Heather Graham BARWY NOCY
PROLOG
Noc nie miała przed nim tajemnic.
Kiedy stąpał po wilgotnej ziemi, przemykając niczym cień pośród starannie przystrzyżonych krzewów, jego kroki były lekkie i bezszelestne jak podmuch wiatru.
Tę bezcenną umiejętność przekazali mu w genach przodkowie. To dzięki nim poruszał się z wdziękiem leśnego zwierzęcia, polował z zaciekłością i sprytem pantery i dążył do celu wytrwale jak dumny orzeł.
Wspomniane dziedzictwo nie miało jednak nic wspólnego z nocnymi manewrami, w które bawił się dziś - ubrany w czarne dżinsy i czarny golf. Nawet czarne adidasy.
Barwy nocy, by łatwiej stać się niewidzialnym. Przygarbiony i czujny, przez pól godziny cierpliwie obserwował dom. Potem zaczął go powoli okrążać, kryjąc się między palmami i krzewami hibiskusa. Budynek tonął w ciemności i ciszy. Nawet nisko wiszące gałęzie sosen nie wydawały najmniejszego szmeru.
Zrobił sobie krótki odpoczynek, by zaraz zacząć kolejne okrążenie. Po pewnym czasie zatrzymał się na tyłach domu. Nadal nic nie mąciło ciszy, ale wyczul nieznaczny ruch powietrza. Dopiero po chwili wyłapał
jakiś dźwięk. Kroki. Lekkie, ostrożne, stawiane z rozmysłem.
W bladym świetle księżyca zamajaczyła sylwetka. Podobnie jak on, w czerni od stóp do głów. Czarne dżinsy. Luźny sweter. I czarna kominiarka. Intruz postarał się, by nikt nie rozpoznał jego twarzy ani płci.
I najwyraźniej postawił sobie jeden cel: dostać się do środka.
Nie spuszczał oka ze smukłej postaci, która zastygła w bezruchu niczym młoda łania, gdy zwietrzy niebezpieczeństwo. Widocznie uznała, że nic jej nie grozi, gdyż poruszyła się i porzuciwszy bezpieczne schronienie w gęstym cieniu pod koronami drzew, szybko podbiegła do dwuskrzydłowego okna.
Czekał w napięciu, obserwując, jak przez kilka sekund zmaga się, by je otworzyć. Naraz tarcza księżyca skryła się za chmurami. Gdy zabrakło bladej poświaty, w ciemności czarnej jak atrament utonęły nawet cienie.
Tajemnicza postać nadal zmagała się z oknem. Gdy wreszcie się poddało, zwinnie wskoczyła na parapet, by po chwili zniknąć w mrocznym wnętrzu domu. Dopiero wtedy ruszył z miejsca. Bezszelestnie jak nocna zjawa. Pod jego stopami nie trzasnęła nawet jedna gałązka. Chyłkiem podkradł się do okna i ostrożnie zajrzał do środka. Wąski strumień światła z malej latarki skakał nerwowo po ciemnym pokoju, odbił się od białej framugi i zniknął za drzwiami.
Sprężyście wskoczył na parapet i po chwili był już po drugiej stronie. Ruszył w ślad za światłem, które zaprowadziło go do salonu. Kryjąc się w gęstym mroku, obserwował chaotyczny taniec wiązki światła. Najpierw z ciemności wyłoniła się kanapa zarzucona kolorowymi afganami; następnie fortepian stojący na niewysokim podeście. Wreszcie półki z książkami i obrazy, a obok nich strzelby, luki, kołczany pełne strzał oraz dzidy.
Po lewej stronie, na niewysokim podwyższeniu oddzielonym od reszty salonu ozdobną kutą balustradą, stało masywne tekowe biurko. I właśnie ono zainteresowało intruza.
Snop światła zatrzymał się na blacie wyłożonym skórą. Nerwowe dłonie zaczęły pośpiesznie wyciągać szuflady i przetrząsać ich zawartość.
Zmrużył oczy i przez chwilę przyglądał się poczynaniom włamywacza. Potem zaczął skradać się w jego stronę. Jego ruchy miały w sobie sprężystość i gibkość drapieżnego kota.
Trzasnęła zbyt mocno pchnięta szuflada. Zamaskowany osobnik zamarł, a potem zaczął świecić latarką we wszystkie strony.
Przyczaił się za kanapą i odczekał, aż znów zaszeleszczą papiery. Teraz... Przemknął przez pokój jak wiatr. Po drodze wprawnym ruchem wyciągnął strzałę z kołczanu i trzymając ją w zębach, przeskoczył przez balustradę i zacisnął palce na gardle przeciwnika.
- Coś ty za jeden, do jasnej cholery? - warknął, dźgnąwszy go w żebra stalowym grotem. - I czego tu chcesz?
Wyczuł lodowaty dreszcz przerażenia, który odebrał intruzowi zdolność ruchu.
- Ja... - Drżący szept uwiąż! w gardle zdławionym żelaznym uściskiem. Przeciwnik był bez szans, rozluźnił więc chwyt i cofnął rękę, w której trzymał strzałę.
- Rzućmy nieco światła na sytuację - wycedził. Puścił go i pewnie podszedł do biurka.
Tu jednak popełnił błąd, zbyt pochopnie lekceważąc przeciwnika. Ten bowiem wykorzystał okazję. Obrócił się jak fryga, zwinnie przeskoczył balustradę i rzucił się do ucieczki.
- Niech cię jasny szlag! - Jednym susem przesadził kratę i ruszył w pościg. Kiedy minąwszy hol wpadł do pokoju, uciekinier stał już na parapecie.
- Stój! - wrzasnął. Tym razem nie zamierzał pozwolić mu się wymknąć. Z całych sił naprężył mięśnie i rzucił się do przodu, włamywacz zaś, zamiast czmychnąć do ogrodu, skoczył wprost na niego. Niewiele brakowało, by znów udało mu się uciec.
Dosłownie w ostatniej chwili uchwycił wełniany sweter. Zacisnął palce z taką silą, że miękka dzianina nie wytrzymała i został z kawałkiem przędzy w dłoni. Osobnik jakimś cudem zdołał się wywinąć. Zorientował się, że nie umknie przez okno, więc rzucił się do
drzwi.
Znów go gonił. Miał tę przewagę, że był na swoim gruncie. Tylko on wiedział, że w domu nie ma drugiego
wyjścia.
W szaleńczej gonitwie pobiegli na piętro. Włamywacz zaczynał tracić zimną krew; zdesperowany, biegł na oślep, łudząc się, że jakoś zdoła umknąć. Ich prędkie kroki zadudniły na deskach drewnianej antresoli ponad pokojem. Zbieg kierował się ku drzwiom na końcu korytarza. Dopadł ich, lecz zamiast ukryć się w pokoju, obejrzał się za siebie. Prześladowca był tuż-tuż...
Dopiero wtedy wpadł do pokoju i próbował zatrzasnąć drzwi. Ale było już za późno. Ten, który go gonił, z całej sil naparł ramieniem na masywne drewno. Rozległ się łomot i po chwili siedział intruzowi na karku.
Impet, z jakim się na niego rzucił, wepchnął ich obu do środka, wprost na wielkie, centralnie ustawione łoże. Zaczęła się bezładna szamotanina. Intruz bronił się, wierzgając i tłukąc na oślep pięściami, wijąc się jak piskorz. Mimo to był bez szans. Atakujący miał nad nim olbrzymią przewagę. W milczeniu siłował się z nim, próbując go obezwładnić. W pewnej chwili trafił dłonią na jakąś krągłość. Jędrną, ale przyjemnie miękką. Pełną i ponętną. Zupełnie jak kobieca pierś.
Tego się nie spodziewał.
- Nie! Proszę! - Głos intruza z pewnością należał do kobiety. Przestraszonej. Nie, raczej śmiertelnie przerażonej. Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, z trudem łapała oddech. Mimo to nie przestawała walczyć...Usiadł na niej i unieruchomił jej ręce.
- Dobra - wysapał. - Gadaj, coś ty za jedna i po diabla tu przyszłaś?
Księżyc wyszedł nagle zza chmur i przez okno wlało się srebrzyste światło, zalewając sypialnię bladą poświatą.
Spojrzał na zamaskowaną kobietę, którą teraz widział całkiem wyraźnie. Szybkim ruchem ściągnął jej kominiarkę. Najpierw zobaczył bujne, błyszczące włosy, których gęste pasma lśniły w świetle księżyca jak wypolerowana miedziana moneta. Potem przyjrzał się jej twarzy...
Szeroko otwarte, zielone kocie oczy w oprawie gęstych rzęs przeszywały go czujnym spojrzeniem. Kobieta miała delikatne, ale wyraźnie zaznaczone kości policzkowe. Rude brwi. Prosty nos. Mocno zarysowane usta z pełną dolną wargą, zdradzającą zmysłowość.
Nie ruszała się, ale odgadł, że się boi. Zradzało ją gwałtowne falowanie piersi. Uniósł się, lecz na wszelki wypadek trzymał ją zakleszczoną pomiędzy swoimi udami. Skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na nią złowrogo. Na jego ustach pojawił się cyniczny uśmiech. Znal te błyszczące zielone oczy. I lśniące rude włosy. Teraz już wiedział, dlaczego bez trudu przeskoczyła balustradę i poruszała się zwinnie jak tancerka. Bo nią była...
Miał okazję poznać to miękkie i gibkie ciało, które teraz drżało jak w febrze. Wiele razy trzymał ją w ramionach, gdy oboje brali udział w tworzeniu pewnej iluzji. Wnosił ją na rękach po wspaniałych, biegnących łukiem schodach. Wtedy ten wymuszony kontakt nie sprawiał jej przyjemności. Czuł to, bo sztywniała, ilekroć jej dotykał. Czasem rzucała mu wrogie spojrzenie.
Znał ją. Widział, jak zachowuje się, stojąc przed i za obiektywem. I jak tańczy.
- Ach, panna Keller. Jak miło, że pani przyszła, choć przyznam, że ta wizyta mnie zaskoczyła! Nie dała się pani zaprosić na kieliszek wina, a jednak się spotykamy w moim łóżku. Powinno mi to pochlebiać, prawda? Niestety, nie pochlebia. - Pochylił się nad nią, wsparty na rękach, między którymi uwięził jej głowę. Jego twarz miała zacięty wyraz, w oczach płonął gniew. - Gadaj, Bryn! Po co się tu włamałaś? Czego szukasz? Nie znalazłaś tego wczoraj...
- Wczoraj? - powtórzyła nerwowym szeptem.
- Przestań się zgrywać! - warknął. - Tak, wczoraj. Uwierz mi, złotko, potrafię rozpoznać, kiedy ktoś plądrował w moich rzeczach.
- Ale to nie ja...
- Ciii!
Uniósł się. Znieruchomiał. Po chwili ona też to usłyszała. Ktoś chodzi po salonie, skrada się... Sekundę później na dole skrzypnęły schody.
Już miał wstać, ale zastygł przyczajony. Nagle skrzyżował ręce i chwyciwszy za brzegi golfa, szybko ściągnął go przez głowę. Blade światło księżyca przylgnęło do smagłej skóry na jego torsie i muskularnym brzuchu.
- Ściągaj sweter! - syknął, zrywając narzutę po swojej stronie łóżka.
- Nie!- Tak, i to zaraz! - rzucił. Brutalnie zepchnął ją na bok, wyszarpnął spod niej pościel i przykrył ją i siebie. - Do cholery! - cedził ledwie słyszalnym szeptem. -Nikt nie uwierzy, że odsypiamy ostry seks, jeśli położysz się w ubraniu! To ty mnie wciągnęłaś w tę idiotyczną kabałę, nie ja ciebie, więc dostosujesz się do moich reguł!
Wahała się, ale on nie zamierzał tracić czasu. Silnymi dłońmi zaczął ściągać z niej podarty sweter.
- Przestań! - szepnęła i rozebrała się sama. Z bijącym sercem opadła na poduszkę i nakryła się po szyję.
- Stanik też! - polecił szorstko. - Co z tobą? Nigdy się z nikim nie kochałaś?
Trzęsła się z wściekłości i upokorzenia, lecz czuła, że on wie, co robi. Chciała rozpiąć biustonosz, ale ręce drżały jej tak bardzo, że nie mogła poradzić sobie z zapięciem. Wyręczył ją. Wystarczyło, że musnął dłonią jej plecy, a natychmiast przeszły ją ciarki, najpierw zimne, po chwili palące skórę żywym ogniem. Koronkowy biustonosz zsunął się z jej ramion. Złapała go i przycisnęła do siebie. Wolała nie ryzykować, że jej go zabierze.
Jednak najgorsze miało dopiero nadejść. Niemal krzyknęła, gdy bez uprzedzenia położył rękę na jej brzuchu, tuż pod biustem, i przyciągnął ją do siebie. Zmusił ją, by przytuliła się do niego, i uwięził jej nogi między swoimi. Jego gorący oddech łaskotał ją w kark...
Dla kogoś, kto patrzył z boku, wyglądali jak kochankowie zmęczeni miłością. Dla nich, a zwłaszcza dla niego, sen był w tej chwili abstrakcją. Mężczyzna, który ją przytulał, emanował energią i siłą witalną. Domyślała się, że w skupieniu nadsłuchuje, rejestrując najmniejszy szmer; że jest czujny i w każdej chwili gotowy do skoku. Jak polujący drapieżnik. Nie ruszał się, ale z napięcia drżały mu mięśnie. A ona każdą komórką ciała odbierała bijącą od niego pierwotną męską siłę...
Dławił ją lęk. Przerażało ją zagrożenie, które na niego sprowadziła; przerażał odgłos zbliżających się kroków, wolnych i ostrożnych, wspinających się na piętro.
Prócz lęku dręczyło ją coś, co sięgało samego dna duszy. Była to świadomość, że on jest tuż obok. Ze przypadkowo dotyka jej piersi. Ogrzewa ją ciepłem swojego ciała. Czuła się przy nim bezbronna, ale bezpieczna. Gdyby pozwoliła mu pokonać pewną granicę, musiałaby uznać, że pozwala mu sobą zawładnąć. Mężczyzna taki jak on bierze kobietę całą, z duszą i ciałem. Gdyby mu uległa, należałaby wyłącznie do niego. W zamian dałby jej coś, co jest wieczne jak czas i trwałe jak skała. Swoją siłę, która byłaby jej tarczą i mieczem w walce ze światem. Pod warunkiem, że by jej zapragnął...
Obawiała się go. Od samego początku. Przeczuwała, że jeśli pozwoli sobie na chwilę słabości...
Kroki. Wyraźnie się przybliżały. Jej domniemany kochanek przygarnął ją do siebie jeszcze mocniej. Zmysłowy dreszcz zmieszał się z narastającą falą strachu.
- Zamknij oczy!
Jak odgadł, że bezradnie wpatruje się w mrok? On też patrzył, była tego pewna. Tyle że spod przymkniętych powiek, tak by nie można było dostrzec mrocznego blasku jego oczu. Ktoś stanął w drzwiach. Wstrzymała oddech, sparaliżowana świadomością, że jest obserwowana. Coś skrzypnęło... To stara deska podłogowa zdradziła intencje nieproszonego gościa. Ten zaś, najwyraźniej usatysfakcjonowany tym, co zobaczył, odwrócił się i zaczął schodzić na dół.
Mężczyzna leżący obok był niewiarygodnie szybki. W mgnieniu oka wyskoczył z łóżka i znalazł się przy drzwiach. Chciał wykorzystać fakt, że włamywacz nie spodziewa się ataku.
- Co, do jasnej cholery, robisz w moim domu? - krzyknął, goniąc go po schodach.
Odpowiedział mu huk wystrzału, który w ciemności wyglądał jak nagła eksplozja krwawej purpury i intensywnej żółci, i
Zdążył się uchylić. Pocisk świsnął mu koło ucha i utkwił w futrynie. Włamywacz rzucił się do ucieczki.
Biegł za nim, kryjąc się za balustradą, gdy padały kolejne strzały. Bandyta miał jednak parę sekund przewagi. Pierwszy dopadł drzwi i, przestrzeliwszy zamki, zniknął w ciemnościach. Zawarczał silnik; spod buksujących kół strzelił żwir. Samochód z wyłączonymi światłami odjechał na pełnym gazie.
Wrócił do domu i szybko wbiegł na górę. Siedziała na łóżku, skromnie okryta kołdrą. Splątane włosy otaczały jej pobladłą twarz i spływały na ramiona. Jej oczy, których kolor i wyraz tak bardzo go oczarowały, były szeroko otwarte. I wciąż pełne lęku.
Uśmiechnął się ponuro i zamknął za sobą drzwi. Drgnęła, słysząc, jak stuknęły. Dobrze, że się go boi. Niech czuje respekt. Powinna. W końcu włamała się do jego domu, szperała w jego rzeczach i, co gorsza, ściągnęła tu jakiegoś bandytę, który poszatkował mu ściany kulami.
- No dalej, Bryn, mów. Co jest grane? Nerwowo zwilżyła usta i spojrzała na podłogę gdzie powinien leżeć zniszczony sweter. Owinęła się szczelniej kołdrą i schyliła, by go poszukać, lecz powstrzymał ją szybki ruch. Usiadł obok niej. Uśmiech nie schodził z jego ust, gdy stopą mocno przydepnął jej ubranie.
- Koniec uników, Bryn. Znam tylko jeden sposób, żeby do ciebie trafić. Musisz poczuć się bezbronna. Nawet jeśli to oznacza półnaga, cóż...
Wykonał rękami teatralny gest wyrażający rezygnację. Opadła na poduszkę. Co za straszny pech, że na własne życzenie zrobiła sobie z niego wroga.
Chciał, by poczuła się bezbronna.
- Bryn! - Jej imię zabrzmiało w jego ustach jak groźba.
- Ja... nie mogę ci nic powiedzieć!
- Radzę spróbować. Albo dzwonię na policję.
- Nie! Lee, błagam! Nie rób tego...
- Więc słucham! Mów, kto włamuje się do mojego domu. I dlaczego jakiś kretyn do mnie strzela.
- Dobrze, już dobrze! Ale musisz przyrzec, że nie zawiadomisz policji! - Zielone oczy, których spojrzenie bywało promienne i niewinne, kuszące i uwodzicielskie, dumne i czasem krnąbrne, ale nigdy przygaszone, pokorne czy błagalne, napełniły się łzami. Powstrzymała je wysiłkiem woli, nie umiała jednak zapanować nad drżeniem warg. - Posłuchaj, Lee, wiem, że nie byłam wobec ciebie w porządku, ale zaręczam, że miałam powody. Zdaję sobie sprawę, że nie mam prawa prosić cię o pomoc, a jednak jestem zmuszona to zrobić. Proszę cię, Lee! Obiecaj, że nie będziesz włączał w to policji! Ci, którzy to zrobili... mają Adama! Zaskoczony uniósł brwi.
- Niech ci będzie - zgodził się po chwili. - Nie zawiadomię policji, w każdym razie nie teraz. Obiecuję.
- Chodzi o zdjęcia - oznajmiła.
- Zdjęcia? - powtórzył, nic z tego nie rozumiejąc. - Te, które zrobiłaś w czwartek?
- Tak.
Włączył nocną lampkę, a potem podszedł do szafy i zaczął czegoś szukać. W końcu wyciągnął koszulę w prążki.
- Wkładaj - nakazał. - Twój sweter zakończył już swój żywot. Idę na dół zaparzyć kawę. Bądź w kuchni za pięć minut. Chcę usłyszeć od ciebie całą historię, bez skrótów i pomijania niewygodnych wątków.
Wyszedł, a ona mocno zacisnęła powieki. Czemu mnie to spotyka? - myślała zdesperowana. Gdybym tamtego dnia skierowała obiektyw w inną stronę...
Adam byłby dziś w domu. A ona nie musiałaby błagać o pomoc człowieka, którego od początku traktowała jak wroga. I którego błędnie oceniła i zlekceważyła.
Mężczyznę, który budził w niej lęk nawet wtedy, gdy ją do siebie tulił. Który potrafił rozbudzić jej zmysły, szepcząc coś do ucha, a przelotnym dotykiem przyprawiał ją o dreszcz rozkoszy. I który mógł ją wykorzystać, a potem porzucić jak wysmagany wiatrem kawałek drewna na piaszczystym brzegu wśród kompletnej pustki.
Teraz leży w jego łóżku. Kilka minut temu on był obok, dotykał jej tak, jak mógłby dotykać kochanek...
Odrzuciła przykrycie i usiadła. Drżącymi rękoma włożyła jego koszulę i szybko zapięła guziki.
Zdążyła poznać go na tyle, by wiedzieć, że nie rzuca słów na wiatr. Jeśli czegoś żąda, z pewnością to wyegzekwuje. Mogła się domyślić, że jeśli za pięć minut nie stawi się na dole, on sprowadzi ją siłą. Nie chciała z nim rozmawiać, ale wolała nie kusić losu. Zbyt wiele miała do stracenia.
Westchnęła z rezygnacją. W pewnym sensie czuła ulgę, że wreszcie to z siebie wyrzuci. I że powie to właśnie jemu. Gdyby od razu do niego z tym przyszła, być może sprawy nie zaszłyby tak daleko.
Ten przerażający człowiek, który ją śledził, może być bardzo niebezpieczny, ale... Nawet jeśli, to był najbardziej pechowym bandytą, o jakim słyszał świat.
Zamknęła oczy i wzięła kilka głębokich oddechów. Za moment zejdzie na dół i stanie twarzą w twarz z Lee.
Opowie mu wszystko, od początku. Od początku.
Czy ktoś mógł to przewidzieć?
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Auaaa!
Słysząc głośny i przenikliwy krzyk, Bryn skoczyła na równe nogi. Rzuciła książkę, nad którą próbowała się skupić, i pobiegła do ogródka na tyłach domu.
Minęło półtora roku od chwili, gdy los wyznaczył jej rolę opiekunki, a ona nadal nie potrafiła rozpoznać, które wrzaski oznaczają ból, a które dobrą zabawę.
Tym razem była to zabawa. Mrożący krew w żyłach ryk wyrwał się z gardła siedmioletniego Briana, najstarszego z jej bratanków, który na widok jej przerażonej miny stwierdził ze spokojem:
- Ciociu, my się tylko bawimy. Jestem Gringold! Bóg wody i światła! Walczę z armią Mrocznego Psa - wyjaśnił, prężąc pierś i wymachując plastikowym mieczem.- A ja jestem Tor Wspaniały! - krzyknął Keith, sześciolatek grający drugie skrzypce pośród trojki braci.
- O? - Bryn uniosła brwi. Tłumiąc uśmiech, pomyślała, że nawet nie musi pytać, komu przypadł w udziale wątpliwy zaszczyt bycia Mrocznym Psem. Jej spojrzenie powędrowało w stronę czteroletniego Adama. Jako najmłodszy zawsze dostawał rolę czarnego charakteru. Ponieważ nie starczyło dla niego plastikowych mieczy ani pokryw od kosza na śmieci udających tarcze, jego bronią był mały kij bejsbolowy, a tarczą kawałek kartonu.
Jeszcze przed chwilą miała ochotę wytargać ich za uszy za to, że tak ją nastraszyli, ale chłopczyk rozbroił ją swoją słodką minką. Toteż roześmiała się i zabrała mu kij.
- Tor Wspaniały, tak? - huknęła, patrząc srogo na Keitha. - A ja jestem Biała Wiedźma - oznajmiła groźnie. - Zaraz zapłacicie mi za to, że przez was przedwcześnie osiwiałam!
Chłopcy z piskiem rozbiegli się po małym ogródku, a ona goniła ich, bijąc lekko kijem po pupach. Wreszcie niedawni wrogowie zrozumieli, że w jedności siła. Na trzy cztery wskoczyli jej na plecy i przewrócili ją na trawę.
- Błagaj o litość, Biała Wiedźmo! - nakazał Brian.
- Nigdy! -zawołała, udając przerażenie. W tej samej chwili w kuchni zadzwonił telefon.
- Błagaj o litość! - Keith jak zawsze naśladował starszego brata.
- Złaźcie ze mnie, dzikusy! Obiecuję, że później będę błagała o litość. Teraz muszę odebrać telefon.- Nieee, ciociu Bryn!
Chłopcy byli bardzo rozczarowani, ale pozwolili jej wstać. Posłała im buziaka i pobiegła do telefonu.
- Bryn?
- Barbara?
- We własnej osobie. Co ty robisz? Jesteś strasznie zasapana. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? Choć przyznam, że wreszcie chciałabym ci przeszkodzić... wiesz, w czym.
Bryn skrzywiła się. Barbara nie mogła pojąć, skąd u niej tyle niechęci do męskiego towarzystwa. Nie trafiało do niej tłumaczenie, że to skutek uboczny nieudanego związku.
- Spokojnie, w niczym mi nie przeszkodziłaś - uspokoiła przyjaciółkę. - Oczywiście nie licząc śmiertelnej walki dobra ze złem. Z czym dzwonisz?
- Mam coś dla ciebie.
- Jakieś zlecenie? Wspaniale! Niedługo uporam się ze zdjęciami przyrody do folderu. W rewii też mi się kończy zastępstwo, więc zaczynam się martwić o pieniądze. Co masz, chałturę czy sesję zdjęciową?
Barbara roześmiała się.
- Oj, Bryn, z ciebie to jest niezły numer. Masz szczęście, że trafiłaś na taką agentkę jak ja. Sama powiedz, kto inny potrafiłby cię sprzedać jednocześnie jako fotografa i jako tancerkę?
- Pewnie nikt - przyznała rzeczowo. - Już widzę te olbrzymie billboardy: „Bryn Keller: kobieta pracująca - mistrzyni w łapaniu dziesięciu srok za ogon”.
- No, jesteś dla siebie niesprawiedliwa. Przecież wiesz, że w obu zawodach jesteś świetna - zapewniła Barbara.
Bryn milczała. Była dobrą tancerką i dobrym fotografem, ale przekonała się, że bycie „dobrą” nie gwarantuje sukcesu. Oznacza tylko, że jeśli dopisze ci szczęście, będziesz miała pracę. Po chwili roześmiała się.
- Cóż, może gdybym parę lat temu zdecydowała, czy chcę tańczyć, czy fotografować, byłabym dziś kobietą sukcesu.
- Możliwe, dziecino, ale wtedy nie dostałabyś zlecenia, które mam dla ciebie - wtrąciła trzeźwo Barbara. - A mam ofertę nie do odrzucenia. Dwa w jednym:
dziś tańczysz, jutro robisz zdjęcia. Co ty na to?
- Super! Kogo fotografuję i dla kogo tańczę?
- Dla jednej i tej samej osoby.
- Poważnie? - zdziwiła się. - A któż to taki?
- Lee Condor.
- Ten Indianin, co to jest gwiazdą rocka?
- Pół-Indianin. I nie żaden gwiazdor, tylko poważny muzyk - sprostowała Barbara. - Nie zapominaj o tym, kwiatuszku.
- O czym? Że pół-Indianin czy że muzyk?
- Jedno i drugie - zaśmiała się Barbara. - Lee nie wypiera się indiańskich korzeni, ale też nie robi z tego wielkiej sprawy. Zaliczył dwa lata w sławnej szkole muzycznej Julliard, gdzie uczyła jego matka, i dwa lata w Królewskim Konserwatorium. Ma prawo nazywać się muzykiem.
- Sama nie wiem, Barb. Jakoś nie przepadam za facetami, którzy farbują włosy na czerwono i miotają się po scenie, jakby uprawiali miłosne zapasy. Nie będę się czuła komfortowo, pracując dla kogoś takiego.
- Laleczko, on wcale nie ma czerwonych włosów, tylko czarne jak skrzydło kruka! I wcale nie zachowuje się jak seksualny zapaśnik. Przez pięć lat był żonaty i nawet taki brukowiec jak „National Enquirer” nie miał czego się przyczepić. Teraz jest wdowcem. Zresztą o czym my mówimy? Przecież nie będzie twoim partnerem, tylko pracodawcą - zniecierpliwiła się. - Co cię nagle ugryzło? Pracowałaś z dziesiątkami przeróżnych facetów. Każdy, który próbował cię poderwać, kończył jak Titanic. Czemu ni z tego, ni z owego boisz się Condora? Przecież nawet go nie znasz?
- Nie boję się! - zaprotestowała, ale musiała uczciwie przyznać, że to niezupełnie prawda. Gdy padło jego nazwisko, poczuła przypływ adrenaliny. Znała go, jak zna się Beatlesów, Rolling Stonesów czy Duran Duran, i nie miała powodu, by obawiać się go albo z góry zakładać, że jest świrem. A jednak się bała...
Chyba zgłupiałam, prychnęła. Lęk był irracjonalny, ale nie mogła go zignorować. I musiała uczciwie przyznać, że dobrze wie, gdzie szukać jego źródła.
Wszystko zaczęło się od teledysku. Chłopcy oglądali kiedyś film w telewizji. Po jego zakończeniu stacja puściła wideoklip grupy Lee Condora.
O dziwo, na klipie w ogóle nie było typowych rockowych scen. Żadnych dymiących gitar ani długowłosych rockmanów pastwiących się nad instrumentami. Nie było nawet przebitek na Condora grającego na perkusji. Ilustracją do piosenki o miłości była historia utrzymana w gatunku fantasy. Teledysk został zrealizowany tak profesjonalnie, że zdjęcia wyglądały jak fragmenty fabularnego filmu: rycerze na rumakach pędzący we mgle w stronę zamku; wielka bitwa; bohaterka, dla której ratunek nadszedł zbyt późno i teraz umiera w ramionach ukochanego.
Przez całe cztery minuty Bryn wpatrywała się w ekran jak urzeczona. W końcowej scenie kamera pokazała zbliżenie twarzy rycerza w zbroi. Przez niewielkie otwory w opuszczonej przyłbicy patrzyły groźne oczy. Miały niezwykły kolor ciemnego bursztynu. Nadal je pamiętała - aż zbyt dobrze. I nadal budziły w niej niepokój.
- Nie boję się, Barbaro - powtórzyła. - Po prostu nie rozumiem, po co Lee Condor miałby kręcić teledysk w Tahoe? Źle mu w Hollywood?
- Co ty, niedzisiejsza jesteś? Przecież on wcale nie mieszka w Hollywood. Ma dwa domy. Jeden w Fort Lauderdale, a drugi tutaj.
- Poważnie?
- Tak, kupił go już dawno. Mało kto o tym wie, bo Lee strzeże prywatności. W ogóle niewiele o nim wiadomo.
- Tak? A ja mam wrażenie, że ty wiesz całkiem sporo - rzuciła uszczypliwie.
- Mhm. Chętnie dowiedziałabym się więcej.
- Lubisz takich hardrockowców, prawda? - zapytała Bryn.
Ku jej zaskoczeniu Barbara zawahała się.
- Lee to dziwny człowiek - stwierdziła po chwili.- Serdeczny i spokojny. Ale kiedy mu się dobrze przypatrzysz, masz wrażenie, że posiada jakiś szósty zmysł. Jest wyjątkowo przenikliwy i spostrzegawczy. A jaki jest przystojny! Ma niesamowite oczy... Wprawdzie wygląda na chudego i żylastego, ale jak się człowiek dokładniej przyjrzy i zobaczy te szerokie bary... - Barbara westchnęła. - Ja w każdym razie dostaję na jego widok gęsiej skórki. Nie znam bardziej męskiego faceta.
Bryn sama słyszała, że jej śmiech zabrzmiał sztucznie. Raz już miała okazję poznać taki chodzący okaz męskości. I to poznać aż za dobrze. Czy właśnie z powodu tego podobieństwa Lee Condor od razu wzbudził w niej niechęć? Czy możliwe, że wystarczyło jej raz spojrzeć w jego ogniste oczy, by w głowie natychmiast włączył się sygnał alarmowy? Instynkt samozachowawczy ostrzegł ją, by trzymała się z dala od tego mężczyzny. Podejrzewała, że dla niego zaspokajanie żądz i zachcianek jest równie naturalne jak oddychanie. Jej były narzeczony, Joe, był taki sam.
Dla kogoś, kto umie odczytać znaki ostrzegawcze, były one aż nadto widoczne. Jak jaskrawy neon, który krzyczy: Kobieto, miej się na baczności! Ten facet najpierw pokaże ci niebo, by za chwilę urządzić na ziemi piekło.
Na szczęście mądra kobieta wpada w sidła tylko raz w życiu, nigdy dwa.
- Rozumiem, że nasz idol szuka tancerzy do nowego teledysku - powiedziała, otrząsając się ze wspomnień.
- A jak to się ma do robienia zdjęć?
- Lee widział zdjęcia promocyjne, które robiłaś dla moich klientów. Najpierw długo się przyglądał, a potem zapytał, czy znam ich autora. No to mu o tobie powiedziałam.
- Dzięki.
- Od tego są agenci. - Barbara nie kryła samozadowolenia. - Słuchaj, muszę jeszcze zorganizować dwudziestu tancerzy, więc nie mam czasu gadać. Chryste, jak ja kocham tego faceta! Tylko pomyśl o moim honorarium! Chyba sama zacznę tańczyć z radości. Ale mi się poszczęściło!
Tym razem Bryn roześmiała się całkiem szczerze. Ona i Barbara miały wiele wspólnego. Barbara za dnia była agentką, a wieczorami tańczyła w modnym nocnym klubie. Uwielbiała załatwiać kontrakty, no i tańczyć. Bryn mogłaby pracować razem z nią, ale uznała, że to zbyt ryzykowne zajęcie dla kobiety, która wychowuje małe dzieci. Poza tym czuła, że nie odnalazłaby się w takim miejscu.
- Rzeczywiście, Barb, dopisało ci szczęście. Cieszę się, że trafił ci się taki kontrakt.
- Złotko, ty się lepiej ciesz na własne konto. Zarobisz taką kasę, że wreszcie kupisz sobie dom.
Bryn zagryzła wargi. Rzeczywiście, pieniądze są teraz sprawą kluczową. Niby nie dają szczęścia, ale nie sposób bez nich funkcjonować. Dopóki żył jej brat, Jeff, wystarczało jej na w miarę wygodne życie: Mogła pozwolić sobie na luksus przebierania w zleceniach.
Gdyby Jeff żył! Wcale nie chodziło o to, że ma dość opieki nad jego synami - wręcz przeciwnie, kochała ich bezgranicznie i była gotowa poruszyć niebo i ziemię, by nadal byli razem. Tęskniła za bratem, bo bardzo go kochała. Dopóki go miała, życie było normalne, proste i bezproblemowe. Było, minęło. Nie wolno jej użalać się nad sobą. Musi stawić czoła twardej rzeczywistości. Pogodzić się z tym, że Jeffa nie ma.
Niestety, jej brat nie pomyślał o dobrej polisie ubezpieczeniowej, a chłopcy rośli. Trzeba było ich ubrać i wyżywić, zapłacić za lekarza, dentystę i opiekunkę, która zostawała z nimi, kiedy Bryn pracowała. Keith i Brian chodzili do szkoły, ale za przedszkole Adama musiała płacić.
Kiedy zamieszkali we czwórkę, sprzedała swoje auto i kupiła małego vana. Jej niewielki domek w zabudowie szeregowej zrobił się za ciasny. Chłopcy zamieszkali w pokoju, który do tej pory służył za ciemnię, ciemnia zaś została przeniesiona do pomieszczenia gospodarczego na tyłach domu. Z kolei rzeczy z tego pomieszczenia... zostały upchnięte w szafach, szafkach i gdzie się tylko dało.
Skoro nie odpowiada jej praca w nocnym klubie, nie może być wybredna. Nie może sobie pozwolić na odrzucenie dobrego zlecenia tylko dlatego, że zdenerwowały ją oczy jakiegoś faceta. Na dodatek widzianego tylko w telewizji.
- Bryn, jesteś tam?
- Tak, Barb.
- Przyjedź we wtorek, punktualnie o dziesiątej, do starego domu Fultona. Tylko się nie spóźnij.
- Do domu Fultona? - Wspomniany budynek znajdował się przy jednej z dróg wiodących na pustynię; zbudowany w połowie dziewiętnastego wieku, od dawna stał opuszczony. Miejscowe dzieciaki lubiły zakładać się o to, kto odważy się wejść do środka, bo podobno w nim straszyło.
- Zdziwisz się, gdy zobaczysz, jakie zmiany tam zaszły - uprzedziła Barbara. - Pamiętaj, punkt dziesiąta. Weź wszystko, co będzie ci potrzebne do całodziennych ćwiczeń.
- Nie spóźnię się - obiecała. - Powiedz mi, jak długo to potrwa? I kiedy ma się odbyć sesja fotograficzna?
- Kręcenie teledysku zajmie trzy do czterech tygodni. W tym czasie będzie dzień albo dwa przerwy, i właśnie wtedy będziesz mogła zrobić zdjęcia.
- Serdecznie dzięki!
- Auuua! - Z ogródka znów dobiegł rozdzierający krzyk.
- Muszę kończyć. Te dzikusy za chwilę rozniosą dom!
- Ucałuj ich ode mnie.
- Jasne.
Rzuciła słuchawkę i pełna najgorszych przeczuć wybiegła z domu. Adam płakał wniebogłosy. Kiedy ją zobaczył, podbiegł do niej i mocno się przytulił.
- Co się stało? - zapytała surowo jego braci.
- Jakiś robak go ugryzł. - Przestraszony Brian podszedł do braciszka i pogłaskał go po jasnej czuprynie. - Adam...
Chłopiec znów zaniósł się płaczem, więc Bryn wzięła go na ręce i powiedziała łagodnie:- No już, malutki. Pokaż cioci, co się stało. Podniósł do góry czerwony, spuchnięty paluszek.
- Robak! - wykrztusił. - Wstrętny robak! Boli... Zabrała go do kuchni, posadziła na blacie, wrzuciła do miseczki parę kostek lodu i załata zimną wodą.
- Włóż tu palec. Zobaczysz, zaraz przestanie boleć. Adam przestał płakać i zrobił to, o co prosiła. Bryn zerknęła na jego braci; przybiegli wystraszeni, a teraz stali z boku i wpatrywali się w nią jak w obraz. Uśmiechnęła się, by dodać im otuchy.
- Spokojnie, chłopcy, nic strasznego się nie stało. Pewnie użądliła go pszczoła.
Brian zacisnął usta i spuścił wzrok.
- O co chodzi? - zapytała, przyglądając mu się uważnie.
- On... On...
- Co takiego?
Brian stanął tak, by Adam go nie widział, i poruszył bezgłośnie wargami:
- On od tego nie umrze, prawda?
- Oczywiście, że nie! - Skonsternowana, zaczęła udawać, że szuka czegoś w lodówce.
Nie spodziewała się takiego pytania. Wydawało jej się, że przez półtora roku chłopcy pogodzili się z nową sytuacją i zaakceptowali swoją opiekunkę. Cieszyła się, że okazują ją zaufanie i miłość.
Właściwie mieli prawo bać się śmierci. Ich mama, Sue, zmarła na ostre zapalenie płuc, gdy Adam miał zaledwie rok. Nie minęły dwa lata i w bezsensownej katastrofie lotniczej zginął Jeff. Nic dziwnego, że chłopcy martwili się o brata. I że czasem trzymali się jej kurczowo, jakby bali się, że ona też odejdzie...
- Hej, co to za smutasy?! - zawołała, patrząc na ich miny. - Adam, miałeś trzymać palec w wodzie - przypomniała.
- Ale jest okropnie zimna!
- Dobrze, możesz na chwilę wyjąć, ale zaraz włóż z powrotem. Keith, Brian, do wanny. Po kąpieli zjemy kolację i włączę wam kasetę z Muppetami. A potem wszyscy grzecznie powędrują do łóżek, bo jutro trzeba iść do szkoły. -A ja, ciągnęła w myślach, zrobię wreszcie stykówki, a potem wyskoczę do sklepu po nowe trykoty, bo te, które mam, są tak dziurawe, że wstyd się w nich pokazać.
Trzy godziny później po hot dogach zostało tylko wspomnienie, a chłopcy kończyli oglądać film. Bryn siedziała między dwoma starszymi, trzymając Adama na kolanach. Nagle z pamięci wypłynęły wspomnienia, do których nie lubiła wracać. Zagryzła usta. Nie chciała, by chłopcy widzieli, że ma szkliste oczy.
Kochała ich jak własne dzieci. Była im bezgranicznie oddana. Po części dlatego, że według niej byli bardzo fajnymi smykami, a po części dlatego, że byli synami Jeffa. Dawno już zdecydowała, że bez względu na to, co się wydarzy, nigdy, przenigdy ich nie zawiedzie.
Tak jak Jeff nigdy nie zawiódł jej. Miała zaledwie szesnaście lat, gdy rodzice zginęli w wypadku narciarskim. Była młodziutka, zagubiona i odrętwiała z żalu. W tych ciężkich dniach obecność brata dodawała jej sił. Jeff był jej opoką i przewodnikiem. Walczył o nią jak lew, mając przeciwko sobie krewnych i sądy.
Dzięki niemu z czasem pogodziła się ze stratą rodziców. Podziwiała go za to, że nie przerwał nauki i stworzył dla nich obojga prawdziwy dom. Opiekował się nią, zawsze stawiał ją na pierwszym miejscu, nigdy żadna praca, dziewczyna czy impreza nie były ważniejsze od niej. Nie zaniedbywał jej nawet wtedy, gdy ożenił się z Sue. Kiedy rodzili się chłopcy, zawsze czekała w szpitalu, a potem pomagała bratowej w domu.
Między innymi przez pamięć dla niego przysięgła sobie, że nikt i nic nie zmusi jej, by przestała kochać chłopców i przekazała opiekę nad nimi komuś innemu. Nikt, nawet mężczyzna taki jak Joe. Nigdy nie była szarą myszką i dobrze znała swoją wartość, lecz kiedy go poznała, kompletnie straciła głowę. Joe grał zawodowo w futbol amerykański. Do Tahoe przyjechał na wakacje po zakończeniu sezonu rozgrywek. Odkąd się poznali, nie dawał jej spokoju.
Początkowo była zaskoczona jego nagłym zainteresowaniem. Później podchodziła do niego z rezerwą. Nigdy nie uważała się za piękność, ale zdawała sobie sprawę, że ze swoją zgrabną figurą i lekko skośnymi „kocimi” oczami podoba się mężczyznom. Nie była pewna, czyją to cieszy. Przeszkadzało jej, że faceci, którzy się na nią gapią, mają gdzieś jej duszę, bo obchodzi ich tylko to, czy jest dobra w łóżku. Dość długo śmiała się z zalotów Joego, ten jednak był nieustępliwy. Zasypywał ją komplementami i na wszelkie sposoby przekonywał, by zaczęła się z nim spotykać. W którymś momencie zaczęła traktować go poważnie. Tłumaczyła sobie, że nawet bohaterowie stadionów mają prawo do miłości. Pragną kochać i być kochani. A Joe zachowywał się tak, jakby świata poza nią nie widział.
W ich związku coś zaczęło się psuć po śmierci Sue. Joe nie był zachwycony, że Bryn poświęca sporo czasu owdowiałemu bratu, ale początkowo tolerował tę sytuację. Rozpoczął się kolejny sezon rozgrywek, więc spakował się i wrócił do siebie. Zadzwonił w grudniu.
- Mam tylko jeden wolny dzień. Chcesz, to przyjadę
- oznajmił i podał datę.
- Fatalnie. Obiecałam Jeffowi, że zostanę z chłopcami - przyznała. Jeff był pilotem i często wyjeżdżał. Joe wpadł we wściekłość.
- Przecież możemy spotkać się u mojego brata
- przekonywała.
- Nie po to lecę taki kawał drogi, żeby niańczyć czyjeś bachory - odparował. - Chcę być z tobą sam.
- Ja wiem, ale spróbuj mnie zrozumieć... Rzucił słuchawkę. Jednak po tygodniu znów zadzwonił i rozmawiał z nią tak, jak gdyby nigdy nic.
Znów zaczęła jeździć z nim na rozgrywki. Podczas jednego z wyjazdów dostała telegram z Tahoe. Jeff zginął. Szybowiec, który pilotował, roztrzaskał się podczas ryzykownego manewru.
- Współczuję - powiedział Joe, ale w jego ustach zabrzmiało to jak frazes. Nie pojechał z nią do Tahoe, by pomóc w przygotowaniu pogrzebu, ani nie przejął się zbytnio losem trzech małych chłopców, którzy nagle zostali zupełnie sami na świecie i nie wiedzieli, co z nimi
dalej będzie.
Bryn nie było stać na spłacanie kredytu za duży dom, w którym mieszkali z ojcem, więc zabrała ich do siebie.
Podczas pierwszej wizyty Joego wszystko potoczyło się gładko. Wynajęła opiekunkę i została z nim w hotelu do drugiej w nocy, a potem szybko wróciła do domu, by być przy chłopcach, gdyby obudzili się dręczeni przez złe
sny.
Pokłóciła się z nim na dobre dopiero wtedy, gdy powiedziała, że nie może już jeździć na mecze. Był okropnie zły, ale po kilku dniach zadzwonił i znów zachowywał się tak, jakby wszystko było w porządku.
A jednak nie było. Bryn oglądała kiedyś jego mecz w telewizji. Na koniec pokazano zwycięskich graczy napawających się sukcesem. Wśród nich dostrzegła Joego - nie był sam. Towarzyszyła mu bardzo młoda, bardzo ładna i bardzo efektowna rudowłosa dziewczyna.
Podczas kolejnej rozmowy telefonicznej Joe wyczuł, że jest obrażona, ale przyjechał do Tahoe. Rozmawiali w obecności chłopców, mimo to nalegał, by powiedziała,
o co chodzi.
- Dowiem się wreszcie, co cię ugryzło?
- Zdradzasz mnie! Joe wpadł w szał.
- Jestem normalnym, zdrowym mężczyzną! Wiesz, jak to jest z chłopakami, którzy grają w futbol. Zawsze kręcą się przy nich jakieś dziewczyny.
Rozejrzała się nerwowo po kuchni, a widząc, że chłopcy oglądają telewizję, powiedziała, zniżając głos:- Będziesz mi wmawiał, że z nią nie spałeś?
- A nawet jeśli, to co wielkiego się stało? Ona nic dla mnie nie znaczy. Po prostu była na miejscu i miała ochotę. Odwrotnie niż ty. Ty wolałaś bawić się w domowe przedszkole. Ostrzegam cię, Bryn, na dłuższą metę żaden facet tego nie zdzierży. Nikt nie będzie czekał w nieskończoność na kurę domową, skoro może przespać się z księżniczką.
Cudem powstrzymała się, by nie oblać go wrzątkiem. Spokojnie przełożyła zawartość garnka na półmisek i postawiła na stole.
- Kolacja gotowa, Joe. - Do dziś pamiętała swój lodowaty ton. - Możesz mnie nazywać kurą domową, skoro sprawia ci to przyjemność, ale nie życzę sobie takich rozmów w obecności chłopców. Dotarło?
Skinął głową i usiadł przy stole, a ona zawołała chłopców. Brian musiał usłyszeć ich kłótnię, bo kiedy Joe próbował go zagadnąć, odpowiadał wrogim milczeniem. A gdy ten ze złości zaklął pod nosem, nabrał na widelec groszek i strzelił mu w twarz.
- Mam tego powyżej uszu! - oznajmił Joe, gdy zostali sami. - Rozumiem, że musisz zająć się tymi smarkaczami, ale dobrze ci radzę, znajdź jakąś opiekunkę. Jak zaczniesz znowu jeździć ze mną na mecze, nie będę musiał rozglądać się za panienkami.
W ten oto sposób przyznał się do niewierności. Świadomość, że był z inną kobietą, najpierw sprawiła jej ogromny ból, a potem wprawiła ją w otępienie. Wiele ją kosztowało, by po chwili milczenia powiedzieć:
- Zapomnij o tym, Joe. Zapomnij o nas.
- Co takiego?!
- To, co słyszysz. Nie wyjdę za ciebie. Nasz związek to byłaby porażka.
- Ty chyba zgłupiałaś! Wiesz chociaż, co tracisz?
- Owszem, niedojrzałego faceta, który uważa, że ma prawo zdradzać swoją kobietę, jeśli nie jest gotowa wskakiwać mu do łóżka na każde skinienie.
Były jeszcze inne powody. Całe mnóstwo powodów. Ostatecznie nie miało znaczenia, który z nich przeważył. Ważne, że zaręczyny zostały nieodwołalnie zerwane. A dokładnie, że ona je zerwała.
- Ciociu, w telewizji jest jakaś duma sieczka.
Rozżalony glos Briana wyrwał ją z zamyślenia.
- I bardzo dobrze. Ty też będziesz miał jutro w głowie sieczkę, jeśli zaraz nie położysz się spać. Chłopcy, marsz do łóżka!
Buntowali się i jęczeli, ale ostatecznie jej posłuchali. Gdy wreszcie zasnęli, włożyła stary trykot, legginsy i getry i zbiegła na dół, by zrobić krótką rozgrzewkę i przy okazji obejrzeć wieczorne wiadomości. Z ekranu uśmiechała się budząca zaufanie twarz prezentera pogody, a potem jego miejsce zajął prowadzący wiadomości, który zaczął mówić o młodym miejscowym polityku, Dirku Hammarfieldzie, który właśnie rozpoczął, kampanię przed wyborami do senatu.
Słuchała jednym uchem, zerkając na ekran pomiędzy kolejnymi powtórzeniami ćwiczeń rozciągających mięśnie nóg. Kandydat na senatora miał ujmujący uśmiech młodego Kennedy'ego, jasne włosy i niebieskie oczy.
Na pewno zdobędzie mnóstwo głosów, zawyrokowała. Może nawet mój. Nagle zamarła w pozycji na brzuchu z mocno naprężonymi i uniesionymi nogami.
W wiadomościach zmienił się temat. Tym razem mówiła ładna prezenterka; ponad jej głową w lewym górnym rogu pojawiło się zdjęcie mężczyzny. Lee Condor.
Do Bryn nie docierał sens tego, o czym była mowa. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w zdjęcie. A zwłaszcza oczy, które przykuwały uwagę nawet wtedy, gdy patrzyły z fotosu. Pewnie dlatego, że mają taki niespotykany kolor, pomyślała. Albo dlatego że zdobią interesującą twarz. Z uwagą analizowała jej rysy. Wysokie czoło. Czarne, mocno zarysowane łuki brwi. Idealnie prosty nos. Wydatne kości policzkowe. Zdecydowana linia szczęki. Ładne usta. Lee Condor wyglądał na kogoś, kto łatwo się śmieje, a w chwili gniewu zaciska wargi w surową linię.
Włosy miał kruczoczarne, półdługie, ale mimo takiej fryzury i tak wyglądał bardziej na biznesmena niż gwiazdę rocka. Barbara miała rację, mówiąc, że jest wręcz obezwładniająco męski. Pewnie o tym wiedział, ale chyba nie przywiązywał do tego wagi. Przez co wydawał się jeszcze bardziej pociągający...
Wiadomości dobiegły końca, a w ich miejsce pojawiła się reklama torebek śniadaniowych. Bryn raptownie rozluźniła mięśnie i z ulgą opuściła nogi. Chyba oszalałam. Przecież nawet go nie znam, tłumaczyła sobie.
Mimo to nie potrafiła o nim zapomnieć. Myślała o nim nawet wtedy, gdy po skończeniu ćwiczeń i kąpieli kładła się do łóżka. Zastanawiała się, jaki jest w bezpośrednim kontakcie. Jak będzie na niego reagowała, gdy go pozna. Miała nadzieję, że zapanuje nad irytującymi dreszczami, które biegały jej po plecach za każdym razem, gdy spojrzała w ciemnobursztynowe oczy.
I po co ja to tak przeżywam, zniecierpliwiła się. Na planie teledysku będzie tyle ludzi, że Lee Condor nawet mnie nie zauważy w tłumie...
Pokrzepiona tą myślą, zasnęła.
O tym, jak płonne były to nadzieje, przekonała się we wtorkowy ranek, mniej więcej kwadrans po swoim przyjeździe do domu Fultona. Właśnie robiły z Barbarą rozgrzewkę, gdy podszedł do nich główny choreograf.
- Barbaro, można cię prosić na słowo? - zapytał. Odeszli na bok i chwilę rozmawiali, po czym oboje wrócili do Bryn.
- Stwierdził, że jesteś idealna - oznajmiła Barbara zagadkowo.
- Co rzecz jasna oznacza wyższe honorarium - wszedł jej w słowo choreograf.
- I wcale nie tak dużo dodatkowej pracy.
- Zresztą najlepiej, żeby sam ci wszystko wyjaśnił. I nim się zorientowała, o co chodzi, stanęła z nim
twarzą w twarz. Nawet nie wiedziała, że jest już na
planie.
- Bryn, poznaj Lee Condora. Lee, to moja przyjaciółka, Bryn Keller. - Barbara była wyjątkowo entuzjastyczna.
Lee uśmiechnął się półgębkiem. Sprawiał wrażenie, jakby w ogóle jej nie słuchał. Za to otwarcie wpatrywał się w Bryn. Bez skrępowania oglądał ją od stóp do głów, analizował każdy szczegół. W końcu spojrzał jej prosto w oczy.
- Bryn Keller? Więc jest pani też fotografem. Miło mi poznać.
Podał jej rękę. Szorstką - z mnóstwem odcisków -i gorącą...
Bryn pomyślała, że płonie w nim wewnętrzny ogień i wyzwala potężną energię, która upodabnia go do wulkanu. Uśpionego, emanującego złudnym spokojem. I potęgą. Jak zaśnieżony górski szczyt na tle błękitnego nieba...
Poczuła na plecach gorący dreszcz. Cofnęła dłoń - właściwie wyszarpnęła ją - i odsunęła się od niego.
- Chciałabym najpierw usłyszeć, czego pan ode mnie oczekuje. Dopiero wtedy powiem, czy się do tego nadaję.
Lód... Tylko z tym dało się porównać jej ton. Nie chciała być aż tak nieprzystępna, ale... była. Do granic nieuprzejmości. Lekko zmrużył oczy.
- Och, bez obawy, panno Keller. Jestem pewny, że się pani nadaje. - Mówił z akcentem typowym dla południowych stanów. - Tony wprowadzi panią w szczegóły - oznajmił, po czym odwrócił się i odszedł.
ROZDZIAŁ DRUGI
Dziewczyna od razu go zaintrygowała.
Kiedy przyjechał, drzwi do domu Fultona były szeroko otwarte, a wewnątrz trwała gorączkowa krzątanina. Wszyscy byli tak zajęci, że nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi; tancerze - poubierani w kolorowe stroje do ćwiczeń - rozgrzewali się i ćwiczyli układy choreograficzne. Siwowłosy stolarz majstrował przy biegnących lukiem schodach, na których stał Tony Asp, główny choreograf, i kłócił się o coś z szefem produkcji, Garym Wrightem.
Lee rozejrzał się po eleganckim holu i olbrzymiej sali balowej. Nigdzie nie zauważył Perry'ego ani Andrew, ani nawet Micka. Pewnie jeszcze nie przyjechali; w końcu do dziesiątej brakowało paru minut. Wiedział, że jego koledzy spędzili noc w kasynie. Tak ich rozrzewnił powrót do Tahoe, że do bladego świtu topili melancholię w alkoholu.
Na pewno się nie spóźnią. Dawno temu zrozumieli, że muszą liczyć się z pozostałymi członkami grupy. I szanować ich czas, czyli nie nawalać i przychodzić na próby.
Przyjrzał się pobieżnie tancerzom. Dziesięciu mężczyzn, dziesięć kobiet. W większość bardzo młodych. Pewnie dzieciaki z miejscowej szkoły średniej, może college'u, które myślą, że na planie rozerwą się i odpoczną sobie od codzienności. Cóż, jeśli ktoś tu liczy na odpoczynek, gorzko się rozczaruje. Wolny czas to towar deficytowy.
I właśnie gdy tak stał i lustrował tancerzy, zobaczył ją - co prawda nie całą, ale i to wystarczyło. Jako pierwsze rzuciły mu się w oczy niesamowicie długie nogi.
Dziewczyna właśnie wykonywała głęboki skłon; najpierw pochyliła tułów prostopadle do podłogi, by po chwili niemal dotknąć do niej czubkiem głowy. Miała na sobie różowe legginsy, czarny trykot i getry. Lee nie widział jej twarzy, jedynie nogi, szczupłe, ale bardzo zgrabne i ładnie umięśnione. Przy okazji obejrzał sobie też kształtną pupę, którą nieświadomie wypięła prosto na niego...
Wyprostowała się. Podniosła do góry ręce, jakby chciała sięgnąć gwiazd, po czym z gracją zrobiła pełny szpagat. W jej ruchach było coś, co go urzekło. Przyszło mu do głowy, że zaraz z wrażenia otworzy usta. Zaczął się z siebie śmiać. Ciekawe, jak by zareagowała, gdyby wiedziała, że najchętniej rozpędziłby wszystkich na cztery wiatry i rzucił się na nią jak wariat. Pewnie nie byłaby zachwycona.
Ucieszył się, że wciąż budzą się w nim takie pragnienia. Po Victorii miał różne kobiety, ale nie przypominał sobie, by któraś w takim stopniu podziałała mu na wyobraźnię. Po śmierci Victorii bardzo się zmienił. Niestety, na gorsze.
Śmieszne. Gdyby przyznał się Victorii, że od samego patrzenia na nią robi mu się gorąco, pewnie powiedziałaby, że oszalał. Nie, raczej nazwałaby go dzikusem. To było jej ulubione określenie...
Odsunął na bok wspomnienia. Nawet jeśli popełnił jakiś błąd, to już i tak przeszłość. Skończyło się. Nie powinien zadręczać się wspomnieniami, bo nie wychodzi mu to na dobre. Było, minęło. Życie toczy się dalej.
- Lee! Już jesteś?! Nie widziałem, jak wszedłeś.
Odwrócił się. Tony Asp uśmiechał się szeroko.
- Cześć, Tony. - Wymienili uścisk dłoni. - Jestem tu od kilku minut. - Zamaszystym gestem wskazał hol, schody i salę balową. - Nieźle wyszło, prawda?
- Nawet nie ma porównania. Niebo a ziemia. - Tony lekko się skrzywił. - Powiem szczerze, że jak mi powiedziałeś, że chcesz kupić i wyremontować ten dom, pomyślałem, że masz nierówno pod sufitem. Teraz widzę, że miałeś rację. Wynajem kosztowałby więcej, a tak masz wystrzałową rezydencję. Będziesz tu mieszkał?
Pokręcił głową.
- Lubię mój stary dom. Albo nowy, zależy jak na to spojrzeć.- W każdym razie to wymarzony plan zdjęciowy. Wątpię, żeby w samym sercu Georgii udało się znaleźć drugi budynek, który byłby kwintesencją stylu z czasów wojny secesyjnej.
- Też tak myślę... - Urwał, gdyż nagle ktoś mocno klepnął go w ramię. Tuż za nim stał Gary Wright, chudy jak szczapa, kłębek nerwowej energii i genialny dyrektor kreatywny.
- Cześć, Lee! Jak trasa koncertowa? Cieszę się, że znów będziemy razem pracować.
- Ja też się cieszę, Gary. A trasa? Nieźle, ale powiem ci, że chyba to była już ostatnia.
Lee poznał Tony'ego i Gary'ego przed rokiem, podczas wspólnej realizacji teledysku. Od tego czasu byli w stałym zawodowym kontakcie, choć początki współpracy nie były łatwe. Zarówno Tony, uznany twórca choreografii do baletów klasycznych, jak i Gary, jeden w najlepszych dyrektorów telewizji publicznej, podchodzili do jego pomysłów sceptycznie. Lee wielokrotnie się przekonał, że ludzie uprzedzają się do niego z dwóch powodów: po pierwsze, bo jest potomkiem Czarnych Stóp, po drugie, bo gra rocka.
On jednak nauczył się być twardy, wzruszać ramionami i spokojnie robić swoje. Tony i Gary zaakceptowali go takim, jaki jest. Ale Victoria już nie...
To się już skończyło, powtórzył. Skończyło się...
- Tylko w jednym się z tobą nie zgadzam. - Gary od paru chwil mówił do niego, ale on go nie słyszał. - Podoba mi się pomysł na klip i aranżacja piosenki. Jednak uważam, że powinniśmy dać parę ujęć, na których widać, jak gracie na instrumentach. Wiem, zaraz mi powiesz, że to ballada o wojnie secesyjnej. Zgoda, ale spróbuj spojrzeć na to od strony...
- Przepraszam - wtrącił Tony - ale chciałbym już zaczynać z tancerzami.
- Jasne, Tony. Nie przeszkadzaj sobie - odparł Gary. - A wracając do tych ujęć, Lee, to mam na myśli sekwencje nie dłuższe niż sekunda, góra dwie...
- Przepraszam cię... - Tym razem to Lee wszedł mu w słowo. Śledził wzrokiem Tony'ego, który zmierzał w stronę grupy ubranych tancerzy. - Zaraz wrócę.
- Ale Lee, posłuchaj... - zirytował się Gary.
- Skoro tak ci na tym zależy, daj te ujęcia. Rób, co chcesz - rzucił na odczepnego.
Gary triumfował, ale on nawet tego nie zauważył. Chciał jak najszybciej porozmawiać z Tonym.
- Tony!
Choreograf zatrzymał się.
- Widzisz tę wysoką rudą dziewczynę? - zapytał Lee.
- Rudą? Tu nie ma żadnej rudej.
- Dobrze, niech ci będzie, że ma kasztanowe włosy. Jakieś metr siedemdziesiąt wzrostu, czarny trykot i różowe legginsy. Tony, co z tobą? Ślepy jesteś czy co?
- Dobrze, już wiem, o którą ci chodzi! Rany, rzeczywiście jest na co popatrzeć.
- Przestań się gapić. Powinieneś być uodporniony na takie rzeczy. Codziennie widzisz dziesiątki pięknych
ciał.
- Widzę, ale przecież nie jestem z kamienia...
- Tony, pogadaliśmy sobie jak esteta z estetą, tak? A teraz skupmy się na sprawach zawodowych. Co ty na to, żeby ta dziewczyna została naszą Loreną?
Tony natychmiast uruchomił swój „estetyczny” zmysł.
- Ty wiesz, że to jest myśl! Ta mała jest idealna! Piękne długie włosy, wysoka, szczupła - będzie dobrze wyglądała w kostiumie. Ładne pełne piersi - te to się dopiero zaprezentują! Jest naprawdę świetna.
- Tylko żeby umiała tańczyć...
- Na pewno umie. Barbara Vinton nie zatrudnia amatorów. Zapytam ją o tę dziewczynę. Jeśli Barbara powie, że jest dobra, przyprowadzę ją do ciebie.
- Dobrze. Widzę, że przyszli Perry i Andrew. Pójdę z nimi pogadać, a potem obejrzę schody.
Tony skinął głową i pobiegł do tancerzy, a Lee poszedł przywitać się z kolegami, Andrew McCabe'em, Perrym Littonem i Mickiem Skyhawkiem.
- Jasna cholera, Lee, to miejsce wygląda odlotowo! - stwierdził Andrew.
- Super! - zgodził się Mick.
- Fajnie, że wam się podoba - roześmiał się Lee.
- O ile można ufać waszej ocenie. Coś mi się zdaje, że jeszcze widzicie podwójnie. Zwłaszcza ty, przyjacielu. Nawet jak na czerwonoskórego masz strasznie czerwone oczy.
Mick, czystej krwi Indianin z plemienia Czarnych Stóp, wyraźnie się speszył, czym bardzo rozbawił kolegów.
- Bardzo zabawne! - Wzruszył ramionami. - Przecież ciągle od was słyszę, że powinienem się ustatkować. Chyba jasne, że aby to zrobić, muszę raz na jakiś czas spędzić noc z przedstawicielką płci odmiennej?
- Problem w tym, że spędziłeś tych nocy całe mnóstwo, tyle że każdą z inną dziewczyną - westchnął Andrew, udając zniechęcenie. - Nie myślałeś o tym, żeby spędzać je z jedną?
Z twarzy Lee w jednej chwili znikł beztroski uśmiech. Lepiej uważaj, Mick, ostrzegł kolegę w myślach. Czasem lepiej nie znać kobiety, obok której się budzisz. Najbezpieczniej być z taką, która, podobnie jak ty, przychodzi i odchodzi w noc. Bo może ci się zdawać, że poznałeś ją na wylot, ale nic bardziej mylnego. Nie masz pojęcia o mrocznych sekretach, które nosi w sercu...
- Pójdę obejrzeć schody - mruknął. - Mick, kazałem ustawić twoje klawisze na końcu sali balowej. Sprawdź, czy dobrze to zrobili.
- Jasne.
Rozdzielili się i każdy zajął się swoimi sprawami. Lee podszedł do schodów i przez chwilę podziwiał ich zgrabny łuk. Uśmiechnął się, czując dumę i zadowolenie, że remont domu się udał. Kiedy był tu pierwszy raz, stare marmurowe podłogi pokrywała gruba warstwa brudu, schody były zarwane w kilku miejscach, a żyrandole zasnuła tak gęsta pajęczyna, że prawie nie było ich widać. Gdy oznajmił, że zamierza kupić i wyremontować dom, by nakręcić w nim teledysk do ballady „Lorena”, koledzy popukali się w czoło. Zrozumieli go dopiero teraz, gdy odświeżony dom ukazał cale swe piękno.
- Dzień dobry, Lee. Chcę ci przedstawić Bryn Keller. Bryn, to jest Lee Condor. - Na dźwięk głosu Barbary natychmiast się odwrócił. Keller... skądś znał to nazwisko.
Uśmiechnął się do kobiety, którą wybrał do roli Loreny. Podał jej rękę, mrucząc pod nosem banalne:
„Bardzo mi miło”. Przez cały czas bacznie jej się przyglądał.
Jeszcze zanim otworzyła usta, wyczul falę niechęci. Tak silnej, że niemal widział, jak między nim a tą kobietą wyrasta niewidzialna lodowa tafla. Lód... i ogień.
Dziewczyna z bliska wydała mu się jeszcze piękniejsza. Jej włosy miały niespotykany odcień - ani mahoń, ani typowy rudy - o wiele głębszy niż każdy z tych dwóch. Podobny do koloru płomieni szalejących w samym sercu pożogi. Z zachwytem przyglądał się kilku pasemkom, które wymknęły się z ciasnego węzła. I niesamowitym oczom, przejrzyście zielonym i lekko skośnym, jak u lśniącego, tajemniczego kota. Te oczy pełne wewnętrznego ognia, zdradzającego temperament, oraz rude włosy kontrastowały z chłodnym zachowaniem dziewczyny. Wprawdzie jej głos miał ciepłą barwę i był miły dla ucha, ale mówiąc zachowywała się tak, że Lee miał ochotę nią potrząsnąć.
Uśmiechnął się. Powiedział coś cicho i spokojnie. Sam nie bardzo wiedział co. Ona odpowiedziała, ale nie dotarł do niego sens jej słów. Zresztą to nieważne. Dla niego ta dziewczyna była idealną Lorena. Może go lubić lub nie. Nie miał na to wpływu. Istotne było tylko to, by jej antypatia nie wpływała negatywnie na ich współpracę.
Zostawił ją z Barbarą i odszedł. Musiał jednak przyznać, że poczuł się dotknięty jej zachowaniem. Ciekawe, czym ją sprowokował? Może nie lubi muzyków rockowych? Albo ludzi o indiańskich korzeniach? Co, do cholery, czyżby jej przodkowie zamykali czerwonoskórych w rezerwatach? Ostatecznie uznał, że to jej problem. Po prostu zostawi ją w spokoju. Był w połowie schodów, gdy nagle uśmiechnął się szeroko. Za plecami słyszał Tony'ego, który streszczał dziewczynie koncepcję wideoklipu. Było jasne, że przyjmie ich propozycję - oczywiście wyłącznie dla pieniędzy. Uśmiech przerodził się w złośliwy grymas.
Tak bardzo zależy jej na forsie? W porządku. Już on da jej zarobić.
W drodze powrotnej utknęła w gigantycznym korku. Za każdym razem, gdy sznur samochodów ślamazarnie przesuwał się metr do przodu, klęła nieznośny perfekcjonizm Lee Condora, który kazał im powtarzać wszystko setki razy.
Tony Asp streścił jej scenariusz wideoklipu. - „Lorena” to nastrojowa ballada, która była niezwykle popularna w czasach wojny secesyjnej - mówił.
- Nakręciliśmy już sceny plenerowe, natomiast tu, w domu Fultona, powstaną sekwencje balu. Z grubsza ma to wyglądać tak: Trwają tańce. Żołnierz wraca z frontu do domu i odkrywa, że jego ukochana, Lorena, poślubiła innego.
W następnej scenie żołnierz błąka się po pustym polu spowitym mgłą i wyobraża sobie, że porywa Lorenę i silą zmusza, żeby dochowała przysięgi. W rzeczywistości jednak o nią nie walczy. Odchodzi, gdyż zdaje sobie sprawę, że wojna wszystko zmieniła i zabiła ich miłość.
Najważniejsza scena z pani udziałem rozegra się na schodach- tłumaczył Tony. - Początkowo Lorena będzie próbowała wyrwać się byłemu kochankowi, on jednak jej nie puści. Przyciągnie ją do siebie, weźmie na ręce i oboje znikną we mgle. Ujęcie potrwa maksymalnie półtorej minuty, ale każdy szczegół musi być dopracowany. Jeśli chodzi o choreografię, wiele będzie zależało od pani, gdyż Lee, jakkolwiek bardzo sprawny fizycznie, nie jest jednak zawodowym tancerzem. Za chwilę zaczynamy próby tańca, więc proszę dołączyć do grupy, natomiast indywidualnie popracujemy w czasie przerwy.
Próby trwały bite cztery godziny.
- Wygląda pani na zmęczoną - zauważył Tony, gdy skończyli. - Niech pani zrobi sobie pięć minut przerwy.
Pięć minut znaczyło pięć minut - ani sekundy dłużej. Po przerwie zgodnie z umową ćwiczyła z Tonym układ na schodach. Cztery stopnie, obrót, i hop, wpada w jego ramiona. Nie tak, proszę wybić się mocniej. Bez obaw, Lee na pewno panią złapie...
A potem znów powrót do grupy na kolejne trzy godziny mordęgi... Wycisnęła z siebie siódme poty. Padała ze zmęczenia. Jednak najgorsze w tym wszystkim było to, że on cały czas tam był. Obserwował ją. Szeptał Tony'emu do ucha swe uwagi. Stał ź boku, z rękami wciśniętymi w kieszenie albo skrzyżowanymi na piersiach, ubrany w sprane dżinsy i błękitną koszulę. Brakuje mu tylko przepaski na czole, pomyślała zgryźliwie. Nawet bez tego potrafiła wyobrazić sobie, jak z dzikim okrzykiem na ustach galopuje na zadziornym łaciatym koniu i wpada do miasta, by za chwilę puścić je z dymem...
Przez korek spóźniła się do szkoły po Briana i Keitha. Na szczęście szkolny autobus podwiózł ich do przedszkola Adama, więc miała ich wszystkich w jednym miejscu. Pech chciał, że akurat tego dnia byli wyjątkowo nieznośni.
- A Keith to specjalnie nadepnął mi na nogę - poskarżył się Adam.
- Bo on mnie uderzył - bronił się winowajca.
- Nieprawda. To było niechcący.
- A właśnie że chcący.
- Keith ma rację - wtrącił się Brian. - Wszystko widziałem. Zrobiłeś to specjalnie.
- Przestańcie! - krzyknęła. - Spokój! Wsiadać do samochodu. I to już!
Normalnie reprymenda na tym by się skończyła, ale upal, zmęczenie oraz niewytłumaczalna irytacja sprawiły, że była wyjątkowo podminowana i w samochodzie znów zbeształa Keitha.
- Do jasnej cholery, czy ty w końcu usiądziesz na miejscu? I zapnij wreszcie ten pas!
Chłopiec posłusznie usiadł, ale jego spojrzenie mówiło, że poczuł się urażony. Jej bratankowie toczyli między sobą bezustanną wojnę, lecz gdy na horyzoncie pojawiał się wspólny wróg, natychmiast zwierali szyki. Tym razem ich słuszny gniew obrócił się przeciw niej. Trzy pary zielonych oczu przeszyły ją gniewnym spojrzeniem; troje małych ust zacisnęło się we wrogim milczeniu. Miała zamiar ich zignorować, lecz gdy siadała za kierownicą, odezwało się sumienie. Przekręciła kluczyk w stacyjce, ale zamiast ruszyć, odwróciła się do Keitha.
- Przepraszam, miałam ciężki dzień. - To kiepskie usprawiedliwienie, przyznała samokrytycznie. Zwłaszcza za: „Do jasnej cholery”. Wiadomo, że jeśli będzie używała takich słów, chłopcy zaraz je podchwycą.
Keith uśmiechnął się półgębkiem.
- Adam, jak dziś było na basenie?
- Nie podobało mi się! - Chłopczyk z niesmakiem zmarszczył nos. - Pan Beacon próbował mnie utopić!
- Nie utopić, tylko nauczyć pływać - sprostowała. - Keith, co dostałeś z dyktanda?
Zaczął opowiadać, ale po chwili przestała go słuchać. Nagle coś ją zaniepokoiło: w samochodzie zapadła martwa cisza. Na następnym czerwonym świetle spojrzała na bratanków. Znów byli nadąsani.
- Ciociu, co się z tobą dzieje? - Brian zawsze występował w roli rzecznika.
- Nic, nic... - odparła szybko. Ktoś zaczął trąbić; nie zauważyła, że zmieniło się światło. - Do cholery! - zaklęła, ale tym razem uważała, by chłopcy nie usłyszeli.
- Ciociu... - Brian nie zamierzał dać się łatwo zbyć.
- Naprawdę nic się nie stało. Nic. Trochę mnie wkurzył taki jeden dumy czerwonoskóry tam-tamiarz.
- Czerwonoskóry tam-tamiarz?
- Chryste Panie! - jęknęła. Co ja wygaduję, w dodatku przy dzieciach. - Nieważne. Umówmy się, że nic takiego nie mówiłam. - Wlepiali w nią oczy; czuła to przez skórę. - Słuchajcie, zapomnijcie o tam-tamiarzu. Okropnie się zachowałam, naprawdę nie chciałam tak powiedzieć. Jestem trochę zła i sfrustrowana, więc palnęłam coś, żeby odreagować. Rozumiecie?
- Jasne - odparł Brian z powagą. - Tata zawsze powtarzał: jak nie masz nic miłego do powiedzenia, to już lepiej siedź cicho. O to chodzi?
- W pewnym sensie - mruknęła zażenowana - ale to trochę bardziej skomplikowane. Zapamiętajcie sobie, że nie wolno... - Zawiesiła głos, żałując, że nie pomyślała dwa razy, zanim otworzyła usta. - Nie wolno nikogo obrażać tylko dlatego, że nas zdenerwował.
- Rozumiem - przytaknął Brian. - Nie powinnaś mówić o tym facecie, że jest durnym czerwonoskórym tam-tamiarzem tylko dlatego, że cię wkurzył.
- Właśnie - przyznała.
- A co to jest czerwonoskóry tam-tamiarz? - zainteresował się Keith.
- Osadnicy mówili na Indian „czerwonoskórzy” - pouczył go brat. - Co ty, westernów w telewizji na oglądasz?
Bryn miała ochotę zapaść się pod ziemię. Co by pomyślał o niej, lub o sposobie, w jaki wychowuje jego dzieci, Jeff - który był tak bardzo wyczulony na wszelkie przejawy dyskryminacji i nietolerancji?
- Brian! - Skarciła go wzrokiem. Wprawdzie sama miała swoje grzechy na sumieniu, ale uznała, że krótkie kazanie nie zaszkodzi. - Za dużo czasu spędzasz przed telewizorem. Keith...
- A to źle, jak ktoś jest czerwonoskórym tam-tamiarzem? - zapytał Keith niewinnie.- Nie! - zawołała. - Proszę was, zmieńmy temat. Trzymajmy się zasady, której nauczył was tata: „Jeśli nie możesz powiedzieć nic miłego, siedź cicho”. Już wam mówiłam, że palnęłam to bez zastanowienia. Nie wolno tak mówić - ratowała się rozpaczliwie. - Biorę udział w nagraniu teledysku i...
- No nie! Takiego jak w MTV? - upewnił się Keith.
- Tak, takiego jak w MT...
- No nie! - Brian wychylił się do przodu.
- A czyj to teledysk, ciociu?
- Lee Condora.
- No nie! - Tym razem to Adam dał wyraz entuzjazmowi.
- Pani Lowe kazała nam obejrzeć jego ostatni teledysk, bo możemy się z niego dowiedzieć, jak było w średniowieczu. Podobno świetnie odtworzyli realia, czy coś takiego - powiedział Brian.
- Realia - powtórzył Adam, który naśladował brata.
- No to super - mruknęła. - Wszystko jest super! Dojechali do domu o siódmej; o dziewiątej najedzeni i umyci chłopcy leżeli w łóżkach. A ona miała w perspektywie co najmniej godzinę siedzenia w ciemni.
Robiła zdjęcia okolic Tahoe do folderu promującego miasto. Zleceniodawcy po długim namyśle wybrali pięć odbitek, by w ostatniej chwili dojść do wniosku, że jednak wolą inne. Dla niej oznaczało to dodatkową robotę, ale praca nad folderem mogła zaowocować następnymi zleceniami, dlatego nie chciała zadzierać z neurotycznym dyrektorem kreatywnym z agencji reklamowej. Jedyny plus ślęczenia nad nowymi stykówkami był taki, że kiedy wreszcie położyła się do łóżka, była zbyt zmęczona, żeby myśleć. Dzięki temu nie prześladowało jej ani jedno wspomnienie bursztynowych oczu. Zasnęła, ledwie przyłożyła głowę do poduszki.
Środa była dużo gorsza od wtorku. Bryn stawiła się na planie punktualnie o dziewiątej rano, tak jak prosił Tony Asp. Dom, który wydał jej się dziwnie pusty, robił niesamowite wrażenie. Zupełnie jakby nagle cofnął się czas. Olbrzymie żyrandole w sali balowej oświetlały marmurową podłogę i misternie rzeźbione panele i gzymsy, które kontrastowały z subtelnym wzorem tapety. Imponujące schody wnosiły się ku górze i tonęły w zamglonym mroku. Gdy na nie patrzyła, przez moment zdawało jej się, że wehikuł czasu przeniósł ją do innej epoki.
Nagle ciszę rozdarła eksplozja głośnej muzyki.
Bryn, przerażona i bliska palpitacji serca, niemal podskoczyła do sufitu. Ochłonęła, gdy dotarło do niej, że ktoś po prostu włączył taśmę. Z nagraniem „Loreny”.
Utwór zaczynał się dźwiękami werbli, które nasuwały nieodparte skojarzenie z żołnierzami maszerującymi na wojnę. Następnie do werbli dołączały skrzypce, a potem bardzo łagodnie wchodził keyboard.
I wreszcie wokal Lee Condora.
Jego glos miał niepowtarzalną barwę. Śpiewał tenorem, nieco ochryple, ale tak przejmująco, że trafiał prosto do serca. Bryn nigdy w życiu nie czuła się bardziej spięta. Zupełnie jakby ten głos, podobnie jak oczy Lee, potrafiło odkryć jej najskrytsze tajemnice. Zupełnie jakby był narzędziem, za pomocą którego można człowieka obnażyć, odsłonić jego serce i duszę, by porzucić go nagim i bezbronnym.
Ballada była piękna. Gdy w refrenie do głosu Lee dołączał chórek, zapiekły ją łzy. W tej muzyce było wszystko: miłość odnaleziona i miłość stracona, mądrość i smutek rezygnacji.
- Bryn, już jesteś! Doskonale!
Z góry zbiegał po schodach Tony Asp, niosąc magnetofon.
- Wyobrażasz sobie, jak będzie wyglądał ten dom, gdy zostanie urządzony? - zapytał pogodnie. - Będzie cudowny!
Bryn odpowiedziała nikłym uśmiechem.
- Masz rację - odparła.
- Połóż gdzieś torbę z rzeczami i zrób sobie króciutką rozgrzewkę. Będę czekał przy schodach.
- Powtórzmy wszystko od początku, powolutku i spokojnie - rzekł, gdy podeszła. - Dziś będziesz pracowała z Lee.
- Z Lee? - Nie potrafiła ukryć konsternacji.
- Tak, panno Keller. Ze mną.
Nie widziała go wcześniej; nie miała pojęcia, że jest gdzieś w pobliżu. Teraz schodził na dół. Poruszał się bezszelestnie, nic zatem dziwnego, że Wcześniej go nie słyszała. Miała ochotę na niego krzyczeć.
Domyśliła się, że stał na schodach od dawna. Obserwował ją. I to wcale nie ukradkiem, lecz otwarcie. A ona o tym nie wiedziała...Nie wyczuła jego obecności, która teraz ją przytłoczyła. Wpatrywała się w niego w osłupieniu, a on spokojnie pokonywał kolejne stopnie.
Miał na sobie koszulkę polo z drogiego sklepu.
Kanarkowy kolor podkreślał bursztynowy blask jego oczu, krótki rękaw zaś odsłania! muskularne ramiona. Dopasowana koszulka efektownie podkreślała mocny tors, płaski brzuch i szerokie barki. Barbara miała rację:
Lee widziany z daleka sprawiał wrażenie szczupłego, lecz gdy się zbliżył, nie było wątpliwości, że jest mocny i dobrze zbudowany.
Zszedł na sam dół, a ona i tak musiała zadzierać głowę. Był od niej dużo wyższy.
Kiedy stanął naprzeciw, owionął ją jego zapach.
Ulotny aromat wody kolońskiej, który kojarzył się z chłodną wilgocią lasu. Zapach był przyjemny, wręcz uwodzicielski. A jednak nawet on budził w niej lęk. Obawiała się potężnej zmysłowej energii, którą instynktownie wyczuwała w Lee.
- Dzień dobry, panno Keller.
Miała wrażenie, że dźwięk jego głosu przenika wprost do jej krwiobiegu i pobudza krążenie.
- Dzień dobry.
- Tony pokazał mi układ, więc możemy zacząć próbę. Chcę się zorientować, nad którymi fragmentami będziemy musieli popracować. Wolałbym, żeby skoczyła pani z pięciu stopni zamiast czterech, oczywiście jeśli da pani radę. Zapewniam, że panią złapię.
- W porządku - odparła sucho.
- Tony?- Jestem gotowy. Przećwiczcie to najpierw na „sucho”, a potem spróbujemy z muzyką.
Poprzedniego dnia podczas prób z Tonym wszystko było bajecznie proste. A dziś wystarczyło, by Lee wziął ją za ramię, i już nie miała szans na koncentrację. Zamiast skupić się na układzie, myślała tylko o tym, by natychmiast wyrwać się i uciec.
Speszyła się, kiedy jej dotknął. Zerknęła ukradkiem na jego smukłe śniade dłonie i mimo woli pomyślała, że właśnie tak powinny wyglądać ręce prawdziwego mężczyzny...
- Proszę powiedzieć, kiedy będzie pani gotowa... Spojrzała mu w oczy. Bawi się jej kosztem. Przecież widziała jego lekko ironiczny uśmiech.
Obrót! Dzięki temu uwolnisz się od niego... Zrobiła piruet, zatrzymała się, rozejrzała w obie strony, po czym zaczęła wbiegać na schody. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć...
Chwycił ją za ramię, przytrzymał, a potem pociągnął ku sobie, zmuszając do obrotu. Bez zastanowienia wybiła się do góry. Lecąc, modliła się, by zdążył ją złapać...
Zdążył. Prawym ramieniem objął ją w talii i pociągnął do góry z taką lekkością, że kiedy niósł ją po schodach, zdawało jej się, że frunie. Frunie i patrzy mu w oczy. Czuje, jak przenika ją ich żar. Czuje jego ciepło...
- Doskonale! - pochwalił Tony. - Trochę niedopracowane, ale ogólnie zupełnie nieźle. Bryn, musisz wybić się wyżej. Lee, twoja mimika musi pokazywać, że jesteś wzburzony. Spróbuj się rozluźnić. Nie ma obawy, na pewno nie upuścisz Bryn. Dobrze, spróbujmy teraz z muzyką.
Jeśli za pierwszym razem wypadło „doskonale”, to za drugim razem była kompletna klapa. Podobnie jak za trzecim i czwartym. Bryn bez przerwy potykała się na drugim stopniu. Wszystko przez niego, zżymała się upokorzona. Przez ten jego kpiący uśmieszek, który pojawiał się po każdym jej błędzie...
- O co chodzi, panno Keller? - zapytał ją uprzejmie, ale i tak wiedziała, że z niej drwi. - Piła pani już kawę? Tony, dlaczego nie dopilnowałeś, żeby młoda dama napiła się przed pracą kawy?
Chciała się sprzeciwić, powiedzieć mu, że w tej chwili pragnie jedynie tego, by ta próba jak najszybciej dobiegła końca. Jednak zanim zdążyła otworzyć usta, Lee wziął ją za rękę i zaprowadził do sali balowej.
Zostali sami. Stanęła z boku i bez słowa patrzyła, jak
nalewa kawę. ;
- Z cukrem?
- Bez, poproszę czarną.
Podał jej kubek, po czym nalał drugi dla siebie. Pijąc, ostentacyjnie jej się przyglądał, co krępowało ją do tego stopnia, że miała ochotę schować się w mysią dziurę.
- Czy my się już kiedyś spotkaliśmy, panno Keller?
- Nie.
- Tak też myślałem. Na pewno bym panią zapamiętał. Skoro więc się nie widzieliśmy, to naprawdę nie rozumiem, czym mogłem się pani narazić. Dlaczego pani mnie nie lubi?- Ależ nie...
- Ależ tak. Dlaczego?
Bezwiednie zwilżyła usta. Wykręty nie miały sensu. Przecież nie pytał, czy, tylko dlaczego go nie lubi. Nagle, w tym pustym salonie, wydal jej się groźny. Był zwinny, sprawny i silny. Umiał poruszać się jak drapieżny kot. Jeszcze raz przyjrzała się jego wyrazistej twarzy. Czarnym prostym włosom, krótszym i postrzępionym nad czołem, nieco dłuższym z tyłu. Znowu wyobraziła go sobie z przepaską na czole. Nagiego do pasa, tylko w irchowych spodniach. Skradającego się w ciemnościach, atakującego z przeraźliwym okrzykiem, od którego ścina się w żyłach krew...
Indiański strój wcale nie był potrzebny, bo dżinsy i koszulka polo wystarczająco podkreślały walory jego wysportowanej sylwetki. Kiedy na niego patrzyła, a zwłaszcza gdy podchwyciła drwiący uśmiech, utwierdziła się w przekonaniu, że ma do czynienia z człowiekiem ponadprzeciętnie jurnym i namiętnym. Niebezpiecznym? Tak, bardzo. Odnosił się do niej z sympatią, ale domyślała się, że ją sprawdza. Być może daje jej szansę.
Gdy tak mierzył ją twardym wzrokiem, pomyślała, że lubi narzucać swoje zdanie. Ci, którzy dla niego pracują, z pewnością nie wiedzą, co to demokracja. Wyglądał na kogoś, kto nie znosi sprzeciwu. Co dla niej oznaczało, że albo będzie tańczyła, jak on jej zagra - albo wcale.
- Będę z panem szczera. Sama nie wiem, dlaczego pana nie lubię. Zapewniam jednak, że moje prywatne sympatie czy antypatie nie wpłyną na jakość mojej pracy. Ani teraz, ani podczas sesji zdjęciowej.
Rozbawiła go tym oświadczeniem. Szczery śmiech
złagodził surowość jego rysów.
- W porządku, panno Keller, będę ufał w pani profesjonalizm. I w swój też.
- Co to ma znaczyć?
- To, że znam panią lepiej niż pani siebie samą. Jestem pewny, że za każdym razem, gdy na panią patrzę, czuje się pani tak, jakbym rozbierał panią wzrokiem.
- Być może - odparła chłodno, modląc się, by na jej policzki nie wypełzł zdradziecki rumieniec.
- Mhm. Być może martwi się pani, że wybrałem panią tylko dlatego, że wpadła mi pani w oko. I że będę próbował zaciągnąć panią do łóżka.
- Nie sądzę...
- Niech pani sądzi, co pani chce. Wybrałem panią do roli Loreny, bo jest pani zdolna i idealnie odpowiada pani mojemu wyobrażeniu o tej postaci. A co do innych powodów... Niestety, ma pani rację. Rzeczywiście, wpadła mi pani w oko i chętnie zaciągnąłbym panią do łóżka. Ale proszę się nie martwić. Zapewniam, że moje prywatne fascynacje nie wpłyną na jakość mojej pracy. Ani teraz, ani podczas sesji zdjęciowej.
Miała ochotę dać mu w twarz. Czuła, że powinna ostro
zareagować. Niestety, nie była w stanie. W osłupieniu patrzyła, jak odstawia kubek i wychodzi z salonu. Bezszelestnie. Sprężystym krokiem pantery, niebezpiecznym i zwodniczym. I zupełnie niepasującym do wizerunku człowieka, za jakiego chciał uchodzić.
Zaprezentował się jako kompetentny profesjonalista - lecz dla niej nie miało to znaczenia. Dla niej problemem było już samo to, że on w ogóle jest. Odczucie było bezsensowne i mogła próbować z tym walczyć, ale nie zmieniało to faktu, że bała się Lee Condora jak diabeł święconej wody.
ROZDZIAŁ TRZECI
Chińska restauracja to był błąd. Przekonała się o tym, ledwie usadowili się w wygodnym boksie. Chłopcy byli głodni, więc rzucili się na jedzenie tak łapczywie, że porozrzucali makaron po całym stole i przewrócili szklankę z wodą. Na dodatek Adam ześliznął się z ceratowego siedzenia, uderzył głową o blat i zaczął płakać.
Dlaczego nie poszłam z nimi do McDonalda? -jęczała w duchu, strofując półgłosem starszych chłopców i jednocześnie uspokajając Adama. Tak, to był błąd.
Gdy po wyczerpującym i nerwowym tygodniu nadszedł wreszcie upragniony piątkowy wieczór, była w siódmym niebie. Obiecała sobie, że zapomni o kłopotach, wróci do domu, uspokoi się i odpocznie, i będzie wyjątkowo wyrozumiała i kochana dla chłopców. Przez pierwsze pół godziny nawet jej się udawało. Niestety, tak bardzo wczuła się w rolę kury domowej, że trochę przedobrzyła. Właśnie pomagała Brianowi w lekturze „Tarzana”, gdy Adam uniósł głowę znad książeczki do kolorowania.
- Coś śmierdzi! - oznajmił, marszcząc nos.
- Mhm - poparł go Keith. - I chyba coś się pali.
- O ku... - Nie mów tego! Nie mów! - O kurka wodna! - wrzasnęła, zrywając się z dolnej pryczy piętrowego łóżka. Przy okazji uderzyła się w głowę, ale zignorowała ból i pognała do kuchni. Tu jednak nic już nie dało się zrobić. Klopsy spaliły się na węgiel, a szpinak wyglądał jak zbrązowiały krowi placek.
Chłopcy uwielbiali chińskie jedzenie; do tego stopnia, że zjadali nawet warzywa. A w restauracji Wanga nie dość, że dobrze karmili, to jeszcze nie dostawali nerwowej wysypki na widok dzieci. Hamburgery, frytki i pizza nie wchodziły w grę. Chłopcy mają zjeść pożywny, zdrowy posiłek. Tak więc siedziała z nimi u Wanga, żałując, że nie zabrała ich gdzie indziej.
- Chcę kurczaka w sosie słodko-kwaśnym - zaczął Keith.
- Zamówmy kurczaka z nerkowcami, dobrze? Zawsze musimy jeść to, co wybierze Keith - sprzeciwił się Brian.
- Blee! Nie lubię kurczaka z orzechami!
- Przestańcie! - syknęła, zniżając głos, jednak tylko na tyle, by wciąż brzmiał groźnie. Pocałowała Adama w czoło, starła rozlaną wodę i zaczęła zbierać makaron. Potem spojrzała na chłopców tak srogo, że posłusznie spuścili swoje rude głowy, Keith jasną, a Brian nieco ciemniejszą. - Jesteśmy w restauracji, więc zachowujcie się przyzwoicie, bo jak nie... - Zawiesiła ostrzegawczo głos, a potem usiadła wygodniej i oparła głowę o ściankę boksu.
Nie powinna się na nich wściekać. Nie ich wina, że zrobiło się późno i że są głodni. I że miała koszmarny tydzień. Jeśli ktoś tu w ogóle zawinił, to tylko ona.
I Lee Condor. Od rozmowy w przerwie na kawę prawie się do niej nie odzywał. Podczas prób był skupiony i rzeczowy aż do bólu. A w stosunku do niej uprzedzająco grzeczny. Zachowywał się tak, jakby zaproponował jej randkę, a ona dała mu kosza. Chwilami odnosiła wrażenie, że on na coś czeka, przygląda się jej, obserwuje... Jakby domyślał się, że ona od pewnego czasu wyczuwa jego obecność nawet wtedy, gdy go nie widzi. Wystarczyło, że wszedł, a ona już wiedziała, że jest gdzieś blisko. Zdradzał go subtelny, roślinny zapach wody kolońskiej, który natychmiast wychwytywała. Lee zapewne wiedział, jak działa na nią jego dotyk.
Kiedy wnosił ją po schodach, zawsze patrzył jej prosto w oczy. A ona czuła, jak pod wpływem tego spojrzenia coś się w niej budzi. Natychmiast odwracała wzrok, a Lee zaczynał się wtedy śmiać...
Mimo woli często o nim myślała. Zauważyła, że przybyło mu fanów; ludzie pracujący na planie teledysku przepadali za nim, bo znał się i na pracy, i na żartach. Wiedział, kiedy wymagać dyscypliny, a kiedy odpuścić. W jego oczach była głęboka mądrość. Taka, która przychodzi wraz z życiowym doświadczeniem albo... cierpieniem? Jakoś trudno jej było uwierzyć, że Lee ma za sobą bolesne przeżycia. Choć z drugiej strony Barbara wspominała, że jest wdowcem. Czy możliwe, by tak atrakcyjny mężczyzna kochał tylko jedną kobietę? I to tak mocno, że po jej śmierci nie potrafił uwolnić się od bólu?
- Ciociu? - odezwał się cicho Brian. - Możemy zamówić kurczaka z orzechami?
Zwykle zamawiała dla nich jedno danie, gdyż w restauracji nie podawano dziecięcych porcji, a szkoda jej było płacić za coś, czego nie zjedzą. Jednak dziś...
Zrezygnowana machnęła ręką.
- Zamów sobie, co chcesz - westchnęła i znów przymknęła oczy. Gdy je otworzyła, obok stolika stała kelnerka i cierpliwie czekała na zamówienie. - Na początek poproszę duży kieliszek wina. A potem będzie kurczak z nerkowcami i kurczak w sosie słodko-kwaśnym. Adam, co ci zamówić?
- Hot doga.
- Tu nie ma hot dogów.
- No to... kurczaka.
Bryn spojrzała na dziewczynę i wzruszyła ramionami.
- Wezmę dla niego jakąś przystawkę, mogą być sajgonki i żeberka, i jeszcze poproszę smażony ryż z krewetkami.
Kelnerka była miła. Szybko przyniosła wino i napoje gazowane ze słomkami ozdobionymi malutkimi kolorowymi parasolkami. Dzięki, będę miała ze dwie minuty spokoju, pomyślała z wdzięcznością.
Na szczęście jedzenie pojawiło się na stole, zanim chłopców zdążyło znudzić rozkładanie i składanie parasolek. Miała więc czas, by spokojnie podzielić ich porcje i rozebrać na czynniki pierwsze sajgonkę Adama, który już na wstępie zaznaczył, że nie zje „tego zielonego”, bo nie lubi. Jedząc swój ryż, myślała o tym, że Barbara obiecała zostać z chłopcami, więc któregoś wieczoru pójdzie na drinka z kolegami z planu. Będzie cudownie. Będzie miała cały wieczór dla siebie. Odpręży się, zapomni o kłopotach...
- Ciociu... - Brian szeptał, ale wyczuła, że jest przejęty. - Jakiś pan tu idzie. Chyba do ciebie.
Natychmiast otworzyła oczy i nerwowo rozejrzała, się po sali. Rzeczywiście, do ich boksu zmierzał jakiś pan.
Co on tu robi, pomyślała spłoszona, widząc Lee Condora. Restauracja cieszyła się uznaniem, ale z pewnością nie była snobistycznym miejscem, w którym należy bywać. Taki idol jak on powinien spędzać piątkowy wieczór w jakimś modnym klubie, gdzie po wykwintnej kolacji mógłby potańczyć i pozbyć się nadmiaru gotówki przy stoliku do gry w kości.
- Dobry wieczór, panno Keller. - Obrzucił szybkim spojrzeniem stolik i siedzących przy nim chłopców;
Brian i Keith przyglądali mu się z otwartymi buziami. Za to Adam od razu się nastroszył i wygiął usta w gniewną podkówkę.
- Dobry wieczór - mruknęła niewyraźnie. Była zdumiona, że odważył się do niej podejść, mimo że była z dziećmi. Większość mężczyzn w tej sytuacji ominęłaby ją wielkim łukiem. Tymczasem on sprawiał wrażenie zaciekawionego i jednocześnie rozbawionego tym, co widzi.
- To pani chłopcy? Głupie pytanie, od razu widać, że tak. Są do pani bardzo podobni.
- To nie jest nasza mama - sprostował natychmiast Brian. - To ciocia.
- Tak? - zdziwił się. - Naprawdę nie są pani?
- Nie moi, ale... Tak, moi.
- Mama i tata nie... Oni mieszkają teraz z Panem Jezusem. A my z ciocią Bryn - wyjaśnił Keith, któremu z emocji drżał głos.
- Cóż, to chyba nie najgorszy układ - odparł Lee. - A ty się nazywasz...
- Keith Keller. A to mój brat, Adam.
- Słuchaj, Keith, czy mógłbyś się trochę posunąć? Jeśli można, chciałbym się do was na chwilę przysiąść.
Keith bez słowa zrobił mu miejsce i ku przerażeniu Bryn, Lee usiadł obok i uśmiechnął się przyjaźnie.
Próbowała odwzajemnić uśmiech, ale skutek był raczej mizerny. Przynajmniej przejdzie mu ochota, by ciągnąć mnie do łóżka, pomyślała, przypomniawszy sobie, jak wygląda. Wprawdzie przed wyjściem z domu wzięła prysznic, ale na tym zakończyła zabiegi upiększające. Nie zawracała sobie głowy robieniem makijażu czy suszeniem włosów. Strój też miała mało wyszukany:
włożyła spłowiałą kretonową spódnicę i stary obcisły top bez ramiączek. A makaron poprzyklejany do ubrania był raczej wątpliwą ozdobą. Sięgnęła po wino i wypiwszy od razu trzy czwarte kieliszka, jeszcze raz spróbowała się uśmiechnąć.
- Co pan tu robi? - zagadnęła obojętnie.
- Przyszedłem coś zjeść.
- Jakaś randka? - zapytała i natychmiast pożałowała swojej ciekawości.
Roześmiał się.
- Nie, chyba że uzna pani za randkę kolację z Mickiem i Perrym. Siedzą tam. - Wskazał miejsce z tyłu sali.
Podczas prób Bryn zdążyła poznać obu muzyków i była mile zaskoczona ich skromnością. Obaj byli sympatyczni i bezpośredni, a ona spodziewała się po nich czegoś zgoła innego. Płowowłosy Perry uśmiechnął się i pomachał jej na powitanie, a Mick uniósł rękę w przyjaznym geście. Ona również im pomachała, lecz jej oczy, jakby kierując się własną wolą, natychmiast zwróciły się w stronę Lee.
- Może poczęstuje się pan kurczakiem z orzechami albo sajgonką...
- Nie, dziękuję, już się najadłem. Ja też, pomyślała smętnie, zerkając na swój talerz. Wiedziała, że przy nim nie przełknie ani kęsa.
- Nie spodziewałam się spotkać pana w takim miejscu.
- Dziesięć lat temu kupiłem dom w Tahoe. Przez ten czas zorientowałem się, gdzie dobrze karmią i są mili.
- U Wanga jedzenie jest rzeczywiście wspaniałe. I co ważniejsze, lubią tu dzieci...
- Ciocia chce powiedzieć, że nie wstydzi się tu z nami przychodzić - wyjaśnił usłużnie Brian.
- Brian!
- Wiesz co, ja nie sądzę, żeby ciocia wstydziła się chodzić z wami do restauracji - odparł Lee. - Po prostu ludzie, którzy w nich pracują, są nastawieni na obsługę dorosłych i nie wiedzą, jak sobie radzić z małymi klientami. I wiesz, co ci jeszcze powiem? Ci, co lubią dzieci, są z reguły dobrymi ludźmi. A skoro ciocia mówi, że tu was lubią, to ja też ich lubię, jeszcze bardziej niż dotąd.
- Ma pan dzieci?
Bryn nie była pewna, czy to tylko złudzenie, czy w oczach Lee naprawdę pojawił się smutek?
- Niestety, nie mam. Ale chciałbym.
- Syna?
- I córeczkę.
- A pan naprawdę jest czerwonoskórym tam-tamiarzem?
- Jezu! - Bryn zesztywniała z przerażenia. Była pewna, że za chwilę rozpęta się piekło.
Nic takiego się nie stało. Zamiast się gniewać, Lee spojrzał na nią rozbawiony.
- Czerwonoskórym tam-tamiarzem? - powtórzył.
- Tak. To jest pan tym tam-tamiarzem, czy nie?
- Brian! - syknęła. - Przysięgam, że za chwilę obedrę cię ze skóry...
- Czerwonoskóry tam-tamiarz... - powtórzył Lee. - Chyba można mnie tak nazywać.
- Pan się nazywa Lee Condor, prawda? - zapytał Keith z przejęciem.
- Tak. - Lee spojrzał na Bryn i pokręcił głową, udając dezaprobatę. - Wasza ciocia trochę się zapomniała, ale to się czasem zdarza nawet najlepszym.
- Pan jest prawdziwym Indianinem? - dociekał Brian.
- Najprawdziwszym. - Roześmiał się. - Ale tylko w połowie.
Brian wyglądał na zbitego z tropu.
- To znaczy, w której połowie? - zapytał ostrożnie. Bryn miała ochotę schować się pod stolik, za to Lee doskonale się bawił. Roześmiany, skinął na kelnerkę.
- Zamówię waszej cioci jeszcze jeden kieliszek wina, a potem wszystko wam wyjaśnię. Chablis, tak?
Nie była w stanie zdobyć się na nic więcej poza słabym kiwnięciem głową. Gdyby ktoś postawił teraz przed nią pełną butelkę, bez zastanowienia wypiłaby ją do dna.
Kiedy kelnerka przyniosła drinki, Lee sięgnął po swoją szkocką i pijąc ją małymi łykami, wrócił do pytania Briana.
- Mój ojciec jest czystej krwi Indianinem, z plemienia Czarnych Stóp. A moja mama jest Niemką. Więc ja jestem pół Niemcem, pół Indianinem. I stuprocentowym Amerykaninem.
- Ojej! - zachwycił się Keith. - Czy pana tata mieszka w tipi? Ma konie, łuki, starzały i wszystkie te odlotowe rzeczy?
- Niestety, muszę cię rozczarować. Mój ojciec mieszka w normalnym mieszkaniu w Nowym Jorku. Jest prawnikiem. Moi rodzice przeprowadzili się do miasta, bo moja mama jest nauczycielką muzyki.- Aha... - Keith był wyraźnie rozczarowany.
- Ale - ciągnął Lee - mój dziadek mieszka latem w tipi. Nosi ubranie z koźlej skóry, poluje na jelenie i żyje tak, jak w dawnych czasach żyli prawdziwi Indianie.
- Chciałbym go kiedyś poznać - westchnął Keith z zazdrością.
- Niestety, dziadek miesza w Dakocie, w górach Black Hills. To bardzo daleko stąd. Aleja mam w domu dużą kolekcję łuków i strzał, i wiele innych ciekawych przedmiotów. Poproście ciocię, żeby przyszła z wami któregoś dnia, to wam je pokażę.
- Super! Ciociu, pójdziemy...?
- No... Yyy...
- Aha, byłbym zapomniał. Mam też autentyczne tam-tamy.
Bryn zdążyła już wypić ponad połowę drugiego kieliszka, ale i tak była strasznie spięta. Podejrzewała, że jest czerwona jak homar, którego właśnie przyniesiono do sąsiedniego stolika. Co gorsza, nie przychodziła jej do głowy żadna sensowna wymówka. Nagle okazało się, że wcale nie musi jej szukać, bo pojawił się dużo gorszy problem. Adam, na którego nikt nie zwracał uwagi, a który żywił wrodzoną niechęć do każdego mężczyzny, któremu ciocia poświęciła bodaj pięć minut uwagi, postanowił zaatakować. Ponad stolikiem przeleciała duża porcja smażonego ryżu z mięsem.
- Adam! Co ty wyprawiasz! - zawołała zdruzgotana. Nie była w stanie porządnie na niego nakrzyczeć; oniemiała z przerażenia patrzyła, jak Lee strząsa z siebie ziarenka ryżu. Ciekawe, czy mam jeszcze czego szukać na planie teledysku, pomyślała ze zgrozą. - Lee, przepraszam. Naprawdę! Strasznie mi przykro!
Poderwała się z miejsca i zaczęła nerwowo czyścić rękaw jego granatowej koszuli. Lnianej! Cholernie drogiej i takiej, co to nie wiadomo, jak ją prać. Mimo woli pomyślała o ostatnim razie, gdy ponad stołem fruwało jedzenie; tamto niefortunne zdarzenie było przysłowiowym gwoździem do trumny jej nieudanego związku. Tym razem sytuacja była inna, ale...
Nagle zebrało jej się na płacz. Nie radzę sobie, stwierdziła rozżalona. Nie potrafię utrzymać chłopców w ryzach ani dać im tego, czego potrzebują. Przepełniona goryczą, machinalnie tarmosiła rękaw, który od dawna był już czysty.
- Adam to nie jest zły dzieciak. Naprawdę! - mówiła nerwowo. - Ma tylko cztery lata, a tyle już przeszedł...
- Bryn. - Lee wymówił jej imię cicho i łagodnie, ale kategorycznym tonem. Jego ręce zacisnęły się wokół jej dłoni, wstrzymując ich bezsensowne ruchy. W jego oczach malowało się współczucie. - Nic się nie stało - rzekł półgłosem. - Usiądź, dobrze?
Posłuchała go. Zagryzła nerwowo usta i spojrzała mu w oczy. Uśmiechnął się i skinął głową, jakby dawał jej znak, by mówiła dalej. Tyle że ona miała pojęcia, o czym. Potem zwrócił się do małego winowajcy.
- Posłuchaj, Adamie. Przepraszam, że nie zwracaliśmy na ciebie uwagi. To bardzo nieładnie z naszej strony. Ale rzucanie jedzeniem to też nic miłego. Nie wolno ci tego robić. Jeśli to się powtórzy, twoja ciocia i ja wyprowadzimy cię z restauracji i damy ci taką burę, że aż ci uszy zwiędną. Jasne?
Chłopczyk przytulił się do Bryn. Nic nie powiedział, ale już nie próbował strzelać ryżem. Przemknęło jej przez myśl, że chyba powinna poczuć się urażona. W końcu Lee bez pytania wziął się za wychowywanie jej bratanków. Jednak nie czuła do niego urazy; za to czuła, że za chwilę rozboli ją głowa.
- Chłopcy - odezwała się słabo - dokończcie swoje porcje. Wracamy do domu.
Weź się w garść, Bryn, nakazała sobie. Miło było zobaczyć współczucie w oczach Lee Condora, ale od współczucia niedaleka droga do litości. A ona nie chciała, by się nad nią litowano. Umiała panować nad sytuacją i naprawdę-rzadko dawała się ponieść frustracji.
- Napijesz się kawy? - zapytał Lee.
Spuściła oczy. Pewnie domyślił się, że dwa duszkiem wypite kieliszki wina to dla niej za dużo. Potrzebowała kawy. Stojąca na stoliku jaśminowa herbata raczej nie byłaby w stanie orzeźwić jej na tyle, by mogła usiąść za kierownicą.
- Tak, kawa dobrze mi zrobi - mruknęła. Po chwili kelnerka postawiła na stoliku dzbanek i filiżanki.
- Skąd wiedziała, że chcesz zamówić kawę? - Bryn zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem Indianie i Chińczycy nie porozumiewają się za pomocą systemu tajemnych znaków.
- Bezgłośnie wypowiedziałem słowo „kawa”.
- Cześć, Bryn. - Do ich boksu podeszli Perry i Mick.
- Cześć - odparta cicho. Speszyła się, choć z reguły nie brakowało jej pewności siebie. Nie rozumiała, dlaczego nagle przejmuje się tym, co ci dwaj o niej pomyślą.
Bo to koledzy Lee, podpowiedział wewnętrzny głos.
Jego najbliżsi przyjaciele.
- Fajna rodzinka - pochwalił Mick.
- Dzięki - odparła. - Chłopcy, to są panowie Skyhawk i Litton, którzy pracują z panem Condorem.
- Rany, Bryn, tak nas przestawiłaś, jakbyśmy byli z mafii - roześmiał się Perry. - Chłopaki - zwrócił się bezpośrednio do jej bratanków -ja jestem Perry, a to mój kumpel Mick. A wy jak się nazywacie?
Przedstawiła im chłopców i dopiero wtedy zorientowała się, że zmęczony Adam zasnął z kciukiem w buzi. Drugą rączką trzymał się kurczowo jej spódnicy. Jeszcze zanim Keith i Brian otworzyli usta, przeczuła, że szykują się nowe kłopoty. Katastrofa wisiała na włosku, a ona nie potrafiła jej zapobiec. Chyba że w desperacji zerwałaby ze stołu obrus i zarzuciła chłopcom na głowy.
- Pan też jest Indianinem! - zawołali odkrywczo.
- Ja? - Perry zrobił zdziwioną minę. - Nic podobnego. Jestem prawdziwą amerykańską mieszanką wybuchową. Mam trochę krwi szkockiej, trochę irlandzkiej, parę kropel angielskiej i francuskiej. A, byłbym zapomniał, litewskiej też.
- Stary, przecież oni nie mówią o tobie, tylko o mnie - włączył się Mick. - Teraz dzieciaki są strasznie mądre, nie dadzą się nabić w butelkę. Na kilometr rozpoznają prawdziwego Indianina.
Brian i Keith najpierw spojrzeli po sobie, wyraźnie zdezorientowani, a potem zaczęli chichotać. Bryn sama nie wiedziała, czy ma ochotę ich ucałować, czy schować się ze wstydu pod stół.
- Zabawni ci Indianie! - stwierdził Keith z powagą.
- A zielonookie tancerki ślicznie się czerwienią, prawda? - rzucił Lee, zerkając porozumiewawczo na kolegów.
- Rzeczywiście. - Mick uśmiechnął się do Bryn.
- Słuchaj, Lee, będziemy się już zbierać. Jak chcesz, zaczekamy na ciebie na zewnątrz.
- Jeśli panna Keller będzie miała ochotę na moje towarzystwo, pomogę jej zagnać stadko do domu - powiedział, patrząc na nią pytająco.
- Nie, poradzę sobie. Nie chcę was zatrzymywać.
- Nie pomagaj mi, dodała w myślach. Łatwo jest przyjąć pomoc i oprzeć się na silnym ramieniu. I równie łatwo zostać potem na lodzie, gdy pomocnik się ulotni...
- Lećcie, chłopaki - rzekł do nich Lee. - Mieliśmy popracować dzisiaj nad nowym materiałem, ale Andrew poszedł na randkę i pewnie nie wróci przed północą
- dodał. - Wezmę na ręce Adama, żebyś nie musiała go budzić. Odprowadzę cię, a potem zadzwonię do chłopaków, żeby któryś po mnie przyjechał.
- Naprawdę nie trzeba...
- Już to mówiłaś - przypomniał jej Mick. - Dla nas to żaden problem. Tylko przypilnuj Lee, żeby podał nam dobry adres -powiedział, i zanim zdążyła zaprotestować, obaj z Perrym pożegnali się i wyszli.
- Możemy iść? - zapytał Lee.
- Muszę zapłacić.- Już to zrobiłem.
- Co takiego? Kiedy? - oburzyła się.
- Ależ ty się od razu unosisz! Kiedy zauważyłem, że jesteś w restauracji, poprosiłem, żeby dopisali twoje zamówienie do mojego rachunku.
- Nie miałeś prawa...
- Bryn, daj spokój. Chyba nie będziemy się kłócili o taki drobiazg...
- Panie Condor, zarabiam na siebie i sama płacę swoje rachunki.
- Aha, za karę znów zostałem „panem Condorem”. Wolę, żebyś zwracała się do mnie po imieniu. Dobrze, wyjaśnijmy sobie parę spraw. Zarabiasz na siebie. Szanuję to. Po prostu miałem ochotę postawić ci kolację. To wszystko. Nie chcę nic w zamian. W nagrodę pogadałem sobie z twoimi chłopakami. Miałem z tego przyjemność, bo lubię dzieci. A teraz sama zdecyduj, czy chcesz stąd wyjść, zanim Adam obudzi się i zrobi dziką awanturę na środku restauracji?
- Dobrze, już dobrze - burknęła. - Chodźmy. Sama zaniosę go do samochodu - wysapała, biorąc malca na ręce.
Z nadmiaru wrażeń zapomniała o Keicie i Brianie. Na szczęście zajął się nimi Lee. Kątem oka widziała, że idą za nim potulnie jak jagnięta.
W drodze powrotnej prawie się nie odzywała. Mogła sobie na to pozwolić, gdyż Lee cały czas rozmawiał z chłopcami. Musiała przyznać, że błyskawicznie nawiązał z nimi kontakt, choć wcale nie traktował ich jak dorosłych. On traktował ich jak ludzi. Miał tę rzadką umiejętność, na której zbywa większości dorosłych. Nie przysłuchiwała się, o czym z nimi rozmawia, ale w pewnej chwili doleciały do niej entuzjastyczne słowa Briana:
- Moja pani od historii mówi, że pana wideo, to, którego akcja toczy się w średniowieczu, jest bardzo dobre.
- Podziękuj jej ode mnie. Kiedyś sam chciałem zostać nauczycielem historii.
- I dlaczego pan nie został?
- Doszedłem do wniosku, że wolę grać na perkusji.
- Ja myślałem, że pan gra na tam-tamach.
- To prawie to samo. Te dwa instrumenty są bardzo podobne.
Chwilę później zatrzymali się przed jej domem. Bryn od razu pożałowała, że nie sprzątnęła prania. I że w ciągu minionego miesiąca nie znalazła czasu, by odkurzyć dom.
- Zanieś go na górę -poprosiła, gdy weszli do środka. Siliła się na spokój, ale ze zdenerwowania drżał jej głos. - Chłopcy, nie przepychajcie się, bo przewrócicie pana Condora - zawołała, idąc za nimi na piętro.
- Adam śpi na dole - szepnął Brian - ja na górze, a Keith na oddzielnym łóżku.
- Dobrze! - odszepnął Lee, kładąc ostrożnie Adama na dolnym łóżku.
- A ciocia śpi sama w swoim pokoju.
Bryn zacisnęła zęby i posłała Brianowi mordercze spojrzenie. Gdybym zrobiła ci to, na co mam ochotę, poszłabym do paki za znęcanie się nad dzieckiem.
- Idźcie się myć i kładźcie spać - syknęła.- Pewnie chcesz rozebrać Adama. - Lee uśmiechnął się do niej. - Mogę zaczekać na dole?
- Tak.
Wyszedł, a ona zajęła się Adamem. Rozbierając go, z rozczuleniem patrzyła na jego buzię. Wygląda tak słodko, kiedy śpi, pomyślała wzruszona.
- Musisz przestać rzucać jedzeniem, mały łotrze! - szepnęła, całując go w czoło. - Szargasz mi opinię. Przez ciebie wyglądam na kogoś, kto sobie nie radzi. Otuliła go kołdrą i wyszła na palcach z pokoju. Z dołu dobiegały głosy Keitha i Briana. Chłopcy umyli się w ekspresowym tempie i teraz rozmawiali z Lee, który rozsiadł się wygodnie na kanapie.
- Brian, Keith, marsz do łóżek!
- Uuuuu...
- Nie chcę słyszeć żadnego „uuuuu”. Proszę iść na górę.
Dzięki Bogu, że choć ten jeden raz jej posłuchali!
Pocałowali ją na dobranoc i ruszyli w stronę schodów.
- Czy czasem nie zapomnieliście pożegnać się z panem Condorem i podziękować mu za kolację?
- Dobranoc. Bardzo dziękujemy - zawołali i pobiegli do pokoju.
Ledwie znikli jej z oczu, Bryn pożałowała, że nie pozwoliła im posiedzieć dłużej. Przynajmniej nie zostałaby sam na sam z Lee.
- Napijesz się czegoś? - zapytała, rozglądając się dyskretnie po salonie. Na szczęście panował tu względny porządek, oczywiście nie licząc śladów dziecięcych rąk na szklanym blacie stolika.- Nie, dziękuję - odparł. - Dlaczego nie usiądziesz? - zapytał, wskazując wzrokiem miejsce obok siebie.
- Dlatego, że ci nie ufam - odparła szczerze. Roześmiał się. A ona po raz kolejny przekonała się, że uśmiech łagodzi jego surowe rysy.
- Czym sobie na to zasłużyłem? Przecież powiedziałem ci prawdę. Niczego nie udawałem.
- Fakt.
- Nadal mnie nie lubisz?
- Nie. Tak. Nie! Lee, tu nie chodzi o to, czy cię lubię, czy nie. Przyznałeś, że masz ochotę się ze mną przespać, a ja po prostu nie chcę być wykorzystywana w taki sposób. Doceniam, że byłeś miły dla moich chłopców, i w ogóle cieszę się, że dla ciebie pracuję. Ale...
- Chwileczkę! - Wstał gwałtownie. Złapał ją za ramiona i spojrzał prosto w oczy. Z jego twarzy znikł wyraz rozbawienia. W twardym spojrzeniu pojawiło się napięcie. -Niepotrzebnie mieszasz ze sobą dwie sprawy. Nie po to byłem miły dla chłopców, żeby wkupić się w twoje łaski. Nie kłamałem, mówiąc, że lubię dzieci. A rachunek za waszą kolację to naprawdę drobiazg. Nie zaprzeczam, chcę pójść z tobą do łóżka. To normalne, kiedy facet spotyka piękną kobietę. Ale to wcale nie znaczy, że chcę cię wykorzystać. W każdym razie nie bardziej, niż ty wykorzystałabyś mnie. Interesuje mnie wyłącznie taki układ, który sprawiłby jednakową przyjemność obu stronom.
Dlaczego tak się denerwuję, pomyślała, zwilżając usta. Czy aby nie dlatego, że on mówi prawdę? Zafascynował ją, zanim go poznała. A teraz... Teraz było coraz gorzej. Kiedy czulą ciepło jego silnych rąk, myślała tylko o tym dotyku. Mocnym i zdecydowanym, ale nie sprawiającym bólu. Odchyliła głowę, by spojrzeć mu w oczy. Pieszczotliwie pogładził kciukiem jej brodę.
- Lee, możesz mieć tabuny kobiet... Syknął zniecierpliwiony.
- Ulegasz stereotypom. Naprawdę myślisz, że mężczyźnie potrzeba do szczęścia tylko ładnej twarzy i zgrabnego ciała? Nie kolekcjonuję kobiet. Ty po prostu masz w sobie coś, co mnie urzekło, ledwie na ciebie spojrzałem.
- Niezły tekst.
- Tekst?! Do jasnej cholery...
- Tak, tekst, do jasnej cholery! A co, ślubujesz mi dozgonną miłość?
- Tego pragniesz, dozgonnej miłość? Jakoś nie chce mi się wierzyć. Krótko się znamy. Staram się poznać cię lepiej, ale mi tego nie ułatwiasz. Kto wie, może to jest dozgonna miłość. Tylko jak mamy się dowiedzieć, dokąd zaprowadzi nas ścieżka, jeśli nie zrobimy pierwszego kroku?
- Nie chcę się z nikim wiązać! Nie chcę...
Znowu cierpieć. To właśnie chciała powiedzieć, ale nie odważyła się. Słowa wciąż ją raniły.
- Nie chcę się wiązać - powtórzyła. Czuła, że zaczyna panikować. Im dłużej Lee był przy niej, tym goręcej pragnęła wtulić się w jego ramiona. Jaka to musi być rozkosz i radość leżeć obok tego mężczyzny, czuć jego siłę, budzić się przy nim...
- Bryn...
Objął ją mocno i przytulił. Ujął jej twarz w dłonie i zaczął ją całować. Poczuła się tak, jakby spłynął na nią gorący słoneczny blask. Miała wrażenie, że ziemia usuwa jej się spod nóg. Pocałunek, początkowo czuły i delikatny, stawał się coraz bardziej namiętny, coraz słodszy... Jego ciało mówiło, jak mocno jej pragnie...
- Nie!
Nie próbował jej zatrzymać.
- Proszę cię! -jęknęła, widząc wyraz zawodu w jego oczach. Znów zaczęła się bać. Znał ją. Na wylot. I właśnie to było przerażające. Dobrze wiedział, że wcale nie czuje do niego antypatii. Wręcz przeciwnie, wściekle go pragnie. Instynkt podpowiadał jej, że zanim ulegnie i popełni błąd, musi powiedzieć coś, co go skutecznie zniechęci.
- Niech cię wszyscy diabli! - syknęła. - Naprawdę nie mieści ci się w głowie, że ktoś może nie mieć ochoty na twoje... awanse? Posłuchaj! Nie... chcę... się... wiązać! - cedziła. - Nie znoszę idoli i w ogóle wszelkiej maści gwiazdorów. Nie jesteś w moim typie. Zrozum! Denerwujesz mnie. Chcę, żebyś natychmiast wyszedł z mojego domu.
Spodziewała się wybuchu gniewu, spodziewała się wszystkiego, z wyjątkiem spojrzenia pełnego pogardy.
- Proszę się uspokoić, panno Keller. Nie wiem, jaki ze mnie „typ” mężczyzny, ale zapewniam, że nie gwałcę kobiet ani nie stosuję wobec nich siły. Szkoda, że jesteś taka zakłamana. I że wolisz chować się pod kloszem. Dobranoc.
Z całych sił zagryzła wargi, walcząc ze łzami. Co ja wyprawiam? - przeraziła się. Lee na pewno wyrzuci ją z pracy, a z dwojga złego chyba już by wołała, żeby ją uderzył. Boże, co ja najlepszego zrobiłam?!
Patrząc na jego dumnie uniesioną głowę i wyprostowane plecy, poczuła piekący wstyd. Miał w sobie tyle wrodzonej godności...
- Lee! - zawołała. - Miałeś zadzwonić po chłopaków...
- Nieważne. Zrobię to po drodze. Mam ochotę się przejść.
- Lee, ty nic nie rozumiesz. Ja... Zatrzymał się w drzwiach i, odwróciwszy się, uśmiechnął się smutno.
- Powiem ci, Bryn, że bycie „tam-tamiarzem” ma mnóstwo zalet. Na przykład tę, że waląc w bębny, można się wyżyć. Instrument pomaga rozładować napięcie i frustrację. Nie rób takiej przerażonej miny. Nie wyrzucę cię z pracy. Wręcz przeciwnie. Barbara skontaktuje się z tobą w czasie weekendu, żeby ustalić szczegóły sesji zdjęciowej, którą zrobimy w poniedziałek. Weź ze sobą sprzęt, bo po próbie pojedziemy do Timberlane.
Paliła się ze wstydu. Słowa! Potęga słów! Nieopatrznie powiedziała przy chłopcach o parę słów za dużo i wciąż musi za to płacić.
Przepraszam...
Proste zdanie uwięzło jej w gardle; chciała mu wytłumaczyć, że nie zamierzała być okrutna, wyjaśnić, że łatwo ją zranić, więc nie chce angażować się uczuciowo.
I boi się zaufać mężczyźnie.
Pięć minut temu dałaby wszystko, by się go natychmiast pozbyć. Teraz pragnęła, aby został i jej wysłuchał. Pokpiła sprawę. Niepotrzebnie uniosła się i powiedziała słowa, które ranią. Na tłumaczenia było już za późno. Słowa - tak bardzo w tej chwili potrzebne - nie przychodziły do głowy.
Drzwi otworzyły się cicho.
I równie cicho się zamknęły.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Już dawno nic mu się nie śniło. Chwilami się budził i balansując na granicy jawy i snu, pocieszał się, że jego wizje nie są niczym niezwykłym. Przecież w snach wszystko jest możliwe; nawet to, że Victoria mówi do niego słowami Bryn Keller. I że znów dławi go uczucie
niemocy i bezradności.
Czasem, gdy zamykał oczy, senne marzenia zabierały
go w podróż do przeszłości. W Dakocie Południowej wszystko było bajecznie proste. W żyłach połowy mieszkańców jego miasteczkach płynęła indiańska krew. W tamtych dniach cieszył się, że jest potomkiem Czarnych Stóp. Uwielbiał spędzać czas z dziadkiem. Pod jego okiem uczył się tropić jelenie, obserwować lot jastrzębia i swobodnie poruszać się w ciemności. To były wspaniale, spokojne dni.
A potem przyszła przeprowadzka do Nowego Jorku. Drwiny dzieciaków z sąsiedztwa. Pierwsze bójki.
I łagodny głos matki.
- Naucz się śmiać z zaczepek, synku. Oni cię testują. Czasem o odwadze nie świadczy brutalna odpowiedź na obelgę, lecz godność, z jaką ją znosisz. Nie wolno nikogo obrażać. Jesteś jeszcze młody, Lee, pamiętaj jednak o swoim dziedzictwie. I o tym, że nie ma wspanialszych ludzi niż twój ojciec i dziadek...
Właśnie wtedy zaczął grać na perkusji. I chodzić do siłowni. Dzięki tym zajęciom jego niespokojna dusza znalazła ukojenie, a on odzyskał wewnętrzną równowagę.
Kiedy założył zespół, był atakowany z wielu stron. Profesorowie ze szkoły muzycznej, którzy nie rozumieli „nowej” muzyki, denerwowali się, że marnuje talent na bzdury. Potem było wojsko i wojna na Bliskim Wschodzie. Musiał zapomnieć o graniu. Za to gdy wrócił, znów stanął przed wyborem. Ojciec pomógł mu podjąć ostateczną decyzję.
- Każdy kroczy własną ścieżką - powiedział. -Nazywaj to przeznaczeniem, jeśli chcesz. I każdy sam odpowiada za swój wybór. Tylko ty wiesz, do czego rwie się twoje serce; daj mu skrzydła.
Założył zespół. Jego członkowie z każdym rokiem byli bardziej zżyci. Pisali coraz dojrzalsze teksty. Wolno, ale konsekwentnie wspinali się na szczyt i zdobywali sławę. I właśnie wtedy w jego życiu pojawiła się Victoria... Błękitaooka, złotowłosa. Piękna i wrażliwa. Poznał ją podczas koncertów w Bostonie i zakochał się bez pamięci.
- Jest bardzo delikatna, jak najcieńszy kryształ - ostrzegał go ojciec.
Zignorował ostrzeżenie. Był zakochany do szaleństwa. Victoria tak się od niego różniła. Była tym wszystkim, czym on nie był. Delikatna, eteryczna, jasna...
Zbyt delikatna; zbyt eteryczna. Pierwsze wspólne lata były szczęśliwe, w każdym razie takimi chciał je zapamiętać. Aż kiedyś zabrał ją do Black Hills i w środku nocy musiał wieźć do szpitala, bo wpadła w histerię na widok niedźwiedzia.
Czy właśnie wtedy zaczęła się od niego oddalać?
A może stało się to po włamaniu do ich domu w Fort Lauderdale? Rzucił się na włamywacza i powalił go na ziemię. Victoria strasznie krzyczała. Nie mogła się uspokoić. Co miałem zrobić? - pytał ją zdesperowany. Pozwolić, żeby nas okradł i może jeszcze pozabijał we śnie? Nie chciała go słuchać, nazwała go „dzikusem”. Starał się mówić do niej łagodnie, był czuły, a ona i tak zarzucała mu, że jest ordynarny i nieokrzesany.
W końcu zostawił ją w spokoju; usunął się na bok, skonsternowany i dotknięty do żywego. Woził ją od jednego lekarza do drugiego, szukając dla niej ratunku.
Bo nigdy nie przestał jej kochać.
Potem przyszedł największy szok. Dowiedział się, że Victoria jest w ciąży, choć nie sypiali ze sobą od miesięcy. O dziwo, nie czuł gniewu. Po prostu był jeszcze bardziej zagubiony. I okrutnie zraniony. Mimo to zaczął z nią rozmawiać, zapewniał, że wszystko będzie dobrze, że razem wychowają dziecko, odbudują wzajemne zaufanie...
W którym momencie popełnił błąd?
Przez sen ukrył głowę w ramionach i zaczął się kołysać, próbując ukoić ból, który wciąż rozdzierał mu duszę. Nie był w stanie zapomnieć chwili, gdy zadzwonili do niego ze szpitala. Victoria umarła. Próbowała na własną rękę usunąć ciążę...
Do dziś nie pojmował, jakim cudem media o niczym się nie dowiedziały. Po tym wszystkim wrócił do Black Hills i zaczął leczyć rany. Pomagała mu mądrość życiowa dziadka.
- Każdy z nas napotyka na swej drodze demony - tłumaczył mu. - Musimy stawić im czoło i walczyć z nimi, choćby były tak ulotne jak nocne mgły. Twoja żona nie potrafiła zwyciężyć swoich demonów, a ty nie mogłeś tego zrobić za nią, bo każdy nosi je we własnym sercu. Za to teraz, synu, musisz pokonać te złe moce, które szarpią twoją duszę.
Raptownie usiadł na łóżku, od razu całkiem przytomny, jakby w ogóle nie spal. Był zlany potem, choć noc była chłodna. Wstał i nagi wyszedł na taras. Rześkie powietrze przyjemnie chłodziło wilgotną skórę i pomagało otrząsnąć się z oparów snu.
Wschodził księżyc w pełni. Żeglujące po niebie ciężkie chmury co chwila przysłaniały jego tarczę. Będzie deszcz, pomyślał. W górach nawet śnieg.
Cholerna Bryn. Próbował odgonić myśl o niej. Bez skutku. A niech ją wszyscy diabli! Tak nie można, westchnął. Przecież to nie jej wina, że jego uczucia wykroczyły poza zwykłą fascynację. Ilekroć na nią patrzył, dostrzegał coś nowego. Odnajdywał piękno w każdym jej ruchu, w dumnej linii wyprostowanych pleców, w wyrazie oczu, gdy usprawiedliwiała Adama, mówiąc, że nie jest złym dzieckiem, tylko zagubionym, samotnym i na oślep szukającym miłości...
- Każdy z nas jest takim poszukującym dzieckiem, Bryn - powiedział cicho w chłodną noc. - Gdybyś mimo wszystko pozwoliła się dotknąć... Zaciekle bronisz swojej dumy i niezależności. Nie chcę ci ich odbierać. Chcę tylko być przy tobie, żeby cię podtrzymać, gdy się
potkniesz.
Spojrzał w rozgwieżdżone niebo i roześmiał się głośno.
- Rozmawiasz z nocą, Condor? Stoisz goły na tarasie i gadasz do księżyca. Nawet twoi pobratymcy z Czarnych Stóp powiedzieliby, że ci odbiło.
Wrócił do sypialni, lecz drzwi zostawił uchylone. Bardzo lubił nocne powietrze. I nocne odgłosy. Noc potrafi objąć mężczyznę czulej niż kobieta; choć między tymi dwiema istnieją pewne podobieństwa. Pokochać kobietę to jak pokochać noc. Trzeba zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństw i liczyć się z nimi; trzeba uzmysłowić sobie głęboko skrywane lęki oraz słabości i chronić je; trzeba poznać pragnienia, by móc je zaspokoić.
Raz już poniósł porażkę. Przysiągł sobie, że nigdy więcej nie pokocha. Jednak ta kobieta...
Bryn była na swój sposób silna. Wiedział, że dzięki niemu mogłaby stać się jeszcze silniejsza. Spochmurniał. Dzikus, przemknęło mu przez myśl.
Miał zamiar położyć się do łóżka i spróbować zasnąć, ale odruchowo zerknął na zegarek. Szósta. Zaczyna się poniedziałkowy ranek. Uznał, że może wstać.
Gdy dojechał do domu Fultona, budził się brzask. Wchodząc po schodach, cieszył się, że za chwilę dotknie swojej perkusji, którą rozstawiono na górnym podeście. Gdy zbliżał się do niej, w całym ciele czul już pulsujący rytm.
W chwili, gdy na niebie zajaśniały pierwsze promienie słońca, chwycił pałeczki i wściekłym bębnieniem obwieścił narodziny dnia. Kiedy dwie godziny później Bryn przyszła na plan, wciąż znęcał się nad instrumentem.
Usłyszała głośne bębnienie, jeszcze zanim weszła do środka. W czasie weekendu wszystko dokładnie przemyślała i poczuła się silniejsza. Doszła do wniosku, że dobrze zrobiła, mówiąc Lee, co jej leży na sercu. Wprawdzie niełatwo było odrzucić to, co chciał jej ofiarować, lecz gdyby dała się skusić, byłoby jeszcze gorzej. Łatwiej bowiem znosić samotność, gdy jest się do niej przyzwyczajonym. A ona, odkąd po rozstaniu z Joem o mało nie wypłakała oczu, zdecydowała się na samotność.
Szła na próbę odważniejsza i bardziej pewna siebie. Ledwie jednak usłyszała obłąkańcze bębnienie, wiedziała, że będzie miała ciężki dzień.
Cicho zamknęła za sobą drzwi, lecz gdyby nawet nimi trzasnęła, i tak nikt by nie usłyszał.
Mick, Perry i Andrew już byli na miejscu i rozmawiali o czymś, stojąc przy keyboardzie. Podobnie Tony Asp, który w sali balowej omawiał coś z Garym Wrightem.
Pomachała do nich, lecz jej oczy natychmiast powędrowały w stronę podestu, skąd dobiegał łomot perkusji.
Lee zrzucił koszulę i z całych sił młócił pałeczkami. Pot lśnił na jego smagłej skórze, twarz miał skupioną, jakby nieobecną. I półprzymknięte oczy. Wyglądał tak, jakby poza nim i jego perkusją nie istniał świat. Jakby liczył się tylko rytm. Ten widok zrobił na niej niesamowite wrażenie. Było w nim pierwotne piękno, na które składał się obraz nieposkromionej męskiej siły i dziki, gwałtowny rytm trafiający prosto do serca.
- Napijesz się kawy?
Tak się zapatrzyła, iż niewiele brakowało, by cofając się, klapnęła Mickowi na kolana.
- Tak, chętnie - mruknęła zmieszana.
- Będziemy mieli ciężki dzień - westchnął Perry.
- Bardzo ciężki - wtrącił Mick, gdy rozległa się istna kanonada dźwięków.
- Oj, będzie się działo - pokiwał głową Andrew.
Bębnienie osiągnęło wstrząsające crescendo, po czym zapadła obezwładniająca cisza. Chwilę później Lee zbiegł szybko ze schodów, wycierając twarz ręcznikiem.
- A, dzień dobry, panno Keller! - zawołał, zarzucając sobie na ramiona ręcznik, którym przed chwilą wytarł twarz. - Zabierajmy się od razu do pracy, dobrze?
- Tak. - W pośpiechu dopiła kawę i podawszy mu rękę, potulnie poszła za nim.
Na początku drugiej godziny prób zaczęła podejrzewać, że ma do czynienia z groźnym sadystą. Albo że dzikie bębnienie na perkusji było rytualnym hołdem złożonym szatanowi, który w zamian obdarzył swego wyznawcę nadludzką wytrzymałością i niewyczerpaną energią.
Przez godzinę powtarzali układ na schodach. Gdy na plan dotarli pozostali tancerze, ćwiczyli z nimi przez kolejną godzinę. W tym czasie Bryn miała niecałe dziesięć minut na złapanie oddechu. A i to wyłącznie dlatego, że Lee musiał włożyć mundur żołnierza piechoty, w którym grał na perkusji, siedząc w oparach mgły unoszącej się z wielkich bloków suchego lodu.
W pewnym momencie Tony Asp odciągnął ją na bok, bo właśnie przyszło mu do głowy, że dla większego efektu zamiast na piątym, powinni rozegrać główną scenę na szóstym stopniu.
W pierwszej chwili pomyślała, że Tony przesadził. Uznała, że to zbyt wiele oczekiwać od niej, iż zaufa Lee na tyle, by rzucić się na oślep w jego ramiona. Sześć stopni to jednak wysoko. Zbyt wysoko, stwierdziła, patrząc na schody i próbując opanować strach. Czemu nagle dopadł ją lęk wysokości? Przecież nie może skompromitować się w oczach Lee. Po prostu nie może i już!
- Za wysoko? Zaręczam, że cię złapię, ale jeśli nie chcesz tego robić, powiedz.
- Nie... - skłamała.
- Bryn... - Położył dłonie na jej ramionach i spojrzał jej w oczy z sympatią. - Mnóstwo ludzi cierpi na lęk wysokości. Zostaniemy przy pięciu stopniach.
Urzekło ją to jego bursztynowe spojrzenie. Do tego stopnia, że zrobiło jej się wstyd. Tak okropnie się wczoraj zachowała, nagadała mu tyle niemiłych rzeczy, a on okazał wyrozumiałość. Mogłabym go polubić, pomyślała.
- Nie, spróbujmy z sześcioma - oznajmiła, choć widać było, że mówi to bez przekonania. - Dam radę. Ale... dziękuję za zrozumienie.
Po tym, co na jej oczach wyczyniał z perkusją, mogła mieć cichą nadzieję, że naprawdę ją złapie.
Niestety, ciepłe uczucia, które w niej obudził, słabły z każdą godziną. Poranek z wolna przechodził w południe, a Lee wciąż był niezmordowany. Wprawdzie sam się nie oszczędzał, ale narzucił takie tempo, że po kilku godzinach Bryn nie czuła rąk ani nóg - w ogóle nie czuła nic prócz bólu przetrenowanych mięśni. Coraz poważniej obawiała się, że to nigdy się nie skończy.
- Wiesz co, podejrzewam, że on zaplanował zbrodnię doskonałą: chce doprowadzić do samounicestwienia dwadzieściorga tancerzy - szepnęła do Barbary, gdy na moment znalazły się obok siebie.
Barbara roześmiała się, ale jej łatwo było się śmiać. W czasie godzinnej przerwy mogła odpocząć, a nie ćwiczyć kolejny trudny układ.
- Jest perfekcjonistą - odparła swobodnie. Też mi perfekcjonista, mknęła Bryn w myślach. A to było dopiero południe. Niemniej czas odwetu już
się zbliżał. I to szybko.
O pierwszej tancerze i operator kamery skończyli pracę. Ona zaś stanęła na trawniku obok pola golfowego należącego do klubu Timberlane i spojrzała na aksamitnie zieloną, łagodnie pofalowaną łąkę, ponad którą wznosiły się ośnieżone szczyty gór. Patrzyła przez obiektyw swojego canona, sprawdzając jeszcze raz kadr. Sceneria była idealna. Muzycy wraz ze swoimi instrumentami rozlokują się na trawie i na zdjęciach będą widoczni na tle soczystej zieleni, błękitnego nieba i... ostentacyjnie jaskrawego neonu tandetnego hotelu Sweet Dreams, który obrażał swym istnieniem tak elegancki klub jak Timberlane.
- A niech to jasna cholera! - zdenerwowała się. Spróbowała innego ustawienia, ale cokolwiek robiła, jakaś część hotelowych zabudowań zawsze wchodziła jej w kadr. Jak nie sam budynek, to parking. Na szczęście udało jej się wykadrować nieszczęsny neon.
Muszę uprzedzić o tym Lee, westchnęła.
- No i jak to wygląda, dziecino? - Barbara lekko klepnęła ją w ramię.
- Tak sobie. Zresztą spójrz sama. Najpierw jest piękna zielona łąka, a potem co widzisz?
- Rany! Hotel Sweet Dreams. Pokoje z łóżkami wodnymi, lustrami na suficie i erotycznymi kanałami na kablówce - roześmiała się Barbara. - Da się to jakoś wyciąć?
- Chyba tak. Ale na wszelki wypadek uprzedzę Lee. Wprawdzie hotel będzie mało widoczny, ale powinien wiedzieć, co będzie miał za plecami. Może zdecyduje się zmienić scenerię...
- O nie, błagam, nie rób tego. Tutejszy menedżer chyba by osiwiał. Za chwilę będzie tu miał jakiegoś polityka, który startuje w wyborach do senatu i ma zjeść uroczysty lunch z grubymi rybami.- Barb, przecież dopiero co mówiłaś, że Lee jest perfekcjonistą.
- No bo jest! A ty mówiłaś, że hotel będzie mało widoczny.
- Ale Barb...
- Ciii! Bryn, proszę! - Barbara zniżyła głos. - Do tej pory wszystko idzie gładko. Lee ma to, o co prosił. Ten kontrakt jest dla mnie bardzo ważny: przecież sama o tym wiesz. Lee zna najważniejszych ludzi w branży. Jeśli mnie im poleci, będę ustawiona do końca życia. Ty zresztą też - szeptała nerwowo, wpatrując się w coś, co znajdowało się za plecami Bryn. - Zapomnij o tym hotelu. To naprawdę nieważne. Lee już tu idzie...
Barbara uśmiechnęła się promiennie, ale Bryn i bez tego wiedziała, że Lee jest już blisko. Odkąd go poznała, odkryła w sobie „wewnętrzny radar”, który bezbłędnie wykrywał jego obecność.
- Wszystko gotowe! - zawołała Barbara z ożywieniem.
- Bryn, czy odpowiada ci ta sceneria? - zapytał. Minę miał obojętną, a z jego oczu nie dało się nic wyczytać. Zachowywał się tak, jakby dopiero co się poznali.
- Tak, może być - odparła, choć właśnie zorientowała się, że w kadr włazi jej kilku mężczyzn grających w golfa. - Zbliżenia na pewno wyjdą świetnie. Gorzej, jak będę musiała objąć wszystkich. Zdaje się, że w tle będziecie mieli paru facetów rozgrywających piętnasty dołek - uprzedziła.
Lee machnął niecierpliwie ręką.
- Nie szkodzi. Nie oczekuję, że zdjęcia będą wyglądały tak, jakbyśmy byli na wymarłej planecie. Zaczynajmy, bo mam dziś masę spraw do załatwienia.
Bryn odebrała jego słowa jak policzek. Mimo to uśmiechnęła się słodko. Parę spraw do załatwienia? Ciekawe, cóż za pilne sprawy może mieć ktoś taki jak on. Co by powiedział, będąc na jej miejscu? Skoro bez skrupułów zadręcza tancerzy swą sadystyczną dokładnością, ona odwdzięczy mu się teraz pięknym za nadobne. W końcu ma prawo „popracować” nad modelem.
- Jeśli jesteś gotowy, zaczynajmy. Najpierw zrobimy zdjęcia całej grupy - zarządziła.
Perry, Andrew i Mick podeszli do Lee. Przepraszam, chłopaki, pomyślała, patrząc na ich uśmiechnięte twarze. Trochę was pomęczę. Podziękujcie za to swojemu przemądrzałemu liderowi. Słodka zemsta to jedno, ale naprawdę zależało jej na dobrych zdjęciach.
- Fajnie, chłopaki! - zawołała, patrząc na nich przez obiektyw. - Perry, broda na dół, Lee głowa wyżej. Andrew, przesuń się trochę w prawo. Zaraz, moment. Perry, zadarł ci się kołnierzyk.
Z premedytacją kazała im czekać, aż mu go poprawi, a robiła to wyjątkowo długo i starannie.
- Teraz super! - pochwaliła i zrobiła kilka zdjęć. - Dobrze, podejdźcie do instrumentów. Perry, przesuń się w lewo, a ty Andrew w prawo. Mick, opuść swobodnie rękę. Masz wyglądać na rozluźnionego. Uśmiechnijcie się, ale bez przesady. Lee, ja proszę o uśmiech, a nie jakiś dziwny grymas...
Ustawiała ich i przestawiała w nieskończoność. Potem kazała im zostać na miejscu, podczas gdy sama zmieniła film i przy okazji wypiła bez pośpiechu kawę. Zrobiła im kilka portretów i całą rolkę zdjęć na planie ogólnym, dla których tłem było pole golfowe, ulica i ośnieżone góry.
- Muszę zrobić jeszcze jeden film - oznajmiła - bo poprzednio miałam w kadrze tabuny golfistów.
Nie kłamała. Początkowo był tylko jeden mężczyzna, który kręcił się przy odległym piaszczystym dołku. Na szczęście nie stwarzał problemu, bo częściowo zasłaniała go perkusja, więc mogła spokojnie fotografować. Nie minęły jednak dwie minuty, jak do samotnego gracza dołączyła spora grupa ludzi, którzy nagle rozbiegli się po polu niczym mongolska horda. Właśnie miała zaczynać czwartą rolkę filmu, gdy Lee stracił cierpliwość.
- Radzę ci, żebyś pospieszyła. Zaraz zacznie padać. Spojrzała w niebo. Nie zanosiło się na deszcz.
- Muszę zrobić jeszcze jedną rolkę, panie Condor - odparła z niewinnym uśmiechem. - Chyba nie chce pan mieć za plecami neonu hotelu Sweet Dreams? A może się mylę?
- Wszystko mi jedno. - Zignorował jej zaczepkę. -
Zakładam, że ceni pani swój sprzęt nie mniej niż my nasze instrumenty. Ja w każdym razie nie chcę, żeby zmokły.
- Po co te nerwy, panie Condor. Robię, co mogę, żeby miał pan porządne zdjęcia. A z tym deszczem to chyba pan przesadza.
- Deszcz nie deszcz, jaw każdym razie muszę zrobić sobie przerwę na papierosa - jęknął Andrew.
- Bryn... - Barbara, której wcześniej kazała obserwować światłomierz, pociągnęła ją za rękaw. - Weź ten swój przyrząd i sama zobacz. Ta strzałka jakoś tak lata...
Bryn zerknęła na wskaźnik. Rzeczywiście, światła było mniej. Cholera, chyba naprawdę będzie padać, pomyślała, i w tej samej chwili poczuła na twarzy pierwsze krople.
- Szybko, zbierajmy się! - zawołał Lee i razem z kolegami zaczął znosić instrumenty na zadaszony taras. Barbara pomogła jej pozbierać sprzęt i obie umknęły pod dach. Lee, który musiał obrócić dwa razy, nim schował całą perkusję, miał minę jak chmura gradowa.
- I co, panno Keller? - zapytał takim tonem, że instynktownie cofnęła się pod ścianę. - Skończyliśmy na dziś?
- Niezupełnie. Chciałabym jeszcze zrobić zdjęcia we wnętrzach - odparła jak gdyby nigdy nic. Zniecierpliwiony machnął rękami.
- I zajmie nam to następne cztery godziny, tak?
- Podobno słynie pan z dokładności... I tym razem nie dal się sprowokować.
- Chłopcy, może coś zjemy? - zaproponował. - Wygląda na to, że czeka nas najdłuższa sesja zdjęciowa w historii.
- Niezły pomysł z tym jedzeniem - podchwycił Mick. - Umieram z głodu.
Bryn poczuła, że ktoś mocno chwyta ją za łokieć. - Idziemy, panno Keller - oznajmił Lee i lekko popchnął ją w stronę wejścia. Wewnątrz czekała ich przykra niespodzianka: okazało się, że w restauracji nie ma wolnych miejsc.
- Najmocniej pana przepraszam - kajał się menedżer. - Mamy tu okropne zamieszanie. Nie dość, że znany polityk spotyka się u nas ze swoimi zwolennikami, to jeszcze akurat dziś odbywa się turniej golfowy. Gdybym wiedział wcześniej, że życzy pan sobie jakiś posiłek...
- Może nakryje pan dla nas na tarasie? - zaproponował.
- Oczywiście. Każę podać państwu butelkę wybornego wina. Na koszt firmy, rzecz jasna.
- Bryn, wyjdź ze mną na taras. Chcę zamienić z tobą parę słów, dopóki jesteśmy sami - powiedział Lee.
- Może za chwilę, dobrze? Muszę iść do łazienki.
- Bryn!
- Przepraszam!
Oddaliła się pospiesznie, nie czekając, aż ją zatrzyma. Lepiej faktycznie poszukam łazienki, pomyślała, choć wcale nie musiała z niej skorzystać. Zaczęła przedzierać się przez tłum, ale ledwie się wydostała, wpadła wprost na polityka, który, właśnie skończywszy rozmawiać z dziennikarzami, odwrócił się, by odejść.
Stało się to tak niespodziewanie, że w pierwszej chwili straciła głowę i zamiast go przeprosić, po prostu stalą i na niego patrzyła. Od razu go rozpoznała; Dirk Hammarfield, którego niedawno oglądała w wiadomościach. Widząc jego rozpromienioną twarz, doszła do wniosku, że ze swym charyzmatycznym uśmiechem, oczami jak chabry i blond włosami ma szansę stać się ukochanym kandydatem wszystkich Amerykanów.- Bardzo panią przepraszam!
- O nie, to ja przepraszam, panie Hammarfield.
- Rozpoznaje mnie pani! - ucieszył się. Nagle poczuła, że musi spojrzeć za siebie. Nawet w pomieszczeniu pełnym ludzi natychmiast go wypatrzyła.
Lee. Poszedł za nią. A teraz ją obserwuje. Ze spokojem, nonszalancko oparty o ścianę, mierzy ją twardym wzrokiem. Bez namysłu posłała politykowi czarujący uśmiech.
- Oczywiście, że pana rozpoznaję. Z uwagą śledzę pańską kampanię. Jestem pewna, że zdobędzie pan miejsce w senacie.
Kątem oka spostrzegła, że Lee gdzieś zniknął. Nagle wszystko, co ją otaczało, stało się nieważne. Dirk wciąż się uśmiechał i opowiadał o czymś z ożywieniem, a ona myślała tylko o tym, by jak najszybciej stąd wyjść.
- Powiedz, Dirk, kim jest urocza młoda dama z aparatem?
Drgnęła, słysząc za sobą obcy glos.
- To jest pani... - Polityk zawiesił głos.
- Bryn Keller - przedstawiła się.
- A to szef mojej kampanii, Pete Lars.
- Milo mi. - Podała mu rękę, ale poczuła się niepewnie. Szef kampanii? Mężczyzna był niski i krępy. Sprawiał wrażenie twardego jak skała. Ze swoją nijaką twarzą, w nijakim ciemnym garniturze, wyglądał jak płatny zabójca ze starych gangsterskich filmów, a nie jak prawa ręka znanego polityka.
- Co pani fotografuje? - zagadnął uprzejmie.- Lee Condora i jego grupę - odparła, starając się, by jej glos zabrzmiał równie miło, choć cały czas myślała o tym, by jak najszybciej uwolnić się od ich niechcianego towarzystwa. - Cóż, milo mi było panów poznać, ale obowiązki wzywają. Życzę sukcesów w kampanii.
Zostawiła za sobą schludnego polityka i jego zbirowatego szefa kampanii, i z ulgą schroniła się w toalecie.
Nie rozumiała, dlaczego jest roztrzęsiona. Może
obawiała się, że tym razem posunęła się za daleko i Lee podziękuje jej za współpracę. Albo instynktownie wyczuwała, że niewiele brakuje, by ją zdominował. Jeszcze trochę, a złamie się i na kolanach będzie go błagała, by wziął ją w ramiona i pozwolił przez chwilę uwierzyć, że będą żyli długo i szczęśliwie...
Uczesała się i postanowiła stawić czoło sytuacji.
Wychodząc, zobaczyła Lee otoczonego przez łowców autografów. Minęła go i próbowała wyjść na taras, ale drogę zagrodziła jej kolejna grupa wielbicieli skupionych wokół młodego mężczyzny, którego wcześniej nie widziała. Próbowała zgrabnie ominąć zgromadzenie, lecz po chwili tłum popchnął ją w stronę sprawcy całego zamieszania.
Wystarczyło jedno spojrzenie na jego strój i wysportowaną sylwetkę, a już wiedziała, że jest golfistą. Był po trzydziestce, miał krótkie ciemne włosy i wyglądał jak okaz zdrowia.
- Wspaniała rozgrywka... - mruknęła zakłopotana, podchwyciwszy przyjazne spojrzenie piwnych oczu.- Dziękuję. Naprawdę nie sądziłem, że wygram turniej.
- A jednak się udało! Gratuluję, panie...
- Nazywam się Mike Winfeld.
Winfeld. Gdzieś już słyszała to nazwisko. A tak, ktoś kiedyś mówił, że jest taki młody gracz, który świetnie rokuje na przyszłość.
- Ślicznie się pani czerwieni, ale proszę się nie przejmować. Wiem, że nie przyszła tu pani, żeby oglądać zawody. Jest pani z Lee Condorem, prawda?
Z Condorem? Na pewno nie w takim sensie...
- Jestem fotografem. Zorganizowaliśmy tu dzisiaj sesję.
- Robiła tu pani zdjęcia? Dzisiaj?
- Tak, z drugiej strony tarasu.
- Skoro zatrudnił panią Lee Condor, musi pani być świetna. Da mi pani swoją wizytówkę?
- Tak, chwileczkę. - Zaczęła szperać w torebce. - Proszę. Niech pan kiedyś do mnie zadzwoni. A teraz uciekam, bo pana wielbiciele gotowi rozerwać mnie na strzępy.
- Bryn Keller - przeczytał, a potem skinął na pożegnanie. - Wkrótce się odezwę - mruknął.
Ona też do niego pomachała. Może z tego zamieszania wyniknie coś dobrego, pocieszała się, spiesząc na taras, gdzie już czekała reszta jej towarzystwa.
- Długo cię nie było - zauważyła Barbara. - Zamówiłam ci sałatkę z krabów i szpinak.
- Dzięki - odparła, siadając obok niej. Zostało jedno wolne krzesło. A więc musi siedzieć obok Lee. Westchnęła cicho i sięgnęła po kieliszek. Wino rzeczywiście było wyborne. Wytrawne, ale nie cierpkie.
Przez duże okno widziała go, jak rozmawiał z politykiem. Po chwili dołączył do nich golfista. Cóż za spotkanie wspaniałych, bajecznie bogatych sław, pomyślała zgryźliwie.
Po kilku minutach Lee wrócił do stolika. Ze sposobu, w jaki odsunął krzesło, zorientowała się, że jest zły. Czuła, że otwarcie jej się przygląda, i korciło ją, by się do niego odwrócić.
- O co chodzi? - szepnęła zirytowana, korzystając z tego, że pozostali byli zajęci rozmową.
- O nic, panno Keller. Zupełnie o nic.
- Więc przestań patrzeć na mnie tak, jakbym...
- Jakbyś co?
- Jakbym...
- Jakbyś bawiła się w idiotyczne gierki? Dirk Hammarfield jest żonaty. A ja nie jestem głupi i wiem, że nawet „perfekcjonistka” nie potrzebuje aż tylu filmów, żeby mieć parę dobrych ujęć.
- Po pierwsze - syknęła ze złością - nie obchodzi mnie, czy Hammarfield ma żonę, czy nie. Po drugie starałam się, żebyś był zadowolony...
- Akurat! - przerwał jej drwiąco.
- Ja...
- Jesteś tchórzem! Najgorszym z możliwych. Boisz się mnie, ale zamiast zastanowić się nad przyczyną, próbujesz obrony przez atak. Daj sobie spokój. I nie rób z siebie idiotki, flirtując z innymi facetami tylko po to, żeby mi pokazać, że masz mnie gdzieś. Nasze kontakty nie wyjdą poza sprawy zawodowe. Nie musisz robić odbitek. Daj mi stykówki i negatywy, resztę załatwię sam. I nie martw się o swoje honorarium. Nie zmaleje.
- Wcale się nie...
- Nie martwisz się o honorarium? Owszem, martwisz. Ale w porządku. Rozumiem.
- Guzik rozumiesz, beznadziejny dupku! Dlaczego dała się sprowokować? Wstał, nie patrząc nawet na jedzenie, które właśnie podano.
- Bryn doszła do wniosku, że na dziś wystarczy - oznajmił. - Jeśli będzie trzeba, zdjęcia portretowe zrobi nam w domu Fultona. Przepraszam, ale muszę lecieć, bo mam parę spraw do załatwienia. Spotkamy się wieczorem na próbie.
- Trzymaj się, stary! - Barbara i chłopcy pomachali za nim. Bryn zerwała się z miejsca.
- Lee!
Odwrócił się do niej.
- Przykro mi.
- Mnie również. Tyle że to nie są przeprosiny, ale stwierdzenie.
- Niech cię cholera, Lee! Nie masz pojęcia, co to znaczy być całkowicie odpowiedzialnym za innych.
- I tu się mylisz, Bryn - odparł znużony. - Ja już swoje przeżyłem, zresztą nie ma o czym mówić. Między innymi dlatego zostawiam ci swobodę decyzji. Nie mogę zmusić cię, żebyś nie bala się życia. To musi wyjść od ciebie...
Nagle urwał i w skupieniu zaczął się wpatrywać w jakiś punkt za jej plecami.- Lee? - Z niepokojem patrzyła, jak pręży się, jakby czekał na dogodny moment do ataku... - Lee?
Ktoś nas obserwuje, przemknęło mu przez myśl. W pierwszej chwili zdziwił się, lecz zaraz stal się czujny. Tak, z całą pewnością ktoś czai się pośród krzewów obok tarasu.
Złudzenie, próbował się uspokoić, choć dobrze wiedział, że nic mu się nie przywidziało. Zawsze potrafił wyczuć, że jest obserwowany. Chciał odsunąć Bryn i osobiście przekonać się, dlaczego ktoś mu się przygląda. Nie zdążył jednak zrobić nawet kroku.
Kimkolwiek był tajemniczy obserwator, natychmiast się wycofał, znacząc drogę ucieczki nerwowym szelestem liści. . i
- Wstąpisz do mnie na kieliszek wina? - zapytał ją szybko.
- Nie, ja...
- W porządku. Masz jutro wolne, ale chciałbym, żebyś do południa miała gotowe stykówki. Podrzuć je Barbarze - rzucił na odchodnym.
Zagryzła usta i powlokła się do stolika, gdzie bezskutecznie próbowała wykrzesać z siebie odrobinę entuzjazmu dla koktajlu z krabów. Bez apetytu przełknęła parę kęsków i pól godziny później pożegnała się, tłumacząc, że musi odebrać wcześniej chłopców.
Lee nie odjechał sprzed klubu. Cierpliwie czekał, półleżąc na siedzeniu swojego beżowego pick-upa.
Widział; jak Bryn wsiada do swojego vana i wyjeżdża z parkingu. Nagle ściągnął brwi i zmrużywszy oczy, odprowadził wzrokiem ciemnego sedana, który ruszył za nią.
Nie tracąc ani chwili, uruchomił silnik i pojechał za nimi. Właśnie zaczynał się wieczorny szczyt i na ulicach panował już spory ruch. Lee musiał co chwila zmieniać pas, by cały czas mieć na oku oba pojazdy.
Kiedy Bryn dojechała do przedszkola, celowo zatrzymał się parę ulic wcześniej. Bał się, że ją zgubi, ale w porę zauważył, jak ponownie włącza się do ruchu. Po chwili jechał za nią w stronę jej domu. Podobnie jak ciemny sedan, który wciąż siedział jej na ogonie.
Lee wprawdzie znał drogę, ale utknął w korku przed światłami i został daleko w tyle. Kiedy wreszcie dotarł pod dom Bryn, ona była już w środku.
A ciemny sedan właśnie odjeżdżał z piskiem opon.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Z bliżej nieokreślonych powodów chłopcy postanowili, że akurat tego wieczoru będą grzeczni jak aniołki. Ich zaskakujące zachowanie przywróciło Bryn wiarę w Boga oraz jego miłosierdzie wobec tych, którzy błądzą.
Kiedy cała trójka leżała już w łóżkach, sięgnęła po telefon, by zadzwonić do Barbary. Niestety, po kilku sygnałach włączyła się poczta głosowa. Bryn zaklęła pod nosem i niemal w tej samej chwili usłyszała śmiech przyjaciółki.
- Dziecino, wyluzuj! Co się stało?
- Muszę oddać filmy do wywołania. Nie prosiłabym cię o pomoc, ale chłopcy już śpią, a ja nie chcę zostawiać ich samych. Mogłabyś wpaść na chwilę?- Wiesz, że zawsze chętnie z nimi zostanę, ale akurat dziś mam występ.
- O nie! - Bryn była załamana.
- A co się stało, że nie wywołujesz ich sama? Przecież zawsze powtarzasz, że między innymi na tym polega prawdziwa sztuka.
- Po prostu nie dam rady. Condor chce mieć stykówki i negatywy jutro koło południa - powiedziała, nie wspominając ani słowem o tym, że sama chce jak najszybciej skończyć tę pracę i natychmiast zapomnieć o całej sprawie.
- Nie układa wam się współpraca? - zapytała Barbara po chwili wahania.
- Z Lee? Nie o to chodzi. Po prostu nie możemy znaleźć wspólnego języka.
- Bzdury gadasz, Bryn. Facet jest tobą oczarowany.
- Powiedział, że chce mieć jutro stykówki. Kropka.
- Nie rozumiem, dlaczego się go czepiasz. To naprawdę fantastyczny gość. I wartościowy człowiek. Zgadzam się, że czasami zachowuje się dziwnie, może nawet wzbudza lęk, ale to tylko dodaje mu atrakcyjności. Jest jeszcze bardziej seksowny i zmysłowy.
- Barbaro! -jęknęła. Czuła, że jeśli usłyszy jeszcze jeden pean na cześć człowieka, któremu z chęcią rozbiłaby bęben na głowie, zacznie krzyczeć. - Przez cały dzień w pracy muszę znosić jego towarzystwo. Przynajmniej wieczorem chciałabym mieć go z głowy. Nie chcę o nim słuchać.
W słuchawce zapadła cisza, którą po chwili przerwało ciężkie westchnienie.- W porządku. Jak sobie chcesz. W końcu jesteście dorośli - stwierdziła Barbara. - Wiesz, mam pomysł. Wpadnę do ciebie po drodze i zabiorę filmy. Co ty na to?
- Naprawdę? Dzięki, uratowałaś mi życie.
- Gdzie mam je zawieźć?
- Do kodaka. Wiesz, tego, który prowadzi Kelly.
- Będę u ciebie za dziesięć minut. Zatrąbię.
- Wielkie dzięki! - zawołała, po czym rozłączyła się i zadzwoniła do Kelly'ego Crane'a, by ustalić z nim szczegóły. Dziesięć minut później podała Barbarze torebkę z filmami i zapewniwszy ją o swej dozgonnej wdzięczności, wróciła do domu przygotować chłopcom ubrania i kanapki na jutro. Poszło jej to tak sprawnie, że już o jedenastej była wykąpana i siedziała przed telewizorem z kieliszkiem wina w ręku. Miała nadzieję, że dzięki mieszance alkoholu i nudnych wiadomości szybciej zachce jej się spać.
Jak na złość akurat tego wieczoru newsy były wręcz elektryzujące. Zwłaszcza te lokalne, niemal w całości poświęcone wydarzeniom w klubie golfowym Timberlane.
Pierwszy materiał poświęcono Dirkowi Hammarfieldowi, który prezentował na ekranie swój słynny uśmiech. Towarzyszyła mu żona, pulchna brunetka, reporter zaś wieścił wszem i wobec, że kandydat na senatora jest wspaniałym ojcem i mężem. Prawdziwym bohaterem Ameryki, spełnieniem „amerykańskiego snu”. Reporter wprawdzie nadmienił, że krążą pogłoski o związkach polityka z wielkimi koncernami czerpiącymi zyski z hazardu, lecz zaraz dodał, że te kontakty w żadnym wypadku nie naruszają prawa. W końcu hazard jest w Newadzie legalny.
Przy kolejnym materiale Bryn zagryzła nerwowo usta. Migawki pokazywały Lee Condora podpisującego autografy. Na jednym z ujęć z uśmiechem zmierzwił czuprynę chłopca, który podsunął mu do podpisu egzemplarz najnowszego albumu. Reporter wprost rozpływał się w zachwytach, na co Bryn zareagowała alergicznie. Miała ochotę cisnąć czymś w ekran, ale w porę uświadomiła sobie, że tylko zniszczy telewizor i narazi się na niepotrzebne koszty.
Mick Jagger, Michael Jackson i The Beach Boys razem wzięci. Godny następca Willie Nelsona i Paula Anki. Prawdziwy król list przebojów.
Poderwała się, by zmienić kanał, lecz nagle zastygła z pilotem wycelowanym w ekran, na którym pojawiła się postać Mike'a Winfelda. Z komentarza można się było dowiedzieć, że golfista właśnie wygrał ważny turniej i zainkasował okrągłe dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Niezły powód, by uganiać się po polu za małą białą piłeczką, pomyślała zgryźliwie. Naraz zamarła. Na jednej z migawek zobaczyła siebie. Zalotnie uśmiechniętą, zarumienioną. I podającą graczowi swoją wizytówkę.
Z jękiem opadła na kanapę. Jeśli Lee to ogląda, da jej jutro popalić. Najpierw na jego oczach kokietowała żonatego polityka, a potem zwycięzcę turnieju. O Boże!
- Co tam, wszystko mi jedno. - Wzruszyła ramionami. W końcu czy nie o to jej chodziło? Czy nie chciała dać mu jasno do zrozumienia, że jej niechęć nie dotyczy mężczyzn w ogóle, tylko jego osobiście?
Wyłączyła telewizor, sprawdziła, czy drzwi są zamknięte, i poszła na górę. Była pewna, że natychmiast zaśnie. Przecież jest strasznie zmęczona...
Tymczasem nie mogła przestać myśleć o Lee. O jego oczach, jego dłoniach... Szerokich, silnych barkach i muskularnych ramionach, którymi wystukiwał na perkusji czysty rytm...
Mężczyzna podszedł do niej akurat wtedy, gdy próbowała zagonić chłopców do samochodu. Otworzyła szeroko oczy, ale szybko zreflektowała się i odwzajemniła uśmiech.
- Dzień dobry! - powiedział uprzejmie nieznajomy.
- Czy mam przyjemność rozmawiać z panią Keller?
- Tak, to ja. Przepraszam, ale trochę się spieszę. Czy mogę panu w czymś pomóc?
- Mam nadzieję. Powiem więcej, bardzo na to liczę.
- Ciociu, a kto to jest ten pan? - zainteresował się Brian, próbując wysunąć się zza jej pleców.
- Przepraszam, ale nie rozumiem, o czym pan mówi - rzekła do mężczyzny, przyglądając mu się uważnie. Był średniego wzrostu, średniej budowy ciała. Trudno było określić kolor jego włosów i oczu - nie były bowiem ani ciemne, ani jasne, tylko szarobure. Z wyglądu mógł mieć trzydzieści albo czterdzieści lat, może więcej. W brązowych spodniach i nieco jaśniejszej koszuli nie wyróżniał się z tłumu.
- Chciałbym coś od pani kupić - oznajmił.- Kupić? Ale ja nie mam nic do sprzedania. W każdym razie nic wartościowego.
- Wartość, podobnie jak piękno, to pojęcia względne. - Uśmiechnął się. - Ponieważ pani się spieszy, od razu przejdę do rzeczy. Wiem, że wczoraj fotografowała pani Lee Condora. Jestem jego zagorzałym fanem! Gotów jestem zapłacić pani za te zdjęcia pięć tysięcy dolarów, ale chcę mieć wszystkie. Włączę je do mojej prywatnej kolekcji.
- Pięć tysięcy... - powtórzyła z niedowierzaniem. Gdyby choć przez chwilę wierzyła, że ten idiota mówi poważnie, być może dałaby się skusić. Ale on na pewno żartował. A nawet jeśli nie, i tak nie odważyłaby się zrobić czegoś takiego za plecami Lee, gdyż zgodnie z umową to on był właścicielem zdjęć i posiadał do nich wyłączne prawa. Ponieważ instynkt podpowiadał jej, że Lee potrafi być groźny, nie miała zamiaru z nim zadzierać.
- Przykro mi, ale nawet gdyby oferował mi pan połowę Tahoe, i tak nie mogłabym sprzedać panu tych zdjęć, bo po prostu nie są moje, tylko Lee Condora.
Z twarzy mężczyzny znikł przyjemny uśmiech.
- Niech pani nie będzie głupia - burknął, krzywiąc się z niesmakiem. - Wystarczy, że mu pani powie, że niechcący prześwietliła pani klisze, i od razu stanie się pani bogatsza.
- Niezła myśl - odparła znużona - ale nie. Przykro mi. Na nas już czas...
Chłopcy, którzy do tej pory stali z tylu, teraz za jej zgodą wysunęli się do przodu, mimowolnie zmuszając nieznajomego, by wycofał się spod drzwi. Bryn szybko zapakowała ich do samochodu i pomachawszy mężczyźnie, usiadła za kierownicą.
- Chyba zamknęłam drzwi... - mruknęła niepewnie.
- Tak, ciociu. Sam widziałem - uspokoił ją Keith.
- To dobrze.
Parę minut później zapomniała o całym zdarzeniu. Jej myśli całkowicie pochłaniały zdjęcia. Poranny korek osiągnął apogeum, a ona chciała jak najszybciej odebrać negatywy od Kelly'ego i podrzucić je Barbarze. Pozbędzie się ich i będzie miała jeden problem z głowy!
Kelly był niezwykle solidnym człowiekiem.
- Proszę - powiedział, podając jej kopertę. - Wprawdzie to tylko stykówki, ale nawet na nich widać, że niektóre ujęcia są świetne. Zazdroszczę ci, że mogłaś sfotografować Lee Condora. Z tą swoją wyrazistą twarzą jest doskonałym modelem. Niejeden malarz chętnie by go namalował.
- Fajnie, że ci się spodobały. Ile płacę?
- Chcę ci jeszcze powiedzieć, że parę fotek będziesz musiała odrzucić, bo ktoś ci wlazł w kadr.
- Wiem. Posłuchaj, trochę się spieszę. Powiesz mi, ile płacę? - Okłamała go, bo przecież miała wolny dzień. Po prostu nie miała ochoty rozmawiać o Lee.
- Jasne. Ale obiecaj, że nie zapomnisz o mnie, jak już staniesz się sławna i bogata - rzekł ze śmiechem.
- Obiecuję. Tylko obawiam się, że oboje będziemy musieli trochę poczekać.
W drodze do Barbary zatrzymała się na kawę i śniadanie. Przy okazji zakreśliła na stykówkach ujęcia, które uznała za najlepsze. O pierwszej po południu pozbyła się wreszcie koperty, a o drugiej była z powrotem w domu. Tu jak zwykle czekało na nią mnóstwo niewdzięcznych zajęć, ale o dziwo, tym razem wcale nie narzekała. Łudziła się, że miotając się między praniem a sprzątaniem, zapomni o Lee. Nie udało się. Kąpiel w basenie na tyłach osiedla też nie pomogła.
Pomogli dopiero chłopcy. Znów odebrała ich wcześniej i poświęciła im całe popołudnie. Po powrocie do domu upiekła z nimi furę ciasteczek i pozwoliła im wszystkie schrupać, podczas gdy czytała im książkę. Aby uciszyć wyrzuty sumienia, że ich źle odżywia, na kolację dala im dużą porcję warzywnej sałatki i jabłko na deser. Gdy kładła ich spać, miała miłe poczucie, że nie jest najgorszą opiekunką.
O dziewiątej wieczorem zadzwoniła Barbara.
- Przekazałam negatywy Condorowi - poinformowała. - Niewiele mówił, ale chyba jest zadowolony. Do jutra! - rzuciła i natychmiast się rozłączyła.
Do jutra, westchnęła Bryn. Znów mnie czeka kolejny wyczerpujący dzień z perkusistą sadystą.
Położyła się wcześnie. Po wolnym dniu czuła się przyjemnie zmęczona i odprężona. Zasnęła niemal od razu, ale równie szybko się obudziła. W pamięci wciąż miała wyjątkowo sugestywny sen. Przyśnił jej się Lee.
Jednak tym razem nie tylko go widziała. Kochała się z nim. Leżała u jego boku, czując, jak ją pieści.
Obudziła się roztrzęsiona, rozpalona i zlana potem.
- Chryste, muszę iść do psychiatry - jęknęła zdruzgotana. Jednak dobrze wiedziała, że nie pomoże tu żaden lekarz. Musiała uczciwie przyznać, że czy jej się to podoba, czy nie, Lee Condor ją pociąga. I nie ma w tym nic dziwnego, gdyż jest niezwykle zmysłowym mężczyzną, co w połączeniu z jego nietuzinkową osobowością oraz siłą sprawia, że nikt, kto go zna, nie przechodzi obok niego obojętnie.
Przytuliła twarz do poduszki i po raz pierwszy uzmysłowiła sobie smutną prawdę: jest samodzielna i niezależna, lecz brakuje jej uczucia, ciepła i bliskości. Kiedy była z Joem, zaangażowała się w ten związek całym sercem. Zawsze była lojalna. Taką już miała naturę...
Poruszyła się niespokojnie i ukryła twarz w poduszce. Pragnęła Lee o wiele bardziej niż kiedyś Joego. Tyle że Joe ją kochał, a przynajmniej tak jej się zdawało. Seks zawsze był dla niej nieco problematyczny. Wielu jej znajomych uważało, że kobieta, podobnie jak mężczyzna, powinna mieć wielu partnerów, zanim zdecyduje się na stały związek. Efekt był taki, że ludzie, którzy ledwie się znali, od razu szli ze sobą do łóżka. Tymczasem dla niej miłość fizyczna była zjawiskiem oznaczającym, że między kochankami istnieje szczególna więź. Lee Condor z pewnością nie chciał żadnych więzi, a ona nie chciała wiązać się z nim. Czemu więc pragnęła go tak mocno, że aż jej się śnił?
- Przejdzie mi - pocieszyła się. - Skończą się zdjęcia do teledysku i zapomnę o nim. Może kiedyś spotkam mężczyznę, którego pokocham i który mnie pokocha. I któremu nie będzie przeszkadzało, że będzie miał na głowie troje cudzych dzieci...Długo nie spała, rozmyślając posępnie o tym, jak kiepsko urządzony jest ten świat.
Obudził ją dzwonek telefonu. Ktoś musiał być mocno zdeterminowany, bo nie dawał za wygraną, choć zanim rozespana doczłapała do kuchni, minęło parę minut.
- Halo? - mruknęła niewyraźnie.
- Bryn Keller?
- Przy telefonie - odparła, starając się oprzytomnieć. Glos rozmówcy wprawił ją w osłupienie, gdyż brzmiał tak, jakby pochodził ze ścieżki dźwiękowej jakiegoś horroru. Był to nieprzyjemny, ochrypły szept, ani męski, ani kobiecy. .
- Chcę mieć zdjęcia. Słyszysz?
- Tak. - Słyszała, ale nie wierzyła własnym uszom. To musi być jakiś głupi żart.
- Zdjęcia, panno Keller. Wszystkie. Stykówki i negatywy też. Cały komplet.
- Chwileczkę...
- Co? Życie ci niemiłe?
- Zaraz zadzwonię na policję...
Urwała, słysząc upiorny, bezlitosny rechot.
- Igrasz ze śmiercią, ślicznotko. Naprawdę szkoda będzie oszpecić taką ładną buzię. Zresztą nie zapominaj, że nie jesteś sama. Chyba nie chciałabyś, żeby coś złego spotkało któregoś z twoich słodkich podopiecznych?
- Nie! - zawołała przerażona.
- Więc daj mi zdjęcia...
- Zaczekaj! Błagam, nie rozłączaj się. Nie mam tych zdjęć. Już je...
- Co takiego?
- Naprawdę ich nie mam. Już je oddalam.
- Nie wierzę ci.
- Przysięgam!
- Zamknij się i słuchaj. Sprawdzę cię. Jeśli kłamiesz, twoje dni są policzone. A teraz uważaj. Nie dzwoń na policję. Piśnij komuś słówko, a gorzko pożałujesz. Nie mów o niczym Condorowi. Pamiętaj, że o wszystkim się dowiem, więc nie próbuj kręcić...
- Przecież powiedziałam...
- Niedługo się odezwę...
- Czekaj!
Wyraźne kliknięcie i monotonny sygnał uzmysłowiły jej, że połączenie zostało przerwane. Odrętwiała ze strachu z niedowierzaniem wpatrywała się w słuchawkę.
- Ciociu?
Głos Briana wyrwał ją z odrętwienia.
- Ciociu, dlaczego nic nie mówisz? Stało się coś?
- Nie - skłamała. Sięgnęła do szafki po miseczki i płatki śniadaniowe, ale sama czuła, że jej ruchy są nerwowe i kanciaste. - Obudź braci i pomóż Adamowi się ubrać, dobrze? A potem szybko schodźcie na śniadanie.
Przerażenie zaczęło z wolna mijać. W miarę jak wracała do równowagi, tłumaczyła sobie, że to jednak był głupi żart. Zwariowany fan, który nachodził ją w sprawie zdjęć, próbuje ją nastraszyć. Tak naprawdę nic jej nie grozi. Poza tym naprawdę nie ma tych filmów. Są już u Lee. Tajemniczy rozmówca przekona się, że mówiła prawdę, i da jej spokój. Da mi spokój... da mi spokój... da mi spokój... Starała się zachowywać normalnie, lecz kiedy przed wyjściem miała otworzyć drzwi, ogarnął ją lęk. Keith wykorzystał jej wahanie i pierwszy nacisnął klamkę. Na progu stał jakiś mężczyzna. Gdy go spostrzegła, krzyk przerażenia uwiąż! jej w gardle. Na szczęście okazało się, że nieproszonym gościem jest Andrew.
- Andrew! Co ty tu robisz?
Spojrzał na nią z ukosa i uśmiechnął się łobuzersko.
- Miałem randkę i trochę... zabalowałem. Szczerze mówiąc, nie zdążyłem jeszcze wytrzeźwieć. Zorientowałem się, że mieszkasz blisko, i pomyślałem sobie... Bryn, podwieziesz autostopowicza?
W innych okolicznościach pewnie parsknęłaby śmiechem, ale nie dziś. Nie potrafiła powiedzieć, jak bardzo się cieszy, że przyszedł i że nie będzie sama.
- Pewnie, że cię podwiozę. Wskakuj.
- Chcesz, żebym prowadził?
Czyżby dostrzegł nerwowe drżenie jej rąk?
- Dzięki, poradzę sobie.
Po drodze żartował z chłopcami i opowiadał im o muzyce. Słuchając go, zaczęła się odprężać. Jednak było coś, co nie dawało jej spokoju. Andrew usiadł z tyłu, obok Keitha. Spojrzała na jego odbicie we wstecznym lusterku.
Nie wyglądał na kogoś, kto przez całą noc imprezo-wał. Sprawiał wrażenie wypoczętego. I wyjątkowo schludnego. Jego ubranie w ogóle nie było wymięte...
Westchnęła po cichu. Andrew zawsze wyglądał nienagannie. Pewnie nawet kiedy jest pijany, porządnie składa rzeczy. A potem bierze prysznic i goli się, choćby miał skrobać zarost kawałkiem zaostrzonego kamienia. Zresztą, co ją to obchodzi? Ma poważniejsze zmartwienia niż jego wygląd...
Nie! Nie będzie myślała o tym telefonie. To był głupi żart; koniec z tym.
- Powiedz, gdzie i z kim tak zaszalałeś? - zagadnęła.
- Masz szczęście, że mieszkam blisko.
- Jakoś bym sobie poradził - odparł Andrew. - Jestem jak kot; zawsze spadam na cztery łapy. - Roześmiał się, ale jego oczy zostały poważne.
Jeszcze nie minęła pierwsza godzina prób, a Bryn gotowa była pójść o zakład, że Lee jest potomkiem markiza de Sade'a. Jeszcze raz, uwaga, powtarzamy...
I tak w kółko.
Bolały ją wszystkie mięśnie. Nawet te, o których istnieniu nie miała pojęcia.
Lee był tego dnia wyjątkowo nerwowy i spięty. Patrzył na nią tak, jakby chciał przejrzeć ją na wylot. A gdy powtarzali swój układ, obchodził się z nią trochę szorstko. W dodatku uparł się, by wybiła się w powietrze na szóstym stopniu. Zgodziła się, bo po prostu nie miała siły się z nim kłócić. Ale bała się. Wysokość zawsze wzbudzała w niej lęk. Nie była to prawdziwa fobia, tylko uczucie dyskomfortu, które pojawiało się, gdy znajdowała się ponad ziemią.
- Jeśli nie jesteś w stanie tego zrobić... - zniecierpliwił się Lee, kładąc nerwowo ręce na biodrach.
- Jestem - rzuciła sucho. I rzeczywiście, zrobiła to. Mało brakowało, a serce wyskoczyłoby jej z piersi, gdy wybiwszy się, pofrunęła w górę. Lot trwał sekundy, lecz dla niej to była wieczność. Lee ją złapał. Jego mocne ramiona uniosły ją wysoko. Niby wszystko odbyło się jak zawsze, a jednak wyczuła w nim większą niż zwykle...
Nerwowość.
- Możemy spróbować jeszcze raz?
Potem był jeszcze jeden raz, i jeszcze następny. Jakoś to przeżyła, choć łatwo nie było.
Lee zarządził przerwę na lunch, ale Bryn straciła apetyt. Dłubała łyżeczką w jogurcie i przez cały czas rozglądała się na boki, trwożliwie wypatrując Lee. Jak zagonione zwierzę, pomyślała z niechęcią. Podszedł do niej, gdy wyrzucała kubeczek z niedojedzonym jogurtem.
- Nic więcej nie zjesz? Nic dziwnego, że wyglądasz dziś jak zastrachany zając.
- Cóż, przykro mi, że przypominam ci zająca.
- Co się z tobą dzieje?
- Nic!
- Wiesz co, Bryn? Gdy kłamstwa zawodzą, lepiej powiedzieć prawdę - rzucił sentencjonalnie.
- Po prostu jestem trochę zmęczona.
- Może za krótko śpisz.
- Niewykluczone. Ale nie martw się, nie zawalę roboty.
- Nie martwię się.
Spojrzała na niego ostro i przekonała się, że faktycznie nie wygląda na zmartwionego. Zresztą nawet na nią nie patrzył. Bacznie obserwował salę, kawałek po kawałku. Nagle przyszło jej do głowy, że jeśli ona wygląda jak ścigane zwierzę, to on zdecydowanie przypomina polującego drapieżnika. To dlatego jest dziś taki spięty. Obserwuje, czeka... wypatruje... Czego?
Stwierdziła, że zaczyna robić się śmieszna. Jest spięty i nerwowy, bo taką ma naturę. Zawsze był wymagający. Prawdziwy tyran. A kojarzył jej się z olbrzymim drapieżnym kotem podchodzącym swoją ofiarę, bo jest...
Bo jest Lee Condorem. A ona jest wykończona nerwowo i dlatego stała się podejrzliwa. Wszędzie doszukuje się ukrytych znaczeń. Tak było rano z Andrew, a teraz z Lee. Żeby ten dzień jak najszybciej się skończył!
Wszyscy już poszli - tancerze, operatorzy, technicy. W domu Fultona został tylko Lee i jego koledzy z zespołu.
- Moim zdaniem powinieneś zawiadomić policję - stwierdził Mick.
- I co mam powiedzieć? - Lee uniósł ręce w bezradnym geście, a potem skrzyżował je na piersiach. - Że intuicja mi mówi, że ktoś włamuje mi się do domu? Ten, kto to robi, zna się na rzeczy. Nie zostawia śladów.
- No tak, ale jeśli to zgłosisz... - zaczął Andrew.
- Jeśli zgłoszę, nigdy się nie dowiem, jaki ma to związek z Bryn. Jeśli w ogóle ma. Ten ktoś, kto ją wtedy śledził, to mógł być jakiś cichy wielbiciel.
- Ale wydaje ci się to mało prawdopodobne.
- Rzeczywiście. Perry, dziś w nocy ty będziesz obserwował dom Bryn.- Nie ma sprawy.
- Tylko nie proś jej rano, żeby cię podwiozła na próbę. Chyba zorientowała się, że coś jest nie tak - przyznał Andrew.
- To po co się tak wystroiłeś? Trzeba było chociaż pognieść koszulę - roześmiał się Perry.
- Najlepiej schowaj się w krzakach i siedź tam, dopóki po ciebie nie przyjadę - poradził Lee.
- A co z twoim domem? - zapytał Andrew. - Nie uważasz, że któryś z nas powinien u ciebie nocować?
- Nie, ale dzięki za dobre chęci. Jeśli mam złapać sprytnego włamywacza, muszę być od niego sprytniejszy. A to oznacza, że muszę działać sam.
- Jak chcesz, ale uważaj na siebie - poprosił Andrew.
- Gdyby coś ci się stało, musielibyśmy zaczynać od zera. A już się przyzwyczaiłem do wysokich zarobków.
- Nie bój się - roześmiał się Lee. - Wiem, co robię.
- Przecież wiem, że nie jesteś idiotą i że nie dasz sobie zrobić krzywdy. Ale mimo to proszę, żebyś był ostrożny.
- Będę. Masz moje słowo.
- Jak by co, to jestem pod telefonem - mruknął Andrew, zbierając się do wyjścia. Uznał, że po całonocnym dyżurze należy mu się chwila relaksu, więc postanowił się zabawić.
- Na mnie też możesz liczyć - zaznaczył Mick.
- Wielkie dzięki, chłopaki - powiedział Lee. - Może okaże się, że jestem szurnięty.
Wzruszyli ramionami. Żaden z nich tak nie uważał. Właśnie otwierała drzwi, kiedy zadzwonił telefon. Ręce zaczęły jej drżeć, po plecach przebiegł zimny dreszcz. Nie miała zamiaru odbierać.
- Pospiesz się, ciociu - ponaglił ją Adam. - Nie słyszysz, że dzwoni telefon?
- Słyszę - mruknęła.
Gdy weszli do środka, starsi chłopcy od razu pobiegli w stronę aparatu.
- Nie odbierajcie! - zawołała, ale było już za późno.
Brian zdążył już powiedzieć:
- Halo?
Wpatrywała się w niego w napięciu, czując, że za chwilę zemdleje...
- Ciociu, dzwoni Barbara. Chodzi o zdjęcia. Ulga obezwładniła ją bardziej niż strach. Kiedy odezwała się do słuchawki, z emocji łamał jej się glos.
- Cześć, Barb. Co jest?
- Nic wielkiego. Potrzebuję jeszcze jedną odbitkę z iguaną przy kaktusie. Format osiem na dziesięć. Dasz radę zrobić na jutro?
- Jasne.
- Dobrze się czujesz?
- Tak. Jestem trochę zmęczona.
- Muszę przyznać, że Condor przeszedł dziś samego siebie. - Barbara roześmiała się. -Nie będę zawracała ci głowy. Bierz się do pracy.
- Barb, czekaj. Czy mogłabyś oddać mi zdjęcia, które zrobiłam Condorowi?
- Niby jak? - Nie kryła zdziwienia. - Przecież już ci mówiłam, że mu je oddałam. Po co chcesz je z powrotem?
- A... po prostu chciałam je jeszcze raz obejrzeć.
- Przykro mi, ale nic już się nie da zrobić.
- Jasne. Nie ma sprawy.
- Trzymaj się. Do jutra.
Odłożyła słuchawkę, zadowolona, że ma co robić. Przynajmniej nie będzie myślała o porannym telefonie.
Zrobiła chłopcom kolację, a potem włączyła im telewizor, dała kredki i blok rysunkowy i poprosiła, by pilnowali Adama.
- Idę do ciemni zrobić odbitki. Jeśli będziecie czegoś potrzebowali, pamiętajcie, żeby najpierw zapukać.
Pokiwali głowami i natychmiast zaczęli kłócić się o kredki. Poszła do bocznych drzwi, które ze względu na chłopców zawsze zamykała na klucz. Aby się do nich dostać, musiała przecisnąć się obok regału, którym były częściowo zastawione. Pewnie byłoby szybciej, gdyby dostała się do ciemni przez ogródek, ale lubiła poruszać się w półmroku. Nie bała się ciemności.
Wreszcie zapomniała o strachu. Nie miała żadnych złych przeczuć. Tym większy przeżyła szok, gdy po omacku znalazła włącznik i zapaliła niedużą żarówkę. W pierwszej chwili była tak zszokowana, że nie rozumiała, co się stało. Naraz przeniknął ją chłód. Lodowata fala strachu w mgnieniu oka poraziła jej kończyny, odbierając im zdolność ruchu.
Chciała krzyczeć, lecz niczym w koszmarnym śnie nie była w stanie wydać z siebie głosu. Ani oddychać. Oniemiała, ze zgrozą patrzyła na zagładę swojej malej ciemni.
Zdjęcia... stare i te całkiem nowe mieszały się ze sobą, tworząc przerażającą mozaikę. Zaścielały całą podłogę, walały się na szafkach, zaśmiecały biurko. Niektóre były podarte lub pocięte na strzępy.
Biurko! Wszystkie szuflady zastały wybebeszone, a ich zawartość poniewierała się po kątach. Wielkie butle po wywoływaczu i innych chemikaliach, opróżnione, leżały na podłodze. Destrukcja była kompletna.
Bryn, nie do końca wiedząc, co robi, podeszła do biurka. Jej uwagę przykuł fragment zdjęcia. Pozostałe kawałki leżały obok, odcięte brutalnie i niedbale.
Doskonale znała to zdjęcie, mimo że nie ona je zrobiła. Lubiła je, choć było nieostre i kiepskie technicznie. Przedstawiało ją i chłopców, a zrobiła je Barbara podczas niedzielnego pikniku zaraz po Bożym Narodzeniu...
Teraz ta pogodna fotka spełniła rolę przerażającej pogróżki. Fragment, na którym widać było Adama, został odcięty od reszty i odłożony na bok. Ten sam los spotkał podobizny jego braci. Pośrodku leżał skrawek przedstawiający jej pogodną twarz. Przemknęło jej przez myśl, że teraz ten radosny uśmiech wygląda groteskowo. W skrawek wbity był pilniczek do paznokci. Tkwił pomiędzy jej ustami a gardłem.
- Boże!
Nareszcie wydobyła z siebie jakiś dźwięk. Ale nie krzyk, tylko szept. Przytrzymała się biurka, czując, że za chwilę upadnie. Pociemniało jej w oczach.
To nie był żart. To jednak nie był żaden żart!
Nagle obudziło się w niej nowe uczucie, które uratowało ją przed mroczną otchłanią. Wściekłość. Ktoś chciał ją zastraszyć; splądrował jej rzeczy. Pogwałcił jej prywatność!
- Ty skur... - syknęła przez zęby. Nie będzie krzyczała. Nie zrobi nic, co mogłoby przestraszyć chłopców. Najpierw wszystko dokładnie przemyśli, na spokojnie. A potem zdecyduje, co robić.
W chwili, gdy podjęła to postanowienie, zaczął dzwonić telefon. I długo nie przestawał...
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Potykając się o rozrzucone rzeczy, dopadła drzwi.
- Żeby mi się żaden nie ważył! - krzyczała zadyszana. - Słyszycie? Nie ważcie się odbierać!
Jej okrzyki musiały zrobić wrażenie na chłopcach, bo gdy wbiegła do kuchni, stali obok telefonu, ale nie podnieśli słuchawki. Bryn chwyciła ją i wykrzyknęła:
- Halo!
Przez chwilę panowała cisza, a potem cichy, męski
głos zapytał niepewnie:
- Pani Keller?
- Słucham?! - rzuciła niecierpliwie.
- Mówi Mike Winfeld. Poznaliśmy się w Timberlane.
- A tak, pamiętam. Co słychać, panie Winfeld? W gruncie rzeczy miała gdzieś, co odpowie. Chciała, by facet dał jej teraz spokój! Nie histeryzuj, Bryn, nakazała sobie. I nie bądź głupia. Zachowuj się kulturalnie i uprzejmie. Może Winfeld będzie chciał zrobić sobie profesjonalne zdjęcia. Poza tym to miły gość.
- U mnie wszystko w porządku. Myślałem o pani.
- Naprawdę?
- Tak. Wiem, że prawie się nie znamy, ale może zgodzi się pani zjeść ze mną kolację? Chciałbym, żeby mnie pani sfotografowała, więc moglibyśmy omówić szczegóły.
Czemu nie? W normalnej sytuacji nie wahałaby się ani chwili. Oczywiście nie mogła wykluczyć, że zdjęcia to tylko pretekst, ale nawet gdyby w czasie spotkania padła niestosowna propozycja, umiałaby sobie poradzić. Poza tym Mike Winfeld może okazać się mężczyzną godnym uwagi...
W normalnej sytuacji... Czy po tym, co się wydarzyło, może jeszcze liczyć na normalność? Jak tu normalnie żyć, skoro wpada w panikę za każdym razem, gdy zadzwoni telefon?
- Dobrze, panie Winfeld...
- Proszę mówić mi po imieniu. „Pan” brzmi zbyt oficjalnie. Od razu staro się czuję, a nie chciałbym, zwłaszcza przy pani...
- Dobrze, Mike. Chętnie się z tobą spotkam, ale na razie jestem bardzo zajęta. Możesz zadzwonić za jakiś czas?
- Cóż, chyba nie mam wyboru. Nie masz litości dla biednego golfisty, prawda? Ale ja i tak zadzwonię. Za dwa tygodnie?
- Będę czekać.
Po rozmowie poczuła się nieco spokojniejsza. Jeszcze trzymała rękę na słuchawce, gdy telefon zadzwonił ponownie.
- Halo?
- Jak tam, była pani już w ciemni?
- Byłam. Popełniłeś przestępstwo. Jak śmiesz włamywać się do mojego domu? Nie ujdzie ci to na sucho. Zgnijesz w więzieniu...
- Panno Keller, ciemnia to dopiero początek.
- Nie dotarło do ciebie? - Podniosła głos. Zdawała sobie sprawę, że niepotrzebnie straszy chłopców, ale nie była w stanie powściągnąć emocji. - Już ci mówiłam, że nie mam tych cholernych zdjęć!
- Proszę się uspokoić, panno Keller. Wierzę, że pani ich nie ma. Ale wierzę też, że może je pani odzyskać.
- Zdjęcia są u Condora. Sam do niego idź i je sobie weź!
Na moment zapadła cisza. Szantażysta chyba się wahał.
- Ty je odbierzesz! - powiedział wreszcie.
- Condor...
- Szantażowanie Condora nie byłoby tak przyjemne...
- Bo od razu by cię posłał do wszystkich diabłów.
- Niewykluczone. To twardy gracz, chociaż tobie też niczego nie brakuje. Mogę sobie wyobrazić, jak mówisz mi, żebym spadał. Ale ty tego nie zrobisz, prawda? Przecież musisz myśleć o trzech małych chłopcach. Chcę mieć te zdjęcia. Kobieta taka jak ty bez trudu omota faceta. Jeśli się trochę postarasz, Condor zrobi dla ciebie wszystko. Daję ci parę dni. Pamiętaj, że mam cię na oku. I niech ci czasem nie przyjdzie do głowy dzwonić na policję. Mam tam dobre kontakty, więc od razu dowiem się, że ich zawiadomiłaś. Condora też nie radzę wtajemniczać w nasze sprawy. Myśl o dwóch rzeczach: chłopcach i zdjęciach. Proponuję ci uczciwą wymianę. Coś za coś. Rozumiesz, co mam na myśli?
Zacisnęła palce na słuchawce i wpatrywała się w nią bezsensownie, choć połączenie dawno zostało przerwane.
W tym czasie w jej głowie trwała szalona gonitwa myśli. Szantażysta na pewno nie jest szalonym „fanem” Condora. Raczej mało prawdopodobne, by nawet najbardziej zagorzały wielbiciel posunął się do tego, aby włamać się po zdjęcia do prywatnego domu. Ten ktoś musi być zdesperowany. Tylko dlaczego? Boże, co to za różnica? Co ją mogą obchodzić motywy jakiegoś świra? Przecież nie jest detektywem, żeby się nad tym zastanawiać. Ledwo odróżnia kolbę od lufy, a w dodatku musi zapewnić bezpieczeństwo chłopcom. Niewątpliwie te zdjęcia to poważna sprawa, ale ona przecież nie ma z tym nic wspólnego. Jest zdaną na siebie, zastraszoną kobietą i nie ma ochoty rozwiązywać zagadek kryminalnych. Zależy jej tylko na tym, żeby nic się nie stało dzieciom. Ani jej.
- Ciociu!
Drgnęła nerwowo i odwróciła się do Keitha i Briana.
- Gdzie Adam? - zapytała niespokojnie.- Rysuje.
- Ciociu, co się dzieje? - zapytał Brian.
- Nic. W tej chwili nie mogę wam tego wyjaśnić. Posłuchajcie, mam... trochę kłopotów w pracy. Chciałabym, żebyście mi dziś pomogli. Umyjcie się i przypilnujcie Adama, dobrze? Tylko błagam, żadnej wojny w łazience. Nie chcę słyszeć awantur i dzikich wrzasków. Zgoda?
Pokiwali poważnie głowami i zawoławszy Adama, poszli na górę. Kiedy usłyszała, że leją wodę do wanny, popłakała się. Przez kilka minut stała nieruchomo i płakała. Potem wytarła oczy wierzchem dłoni, zrobiła herbatę i usiadła przy kuchennym stole.
Powinna zawiadomić policję, ale nie może tego zrobić. A jeśli szantażysta blefował? Dzwoń na policję, nakazał rozsądek. To jedyne sensowne wyjście. Nie! A jeśli on naprawdę ma tam informatora? Dziś w ciemni udowodnił, że potrafi być groźny i nieobliczalny.
Boże, co ja mam teraz robić? Zaczęła dygotać. Czuła, że jeszcze chwila i wpadnie w histerię. Najważniejsze, by chłopcom nic się nie stało. Tylko jak ma im zapewnić bezpieczeństwo, skoro musi pracować na ich utrzymanie? A nawet gdyby nie musiała, przecież i tak nie byłaby w stanie ich upilnować.
Jest tylko jeden ratunek. Musi odzyskać zdjęcia.
Odetchnęła głęboko. A więc klamka zapadła. Dziwne, ale poczuła się spokojniejsza. Najważniejsze to nie popaść we frustrację. Przecież nie może siedzieć w domu, zalewając się łzami. Musi myśleć o chłopcach; bez nich jej życie straciłoby sens. Dopiła herbatę i poszła na górę. Chłopcy akurat wkładali piżamy. Mały Adam nie bardzo radził sobie z guzikami.
- Prawie ci się udało! - pochwaliła i usiadła obok, żeby mu pomóc. Nagle poczuła, że za chwilę znów się rozpłacze. Aby temu zapobiec, mocno przytuliła Adama do siebie.
- Au, ciociu! Bo mnie udusisz! - pisnął.
- Przepraszam, kochanie. - Pocałowała go w czoło i okryła kołderką. - Dziękuję, że byliście dzisiaj tacy grzeczni - powiedziała do starszych chłopców, całując ich na dobranoc. - Bardzo potrzebowałam waszej pomocy.
- Ciociu...
- Nie martwcie się, bo nie ma powodu. Ciotki klotki czasem miewają gorsze dni. Już więcej nie będę smutasem.
Wychodząc, zostawiła uchylone drzwi, by do pokoju wpadało trochę światła z korytarza. Naraz uświadomiła sobie, że jednak jest powód, by się martwić. A dokładnie, by się bać. Skoro ten człowiek dostał się do ciemni, co go powstrzyma przed wejściem do mieszkania?
Poruszona tym odkryciem, pobiegła do kuchni i wyciągnęła z szuflady największy nóż. Zaraz jednak odłożyła go na miejsce. Uznała bowiem, że nie jest to najlepsza broń. Jeśli napastnik będzie od niej silniejszy, i tak go nie pokona. A w trakcie szamotaniny może sama się poranić.
Ostatecznie wybrała szczotkę na długim kiju i obeszła z nią cały dom, zaglądając do każdej szafy i każdego zakamarka. Umierała przy tym ze strachu, lecz nagle coś sobie uświadomiła. Skoro ten ktoś chce, by odzyskała zdjęcia, to przecież nie zamorduje jej, dopóki ich nie zdobędzie. Poczuła się spokojniejsza, nie na tyle jednak, by móc zasnąć. Przeczuwając, że czekają bezsenna noc, nawet nie próbowała kłaść się do łóżka. Spędziła ją na kanapie przed telewizorem, który był namiastką tak bardzo pożądanej obecności drugiego człowieka.
Telewizor był cały czas włączony, lecz ona nie zwracała najmniejszej uwagi na to, co miga na ekranie. Leżała wpatrzona w sufit i próbowała obmyślić plan.
Będzie musiała wkupić się w łaski Lee. Czyli być słodka, czarująca, uwodzicielska. Oczywiście nie może z tym przesadzić. Wystarczy, że przekona go do siebie i zdobędzie jego zaufanie. A wtedy poprosi, by oddal jej negatywy. Zaproponuje powtórzenie sesji. Powie mu, że teraz, gdy go lepiej poznała, widzi go zupełnie inaczej i ma nowy, o niebo lepszy pomysł na zdjęcia.
Poruszyła się niespokojnie. Rozsądek podpowiadał, że wiele ryzykuje, wchodząc w układ z Lee. Problem w tym, że nie miała wyjścia. Dlatego musi się przełamać. Musi... wiarygodnie odegrać swoją rolę, zachowując przy tym bezpieczny dystans. Tylko co z nią będzie, jeśli
naprawdę się zaangażuje?
Nieważne! Liczy się tylko bezpieczeństwo chłopców. Lee będzie współpracował. Odda jej zdjęcia i koszmar wreszcie się skończy. A jeśli... nie zechce oddać?
Poczuła w głowie pustkę. Cóż, wtedy będzie zmuszona sięgnąć po środki ostateczne. W piątek spotkało ją gorzkie rozczarowanie; Lee nie przyszedł na próbę.
- Poleciał do Los Angeles. Wróci w poniedziałek - wyjaśnił Andrew.
W czasie weekendu przeżyła prawdziwe piekło. Truchlała ze strachu za każdym razem, gdy zadzwonił telefon. Na szczęście szantażysta się nie odezwał.
Pierwszy raz w życiu cieszyła się, że wreszcie nadszedł poniedziałek. Podczas prób Lee był wyjątkowo podminowany, roztargniony i chłodny. Niełatwo było go zagadnąć, ale wiedziała, że musi spróbować.
Niecierpliwie wyczekiwała okazji, ta jednak długo nie nadchodziła. Lee w ogóle nie zwracał na nią uwagi. Wreszcie podczas ostatniej przerwy zebrała się na odwagę i podeszła do fortepianu, na którym brzdąkał.
- Pomyślałam, że masz ochotę napić się kawy - powiedziała, podając mu kubek.
Starała się mówić swobodnie, ale Lee nie dał się łatwo podejść. Uniósł sceptycznie brwi i spojrzał na nią z ukosa. Zaczerwieniła się. Poczuła się jak oszust przyłapany na gorącym uczynku.
- Dzięki. - Odstawił kubek i brzdąkał dalej.
- Nie wiedziałam, że grasz na fortepianie.
- To już wiesz.
Nie ułatwiał jej zadania. Z drugiej strony, dlaczego miałby to robić? Zwłaszcza po tym, jak go traktowała.
No dalej, skacz na głęboką wodę! Po chwili wahania przełamała wewnętrzny opór i położyła mu rękę na ramieniu. Przestał grać i długo przyglądał się jej dłoni. Wreszcie pytająco spojrzał jej w oczy.
- Lee, chcę cię przeprosić - powiedziała cicho. - Za wszystko. Od początku byłam okropna. Dalej tak być nie może. Chcę się zmienić.
- Doprawdy? - Popatrzył na nią z powątpiewaniem. Miała ochotę dać mu w zęby! Zagryzła wargi. Gra toczy się o wielką stawkę. Nie wolno jej o tym zapomnieć.
- Ja... - Głos jej się załamał. Dzięki temu zyskała parę cennych sekund i wpadła na pomysł, by zmienić taktykę. - Zresztą nieważne! - oświadczyła patetycznie i szybko odwróciła się, by odejść.
Podziałało. Nim zdążyła zrobić krok, chwycił ją za rękę.
- W porządku. Co chciałaś powiedzieć?
- Że chcę cię lepiej poznać. - Łgała jak z nut.
- Poważnie?
- Tak. - Ciekawe, ile dodatkowych dni w czyśćcu będzie kosztowało ją to kłamstwo? Choć z drugiej strony w tym, co mówiła, była odrobina prawdy. Rzeczywiście wyrobiła sobie o nim błędne zdanie. On jest przyzwoity. Silny, twardy, ale z pewnością przyzwoity i prawy. I niezwykle atrakcyjny. Chryste, ale się zapętliłam, jęknęła w duchu. Gdyby była z nim szczera, musiałaby przyznać, że nie jest jej obojętny. Tylko że ona nie mogła pozwolić sobie na luksus szczerości. Nie mogła wypaść z roli. Adam! Dla niego nie cofnie się przed niczym.
- Skoro mamy się poznać, zabiorę was w niedzielę na piknik - zaproponował Lee.
W niedzielę? Przecież to dopiero za tydzień! Chrząknęła. Kiedy się odezwała, w jej głosie pojawiła się seksowna chrypka. Tyleż zmysłowa, co sztuczna. Zupełnie jak u zawodowej dziwki.
- Pamiętam, że kiedyś zapraszałeś mnie na kieliszek wina. Jeśli to wciąż aktualne, może dziś do ciebie wpadnę?
Znów uniósł sceptycznie brwi i wzruszył ramionami.
- Wpadnij. Cały wieczór będę w domu.
- Zapytam Barbarę, czy może zostać z chłopcami. Jeśli się zgodzi, przyjadę około wpół do dziewiątej.
- Przyjedź, o której ci pasuje. Puścił ją, a potem wyjął z kieszeni ołówek i na kawałku papieru napisał adres.
- Do wieczora - powiedział i poszedł porozmawiać z Andrew, który go zawołał.
- Do wieczora - szepnęła. Dopiero teraz poczuła, że dygocze z nerwów.
O ósmej wieczorem Lee usiadł na kanapie i oparłszy nogi o brzeg stolika, zapatrzył się w swoją whisky.
Mimo zamyślenia co chwila podnosił wzrok i omiatał czujnym spojrzeniem gustownie urządzony pokój.
Kiedy był w Los Angeles, znów kręcił się tu ktoś obcy. Czuł to. Przed wyjazdem mógł poprosić chłopaków, by na czas jego nieobecności któryś u niego zamieszkał, ale nie zrobił tego. Wolał, żeby cały czas pilnowali Bryn. Zresztą, może nikogo tu nie było, tytko on po prostu dziwaczeje.
Spojrzał na zegarek. Kwadrans po ósmej. Bryn zaraz będzie. To przypomniało mu o kolejnej zagadce. Dlaczego tak nagle zmieniła postępowanie? Powinien się cieszyć, bo przecież od początku bardzo mu się podobała. Z czasem fascynacja przerodziła się w poważniejsze uczucie. Czemu więc nie skacze z radości, że ona lada chwila tu będzie?
Nie ufał jej. Wietrzył jakiś podstęp. Coś mu się w tym wszystkim nie zgadzało...
Tak, Bryn z pewnością coś knuje. Tylko tak można wytłumaczyć tę nagłą zmianę frontu. W porządku, niech próbuje... Uśmiechnął się kątem ust. Nie będzie jej przeszkadzał. Z przyjemnością wejdzie w rolę dzikiego, napalonego samca i spokojnie zaczeka, aż sama odkryje karty.
Nie dzikiego, tylko durnego! - pomyślał drwiąco, unosząc szklankę w stronę kolekcji indiańskich strzał. Skończonego starego durnia, który zakochał się jak szczeniak.
Zadźwięczał gong. Lee roześmiał się szyderczo i wstał, by otworzyć. Więc przyjechała. Nawet nieco wcześniej. Widocznie bardzo jej się spieszy. Teraz był już pewien, że czegoś od niego chce. Obiecał sobie, że nie będzie psuł jej szyków. Da jej szansę. Niech się dziewczyna wykaże...
Otworzył drzwi i natychmiast przekonał się, że jednak nie jest przygotowany na to, co go czeka. Ledwie na nią spojrzał, musiał pogodzić się faktem, że nie jest aż tak odporny na jej wdzięki, jak by chciał.
Bo też trzeba przyznać, że przygotowała się do występu wyjątkowo starannie. Rozpuściła włosy i włożyła seksowną sukienkę z odkrytymi plecami i spódnicą do kolan. Strój nie był przesadnie elegancki, ale szalenie kobiecy. I co ważniejsze, wspaniale podkreślał jej nienaganną figurę.
- Cześć. Chyba... udało mi się nie spóźnić. - Powitała go promiennym uśmiechem i zalotnym błyskiem w oczach.
Odpowiedział głębokim ukłonem.
- Witam w jaskini lwa, panno Keller - powiedział, a widząc, że się zmieszała, szybko dodał: - Żartuję, Bryn. Wejdź, proszę.
Odebrał do niej cienki szal i zaprosił ją dalej.
- Piękne miejsce - pochwaliła.
- Dzięki. Ja to miejsce nazywam domem. Roześmiała się nerwowo.
- Szczerze mówiąc, jestem zaskoczona - przyznała po chwili. - Spodziewałam się zasieków i zastępu służących.
- Nie lubię, jak obcy ludzie kręcą mi się po domu. Chcesz zobaczyć resztę?
- Chętnie.
- Czego się napijesz?
- Dżinu z tonikiem i cytryną.
Przygotował jej drinka, a potem oprowadził ją po parterze. Następnie weszli na górę. Ilość pokoi była naprawdę imponująca. Jak się okazało, Lee miał na miejscu nawet profesjonalne studio nagraniowe.
- Realizujemy tu niektóre nasze kawałki - wyjaśnił. - A to - zastukał mocno w szybę - jest całkowicie dźwiękoszczelne. Możemy się drzeć w niebogłosy, nie zakłócając spokoju roślinom.
Stał obok na tyle blisko, że każdym nerwem wyczuwała jego obecność. Jego energię, jego ciepło, fascynującą aurę męskości. Ciągnęło ją do niego jak opiłek metalu ciągnie do magnesu, a jednak co chwila łapała się na tym, że ma ochotę uciec jak najdalej. Zanim doszczętnie spłonie w jego ogniu. Niestety, ucieczka nie wchodzi w grę. Musi zostać i oczarować go. Z roli zwierzyny wejść w rolę myśliwego...
Przełknęła nerwowo ślinę. Bala się, że jeszcze chwila i rozpłacze się jak dziecko. Najchętniej powiedziałaby mu prawdę, zdała się całkowicie na niego i błagała, by jej pomógł. Nie! Nie wolno jej pisnąć słówka. Ani policji, ani Condorowi. Od tego, czy potrafi milczeć, -zależy życie chłopców. Nie może ryzykować!
Zresztą gdyby wyznała prawdę, Lee pewnie poczułby się dotknięty, że chciała go oszukać. Wściekłby się i zażądał, by natychmiast zawiadomiła policję.
Jest tylko jedno wyjście. Musi go uwieść.
- A co jest za tymi drzwiami? - zapytała znienacka, i nie czekając na odpowiedź, otworzyła je. I natychmiast przekonała się, jak zgubna bywa ciekawość.
Stała w progu jego sypialni. Schludnej, skąpo umeblowanej i męskiej w charakterze. Centralne miejsce zajmowało w niej olbrzymie łóżko przykryte brązowo-pomarańczową indiańską narzutą. Te same barwy powtarzały się na ręcznie tkanych kilimach. Wystrój kojarzył się z prostotą i energią Matki Ziemi, z jej surowością i prymitywną, pierwotną siłą.
Dopiero tu widać było, że Lee, mimo całego zgiełku, który go otacza, nie jest zmanierowanym bożyszczem nastolatek, lecz mężczyzną, który dobrze wie, czego chce, i który dobrze czuje się w swojej skórze, więc nie musi niczego udawać ani udowadniać.
Odwróciła się, czując, że ją obserwuje. Wyglądał na rozbawionego. Jego lekko drwiący uśmieszek zdawał się mówić: „A widzisz, sama przyszłaś do mojej sypialni. Wcale nie musiałem cię namawiać”.
- Piękne drzwi - rzuciła, byle coś powiedzieć.
- Prowadzą na taras. - Przeszedł przez pokój i otworzywszy je, wyciągnął do niej rękę.
Zauroczyło ją piękno letniej nocy. Ponad głową widziała tysiące gwiazd. W dole przepiękny ogród z dużym basenem i jacuzzi. Wśród bujnej zieleni paliły się kolorowe latarenki; w ich niebieskim i zielonym świetle ogród wyglądał jak egzotyczna laguna.
Bryn oniemiała z zachwytu. Gdyby mogła, zapomniałaby o bożym świecie i rozkoszowała się pięknem otoczenia.
- Sam to zaprojektowałeś?
- Tak.
- Naprawdę...
Umilkła spłoszona, czując na ramionach jego dłonie. Delikatne i jednocześnie szorstkie, jak u prawdziwego mężczyzny. Chwilę gładził pieszczotliwie jej skórę, a potem obrócił ją ku sobie i zmusił, by spojrzała mu w oczy.
Wtedy ją pocałował. Łagodnie, ale tak namiętnie, że nie mogła pozostać obojętna. Przytuliła się do niego i odwzajemniła pocałunek. W jego ramionach czuła się cudownie bezpieczna, choć ta intymna bliskość ją przerażała. I zarazem fascynowała, podobnie jak zapach Lee, smak jego pocałunków, ciepły oddech...Dla niego z łatwością straciłaby głowę. Zapomniałaby o tym, co było i będzie, o ostrożności, o tym, że nie wolno jej go pokochać. Zapomniałaby o... zdjęciach!
Położyła dłonie na jego piersi i oparła czoło o jego ramię. Po chwili spojrzała mu w oczy. Jeszcze chwila i zapomni, po co tu przyszła. Przecież to ona ma uwieść jego, a nie zostać uwiedzioną. Jeśli już teraz pozwoli mu na więcej, będzie mógł ją kontrolować. Musi przerwać tę grę, dopóki jeszcze może. Z Lee nie ma żartów...
- Czy możemy trochę zwolnić tempo? - szepnęła drżącym głosem. Tym razem jej wzburzenie było autentyczne.
Uśmiechnął się i wypuścił ją z objęć. Zaniepokoiło ją, że nie przeżywał tego pocałunku tak mocno jak ona.
- Jak sobie życzysz - zgodził się. - Zejdźmy na dół. Poszli najpierw do kuchni, gdzie przygotował jej kolejnego drinka, a potem usiedli razem na kanapie.
- Opowiedz mi o sobie - poprosiła, wypijając duży łyk dżinu. - Gdzie się urodziłeś?
- W Black Hills.
- Tam się wychowałeś?
- Niezupełnie. Rodzice przeprowadzili się do Nowego Jorku. A ty?
- Jestem stąd, z Tahoe. - Zawahała się. - Barbara wspominała, że byłeś żonaty. I że owdowiałeś.
- Zgadza się.
Po prostu „zgadza się”. I ani słowa więcej. Szła tu z myślą, że szybko zdobędzie jego zaufanie. Zdaje się, że przeceniła własne możliwości. Pora sięgnąć po bardziej skuteczne środki. Lee nie spodziewał się, że odważy się go dotknąć. A jednak. Pogłaskała go po twarzy, rozchylając przy tym uwodzicielsko usta. Jak na kobietę, która chce zwolnić tempo, poczynała sobie całkiem śmiało.
Nazbyt śmiało. Nie mógł zaręczyć, że jego silna wola nie osłabnie w obliczu takich manewrów. W końcu tuli się do niego niezwykle piękna kobieta. Musiałby chyba być z kamienia, by długo pozostać niewzruszonym. Pocałowała go. Bardzo delikatnie. Chciała natychmiast się wycofać, aleją przytrzymał i zaczął całować. Pieścił jej szyję i piersi, bawił się włosami, całował policzki i czoło...
- Lee...
- Hm?
- Mieliśmy rozmawiać....
- Więc mów! - zachęcił ją. Ufny wyraz jej oczu świadczył o tym, że nie wyczuła w jego słowach podstępu.
- Ja... - zająknęła się. Udał, że tego nie spostrzegł. Głaskał jej nogi, przesuwając dłoń coraz wyżej. Czuł, że ją to krępuje, że jest coraz bardziej spięta.
- Wiesz, Lee... - Odchrząknęła nerwowo. - Błędnie cię oceniłam. Pokazałam cię w fałszywym świetle...
- Tak? - Leniwie kreślił kręgi na jej udzie.
- Chodzi o... zdjęcia, które ci zrobiłam.
- Zdjęcia?
- Tak. Chciałabym, żebyś mi je oddał. Nie jestem z nich zadowolona. Uważam, że stać mnie na więcej. Zróbmy nową sesję...
- Chcesz, żebym oddal ci zdjęcia, tak? - Zostawił w spokoju jej uda i zaczął pieścić szyję.- Tak. Zachowywałam się wtedy beznadziejnie i... - Przez niego nie mogła się skoncentrować. -Nie byłam w formie i miało to wpływ na jakość mojej pracy. Wiem, że mogę zrobić to lepiej... dla ciebie...
- Miło, że tak się starasz...
Znów zaczął ją całować. Nie opierała się, choć musiała się powstrzymać, by nie złapać go za rękę, która zawędrowała zdecydowanie za daleko.
- Oddasz zdjęcia? - szepnęła, patrząc mu zalotnie w oczy. Z czułością odgarnął jej włosy z twarzy.
- Jak bardzo ci na nich zależy? - zapytał.
- Co takiego? - szepnęła zdezorientowana.
Roześmiał się.
- Słyszałaś, co powiedziałem. - Wyraźnie się z nią droczył, co mogło być elementem erotycznej, śmiertelnie poważnej gry. Bryn łudziła się, że pójdzie jej łatwiej. Że kupi go paroma pocałunkami i uwodzicielskim uśmiechem. Tymczasem sprawy zaszły dużo dalej, niż zakładała, a ona wciąż daleka była od upragnionego celu.
Co teraz?
Spuściła wzrok. Nie ma wyjścia, musi zdobyć te zdjęcia. Dla nich była gotowa na wszystko. Ale czy tylko dla nich? Czy nie powinna przyznać się sama przed sobą, że jeśli pójdzie z nim do łóżka, nie będzie to z jej strony żadne poświęcenie ani heroiczny akt? Gdyby uległa pokusie, wreszcie zdarzyłoby się to, o czym skrycie marzy. Poznałaby ciało tego mężczyzny, zaspokoiła pożądanie, otarłaby się o tajemnicę spełnienia. I miałaby wygodne alibi: mogłaby sobie wmawiać, że uległa, bo nie miała wyjścia.- Bryn?
Spróbowała roześmiać się ze swobodą, ale odgłos, który z siebie wydała, przypominał zduszone, przesiąknięte zmysłowością westchnienie.
- Czy to ważne, jak bardzo mi zależy? - Przesunęła paznokciem po jego brodzie. - I tak będzie, co ma być. Ale rzeczywiście zależy mi na tych zdjęciach. Bardzo. Oddasz mi je? W zamian... - Przestraszyła się, że nie da rady. Odczuwała zbyt wielkie podniecenie. Lee był blisko, wciąż jej dotykał, przez co nie mogła zebrać myśli. Z każdą chwilą rosła w niej obawa, że ta zabawa źle się dla niej skończy, że wyjdzie z tej potyczki z kolejną raną w sercu. A swoją drogą, czy zasługiwała na lepszy los? W końcu przyszła do niego, by się sprzedać.
I co z tego? Liczą się tylko zdjęcia. Najważniejsze jest dobro chłopców. Dopiero potem jej spokój i zdrowie...
- Zrobię wszystko... w zamian za te zdjęcia - wyznała. Starała się, by zabrzmiało to słodko i zalotnie.
Pocałował ją w obie ręce, potem spojrzał jej w oczy i uśmiechnął się.
- Lee?
- Nie - powiedział bez ogródek.
- Co? - wykrztusiła.
Puścił ją, zwinnie wstał z kanapy i skrzyżowawszy ręce na piersi, zmierzył ją ostrym wzrokiem.
- Słyszałaś. Powiedziałem: nie! Ani przez moment nie wierzyłem, że naprawdę chodzi ci „o jakość” twojej pracy. Zabawa się skończyła. Nie wiem, co knujesz, i pewnie się nie dowiem, ale nie pozwolę, żebyś kupczyła swoim ciałem i mieszała seks do interesów. - W jego oczach błysnęła pogarda. - Nie przeczę, propozycja jest kusząca. Tylko że ja, kochanie, nie jestem zainteresowany wymianą towarową.
Wpatrywała się w niego, niezdolna wydobyć z siebie głosu. W tym czasie przetoczyła się przez nią nawałnica skrajnych emocji. Zwyciężyła wściekłość. Dotarło do niej, że zrobiła z siebie idiotkę - nadaremnie!
- Ty draniu! Ty pieprzony, egoistyczny draniu! - zawołała, podrywając się na równe nogi.
Domyślił się, że będzie chciała go spoliczkować. Złapał ją za rękę, zanim zdążyła dosięgnąć jego twarzy.
- Wróć tu, kiedy będzie zależało ci na mnie - powiedział twardo.
- Prędzej piekło zamarznie! - syknęła, wyrywając dłoń.
- Może faktycznie piekło skuje lód - zadrwił.
- Niedoczekanie twoje! Obyś zgnił. Obyś zdechł jak pies. Niech cię twoi cholerni fani rozerwą na strzępy!
- Jasne, Bryn. Podążam za twoim tokiem myślenia.
Stał obok swojej kolekcji indiańskich strzał. Ze zmrużonymi oczami i rękami opartymi na biodrach wyglądał jak uosobienie siły i potęgi. Takim go zapamiętała, gdy klnąc na czym świat stoi, trzasnęła drzwiami.
Rozpłakała się dopiero w samochodzie. Nie zważając na Izy, wcisnęła gaz do dechy i odjechała z piskiem opon.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Powrót do domu zajął jej kwadrans. W tym czasie miotała się między rozpaczą a wściekłością. Co teraz będzie? Co powie szantażyście, gdy zadzwoni? Będzie musiała przyznać się, że choć robiła, co w jej mocy, nie odzyskała zdjęć. Skoro są dla niego takie ważne, niech sam idzie do Condora i wyrwie mu je choćby z gardła. Proste.
Źle zrobiła, że nie zawiadomiła policji. Od razu po pierwszym telefonie. Oszczędziłaby sobie strachu, nerwów i... wstydu, którego się dziś najadła.
Lee przejrzał ją na wylot. Od początku wiedział, że czegoś od niego chce, a mimo to bawił się z nią w kotka i myszkę. Z premedytacją podpuszczał ją, choć nie zamierzał dać jej tego, po co przyszła. Niech go jasny szlag! Skompromitowała się, zrobiła z siebie idiotkę. Nawet gorzej. Bo jak nazwać kobietę, która proponuje wymianę: zdjęcia za seks? Zęby chociaż wyciągnęła od niego te cholerne negatywy!
Zahamowała ostro, a potem długo nie wysiadała z samochodu. Zdziwiła się, że jest już przed domem. Zupełnie nie pamiętała, jak się tu znalazła. Co za szczęście, że zna Lake Tahoe jak własną kieszeń. Przyjechała tu jak koń z klapkami na oczach, na pamięć.
- Policz do dziesięciu - szepnęła, - Uspokój się. Idź do domu i porozmawiaj z Barbarą.
Wybiegając w pośpiechu od Lee, jakimś cudem pamiętała, by zabrać torebkę. Ale szala już nie. Trudno, mała strata. I tak najchętniej spaliłaby go razem z sukienką, którą miała dziś na sobie.
Nie trzaskaj drzwiami! Opanuj się, bo pobudzisz dzieci! Uśmiechnij się do Barbary i powiedz, że było fajnie, powtarzała sobie, idąc do drzwi.
Tknęło ją dopiero, gdy stanęła w progu. Zaniepokojona, ściągnęła mocno brwi. Przed wejściem nie paliło się światło. Dziwne, zważywszy, że Barbara miała na tym punkcie obsesję. Zawsze powtarzała, że wieczorem trzeba zapalać światło nad wejściem, bo to odstrasza włamywaczy.
Bryn natychmiast zapomniała o Lee. Próbując opanować drżenie rąk, włożyła klucz do zamka. Jednak drzwi wcale nie były zamknięte. Uchyliły się, ledwie ich dotknęła. Zaskoczona, zamarła. Stojąc w progu, ostrożnie zajrzała do środka. Telewizor był włączony. W pokoju i kuchni paliło się światło. Wszystko wyglądało jak zawsze. Ze swego miejsca widziała stopy Barbary oparte o bok kanapy.
- Barb! - zawołała, zniżając głos.
Żadnej reakcji. Ostrożnie wsunęła się do środka i na palcach podeszła do kanapy. Barbara wyciągnęła się jak długa. Wyglądała normalnie, tylko była trochę blada. Musiała twardo spać, skoro nie usłyszała wołania.
- Barb! - Delikatnie potrząsnęła ją za ramię. Jęknęła, ale nie otworzyła oczu. Coraz bardziej zdenerwowana Bryn potrząsnęła nią ponownie. - Barb! To ja, Bryn! Słyszysz mnie? Co się z tobą dzieje?
Barbara z trudem otworzyła oczy i spojrzała na nią nieprzytomnie. Dopiero po chwili rozpoznała przyjaciółkę.
- Bryn... - Chciała usiąść, ale nagle z jękiem chwyciła się za głowę.
- Co ci się stało? - Bryn dostała gęsiej skórki.
- Nie wiem... Chyba usnęłam... Boże, jak mnie boli głowa! Jakbym oberwała cegłą. Pamiętam, że oglądałam telewizję, a potem... Nie mam pojęcia, co było potem!
Bryn usiadła obok i delikatnie rozgarnęła włosy przyjaciółki. Gdy na potylicy wymacała spory guz, oblał ją zimny pot.
- Chryste, Barb! Ty chyba naprawdę oberwałaś cegłą. Nie ruszaj się. Zaraz zrobię ci okład. - Pobiegła do kuchni, ale ze zdenerwowania wysypała kostki lodu na podłogę. Zebrała je szybko i z gotowym kompresem wróciła do Barbary. - Spróbuj sobie przypomnieć, co się stało - poprosiła, przykładając go jej ostrożnie.
- Przecież już ci mówiłam - zniecierpliwiła się Barbara. - Pytasz mnie, jakbym miała amnezję, a ja mam tylko guza. Oglądałam telewizję. Nie potknęłam się ani nie przewróciłam. - Nagle otworzyła szeroko oczy i rozejrzała się z trwogą po pokoju. - Bryn! Ktoś tu musiał być - oznajmiła konspiracyjnym szeptem. - Zaszedł mnie od tylu i czymś ogłuszył.
Bryn przełknęła nerwowo ślinę. Barbara ma rację. Pozostawało tylko jedno pytanie: czy napastnik już uciekł, czy gdzieś się zaczaił?
- Musimy zadzwonić na policję! - zarządziła Barbara.
- Nie! - Niemal krzyknęła, zapominając o ostrożności. Barbara spojrzała na nią tak, jakby podejrzewała, że ma do czynienia z wariatką. - Czekaj, na razie nigdzie nie dzwońmy - szepnęła jej Bryn do ucha. - Najpierw przeszukajmy dom.
- Nie ma na co czekać - obruszyła się Barbara. - Dzwońmy natychmiast!
- Nie, Barb. Proszę. Zaraz ci wszystko wytłumaczę - powiedziała zgnębiona i patrząc na nią błagalnie, zaczęła cofać się w stronę schodów. - Dla dobra chłopców nie mogę mieszać w to policji. Wiem, to brzmi absurdalnie. Ktoś cię zaatakował, więc powinnyśmy to zgłosić, ale...
- Zaczekaj! Dokąd idziesz?
- Zajrzeć do chłopców! - Bryn była bliska płaczu. Pocieszała się, że szantażysta ogłuszył Barbarę, a potem przeszukał sypialnię i pewnie za chwilę zadzwoni, by sprawdzić, jakie zrobiło to na niej wrażenie. W najgorszym przypadku...- Bryn, masz na mnie zaczekać! - nakazała Barbara stanowczo. - Nie puszczę cię tam samej!
- Weź szczotkę!
- Szczotkę?
- To moja najlepsza broń.
- Nie lepiej wziąć nóż?
- Żebyśmy się pozabijały?!
Argument musiał trafić Barbarze do przekonania, bo przyniosła z kuchni szczotkę i mop - tak by każda miała swój oręż. Potem spojrzały w stronę ciemnych schodów; na górze nie paliło się żadne światło. Bryn jeszcze nigdy w życiu tak się nie bala; perspektywa przeszukiwania mrocznych zakamarków przyprawiała ją o zimny dreszcz.
- No idź! - Barbara pchnęła ją lekko.
Z ociąganiem weszła na pierwszy stopień. Barbara za nią. Potem na drugi. Barbara cicho zakasłała, czym tak ją wystraszyła, że prawie zaczęła krzyczeć.
Walcząc z lękiem, pokonywała kolejne stopnie, a Barbara szła tuż za nią. Jak wierny cień.
- Widzisz coś? - zapytała w pewnej chwili.
- Nic - odparła Bryn.
- To idź dalej.
Były już prawie na górze, gdy nagle zamajaczyła przed nimi jakaś sylwetka. Zaczęły krzyczeć i w popłochu szturchać się kijami. Odpowiedzią na ich krzyk był przeraźliwy wrzask. A potem płacz przestraszonego dziecka.
- Adam? - Bryn zamarła.
- Nie, to ja, ciociu. Keith. Okropnie mnie przestraszyłaś - chlipnął. - Chce mi się siusiu, ale nie mogę trafić do łazienki, bo zgasiłaś światło.
Bryn odetchnęła. Po omacku znalazła włącznik i zapaliła światło. Wszystkie strachy natychmiast znikły. Spojrzała na Keitha i poczuła, że kamień spada jej z serca.
- Chodź, kochanie - odezwała się łagodnie. - Obiecuję, że ciocia Barb i ja już nigdy nie zapomnimy zostawić zapalonego światła.
Barbara, blada jak ściana i roztrzęsiona, starała się trzymać fason. Odczekała, aż Keith zamknie drzwi łazienki i dopiero wtedy pociągnęła Bryn za rękaw.
- Zostawiłam to cholerne światło zapalone - syknęła.
- Przecież wiem, że zawsze tak robisz.
- Wiem, wiem - jęknęła Bryn. - Przeszukajmy do końca dom. Potem wszystko ci wyjaśnię. Obiecuję.
- Nie masz wyjścia - mruknęła Barbara. - To przez ciebie mam śliwę na głowie. Chodź, sprawdzimy twoją sypialnię.
Okazało się, że wszystko jest w porządku. Dla pewności zajrzały nawet do szafy, ale nie znalazły w niej nic poza ubraniami Bryn.
- To jedyny pokój, gdzie ktoś mógłby się schować - zauważyła przytomnie Barbara.
- Jest jeszcze ciemnia - przypomniała jej Bryn.
- No to trzeba tam zajrzeć - odparła Barbara bez entuzjazmu.
- Zaraz. Najpierw położę Keitha spać - rzekła Bryn, łapiąc za rękę zaspanego chłopca, który wyszedł z łazienki i zamiast pójść do pokoju, poczłapał w stronę
schodów.
Pomogła mu położyć się do łóżka i już miała wyjść, gdy nagle przyszło jej do głowy, że dla pewności powinna zajrzeć do garderoby. Po chwili z ulgą stwierdziła, że między ubraniami nikt się nie chowa.
Napastnik na szczęście sobie poszedł.
Odetchnęła. Przykryła starannie Keitha, po czym podeszła do piętrowego łóżka, by sprawdzić, czy jego bracia nie rozkopali się. Najpierw okryła Briana, a potem pochyliła się, by poprawić okrycie Adama.
Jego posianie było puste. W pierwszej chwili nie dotarło do niej, że chłopca nie ma. Pewnie zwinął się w kłębek albo ułożył w nogach, pomyślała, macając nerwowo pościel. Dopiero po jakimś czasie przyjęła do wiadomości straszną prawdę - Adam zniknął.
Zerwała się z kolan i zapaliła światło. Zaczęła rozglądać się na wszystkiego strony. Potem jeszcze raz podbiegła do wbudowanej w ścianę szafy i jak w transie zaczęła wyrzucać z niej ubrania i zabawki. Wreszcie położyła się na podłodze i zajrzała pod łóżka. Nigdzie ani śladu Adama. Nigdzie!
- Ciociu, światło mnie razi! - mruknął Brian.
- Kochanie, proszę, powiedz mi, czy widziałeś albo słyszałeś coś niepokojącego? - Starała się mówić spokojnie. - Może wiesz, gdzie jest twój...
Urwała, bo na dole zadzwonił telefon.
- Śpij, skarbie - szepnęła. - Już gaszę światło. Po chwili biegła na dół, przeskakując po kilka stopni.
- Nie odbieraj! - zawołała, widząc, że Barbara zamierza podnieść słuchawkę. - Barb, rób, co ci mówię. Oni mają Adama! - wydusiła przez łzy. Odebrała telefon, ale ze zdenerwowania nie była w stanie się odezwać. Rozmówca nie zamierzał tracić czasu.
- Panna Keller? Niech się pani odezwie! Szybko!
- Tak, to ja! - zawołała. - Oddaj mi go! Słyszysz? Adam ma natychmiast wrócić do domu, bo jak nie, to Bóg mi świadkiem, że zaraz zadzwonię na policję. Albo cię zabiję!
- Zamknij się i przestań histeryzować! Zgadłaś, mamy Adama. Dostał pyszną kolację, a teraz zwinął się w kłębek i słodko śpi. Będzie mu u nas dobrze. I nie oddamy ci go, dopóki nie odzyskasz zdjęć. Dzisiaj wieczorem pokpiłaś sprawę. Wiedziałem, że tak będzie. Myślałaś, że sobie żartuję. No to już wiesz, że ze mną nie ma żartów. Daję ci jeszcze jedną szansę.
- Człowieku, czy ty nic nie rozumiesz?! Nie odzyskam tych cholernych zdjęć. Condor nie chce ich oddać...
- To je od niego wyciągnij!
- Starałam się...
- Widocznie za słabo. Uciekłaś. Wiesz co, mała? Znam takie jak ty. I cały czas mam cię na oku, więc nie próbuj mnie przechytrzyć. Buzia na kłódkę, jasne? Chyba zależy ci na tym, żeby Adam wrócił do ciebie cały i zdrowy?
- Naprawdę się starałam - jęknęła błagalnie. - Byłam gotowa na wszystko...
- Wymyśl coś. Ludzie mówią, że wpadłaś Condorowi w oko. Nie trać wiary. Kobiecie z twoją urodą mężczyzna będzie jadł z ręki. Zdobądź dla mnie te zdjęcia. I to szybko. Połączenie zostało przerwane i w słuchawce zapadła martwa cisza. Martwa... Chryste, co za słowo. Co robić?
Poczuła, że ktoś kładzie jej rękę na ramieniu i aż podskoczyła za strachu. A to była tylko Barbara. Bryn nagle się rozkleiła. Ukryła twarz w dłoniach i zaczęła płakać.
- Gdzie masz brandy? - Barbara posadziła ją przy stole.
- Pod zlewem.
Po chwili przyjaciółka postawiła przed nią kieliszek.
- Wypij. Do dna - poleciła.
Bryn zakrztusiła się, zakasłała, ale przynajmniej przestała płakać.
- Dobrze. A teraz słucham - rzekła Barbara. Matowym, monotonnym głosem opowiedziała jej całą historię. Zakończyła na tym, jak tego wieczoru bezskutecznie próbowała odzyskać negatywy.
- Nie wiesz, co masz robić? - obruszyła się Barbara. - Musisz powiedzieć o wszystkim Lee.
- Nie mogę. Szantażysta ciągle powtarza, że Condor nie może się o niczym dowiedzieć.
- Pewnie się go boi. Jest sprytny. Wie, że teraz ma cię w garści. Dobrze ci radzę, porozmawiaj z Lee. Na pewno odda ci zdjęcia. Nie będzie narażał dziecka.
- Skąd ta pewność? A jeśli będzie chciał zapolować na tych ludzi? Och, Barbaro, to zbyt duże ryzyko.
- Lee nie jest głupcem. Nie zrobi niczego, co mogłoby zaszkodzić Adamowi - przekonywała Barbara.
- Nie mogę ryzykować - powtórzyła Bryn. - Barb, błagam! Pomóż mi. Pozwól mi realizować mój plan. Barbara spojrzała jej w oczy.
- Wiesz, że obojętne, co zrobisz, i tak ryzykujesz?
- O co ci chodzi? - Bryn domyślała się odpowiedzi.
- Jeśli ci ludzie są naprawdę bezwzględni, w każdej chwili mogą skrzywdzić Adama. Bryn energicznie pokręciła głową.
- Zależy im na zdjęciach. Nawet nie chcę myśleć, że mogliby coś mu zrobić.
- Co powiesz chłopcom?
- Że... że zawiozłaś Adama do swojej siostry.
- Przecież ja nie mam siostry!
- Od dzisiaj masz.
Barbara westchnęła ciężko.
- W porządku, Bryn. Będzie, jak chcesz. A swoją drogą, co zamierzasz zrobić?
- Włamać się do domu Lee.
- Co takiego?!
- Jutro w nocy włamię się do jego domu.
- Ty chyba oszalałaś! A jeśli ma system alarmowy?
- Wydaje mi się, że nie ma. Zresztą wszystko mi jedno. Nie mam nic do stracenia.
- Jesteś pewna? Pomyślałaś, co będzie, jak cię złapią i wsadzą do więzienia?
- Nie martw się, nie wsadzą - odparła z przekonaniem, choć wcale nie była tego taka pewna.
- Nalej mi brandy - westchnęła Barbara. - To będzie ciężka noc, a jutro rano trzeba iść do pracy.
Bryn napełniła kieliszki, a potem wypiła, dziękując Bogu, że zesłał jej przyjaciółkę, która wspierają w chwili najcięższej próby.- Jak myślisz, ile musimy wypić, żeby od razu zasnąć?
- Butelkę - odparła Bryn.
Niebawem przekonała się, że nie pomogłoby jej nawet dziesięć butelek. W czasie bezsennej nocy ani na chwilę nie przestawała myśleć o Adamie. Gdyby znów tu był, obiecałaby mu, że będzie mógł strzelać jedzeniem na prawo i lewo, a ona nie powie mu słowa...
Proszę cię, wróć do nas, zaklinała go w myślach. Dobry Boże, ocal go. Spraw, żebyśmy znów byli razem...
Andrew już z daleka usłyszał ogłuszające bębnienie. Aha, Lee jest wściekły albo wpadł w melancholię. Kiedy wszedł do domu Fultona, perkusja natychmiast umilkła. Po chwili zabrzęczały talerze; Lee wstał od instrumentu.
- Cześć. Co tak wcześnie? - zawołał, podchodząc do balustrady na piętrze.
- Wydzwaniam do ciebie od bladego świtu - powiedział Andrew.
- Stało się coś?
- Sam nie wiem...
Lee zbiegł na dół.
- Chodź, opowiesz mi wszystko przy kawie.
- Wczoraj wypadła moja kolej pilnowania domu Bryn - mówił Andrew, gdy usiedli. - Wiedziałem, że umówiła się z tobą, więc specjalnie się nie spieszyłem. Przyjechałem wpół do dziesiątej i trochę się zdziwiłem, że już wróciła.
- Wyszła wcześnie - rzucił Lee od niechcenia. - Ale mów, co było dalej.
- Właściwie nic niezwykłego. Po prostu wydało mi się dziwne, że Barbara została u niej na noc, nie wyłączyły światła ani telewizora.
- Może długo gadały, a potem po prostu zasnęły.
- Możliwe - zgodził się Andrew z ociąganiem. - Czuję przez skórę, że coś się tam wydarzyło, zanim przyjechałem. Jestem na siebie zły, że nie przyszedłem wcześniej.
- Daj spokój, stary. Nie twoja wina, że Bryn nie została u mnie dłużej. Zresztą na pewno nic złego się nie stało.
- A co u ciebie? Miałeś spokojną noc?
- Noc tak. Za to rano ktoś wszedł do domu zaraz po moim wyjściu.
- Skąd wiesz?
- Dzwoniła Maria. Pytała, gdzie schować papiery, które zostawiłem na biurku. Była zdziwiona, że tam leżą, bo wie, że wszystko trzymam w szafkach.
- Posłuchaj, mam wrażenie, że sami sobie z tym nie poradzimy - stwierdził Andrew. - Może powinieneś zatrudnić ochronę.
- Wykluczone. - Lee pokręcił głową. - Włamywacz nie zostawia śladów, więc jeśli zawiadomię policję, pomyślą, że cierpię na paranoję. Najlepiej wynająć prywatnego detektywa, ale trzeba z tym jeszcze poczekać. Nie zależy mi na tym, żeby złapać jakiegoś drobnego złodziejaszka, który kręci się koło mojego domu. Ja chcę się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi i kto za tym stoi.
- To się dowiedz, tylko szybko. - Andrew ziewnął szeroko. - Chciałbym się wreszcie wyspać. A tak swoją drogą, jak się udała randka?
- Nie udała się.
- Cóż, szkoda.
- Ja też żałuję. Zwłaszcza tego, że nie skorzystałem z oferty.
- Z jakiej znowu oferty? - zdziwił się Andrew.
- Nieważne. Dzięki za pomoc, bracie.
- Nie ma sprawy... - Andrew urwał i obrócił się w stronę wejściowych drzwi. Stal w nich jakiś wysoki mężczyzna.
- Panie Condor? - odezwał się, rozglądając się po pustym holu.
Lee był zaskoczony, nie spodziewał się bowiem żadnych wizyt. Przyjrzał się nieproszonemu gościowi i zorientowawszy się, kim jest, skrzywił się z niesmakiem.
- A ten co tu robi? - Spojrzał pytająco na Andrew.
- Ten, to znaczy kto?
- Taki jeden beznadziejny polityk, którego poznałem w klubie golfowym. Mówił, że chciałby wpaść i zobaczyć, jak wygląda dom po remoncie. A ja, jak ten idiota, powiedziałem, że będzie mile widziany.
- Public relations - zauważył Andrew z przekąsem.
- Właśnie. Public relations. - Lee wstał od stołu. - Dzień dobry, panie Hammarfield. Śmiało. Prosimy dalej. Możemy panu w czymś pomóc? - zapytał, przywitawszy się z nim i jego nieodłączną świtą.
- O nie. Proszę nie robić sobie kłopotu. - Z twarzy Hammarfielda nigdy nie znikał uśmiech. - Jak mówiłem, jestem ciekaw, jak wygląda dom Fultona po generalnym remoncie. Przy okazji chciałem podejrzeć, jak powstaje teledysk, ale chyba przyjechałem trochę za wcześnie?
- Rzeczywiście, jeszcze nie zaczęliśmy pracy.
- W takim razie nie będę zabierał panom czasu. W przyszłym tygodniu organizuję kolację połączoną ze zbiórką pieniędzy na cele charytatywne. Serdecznie zapraszam.
- Dziękujemy. Skontaktujemy się z panem - odrzekł
Lee wymijająco.
- Ciekawe, dlaczego mu nie ufam? - zastanowił się Andrew po wyjściu Hammarfielda.
- Bo za często się uśmiecha - mruknął Lee. Wyjrzał przez szybę w drzwiach i mocno ściągnął brwi. Właśnie przyjechały Bryn i Barbara. Razem. Hammarfield podszedł do nich i przywitał się. Bardzo wylewnie. Zwłaszcza z Bryn. Pocałował ją w policzek, i to wcale nie po bratersku. Hammarfield wprawdzie uśmiechał się z chłopięcą niewinnością, ale w oczach miał czyste pożądanie.
- Co on knuje? - mruknął Lee.
- Trudno zgadnąć - zauważył Andrew przytomnie - ale jedno jest pewne: jeśli nie chcesz, żeby dziewczyny posądziły cię o szpiegowanie, lepiej odsuń się od drzwi.
Pierwsza weszła Barbara. Lee bardzo zdziwił się na jej widok. Zawsze zadbana i promienna, dziś była zdecydowanie nie w formie. Bryn wyglądała jeszcze gorzej. Udawała, że go nie widzi, choć idąc po kawę, musiała przejść obok niego. Niewiele myśląc, poszedł za nią. Drgnęła, gdy stanął obok, i klnąc, zaczęła wycierać rozlaną kawę.
- Czego chcesz? - burknęła.
- Zapytać o twoje samopoczucie.
- Będzie o wiele lepsze, jeśli będziesz dalej.
Niedbale oparł się o drzwi.
- Patrzcie, patrzcie - rzucił nonszalancko - wczoraj mruczała jak kotka, a dzisiaj wyciąga pazury. Nie mogę trzymać się z dala od ciebie, bo pracujemy razem. Chyba że postanowiłaś złożyć wymówienie?
Zauważył, że z całej siły zacisnęła zęby.
- Nie. - Spojrzało mu twardo w oczy. - Wyrzucasz mnie?
- Nie.
Korciło go, by nią potrząsnąć, więc po prostu odszedł. Zaintrygował go wyraz jej oczu. Wydawało mu się, że jest zastraszona. W ciągu dnia wiele razy miał ochotę zmusić ją, by powiedziała, co ją trapi. Wystarczyło jednak, że na nią spojrzał, a w jej pochmurnych oczach zapalał się gniew. Wyglądało to na prawdziwy początek zimnej wojny.
- Bryn, ty naprawdę oszalałaś! Uprzedzam cię, że jak cię wsadzą do paki, nie wpłacę za ciebie kaucji. Przysięgnę, że nic nie wiedziałam o twoich planach - oznajmiła Barbara bezceremonialnie. - Gdybyś powiedziała o wszystkim Lee, nie stałoby się to nieszczęście. Ale ty jesteś zawzięta! Zobaczysz, jak Lee cię złapie...
- Nie złapie. - Bryn spokojnie wciągnęła przez głowę czarny sweter. - Słyszałam, jak Mick mówił do niego, że dziś jego kolej, a Lee prosił, żeby był najpóźniej o dziewiątej wieczorem. To znaczy, że gdzieś wychodzą albo będą mieli próbę. A jak się zamkną w tym dźwiękoszczelnym studiu, to mogłaby bomba wybuchnąć, a oni nie usłyszą.
- Nie podoba mi się to wszystko! - stwierdziła Barbara. - Słuchaj, czy ja zamknęłam okno w pokoju chłopców?
- Tak. Razem sprawdzałyśmy, czy wszystkie okna są pozamykane. Nie bój się, dziś w nocy nikt tu nie przyjdzie - zapewniła ją Bryn. - Już nie ma po co. Jestem gotowa. Chodź na dół, zamkniesz za mną drzwi na zasuwę.
Barbara kiwnęła smętnie głową. Były w połowie schodów, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Zamarły.
- Spokojnie! - szepnęła Bryn. - Szantażyści nie składają wizyt swoim ofiarom.
Podeszła na palcach do drzwi i wyjrzała przez wizjer.
- Co za diabeł przyniósł tu tego cholernego golfistę? - jęknęła, opierając się o drzwi.
- Golfistę?
- Tak. Mike'a Winfelda. Poznałam go w klubie.
- Przyszedł do ciebie? Ty to masz szczęście do fajnych facetów! - westchnęła Barbara z zazdrością, przykładając oko do wizjera. - Fajny jest, zupełnie jak „Buntownik bez powodu”, tyle że on akurat miał powody.
- O czym ty mówisz?
- Nie znasz jego historii? Miał trudne dzieciństwo. Wychowywał się na ulicy, aż trafił do rodziny zastępczej, w której był zapalony golfista. Resztę znasz.- Bardzo wzruszające - zirytowała się Bryn - ale lepiej powiedz mi, co mam zrobić. Przecież muszę wyjść!
- Otwórz i powiedz mu, że jesteś umówiona.
- A co zrobię, jeśli on...
- Wejdzie do środka? Spokojna głowa, ja się nim zajmę - powiedziała Barbara.
Bryn rzuciła jej gniewne spojrzenie, a potem uśmiechnęła się promiennie i otworzyła drzwi.
- Mike! Co za niespodzianka. Czemu ją zawdzięczam?
- Pomyślałem, że znajdziesz dla mnie parę minut.
- Och, co za pech! - Bardzo się starała, żeby nuta zawodu w jej głosie nie zabrzmiała fałszywie. - Jestem umówiona i właśnie wychodzę. Tak mi przykro...
Przez sekundę naprawdę żałowała - na przystojnej twarzy Mike'a odmalowało się rozczarowanie. Taki miły z niego facet, pomyślała. Jednak zaraz przywołała się do porządku. Musi natychmiast wyjść, a on jej tylko przeszkadza.
- Cóż, skoro jesteś zajęta, trudno - odparł ze smutnym uśmiechem. - Ale pamiętaj, ja nigdy nie rezygnuję. Mogę odprowadzić cię do samochodu?
- Oczywiście.
- Dobranoc, Barbaro. Miło było cię poznać.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Bryn, tylko wracaj szybko!
- Postaram się - obiecała.
Gdy stanęli obok jej samochodu, podała Mike'owi rękę.
- Dzięki, że wpadłeś. Miły z ciebie facet.- Nie miły... tylko uparty. Zrobiła zawiedzioną minę.
- Przez kilka tygodni będę bardzo zajęta - uprzedziła.
- Wierzę. Życzę miłego wieczoru.
- Dziękuję, nawzajem.
Skinął ręką i odsunął się, by mogła wsiąść. We wstecznym lusterku widziała, jak rusza za nią swoim porsche. Jechał za nią do wjazdu na autostradę. Tam straciła go z oczu i pochłonięta swoimi problemami, natychmiast o nim zapomniała.
Barbara miała rację. Naprawdę oszalała. Ma zamiar włamać się do domu Lee jak zwykły złodziej. Przeraziła się. Za chwilę wkradnie się przez okno i będzie grzebała w prywatnych rzeczach obcego człowieka. Szaleństwo...
Czyste szaleństwo!
Nim zdążyła jeszcze raz się nad tym zastanowić, skręciła w boczną drogę prowadzącą do posiadłości Lee. Po chwili zatrzymała się w cieniu wysokich sosen. Zgasiła silnik i światła, ale nie wysiadła z samochodu. Siedziała, wsłuchując się w noc. Wiedziała, że nie ma odwrotu, więc pogodzona z losem wzięła latarkę i otworzywszy drzwi, wysiadła prosto w jej objęcia.
Otoczyła ją ciemność tak gęsta, że aż namacalna. Zaczekała, aż oczy przyzwyczają się do skrajnych warunków. Pomiędzy drzewami zamajaczyła sylwetka domu. Wtedy wciągnęła na głowę kominiarkę i ostrożnie zaczęła posuwać się naprzód.
Klamka zapadła. Dalej wypadki potoczyły się szybko. Udało jej się otworzyć okno i wejść do środka. Nie tracąc ani chwili, po cichu zakradła się do biurka. Starała się nie patrzeć na łuki i strzały, ale z tylu głowy kołatała się niepokojąca myśl, że Lee potrafi się nimi posłużyć.
Obawiała się, że szuflady będą zamknięte na klucz. Na szczęście nie były. Nerwowo wyciągała jedną po drugiej, ale nie znalazła w nich negatywów ani stykówek.
Niezrażona niepowodzeniem zamierzała otworzyć ostatnie trzy szuflady, gdy stało się najgorsze.
- Coś ty za jeden, do jasnej cholery?
Więc jednak się nie udało. Została przyłapana na gorącym uczynku. Mało tego, niewiele brakowało, a ona i Lee zginęliby od kuł tajemniczego włamywacza, który niepostrzeżenie zakradł się do domu.
Lee próbował go zatrzymać, pobiegł za nim na dół. Nagle padł pojedynczy strzał. Za chwilę drugi. Bryn struchlała. Leżąc w ciemnej sypialni, sama w ogromnym łóżku, wciąż przyjemnie ciepłym w miejscu, z którego przed chwilą zerwał się Lee, umierała z niepokoju.
Nie został nawet draśnięty. Dzięki Bogu! Wrócił do sypialni i znów zadręczał ją pytaniami. Próbowała powiedzieć tyle, ile mogła. Jemu to nie wystarczyło.
- Bądź w kuchni za pięć minut - nakazał. - Chcę usłyszeć od ciebie całą historię, bez skrótów i pomijania niewygodnych wątków.
Czas minął. Nic już jej nie uratuje. Musi zejść na dół i stanąć twarzą w twarz z rozgniewanym Lee.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Lee zapalił światło w holu; siedzenie po ciemku przestało mieć sens. Potem obejrzał ślady po kulach. Futryna była ledwie draśnięta, za to drzwi wejściowe z przestrzelonym zamkiem nadawały się tylko do wymiany.
Zdjęcia! Z powodu paru idiotycznych fotek ktoś doprowadził Bryn do ostateczności, a jego o mało co nie zastrzelił! Sytuacja była naprawdę poważna. Lee czuł, że powinien natychmiast zawiadomić policję, ale postanowił nie robić tego ze względu na Bryn. Rozumiał jej paniczny lęk o Adama. W ogóle wreszcie zaczynał ją rozumieć.
Odkąd poznał jej motywy, przestał być na nią zły za ubiegły wieczór. Nie pojmował tylko, dlaczego nie zdobyła się na szczerą rozmowę. Zabolał go ten całkowity brak zaufania z jej strony. I jej niechęć. O wiele głębsza, niż przypuszczał.
Musimy wszystko sobie wyjaśnić, od podstaw, postanowił. Gotów był jej wysłuchać. Liczył, że zdoła przekonać ją, by działali wspólnie, i co ważniejsze, według jego planu. I że ona zgodzi się przyjąć jego pomoc. Potrzebowała jej, lecz niestety, nie chciała się do tego przyznać.
Zamyślony poszedł do kuchni i zabrał się do parzenia kawy. Jedno pytanie nie dawało mu spokoju: dlaczego komuś aż tak zależy na zdjęciach zespołu, że posunął się do tak desperackiego czynu, jak porwanie dziecka?
Coś musiało zostać utrwalone na tych zdjęciach... Tylko co? Z pewnością coś, co stanowi zagrożenie. Albo jest dla kogoś kompromitujące.
- Lee?
Bryn zatrzymała się niepewnie w progu. W obszernej męskiej koszuli wyglądała trochę bezradnie. I wyjątkowo kobieco, stwierdził Lee.
Zerknął dyskretnie na zegarek. Minęło dokładnie pięć minut. Gdyby nie fakt, że sytuacja nie nastrajała do żartów, pewnie poczułby się rozbawiony.
- Siadaj. - Wskazał miejsce przy kuchennym stole. Zrobiła to bez słowa. Widział, jak bardzo jest spięta. Było mu jej żal. Miał ochotę podejść do niej i ją przytulić, zapewnić, że wszystko dobrze się skończy. Powstrzymał w sobie ten odruch, uznając, że nie pora na takie gesty. Nie będzie się narzucał. Żadnej presji, żadnych targów. Bryn musi przyjść do niego sama. Musi zapragnąć go na tyle mocno, by przełamać swoje lęki.
- Mów - polecił, sięgając po kubki.
- Ja...
- Tylko nie kręć! Mów prawdę!
Mógłby przysiąc, że usłyszał, jak zgrzyta zębami.
- Wszystko zaczęło się następnego dnia po naszej sesji. - Opowiedziała mu, co się wydarzyło, od dziwnej wizyty nieznajomego począwszy, a na porwaniu Adama skończywszy.
- Do jasnej cholery! - zdenerwował się Lee. - Wiesz co, Bryn? Po prostu nie mieści mi się w głowie, że nie powiedziałaś wprost, o co chodzi, tylko próbowałaś jakichś idiotycznych sztuczek. Można wiedzieć, dlaczego tak postąpiłaś? ;
- On powtarzał, żebym nikomu nic nie mówiła.
- Ale Barbarze powiedziałaś?!
- No... tak.
- I co ona na to?
- Upierała się, żebyśmy zadzwoniły na policję.
- Miała rację.
Bryn spojrzała na niego. W jej oczach było cierpienie.
- Bałam się, Lee. Nie chciałam narażać chłopców.
- Jak mogłaś pomyśleć, że nie będę chciał ci pomóc!
- Nie o to chodzi! Obawiałam się, że będziesz chciał zawiadomić policję. I że sam będziesz chciał złapać szantażystę. A ja naprawdę nie mogę ryzykować.
Chwilę milczał, a potem pochylił się w jej stronę.
- Znasz kogoś, kto jeździ ciemnym sedanem?
- Nie. Dlaczego pytasz?
- Bo właśnie taki samochód jechał za tobą, gdy wracałaś do domu po sesji.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem.
- Do mnie też się włamali. Dwa razy - oznajmił. - Postanowiłem zapolować na tego ptaszka, ale zamiast niego w sidła wpadłaś ty.
- Więc wiedziałeś, że dzieje się coś dziwnego? - Sięgnęła po kubek z kawą, by zyskać kilka sekund na zebranie myśli. Wiedziała, że musi starannie dobrać słowa, bo wiele zależy od tego, co za chwilę zostanie powiedziane. Lee ceni sobie szczerość, postanowiła więc zagrać z nim w otwarte karty.
- Czy zgodzisz się oddać mi stykówki i negatywy, a potem zapomnisz o tym, co ci powiedziałam? Proszę cię...
- Nie zastanawiałaś się, co takiego jest na tych zdjęciach?
- Nie. To znaczy tak. Nie! Lee, nie obchodzi mnie, co na nich jest! Nie chcę tego wiedzieć! - oznajmiła stanowczo. - Jedyne, na czym mi zależy, to żeby oddali mi Adama!
- Doskonale cię rozumiem - rzekł łagodnie. -1 obiecuję, że go odnajdziemy. Powiedz, nie boisz się, że szantażysta nie zostawi cię w spokoju, nawet jeśli spełnisz jego żądanie? Te zdjęcia muszą być dla kogoś zagrożeniem. Pewnie będzie się zastanawiał, czy znasz jego mroczny sekret.
- Przecież nie znam!
- Tylko że on o tym nie wie.- Ale dlaczego ten ktoś miałby się mnie obawiać? Lee, oddamy mu te zdjęcia...
- Bryn, to nie jest takie proste. -Niecierpliwie wstał od stołu. - Kto został u ciebie w domu? Barbara?
- Tak.
- Zadzwoń do niej i poproś, żeby zanocowała.
- Dlaczego? - Bryn nie była zachwycona tym pomysłem.
- Dlatego że musimy omówić parę spraw.
- Lee, ja naprawdę nie będę...
- Narażała Adama. Wiem. Ja też nie zamierzam tego robić. Ale też nie pozwolę, żebyś narażała siebie i chłopców. Zresztą podaj mi swój numer. Sam zadzwonię do Barbary.
Bryn patrzyła bezradnie, jak sięga po telefon. Przemknęło jej przez myśl, żeby paść przed nim na kolana i błagać, by oddał jej zdjęcia i pozwolił odejść. Jednak rozsądek podpowiadał, że takie poniżenie nie miałoby sensu. Lee postanowił wejść do gry i żadna siła nie była w stanie odwieść go od tego pomysłu. Bryn nie czulą się na siłach, by z nim walczyć. Bez dyskusji podała mu swój numer.
Barbara musiała czatować przy telefonie, bo niemal . natychmiast podniosła słuchawkę. Gdy usłyszała Lee, nie dała mu dojść do głosu. Bryn domyśliła się, że przyjaciółka postanowiła wystąpić w roli jej adwokata.
- Barbaro, poczekaj, daj mi coś powiedzieć - roześmiał się Lee. - Bryn jest ze mną; nic jej się nie stało, ale wolę, żeby nie wracała teraz do domu. Nie martw się, nie zostaniesz sama. Andrew jest w pobliżu, obserwuje dom. Zawołaj go, wszystko ci wytłumaczy. Jeśli ktoś zadzwoni, odbierz. Jednak wątpię, żeby szantażysta dziś się odezwał. A teraz posłuchaj mnie, Bryn - dodał zamyślony, gdy skończywszy rozmowę, wrócił do stołu. - O świcie pojedziemy do ciebie i zaczekamy, aż szantażysta się odezwie. Umówisz się z nim na wymianę zdjęć za Adama. To musi się odbyć w miejscu publicznym, z dostępem do telefonu. Jak wypuszczą Adama, zostawisz zdjęcia w umówionym miejscu. Ten ktoś na pewno się spodziewa, że będę z tobą. Po pierwsze wierzy, że zostaliśmy kochankami, po drugie wie, że zostałem zamieszany w tę sprawę. Nie mam wyjścia po tym, jak do mnie strzelał, prawda?
- Chyba tak... I to już będzie koniec? - zapytała z nadzieją w głosie.
- O nie! To nie będzie koniec. Skontaktuj się z tym znajomym, który wywołuje twoje filmy.
- Teraz?
- Teraz.
- Ale...
- Powiedz mu, że chcesz zrobić odbitki z negatywów. Dzięki temu oddamy szantażyście to, na czym tak bardzo mu zależy, ale nie zostaniemy z niczym. Ty sama nie możesz zrobić odbitek, bo skoro ten drań cię obserwuje, mógłby nabrać podejrzeń.
Bryn potarła skronie. Wiedziała, że Lee ma rację.
- Co będzie, jeśli ten ktoś jednak się dowie, że zamówiłam odbitki?
- Nie dowie się! Bryn, przecież musimy rozwiązać tę zagadkę!- Jeśli zaniesiemy te filmy do fotolabu...
- Nie denerwuj się. Filmy są teraz u Micka i on je tam dostarczy. Ten, kto cię szantażuje, może i ma doskonale zorganizowaną siatkę szpiegowską, ale przecież nie jest Wielkim Bratem. Nie może obserwować jednocześnie mnie, ciebie i reszty świata.
Długo milczała. Wiedziała, że Lee ma rację. Nie potrafiła jednak poradzić sobie z własnym strachem.
- Dobrze, zrobimy, jak chcesz - zgodziła się wreszcie.
Kelly, do którego zadzwoniła, trochę marudził, ale w końcu obiecał zrobić odbitki. W tym czasie Lee wytłumaczył Mickowi, gdzie ma zawieźć filmy.
- Musimy sobie przypomnieć, co wydarzyło się tamtego dnia w klubie - powiedział Lee, gdy znów usiedli przy stole.
- Chyba żartujesz! - prychnęła. - Tego dnia było tam straszne zamieszanie. Hammarfield miał spotkanie ze swoimi zwolennikami, rozgrywano również turniej golfowy. A swoją drogą, ja naprawdę nic z tego nie rozumiem. Cóż takiego może być na tych zdjęciach? Trawa i parę pagórków?
- Nie podoba mi się ten złotousty polityk,
- Hammarfield?
- Mhm. Któregoś dnia przyszedł węszyć w domu Fultona.
- Dlaczego myślisz, że węszył? - obruszyła się.
- Mówił mi, że jest twoim fanem. Moim zdaniem zabiega o twoje poparcie.
- Możliwe, ale i tak wydaje mi się podejrzany.- A ja uważam, że jest uprzejmy.
- I czarujący? - zadrwił.
- Zdecydowanie. Czego nie można powiedzieć o innych znanych mi osobach - odpaliła bez zastanowienia.
- Jasne. Domyślam się, że golfiści są o wiele bardziej czarujący niż perkusiści, tak? - rzucił od niechcenia. Bryn postanowiła podjąć rękawicę.
- Owszem. Ci, których znam, tacy właśnie są.
Lee wstał od stołu i mocno się przeciągnął.
- Zabezpieczę drzwi, a potem... - zawiesił głos - kładę się spać. Na górze są trzy pokoje gościnne. Wybierz sobie któryś - zaproponował obojętnie.
- I tak nie zmrużę oka.
- To przynajmniej połóż się i pomyśl - poradził. - O zdjęciach. Spróbuj sobie przypomnieć, co miałaś w tle - powiedział, po czym wyjął z szafki narzędzia i wyszedł.
Bryn, siedząc przy stole, myślała o Adamie. O tym, gdzie teraz jest, czy nic mu się nie stało. Powtarzała sobie, że musi być dobrej myśli. I wierzyć, że najdalej jutro bratanek wróci do niej cały i zdrowy. Niebawem odzyska zdjęcia i odda je temu człowiekowi...
Nie zrobiłaby tego bez pomocy Lee. Powinna być mu wdzięczna. Wstała i poszła za nim. Właśnie zabijał deską drzwi. Kiedy stanęła obok, przestał stukać młotkiem i spojrzał na zaciekawiony.
- Dziękuję ci... - Żadne bardziej wyszukane słowa nie przychodziły jej do głowy.
- Połóż się spać - mruknął niewyraźnie, bo przeszkadzał mu gwóźdź, który trzymał w ustach.- Wszystko jedno, w którym pokoju? - upewniła się.
- Tak. Wszystkie są przygotowane dla gości - odparł, nie przerywając swojego zajęcia.
Bryn przez chwilę patrzyła na jego muskularne ramiona i naprężone plecy, a potem bez słowa poszła na górę.
Otworzyła pierwsze z brzegu drzwi i rozgościła się w przytulnie umeblowanym pokoju. Zdjęła ubranie i z ulgą położyła się do łóżka pachnącego świeżą pościelą. Jednak zamiast spać, bezustannie myślała o Lee. Przypominała sobie, jak siłował się z nią w swojej sypialni.
Skup się na zdjęciach! - powtarzała sobie, lecz mimo usilnych starań Lee wciąż okupował jej myśli. Od dawna wiedziała, że niesprawiedliwie go oceniła. Pielęgnowała w sobie uprzedzenia, mimo że on od początku odnosił się do niej przyjaźnie. Nie ukrywał, że pociąga go jako kobieta, ale nigdy nie był natarczywy. Za to nie wstydził się pokazać, że mu na niej zależy. I że nie jest mu obojętne, co się z nią dzieje. Zachowywała się wobec niego skandalicznie, mimo to ani razu nie zagroził zerwaniem współpracy. Nie próbował jej szantażować, choć doskonale wiedział, jak bardzo potrzebuje pieniędzy. A kiedy w restauracji Adam rzucił w niego jedzeniem...
- Och, mój malutki! Gdzie jesteś? - szepnęła przez łzy. Już na samą myśl o tym, jak bardzo Adam musi być przerażony, odczuwała niemal fizyczny ból. - Tak bardzo cię kocham, mój maleńki - westchnęła. - Przysięgam, że cię odnajdę i zrobię wszystko, żebyś zapomniał o tym, co cię spotkało. Miłość. Dziwne i złożone uczucie. Miłość do dziecka. Miłość do mężczyzny. Nie, nie kocha Lee. Lubi go, ale nie wolno jej go pokochać. To zbyt ryzykowane i niebezpieczne. Wprawdzie Lee lubi dzieci, ale to wcale nie znaczy, że chciałby mieć własne. Ona też nie jest mu obojętna, ale kto może wiedzieć, jak długo potrawa ta fascynacja?
Westchnęła. Lęk o Adama był nieznośną udręką. Zwłaszcza gdy w pobliżu nie było nikogo, komu mogłaby się wyżalić. Czuła, że Lee jest jej dziś bardzo potrzebny. Nawet jeśli nie ma szans na prawdziwą miłość, chciałaby choć przez chwilę żyć złudzeniem.
Rozsądek podpowiadał, że nie wolno jej tak myśleć. Że musi być twarda, niezależna, samowystarczalna, bo tylko siebie może być stuprocentowo pewna...
Na tym świecie nie ma nic pewnego. Jęknęła cicho, zmęczona wewnętrzną walką, i ukryła twarz w dłoniach. Kogo próbuje oszukać? Siebie? Przecież to bez sensu. Lee od początku ją pociąga. Wiedziała, że nie sposób dłużej udawać, iż nic do niego nie czuje. Może nawet jest w nim zakochana. Może przeczuwała, że tak będzie, i właśnie to napawało ją lękiem. Obawiała się nie tyle samego Lee, co uczucia, które w niej obudził.
Jakiś czas leżała bez ruchu, wsłuchując się w noc. A potem wstała i po cichu uchyliła drzwi. Na korytarzu paliło się światło. Parter tonął w mroku i ciszy.
Natychmiast wracaj do łóżka, nakazała sobie surowo. Zignorowała głos rozsądku i ostrożnie wysunęła się na korytarz. Idź do niego! Przecież od dawna tego chcesz.
A on? Czy nadal mnie pragnie? To może skończyć się kolejnym dramatem, ostrzegał wewnętrzny glos. Lee może odprawić cię z kwitkiem. Ma prawo czuć się urażony albo zły. Serce bilo jej jak oszalałe, ale nie cofnęła się. Podeszła pod drzwi sypialni Lee. Były uchylone. Niepewnie stanęła w progu, czując, jak kipi w niej rozgrzana krew.
- Wejdź, Bryn...
Wiedział, że do niego idzie; czekał na nią. Potrafił wychwycić każdy odgłos mącący ciszę nocy.
Uciekaj! - podpowiadał instynkt. Jesteś w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Jeśli tam wejdziesz, zgubisz własną duszę.
Była głucha na wszelkie ostrzeżenia. Nieśmiało zrobiła krok naprzód. Do niego. Od początku miała na to ochotę.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Po jakimś czasie delikatnie pogładził jej włosy.
- Co cię ugryzło? - zapytał cicho.
- Nie wiem, o czym mówisz... - mruknęła wymijająco. Powoli zaczynała żałować tego, co się między nimi wydarzyło.
- Wiesz - odparł ze śmiechem. - Jeszcze nie zdążyłem się przedstawić, a już ustawiłaś mnie na straconej pozycji. Miałem wrażenie, że się mnie boisz.
- Chyba wiesz, jak działasz na kobiety. - Wzruszyła ramionami. - Emanujesz nieposkromioną energią i... erotyzmem.
- Erotyzm nie powinien wzbudzać lęku.
Czuła, że dla własnego dobra powinna powiedzieć mu prawdę, w przeciwnym razie będzie zadręczał ją pytaniami.
- Byłam zaręczona - przyznała.
- Aha, i w związku z tym każdy mężczyzna to śmiertelny wróg.
- Nie każdy i nie wróg. Po prostu uznałam, że muszę być ostrożniejsza i pewien typ facetów omijać wielkim łukiem.
- A co to za typ, jeśli można wiedzieć? Tylko mi nie mów, że twój narzeczony był rockmanem...
Zawahała się. Ostatecznie co za różnica, czy powie mu, o kogo chodzi, czy nie? Odsunęła się od niego i mocno objęła poduszkę, do której przytuliła policzek.
- Byłam zaręczona z Joe Lenskym. Gra zawodowo w futbol.
Lee gwizdnął cicho przez zęby.
- Naprawdę? Poznałem go na jakiejś imprezie w Los Angeles. Pamiętam, że wyglądał na przyzwoitego gościa.
- Och, bo to jest przyzwoity gość. Problem w tym, że nie lubi dzieci. Zwłaszcza cudzych.
- To w niego Adam rzucał ryżem? - zapytał domyślnie.
- Zielonym groszkiem - uściśliła. Lee roześmiał się i nie zważając na jej mało zdecydowane protesty, przygarnął ją do siebie i pocałował w nos.
- Cieszę się, że już z nim nie jesteś - przyznał - ale przykro mi, że mnie z nim porównujesz. Dlaczego?
- Obaj jesteście sławni i nawykli do ciągłej adoracji.
- Uważasz, że idę do łóżka z kim popadnie?
- Niezupełnie...- Więc w czym problem?
- Sama nie wiem. Może w tym, że codziennie zmagam się z prozą życia, a idole żyją w bajkowym świecie...
- Bzdura! - zdenerwował się. - Nie możesz mierzyć wszystkich jedną miarką. To, że Joe z tobą zerwał...
- To ja zerwałam z nim - odparła znużona. - Oczekiwał, że rzucę wszystko i będę na każde jego skinienie. A ja ani nie chciałam, ani nie mogłam tego zrobić. Większość zwykłych facetów miałaby problem z zaakceptowaniem mojej sytuacji rodzinnej, a co dopiero mówić o egocentrycznych „gwiazdorach”.
- Ci tak zwani „gwiazdorzy” to ludzie tacy sami jak ty - zaoponował. - Mają swoje problemy, cierpią, zakochują się. Chyba lepiej, że zerwałaś z Lenskym, skoro nie mogliście dogadać się w podstawowych sprawach.
- Wiem... - szepnęła.
- Masz najpiękniejsze ciało, jakie widziałem - zauważył, zmieniając znienacka temat. - Ledwie na ciebie spojrzałem, poczułem najczystsze pożądanie - przyznał.
Uśmiechnęła się, rozbrojona jego szczerością. Lecz jej uśmiech zgasł równie szybko, jak się pojawił.
- Co się stało? - zaniepokoił się.
- Pomyślałam o Adamie... Boże, Lee! Jestem tu z tobą, kochamy się, a w tym czasie to małe biedactwo...
- Ciii, nie martw się! - powiedział, obejmując ją ramieniem. - Obiecuję ci, że jutro go odzyskamy.
- Skąd ta pewność? Sam mówisz, że ludzie, którzy go porwali, są bardzo niebezpieczni. A jeśli będą się bali, że Adam ich rozpozna...
- Jak myślisz, dlaczego wybrali właśnie Adama, a nie Briana czy Keitha? Bo jest mały. Nie będzie potrafił powiedzieć, gdzie go trzymali. Poza tym jest ich kartą przetargową. Wiedzą, że jeśli coś mu się stanie, nie dostaną zdjęć.
- Ja to wszystko rozumiem, ale...
- Jutro, Bryn! Pomyśl, że to tylko parę godzin. I spróbuj zasnąć. - Pocałował ją w czoło. - A może nie dość cię zmęczyłem?
- Jeszcze jak! Jestem okropnie śpiąca, ale wcześniej nie mogłam zasnąć. Czuję, że czeka mnie bezsenna noc.
- Skoro tak, to pomyśl o tych zdjęciach. Pamiętasz coś niezwykłego?
- Tak. Hotel „Sweet Dreams” - odparła automatycznie.
- I nic więcej?
- Jeszcze golfistów. Było ich cale stado i snuli się po pagórkach akurat wtedy, gdy robiłam zdjęcia.
- Musimy dokładnie obejrzeć te odbitki. Będziemy je powiększali, aż w końcu na coś natrafimy.
- Niby na co chciałbyś natrafić! - zawołała sfrustrowana. - Oglądałam te filmy, zanim oddałam je Barbarze. Nie zauważyłam nic niezwykłego. Może to naprawdę jakiś stuknięty fan twojego zespołu, który zrobi wszystko, żeby zdobyć wasze zdjęcia...
- Bryn, wiesz, że to, co mówisz, nie ma sensu.
- Jeszcze raz ci powtarzam, że oglądałam filmy i...
- Właśnie, filmy! Maleńkie, niewyraźne obrazki, na których niewiele widać. Ten, kto porwał Adama, wie, że na zdjęciach zostało uwiecznione coś, co mu zagraża.
Westchnęła cicho.
- Prześpij się. - Uśmiechnął się ciepło.
- Nie mogę przestać o tym myśleć...
- Chyba wiem, jak ci pomóc - mruknął i pocałował ją w ramię. Poczuła miły dreszcz. Zamknęła oczy i pozwoliła, by Lee obrócił ją na plecy.
Nie kłamał. Jego czułe dłonie i gorące pocałunki rzeczywiście sprawiły, że zapomniała o bożym świecie...
Usłyszała muzykę, jeszcze zanim na dobre się obudziła. Otrząsnąwszy się z oparów snu, rozpoznała dobiegające z dołu łagodne dźwięki fortepianu. I głos Lee. Dźwięczny i czysty jak kryształ.
Pogrążona w przyjemnym letargu, słuchała go, wpatrując się w różowiejące za oknem poranne niebo. Myślała o tym, że go podziwia. Za jego talent i nietuzinkową osobowość. I że jest nim zafascynowana. A to, co czuje, to może być... miłość...
Porażona tą myślą otworzyła szeroko oczy. Nie bądź głupia! Skoro brak ci charakteru i nie potrafisz odmówić sobie przyjemności, to sobie z nim bądź i ciesz się chwilą, ale nie zapominaj, że wasza przygoda skazana jest na krótki żywot. To zaledwie przerywnik...
Od którego zależy bezpieczeństwo Adama! Wspomnienie bratanka wystarczyło, by błogi nastrój prysł. Pospiesznie wstała z łóżka i narzuciwszy na siebie koszulę Lee, zeszła na dół.
Nie przejmowała się swym niekompletnym strojem, gdyż była pewna, że są w domu sami. Okazało się jednak, że w kuchni przy stole siedzi Mick. Co ciekawe, wcale się nie zdziwił na jej widok. Może tylko rozbawił go jej rumieniec.
- Cześć, Bryn. Napijesz się kawy? - zapytał swobodnie.
- Chętnie. - Wiedziała, że jeśli zawróci i pobiegnie na górę, zrobi z siebie idiotkę. Nie pozostawało jej nic innego, jak robić dobrą minę do zlej gry.
- Masz tu komplet negatywów i odbitek - oznajmił, podsuwając jej kubek i grubą kopertę z logo fotolabu.
Bryn spojrzała niepewnie w stronę Lee, który dawno już przestał grać i rozmawiał z kimś przez telefon.
- W porządku. Zobaczymy się wieczorem - rzekł do słuchawki, po czym ją odłożył i wrócił do stołu. Usiadł naprzeciwko Bryn, ale nie wyjaśnił, z kim rozmawiał. Za to delikatnie pogładził stopą jej łydkę. - Odpoczęłaś - powiedział miękko.
- Tak myślisz? - Zawstydzona spuściła wzrok.
- Mhm. Pięknie wyglądasz. Jakbyś dopiero co wstała z łóżka, ale na mnie taki wygląd bardzo działa.
- No, nie zapominajcie, że tu jestem! - obruszył się Mick. - Wy tu sobie gruchacie jak dwa gołąbki, a moje życie erotyczne praktycznie nie istnieje. Miejcie odrobinę wyczucia!
Spojrzeli na niego zaskoczeni, a potem oboje zaczęli się śmiać. Gdy po chwili popatrzyli na siebie, ich roześmiane oczy lśniły radością. Dobrze z nim być, pomyślała. Szybko można się do tego przyzwyczaić. Zbyt szybko. Otrzeźwiona tą myślą, postanowiła skupić się na konkretach.
- Co robimy, Lee? - zapytała.- Jedziemy do ciebie. Jeśli przeczucie mnie nie myli, ten drań niedługo zadzwoni.
Mick wstał, przeciągnął się i pocałował Bryn w policzek.
- Nie martw się, będzie dobrze - pocieszył ją. - Jadę do roboty. Powiem ludziom, że was dzisiaj nie będzie. Trzymam za was kciuki. Jak by co, dzwońcie.
- Dzięki, Mick - powiedziała cicho. Lee odprowadził go do drzwi i chwilę z nim rozmawiał.
- Leć się ubrać - zawołał do niej.
Odniosła wrażenie, że chce zostać z Mickiem sam, by móc powiedzieć mu coś w cztery oczy. Nie miała czasu zastanawiać się nad jego motywami. Pobiegła na górę, by przed wyjściem przynajmniej trochę się odświeżyć. Ponieważ w małej łazience obok sypialni, w której miała spać, nie było mydła, ręcznika ani pasty, postanowiła skorzystać z olbrzymiego pokoju kąpielowego przylegającego do sypialni Lee.
Zaczęła szukać przyborów toaletowych i w jednej z szafek natrafiła przypadkiem na papier nutowy z zapisanymi słowami piosenki. Utwór musiał powstać jakiś czas temu, gdyż brzegi kartki zdążyły lekko zżółknąć. Nie znała nut, za to z ciekawością przebiegła oczami linijki tekstu:
„Mijają dni, moja kochana. Liście opadły, wiruje śnieg. A ja wciąż myślę, moja kochana, dlaczego miłość zniszczyła nas. Och, Victorio... Śmierć rozdziela. Dzikie serce. Co było w twoich fiołkowych oczach, że nie umiałem dostrzec w nich kłamstw? A przecież mogłem, kochanie, pokazać ci, jak sięgnąć gwiazd. Och, Victorio, nicość i pył. I serca ból”.
- Co ty tu robisz, do cholery?!
Zaskoczona podniosła oczy. Lee stał w drzwiach. Był wściekły, ale Bryn tak poruszyły słowa piosenki, że w pierwszej chwili nie zwróciła na to uwagi.
- Nie znam tego utworu - powiedziała. - Piękny tekst, tylko strasznie smutny... - Umilkła, gdyż Lee podszedł do niej i bez słowa wyrwał jej kartkę.
- Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy! - warknął , i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Miała ochotę się rozpłakać; poczuła się jak dziecko skarcone przez dorosłego. Przecież nie miała złych intencji, nie chciała być wścibska... Miejsce rozżalenia szybko zajął gniew. I poczucie upokorzenia.
- Skończony drań! - syknęła. Dopiero co się z nią kochał, a teraz traktuje ją jak obcą. Jak jedną z wielu przygodnych panienek, które dostarczają mu łatwej rozrywki. Pokazał, gdzie jej miejsce. To, że poszła z nim do łóżka, nie znaczy, że ma prawo zaglądać w głąb jego duszy.
- Pospiesz się! Musimy jechać! - zawołał z dołu. Wolałaby raczej wyskoczyć przez okno, niż słuchać jego rozkazów, ale wiedziała, że nie czas na demonstracyjne gesty. Chodzi o Adama, więc musi zapomnieć o urażonej dumie.
Lee czekał na nią przy drzwiach wejściowych. Minęła go bez słowa i poszła do samochodu.- Daj mi kluczyki - poprosił. Zrobiła to bez protestu, ale w czasie jazdy nie odezwała się do niego ani razu.
- Przepraszam cię - powiedział, gdy zbliżali się do jej domu.
- Nie ma sprawy.
- Naprawdę żałuję tego, co zrobiłem. Nie miałem prawa tak na ciebie naskoczyć. To było bez sensu.
- Powiedziałam, nie ma sprawy - burknęła, obrzuciwszy go spojrzeniem. Mimo przeprosin wciąż czuła się dotknięta.
Wysiadła z samochodu, nie czekając, aż skończy parkować. Zignorowała jego mało pochlebny komentarz i pobiegła do Barbary, która, zwabiona hałasem, wyjrzała z domu. Bryn nie zdążyła jeszcze wejść do środka, gdy zadzwonił telefon. Zastygła w bezruchu, patrząc bezradnie w przerażone oczy przyjaciółki. Nim minęła sekunda, oprzytomniała i pobiegła odebrać.
- Halo? - zawołała bez tchu.
Odpowiedział jej przeraźliwy, makabryczny rechot.
- Panna Keller?
- Tak...
- Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem; dobre dzieci będą w niebie!
- Nie! Nie! - krzyknęła histerycznie, nie panując nad głosem ani nad łzami. Czuła, że za' chwilę upadnie, znokautowana przez paniczny lęk...
A jednak nie upadła. Podtrzymało ją silne ramię. Ktoś litościwie wyjął słuchawkę z jej ręki.
- Słuchaj no, cholerny dowcipnisiu! Koniec zabawy! Mówi Lee Condor. Co, nie spodziewałeś się mnie usłyszeć? Błąd! Myślałeś, że po tym, jak włamałeś mi się do domu i poszatkowałeś kulami drzwi, będę stał z boku i spokojnie się przyglądał, co wyprawiasz? Niedoczekanie! Jeśli chcesz uwolnić się od swoich kłopotów, chłopcu włos nie może spaść z głowy. Ty nam dajesz małego, my dajemy ci zdjęcia. Jasne? I żadnych numerów! - mówił Lee, nie dopuszczając szantażysty do głosu. Dopiero potem zaczął słuchać. Po chwili roześmiał się sucho. - Nie bój się, nie będziesz miał ze mną do czynienia. Niestety... - rzekł, spoglądając na Bryn.
- Zdjęcia przekaże ci Bryn. Daję ją do telefonu.
Pewnym ruchem wcisnął jej słuchawkę do ręki. Miała wrażenie, że udziela jej się jego spokój, przenika ją jego siła. Kiedy się odezwała, jej głos brzmiał twardo:
- Dostaniesz swoje zdjęcia, ale najpierw chcę porozmawiać z Adamem! Teraz!
Zagryzła wargi i czekała w napięciu.
- Ciocia Blyn?
Kiedy usłyszała niepewny, drżący głosik, w oczach zakręciły jej się łzy.
- Adam! Mój maleńki! Powiedz, nic ci nie jest? Nikt ci nie zrobił krzywdy?
W słuchawce rozległ się rozdzierający szloch.
- Ciociu, zabierz mnie stąd! Ja chcę do domu!
- Nie płacz, kochanie! Już niedługo wrócisz do domku, obiecuję ci to! Bądź dzielny, dobrze? Wytrzymaj jeszcze trochę! Adam? Adam?!!
- No, jak tam, panno Keller? - zapytał ochrypły głos. - Dzieciak jest cały i zdrowy. I taki pozostanie, dopóki będziecie grzeczni. Przypilnuj swojego chłopaka, żeby nie narobił głupstw.
- Będziemy współpracowali! Przecież słyszałeś...
- Słyszałem, ale nie ufam Condorowi, złotko. Trzymaj go na krótkiej smyczy.
Spojrzała nerwowo na Lee, który wszystko słyszał.
- Lee nie będzie robił nic na własną rękę. Mam jego słowo.
- No widzisz! Mówiłem, że jak się trochę postarasz, każdy facet będzie jadł ci z ręki. Tylko bądź grzeczna!
- Oddaj mi Adama! - zawołała porywczo. - Mów, gdzie i kiedy mi go przekażesz?
- Przyznaj się, majstrowałaś przy negatywach? - zapytał znienacka.
- Niby kiedy miałabym to zrobić? - zniecierpliwiła się, patrząc niepewnie na Lee.
- Już dobrze, złotko. Nie unoś się. Ale pamiętaj, że mam cię na oku. Przyjedź ze zdjęciami, sama, do przełęczy Cutter Pass.
Bryn chciała krzyknąć z oburzenia, ale Lee wyrwał jej słuchawkę.
- Zapomnij o tym! - rzucił gniewnie. -1 nie bądź taki cwany! Chciałbyś mieć zdjęcia, Bryn i dzieciaka, co? Nic z tego! Chcesz te fotki, to wymyśl jakieś inne miejsce. Dla ułatwienia dodam, że musi to być miejsce publiczne.
- Lee! - jęknęła Bryn zdruzgotana. Dla dobra Adama gotowa była pójść choćby do piekła.
- Masz jakieś sensowne propozycje, Condor? - zapytał szyderczo głos.
- Wyobraź sobie, że mam. Bryn będzie czekała w holu hotelu Mountain View. Będzie siedziała na czerwonej sofie, obok automatu telefonicznego. Jak tylko zobaczę Adama, zadzwonię do niej. Wtedy zostawi zdjęcia i odejdzie.
- Nie podoba mi się to miejsce. Za mało dyskretne.
- No to masz problem, stary. Bryn nie spotka się z tobą na żadnym odludziu. - Lee był nieugięty.
- A jaką mam gwarancję, że będzie sama? Nie zamierzam dać się oskalpować takiemu punkowi jak ty - zarechotał.
Lee nie dał się sprowokować.
- Zostanę u Bryn. Będę stał na tarasie, tak żebyście mogli mnie widzieć.
- Skąd pewność, że nie działam w pojedynkę?
- Po prostu wiem, że nie jesteś sam.
- W porządku - zgodził się wreszcie szantażysta.
- Tylko nie próbuj żadnych sztuczek. Pamiętaj, że mogę zastrzelić dzieciaka. Jasne?
- Jasne.
- Dobra. Wymiana nastąpi za godzinę. O dziesiątej.
Nie zapomnij, co ci powiedziałem.
- Możesz być spokojny. Ale ja też mam ci coś do powiedzenia: jeśli temu małemu włos spadnie z głowy, dopadnę cię. I wcale nie zdejmę ci skalpu. Strzała z mojego luku rozerwie twoje parszywe serce. Rozumiemy się?
- Owszem, i to nad wyraz dobrze. Wiem, że gdybyś tylko mógł, narobiłbyś bałaganu. Na szczęście twoja pani nie pozwoli na to. Ale żeby trochę potrzymać ją w niepewności, a tobie, mamy grajku, przypomnieć, żebyś nie wyskakiwał przed orkiestrę, przytrzymam dzieciaka trochę dłużej.
- Co takiego? - zawołał Lee ochryple. Zdenerwowana Bryn zaczęła ciągnąć go za rękaw.
- To, co słyszałeś. Nici z wymiany. Poczekacie na małego do niedzieli. Zadzwonię z rana, żeby ustalić godzinę. Póki co będę was obserwował. Atelier twojej pani też. I wiesz, co chcę zobaczyć, Condor? Dwoje ludzi chodzących do pracy i z powrotem. I nikogo więcej. Kapujesz?
Bryn słyszała całą rozmowę. Nie panując dłużej nad emocjami, wyrwała Lee słuchawkę i zawołała z płaczem:
- Nie! Chcę, żebyś oddał mi Adama dzisiaj! Mam gdzieś twoje zdjęcia! Oddaj mi Adama! Błagam...
- Dostaniesz go w niedzielę. I to pod warunkiem, że ty i ten twój gwiazdor będziecie grzeczni. Nie ruszaj się z domu; zadzwonię koło dziewiątej.
Połączenie zostało przerwane.
- Nie! - krzyknęła, ciskając słuchawką o podłogę. - Nie! Nie! Nie!
- Bryn... - odezwał się Lee łagodnie, ale do niej nie docierały jego słowa. Nie wyobrażała sobie, jak przeżyje cztery niewyobrażalnie długie dni bez Adama. Na przemian płacząc i śmiejąc się histerycznie, rzuciła się z pięściami na Lee, w którym dostrzegła kozła ofiarnego.
- Wszystko przez ciebie! - krzyczała. - Ten drań domyślił się, że coś kombinujesz. Niech cię jasny szlag!
- Bryn, uspokój się! Proszę... - Próbował ją przytrzymać, ale wyrywała mu się z zadziwiającą siłą, zrodzoną z lęku i przerażenia. Niech się wykrzyczy ,pomyślał Lee, ale szybko zorientował się, że to nie pomaga; atak histerii narastał. Niewiele myśląc, złapał Bryn i powalił na podłogę. Tam chwycił ją za nadgarstki i unieruchomił jej ręce. Mimo to nie przestawała z nim walczyć. - Bryn... - W końcu przestała się rzucać i spojrzała na niego przez łzy.
- Ja tego nie przeżyję. Nie wytrzymam tego czekania - jęknęła udręczona.
- Bryn... - To Barbara przyklękła obok na podłodze.
- Skarbie, jeśli nie przestaniesz wrzeszczeć, obudzisz Keitha i Briana, o ile już tego nie zrobiłaś. Musisz być silna, właśnie dla nich. Przecież nie chcesz napędzić im strachu, prawda?
Bryn trochę oprzytomniała. Zupełnie zapomniała o Barbarze. Za plecami przyjaciółki widziała zatroskaną twarz Andrew. A tuż nad sobą... Lee. Trzymał ją, ale ostrożnie, tak by nie sprawie jej bólu. Zaczęła cicho płakać. Wtedy ją puścił i przytuliwszy do siebie, zaczął głaskać i uspokajać, jakby była dzieckiem.
- Adamowi nie stała się krzywda. Wiesz, bo przecież rozmawiałaś z nim. Czekanie jest straszne. Rozumiem, jak ci ciężko, ale musimy jakoś przetrwać. Po prostu musimy.
- Ja nie dam rady, Lee. Czuję się tak, jakby ktoś wbił mi w serce nóż...
- Dasz radę. Jesteś silna.
Czy sprawiła to jego niezachwiana wiara? Czy też fakt, że Brian i Keith zeszli na dół? Wzięła się w garść. Przez łzy patrzyła na swoich chłopców. Dużych i mądrych na swój dziecięcy sposób. Nie mogła pozwolić, by udzielił się im jej paniczny strach. Nie chciała, by cierpieli.
- Ciociu, dlaczego tak strasznie krzyczysz? - zainteresował się Brian.
- Co ty, nie znasz ciotki? Ona ma charakterek! - odparł gładko Lee. - Okropnie się na mnie zdenerwowała, ale już jej przeszło. Postanowiła mi wybaczyć. Hej, panowie, czy wy nie powinniście być już w szkole? Lepiej się pospieszmy!
- Odwiezie pan nas do szkoły? - Keith otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.
- Ojej! - Brian popatrzył na brata. - Dzieciaki zzielenieją z zazdrości. Szkoda, że Adam tego nie zobaczy.
Bryn ostrożnie wysunęła się z opiekuńczych ramion Lee.
- Lećcie się ubrać, a potem migiem na śniadanie. Strasznie dziś zaspaliśmy.
Nie pojmowała, jakim cudem udało jej się dotrwać do końca dnia. Zachowywała się jak maszyna, nie człowiek. Po tym, jak Lee odwiózł chłopców do szkoły, wzięła prysznic i pojechała z Barbarą na plan teledysku. Po próbie Lee przywiózł ją do domu i został na kolacji.
Bryn była tak wycieńczona psychicznie i fizycznie, że zasnęła na kanapie z głową na jego ramieniu. Tak oto udało jej się przetrwać pierwszy dzień oczekiwania.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Gdy obudziła się następnego ranka, wciąż czuła w sercu ból. I paraliżujący strach. Na szczęście była w stanie nad nim zapanować. Leżała we własnym łóżku. Lee musiał przynieść ją do sypialni. Rozejrzała się półprzytomnie i w końcu go dostrzegła. Stał obok toaletki i wkładał zegarek.
- Dzień dobry - powiedział, podchwyciwszy w lustrze jej spojrzenie.
Próbowała odpowiedzieć uśmiechem na jego uśmiech, ale wypadło to raczej blado.
- Jak się czujesz? - zapytał, siadając na łóżku.
- Nieźle.
Wziął ją za rękę i zaczął delikatnie gładzić.
- Muszę wstać i wyszykować chłopców do szkoły...
- Już ich odwiozłem.
- Odwiozłeś ich? Ale...
- O nic się nie martw. Dałem im śniadanie i przypilnowałem, żeby się umyli i porządnie ubrali.
Kiwnęła głową, ale po chwili powiedziała głucho:
- Sąsiedzi niedługo się zorientują, że z tobą sypiam.
- I co z tego?
- Nic. Nie obchodzi mnie, co sobie o mnie pomyślą. Chodzi mi tylko o dzieci.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, że nie naraziłbym na szwank twojej opinii, ale teraz nie mogę zostawić cię samej.
- Wiem. Lee?
- Tak?
- Dziękuję.
Uśmiechnął się i czule pogładził jej policzek.
- Nie spiesz się z podziękowaniami. Przed nami jeszcze długa droga - stwierdził. - Zaparzę kawę, a ty się ubierz. Pamiętasz, że przed nami dzień pracy?
Gdy wyszedł, odrzuciła przykrycie i usiadła na brzegu łóżka. Była naga, więc od razu przeniknął ją poranny chłód. Zaskoczyło ją, że nie czuje się skrępowana tym, że Lee rozebrał ją i położył spać. Wydało jej się to zupełnie naturalne i pozbawione erotycznego podtekstu. Zupełnie jakby znali się i przyjaźnili od wielu lat. Będzie cię to drogo kosztowało, przypomniała sobie. Nie szkodzi. W tej chwili nie ma znaczenia, co z nią będzie. Liczy się tylko to, żeby Adam wrócił do domu. Pod koniec dnia Bryn poczuła się na tyle spokojna, że wreszcie odważyła się porozmawiać z Lee o zagadkowym zachowaniu szantażysty.
- Wiesz, im dłużej o tym wszystkim myślę, tym mniej z tego rozumiem - przyznała, podając mu kubek herbaty. - Facetowi powinno zależeć, żeby odzyskać te zdjęcia jak najszybciej, prawda? Przecież możemy je dokładnie obejrzeć.
- Ja też się nad tym zastanawiałem - odparł, otaczając ją ramieniem. - Jestem pewny, że drań wszystko dokładnie przemyślał. Po pierwsze wie, że dopóki ma Adama, jest bezpieczny. Po drugie jest pewny, że na filmach, czy nawet zwykłych odbitkach, niczego nie zauważymy. To, co zostało przypadkowo uwiecznione na tych zdjęciach, na pewno nie rzuca się w oczy. Można to dostrzec dopiero w dużym powiększeniu. Musiałabyś ślęczeć godzinami w ciemni, żeby wielokrotnie powiększyć każde zdjęcie.
- Czemu więc tak desperacko chce je odzyskać?
- Bo jest na nich coś, co mu zagraża. A skoro to coś tam jest, może kiedyś zostać wykryte i posłużyć za dowód rzeczowy. - Lee upił łyk herbaty, a potem spojrzał na nią i powiedział: - Bryn, powinniśmy przenieść się do mnie.
- Przecież to niemożliwe! Co będzie, jak zadzwoni?
- Powiedział, kiedy się z tobą skontaktuje, więc przyjedziemy tu i będziemy czekali na telefon. Zaufaj mi! Kazałem założyć w domu alarm. Będziemy o wiele bezpieczniejsi.
- Sama nie wiem. Chłopcy...- Będą zachwyceni. Nie zapominaj, że mam duży basen!
- Ale...
- Bryn, wiesz, że mam rację. Nie bądź uparta. Milczała, więc mówił dalej:
- Jest jeszcze jedna rzecz, którą powinniśmy zrobić. Dirk Hammarfield poprosił, żebyśmy zagrali w sobotę na przyjęciu. Miałem zamiar odrzucić zaproszenie, ale zmieniłem zdanie. Chciałbym, żebyś przyszła tam razem z Barbarą. Może uda nam się coś wywęszyć.
- Czyś ty oszalał? Chcesz narazić Adama na śmiertelne niebezpieczeństwo! - zawołała poruszona.
- Wcale nie oszalałem! - zaprotestował. - Nie ruszymy tych cholernych zdjęć, dopóki Adam nie wróci. Będziemy postępowali tak, jak chce szantażysta. Ale w końcu będziemy musieli dowiedzieć się, kim on jest i co takiego zrobił. Chyba nie chcesz bać się do końca życia, że któregoś dnia znów cię dopadnie? A jeśli to sprawka Hammarfielda? Dopuścisz do tego, żeby taki łajdak został senatorem? Poza tym chyba lepiej, żebyś poszła między ludzi, niż siedziała w domu i zadręczała się na śmierć.
- A co z chłopcami? Przecież nie zostawię ich samych!
- Zostaną u mnie, pod opieką Marie, mojej gospodyni. To przemiła osoba. Chłopcy na pewno ją polubią.
Bryn milczała. Długo nie mogła podjąć decyzji. Obawiała się, że nie podoła zadaniu, które wyznaczył jej Lee. Miałaby stanąć twarzą w twarz z Hammarfieldem i zachowywać się tak, jakby nic się nie stało? I w dodatku mieć oczy i uszy otwarte, bo a nuż uda jej się wypatrzyć coś podejrzanego? To chyba ponad moje siły, uznała.
Po chwili zmieniła zdanie. Poradzę sobie, postanowiła twardo. Początkowo wydawało jej się, że nie przetrwa tych paru dni oczekiwania, a jednak przetrwała. Powoli uczyła się, że jeśli sytuacja tego wymaga, nie ma dla niej rzeczy niemożliwych.
Spojrzała na Lee, na jego ostry profil i szczupłe dłonie, w których trzymał kubek. Przypomniała sobie, jak bardzo się na nią zdenerwował, gdy przypadkiem przeczytała tekst piosenki. Nie chciała o tym myśleć. Wołała skupić się na tym, jak wiele mu zawdzięcza. Był przy niej, ilekroć go potrzebowała. Wspierał ją, pomagał, podtrzymywał na duchu.
- Idę do łóżka - oznajmiła, dopiwszy herbatę. Wahała się chwilę, a potem zapytała: - Ty też idziesz?
Długo patrzył jej w oczy, po czym skinął głową. Wstał, objął ją i razem weszli na górę. Tym razem kochała się z nim tak namiętnie, jakby tej nocy miał się skończyć świat.
Więc tak bawią się politycy, pomyślała, rozglądając się po wielkiej sali balowej hotelu Mountain View. Eleganckie wnętrze, które obserwowała ze swego miejsca przy stoliku, robiło imponujące wrażenie: w świetle kryształowych żyrandoli lśniła srebrna zastawa stołowa i migotały klejnoty wytwornych kobiet, które, wystrojone w futra i wieczorowe suknie, dumnie kroczyły po miękkich dywanach u boku przystojnych mężczyzn w smokingach. W innej sytuacji Bryn pewnie cieszyłaby się, że tu jest. Dziś jednak była zbyt zdenerwowana i zmartwiona, by delektować się niezwykłą atmosferą wieczoru. Ani na chwilę nie przestawała myśleć o Adamie. Jeszcze tylko jedna noc, i znów będą razem. Musi być cierpliwa. Niebawem coś się wydarzy; tryby niewidzialnej maszyny pójdą w ruch, zdarzenia nabiorą tempa.
Zaczęła się rozglądać, nagle bardzo spięta. Czy to możliwe, by Dirk Hammarfield - ten wiecznie uśmiechnięty i zadowolony z siebie przyszły senator - był kidnaperem? W ciągu dnia wiele razy oglądała stykówki, ale zdjęcia były zbyt małe, by dojrzeć szczegóły. Będzie musiała zaczekać, aż odzyskają Adama, i dopiero wtedy zacznie robić powiększenia...
Jej myśli ułożyły się w natarczywie powracający ciąg: Hammarfield, hotel Sweet Dreams, zdjęcia, polityka, Adam!
- Bryn! Przestań się tak gapić. - Barbara kopnęła ją pod stołem w kostkę. - Wzbudzimy podejrzenia!
Bryn otrząsnęła się z zamyślenia i spojrzała na przyjaciółkę. Gdy po południu przyjechała do domu, by się przebrać, znalazła w swojej sypialni rzeczy Barbary pomieszane z rzeczami Andrew, który zaofiarował się, że będzie pilnował dobytku.
Nie miała pojęcia, że tych dwoje coś łączy. Od zniknięcia Adama ledwie cokolwiek dostrzegała. Dlatego odkrycie, iż Barbara i Andrew mają romans, nie tyle ją zszokowało, co raczej zdziwiło. Nie pytała jednak o nic, uznała bowiem, że nie ma prawa wtrącać się w prywatne sprawy przyjaciółki. Obie będziemy leczyły złamane serca, pomyślała.
- I co o tym myślisz? - zagadnęła ją nagle Barbara. Lee i Andrew poszli przygotować się do występu, więc zostały same przy stoliku.
- Myślę, że za pieniądze, które poszły na tę galę, można by załatać dziurę w budżecie państwa - szepnęła.
Barbara roześmiała się nerwowo.
- Nie o to pytam - odszepnęła. - Chodzi mi o naszego przyszłego kongresmana. Myślisz, że jest szantażystą?
Bryn poczuła na plecach nieprzyjemny dreszcz. Czy to możliwe, by ten sympatyczny mężczyzna, który właśnie skończył przemawiać, okazał się zimnym draniem, zdolnym porwać i uwięzić małego chłopca?
Nie wyglądał na złoczyńcę.
- Sama nie wiem, Barb - przyznała szczerze. - Ale raczej nie chce mi się wierzyć, że mógłby zrobić coś takiego. Ma zbyt wiele do stracenia.
- Tacy są najgorsi. Cicha woda! - Barbara uśmiechnęła się cierpko.
- Nie chcę o tym rozmawiać. I bez tego okropnie się denerwuję. - Bryn nie próbowała udawać odważnej.
- Jeśli nie o tym, to o czym?
- O tobie i Andrew - wypaliła bez zastanowienia.
Barbara uśmiechnęła się szeroko.
- Andrew jest cudowny! - rozpromieniła się, wcale nie speszona pytaniem. - Czuły, wrażliwy, seksowny - wyliczała z entuzjazmem. - I co najważniejsze, woda sodowa w ogóle nie uderzyła mu do głowy.
Bryn słuchała jej, bawiąc się pałeczką do mieszania drinków, którą miała w swoim dżinie z tonikiem.- A między wami... to coś poważnego? - zapytała.
- A skąd ja mam wiedzieć? - Barbara uśmiechnęła się beztrosko. - Przecież ledwo się znamy!
- Wiem, ale myślałam, że skoro dwoje ludzi lubi się na tyle, żeby...
- To zaczynają iść razem pewną drogą i patrzą, dokąd ich zaprowadzi.
- Nigdy nie masz żadnych obaw? - zapytała Bryn.
- Zależy ci na Lee, prawda?
- Czy ja wiem... Nie, to bez sensu. Nie będę cię okłamywała. Tak, zależy mi - przyznała cicho. - Tak krótko go znam, niewiele o nim wiem. Zwłaszcza jego przeszłość jest dla mnie zagadką. Dlatego czuję się niepewnie.
Barbara zamierzała coś powiedzieć, ale umilkła, widząc, że pod sceną zaczął się ruch. W tej samej chwili Dirk Hammarfield pochylił się nad mikrofonem i zapowiedział występ grupy Lee Condora; kurtyna rozsunęła się i rozległo się mocne uderzenie perkusji, rozpoczynające rockową balladę z pierwszej płyty zespołu.
Ponieważ na przyjęciu wymagane były stroje wieczorowe, chłopcy włożyli smokingi. Bryn po raz pierwszy widziała Lee ubranego tak elegancko. Prezentował się znakomicie; biała, marszczona na piersi koszula podkreślała jego ciemną karnację i wyraziste rysy twarzy. Patrząc na niego, Bryn czuła przyjemny dreszcz, który ogarniał jej ciało.
Zawsze będę miała do niego słabość, przyznała uczciwie. Zakochałam się jak ta idiotka i nie będę umiała o nim zapomnieć...- Nie lubię filozofować - szepnęła jej Barbara do ucha - ale jak tu nie wierzyć w głęboką mądrość niektórych powiedzonek. Na przykład tego, że nic, co w życiu najlepsze, nie przychodzi łatwo.
- Zostało jeszcze parę dni zdjęciowych i wideoklip będzie gotowy - zauważyła Bryn trzeźwo.
- A ty już się martwisz, że Lee zniknie równie niespodziewanie, jak się pojawił? Nikt ci nie zagwarantuje, że tak się nie stanie. - Barbara była realistką. - Aleja mam oczy i widzę, że Lee jest tobą zainteresowany.
Bryn skrzywiła się lekko.
- Może czuje się odpowiedzialny za to, co się stało...
Barbara prychnęła.
- No wiesz! Ty chyba w ogóle nie znasz faceta, z którym śpisz! Odpowiedzialność odpowiedzialnością, ale gdyby nie chciał z tobą być, tyle byś go widziała! Poza tym nawet ślepy by zauważył, że nie możecie oderwać od siebie oczu.
- Mhm - burknęła Bryn. Właśnie miała wygłosić stosowną ripostę, gdy nagle poczuła, że ktoś lekko klepie ją w ramię. Za jej plecami stał Dirk Hammarfield.
- Jak się panie bawią?
Bryn niemal krzyknęła. Gdzie jest Adam! Co z nim zrobiłeś?! Jeśli mi go jutro nie oddasz...
Co ja tu robię? Czego tu szukam? - pytała bezradnie samą siebie, wpatrując się jak zahipnotyzowana w plastikowy uśmiech, który nie znikał z twarzy polityka.
- Cudowny wieczór - wydukała po chwili, po czym ze zdenerwowania zaczęła paplać jak nakręcona: - K-acz-ka była przepyszna. Sosy do sałatek są niezrównane...- Tak, tak. A karczochy? W życiu nie jadłam lepszych - wtórowała Barbara, której udzieliło się jej zdenerwowanie. W efekcie trajkotały jedna przez drugą, niezdolne sklecić dwóch sensownych zdań.
- Cieszę się, że smakowała paniom kolacja. - Dirk Hammarfield nie wychodził z roli uprzejmego gospodarza. - Muszę powiedzieć, że Lee Condor wybrał dla mnie piękną balladę - zauważył, czyniąc gest w stronę sceny. - Mogę prosić panią do tańca, panno Keller?
- Oczywiście - odparła z równie sztucznym uśmiechem, choć wszystko w niej aż krzyczało: nie!
Ledwie stanęli na parkiecie, pożałowała, że mu nie odmówiła. Jej partner okazał się bowiem zwolennikiem bliskiego kontaktu ciał w tańcu. Bryn usiłowała dyskretnie odsunąć się na bezpieczną odległość, ale szybko zorientowała się, że niewiele wskóra, nie robiąc przy okazji skandalu. Co podkusiło Lee, żeby grać takie ckliwe kawałki, zżymała się, wykręcając nienaturalnie szyję.
- Jak pańska kampania? - zapytała, gdy na moment udało jej się oderwać policzek od jego ramienia.
- Wspaniale! - odparł bez chwili wahania. Jego dłoń wędrowała po jej plecach, by w czasie nagłego obrotu bezceremonialnie spocząć na jej pośladkach. Stało się to akurat w chwili, gdy znaleźli się tuż pod sceną. Bryn nie miała wątpliwości, że Lee wszystko widzi. I że jest wściekły. Ona też była wściekła. Co on sobie wyobraża? Że lubi być obmacywana przez obcych facetów? Sam jest wszystkiemu winny. Przyszła tu za jego namową.
- Jak się udały zdjęcia? - zagadnął ją Hammarfield.- Niestety, nie wiem - skłamała gładko, ignorując nagle przyspieszenie akcji serca. - Zaraz po wywołaniu filmów oddałam je Lee - dodała, mężnie patrząc mu w oczy. Ciekawiło ją, jak zareaguje.
- Szkoda. - Nie drgnęła mu nawet powieka. - Chętnie bym je obejrzał - stwierdził, patrząc jej w oczy. W tym czasie jego ręka zsuwała się coraz niżej.
Bryn przeraziła się, że jeszcze chwila i zacznie się do niej dobierać. Uśmiechnęła się i powstrzymała jego dłoń.
- A gdzie pańska małżonka? - zapytała niewinnie. Miała dość i chciała jak najszybciej skończyć tę farsę. - Jeszcze nie miałam okazji jej poznać.
Hammarfield zbladł. Właśnie otwierał usta, by coś powiedzieć, lecz nagle obejrzał się za siebie.
- Odbijany! - zawołał Mike Winfeld, stukając go w ramię. - Pozwoli mi pan zatańczyć ze swoją partnerką?
- Oczywiście. Bardzo proszę. - Hammarfield bez protestu odsunął się na bok.
- Można panią prosić?
- Tak. - Bryn z ulgą przeniosła się w objęcia przystojnego golfisty, który nieświadomie uchronił ją przed seksualnym molestowaniem na parkiecie.
- Nie sądziłem, że tak szybko się spotkamy - zauważył.
- Ostatnio mam mnóstwo pracy - usprawiedliwiła się.
- Przy sesjach zdjęciowych z udziałem gwiazd?
- Nie, na planie nowego teledysku Lee Condora.
Jestem tancerką.
- To widać! - stwierdził z uznaniem.- Jak idzie gra?
- Dziękuję, nie narzekam. Od czasu do czasu trafia się na bunkier, ale zawsze udaje się z niego jakoś wyjść. Kiedy znajdzie pani czas, żeby mnie sfotografować?
- Jeszcze nie wiem. - Uśmiechnęła się przepraszająco. - Najpierw muszę skończyć pracę dla Lee.
- Szkoda... - Westchnął, robiąc gwałtowny zwrot. Bryn zorientowała się, że wpadła z deszczu pod rynnę;
Mike Winfeld kleił się do niej tak samo jak Hammarfield i miał tak samo „wędrujące” dłonie. Tyle że w odróżnieniu od polityka był niezwykle szybki; ledwie nadążała z robieniem uników...
Co za szczęście, że granie jest dla mnie czymś tak naturalnym jak oddychanie, pocieszał się Lee. Dzięki temu w czasie koncertu mógł błądzić myślami, gdzie tylko chciał. Cholera! Tak naprawdę nigdzie nie błądził, tylko bez przerwy obserwował Bryn!
Skręcał się z zazdrości, widząc, jak tańczy z Hammarfieldem, a potem z golfistą. Miała na sobie czarną jedwabną sukienkę, która wspaniale podkreślała jej figurę. W jej płynnych ruchach była niezwykła lekkość i gracja. W tańcu była oszałamiająco piękna.
I czego tak się na nią gapisz, idioto! Skup się na tym, co robisz, napominał samego siebie. A jednak nie mógł oderwać od niej oczu. I nie był w stanie opanować zazdrości. Ona nie jest twoją własnością, tłumaczył sobie. Mimo to czul się tak, jakby należała wyłącznie do niego. Był nią urzeczony. Odkąd poznał jej wspaniałe ciało, nie mógł znieść, że inni mężczyźni dotykają jej...w taki sposób. Gdy na to patrzył, budziła się ciemna strona jego natury. Ta nieokrzesana i dzika. I bardzo dobrze! - pomyślał mściwie. Z całych sil uderzył w talerze i wyśpiewał ostatnie słowa piosenki.
Prawie nie słyszał ogłuszających braw. Żałował, że przyjął zaproszenie Hammarfielda. Jak dotąd nie wydarzyło się nic godnego uwagi. A czego się właściwie spodziewał? Ze wydarzy się coś istotnego. Tymczasem nie stało się nic. Oczywiście nie licząc faktu, że był tak wściekły i podminowany, iż w każdej chwili mógł wybuchnąć.
- Hammarfield zainteresował się zdjęciami - powiedziała Bryn, gdy jechali do domu. Lee nie zareagował.
- Czy ty mnie słuchasz? Powiedziałam, że Hammarfield pytał mnie o zdjęcia.
- Słyszałem. O co jeszcze cię pytał?
- Proszę? - Zdumiał ją jego nieprzyjazny ton.
- Pytałem, co jeszcze mówił.
- Nie pamiętam - odparła, nie pojmując, skąd w nim ta nagła wrogość.
- Nic dziwnego. Trudno skupić się na słowach, jak się obściskuje z facetem.
- Obściskuje! Nie moja wina, że ten kretyn tak się zachowywał! - oburzyła się.
- Jasne. Ale jakoś nie przyszło ci do głowy, żeby go odepchnąć.
- Wyobraź sobie, że przyszło!
- Zabawne. Odczułem na własnej skórze, jaka potrafisz być skuteczna, gdy nie masz ochoty na czyjeś amory. A co z mistrzem golfa?
- Z Mikiem Winfeldem?
- Tak się nazywa?
- Posłuchaj, Lee! Nie wiem, co cię dzisiaj ugryzło, ale nie zamierzam słuchać twoich impertynencji! To ty mnie zaciągnąłeś na tę imprezę i kazałeś szpiegować Hammarfielda. Ty... - Ugryzła się w język, bo nie chciała zniżyć się do rzucania wyzwiskami. Jednak wściekłość i zmęczenie wzięły górę nad rozsądkiem. - Ty draniu! Zastanawiałeś się, jak się czułam?! Ten łobuz może przetrzymywać Adama! Jest ostatnią osobą, z którą chciałabym mieć cokolwiek wspólnego!
- A co z Winfeldem?
- Odczep się!
- Mówiłaś, że lubisz golfistów.
Ogarnęło ją znużenie. Nie czuła się na siłach ciągnąć tej bezsensownej rozmowy. Przełknęła łzy i z premedytacją postanowiła zranić go tak boleśnie, jak on ją.
- Owszem, mam słabość do golfistów! A tobie nic do tego! Już ci mówiłam, żebyś się ode mnie odczepił!
- Bryn! - zaczął, po czym burknął: - Niech to szlag!
Zapanowała pełna napięcia cisza. Bryn nie chciała już spać z nim pod jednym dachem. Widziała, co się z nim dzieje, i obawiała się, że prędzej czy później nastąpi wybuch.
- Twierdzisz, że wszystko przeze mnie - odezwał się po chwili. - Ale to chyba nie moja wina, że musiałem patrzeć, jak jakiś frajer obmacuje kobietę, z którą sypiam!
- Obmacuje! Idź do wszystkich diabłów!
Ostro wszedł w zakręt i gwałtownie zahamował na podjeździe przed drzwiami.
- Tak, obmacuje! - powtórzył z wściekłością. Najchętniej rzuciłaby się na niego z pięściami. Był wobec niej wyjątkowo niesprawiedliwy.
- Nie poszłam na to przyjęcie z własnej ochoty!
- Ale z ochotą szczerzyłaś zęby do golfisty. Zdawało mi się, że świetnie się bawisz.
Wyskoczyła z samochodu i, trzasnąwszy drzwiami, ruszyła do zaparkowanego nieopodal vana. Jej obcasy wystukiwały szybki, nerwowy rytm.
- Można wiedzieć, dokąd się wybierasz? - zawołał.
- Do domu! - odkrzyknęła, przetrząsając torebkę w poszukiwaniu kluczyków. - Przygotuję wszystko na powrót Adama. Jutro z samego rana przyjadę po chłopców.
- Wybij to sobie z głowy! Nigdzie nie pojedziesz!
- Doprawdy? A to dlaczego? Dlatego, że jestem „kobietą, z którą sypiasz”? Nie jestem twoją własnością. Nie masz prawa mówić mi, co mam robić. Poza tym już raz byłam dziś „obmacywana” i wystarczy! Chcę spać we własnym łóżku!
Znalazła kluczki, ale wiedziała, że i tak nie zdąży otworzyć samochodu. Za plecami słyszała chrzęst żwiru i zbliżające się szybko kroki. Lee zaraz ją dopadnie. Przestraszyła się jego złości. W tej samej chwili poczuła na ramieniu jego żelazny uścisk. Siłą obrócił ją w swoją stronę i zaczął mówić, akcentując każde słowo:
- Bryn, nawet gdybym cię nienawidził i tobą pogardzał, i tak nie pozwoliłbym ci odjechać. Po prostu nie wolno ci tego robić. A teraz bądź rozsądna, przestań się awanturować i natychmiast wejdź do domu!
- Patrzcie go! Odezwał się rozsądny!
- Sama tego chciałaś! - syknął i bezceremonialnie zarzucił ją sobie na ramię. Zaczęła mu wymyślać i okładać go pięściami, ale nic sobie z tego nie robił. Wniósł ją do środka i dopiero tam postawił na ziemi.
- Nie będziesz mi rozkazywał! - Zacisnęła pięści i ruchem głowy odrzuciła do tylu włosy. - Wyjdę stąd, kiedy sama zechcę!
- Zostaniesz tu, dopóki nie rozwikłamy zagadki.
- Mam gdzieś twoje zagadki! Jutro odzyskam Adama i koniec z tym! Nie obchodzi mnie, kto za tym stoi.
- Ale mnie obchodzi. Nie zapominaj, że jestem stroną w tej sprawie. I bardzo nie lubię, kiedy ktoś próbuje mnie zastraszyć. Dlatego jeszcze raz ci mówię, że cię stąd nie wypuszczę - oznajmił. - Nie przyłożę ręki do czyjejś zbrodni ani twojego samobójstwa. Nie chcę, żeby dotarła do mnie wiadomość o twoim tragicznym końcu. Nie mam zamiaru do końca życia zadręczać się pytaniem, czy mogłem temu jakoś zapobiec! Więc nie zachowuj się jak małe dziecko, chyba że chcesz, żebym potraktował cię jak rozkapryszoną smarkulę.
Wiedziała, że z nim nie wygra.
- W porządku, Lee. Doceniam twoją pomoc - rzekła pojednawczo, ale podświadomie dążyła do konfrontacji. - Odzyskamy Adama, potem obejrzymy te zdjęcia, ale na tym koniec. Wiem, że powinnam mdleć ze szczęścia, że taka gwiazda jak ty zaszczyciła mnie swoją uwagą, aleja już raz przerabiałam ten scenariusz. I wiem, że to nie dla mnie. A teraz idę spać. Sama.
Wysłuchał jej przemowy w milczeniu. I tylko jej się przyglądał. Gdyby nie gwałtowne pulsowanie tętnicy na jego szyi, w ogóle nie byłoby widać, że jest wzburzony. Bryn uśmiechnęła się cierpko i odwróciła się, żeby pójść na górę. Pokonała zaledwie kilka stopni, kiedy chwycił ją za rękę. Tym razem w ogóle nie słyszała, jak się zbliża. Przestraszona krzyknęła. To, co wydarzyło się potem, wyglądało jak scena z teledysku, którą powtarzali setki razy. Bryn obróciła się i wpadła prosto w jego ramiona.
- Lee! Ja nie żartuję! - Szarpnęła się, ale wobec jego siły nie miała żadnych szans. - Nie chcę z tobą spać!
- Nie krzycz! Obudzisz Marie i chłopców. I nie udawaj niedotykalskiej tylko dlatego, że boisz się ostrej wymiany zdań! - mówił, ciągnąc ją za sobą na górę.
- Jakiej znowu wymiany zdań?! To ty wygłaszałeś obraźliwe uwagi i nawet nie pozwoliłeś mi się bronić. Bronić się! Co ja wygaduję! To jakaś farsa! Nie muszę się przed tobą tłumaczyć. Byłam głupia, że w ogóle...
Nie dokończyła. Zamknął jej usta pocałunkiem, w którym złość mieszała się z czułością. Bryn nie miała dość sił, by się wyrwać. Zresztą nie była już pewna, czy chce. Pożądanie przepłynęło przez nią jak wezbrana rzeka, która znosi wszystkie przeszkody, jakie napotka na swej drodze.
Lee bezceremonialnie popchnął ją na łóżko.
- Chyba nie słyszałeś, co powiedziałam. - Urażona, walcząc z przeciwstawnymi uczuciami, spróbowała pozbierać się i usiąść.
Lee nadal nie słuchał. Zdjął marynarkę i cisnął ją w kąt, po czym rozpiął spinki od mankietów. Po chwili koszula pofrunęła za nią i w świetle księżyca błysnęła naga skóra.
- Co ty wyprawiasz? - zapytała zdumiona.
- Rozbieram się.
- Po co?
- Po to, żeby pójść do łóżka z kobietą, z którą je dzielę - oznajmił, po czym spokojnie zdjął resztę ubrania.
Nie pierwszy raz widziała go nagim, a jednak widok jego pięknego ciała nieodmiennie wprawiał ją w zachwyt. Kiedy powoli ruszył w jej stronę, zapomniała o przykrościach, które jej sprawił. A potem zupełnie straciła głowę.
- Lee... - Jego delikatny dotyk błyskawicznie obudził w niej pożądanie, mimo to postanowiła nie poddawać się bez walki. Syknęła zniecierpliwiona i poderwała się z łóżka, by natychmiast wylądować tam z powrotem.
- Ty mała idiotko! - Pełen pasji szept palił jej skórę. - Czy naprawdę nie pojmujesz, jak bardzo mi na tobie zależy? Kiedy mężczyzna kocha kobietę, łatwo daje się ponieść emocjom. Traci głowę. Staje się wściekły. Dziki. Szalony. Wystarczy, że zobaczy ją z innym. Nie jesteś moją własnością, ale jesteś moja. Gdy jesteśmy ze sobą, tak jak teraz, tylko my i księżyc... - Wyrzucał z siebie urywane słowa, ale dla niej ich sens był jasny jak słońce. Lee ją kocha. Przed sekundą to powiedział...
Tylko czy na pewno wiedział, co mówi? Takie wyznania zdarzają się mężczyznom, którzy pod wpływem podniecenia gotowi są na wszystko. Krzyknęła, gdy gwałtownym ruchem podciągnął jej sukienkę i wcisnął się między jej nogi. Wszedł w nią mocno i głęboko, przyprawiając ją o porażający dreszcz. Oszołomiona wbiła paznokcie w jego ramiona. Po chwili cala była pragnieniem, w którym złość i ból mieszały się z najczystszym pożądaniem.
Spełnienie spłynęło na nią jak wysoka fala, po której przyszły następne, mniejsze i łagodniejsze. Kołysana nimi wolno opadła w dół. Wtedy usłyszała ochrypły szept Lee, który nieprzytomnie powtarzał jej imię. Nagle naprężył się jak do skoku, a po chwili jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Objęła go mocno, i tuląc do siebie, próbowała odgadnąć, co było prawdą: miłość czy złość? Sama nie wiedziała, dlaczego nagle zaczęła płakać. Lee natychmiast uwolnił ją od ciężaru swojego ciała, objął ją i szepnął z niepokojem:
- Boże, Bryn, coś cię zabolało. Wybacz, jeśli byłem zbyt brutalny! Nie chciałem, żeby cię bolało. Przepraszam... Nie bój się mnie. Błagam...
Nie od razu pojęła sens jego słów. Początkowo jedynie wyczuwała jego udrękę, choć zupełnie nie rozumiała przyczyny. Zdezorientowana wysunęła się z jego objęć i spojrzała mu pytająco w oczy.
- Skąd ci przyszło do głowy, że się ciebie boję?
Chwilę milczał, ale dla niej to była wieczność. Potem ostrożnie dotknął jej twarzy; palce mu drżały, gdy nieporadnie ocierał jej łzy.
- Dlaczego płaczesz? - wykrztusił.- Płaczę, bo... - Zawahała się. Chciała powiedzieć mu prawdę; upewnić się, czy naprawdę ją kocha, ale zabrakło jej odwagi. I zaufania. Wciąż była ostrożna, nawet wobec niego. A miłość... Przekonała się, że każdy rozumieją po swojemu. Jeśli ma zaufać Lee, musi mieć niezachwianą pewność, że traktuje to uczucie tak samo poważnie jak ona. I że podziela jej wiarę w miłość, która nigdy się nie wypali. A co najważniejsze, musi wiedzieć, że jego uczucia wystarczy również dla trzech małych chłopców.
Wiedziała, że Lee niecierpliwie czeka, co mu powie. Nawet nie próbował ukryć, jak bardzo jest zdenerwowany. Nigdy dotąd nie widziała go w podobnym stanie.
- Lee, przysięgam, że wcale się ciebie nie boję. Nie sprawiłeś mi bólu. Ani dziś, ani wcześniej. Wszystko przez to, że czuję się zmęczona. Przeżyłam jeden z najgorszych wieczorów w życiu, a ty na domiar złego zacząłeś się czepiać...
- Bryn, jeszcze raz cię przepraszam. Sam nie wiem, co we mnie wstąpiło. Wybaczysz mi?
- Oczywiście, że wybaczę. Tylko czy możesz mi powiedzieć, dlaczego tak się zdenerwowałeś?
Pogłaskał ją po policzku, a potem z ciężkim westchnieniem opadł na poduszkę i wbił wzrok w sufit.
- Kiedyś wszystko ci wyjaśnię, ale nie dziś. - Po chwili zapytał niepewnie: - Czy uważasz, że jestem... brutalny?
Przytuliła twarz do jego ramienia. Nie rozumiała, skąd to dziwne pytanie, ale chciała skrócić jego udrękę.
- Brutalny? Nie... Porywczy, namiętny, silny... owszem, ale na pewno nie brutalny. Łączysz w sobie wszystkie żywioły. A ja właśnie tego szukam...
Przygarnął ją mocniej i oparłszy brodę o jej głowę, w milczeniu gładził jej włosy. Po raz pierwszy czuła, że to on szuka w niej oparcia.
- Opowiedz mi o swojej żonie - poprosiła.
- Umarła - oznajmił beznamiętnie.
- Wiem. Chciałabym zrozumieć, co cię boli.
- Obiecuję, że wszystko ci wyjaśnię. Już niedługo. Wiedziała, że nie powinna nalegać; sama nie była gotowa otworzyć się przed nim do końca. Może z nim jest podobnie. Musi uszanować jego wolę. Być może jego lęki są równie silne jak jej własne. Choć mieli sobie tak wiele do powiedzenia, z ich ust nie padło już ani jedno słowo. Długo leżeli, patrząc w mrok, aż wreszcie zasnęli.
Gdy po pewnym czasie Bryn obudziła się, miejsce obok niej było puste. Zaniepokojona uniosła się na łokciu i rozejrzała dokoła. Lee stał na balkonie i wpatrywał się w noc. Księżyc oświetlał jego dumny profil i bezlitośnie obnażał smutek malujący się na jego twarzy.
- Lee!
- Obudziłem cię. Przepraszam - powiedział, wróciwszy do łóżka.
- Nieważne. Chciałabym ci jakoś pomóc. Tak wiele od ciebie dostałam...
- Nie, to ty dałaś mi wszystko.
Objął ją i spojrzał jej w oczy. Z każdym dniem coraz bardziej jej potrzebuję, a tak niewiele brakowało, żebym wszystko zepsuł, pomyślał strapiony.
- Kochałem się z tobą jak dzikus. Wstydzę się tego. Pozwól mi to naprawić - poprosił. - Chcę ci pokazać, że potrafię być delikatny... Pora iść spać - szepnął jej do ucha później, gdy odpoczywali utrudzeni miłością.
Uśmiechnęła się do siebie. Była mu wdzięczna, i to podwójnie. Za to, że nie dał jej czasu na myślenie o tym, co ich wkrótce czeka, i za to, że był z nią w chwili najciężej próby.
Naprawdę ma za co mu dziękować.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Była niezdrowo pobudzona; mimo nieprzespanej nocy w ogóle nie czuła zmęczenia. Odkąd otworzyła oczy, myślała tylko o jednym: dziś niedziela, za kilka godzin wreszcie odzyskam Adama! Choć wiedziała, że to absurd, niecierpliwie czekała na telefon od porywacza. Podejrzewała, że gdy znów usłyszy jego glos, z wdzięczności chyba padnie na kolana. Musiała przyznać, że ten ktoś doskonale ją rozpracował. Od początku budował napięcie, które niemal ją zniszczyło. Gdyby nie Lee, chyba nie przetrwałaby tych kilku ciężkich dni.
Była siódma rano, kiedy energicznie poderwała się z łóżka i, ubrawszy się, zbiegła na dół. Wcześniej ustalili, że Marie zajmie się chłopcami jeszcze przez kilka godzin, a o jedenastej zawiezie ich do domu Bryn.
Marie przygotowała śniadanie, ale Bryn nie była w stanie przełknąć ani kęsa. Niecierpliwie czekała na Lee, a kiedy wreszcie wszedł do kuchni, nawet nie pozwoliła mu wypić spokojnie kawy. Niemal od razu wyszli i pojechali prosto do niej. Po drodze prawie ze sobą nie rozmawiali - zżerały ich nerwy, więc woleli nie ryzykować awantury.
Gdy dotarli na miejsce, Bryn w pierwszym odruchu chciała biec prosto do mieszkania. Na szczęście w porę przypomniała sobie, że w środku są Barbara i Andrew. Postanowiła uszanować ich prywatność i zamiast od razu wejść, zaczęła nerwowo dzwonić do drzwi.
- Bryn, opanuj się! - Lee położył dłoń na jej ramieniu. - Ten drań powiedział, że zadzwoni o dziewiątej, a jest dopiero ósma. Mamy jeszcze dużo czasu.
- Nie mogę się nie denerwować. Nie masz pojęcia, co czuję! - odparowała.
- Wyobraź sobie, że mam. I nadal uważam, że źle zrobiliśmy, nie zawiadamiając policji.
- Nieprawda! Ci barbarzyńcy mogli zrobić krzywdę Adamowi!
- A ty mogłaś go odzyskać już cztery dni temu!
- Wiem, że nic mu się nie stało! Wszystko będzie dobrze! Musi być dobrze! - zawołała histerycznie.
W tym momencie w uchylonych drzwiach pojawiła się Barbara. Widząc, co się dzieje, bez słowa wpuściła ich do środka.- Zrobię kawy - powiedziała, zerkając na zegarek. - To będzie wyjątkowo długa godzina.
Nie myliła się. W miarę upływu czasu napięcie rosło, a nerwowość Bryn szybko udzieliła się wszystkim. Próbowali nie wchodzić sobie w drogę, bo w tak ekstremalnych warunkach łatwo mogły komuś puścić nerwy.
Punktualnie o dziewiątej zadzwonił telefon. Bryn chwyciła słuchawkę, zanim rozległ się drugi dzwonek.
- Brawo, panno Keller. Widzę, że nie lekceważysz moich słów. Masz dla mnie to, o co prosiłem?
- Tak, tak! Mam wszystko. Filmy i stykówki. Niczego nie ruszałam. Kiedy oddasz mi Adama? - zapytała błagalnie.
Odpowiedział jej ochrypły śmiech.
- Daj mi Condora - rozkazał glos.
- Nie! Umawialiśmy się, że załatwisz tę sprawę ze mną. Oddaj mi Adama! Proszę cię...
- Daj mi Condora! - Szantażysta był nieugięty.
- Oddaj nam dzieciaka! - Lee sam przejął od niej słuchawkę. - I to zaraz, bo jak nie, to przyjrzymy się uważnie twoim zdjęciom!
- Spokojnie, Condor! Dostaniecie go. Wszystko w swoim czasie. Jak go wypuszczę, zadzwonisz do automatu, który jest w holu i powiesz pannie Keller, żeby zostawiła zdjęcia i wyszła. I radzę, żeby nie kręcił się przy niej żaden tajniak! Żadnych sztuczek, Condor. Chyba jesteś na tyle inteligentny, że nie muszę tego dwa razy powtarzać.
- Żadnych sztuczek - zgodził się Lee. - Ale nie chcę być w twojej skórze, jeśli coś nie wyjdzie...- Z mojej strony na pewno nie będzie wpadki. A teraz powiedz swojej pani, żeby się zbierała - polecił szantażysta i natychmiast się rozłączył.
- I co?! - zapytała Bryn. - Co ci powiedział?
- Że masz już jechać do hotelu - odparł posępnie.
- Dzięki Bogu! - zawołała z ulgą, po czym zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem. - Lee, tylko nie próbuj działać na własną rękę. Masz tu zostać.
- Wiem. Nigdzie się stąd nie ruszę - przyrzekł niechętnie. - Andrew, zadzwoń do biura numerów i dowiedz się o numer automatu w holu hotelu - poprosił. - A ty, Bryn, jak dojedziesz do Mountain View, daj kluczyki portierowi. Niech zaparkuje twój samochód, a ty idź prosto do lobby i czekaj na telefon. Potem zostaw zdjęcia i od razu wracaj. Niech portier przyprowadzi twój samochód. Mówię poważnie, Bryn. Nie kuś losu. Staraj się cały czas być wśród ludzi. Obiecujesz, że będziesz ostrożna?
Z roztargnieniem pokiwała głową.
- Jadę - szepnęła.
Lee i Andrew wymienili nerwowe spojrzenia.
- O niczym nie zapomniałaś? - zapytał Lee.
- Chyba nie...
- A zdjęcia? - powiedział cicho, podając jej kopertę.
- Dziękuję... - Przełknęła nerwowo ślinę.
- Bryn, ja nie żartuję. Musisz się opanować, albo ta historia skończy się jakimś nieszczęściem. Jak chcesz w takim stanie usiąść za kierownicą?
- Wezmę się w garść - obiecała skruszona. Pocałował ją lekko w usta, i poczuła się pewniej. Zupełnie jakby tym pocałunkiem przekazał jej część swojego zdecydowania i mocy. Pokrzepiona uwierzyła, że podoła zadaniu.
- Do zobaczenia - powiedziała i pchnęła drzwi. Dojazd do celu nie zajął wiele czasu, ale dla niej te dwadzieścia minut to była wieczność. Zamiast zgodnie z obietnicą daną Lee trzymać nerwy na wodzy, coraz bardziej się nakręcała. W głowie kołatała jej jedna uparta myśl: co będzie, jeśli coś im nie wyjdzie?
Doprowadziła się do takiego rozstroju nerwowego, że gdy zatrzymała się przed eleganckim wejściem do hotelu, była roztrzęsiona. Dzwoniły jej zęby i drżały kolana. Gdyby nie pomoc uprzejmego portiera, który z wprawą otworzył drzwi i pomógł jej wysiąść, chyba by upadla. Podziękowała mu nieskładnie i odeszła, nie czekając na bilet parkingowy.
- Halo, proszę pani! A kwit? - zawołał za nią.
- Przepraszam, zapomniałam -jęknęła.
- Nic nie szkodzi. - Uśmiechnął się, ale wyraz jego poczciwych oczu powiedział jej, że uważają za stukniętą turystkę, która chodzi z głową w chmurach.
Hotel przeżywał istny najazd gości. W obszernym holu kłębił się spory tłum. Lawirując wśród ludzi, Bryn poszła prosto do dużej czerwonej sofy ustawionej naprzeciw ogromnego panoramicznego okna, za którym widać było bujną, starannie utrzymaną zieleń. Obok sofy dostrzegła stylową budkę telefoniczną z nowoczesnym
automatem.
Siadając, spojrzała na wielki zegar wiszący nad recepcją. Za dziesięć dziesiąta. Musi uzbroić się w cierpliwość. Ze zdenerwowania zaczęła się pocić, więc drżącymi rękami sięgnęła do torby po chusteczkę. Osuszyła czoło i dłonie, po czym znów zerknęła na zegar. Minęły dwie minuty.
Dla zabicia czasu zaczęła obserwować ludzi. Biznesmeni ze swymi nieodłącznymi neseserami kręcili się pojedynczo lub w grupach. Nieco dalej trzy poważne matrony rozprawiały z przejęciem o wyczynach swoich mężów na polu golfowym. Obok nich stał samotny mężczyzna w prochowcu. Przyjrzała mu się uważnie, gdyż miał zdumiewająco sterczące czarne włosy i groteskowo podkręcone wąsy.
W pewnej chwili usłyszała za sobą ciężkie kroki. Poczuła, jak z przerażenia jeżą jej się delikatne włoski karku. Dyskretnie obejrzała się za siebie. Tuż za sofą przechadzał się w tę i z powrotem wyjątkowo postawny mężczyzna, sporo wyższy od Lee.
Nagle usłyszała ciche skrzypnięcie drzwi. Natychmiast spojrzała w stronę wykładanej drewnem kabiny, w której wisiał telefon. Ku jej przerażeniu jedna z matron rozsiadła się tam wygodnie i zaczęła dzwonić. Nie! Dobry Boże, tylko nie to! Do dziesiątej brakuje sześciu minut. A kobieta okupująca budkę nie miała zamiaru kończyć rozmowy.
Bryn poczuła, że ogarnia ją rozpacz. Zacisnęła palce na kopercie ze zdjęciami i wstała. Podeszła do kabiny i oparłszy się o przeszklone drzwi, zaczęła natarczywie wpatrywać się w kobietę. Ta na szczęście zorientowała się, o co chodzi, i szybko zakończyła rozmowę.
- Jak można być tak niewychowanym - obruszyła się, wychodząc. - Przecież mogła pani skorzystać z innego telefonu.
Bryn miała tak zaciśnięte gardło, że w odpowiedzi wydala z siebie niezrozumiały pomruk, po czym zamknęła się w budce. Od razu spojrzała na zegar: za trzy dziesiąta.
Do budki podszedł wysoki mężczyzna, który niedawno tak bardzo ją przestraszył. Czy to jeden z porywaczy? A może biznesmen, który za chwilę poprosi, by wyszła, skoro nie korzysta z telefonu. Uśmiechnęła się do niego i podniosła słuchawkę. Kiedy odszedł, odwróciła się plecami do drzwi i wolną ręką nacisnęła widełki. Udawaj, że rozmawiasz z... Lee, nakazała sobie.
- Możesz mi powiedzieć, cię ugryzło dziś rano? I co to za idiotyczny pomysł, żeby trzymać swoje kompozycje w bieliźniarce między ręcznikami! A potem skaczesz mi do gardła, że przypadkowo przeczytałam jakiś tekst. Jesteś wspaniałym człowiekiem, ale jest w tobie jakaś mroczna strona, której się boję. Odchodzę od zmysłów ze strachu, że mnie zostawisz, że odejdziesz bez pożegnania...
Zrobiła pauzę i nerwowo zerknęła na zegar. Dwie po dziesiątej. Boże, gdzie Adam? Dziesięć po dziesiątej. Wysoki mężczyzna znów szedł w stronę budki.
- Lee, ty żałosny sukinsynu! Nie miałeś prawa tak się na mnie wściec. Zwykłe „przepraszam” nie załatwia sprawy. Chcę poznać twoją przeszłość. Chcę dowiedzieć się, jakie lody lubisz. I patrzeć, jak się golisz. Wysłuchiwać narzekań, że znowu ogoliłam sobie nogi twoją najlepszą maszynką. Chcę wiedzieć, jakie filmy ci się podobają. I przede wszystkim chcę zrozumieć, dlaczego czasami jesteś najcudowniejszym facetem pod słońcem, a czasem zamykasz się w swojej skorupie i jesteś najeżony i nieprzystępny. Wtedy się ciebie boję, ale i tak nie jestem w stanie ci się oprzeć. Najbardziej na świecie pragnę, żeby Adam już z tobą był... Chcę go wreszcie przytulić. Chcę...
Telefon wreszcie zadzwonił. Bryn spostrzegła kątem oka, że biznesmen patrzy na nią jak na wariatkę. Od dobrych dziesięciu minut gada do słuchawki, a tu nagle rozlega się dzwonek... A niech sobie myśli, co chce.
- Halo! - krzyknęła nienaturalnie wysokim głosem. Tym razem naprawdę odezwał się Lee.
- Adam jest już w domu. Zostaw zdjęcia. Tylko spokojnie. Wracaj na sofę i zostaw tam kopertę, a potem natychmiast wyjdź z hotelu. Słyszysz, co mówię? Nie rozglądaj się na boki, nie odwracaj się. Idź prosto do wyjścia.
- Adam naprawdę z tobą jest? Chcę z nim porozmawiać!
- Bryn! Zostaw zdjęcia i wracaj prosto do domu! Jak we śnie wyszła z budki i dyskretnie położyła na sofie kopertę. Potem skierowała się w stronę obrotowych drzwi. Wręczyła portierowi kwit parkingowy i o wiele za wysoki napiwek. Po chwili siedziała w swoim vanie, zaciskając na kierownicy spocone dłonie. Odjeżdżając, odruchowo spojrzała w lusterko wsteczne. Przed wejściem stał mężczyzna, którego widziała w holu. Ten w prochowcu, z dziwnie sterczącymi włosami i idiotycznym wąsikiem. Zaczęła dygotać, ale opanowała się na tyle, by móc prowadzić samochód.
Do domu! Jak najszybciej do domu. Za chwilę wreszcie zobaczy Adama! Szybciej! No, szybciej!
Jak na niedzielne przedpołudnie na autostradzie panował duży ruch. Bryn przymierzała się do zmiany pasa, więc spojrzała w lusterko. Tuż za nią jechał ciemny sedan. Włączyła kierunkowskaz i sedan został nieco w tyle. Zjechała na prawo, ale nie wyłączyła kierunkowskazu, gdyż zbliżała się do zjazdu z autostrady.
Adam. Zaraz go zobaczę, cieszyła się, przypominając sobie pucołowatą buzię i wielkie zielone oczy bratanka. Uściska go i wycałuje, a on pewnie będzie wierzgał i uciekał.
Przyhamowała i wjechała w schodzący łagodnym łukiem zjazd. Nagle poczuła szarpnięcie, usłyszała dźwięk tłukącego się szkła i zgrzyt trących o siebie blach. W ostatnim przebłysku świadomości zorientowała się, że w jej vana uderzył inny samochód i zepchnął ją z jezdni. Uderzyła głową o kierownicę. Van zaczął obracać się wokół własnej osi. A może to jej zakręciło się w głowie? Nie dowiedziała się, jak było naprawdę. Świat wokół niej utonął w gęstym mroku.
Powrót Adama wywołał istny szal radości. Niewiele brakowało, a przestraszony chłopczyk zostałby uduszony przez swoich stęsknionych braci, wzruszoną Barbarę i zdenerwowanego Lee, który starał się zapanować nad chaosem. Zapłakany Adam zapytał o Bryn.
- Ciocia zaraz tu będzie - uspokajał go Lee, jednocześnie uciszając starszych chłopców, którzy koniecznie chcieli się dowiedzieć, o co chodzi w całym zamieszaniu.
- Powiedz mi, czy wiesz, gdzie byłeś? - zapytał Adama.
- W domu.
- A co był za dom?
- No, dom. Taki normalny.
- A kto się tobą zajmował? - pytał dalej. Adam chwilę się zastanawiał.
- Mary. Była dla mnie dobra, ale ciągle kłóciła się z takim panem.
- Z jakim panem?
- Tym, który nosił czarną maskę.
- Rozumiem. Potrafisz powiedzieć, jak wygląda Mary?
- To taka dziewczyna.
- Dziewczyna? Młoda czy trochę starsza? Z jasnymi czy ciemnymi włosami? Chuda czy gruba?
- Chudziutka. - Adam głośno pociągnął nosem. - I ma czarne włosy. Nie pytaj mnie więcej. Chcę do Bryn.
Lee westchnął. Chyba nikt bardziej niż on nie pragnął, aby Bryn już tu była. Przysiągł sobie, że ledwie przekroczy próg, zmusi ją, by zawiadomiła policję.
- Masz ochotę na lody? - zapytał Adama, głaszcząc go po głowie.
- Mamy czekoladowe, mówię ci, pycha! - zachęcał Brian.- Chodźcie, chłopcy! - zawołała Barbara i spojrzała na Lee, wskazując ruchem głowy ścienny zegar.
Bryn powinna już tu być. Lee zerknął na swój zegarek. Od ich rozmowy minęło ponad trzydzieści minut. Zaniepokojony wyjrzał przed dom. Ani śladu vana.
Gdzie ona jest, do cholery? Drgnął, słysząc donośny dzwonek telefonu. Zdenerwowany, biegiem wrócił do kuchni.
- Słucham? - zawołał, ściskając mocno słuchawkę.
- Twoja dziewczyna miała mały wypadek. Tylko nie wpadaj w panikę, Condor. Nic wielkiego się nie stało. Pomyślałem sobie, że przyjdzie ci do głowy zawiadomić policję. Nie radzę. Ani ona nie upilnuje dzieciaków, ani ty nie upilnujesz jej. Słyszysz, co do ciebie mówię?
Wypadek... wypadek... O czym ten sukinsyn gada?
- Zapamiętaj sobie, śmieciu! Jeśli coś jej się stało, już nie żyjesz. Możesz zacząć kopać sobie grób - prawie krzyczał.
- Nie będę z tobą dłużej gadał, czerwonoskóry dzikusie. Znaj łaskę pana: odblokuję ci linię, bo pewnie zaraz będziesz miał ważny telefon.
- Lee, co się stało? - zapytała Barbara szeptem.
- Ten cholerny żartowniś bredził o jakimś wypadku...
- O wypadku?! Chryste!
- Nie krzycz! Przestraszysz chłopców! Pojadę do hotelu i spróbuję się czegoś dowiedzieć. Odezwę się, jak tylko...
Urwał w pól zdania, bo znów zadzwonił telefon. Chwycił słuchawkę z taką siłą, że niewiele brakowało, a oderwałby aparat od ściany.
- Słucham?
- Pan Lee Condor?
- Przy telefonie.
- Mówi sierżant McCloskey z wydziału ruchu drogowego. Jestem zmuszony poinformować pana, że na autostradzie miał miejsce wypadek...
Kiedy otworzyła oczy, świat wciąż miał rozmyte kontury. Mrugnęła kilka razy, próbując odzyskać ostrość widzenia.
Najpierw wyczuła ruch. Ktoś ją niósł. Spojrzała na ramię, które podtrzymywało jej plecy, i dostrzegła beżowy rękaw. Prochowiec! Serce zamarło jej z przerażenia.
To on! Mężczyzna z nastroszonymi wąsami, którego widziała w hotelu...
Zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Mężczyzna chyba nie spodziewał się takiej reakcji.
- Uspokój się - powiedział przestraszony. - To ja, Andrew. Musiałem wyciągnąć cię z samochodu, bo z baku leje się benzyna. Nie krzycz! Nie poznajesz mnie? Mam na głowie perukę. Szarpnij mnie za włosy, to zaraz spadnie.
Bez namysłu pociągnęła za czarny kosmyk, a potem po jej twarzy zaczął błąkać się uśmiech. A więc Lee tak to sobie wymyślił... Pociągnęła za wąsy, które nie bardzo chciały się odkleić.
- Au! To boli! - wrzasnął Andrew.
Roześmiała się, ale własny śmiech słyszała jakby z oddalenia. Podobnie jak odgłos samochodów jadących na sygnale. Kolory nagle zblakły, kontury zaczęły się rozmywać, a powieki stały się tak ciężkie, że same jej opadły.
Jestem w szpitalu, stwierdziła, ocknąwszy się po raz drugi. Adam! Najważniejsze, że go odzyskali. Bryn odetchnęła z ulgą. Najmniejszy ruch głową, nawet patrzenie, sprawiały jej ból, mimo to zaczęła rozglądać się po sterylnie czystej szpitalnej sali. Nagle ze zdziwieniem spostrzegła obok swojego łóżka młodą ładną blondynkę pochyloną nad kolorowym pismem.
Zmarszczyła brwi. Nieznajoma na pewno nie jest pielęgniarką; zamiast fartucha miała na sobie różowy sweterek i kolorową spódnicę. Musiała ściągnąć ją wzrokiem, gdyż blondynka uniosła głowę i uśmiechnęła się przyjaźnie.
- Odzyskała pani przytomność! Doskonale! - ucieszyła się, wstając. - Już biegnę po doktora.
- Proszę zaczekać! - Bryn poczuła w głowie bolesne pulsowanie. - Kim pani jest? - zapytała, zniżając głos.
- Przepraszam, powinnam była się przedstawić. Nazywam się Gayle Spencer.
- Gayle Spencer? - To nazwisko nic jej nie mówiło.
- Lee prosił, żebym przy pani posiedziała - wyjaśniła nieznajoma.
Doskonale, stwierdziła z irytacją. Głowa mi pęka, wyglądam jak siódme nieszczęście, a ten mi przysyła do towarzystwa atrakcyjną blondynkę.
- Jestem siostrą Lee - wyjaśniła kobieta. Bryn ze zdumienia otworzyła szeroko oczy. Za to Gayle musiała być przyzwyczajona do takich reakcji.- Nie, żadne z nas nie było adoptowane - oznajmiła wesoło. - Wyjaśnienie jest o wiele prostsze. Lee jest bardzo podobny do ojca, a ja do matki.
Bryn próbowała się roześmiać, ale pulsujący ból pod czaszką sprawił, że szybko spoważniała.
- Gdzie jest Lee?
- Czaruje pielęgniarki, ale w jak najlepszej wierze - zaznaczyła Gayle. - Nie chcą wpuścić na oddział pani małego bratanka, a Lee uparł się, że musi go pani zobaczyć.
- Adam! - zawołała, zapominając o bolącej głowie.
- Chcę, żeby do mnie przyszedł!
- Przyjdzie na pewno! - uspokoiła ją Gayle. - Lee zawsze umie postawić na swoim. Jednak pobiegnę po doktora...
Bryn z ulgą przymknęła oczy. Zaczęła przypominać sobie, co się stało. Zjeżdżała z autostrady i wtedy wjechał w nią inny samochód. To chyba był ciemny sedan...
Tok jej myśli przerwało wejście doktora.
- Witam panią. Jak samopoczucie? - zapytał, mierząc jej puls. - Jestem doktor Kelten, i jeśli pani pozwoli, chciałbym spojrzeć pani głęboko w oczy. - Uśmiechnął się, wyjmując z kieszeni cienką latarenkę. - Nie wygląda to najgorzej - stwierdził po chwili. - Miała pani mnóstwo szczęścia. Doznała pani lekkiego wstrząśnienia mózgu, więc zatrzymam panią na obserwacji. Mam nadzieję, że jutro będziemy mogli puścić panią do domu.
- Czy nie mogłabym wrócić do domu już dziś...?
- Raczej nie - odparł. - To się po prostu nie mieści w głowie - syknął zirytowany, przeglądając dokumentację. - Jak można spowodować wypadek i nawet się nie zatrzymać?! Miała pani pecha trafić na pirata drogowego. Policja chce panią przesłuchać, ale na razie ich przepędziłem. Proszę leżeć spokojnie i odpoczywać.
- Dziękuję, doktorze. Mam do pana prośbę. - Spojrzała na niego błagalnie. - Personel nie chce do mnie wpuścić moich bratanków. Chłopcy stracili rodziców. Naprawdę bardzo mi zależy, żeby mogli tu przyjść i zobaczyć, że nie stało mi się nic złego.
Doktor Kelten zatrzymał się w drzwiach.
- Zaraz pani ich zobaczy - oznajmił. - Pan Condor ma niezwykłą silę sugestii. Wszystkie siostry z oddziału dosłownie jedzą mu z ręki. Proszę jednak, żeby wizyta nie trwała za długo. Zgadzam się tylko na kilka minut. No, chyba że nie chce pani wyjść jutro do domu...
- Tylko parę minut, doktorze. Obiecuję! Lekarz wyszedł, zamykając za sobą drzwi, a po chwili rozległo się ciche pukanie. Do sali wszedł Lee. Uśmiechnął się do niej, nim jednak zdążył coś powiedzieć, Adam wcisnął się do środka. Jej słodki cherubinek z jasnymi lokami!
- Ciocia Blyn!
Usiadł na łóżku, więc mogła chwycić go w ramiona.
- Cześć, skarbie! Nawet nie wiesz, jak za tobą tęskniłam! Kocham cię, moje małe słoneczko! Bardzo kocham...
- Ciociu, ale ty wyzdrowiejesz? Obiecujesz?
- Obiecuję! Nie martw się, nic mi się nie stało. Twoja ciocia jest taką straszną gapą, że pozwoliła, żeby inny samochód jechał za blisko. Nie chciała się rozpłakać, ale nie mogła opanować wzruszenia. Tuliła Adama i całowała jego jasną główkę, dziękując Bogu, że wysłuchał jej próśb. Po chwili spojrzała na Lee, który w milczeniu przyglądał się ich powitaniu.
- Dziękuję ci... - szepnęła.
A mogła szepnąć: kocham cię. Bo to była prawda. Która właśnie teraz spłynęła na nią jak objawienie.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
- To nie był wypadek, prawda?
Lee nie odpowiedział. Stał przy oknie, za którym widać było dachy i linie wysokiego napięcia, i wpatrywał się w przestrzeń. Zapadał zmrok, a on nie wychodził. Bryn podejrzewała, że postanowił zostać z nią przez całą noc.
- Lee?
Podszedł do niej i usiadł na brzegu łóżka. Wziął ją za rękę i z roztargnieniem wodził palcami po błękitnych liniach żył. Dopiero po chwili spojrzał jej w oczy.
- Zanim zadzwonili z drogówki, odezwał się nasz tajemniczy nieznajomy. Twój wypadek to było ostrzeżenie, żebyśmy nie zawiadamiali policji.
Bryn roześmiała się cierpko.
- Przecież po tym, jak we mnie wjechał, policja sama się nim zainteresuje!
Lee wzruszył ramionami. Bryn była zaskoczona, gdyż sprawiał wrażenie, jakby sam nie wiedział, co o tym myśleć. On, który zawsze umiał dopiąć swego!
- Miałem zamiar cię namawiać, żebyśmy zawiadomili policję, ale teraz nie wiem, czy to dobry pomysł...
- Sugerujesz, że powinniśmy zapomnieć o całej sprawie? - zapytała z niedowierzaniem.
- Oczywiście, że nie! Czy ty rozumiesz, że jeśli ten bandyta nie zostanie złapany, będziesz żyła w ciągłym strachu?
- Wiem. I tym bardziej nie rozumiem, dlaczego nie chcesz zawiadomić policji!
- Chcę, ale jeszcze nie teraz - przyznał. -Na razie nic nie wiemy o naszym przeciwniku. Nie sądzę, żeby policja była o wiele mądrzejsza. Najpierw sami musimy się dowiedzieć, co jest na tych zdjęciach.
- Zacznę je powiększać, jak tylko mnie stąd wypuszczą - powiedziała zamyślona.
- Chyba wiem, który film powinien pójść na pierwszy ogień.
- Ten z hotelem Sweet Dreams w tle?
- Właśnie!
- Jakoś nie chce mi się wierzyć, że Hammarfield jest zdolny do czegoś takiego...
- W życiu zdarzają się rzeczy, które nie mieszczą nam się w głowie - przerwał jej z ciężkim westchnieniem. - O wielu brudnych sprawach wolelibyśmy w ogóle nie wiedzieć. Nie mówię, że to na pewno Hammarfield, bo nie mam dowodów, ale i tak uważam, że to główny podejrzany.
Bryn najchętniej zmieniłaby temat, więc uśmiechnęła się ciepło i powiedziała:
- Nigdy nie wspominałeś, że masz siostrę.
- Nawet dwie. Sally, najstarsza z nas, skończyła prawo i wróciła w rodzinne strony, do Black Hills. Teraz łączy pracę w sądzie z wychowywaniem gromady dzieci.
- Duża ta gromada?
- Pięć sztuk.
- Sporo. - Bryn zawahała się. Chciała zapytać o ładną blondynkę, gdyż jej nagła obecność wydała jej się dziwnie podejrzana. - Gayle mieszka w Tahoe?
- Nie. - W głosie Lee nie było zwykłej swobody. Bryn od razu domyśliła się, że przeczucie jej nie myli. Siostra Lee nie zjawiła się tu bez powodu.
- Gayle mieszka w Nowym Jorku. - Lee zagryzł usta, po czym wziął ją za rękę i spojrzał jej w oczy. - Zadzwoniłem do niej w zeszłym tygodniu, zaraz po tym, jak się do mnie włamałaś. Poprosiłem, żeby razem z mężem przyjechała najpierw do Tahoe, a potem wybrała się do naszego dziadka.
- Nic z tego nie rozumiem...
- Chciałbym, żebyś spokojnie posłuchała, co chcę ci powiedzieć. Gayle i Phil przyjechali tu po to, żebyś mogła ich lepiej poznać. Pomyślałem, że byłoby dobrze, gdyby na jakiś czas zabrali chłopców w góry, do mojego dziadka.
- Ty chyba postradałeś zmysły!- Ciszej! Długo musiałem prosić, żeby pozwolili mi tu z tobą zostać. Jak będziesz tak wrzeszczeć, zaraz ktoś tu przyjdzie i każe mi iść do wszystkich diabłów.
- Lee, przecież wiesz, że nie mogę odesłać chłopców - powiedziała, zniżając glos. - Ledwie zdążyli się do mnie przyzwyczaić. Adam na pewno nie będzie chciał jechać. Będzie się bał, że ktoś znowu chce go porwać!
- Wiem. Musisz go przekonać, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo.
- Wykluczone! Nigdzie go nie puszczę!
- Bryn, uwierz mi, wiele o tym myślałem. Chłopcy nigdzie nie będą tak bezpieczni jak u mojego dziadka. W górach wszyscy się znają. Nikt obcy nie wśliźnie się na naszą ziemię. Poza tym chłopcy spędzą tam niezapomniane wakacje.
- No wiesz! - obruszyła się.
- Mówię poważnie. Wspaniale wywiązujesz się ze swoich obowiązków, ale cóż, jesteś dziewczyną - zauważył żartobliwie. - A z moim dziadkiem będą mogli łowić ryby, jeździć konno, pływać w jeziorze - wyliczał z entuzjazmem. - A my w tym czasie w spokoju przejrzymy zdjęcia, nie martwiąc się, że spotka ich coś złego. Obiecuję ci, że jak tylko skończymy teledysk, pojedziemy do nich. I to bez względu na to, czy znajdziemy coś na zdjęciach, czy nie.
Słuchała go w milczeniu, coraz bardziej przerażona i podniecona. Konsekwentnie mówił: my, nas. Jakby byli jednym. Jakby chciał, żeby z nim została.
- Bryn... - Wziął ją za brodę i zmusił, by na niego spojrzała. - Naprawdę nie proszę, żebyś odesłała chłopców, bo mi przeszkadzają. Wiesz, że lubię dzieci. Nawet te, które w restauracji rzucają jedzeniem! Chodzi mi wyłącznie o ich bezpieczeństwo.
- Wierzę ci - powiedziała po chwili. Pocałował ją w czoło.
- Cieszę się. Nie musisz decydować się teraz. Najpierw powinnaś spędzić trochę czasu z Gayle.
Bez przekonania skinęła głową, wiedząc, że rozstanie z chłopcami będzie wyjątkowo bolesne. Jednak w głębi serca czuła, że Lee ma rację. Gdyby chłopcy wrócili z nią teraz do domu, bałaby się wystawić nogę za próg, a przecież nie mogła zrezygnować z pracy, więc musiałaby ich wozić do przedszkola i szkoły.
Spojrzała na Lee. Kusiło ją, by zacząć poważną rozmowę. Zapytać o jego przeszłość, o to, co stało się z jego żoną. Poprosić, żeby wytłumaczył, dlaczego tak bardzo się zdenerwował, gdy przypadkiem przeczytała jego piosenkę.
Czyżby ta piękna, nastrojowa ballada miała coś wspólnego z jego zmarłą żoną? Ciekawe, że nigdy o niej nie wspominał... W ogóle nie poruszał tematu swego małżeństwa.
Przymknęła oczy. Pomyślała, że o wiele ważniejsze od tego, co było, jest to, co będzie. Co dotyczy ich wspólnej przyszłości. O ile istnieje dla nich jakaś przyszłość. Powinna liczyć się z tym, że ich związek prędzej czy później się skończy. Wprawdzie Lee powiedział, że ją kocha, ale czasem sama miłość to za mało. W jej głowie kłębiło się mnóstwo pytań, jednak nie odważyła się ich zadać. Lee sięgnął po pilota i zaczął przerzucać kanały, aż trafił na jakiś stary horror i zaczął go oglądać. Spędzili miły, spokojny wieczór przed telewizorem. Bryn poczuła się w końcu senna, lecz chciała mu jeszcze coś powiedzieć.
- Lee?
-Tak?
- Nie wiem, jak mam wam dziękować... Tobie i chłopcom z zespołu. Zwłaszcza Andrew...
- Śpij, Bryn.
Doktor Kelten dotrzymał słowa i następnego dnia wypisał ją do domu. Zanim wyszła, musiała jeszcze porozmawiać z młodym policjantem, który przyjechał specjalnie po to, by ją przesłuchać. Odpowiadając na jego pytania, zastanawiała się nerwowo, czy w świetle prawa „przemilczenie” pewnych faktów jest traktowane równie surowo jak składanie fałszywych zeznań. Właściwie mówiła prawdę: rzeczywiście nie widziała samochodu, który w nią uderzył, i nie miała pojęcia, kim był pirat siedzący za kierownicą...
Na szczęście przesłuchanie nie trwało długo i wreszcie ona i Lee mogli opuścić szpital. Pojechali do jego domu, gdzie czekali na nich chłopcy, koledzy Lee z zespołu, jego siostra z mężem i Barbara.
Ledwie podjechali pod drzwi, z domu wypadli jej bratankowie i wszyscy na raz zawiśli jej na szyi.
- Hej, małe dzikusy! Pozwólcie cioci wejść do środka! - mitygował ich Lee. - Tam wskoczycie jej choćby na głowę.
Kiedy chłopcy już się nią nacieszyli, mogła spokojnie przywitać się z dorosłymi. Poznała męża Gayle, wysokiego, dobrodusznego rudzielca, jednak nie miała czasu na dłuższą rozmowę, gdyż chłopcy zażyczyli sobie, by poszła z nimi do studia i posłuchała, jak grają. W rezultacie poszli tam wszyscy i zaimprowizowali sesję muzyczną, w czasie której każdy grał, na czym chciał i potrafił.
Po kolacji przyszedł czas, by powiedzieć chłopcom, iż jutro wyjeżdżają. Bryn nie wiedziała, jak się do tego zabrać. Poszła z nimi na górę, by ich położyć spać. Byli już w piżamach, kiedy uznała, że nadeszła pora.
- Posłuchajcie, mam dla was propozycję - zaczęła ze sztucznym entuzjazmem. - Chcielibyście pobawić się w prawdziwych Indian?
Chłopcy mieli ostatnio aż nazbyt wiele atrakcji. Trzy pary oczu spojrzały na nią podejrzliwie. Bryn uśmiechnęła się, ale sama czuła, że nie wypadło to naturalnie.
- Gayle i jej mąż jadą jutro w góry odwiedzić dziadka Lee. To prawdziwy Indianin - podkreśliła.
- To Lee nie jest prawdziwy? - zapytał Keith. Niewłaściwy dobór słów. Błąd, przyznała ze skruchą.
- Oczywiście, że jest. Chciałam tylko powiedzieć, że jego dziadek mieszka w górach i żyje tak, jak żyli jego przodkowie setki lat temu. - Chłopcy słuchali bez zainteresowania. - Mieszka w wigwamie. Prawdziwym.
Adamowi zaczęły drżeć usta. Po jego pulchnych policzkach popłynęły łzy. Jednak to Brian powiedział głośno to, czego obawiał się jego młodszy brat.
- Chcesz się nas pozbyć, tak?
- Ależ skąd! - zawołała. - Pomyślałam, że będziecie mieli ochotę na krótkie wakacje. Adam! A ty dokąd!
Malec zacisnął rączki w pięść i minąwszy ją, pobiegł do holu. Bryn chciała biec z nim, ale w drzwiach stanął Lee z wierzgającym chłopcem w ramionach.
- O co chodzi? - zapytał, przekrzykując Adama.
- O to, że chcecie nas gdzieś wywieźć! - powiedział Brian oskarżycielsko.
Bryn spojrzała wymownie na Lee. „Zobaczysz, chłopcy na pewno będę zachwyceni”, zapewniał ją. Optymista!
- Chce pan się ożenić z naszą ciocią, tak? A my panu przeszkadzamy, więc trzeba się nas pozbyć! - rzucił Brian.
- Co takiego?! - zdumiał się Lee. A potem postawił Adama na ziemi i zaczął się śmiać. - Chodź ze mną, Brian - rzekł, wyciągając do niego rękę. - Musimy porozmawiać.
Bryn miała ochotę zapaść się pod ziemię. Bezradnie patrzyła, jak Brian spogląda nieufnie na wyciągniętą dłoń Lee. Jednak po długim wahaniu pozwolił wziąć się za rękę.
- Jesteś już duży, więc na pewno zorientowałeś się, że ostatnio wydarzyło się kilka dziwnych rzeczy - zaczął Lee ostrożnie.
- Tak, proszę pana.
- Przysięgam, że chodzi mi tylko o to, żebyście byli bezpieczni. Rozumiesz, o czym mówię?
Brian wpatrywał się w swoje stopy. Naraz podszedł do nich Keith i stanął obok brata.
- Ja rozumiem - oznajmił z powagą, biorąc Lee za drugą rękę.
- Jak długo będziemy musieli tam zostać? - Brian wciąż się dąsał.- Niedługo! - zapewnił go Lee. - Góra dwa tygodnie.
- A pana dziadek naprawdę mieszka w wigwamie?
- Naprawdę! I pokaże wam mnóstwo fajnych rzeczy. A jak go ładnie poprosicie, uszyje dla was prawdziwe irchowe kurtki.
- Super! - zawołał Keith.
Bryn już miała odetchnąć z ulgą, gdy Adam znów zaczął płakać.
- Skarbie, proszę cię... - powiedziała łagodnie, biorąc go na ręce. - Dwa tygodnie miną bardzo szybko i zanim się obejrzysz, znów będziemy razem. I już nigdy się nie rozstaniemy. Daję ci słowo.
Nie zrobię tego, pomyślała zgnębiona. Nie wyślę go samego z obcymi ludźmi. Z drugiej strony, czy ma wyjście? Ryzyko jest ogromne. Przecież raz już ktoś go zabrał.
- Chodź, kochanie. Położymy cię do łóżeczka. - Ułożyła się obok niego i długo szeptała mu do ucha, że bardzo go kocha i już nigdy go nie zostawi.
- Obiecujes? - chlipnął. Zawsze, gdy był wzburzony, zaczynał seplenić.
- Obiecuję!
- Obiecujes? - powtórzył, patrząc na Lee.
- Tak - odrzekł, patrząc mu prosto w oczy. Kiedy starsi chłopcy położyli się do łóżek, Lee wstał i zamierzał wyjść z pokoju. Zatrzymał się jednak w progu i spojrzał na Bryn, która leżała obok Adama.
- Zostanę tu jeszcze chwilę - powiedziała. Oboje jednak wiedzieli, że nie ruszy się stąd przez całą noc. Zrozum mnie, błagała go w myślach. Nie mogę ich teraz zostawić. Nie miej do mnie żalu, że na tę jedną noc wybieram ich zamiast ciebie. Nie potrafiła odgadnąć, o czym myślał. Z jego ciemnych oczu nie dało się nic wyczytać.
- Dobranoc - rzekł półgłosem i wyszedł, zgasiwszy przedtem światło. Bryn nie mogła nie zauważyć, że światło w łazience zostawił zapalone. Tak samo, jak ona robiła w domu. Przytuliła się do Adama, a wolną ręką objęła Keitha, który spal z nim w jednym łóżku. W nocy przyszedł do nich Brian, i tak spali we czwórkę do rana. Było im ciasno, ale wszyscy bardzo potrzebowali tej bliskości.
Bryn nie pojechała z chłopcami na lotnisko. Lee uznał, że będzie lepiej, jeśli zostanie w domu. Jego zespól posiadał prywatny samolot, którym mieli lecieć do Dakoty Południowej. Tuż przed wyjściem Gayle podeszła do niej i objęła ją serdecznie.
- Przysięgam, że będę ich strzegła jak oka w głowie - obiecała. - Mam jednak do ciebie ogromną prośbę.
- Prośbę? - zdziwiła się Bryn.
- Bądź dobra dla mojego brata. Opiekuj się nim - poprosiła Gayle. - Jesteś pierwszą kobietą po Victorii, na której mu zależy. I to bardzo. Przeżył taką straszną tragedię! Wiem, że niełatwo z nim żyć, ale przynajmniej spróbuj, dobrze?
- Oczywiście - mruknęła, choć niewiele rozumiała. Nie zdążyła jednak o nic zapytać, gdyż Phil podszedł się pożegnać. Bardzo się bała, że Adam w ostatniej chwili się rozpłacze, ale Gayle i jej mąż mieli świetne podejście do dzieci i umieli zająć myśli chłopca czymś innym. Sprawnie zapakowali całą trójkę do wynajętego samochodu i odjechali, machając na pożegnanie.
- Dobrze się czujesz? - zapytał Lee, gdy zostali sami.
- Znośnie. Co teraz, Sherlocku? - zapytała. Najchętniej zaniósłbym cię prosto do sypialni, pomyślał, ale dobrze wiedział, że nie pora odgrywać Clarka Gable'a w słynnej scenie na schodach z „Przeminęło z wiatrem”. Bryn jeszcze nie doszła do siebie po rozstaniu z chłopcami i w każdej chwili mogła się rozpłakać.
- Najpierw pojedziemy na plan, bo uważam, że powinniśmy wreszcie się tam pokazać. Od razu zaznaczam, że nie ma mowy, żebyś cokolwiek robiła. Będziesz tylko oglądała próbę. Potem zjemy lunch i pojedziemy do ciebie. Co ty na to, mój Watsonie?
- Będzie, jak pan sobie życzy, szefie.
- Dlaczego wyczuwam w tym drwinę?
- Jeśli mamy zabrać się do powiększania zdjęć, muszę kupić papier i odczynniki. Właściwie wszystko, bo przecież moje atelier zostało zdewastowane. Tylko jak mam to zrobić, skoro ten drań może nas cały czas obserwować? Przecież nie mogę tak po prostu jechać do sklepu fotograficznego.
- Słuszna uwaga, mój Watsonie - pochwalił ją Lee. - Przygotuj listę potrzebnych rzeczy i daj mi klucze do swojego mieszkania. Któryś z chłopaków zrobi zakupy i przywiezie ci je zapakowane w torby ze sklepu spożywczego.
- Drogi Sherlocku, chyba jesteś geniuszem!
- Chyba? To nie na pewno?
Spojrzała mu w oczy.
- Tego jeszcze nie wiem - odparła.
Tak jak ustalili, po próbie, która tego dnia skończyła się nieco wcześniej, zjedli lunch i pojechali do niej.
- Może powinniśmy dać sobie z tym spokój? - powiedziała w pewnej chwili.
- Naprawdę tak myślisz?
Przypomniała sobie o wszystkich złych rzeczach, które ją spotkały. O porwaniu Adama, zniszczeniu ciemni, wypadku na autostradzie. Bała się, ale gdzieś w głębi serca czuła narastającą wściekłość. I chęć odwetu. Nieznany napastnik przyparł ją do muru, a w takiej sytuacji jedyną obroną może być tylko atak.
- Nie. Musimy przejrzeć te zdjęcia - stwierdziła.
- A wiesz, co mówi stare indiańskie przysłowie?
- No?
- Kiedy kuguar rusza nocą na żer, ofiara musi stać się myśliwym.
- Mądrze powiedziane.
- Mamy setki takich powiedzonek. Jak poznasz mojego ojca, na pewno je usłyszysz.
W domu czekali już na nich Mick i Perry. Bryn niemal wybuchła śmiechem na widok papierowych toreb, z których wystawały bagietki i zielenina. Za to na dnie znajdowało się wszystko, czego potrzebowała.
- Biorę się do roboty - oznajmiła.
- Mogę ci jakoś pomóc? - zapytał Lee.
- Potrafisz wieszać mokre odbitki?
- Pewnie!
- No to się do czegoś przydasz.
Siedzieli w ciemni do pierwszej w nocy. Do tego czasu zdołali powiększyć sto osiemdziesiąt zdjęć.
- Wciąż są za małe, żebyśmy mogli zobaczyć wszystkie szczegóły, ale przynajmniej będziemy mogli zrobić pierwszą selekcję - pocieszała się Bryn, gdy wychodzili z ciemni.
Czuła się tak zmęczona, że położyła się na kanapie.
- Wstawaj. - Lee pociągnął ją za rękę. - Nie będziemy tu nocowali.
- Dlaczego?
- Dlatego że dopiero co kazałem zainstalować u siebie supernowoczesny system antywłamaniowy.
- Dobrze - mruknęła. - Jak zawsze masz rację...
W samochodzie co chwila ziewała, aż wreszcie powieki jej opadły i usnęła z głową na ramieniu Lee.
Ocknęła się, gdy wnosił ją na górę.
- Czy już ci mówiłam, że uwielbiam czerwonoskórych tam-tamiarzy? - mruknęła sennie.
- Nie, ale miło mi to słyszeć.
Kiedy kładł ją do łóżka, prawie spała. Jednak nie było jej dane zaznać upragnionego odpoczynku. Lee wiedział, jak ją przekonać, że tak naprawdę wcale nie jest zmęczona...
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Bryn balansowała na granicy jawy i snu; z rozkosznego letargu wyrwał ją ostry dzwonek telefonu. Zamarła. Wprawdzie w ciągu minionego tygodnia nie wydarzyło się nic niepokojącego, jednak po niedawnych przeżyciach wciąż truchlała, słysząc dzwonek telefonu.
Zaszeleściła pościel. To Lee obrócił się na bok, by sięgnąć po słuchawkę. Tym razem lęk Bryn był bezpodstawny; dzwoniła Gayle, która chciała zdać relację z tego, co porabiają chłopcy.
- Przyjedziemy pod koniec tygodnia - obiecał siostrze. - Jutro kręcimy ostatnie ujęcia i oddajemy materiał do zmontowania. Dobrze, już ją daję. - Z uśmiechem podał Bryn słuchawkę. - Twoje urwisy koniecznie chcą z tobą pogadać.
Chłopcy nie dali jej dojść do słowa. Gadali jeden przez drugiego, wyrywając sobie słuchawkę. Wszyscy byli zachwyceni nowym miejscem. Brian z przejęciem opowiadał o nowym łuku. Keith bardzo przeżywał, że będą spali w wigwamie.
- Jest uszyty z prawdziwej skóry. No wiesz, ciociu, takiej ze zwierzęcia, ale nie pamiętam, jakiego.
Mały Adam też miał mnóstwo wrażeń, ale niewiele zrozumiała z jego dziecięcej paplaniny.
- Czujesz się spokojniejsza? - zapytała ze śmiechem Gayle, kiedy wreszcie zdołała wyrwać chłopcom słuchawkę.
- O wiele! - westchnęła Bryn.
- Czekamy na was. Powiedz Lee, że na przyszły weekend przyjadą rodzice. Oboje bardzo chcą cię poznać.
- Świetnie - odparła mocno stremowana.
- Muszę kończyć, bo te małe dzikusy za chwilę rozniosą dom. U was wszystko w porządku? Wiesz, o co pytam?
- Tak. Odpukać, ale na razie mamy spokój.
- Więc do zobaczenia - powiedziała Gayle.
- Obejrzysz dziś odbitki, które wczoraj powiększyliśmy? - zapytał Lee, odłożywszy słuchawkę. Skinęła głową.
- Przyjrzę im się, choć zaczynam wątpić, czy nasza praca ma sens. Po każdym powiększeniu stają się coraz mniej wyraźne. Ziarno jest tak duże, że bez retuszu niewiele będzie widać. Być może nigdy nie dowiemy się, o co w tym wszystkim chodzi. Na jednym ze zdjęć widać parę wychodzącą z hotelu, ale...
- Odłóż je, dobrze? Potem razem je obejrzymy. Ten Hammarfield cały czas wydaje mi się podejrzany.
- Czepiasz się go!
- Sam nie wiem... Z drugiej strony, każdy polityk ma w sobie coś z oszusta. To specyfika tego zawodu. Tak czy owak, musimy szukać dalej. Ostatnio nic się nie dzieje, ale czuję, że to cisza przed burzą.
Dalszą rozmowę przerwał im dzwonek do drzwi.
- Chryste, już jedenasta! -jęknął Lee, łapiąc się za głowę. - To pewnie któryś z chłopaków. Umówiliśmy się, że zaczniemy dziś nagrywać kolędy.
- W wersji rockowej? - zdziwiła się.
- A czemu nie? Zawsze marzyłem, żeby nagrać płytę z kolędami. Mam ambicje stać się Bingiem Crosby rocka.
- Powodzenia! - Bryn, która w tym czasie zdążyła się ubrać, posłała mu całusa i zbiegła na dół.
Zanim otworzyła drzwi, przezornie zerknęła przez wizjer. Rozbawił ją widok nienaturalnie odkształconych twarzy chłopaków i Barbary.
- Widzicie, mówiłam wam, że wyciągniemy ich z łóżka - triumfowała jej przyjaciółka, ledwie uchyliła drzwi.
- A cóż wy takiego zrobiliście dziś rano? - zapytała Bryn z ironią, wpuszczając ich do środka.
- Nic zdrożnego ani niezgodnego z prawem. Niestety, ciekawego też nie - westchnął Andrew. - Graliśmy w golfa.- Co? - Bryn spojrzała pytająco na Barbarę. Przecież ona nigdy w życiu nie miała w ręku kija golfowego.
- Nie było tak źle! - mruknęła Barbara. - Pomijając fakt, że piłeczka wpadła mi w taki piaszczysty dół, który oni nazywają bunkrem. No i wlepili mi za to punkt.
- Takie są reguły gry - przypomniał jej Mick.
- Reguły są po to, żeby je łamać - odpaliła. - Powinniście mi pozwolić podnieść piłeczkę, przenieść w inne miejsce i dopiero potem ją wybić.
- Przecież pozwoliliśmy! - zawołali zgodnym chórem.
- Ale dostałam za to punkt! - dąsała się.
- Ciekawe, na jaki wynik liczyłaś? - zapytał żartobliwie Andrew.
- Dostałam sto dwadzieścia punktów. Uważam, że jak na początkującego gracza to całkiem nieźle - skwitowała. - Ale też nie grałam z Mikiem Winfeldem. Wiesz, Bryn, a oni mieli po dziewięćdziesiąt punktów.
- Jesteśmy muzykami, a nie golfistami! - obruszył się Andrew.
- Gdzie Lee?- zapytał Perry.
- Zaraz przyjdzie. Napijecie się kawy?
- Pewnie!
Bryn poszła do kuchni, a chwilę potem dołączyła do niej Barbara.
- Zapomniałam ci powiedzieć, że w klubie spotkałam Winfelda. Pytał o ciebie.
- Miło z jego strony.
- Ciekawe, co on tu jeszcze robi? Przecież powinien kosić forsę na jakimś turnieju. Zresztą, nie moja sprawa. Muszę lecieć do pracy. Pa! - Barbara posłała jej całusa i wybiegła z kuchni.
Bryn zaparzyła kawę i zaniosła do salonu. Okazało się jednak, że chłopcy są już w studiu. Poszła więc na górę i przez szklaną ścianę zajrzała do środka; siedzieli przy stole i rozmawiali. Nie słyszała ich, ale sądząc po żywej gestykulacji domyśliła się, że poruszyli jakiś gorący temat. Zawołała, żeby któryś otworzył jej drzwi, ale żaden się nie ruszył.
- Kawa!
- Wielkie dzięki! - Lee wstał i podszedł do niej. - Przerwij nam, jak będziesz czegoś potrzebowała - powiedział, całując ją w czoło.
- Nie martw się, mam co robić. Najpierw przejrzę odbitki, a potem zrobię sobie małą rozgrzewkę.
Zaczęła od dokładnego obejrzenia odbitek. Najpierw przyjrzała się każdej z osobna, a potem ułożyła z nich plik i przetasowała niczym animator sekwencję rysunków, chcąc osiągnąć efekt ruchu. Mężczyzna i kobieta wychodzą z hotelu. Potem on ją całuje, otwiera drzwi ciemnego sedana, pomaga jej wsiąść...
I co z tego wynika? Nic! Zdjęcie było tak niewyraźne, że nawet nie dało się rozpoznać twarzy mężczyzny. Zniechęcona odłożyła zdjęcia i wróciła na górę. Przechodząc obok studia, zauważyła, że chłopcy na dobre się rozkręcili. Lee walił z całej siły w talerze. Uśmiechnęła się; jakie to dziwne widzieć go, ale w ogóle nie słyszeć, pomyślała.
Przebrała się w strój do ćwiczeń i włączyła płytę z muzyką Bacha. Poruszając się w jej rytm, pozwoliła myślom swobodnie płynąć. Hammarfield... Jeśli to on jest porywaczem, trzeba go powstrzymać. Nie można dopuścić, żeby taki ktoś wystartował w wyborach do senatu.
Bunkier. Co też mi przychodzi do głowy? - zirytowała się, bo przez tę niedorzeczną myśl pomyliła kroki. Bunkier? Dlaczego ja o tym myślę?
Nagle oblał ją zimny pot. Od rozmowy z Barbarą coś nie dawało jej spokoju. Co ona takiego powiedziała? Coś o piłeczce. Ze powinni jej pozwolić wyjąć ją z piasku i nie dawać za to punktu.
Golf, golf, golf... W tej grze wygrywa ten, kto ma najmniej punktów.
Mike Winfeld wygrał turniej. A ona musiała wy-pstrykać dodatkowy film, bo jakiś samotny gracz wałęsał się przy piaszczystym dole i ciągle właził jej w kadr.
Samotny? Nie! Wcale nie był sam! Tuż za nim biegli ludzie, którzy obserwowali zmagania zawodników. Mężczyzna był sam zaledwie przez kilka sekund. I ona utrwaliła właśnie te sekundy na filmie. Bezcenne sekundy, które wystarczyły sprytnemu i odpowiednio zdeterminowanemu człowiekowi na podjęcie decyzji... Żeby co?
Bez chwili wahania pobiegła do biurka Lee i wyciągnęła plik oryginalnych odbitek. By zobaczyć, kim jest widoczny w tle mężczyzna, musiała je powiększyć.
Nie chciała przerywać chłopcom nagrania, więc szybko napisała na karteczce: „Znalazłam coś. Jadę zrobić odbitki”, i przykleiwszy ją do drzwi, pobiegła do samochodu. W połowie drogi do swojego domu uświadomiła sobie, że zapomniała włączyć system alarmowy.
- Trudno. Szantażysta nie jest przecież samobójcą, nie zaatakuje czterech zdrowych facetów - uznała. Poza tym była strasznie ciekawa, czy jej podejrzenia się potwierdzą.
Pracowała w ciemni jak szalona. Dłużyła jej się każda minuta oczekiwania, aż wyschną odbitki. Gdy były wreszcie gotowe, chwyciła je i pognała do mieszkania.
- Wszystko jasne - szepnęła, oglądając je przy stole. Poszczególne ujęcia układały się w klarowną całość.
Winfeld... Skonsternowany wpatruje się w piaszczysty dół. Zerka za siebie i sprawdza, czy ktoś go widzi. Grupa widzów jest blisko, ale on podejmuje szybką decyzję. Wszystko zostaje utrwalone na jej filmie, klatka po klatce. Winfeld zagrzebuje nogą piłeczkę w piasku. Wyjmuje z kieszeni następną... Piłeczka leci, leci L... spada na trawę.
Gra! Wszystko przez idiotyczną grę! Adam został porwany z powodu gry polegającej na tym, że paru facetów ugania się po trawie za małą białą piłeczką.
Poderwała się od stołu i wróciła do samochodu. Chciała jak najszybciej pokazać zdjęcia Lee. Przejęta i zatopiona w myślach, dopiero po jakimś czasie zorientowała się, że jest śledzona. Gdy dostrzegła w lusterku ciemnego sedana, była już na bocznej drodze prowadzącej do domu Lee.
Przerażona dodała gazu, ale było już za późno. Spocona ze strachu zahamowała przed domem i pobiegła do drzwi. Zdołała je otworzyć i wejść do środka, ale już nie dała rady ich zamknąć. Mike Winfeld naparł na nie z całej siły.
Zaczęła krzyczeć, ale wcale się tym nie przejął.
- Nie uciekniesz! - syknął, próbując złapać ją za rękę. Jakimś cudem zdołała mu się wyrwać. Pognała na górę.
- Lee! Lee! - krzyczała na całe gardło. Nie słyszał jej. Uśmiechnięty walił w swoje bębny, patrząc na Andrew. Pobiegła wzdłuż szklanej ściany studia, w kierunku drzwi. Nagle stanęła, czując bolesne szarpnięcie. Winfeld złapał ją za włosy i próbował przewrócić na podłogę. Chciała chwycić się ściany, waliła w nią pięściami, ale grube szkło tłumiło wszystkie dźwięki. W dodatku Winfeld zdołał podciąć jej nogi. Tracąc równowagę, rozpaczliwie chwytała się gładkiej szklanej tafli.
- Lee! Lee! Ratuj! Błagam cię! Pomocy!!! Z jego twarzy nie znikał uśmiech. Pałeczki migały, wprawione w ruch siłą muskularnych ramion.
- Starczy tego dobrego! - warknął Winfeld, siadając na niej. W tym czasie jego pomocnik, w którym Bryn rozpoznała mężczyznę udającego wielbiciela grupy, kneblował ją i wiązał jej nogi i ręce.
Potem Winfeld zarzucił ją sobie na ramię i obaj zbiegli na dół. Po drodze zerwali z drzwi karteczkę z wiadomością, którą zostawiła dla Lee. Wrzucili ją na tylne siedzenie jej własnego samochodu.
- Jedziemy do domu Fultona - oznajmił Winfeld. - Za chwilę wydarzy się tam straszna tragedia. Będziesz miała wypadek podczas samotnej próby. Ci, którzy znajdą cię martwą u podnóża schodów, stwierdzą ze smutkiem, że nawet najlepszej tancerce może omsknąć się noga. Trochę mi ciebie szkoda, jesteś taka piękna... Ale cóż, trzeba pogodzić się ze stratą. Nie chodzi wyłącznie o pieniądze za tamten turniej, ale o całą moją karierę. Wolę nie myśleć, co by się stało, gdyby ktoś dowiedział się, że oszukiwałem - westchnął. - A tak w ciągu kilku najbliższych lat zarobię parę ładnych milionów.
Bryn słuchała go i próbowała rozluźnić więzy krępujące dłonie. Dom Fultona był już bardzo blisko.
Lee spojrzał na zegarek i zdziwił się, że grali tak długo, nie robiąc przerwy.
- Jak tam, szefie? Starczy na dziś? - zapytał Mick.
- Starczy! - Lee przeciągnął się mocno. - Marzy mi się gorąca kąpiel w jacuzzi, zimne piwo i...
- Co jest? - Andrew spojrzał na niego pytająco.
- Nie wiem. Miałem takie dziwne uczucie...
- Instynkt Indianina? - zażartował Andrew, ale szybko spoważniał.
- Bryn? - Lee otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz.
- Bryn! - zawołał głośniej, wychylając się z antresoli.
- Bryn!
Andrew, Mick i Perry też wyszli ze studia.
- Poszukam jej na górze - powiedział Andrew.
- A ja w ogrodzie - rzucił Mick'
Lee i Perry zaczęli przeczesywać cały parter.
- Nie ma jej samochodu! - Zdyszany Mick biegł ku nim przez hol. - Chyba coś się stało, bo żwir na podjeździe jest zorany w paru miejscach.
Lee spojrzał na niego, jakby widział go pierwszy raz w życiu, a potem bez słowa rzucił się do telefonu. Zadzwonił gdzieś i zapisywał coś na kartce.
- Andrew, jedź do domu Bryn - polecił. - Nie odebrała telefonu, ale może jest w ciemni... Mick i Perry, zostańcie tutaj, dobrze?
- Jasne. A ty? - zapytał Mick.
- Jadę do Hammarfielda.
Wrócił do salonu po kluczyki. Nagle spojrzał na swą kolekcję broni. Niewiele myśląc, zdjął ze ściany łuk i kołczan.
Pani Hammarfield ostrożnie uchyliła drzwi.
- Lee Condor? - zdziwiła się uprzejmie. - Mąż jest zajęty. Obawiam się, że nie będzie mógł pana przyjąć...
Lee minął ją bez słowa. Przeszedł przez hol i skierował się w stronę biblioteki, zaglądając po drodze do innych pomieszczeń. Hammarfield siedział przy biurku. Na widok gościa zbladł. Lee podszedł do niego i oparł się o blat.
- Gdzie ona jest?
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi... - zaczął Hammarfield, ale Lee mu przerwał.
- Pytam cię, gdzie ona jest? - powtórzył, chwytając go za koszulę na piersi.
- Przysięgam, że nie wiem, o czym pan mówi...
- Jesteś na zdjęciach, które zrobiła Bryn.
- Nie zaprzeczam... - Twarz polityka poszarzała. -Ale ja naprawdę nic jej nie zrobiłem. Daję panu słowo honoru. Raz zapytałem ją o te zdjęcia, ale to wszystko...Zadzwonił telefon. Lee w pierwszej chwili nie zwrócił na to uwagi, jednak po chwili puścił Hammarfielda.
- Odbierz! - warknął.
Polityk drżącą rękę podniósł słuchawkę.
- To do pana... - wykrztusił po chwili.
- Lee?
- Kto mówi?
- To ja, Andrew! Dzwonił Tony Asp. Pytał, dlaczego nie powiedziałeś, że mamy dziś próbę. Widział samochód Bryn zaparkowany blisko domu Fultona.
Lee rzucił słuchawkę na biurko.
- Dzwoń na policję! - nakazał Hammarfieldowi. -Powiedz, żeby natychmiast jechali do starej rezydencji Fultona.
Bryn zdołała oswobodzić ręce. Zaczekała, aż Winfeld wysiądzie, a potem wypluła knebel i rozwiązała sznur na nogach. Instynkt samozachowawczy wyzwolił w niej siły, których istnienia nawet nie podejrzewała.
Kiedy po nią przyszedł, była gotowa. Kopnęła go z całej siły w twarz. Zatoczył się, a ona w tym czasie wyskoczyła z samochodu i zaczęła uciekać. Potrafiła szybko biegać. Silne nogi tancerki niosły ją lekko, gdy gnała co tchu piaszczystą drogą. Oddychała z coraz większym trudem, ale nie przystawała.
Słyszała, że Winfeld jest tuż za nią. Krzyczał coś do swego pomocnika, ale nie rozumiała jego słów. Dopiero po chwili zorientowała się, że mężczyzna wrócił do samochodu i zajechał jej drogę. Wpadła w pułapkę. Skręciła w bok i pobiegła w stronę grupy rosłych dębów. Pędziła prosto przed siebie, ale szybko straciła orientację. Przystanęła. Nic, cisza. Dopiero po chwili usłyszała monotonnym szum samochodów. Po lewej stronie jest autostrada.
Postanowiła biec w tę stronę. Ledwie pokonała parę metrów, upadla na ziemię. Winfeld wyskoczył z dębowego zagajnika i podciął jej nogi. Tym razem nie zamierzał się z nią patyczkować. Z całej siły uderzył ją pięścią w twarz. Nawet nie poczuła bólu. Straciła przytomność.
Kiedy Lee wpadł do domu Fultona, Winfeld był już w połowie schodów. Na rękach niósł bezwładne ciało Bryn.
- Zajmij się nim! - wrzasnął do swojego wspólnika. Lee nie zauważył mężczyzny kryjącego się w mrocznym holu. Na szczęście w porę dostrzegł błysk i zdołał wytrącić napastnikowi sprężynowy nóż. Potem jednym ciosem powalił go na ziemię. Spojrzał w górę. Winfeld zbliżał się już do podestu. Lee nie miał złudzeń: nie zdąży go dogonić i odebrać Bryn. Błyskawicznie podniósł z podłogi łuk, założył strzałę i naciągnął cięciwę.
- Winfeld!
- Odłóż to, Condor! Bo ją zrzucę!
Lee nie tracił zimnej krwi.
- Puść ją, Winfeld. Strzała leci szybko. Jeśli Bryn coś się stanie, umrzesz! Ale przedtem będziesz cierpiał.
Winfeld zatrzymał się niezdecydowany. Lee tylko na to czekał. Strzała poszybowała do góry, przeszyła marynarkę Winfelda i przygwoździła ją do wykładanej drewnem ściany. Ostrze nawet go nie drasnęło, ale i tak się przestraszył. Krzyknął i upuścił Bryn na podłogę.
- Wstawaj, Bryn! - zawołał Lee.
Nie zdążyła otrząsnąć się z zamroczenia, ale jakby przeczuwając, że gra toczy się ojej życie, poderwała się na nogi. Winfeld nie zamierzał poddać się bez walki. Ochłonął na tyle, by móc analizować sytuację. Ponieważ nie mógł wyrwać strzały ze ściany, wyciągnął z kieszeni nóż.
- Bryn, skacz! Musisz skoczyć! - wołał Lee.
Spojrzała na dół. Potem obejrzała się za siebie. Z drewnianej boazerii sypały się już drzazgi. Jeszcze chwila i Winfeld się oswobodzi. Podeszła do bariery. Lee stał na dole. Rozłożył szeroko ramiona i czekał. Patrzył jej prosto w oczy. W jego oczach była niema prośba.
Jest silny, pomyślała. Niejeden raz miała okazję sprawdzić, jak mocne są jego ramiona. Przecież go kocha, ufa mu, wierzy... Przełożyła nogi przez barierę.
Ugiął się pod jej ciężarem, ale ją utrzymał. Przytulił ją do siebie i wyniósł z mrocznego domu, pod który właśnie zajeżdżały policyjne samochody.
To był wyjątkowo długi i męczący wieczór. Winfeld i jego wspólnik trafili za kratki, a Bryn, Lee i członkowie zespołu zostali przesłuchani przez policję. Była noc, kiedy wreszcie mogli wrócić do domu. Razem zjedli kolację, a potem Barbara i chłopcy pożegnali się i wyszli.
Bryn i Lee zostali sami. I dopiero wtedy zaczęli ze sobą rozmawiać o wszystkim, co się wydarzyło. Także o Victorii, o jej chorobie i przyczynie śmierci. Wreszcie padły słowa, na które Bryn tak długo czekała. Jeśli jeszcze dręczyły ją jakieś wątpliwości, Lee je rozwiał, zapewniając ją o swojej miłości. Wierzyła mu. Po raz pierwszy w życiu miała pewność, że los postawił na jej drodze mężczyznę, który nigdy jej nie zawiedzie.
Pięć dni później polecieli do Black Hills. Właśnie tam postanowili szybko wziąć ślub...
EPILOG
Noc nie miała przed nim tajemnic.
Kiedy stąpał po wilgotnej ziemi, przemykając niczym cień pomiędzy pniami wysokich sosen, jego kroki były lekkie i bezszelestne jak podmuch wiatru.
Tę bezcenną umiejętność przekazali mu w genach przodkowie. To dzięki nim poruszał się z wdziękiem leśnego zwierzęcia, polował z zaciekłością i sprytem pantery i dążył do celu wytrwale jak dumny orzeł.
Wspominał ich tej nocy, podążając ścieżką, którą kroczyli od wieków. Zawsze w jednym i tym samym celu. Zatrzymał się nieopodal strumienia, w miejscu, z którego mógł ją zobaczyć. Jej zgrabna sylwetka rysowała się wyraźnie na tle księżycowej tarczy. Wyciągnęła ręce do nieba, a potem obróciła się w jego stronę, otwierając szeroko ramiona. Uśmiechnął się, gdyż odgadł, że wyczula jego obecność. Nie musiała go widzieć ani słyszeć, jak nadchodzi; czuła go duszą i sercem; wiedziała, że do niej przyjdzie.
Szedł ku niej powoli, rozkoszując się widokiem jej nagości. Kochali się ze sobą tysiące razy, w najróżniejszych miejscach i o wszystkich porach dnia i nocy, ale księżycowa noc zawsze była dla nich czasem magicznym i wyjątkowym. Zatrzymał się o krok od niej. Owiał ich przyjemnie chłodny wiatr, przynosząc pierwszą zapowiedź czekającej ich rozkoszy.
Spojrzał w zielone oczy w oprawie gęstych rzęs. Mógł patrzeć na nią w nieskończoność; nigdy nie miał dość widoku jej pięknej twarzy. Wyraźnych kości policzkowych. Brązowych brwi. Idealnie prostego nosa. Bujnych włosów i pełnych ust, których kształt zdradzał wrodzoną zmysłowość.
Była jego żoną. Codziennie obdarowywała go swoją miłością. Uratowała jego zbłąkaną duszę. Trafiła prosto do serca; dotknęła niezabliźnionych ran i zdołała je wyleczyć. Dzięki jej kojącemu dotykowi odkrył w sobie ogromną moc.
Dotknął jej włosów, położył dłoń na jej piersi i wyczul równy rytm serca. Potem wziął ją w ramiona i pociągnął za sobą na miękką trawę porastającą brzeg strumienia. Za chwilę mieli odprawić rytuał tak świeży jak budząca się wiosna i tak pradawny jak otaczające ich szczyty gór.
Wybiła północ, na niebie jaśniał księżyc w pełni. Nadchodzi czas... jedności z nocą.
1
1