Rozdział 34
Jego synowa miała inny pomysł.
Głos kobiety: zdecydowany, energiczny - Tata, wstawaj teraz. Zabieram cię do domu. Tato. Teraz!
Konstantin otworzył oczy.
Tasya popatrzyła na niego swoimi niebieskimi oczami skrzącymi się determinacją.
- Biegnij - powiedział słabo - Zostaw mnie.
Uklękła przy nim. Podniosła butelkę i zmarszczyła brwi, włożyła tabletkę do jego ust i powiedziała - Połknij. Teraz! Szybko!
Połknął - Nie ma dla mnie ratunku - szepnął - Ratuj siebie.
- Ratować się? - zawinęła swoje ramiona wokół niego i spróbowała go podnieść go - Żeby Mama zabiła mnie gdy wrócę bez ciebie? Myślisz że zwariowałam?
Głupia dziewczyna. Był za ciężki dla niej.
Więc podniósł się na swoje kolana.
Ból przeszył całe jego ciało.
Stanął.
- Lepszy umrzeć na nogach i walcząc, prawda tato? - Tasya złapała go za ramię i pomogła powoli zejść ze stoku.
Zatrzymał się i z trudem łapał oddech. Niepewnie, zapytał - Gdzie zamierzasz mnie zabrać? Myślisz, że Varinscy pozwolą nam wracać na piechotę do domu jakbyśmy byli na przechadzce?
- Nie - Tasya rzuciła okiem na swój zegarek - Ale jeśli dostaniemy się na dół na czas, stawiam, że Karen zapewni nam jakieś schronienie.
- Ahhh. - Konstantine przypomniał sobie i może to było dzięki lekom, ale raczej to była prawdopodobnie przyjemność wyobrażania sobie jak następnym razem zwali się na Varinskich - niczego niepodejrzewające głowy.
Dotarli do niczym nieprzesłoniętego punktu jego doliny.
Ściana wody wypłynęła z wąwozu, spuszczając Varinskich jak balasty w dół kanału ściekowego. Woda wydarła jego winogrona a szlam rozprzestrzenił się na pnie drzew. Woda osiągnęła swoją granicę tuż niedaleko domu, a parkan wyglądał jak tama zabezpieczająca przed powodzią. Wszędzie leżeli zmarli Varinscy. Kto wciąż żył walczył by stać w zimnym, śliskim błocie. Sprawdzali swoją zrujnowane broń.
Wildersi nie wyeliminowali wszystkich Varinskich - coraz więcej przybywało ich w dół doliny - ale przerzedzili ich liczbę i doprowadzili do szału.
Tuzin wciąż suchych, wciąż bez szwanku, wciąż ludzkich, przygotowywało się by zniszczyć dom wyrzutnią rakietową.
Zorana i Aleksandr byli tam.
Pozostali Varinscy skradali się przez dolinę w ich zwierzęcej formie, rycząc i warcząc, poszukiwali swoich ofiar. Szukali Wildersów.
Jego synowa była tą ofiarą.
- Nie - Konstantin zrobił nieroztropny krok - Nie!
Tasya złapała go i przytrzymała w miejscu go - Zaczekaj tato. Poczekaj! Słuchaj!
Wysoko nad innym zboczem doliny, usłyszeli detonację.
Varinskich wojownicy zatrzymali się. Popatrzyli w górę.
Kłody, olbrzymie kłody ważące tony, sunęły w dół, toczyły się i odbijały, nabierały prędkości, zmierzały do obszaru przed domem, w kierunku ludzi, którzy chcieli zniszczyć dom Konstantina, jego żonę i jego wnuka.
Sławił siłę polan. Popatrzył na nie bojąc się błędu w obliczeniach, że jedna z nich może porozrywać ściany domu.
Ale nie. Wyrzutnia rakietowa runęła na całą swoją długość. Ludzie, którzy strzeliliby z tego zniknęli w błocie albo zostali rzuceni jak kukiełki. Kłody spowodowały śmierć i zniszczenia na polu bitwy, zabijając i okaleczając tuziny Varinskich, zostawiając paru, tylko paru, nienaruszonych.
Zadowolenie ogarnęło Konstantina - Oglądałem Disney Channel z Aleksandrem, widziałem Swiss Family Robinson i nauczyłem się jak walczyć. Widzisz? Nie ma żadnej nowoczesnej bomby, która mogłaby objąć tak duży teren i która mogłaby spowodować takie zniszczenie. Na wiosnę to zakwitnie jeszcze raz.
Tasya patrzyła z podziwem - Wykorzystanie tych drzew to świetny pomysł. Ekologiczna broń.
Konstantin uniósł swoją dłoń.
Ona przybiła mu piątkę - Zwycięstwo. Teraz możemy ich wymazać. Wygraliśmy!
- Nie całkiem. - bystre oczy Konstantina dojrzały limuzynę jak jechała w górę wijącą się drogą dojazdową, usłyszał mruczenie jej silnika.
Nie, nie tylko jedna limuzyna. Dwie. Gdy samochód wiodący wypadł z ostatniego zakrętu, kierowca ostro zahamował. Drugi zatrzymał się z piskiem opon tuż za nim.
- Co do cholery! - Vadim wpatrywał się w zniszczenie przed nim - zniszczenia poczynione jego wojsku przez rodzinę rolników. Wpatrywał się w swoich ludzi leżących w błocie, na porozrzucane kłody, na Varinskich ciała porzucone wśród nich... w staromodny, w amerykańskim stylu dom, wciąż nieskazitelny pośród tych zniszczeń, symbol Wildersów i ich sukcesu.
Jego ludzie, jego ochroniarze, poczuli respekt.
Konstantin zrobiło to. Z kiepską bronią dzierżoną przez jego synów i ich kobiety, wielki Konstantin zwiększył legendę o nim - i zrobił z Vadima durnia.
- Wow - słaby i nieświadomy amerykański kierowca wyciągnął swoją szyję aby zobaczyć, wtedy podnieść swój telefon - Muszę to zgłosić. Ktoś tu nieźle skopał im tyłki.
Chłodna furia ogarnęła Vadima. Wyciągając jego pistolet, postrzelił kierowcę.
Jego głowa wybuchła. Przednia szyba roztrzaskała się. Krew obryzgała szkło, koła, sufit.
Vadim odwrócił się do swoich ludzi.
Miękkim tonem, który zadziałał na nich jak aksamitny bat, powiedział - Zabijcie ich wszystkich. Zetrzyjcie dolinę. Spalcie dom. Wypalcie las. Nie zostawcie ani jednej istoty żywej.
Czterech ludzi, wysokich, dobrze zbudowanych, ubranych w ciemne garnitury, wyskoczyło z zakrwawionej limuzyny. Kolejnych sześciu wyszło z drugiej limuzyny.
Jeden człowiek, młodszy niż inni, wybił się do przodu. Jego wściekłość była wyraźna - i nawet przez dolinę, budził grozę.
Ten młodzieniec miał moc. Konstantin mógł poczuć to.
- Vadim! - wołanie to pochodziło z nadal ludzkich Varinskich, którzy wciąż stali na nogach . Biegli do niego, przeskakiwali polana i błoto. Wilki wydały pomruki, a wielkie ptaki drapieżne zanurkowały i krzyczały.
Vadim uniósł swoją rękę.
Zatrzymali się.
Powiedział, jedno słowo, niesłyszalne przy takiej odległości.
Varinscy cofnęli się.
Powiedział jeszcze raz, a oni przyjęli to wiwatami.
Konstantin wiedział o co chodziło.
Ludzie Vadima mienili się w słońcu; wtedy, jeden po drugim, zmieniali się. Sześciu stało się tygrysami, dużymi, bezwzględnymi z bezwzględną miłością do polowania.
Skradali się do przodu przez pole bitwy w kierunku domu Wildersów.
Tam jego żona i wnuk czekają z trzema ikonami.
Vadim, Varinscy i sam diabeł miał zamiar wykończyć ich.
Dwaj ludzie Vadima wznieśli się w powietrze jako orły. Wznieśli wysoko, ich oczy szukały ofiary - szukały jego, Tasya i Karen będącej na tamtym brzegu z doliny.
- Chodź - Konstantin szarpnął Tasya - Zajmijmy pozycję.
Nieważne jak silna była jego wola, nie był w stanie przyspieszyć. Ponieważ potknął się na granicy lasu, musiał na każdym kroku patrzeć pod nogi, każdy krok był wyzwaniem.
Tasya pomagała mu, zachęcała go, ale ich marsz przeciągał się w nieskończoność.
- Musisz pójść dalej beze mnie. Musisz kontynuować walkę - pociągnął ją za ramię.
- Obiecaj mi, że będziesz szedł dalej. - jej nieustępliwość przypomniała mu buldoga, tutaj w lesie, z wysokimi drzewami oblegającymi ich i niebezpieczeństwem czyhającym wszędzie, wyglądała na taką kruchą, taką młodą.
- Obiecuję. - odepchnął ją od siebie.
Wysoko nad nimi, słyszał krzyk orła.
Spojrzał na dwu ludzi przy limuzynie.
Jeden podszedł do otwartych drzwi i wyjął strzelbę, zanim drugi zrobił to samo.
Vadim podniósł strzelbę i wskazał to w kierunku Konstantina.
- Padnij! - rzucił się w kierunku Tasya.
Słyszał strzał.
Tasya krzyknęła, zakręciła się i padła na ziemię. Trzymała swoje udo i wiła się w mękach. Krew pulsowała spomiędzy jej palców.
- Nie! - powinni go zabić. Czołgał się w jej kierunku - Nie, córko. Nie! - oderwał skrawek ze swojego szlafroka i przewiązał go ponad raną, spróbował podnieść ją i iść w kierunku domu.
Nie. Nie! To nie mogło się tak skończyć, jego niepowodzeniem w ratowaniu życia Tasya.
Jakby na sygnał, siedmiu ludzi wyszło z lasu, z farbą maskującą na ich twarzach i otoczyli Tasya i Konstantina. Trzymali swoje strzelby skierowane na Konstantina i Tasya z chłodnymi, ciemnymi oczami.
Varinscy. Więcej Varinskich. Cholera.
Wykończą Tasya. Zabiją go. Zamknął swoje oczy, przygotował się na kulę, która położyłaby kres jego życiu. Wziął swój ostatni oddech... i poczuł subtelny zapach ich ciał.
Jego oczy otworzyły się gwałtownie - Jesteście Romami. Cyganie!
Przywódca był młody, silny, ciemnowłosy, samcza wersja Zorany w jej młodości, z oczami w kolorze czarnej stali - Bardzo dobrze, Konstantin. - podał rękę Konstantinowi, pomógł wstać mu na nogi i - Jestem Prokhor.
- Co tu robisz ? - Konstantin zapytał.
Odwracając się do jednego ze swoich żołnierzy, Prochor powiedział - Zatamujcie Tasya krwawienie, wtedy zaprowadźmy ich do domu.
- Skąd znasz jej imię? - Konstantin zapytał.
- Obserwowaliśmy Cie od dłuższego czasu. Znamy każdego w twojej rodzinie - Prochor powiedział.
Lekarz ukląkł na kolana obok Tasya. Dał jej morfinę, a podczas gdy czyścił jej ranę, Konstantin zapytał Prochora - Dlaczego nas znasz?
- Dopóki ikony nie będą zjednoczone, chronimy cię.
- Dlaczego? - gdy Konstantin wykradł Zoranę, jej plemię poprzysięgło zemstę. Co się zmieniło?
Prochor obnażył swoje silne, białe zęby - My nie zaznamy żadnego szczęścia, nie będziemy cieszyć się żadnym dobrobytem, do czasu gdy nie spełnimy swojego przeznaczenia. A tym przeznaczeniem jest ochrona Ciebie i twojej rodziny do czasu aż zjednoczysz te ikony!
- Skąd wiesz o swoim przeznaczeniu?
- Mieliśmy ogólne zgromadzenie Romów i poprosiliśmy o informacje. - Prochor zadrżał.
Konstantin zadrżał, również. Widział diabła w pracy na świecie. Widział, jak jego ukochana żona ma wizje. Nauczył się bać wszystkiego co jest z nie tego świata. Przypuszczał, że to jest oznaką starzenia się, ale... chciał pokoju. Chciał zajmować się swoimi uprawami, swoją żoną, trzymać wnuki na kolanach, radzić jego synom, denerwować jego córki.
Pogłaskał spocone czoło Tasya. Była cicha, morfina zrobiła swoje, a lekarz prawie skończył opatrywanie rany.
Prochor położył strzelbę na swoim ramieniu, skierował przez dolinę i strzelił.
To była odległość więcej niż pół mili, wtedy Vadim zakręcił się i upadł. Czołgał się w kierunku limuzyny.
- Spudłowałem - przywódca powiedział lakonicznie.
Ale Konstantin rozpoznało dobrego strzelca wyborowego w pracy - Sprawiłeś mu ból.
Inny strzał powalił ochroniarza Vadima na samochód - pochodził z drugiego zbocza doliny.
- Mamy trzech ludzi na tamtym brzegu. - Prochor podniósł swój radiotelefon i posłuchał raportu - Mają Karen bezpieczną.
Konstantin odetchnął z ulgą.
- Szybko - jeden z pozostałych ludzi powiedział lekarzowi - Vadima ochroniarze są w drodze.
Tygrysy skoczyły do biegu, sadząc susami przez dolinę. Nad nimi, orły obeszły dokoła i wykrzyknęły zachętę. Inny Varinski przyłączył się do polowania, zmieniając się w wilka, w okropniejszą bestię jaka chodziła po ziemi.
Jeden Rom podniósł Tasya na ręce. Inny barczysty młodzieniec podniósł Konstantina. Cała grupa pobiegła sprintem do przodu.
Gałęzie uderzały w nich. Gwałtownie skręcili i uchylili się, przeskoczyli powoli zatokę, pośliznęli się na lodowatej łacie głęboko w cieniu.
Konstantin odbił się od twardych ramion swego wybawcy, walczył by złapać oddech, spojrzał w co się dzieje w dole.
Tygrysy biegły skośnie, mając zamiar odciąć im drogę do domu.
- Musimy zejść do doliny. To jest jedyna szansa dla nas. Będziemy ich nieść - Prochor wykrzyknął, on i dwóch z jego ludzi upadli na jedno kolano i podnieśli swoje strzelby.
Inni byli pochłonięci, obieraniem nowej drogi i łatwiejszego kursu.
Za nimi, Prochor pociągnął za spust i tygrys zawył z bólu. Strzały powrotne przeleciały przez drzewa.
Konstantin usłyszał śmiertelne stęknięcie. Podnosząc głowę, obejrzał się i zauważył Romów przedzierających się przez poległych.
Biegacze rozprzestrzenili się pośród drzew.
Tygrysy były wystarczająco blisko Konstantina by mógł zobaczyć ich wąsy i ich uśmiechnięte, ostre zęby. Orzeł spadał lotem nurkowym ze szponami na zewnątrz i otwartym dziobem - Postaw mnie - Konstantin powiedział - Musimy walczyć!
Rom wpadł w poślizg, zatrzymał się i pozwolił Konstantinowi zjechać z jego ramienia.
- Biegnij - Konstantin krzyknął na człowieka, który trzymał Tasya - Zabierz ją stąd.
Jej tragarz popędził w kierunku domu, za nim dwaj Romowie.
Dwa tygrysy skierowały się za nimi.
Dwóch bardzo wściekłych, ubrudzonych błotem, wciąż ludzkich Varinskich włączyło się do pościgu. Jeden podniósł swoją broń i strzelił.
Tygrys odwrócił się od niego i warknął.
- Co się zdarzyło? - jeden z Romów zapytał gdy usadawiał strzelbę na ramieniu.
- Varinscy lubią bezpośrednie zabijanie. - Konstantin wyciągnął swój pistolet i wycelował w tygrysa biegnącego wobec nich - Szczególnie teraz, kiedy oni stoją w obliczu porażki. Oni chcą rozedrzeć jej kończynę po kończynie, gryźć ją i wykorzystywać jej przerażenie do sparaliżowania nas.
Trzech Romów przesunęło się z dala od Konstantina. Pamiętali kim - i czym -był.
Jeden Rom nacisnął spust, wyrywając dziurę między uszami tygrysa.
Tygrys zatrzymał się, potrząsnął głową, wtedy utkwił jego żółte oczy na nich i warknął.
- Strzelajcie - Konstantin rozkazał - Nie przestawajcie.
Ci Romowie umrą. On umrze. Ale może Tasya będzie żyła. Może.
Wtedy eksplozja wstrząsnęła terenem.
Bitwa skończyła się.
Konstantin popatrzył na czas by zobaczyć, jak leciały pozostałości pierwszej limuzyny, wtedy zobaczył, jak druga unosi się i rozpada na milion kawałków.
Z tyłu, na drodze, Jackson Sonnet siedział na motocyklu, machając ręką na znak zwycięstwa.
Trzy wilki, które biegły by dołączyć do pościgu za Tasya rzuciły się i pobiegły sprintem wobec niego.
Strzelił do jednego ze sztucera. Wilk walczył by wstać ale jego noga była rozwalona. Jackson zwiększył obroty motocykla i pomknął w dół drogi.
Tygrysy wróciły do ataku na Konstantina i Romów, a ich oczy świeciły czerwoną furią.
Wtedy, jak lecący cud, czarno-biały helikopter zanurkował ponad górą, ze stoku i do doliny.
Odsiecz przybyła.