w tok jego rozumowania. Nic nie

zarobił, a na dodatek stracił suty napiwek.

Byłem głodny i nie mogłem się zatrzymać. Nie chciałem też

wchodzić do żadnego bistro. Wszystkie budynki to pułapki. W

zamkniętych pomieszczeniach lasso wybiera inną taktykę, a

szybkość, chociaż się nie zmienia, sprawia wrażenie o wiele

większej. Miałem jednak znajomego barmana, był mi nawet coś

dłużny. Tylko trzeba się do niego dostać.

Dogoniłem tramwaj w momencie, kiedy opuszczał przystanek.

Przyczepiłem się do grona ludzi zwisającego z tylnego

pomostu. Było tam miejsce najwyżej na jedną rękę i jedną

nogę. Lasso zostało gdzieś w tyle i nikt z podróżnych ani

obsługi nie mógł go zobaczyć. Mimo to... Po dwoch minutach

żelazny wóz nagle się zatrzymał, a motorniczy ogłosił awarię

trakcji. Przypadek?

Zresztą, na każdym rogu wiszą telewizory i moja twarz

jest już najlepiej znana w całym mieście. Prześcignąłem w

popularności burmistrza i wszystkich senatorów, jestem

sławniejszy od bokserskich gwiazd czy piosenkarzy pop. Z

jednym małym wyjątkiem - moja gwiazda nie będzie świecić

zbyt długo. Tylko do czasu, kiedy zgaśnie moje lasso.

Jedzcie krakersy Westera!

Kiedy wyobraziłem sobie ich smak, zebrało mi się na

wymioty.

Zwolniłem. Dziesiątki rąk wskazywały lassu kierunek,

chociaż nie musiały. Lasso mnie czuło i widziało. Pozwoliłem

temu wężowi o długości teraz już tylko czterdziestu siedmiu

metrów podejść na wyciągnięcie ręki. Nieomylnie i bez

wahania kierowało się w tym jedynym słusznym kierunku.

Chciałem wypróbować, jak się zachowuje w bezpośrednim

kontakcie. Wiem, że to był taniec na ostrzu noża, ale

musiałem zyskać te wiadomości, dopóki jeszcze miałem siły.

Jeśli mnie dogoni, gdy będę ledwo zipał, mógłbym popełnić

niewybaczalny błąd. Szedłem prosto przed siebie trzymając

ten sznurek pół metra za sobą. Musiałem niemal zwalniać, żeby

utrzymać tak powolne tempo.

Wszedłem na przejście, kiedy zapaliło się czerwone. Coś

mi przyszło do głowy. Pozwoliłem wężowi podejść niemal do

ręki, a potem ruszyłem na krótki taniec śmierci. Z

trudnością wylawirowałem przed tramwajem i w ogłuszającym

pisku hamulców zarzucającego samochodu szczupakiem

skoczyłem na przeciwległy chodnik. Kiedy się obejrzałem,

stwierdziłem, że mojego długiego wroga tramwaj rozporcjował

na co najmniej siedem kawałków. Przyćmiona główka z resztką

szyi zwijała się w skurczach na asfalcie, ale tylko do

momentu, kiedy zakryła ją bezlitosna opona kolejnego

samochdu i rozgniotła na pure.

Tak, Wester, czyli jeden do jednego.

Na pewno ciekawa byłaby obserwacja, jak wszystkie te

kawałki lassa będą się sklejać do kupy i ponownie tworzyć

jedność, tę rozkosz musiałem jednak zostawić innym. Mogłem

być pewien jednego. Pokawałkowane lasso nie jest widokiem

powszednim, każdy będzie pragnął nasycić oczy wszystkimi

szczegółami tej bez wątpienia trudnej metamorfozy. Uwaga

skoncentruje się na czymś innym, miałem czas.

Drugstore Billa pysznił się trzema flagami na trzech

rogach budynku. Nonszalancko wszedłem do środka i usiadłem

na taborecie przy samym końcu baru. W lokalu było prawie

pusto, tylko na parkiecie ktoś się ekstatycznie zwijał przy

szemrzącej, nierytmicznej muzyce, i jakieś dziesięć krzeseł

okupowali najwyraźniej znudzeni goście. Bill stał za ladą, a

jego śniada twarz oglądała mnie sobie przez różowy

kieliszek, łącząc tak przyjemne z pożytecznym.

- Co pijesz, stary wiarusie? - usłyszałem jego łagodny

głos. - Zapominasz o kumplach, Dam, nie widziałem cię już

chyba z miesiąc. Przy twoim przysłowiowym pragnieniu chyba

nie muszę wątpić w to, że dajesz zarobić konkurencji.

Jak zwykle gadał bez sensu, ale to mi nie przeszkadzało.

Zwracał się do mnie, jak wszyscy przyjaciele, po nazwisku.

Moje oczy mimowolnie ześlizgnęły się na półkę nad ladą i

spoczęły na reklamie krakersów Westera. Miałem tysiące

pomysłów, co zrobić z tą naklejką, ale ani jedenego nie

mogłem niestety wprowadzić w życie.

- Whisky. Podwójną. Nie chrzczoną - złożyłem zamówienie

dając mu do zrozumienia, że mam pewne podejrzenia co do jego

niemiłych zwyczajów.

- Chyba nie będzie tak źle - na pozór się zachmurzył. Ja

tylko miałem nadzieję, że jeszcze nie dotarła do niego

wiadomość o mojej wpadce z lassem, nigdzie też nie widziałem

włączonego telewizora. Bill fachowo odmierzył napój i posłał

szklankę przez ladę blatu jak łyżwiarkę figurową, potem w

ten sam sposób przysłał mi lód.

- Ciężkie czasy, co? - mruknął i wyczułem w tych słowach

pewną dwuznaczność. To wprawdzie przyjaciel, ale kto wie,

jak by się zachował, gdyby wiedział... Nie miałem ochoty go

testować. Tylko szybko skontrolowałem, czy w barze wszystko

po staremu. W porządku. Ślizgawka, prowadząca prosto na

ulicę i zakończona łożem z mocnego plastiku, wykorzystywana

przez Billa do pozbywania się niepożądanych gości, nadawała

się do użytku. Jedyną niewygodą tego szybkiego sposobu

podróżowania mógł być tylko fakt, że przechodnie czasami

mylili poduszkę na dole z toaletą.

Bill zaczął swój nic nie znaczący monolog. Jak zwykle w

tych chwilach, kiedy nie był przeciążony pracą, potrafił

godzinami mówić o niczym, a ja właśnie byłem w stanie, kiedy

takie niekonkretne gadkii pomagały mi zebrać energię. W to,

że mógłbym się tu schować na całe dwa dni, wolałem nie

wierzyć. Panuje tu aż za duży ruch, a moja twarz jest zbyt

dobrze znana.

- Aha, tak na marginesie, Dam. Przecież jesteśmy

kumplami. Nie pozwolę cię zeżreć.

Podskoczyłem jak oparzony. To naprawdę bardzo ładnie z

jego strony. O ile wiedział o tym, gdzie akurat jest moje

lasso, na pewno też wiedział co nieco o tym, kto je tu

sprowadził. Teraz, żeby mieć z tego jeszcze więcej uciechy,

pozwoli mi uciec. Kiedy rzuciłem się na oślep w stronę jego

ślizgawki, jeszcze za sobą usłyszałem:

- Tę whisky masz u mnie na kredyt!

Pomyślałem, że istnieje tylko niewielkie

prawdopodobieństwo, że będzie miał okazję się ze mną

rozliczyć.

Trafiłem twarzą na stertę gąbki, a kiedy się pozbierałem,

zobaczyłem, że uśmiecha się do mnie co najmniej tysięczny

tłum. Przyciągnął tu za lassem, które zresztą nie kazało na

siebie długo czekać. Zjechało po ślizgawce, jakby ono

również czerpało naturalną radość z tego szybkiego ruchu.

Nawet nie zdążyłem dopić drinka.

- Marcel Dam w samą porę i z minimalnym wyprzedzeniem

opuścił swoją chwilową kryjówkę w barze Syrena. Jeszcze raz

powtórzymy jego efektowną ucieczkę, która jednak nie

dorównuje znanemu obrotowi Abrahama. Ze względu na to, że

prześladowca depcze mu po piętach, może tylko kontynuować

ucieczkę. Jakie myśli mogą się lęgnąć w głowie tego

interesującego człowieka? Jakie triki jeszcze wymyśli, zanim

i on nie padnie w tej nierównej walce? Do tego muszę dodać,

że jego operacja z tramwajem i chwilowym uszkodzeniem lassa

była wprawdzie skuteczna, ale niezbyt oryginalna. A my znamy

Dama jako człowieka bardzo przedsiębiorczego i jak sami

widzicie na swoich ekranach, niezmiernie rozważnego i

spokojnego. Po dwóch godzinach pogoni postępuje już z

rozwagą doświadczonego matadora, nie ucieka na oślep,

utrzymuje dostateczny i bezpieczny odstęp, i śledzi

poczynania lassa. Oczywiście ma dość siły, ale jesteśmy

dopiero na początku polowania. I, żebym nie zapomniał, to

nie podlega dyskusji, że Marcel Dam regularnie jada krakersy

Westera...

To przywilej tego, kto potrafi rzucić lassem. Przez cały

czas pogoni w telewizji idą wyłącznie jego reklamy,

nawet kosztem ofiary. Z jaką rozkoszą bym temu idiocie kopnął

w mikrofon!

Nie miałem innego wyjścia niż zachować godność i iść

wolno dalej. Teraz nie mogę sobie pozwolić na żadną wpadkę

czy atak tchórzostwa, skierowałbym przeciw sobie

publiczność. Ale nie podejrzewałem, że za chwilę ten

mikrofon znajdzie się przed moim nosem. Moderator truchtał

za mną, a kulisty owal jego nieujarzmionego brzucha

śmiesznie wibrował podczas podskoków.

- Jak pan myśli, Dam, wytrzyma pan to?

Zatrzymałem się, umożliwiając tłumowi podziwianie mojej

odwagi.

- Ja to wytrzymam - wysyczałem blady z wściekłości - ale

tylko dlatego, że nigdy w życiu nie spróbowałem tych

zasranych krakersów. Są gówno warte.

Od razu tego pożałowałem, ale nie mogłem się opanować.

Dobrze wiedziałem, że właśnie po takiej antyreklamie ich

konsumpcja wzrośnie co najmniej o dwadzieścia procent.

Odepchnąłem brzuchacza i wskoczyłem na rower, który jak

na życzenie jakaś dobra dusza zostawiła oparty o drzewo.

Wyglądało to jak paniczna ucieczka, w rzeczywistości jednak

dobrze wiedziałem, co robię.

- Szanowni przyjaciele - słyszałem podkręcone do maksimum

głośniki, które przekrzykiwały się nawzajem z obu stron

ulicy. - Prześladowany Marcel Dam ucieka teraz na

przywłaszczonym rowerze marki Mortimer w kierunku

południowym ulicą Hemingwaya i zbliża się do skrzyżowania z

ulicą Darwina. Oddala się od swojego lassa z dość dużą

szybkością, lasso oczywiście za nim nie nadąża. Czy Dam

uzyska zdecydowaną przewagę? Czy już teraz obserwujemy

decydujące chwile całej pogoni? Dam minął skrzyżowanie z

ulicą Darwina i zbliża się do ulicy Berensteina...

Wredny głos wreszcie ucichł, nie umilkł jednak warkot

wozu z kamerami telewizyjnymi. Bez przerwy podawały

informacje o moich ruchach i lasso wkrótce mogło skrócić

sobie drogę. Powinienem zachować prosty kierunek...

Zresztą szybko zrozumiałem, że nie zajadę daleko. Ulica

Berensteina była posypana co najmniej dwoma kilogramami

gwoździ. Nieznany dobroczyńca był na pewno jednym z tej

setki ludzi, która wychylała się tu z okien. Mam się użalać

na pecha? Przecież nikt w żaden sposób nie może zatrzymywać

prześladowanego...

Jeślibym przeżył, mógłbym kazać wszcząć śledztwo, kto

właściwie ma te gwoździe na sumieniu.

O ile bym to przeżył i byłoby mnie na to stać. W

przeciwnym wypadku nie będzie to obchodzić absolutnie

nikogo.

Rzuciłem rower w tłum na chodniku z cichą nadzieją, że

przynajmniej ktoś zarobi guza. Moim zadośćuczynieniem był

fakt, że zanim kamerzyści mogli ruszyć za mną, musieli

zamieść miotłą całą jezdnię.

Oczywiście, nie uciekłem im daleko.

Po pół godzinie znalazłem się znowu w miejscu, gdzie

zaczął się cały ten młyn. Byłem przed swoim domem.

W jakimś nagłym ataku paniki wbiegłem do budynku i szybko

za sobą zamknąłem. Tę panikę trochę próbowałem grać, ale w

rzeczywistości niewiele mi do niej brakowało. Już od godziny

tłukł mi się po głowie pomysł, o którym sądziłem, że jest

dobry, i teraz trząsłem się, żeby mi go nie zniweczył jakiś

drobiazg. Wszyscy myślą, że jestem w pułapce, ja jednak

zbiegłem po dziesięciu schodach do piwnicy. Teraz

błogosławiłem siebie za to, że dwa lata temu uległem namowom

dozorcy i włączyłem się do wielkiej akcji deratyzacyjnej.

System kanałów pod naszym blokiem i w najbliższej okolicy

miałem w małym palcu. Wślizgnąłem się do niego włazem, o

którym oprócz mnie wiedział tylko stróż.

Teraz zajmą się przeszukiwaniem domu, a lasso będzie

bezczynnie krążyć po chodniku i czekać na informację. Potem

przetrząsną wszystkie mieszkania i dopiero kiedy wpadną na

to, że nigdzie nie mogłem się schować, przeszukają sąsiednie

domy, a potem może ktoś sobie przypomni o kanałach.

Szalejący tłum wpadnie do środka i spenetruje każdy metr

kwadratowy kanalizacji, bez wątpienia wciągnie za sobą

również moje lasso, ponieważ będą panikować i w ciemności

ktoś weźmie sąsiada za mnie. A ja w tym czasie będę

doskonale ukryty gdzie indziej.

Już się ściemniało, co mi doskonale pasowało. Miałem

tylko niewielką szansę, że w domu o cztery bloki dalej kogoś

spotkam, mimo to właz kanału podnosiłem z najwyższą

ostróżnością. Pokonanie sześciu pięter po schodach

przeciwpożarowych to była dziecinna zabawa, a Margita

zazwyczaj zostawia otwarty świetlik w łazience.

Dzisiaj również. To, że kilkakrotnie musiałem od niej

wychodzić właśnie tędy, okazało się teraz zbawienne.

Dalej również szczęście mi sprzyjało, ponieważ była sama,

a nawet wyraziła radość, że mnie widzi. Boże, jakie to

błogie uczucie po trzech godzinach pogoni wreszcie się móc

zatrzymać i pozwolić chłodnej wodzie spływać po ciele.

Stałem pod prysznicem dziesięć minut, potem zdążyłem jeszcze

się ogolić. Wreszcie znowu wyglądałem jak człowiek. Jeśli

Margita wykaże się rozsądkiem, może nawet uda mi się tu

przespać, a ona wyglądała na to, że będzie rozsądna. Leżała

na łóżku w rozchylonym szlafroczku. Wystarczyło rozwiązać

lekki troczek, którym było przepasane to pseudochińskie

ubranie. Gładziłem jej miękkie białe ciało i słuchałem

głupiej paplaniny. Prawie zapomniałem o tym, że gdzieś tam

na ulicy pełznie teraz już wściekłe lasso, a tłum żądnych

pieniędzy nikczemników szuka Marcela Dama po całym mieście.

Nie zgasiłem światła, zresztą nie lubiliśmy tego w podobnych

chwilach. Zawsze sobie myślałem, że byłaby dla mnie idealną

żoną, jednak ona nie chciała nawet słyszeć o żadnym

stabilnym związku. Teraz bardzo mi pasowało, że o naszym

romansie w zasadzie nikt nie wiedział.

Przyjęła mnie delikatnie i niezmiernie namiętnie, a ja

zanurzyłem głowę w jej miękkim ciele stęsknionym za

porządnym chłopem. W tym momencie usłyszałem w pokoju jakiś

trzask.

- To klimatyzacja - wyszeptała, ale ja już wyskoczyłem z

łóżka. Momentalnie znalazłem się z powrotem w

rzeczywistości, a moje namiętności zgasły jak świeczka na

wietrze. Zerwałem zasłonkę, oddzielającą pokój od małej

kuchenki. Tuż za nią kulił się facet z kamerą telewizyjną,

cały czas bezwstydnie rejestrującą wszystko, co odbywało się

w garsonierze. Zrozumiałem, co teraz może pokazywać

bezpośrednia transmisja, i gdyby ten facet się przedwcześnie

nie zdradził, mogli mieć ujęcia tak unikatowe, że

zapewniłyby mi sławę na wieki. Niestety in memoriam.

Przez zamknięte drzwi właśnie wślizgiwało się do

mieszkania moje czerwono żarzące się lasso.

Ta dziwka na pewno oglądała telewizję tak samo uważnie

jak wszyscy, a kiedy zobaczyła, gdzie zniknąłem, łatwo się

domyśliła, dokąd mogę iść. Kamerzysta musiał tu być

wcześniej ode mnie... Ile też mogła poświęcić dla nędznych

trzystu tysięcy! I niemal jej się udało. Teraz jednak

rozdzierająco szlochała i do dzisiaj nie wiem, czy się tak

wystraszyła żywego lassa w swoim pokoju, czy wrzeszczała

dlatego, że padł jej plan.

Nie było mowy o tym, żeby udało mi się prześliznąć na

schody obok czerwonej główki. Zabawa w kotka i myszkę z

lassem mogłaby mi wychodzić najwyżej dwie minuty, nie mówiąc

o tym, że ta zołza Margita na pewno w nieoczekiwanej chwili

podstawiłaby mi nogę, żeby judaszowa nagroda nie przeszła

jej koło nosa. Nie miałem innej możliwości niż wycofać się

do łazienki i wybiec na schody przeciwpożarowe. Na dworze

jeszcze nie było ciemno, urządziłem więc przedstawienie dla

dwudziestu mieszkańców tego małego podwórka i dla paru

milionów przed telewizorami. Pewno podejrzewali, którędy

będę uciekać, i poustawiali na dachach reflektory. Nagi jak

Adam bez listka figowego zjechałem po stalowych schodach na

dół. Tym razem naprawdę stawką było życie. Ta główka niemal

dmuchała mi w kark, bo miałem wrażenie, że nawet zardzewiałe

schody zaczęły świecić na czerwono. Z najniższego półpiętra

zeskoczyłem, bo inaczej nie doczekałbym najbliższych minut.

Ruszyłem do wielkiej bramy, która oddzielała na podjeździe

podwórko od ulicy. Ale bezskutecznie szarpałem klamką.

Teraz miałem okazję zasmakować w uczuciach szczura,

zapędzonego w róg. Z jedną małą różnicą - gdybym tak jak on w

rozpaczliwej próbie zrobienia czegokolwiek zaczął gryźć

swojego prześladowcę, nie mogłoby go to odwieść od niecnych

zamiarów. Nie musiałem długo się zastanawiać, kto zamknął

bramę. Na szczęście moje mięśnie pracowały nawet kiedy

zawodził mózg. Tutaj na podwórku mogłem przez chwilę zwodzić

lasso. Najpierw musiałem odsapnąć, chodziłem więc przez

jakieś trzy minuty pod ścianami w tę i z powrotem. Lasso

ślepo mi towarzyszyło. Potem je znowu wolno podprowadziłem

do bramy, a stąd rzuciłem się błyskawiczną rejteradą ukosem

przez podwórko do kratki ściekowej. Była ciężka jak sto

diabłów, jak kamień, jak skała. W porę uciekłem przed

zbliżającą się katastrofą. Znowu trochę przechadzki. Chłodno

rozmyślałem. Zostają mi tylko schody przeciwpożarowe i bieg

po nich na szóste piętro. Na zewnątrz muszę się wydostać przez

jedyne mieszkanie, które tutaj znam. Czy potrafię jednak

wchodzić z szybkością czterech kilometrów na godzinę?

Właściwie ile to metrów na sekundę? Nie miałem ochoty ani

czasu tego liczyć. Nie było sensu - albo uda mi się wbiec,

albo... O tym wolę nie myśleć. Zerknąłem w górę. Margita

oczywiście stała w oknie jak wszyscy inni ciekawscy i dopiero

teraz usłyszałem, że ten tłum coś krzyczy, nie byłem jednak

w stanie ich zrozumieć. Wątpię, czy mi kibicowali. Zwłaszcza

Margita musiała być nieźle wkurzona obserwując, jak trzysta

tysięcy dosłownie wymyka jej się z rąk.

Odetchnąć, napełnić płuca powietrzem, chodzić powoli i z

rozwagą. Potem jak najdalej odwlec lasso. Teraz. Mam jedyną

szansę, bez możliwości powtórki. Jeśli się potknę, jutro

wydrukują mój nekrolog.

Póki dawałem radę, brałem te brudne schody po cztery,

potem już tylko po trzy stopnie. Na zakrętach nie

zatrzymywałem się, choćby dlatego, że każde spojrzenie w tył

było stratą czasu.

Teraz już wiem, że okno w garsonierze Margity osiągnąłem

w tej samej chwili co główka lassa. Mimo że ujęcia ucieczki

po schodach ponoć zgorszyły większość widzów, dowiedziałem

się, że wieczorem powtórzyli je w telewizji na ogólną

prośbę.

- Ty świnio! - jęknęła Margita, której właśnie

definitywnie rozpłynęła się wizja mamony. Ona pierwsza

chwyciła mnie za rękę, naruszając regułę nietykalności.

Oczywiście, chciała mnie trzymać w objęciach również w

chwili, kiedy jęczałbym z rozkoszy i stawał się ofiarą tego

ohydnego węża, a ona delektowałaby się moimi torturami, tym,

jak moje ciało by się rozpływało w oznakach kończącego się

orgazmu, a ona byłaby bezpośrednio przy tym. Odwróciłem się

i wymierzyłem jej policzek. Na więcej nie miałem czasu.

Lasso dotknęło mojej ręki.

Gwałtownie szarpnąłem się i poczułem przeraźliwy ból.

Skóra w miejscu kontaktu natychmiast się rozpuściła i

wsiąkła w cielsko lassa. Kiedy zbiegałem po schodach, na

lewym nadgarstku czułem płomień spawarki. Na szczęście

wyrwałem się w ostatniej chwili, czyli właściwie byłem

szczęściarzem. Nikt nie zamknął drzwi wejściowych, czy

raczej nik już nie był na tyle odważny, to by się za bardzo

rzucało w oczy - a poza tym, jaki to koniec, gdzieś za

zaprożem, poza zasięgiem oczu widzów i pod nieobecność kamer

telewizyjnych.

Na ulicy czekał na mnie tłum i trzy wozy transmisyjne;

ludzie skwapliwie rozstępowali się przede mną. Miałem za sobą

trzy godziny pościgu i dwukrotnie o mało się nie

przejechałem.

Czy to w ogóle można przeżyć?

Wspomnienia trzech następnych godzin są jak jakieś

niejasne odbicie myśli niepoczytalnego człowieka. Nie wiem,

którędy właściwie chodziłem, nie wiem, z kim rozmawiałem ani

co robiłem. Podejrzewam, że w ogóle nie zszedłem z ulicy, a

mimo to po dziewiątej wieczorem uświadomiłem sobie, że

jestem w miarę porządnie ubrany. Zapewne odwiedziłem jakiś

sklep i wbrew woli właściciela ubrałem się. Pewno od razu

wykorzystał to w bezpośredniej transmisji do jakiejś

bombastycznej reklamy. Nie byłem głodny ani spragniony, czyli

chyba zdążyłem też wpaść do jakiegoś baru. Kiedy później

skonfrontowałem swoje ruchy z mapą, wyliczyłem, że od

siódmej do dziesiątej wieczorem zrobiłem jakieś piętnaście

kilometrów. W końcu jednak w chwili przytomności umysłu

przyłapałem się na tym, że chodzę wokół Placu Zgody, a za mną

równomiernym, krzywoliniowym ruchem sunie ów zielony wąż, w

poświacie pomarańczowych świetlówek przybierający trochę

absurdalny odcień - oczywiście oprócz główki, na którą

światło nie mogło mieć żadnego wpływu, ponieważ jej

promieniowanie oddziaływało bezpośrednio na centrum

samozachowawcze mojego mózgu.

Ten sznurek był już o sześć metrów krótszy, jednak mnie

się wydawało, że nie ubyło ani milimetra. Tłum wokół nas

wprawdzie trochę się przerzedził, ale ciągle na mój koniec

czekało sporo ludzi. Resztę zapewne zniechęcił fakt, że

przestałem próbować jakichś sztuczek czy pułapek, prosta

ucieczka jest bardzo monotonna i chyba zwyczajnie nudna,

więc większość złaknionych sensacji obserwatorów schowała

się w cieple swoich mieszkanek z oczyma przyklejonymi do

teleściany.

Zataczałem kręgi wokół małej fontanny i nie uświadamiałem

sobie, że zostawiając lassu większy odstęp tylko przedłużam

trasę ucieczki. Dopuściłem je na dwa metry do siebie i od

tłumu, który utworzył wokół mnie okrąg o średnicy około

pięćdziesięciu metrów, otrzymałem słabe oklaski. To mnie

trochę otrzeźwiło. Zrozumiałem, że praktycznie jestem u

kresu sił fizycznych. W ciągu tych sześciu godzin lasso na

pewno przebyło dwadzieścia cztery kilometry, a ja o jakieś

pięć więcej... Nigdy wcześniej nie zrobiłem więcej niż

dziesięć kilometrów na raz. Nie miałem na nogach swoich

butów, a te sandały, w których były uwięzione moje stopy,

nadawały się do wszystkiego, tylko nie do długodystansowych

marszów. Wkrótce wyskoczą mi pęcherze i zupełnie

uniemożliwią chodzenie. Kwas mlekowy zacznie zmuszać mięśnie

do odpoczynku. Ile jeszcze godzin wytrzymam to mordercze

tempo? O ile nie wpadnę na nic genialnego, do rana będę

trupem, a ten nędznik Wester zarobi kolejne pięć milionów

na reklamie, ściśle związanej z moją agonią.

Wewnątrz opisywanego przeze mnie kręgu stała tryskająca

fontanna i niezwykle wysoki maszt z ostrymi reflektorami,

oświetlającymi rozległą przestrzeń placu i pobliskie

renesansowe muzeum. Prowadzony nagłą myślą ruszyłem wprost do

masztu. Wiem, pomysł był szalony i nie słyszałem, żeby ktoś

kiedyś porwał się na coś podobnego i w tej chwili właściwie

też nie miałem nadziei, że ten numer mógłby się udać.

Zatrzymałem się pod słupem i poczekałem, aż lasso

przypełznie zupełnie blisko. Zrobiło to w ciągu kilku

sekund. Obrzydliwy oślizły głodny wąż. Zwijający się robak.

Kontrolując jego położenie obszedłem słup. Musiałem się

zgiąć, żeby nie trafić w ciało zielonkawego potwora,

którego główka opisywała pętlę za mną wiernie jak pluskwa.

Kiedy krąg się zamknął, obszedłem maszt jeszcze raz, a potem

się odbiłem i skoczyłem. Przeleciałem szczupakiem przez

pętlę, którą stworzyło lasso wokół słupa. Trzeba dodać,

że nie jestem żadnym akrobatą, a beton Placu Zgody w niczym

nie przypomina puchu. Jednak jako tako zakończyłem fikołek i

stanąłem na nogi. Zerknąłem na lasso. Udało się! Wlazło we

własną pętlę jak baran pod siekierę rzeźnika. Jak

najszybciej dogoniłem ogon lassa, w przeciwieństwie do

główki nieszkodliwy, i gwałtownie pociągnąłem. Gdybym

spróbował coś takiego pięć godzin później, chyba źle bym

skończył. Teraz tylko mogłem podziękować Westerowi, że wysłał

na mnie tak długie lasso. Ciągnąłem jak tur i zaciskałem

węzeł, który oplótł się wokół masztu, i chociaż główka

zbliżyła się do mnie, nie podeszła bliżej niż na dwa metry.

Później miałem okazję się dowiedzieć, że mój numer wszedł

do historii pod pojęciem "Skok Dama" i jest stosunkowo

często stosowany.

Ano, nie czekałem, aż lasso samo się rozwiąże, miałem

jednak nadzieję, że zabierze mu to trochę czasu. Przeszedłem

przez tłum, który wśród pełnych uznania owacji rozstąpił się

przede mną, i sporo wysiłku włożyłem w to, żeby iść

dostojnym krokiem i nie zacząć biec. O dziwo, wyszła mi też

kolejna część planu. Nie ruszył za mną nikt z gapiów,

żadna kamera telewizji. Wszyscy byli ciekawi, w jaki sposób

lasso wydostanie się z tej pożałowania godnej sytuacji i

nikt z kamerzystów nie miał zamiaru narażać się na ochrzan

szefa, że przepuścił tak wyjątkową chwilę.

Wskoczyłem do taksówki stojącej na postoju jakieś pół

kilometra dalej i podałem cel oddalony o dobre dwadzieścia

pięć kilometrów. Ku memu zdumieniu kierowca posłusznie

ruszył.

Reakcja taksówkarza zaskoczyła mnie - nie chciało mi się

wierzyć, że dzisiaj wieczorem jest w mieście ktokolwiek, kto

nie zna mojej twarzy. Mimo to siedział za kierownicą jak

sfinks i pilnie podążał do celu, który określiłem, ani razu

nie spojrzał w lusterko i nie dziwił się, jakiego

niecodziennego i nerwowego pasażera wiezie. Byliśmy na

miejscu za niespełna pół godziny, zatoczył ładne półkole i

zatrzymał się w najciemniejszym kącie.

- Jesteśmy na miejscu, szefie - odezwał się typowym

taksówkarskim slangiem. Teraz sobie uświadomiłem jeden

niezupełnie nieistotny szczegół - mogłem wprawdzie wyskoczyć

i wziąć nogi za pas, ale i tak by mnie bez trudu dogonił.

- Wie pan co, ja nie mam pieniędzy - powiedziałem

nieśmiało oczekując na zrozumienie. Uśmiechnął się.

- A skąd by je pan wziął, panie Dam. Nie chcę od pana ani

grosza, na tym kursie zarobię co najmniej tysiąc. Niech pan

zniknie tak, żebym nie widział, a za minutę dzwonię do

urzędu, gdzie i kiedy pana widziałem. Jasne?

Było jasne bardziej niż słońce. Gdyby mnie nie wziął,

byłby głupcem, który pozwolił wyślizgnąć się tysiącowi z

rąk. Wydawało mi się nawet, że takie praktyki to dla niego

nie nowina. W tej chwili tylko on mógł podać informację,

gdzie się znajduję, i postąpił zupełnie fair, że mi o tym

powiedział. Ale dlaczego by nie, to i tak nie ma żadnego

wpływu na jego pieniądze.

Za dwie minuty byłem już ukryty w jakiejś nie rzucającej

się w oczy piwnicy i w ogóle nie żałowałem, że nikt mnie

nie spotkał. Miałem przed sobą co najmniej sześć godzin,

podczas których mogłem się trochę przespać i przygotować do

jutrzejszego zabieganego dnia. Położyłem się na kamiennej

podłodze i zamierzałem wymyśleć jakiś kolejny trik. Nie

wymyśliłem nic, ponieważ w chwilę później już spałem.

Obudził mnie jakiś chrobot.

Dotąd nieprzenikniona ciemność zaczęła się przeradzać w

słabe oznaki budzącego się dnia. Nie wiedziałem,

która godzina, ale od razu oczywiście przypomniałem sobie

lasso, które przez całą noc swoim równomiernym tempem

płynęło przez ulice miasta do miejsca, które podał

taksówkarz. Tam się zatrzyma i zacznie krążyć, co będzie

wskazówką dla tłumu, żeby rzucić się do przeszukiwania

okolicy.

Dobrze wiedzieli, że nie mogłem nigdzie zniknąć i że nie

potrafię ukryć się tak dobrze, by nikt z milionów

mieszkańców miasta mnie nie odkrył.

Chrobot w sąsiednim pomieszczeniu przybierał na sile, a

potem podświadomie poczułem, że ktoś chwycił za klamkę drzwi

mojej kryjówki. Zmysły wyostrzyły się do niezwykłej

aktywności. Tylko trochę jęknąłem, gdy przy piewszym ruchu

puściła cienka skorupka strupa na lewym przedramieniu, ale

wtedy byłem już na wysokości półtora metra i przeciskałem

się przez uchylone okienko piwniczne, o którym poprzednio

myślałem, że przejdzie przez nie tylko kot. Znalazłem się na

małym podwórku. Przez chwilę stałem w miejscu i nie

zaglądając mogłem wyczuć, że ktoś otworzył drzwi do mojej

piwniczki, zrobił parę kroków, a potem niezwykle cicho za

sobą zamknął. To nie byli łowcy, ci zachowywaliby się

bardziej zdecydowanie i mieliby ze sobą światło. Był to ktoś

z domu, ale to niestety w moim położeniu niczego nie

zmieniało. Gdyby mnie zobaczył, zrobiłby to samo, co

zrobiłbym również ja wczoraj o tej porze.

Nie, tutaj nie było bezpiecznie. Musiałem się przemieścić

o parę bloków dalej i wypróbować tamtejsze piwnice. Idealny

byłby kanał, ale ze względu na podobne przypadki władze

miasta kazały je zaopatrzyć w kraty. Kanały stały się

pułapkami, w których zginął niejeden prześladowany.

Postanowiłem sobie, że spróbuję odkryć puste mieszkanie,

którego właściciele są na urlopie czy gdzieś poza domem. Tam

mógłbym przeżyć parę kolejnych godzin, zanim mnie znajdą.

Mógłbym mieć już za sobą połowę polowania, tę drugą jakoś

będę musiał wytrzymać na nogach. Dwadzieścia cztery godziny

marszu to jeszcze sto kilometrów. No, Marcel, do dzieła!

Wyszedłem na ulicę i stanąłem jak wryty. Oparłem się

plecami o drzwi pokryte plamami poodpryskiwanego lakieru

niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Wszystkie moje plany

spaliły na panewce. Nie, sił miałem jeszcze dosyć, ale w tym

momencie poczułem się zupełnie bezwolny. Z goryczą poddałem

się losowi i czekałem, aż lasso, które płynęło w odległości

niecałych pięćdziesięciu metrów, doleci do mnie, oplącze mnie

i zacznie zżerać. Jak zafascynowany patrzyłem na tego lekko

fosforyzującego węża majestatycznie unoszącego się niewysoko

nad chodnikiem. Deptało mu po piętach jakichś trzystu ludzi,

przeważnie wyrostków w czarnych, naszpikowanych metalowymi

ćwiekami ubraniach. W ich złowieszczych twarzach nie można

było dojrzeć ani krztyny litości. Jeszcze dwie sekundy. Już

niemal czułem dotyk tego bezmyślnego przedmiotu, tego

pożeracza bezbronnego życia i znowu odezwała się rana na

ręce i zaczęła nieznośnie piec. Wkrótce będzie mnie tak samo

boleć całe ciało, wkrótce taki sam ból weżre się głęboko we

wnętrzności, a ja będę rozdzierająco wyć ku uciesze kilku

cyników. Jeszcze metr.

Zamknąłem oczy. Kiedy po chwili uchyliłem powieki,

zobaczyłem maszerujący tłum już z tyłu, a lasso znikało za

najbliższym rogiem.

To nie było moje lasso!

Powinienem od razu zauważyć, ponieważ atakowało mnie

zielonym kolorem swojej główki. To jednak musi oznaczać, że

gdzieś w okolicy ukrywa się jeszcze jeden nieszczęśnik,

który podziela mój los. Nie wiedziałem, jak długi był ten

potwór, ale ponieważ pogoń rzadko zaczyna się w środku nocy,

mogłem się domyślać, że również ma za sobą co najmniej

osiem, dziewięć godzin prześladowania. A lasso najwyraźniej

błądziło, zdałem sobie z tego sprawę w chwili, kiedy znowu

wynurzyło się z alei lip i unosiło się obok mnie tą samą

trasą obserwowane przez te same kamienne twarze z rękoma

w rękawicach bokserskich i z zapałkami.

- Hej, dziadku, nie widziałeś gdzieś Filneya? -

wychrypiał jeden z nich, od niechcenia bawiąc się brzytwą.

Widać było, że nie w smak mu moja obecność. W nocy tłum

prześladowców zamienia się w tłum morderców.

- Już od dwóch godzin próbuję go znaleźć - odparłem

suchymi ustami. - Do dupy z tym skurwysynem - starałem się

przystosować do ich poziomu mentalnego.

- Aleś wymyślił, baranie - powiedział, ale zostawił mnie

w spokoju.

Miałem niewiarygodne szczęście, że mnie nie poznał. Ale

on zapewne nawet nie zdawał sobie sprawy, że w tej chwili

trwają w mieście dwa polowania i że mógłbym być na tyle

bezczelny, żeby wejść w drogę innemu lassu. Pomyślałem, że

nie byłoby od rzeczy przyłączyć się do tego tłumu - pod

latarnią bywa najciemniej - ale już się nie pojawili. Chwilę

rozmyślałem, a potem wróciłem do swojej nocnej kryjówki.

Szybko przecisnąłem się przez okienko i stanąłem twarzą w

twarz z najbardziej przerażonym człowiekiem, jakiego w życiu

spotkałem.

- Nie trzęś się tak, Filney - starałem się go uspokoić,

ale zupełnie bezowocnie. Padł przede mną na kolana i modlił

się do mnie jak do jakiegoś bożka.

- Błagam pana, niech pan mnie zostawi, niech pan mnie nie

zdradzi. Ja nie jestem winiem, to ta świnia Wester...

Usiadłem obok niego. To niezwykłe uczucie mieć obok

siebie przyjazną duszę. Trudno uwierzyć, że taki przeciętny

facecik mógł podpaść komuś tak mocnemu jak Wester, podpaść na

tyle, że ten zainwestował w niego kolejny milion. Ta

informacja w ogóle była zaskakująca - nigdy bym nie

pomyślał, że Wester był w stanie jednego dnia zafundować

sobie na raz dwa lassa. Chyba postanowił, że takim

zdecydowanym posunięciem zlikwiduje całą konkurencję, no a z

nią jak drzazgi przy rąbaniu drew zmiecie z powierzchni

ziemi takie mróweczki jak Filney czy Dam.

Filney trochę się opamiętał, kiedy zobaczył, że nie sięgam

po telefon. Zresztą gdybym nawet chciał, nie miałem go przy

sobie. On jednak cały czas nosił na nadgarstku swoją

bransoletę.

- Co mu pan zrobił? - spytałem ot tak, z ciekawości.

Ciężko westchnął.

- Zapatrzyłem się na pływalni na pewną ładną dziewczynę.

Kobiety to moja słabość. Kokietowała mnie, bawiła się ze mną

w ciuciubabkę. Ja widziałem w niej Wenus, ona we mnie zero.

Czy mogło mi przyjść do głowy, że to osobista sekretarka...

- Klaudia Ross? - przerwałem mu w pół słowa.

- Tak, tak właśnie się nazywa.

Niezła sekretarka, niezła referentka. Wester zrobił z

niej przynętę. Lassa nie można rzucić byle komu, trzeba mieć

do tego prawną przyczynę. Wester jest człowiekiem wolnym i

bez trudu może taką dziwkę zarejestrować jako swoją

kochankę. Potem każdy mężczyzna, który pozwoli sobie na

jakikolwiek kontakt, w imieniu prawa może być oskarżony o

naruszanie ogniska rodzinnego, a za tym może iść wyzwanie do

pojedynku. Oczywiście delikwent może mu odpłacić pięknym za

nadobne. Ale musi mieć na to forsę.

Musi mieć forsę...

Gdybym miał na to forsę, wyciąłbym Westerowi piękny

numer. Ale on dobrze sobie obliczył, że wysokość mojego

konta nie wystarczy na uplecenie na niego nawet nędznego

sześciometrowego bicza. A kto w tej sytuacji by mi pożyczył?

Chyba jedynie wariat, który chciałby dzień później biegać po

ulicy z lassem za plecami. To jasne, wszystkie nakłady na

reklamę spółka Westera inwestuje wyłącznie za pośrednictwem

lassa. To najdroższa, ale też najskuteczniejsza propaganda.

- Jaką długość ci rzucił, Filney?

- Dwadzieścia cztery metry, aż nadto. Mam słabe serce,

więcej już chyba nie wytrzymam. Teraz muszę się chociaż

trochę przespać. Całą noc jestem na nogach, całą noc

uciekałem.

- Którędy szedłeś?

Próbował mi trochę wyjaśnić trasę swojej ucieczki. Nie

powstrzymałem się przed udzieleniem mu paru rad o

podstawowych zasadach przy grze z lassem. Wyglądało na to,

że ma w nogach prawie pięćdziesiąt kilometrów czasami nawet

szybkiego biegu, a wystarczało w rzeczywistości zupełnie

spokojnie chodzić. Ja miałem już dość, ale Filney był na

dnie. Kiedy zasypiał, jeszcze przez sen mi dziękował. W jego

oczach zostałem tym najświętszym świętym, jego zbawicielem.

Nie znał jeszcze życia. Ja już trochę tak, ja już wczoraj

się przekonałem, jakimi ludźmi jestem otoczony.

Po pół godzinie dwa razy go szturchnąłem, ale nawet się

nie ruszył. Oszalałe lasso i tłum zabijaków ciągle jeszcze

krąży gdzieś w pobliżu. Nacisnąłem guzik jego telefonu

na nadgarstku i wybrałem kod.

- Przy aparacie Marcel Dam - trzeba było podać całe

nazwisko.- Poszukiwany Filney znajduje się w pomieszczeniach

piwnicznych na ulicy Nad Ogrodami, numer siedemnaście.

To wystarczyło.

- Finley! - potrząsnąłem nim i przez dobrą chwilę go

budziłem. Udało mi się to w momencie, kiedy otworzyły się

drzwi i w świetle kieszonkowych latarek do środka wpełzło

lasso. Najpierw się przeraziłem, że ma czerwoną główkę, ale

na szczęście było inaczej.

- Znikaj! - krzyknąłem na niego, a potem obojętnie

obserwowałem, jak rozpaczliwie się potyka, chwyta się ścian

i wspina na czworakach po schodachna spotkanie ostatniego

świtu w swoim życiu. Był tak wyczerpany, że nie miał żadnej

szansy. Nigdy też nie dowiedział się, kto sprowadził lasso.

Kiedy po jakiejś minucie wyszedłem na ulicę, znalazłem go

jeszcze żywego, ale już na wpół przetrawionego przez to

zielonkawe monstrum, które omotało go niczym powój i powoli

zamieniało stałe dotąd ciało w ciecz, którą wsysało w siebie

przy akompaniamencie nieapetycznych dźwięków. Tłum stojący

wokół był w ekstazie, teleobiektywy kamer skoncentrowały się

na szczegółach twarzy i rozkładających się częściach ciała.

Wytrzymałem ten widok do końca zdziwiony, że w ogóle nic

nie czuję, nawet wstydu. Zachowałem się zgodnie z prawem

dżungli, które obowiązuje podczas zabawy w lasso. Ciągle

jeszcze byłem pełnoprawnym obywatelem i zrobiłem tylko to,

co w danej sytuacji zrobiłby każdy.

Oczywiście, po krótkim czasie tłum nad zżartym Filneyem i

rozpływającym lassem przekonał się, że nie musi długo czekać

na kolejną rozrywkę. Moje lasso z jaskrawoczerwoną główką

wypełzło spoza rogu obserwowane przez niewielką grupkę

wytrwałych, do których wkrótce mieli dołączyć następni.

- Przyjaciele, chodźcie za mną, zapraszam - przemówiłem

do tłumu i uśmiechnąłem się do potencjalnych wrogów. -

Niedługo będziecie świadkami kolejnych interesujących

wydarzeń.

Wszystko dobrze obliczyłem. Za zgłoszenie Filneya, za

ostatnią informację, otrzymam całych trzysta tysięcy. Za

zgłoszenie siebie samego, choć to brzmi absurdalnie, należy

mi się jeszcze dziesięć tysięcy, a o ile lasso by mnie

dopadło, dalsze trzysta tysięcy stanie się częścią moich

dóbr pośmiertnych, ale nikomu nie zamierzałem fundować

takiej radości. No, a w banku na koncie też co nieco mam.

Ten bank był jednak oddalony o ponad dwadzieścia

kilometrów. Przebycie tej trasy zabrało mi trochę ponad pięć

godzin, które wyznaczyło mi moje wspaniałe, jednak ku memu

żalowi stale skracające się lasso. Do banku wszedłem z

przewagą jednej minuty - niezmiernie zależało mi na tym,

żeby lasso nie straciło mnie z oczu.

- Jestem Marcel Dam - powiedziałem do urzędnika

wyglądającego jak wyschnięta sepia. - Chcę wybrać wszystkie

pieniądze z konta.

Obojętnie wystukał parę cyfr na terminalu.

- Na pańskim koncie jest trzysta dwadzieścia tysięcy -

powiedział urzędowo.

- Proszę doliczyć jeszcze trzysta dziesięć tysięcy z

konta Urzędu Kierowania Własnymi Akcjami Reklamowymi.

Do hallu wpłynęło jasno świecące lasso, a za nim cała

pięćdziesiątka moich najwierniejszych wyznawców z dwoma

kamerzystami. Resztę porządkowi banku zatrzymali na

zewnątrz.

- Mam nadzieję, że nie będzie panu przeszkadzać, jeśli

podczas pańskich czynności urzędowych trochę pospaceruję -

powiedziałem do przerażonego urzędasa, który zdążył już

sprawdzić, że moja informacja o wysokości konta była

prawdziwa. Nieśmiało skinął głową. Z czymś takim w swojej

długoletniej karierze jeszcze się nie spotkał. Podczas

następnego krótkiego przystanku przy okienku zobaczyłem, jak

nerwowo przelicza pieniądze, chwilę później już leżały na

ladzie. Zaliczyłem jeszcze dwa kółka wśród zdziwionych

klientów i mahoniowych ławeczek. Podczas pierwszego

okrążenia zdążyłem się podpisać, w trakcie drugiego z

rozkoszą przeliczyłem gruby plik tysięcy.

Ze słowami podzięki opuściłem pomieszczenie banku i

ruszyłem w dalszą drogę. Miałem przed sobą jeszcze jakichś

pięć kilometrów z lassem za plecami i mimo że nogi odmawiały

mi posłuszeństwa, trzeba było je pokonać. Jeśli będę miał

szczęście, będą to ostatnie kilometry.

Po drodze zatrzymałem się na jeszcze jeden niezbędny

postój, gdzie pozbyłem się swoich ciężko zarobionych

pieniędzy.

Do reprezentacyjnej sali spółki Westera udało mi się

wejść w chwili, kiedy odbywało się posiedzenie zarządu. Nie

znalazł się nikt, kto próbowałby mi przeszkodzić w wejściu.

Oddalone o pięć metrów lasso było bardziej wymowne niż

jakakolwiek przepustka.

Ciężko kroczyłem wzdłuż ścian wyłożonych boazerią i

obwieszonych bezcennymi obrazami i delektowałem się

przerażeniem Westera. Pozostali członkowie tego

specyficznego towarzystwa producentów herbatników patrzyli

nie mniej zaskoczeni niż on i czekali, co się z tego

wykluje. Ja jednak milczałem i pozwoliłem Westerowi, żeby

zawistował pierwszy. Nie wytrzymał długo.

- Wyprowadźcie tego intruza! - krzyknął.

- Ależ, Wester - uśmiechnąłem się do niego. Uśmiechanie

się po tak długim marszu, z ciałem obolałym jak po torturach,

kosztowało mnie sporo wysiłku. - Przyjacielu, czyżby pan nie

znał prawa nietykalności prześladowanego? A poza tym, przed

lassem mogę uciekać którędy zechcę, a to za mną, o ile mi

wiadomo, to pańskie dzieło. No to proszę je sobie obejrzeć.

W trakcie tej przemowy podszedłem aż do niego.

- Czego pan ode mnie chce? - przeszedł jednak na trochę

łagodniejszy ton.

- W zasadzie nic. Przyszedłem tylko rzucić panu lasso.

Podskoczył na krześle, jego łysina błysnęła o wiele

wyraźniej. W tej chwili zaczęło się odliczanie trzydziestu

sekund.

- Dzisiaj od dwunastej jedenaście, Wester, proszę

zapamiętać ten czas.

Informacja była najzupełniej ścisła, bezpośrednio nad nim

wisiał przepiękny ścienny zegar. Próbował coś powiedzieć,

ale najwyraźniej odjęło mu mowę.

- Czegóż bym nie zrobił dla rozweselenia publiczności,

Wester - wyszczerzyłem się przechodząc obok niego.

Obserwował moje lasso jak jakąś mistyczną świętość.

- Dam, pan zwariował - wreszcie zmusił struny głosowe do

pracy. - Niech pan zniknie, a skrócę panu lasso o dziesięć

metrów. Przyznaję, że ten trik jest zupełnie niezły.

- Jest doskonały, Wester. Tylko muszę panu podać

pewne szczegóły dotyczące koeficjentu. Jedyne osiem metrów,

ale wie pan, sądzę, że będzie czym dosztukować.

Czas minął. Wskoczyłem na stół i szedłem po porzuconych

papierach i między szklankami w jego kierunku. Pozwoliłem

mojemu lassu podpłynąć prawie do ramienia, a potem

wyciągnąłem z kieszeni siodło, które sobie kupiłem za

okrągłą sumkę sześciuset trzydziestu tysięcy. Starannie

wymierzyłem i napawałem się grozą emanującą z wykrzywionej

twarzy Westera. Słyszałem uderzenia padających krzeseł i

kątem oka zauważyłem uciekających w przerażeniu członków

zarządu Westera, którzy w tej pechowej chwili odwrócili się

od swojego prezesa.

- Dam, nie wygłupiaj się! - krzyknął jeszcze, ale już

nacisnąłem spust. Poszło niewiarygodnie łatwo. Z ulgą

wreszcie się zatrzymałem. W tym samym momencie zgasł

czerwony kolor za moimi plecami. Z głównego siodła, ciągle

wycelowanego w twarz Westera, zaczął się sączyć przepiękny

zielony wąz. Kiedy przy jego stałej szybkości czterech

kilometrów na godzinę wyszło na zewnątrz osiem metrów, tych

dwadzieścia dziewięć, które jeszcze miałem za plecami,

pośpiesznie się z nim połączyło.

Upadłem na stół. Do spoconej twarzy przykleił mi się

jakiś dokument, nie miałem jednak siły go zdjąć. Nic nie

widziałem, za to słyszałem nieludzki ryk tego grubasa,

słyszałem tupot dziesiątków par obuwia, a potem straszne

sapanie. Z jaką przyjemnością bym spojrzał, jak jego

nieforemne ciało leci w dół po schodach! Jak chętnie

rozkoszowałbym się przerażeniem w jego oczach, ale nie

miałem już na to siły.

Nie, Wester już nie miał czasu nikogo przekupić, nie miał

nawet możliwości zdobycia nowego lassa i oddania mi z

nawiązką. Lasso wżarło się w niego niecałe sto metrów od

jego własnego pałacu.

Leżałem na obrusie i zgnojony życiem oraz samym sobą,

połykałem słone łzy i wbijałem zęby w tkaninę, żeby nie wyć

z grozy.

Przełożyła Joanna Czaplińska

JOSEF PECINOVSKY

Urodził się w roku 1946, ukończył średnią szkołę chemiczną,

pracujew Pradze. Kilkakrotny laureat Nagrody. K. Capka

(1986, 1987). Opowiadanie "Stary, rzucam ci lasso" w br.

zdobyło trzecie miejsce, chociaż według wielu jurorów było

jedynym utworem w konkursie, który czytało się "jednym

tchem". J. Pecinovsky publikował na łamach czasopism i w

antologiach, w tym roku ukazała się jego pierwsza książka

"Plastev jedu".

J.C.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pecinovsky Josef Stary, rzucam Ci lasso
Mię¶niaki macicy w ci±ży[2]
Pochwała przyjaźni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary człowiek i morze''
Agoni Ťci receptor w alfa i beta adrenergicznych
VIrok cukrzyca a ci±ża2
Reprodukcja ludno ci Polska wyklad 6 cz[1][1] 2
(W7a Stale do kszta t na zimno cz I [tryb zgodno ci])
76 Omow znane Ci typy kanalow jonowych
Photoshop doda ci skrzydel
bmw 3 ci blad temperatury parownika
97. Instytucjonalizacja dzia+éalno+Ťci tzw. 'grup interes+-w' w prawie polskim, Prawo, P. konst, fwd
Stary cygan, TEKSTY POLSKICH PIOSENEK, Teksty piosenek
HYDROMECHANIKA SKR T, sgsp, Hydromechanika, HYDROMECHANIKA 1, CI GI
księga mądrości, STARY TESTAMENT
DAŁA BYM CI DAŁA, Teksty 285 piosenek
Micha- G-owi˝ski o intertekstualno¶ci, STUDIA, poetyka i teoria literatury
Dzięki Ci lato - KOLOR, pizza hut ,kfc mc donalds przepisy

więcej podobnych podstron