tytuł: "Młode wilki"
autor: Jarosław Żamojda
tekst wklepał: dunder@poczta.fm
Copyright (c) Jarosław Żamojda 1985
ISBN 83-904961-0-0
Wydawca: DA VINCI Sp. z o.o. Warszawa 1995
Wydanie pierwsze
Przygotowanie: Drukarnia Poligrafus
Druk: PWP "Gryf S.A. Ciechanów
ROZDZIAŁ 1
Panujący od kilku dni upał wyludnił ulice miasta. Szczupły mężczyzna ubrany w typowy urzędniczy garnitur szedł ocienioną drzewami alejką. Biała, przewiązana sznurkiem paczka kołysała się w jego ręce w rytmie kroków. Rząd drzew dających schronienie przed żarem kończył się kamienną fontanną. Od lat zepsuta i porośnięta chwastami już nie cieszyła swym widokiem przypadkowych spacerowiczów. Mężczyzna minął ją i zszedł z chodnika na jezdnię. Rozgrzane powietrze kłębiło się wokoło jego butów. Odgłos miarowych kroków zagłuszony został piskiem opon hamującego samochodu. W jednej chwili mężczyzna odskoczył w bok ratując się ucieczką na chodnik. Szare BMW zaparkowało koło krawężnika. Mężczyzna z obrażoną miną skierował się w stronę bramy z napisem "Wojewódzki Bank w Szczecinie". Odchodząc spojrzał na samochód chcąc dojrzeć twarz kierowcy, ale przyciemnione szyby skutecznie chroniły wnętrze przed jego wzrokiem. Wycierając chusteczką pot z czoła mężczyzna wszedł przez wahadłowe drzwi do banku. Okrągła twarz stojącego w przejściu strażnika przybrała na moment grymas podobny do uśmiechu. - Jeśli nie spadnie deszcz to latarnie na ulicach pousychają - zagadnął żartobliwie - powietrze aż się gotuje. Mówiąc to podskoczył do drugich drzwi otwierając je przed mijającym go obojętnie mężczyzną. Po dwuletnich staraniach Dyrekcja Wojewódzkiego Banku w Szczecinie otrzymała zgodę na dokonanie generalnego remontu. W planie oprócz wymiany drzwi, okien, mebli, oraz remontu skarbca z 1926 roku przewidziano również założenie klimatyzacji. Tylko nadzieja na mające wkrótce nadejść zmiany pozwalała pracownikom wytrzymywać panujący zaduch i upał. Mężczyzna wszedł do głównej sali banku mijając po prawej stronie kasy i dział rachunków bieżących, a po lewej agenturę PKO i lokaty długoterminowe. Jego sylwetka przecięła smugę wpadającego do sali słońca i zniknęła w przejściu dla urzędników. Jak zwykle w sobotnie popołudnie bank był prawie pusty. Na zegarze wiszącym pod sufitem dochodziła trzecia. Nad zegarem w wąskiej szczelinie czyjeś oczy obserwowały salę. Drugi strażnik widział z góry jak mężczyzna niosący białą paczkę przeszedł w poprzek sali, wszedł w przejście dla pracowników, a po chwili zasiadł za swoim biurkiem. Strażnik spojrzał na zegarek, była za dwie minuty trzecia. Odwrócił się do interkomu i nacisnął przycisk. - Trzecia. Zamykamy - powiedział do mikrofonu. Strażnik na dole odprowadzał ostatnich klientów do drzwi, gdy do banku weszło trzech mężczyzn ubranych na czarno. Wszyscy mieli na sobie takie same czarne spodnie, czarne golfy i czarne marynarki, a na głowach żółte słomkowe kapelusze. Mężczyźni minęli wychodzących klientów i skierowali się na salę kas. - Panowie, już zamykamy - usiłował zatrzymać ich strażnik. - Wpłacimy pieniądze, bo nas okradną - nie odwracając się odpowiedział najwyższy. Była za dwie trzecia. Strażnik dał za wygraną. Trzej mężczyźni weszli na główną salę i natychmiast rozeszli się w różne strony. Niższy, z wyraźną nadwagą, stanął w narożniku sali. Drugi, wysoki, przystanął tuż przy drzwiach. Trzeci, jednym ruchem ręki zaciągnął czarną pończochę na twarz i ruszył do kasy. Kasjerka, młoda dziewczyna o mało wyrafinowanej urodzie, przyklejała papierową banderolkę na kolejnej paczce dwudziestodolarówek gdy nagle usłyszała nad sobą głos mężczyzny: - zapakuj kochanie te kanapki do woreczka. Kasjerka przerwała pracę i spojrzała w kierunku głosu. Zaciągnięta na twarz pończocha miała wycięty otwór w którym poruszały się usta: - Tylko szybko, bo spóźnię się do pracy - dodał. Z niewzruszoną powagą kasjerka odebrała worek z rąk mężczyzny i rozpoczęła napełnianie go paczkami dwudziestodolarowych banknotów. W drugim końcu sali urzędnik rozciął nożyczkami sznurek. Uwolniony z krępujących go więzi papier sam się rozwinął odsłaniając kartonowe pudełeczko. Urzędnik spojrzał w stronę kasy. - Myślałem, że kiedyś sam to zrobię - wycedził. Siedzący naprzeciwko niego młodszy urzędnik powiódł wzrokiem w stronę kasy przy której stał mężczyzna w słomkowym kapeluszu. Mimo dzielących go ośmiu metrów wyraźnie widział jak kolejne paczki dolarowych banknotów znikają w worku. Starszy urzędnik westchnął i wyjął z szuflady szklankę i talerzyk. Ustawił je na serwetce, po czym uniósł tekturowe wieko-pudełka. Wyjął z niego sernik pokryty truskawkową galaretką. - Taka forsa - westchnął - ale bym się ubawił. Oblizał palce i sięgnął po ciastko. Ostrożnie wbił w nie zęby uważając aby cukier puder nie posypał się na garnitur. Ponownie spojrzał w stronę kasy. - Taka amatorszczyzna. Ja bym to zrobił lepiej. Młodszy urzędnik przełknął ślinę wpatrzony łakomym wzrokiem w leżące na talerzu ciastko. Kątem oka dostrzegł podchodzącego do nich drugiego napastnika. Ten stanął przy ladzie i uniósł lufę pistoletu celując w głowę starszego urzędnika. Jednocześnie przyłożył drugi palec do ust. -Psss. Kasjerka z trudem przepychała worek z pieniędzmi przez okienko w kasie. Rozejrzała się dyskretnie czy nikt jej nie obserwuje i posłała w stronę bandyty gorący pocałunek. Usta w czarnej pończosze poruszyły się, ale nie był to uśmiech wzajemności. Napastnik spojrzał na worek w rękach urzędniczki. Miała delikatne pulchne dłonie. - Ten pierścionek też dorzuć skarbie - wskazał na jej palec. - Oszalałeś? Po co? - W jej głosie zabrzmiała nuta urażonej dumy. W odpowiedzi przed swoim nosem ujrzała lufę pistoletu. Szare BMW stało przy wejściu do banku. Okienko kierowcy było do połowy otwarte. Spóźniony, zadyszany klient dopadł zamkniętych drzwi i walił w nie pięścią. Strażnik otworzył okienko. -- Dlaczego zamknięte? Jeszcze nie ma trzeciej - usłyszał pełen pretensji głos klienta. - U mnie jest. Przyjdź pan w poniedziałek - odburknął strażnik. - Ja muszę jeszcze dziś pobrać pieniądze. Co tu się dzieje? Strażnik spojrzał za siebie. W głębi sali trzech ubranych na czarno mężczyzn z pończochami na twarzach ruszało właśnie w stronę wyjścia. ~ Kasa jest pusta. Mieliśmy dziś duży obrót. Zanim klient zdążył wygrzebać z pamięci mocniejszy argument, drzwiczki zatrzasnęły się bezpowrotnie. Strażnik zamknął zasuwkę, odwrócił się i wyjął z kabury rewolwer. Przytrzymał go nieruchomo wzdłuż ciała. Czekał. Drugi strażnik śledził całe zajście ze swojej szczeliny obserwacyjnej koło zegara. Mężczyzna w słomkowym kapeluszu właśnie odchodził z pełnym workiem od kasy. Tymczasem kasjerka zwinnym ruchem, o który nikt by jej nie podejrzewał, przypadła do podłogi rozciągając się na całą długość. Strażnik jakby czekał na ten moment. Nacisnął przycisk z napisem "alarm". Głos syren wypełnił salę kas i wylał się przeraźliwym wyciem przed gmach banku .Włączenie alarmu sparaliżowało idących do wyjścia napastników. Jak na komendę skoczyli w bok i rozbiegli się w przeciwne strony rezygnując z forsowania głównych drzwi w których stał strażnik. Jeden z napastników wystrzelił z pistoletu ponad głowami zdezorientowanych kasjerek. Kto mógł, krył się za biurka, inni padali na ziemię tam gdzie stali. Napastnicy strzelali nad głowami biegnąc do przeciwpożarowego wyjścia. Strażnik przy szklanych drzwiach stanął w pozycji Johna Wayna na szeroko rozstawionych nogach i z bezpiecznej odległości obserwował rozwój wypadków. Bandyci strzelając ponad głowami leżących już urzędników dobiegli do blatu dla klientów i z kocią zręcznością przeskoczyli na drugą stronę. Biegnący z tyłu zatrzymał się i stojąc na biurku oddał długą serię z pistoletu maszynowego, kierując ziejącą ogniem lufę ponad pustymi biurkami. Cała trójka zniknęła za drzwiami z napisem - "Wyjście przeciwpożarowe". Syrena alarmowa zakrztusiła się, opadła o dwie oktawy w dół i na koniec zamilkła. Delikatny wietrzyk ze stojącego na biurku wentylatora poruszał zwiędniętą do połowy palmę. Siedzący na podłodze starszy urzędnik otarł resztki cukru z policzka i przełknął ostatni kęs ciastka. Spojrzał w górę na blat biurka. Sięgnął ręką do krawędzi talerza z ciastkami. Przesunął dłoń w prawo trafiając na pustkę. Sernik z truskawkową galaretką zniknął. Tupot wojskowych butów odbił się wielokrotnym echem od ścian i sufitów. Na salę wbiegli policjanci z oddziałów specjalnych. Z wystudiowaną precyzją i kocią zręcznością zajęli pozycje strzelców wyborowych czekając na znak aby siłą ognia swoich pistoletów maszynowych zamienić bank w skup surowców wtórnych. Drzwi przeciwpożarowe w ich celownikach pozostawały w absolutnym bezruchu. Ostry gwizdek sędziowski wdarł się w tę pełną oczekiwania ciszę. Kroki trzech idących mężczyzn zbliżały się od strony głównego wejścia do sali kas. Pierwszy szedł dyrektor banku trzymając w dłoni stoper. Towarzyszył mu kapitan Wojtaszewski z Komendy Głównej Policji. - Jesteśmy lepsi od II Miejskiego prawie o minutę - oznajmił z dumą dyrektor. - Mogę państwu pogratulować. Nie mniej jednak, pani Krystyno, - tu dyrektor zwrócił się do pulchnej kasjerki, która zdążyła już pozbierać się z podłogi i dreptała teraz w jego stronę - nawet w czasie ćwiczeń niedopuszczalne jest flirtowanie z bandytami. - A pan, panie magistrze - zwrócił się do znanego nam miłośnika ciastek - na przyszłość radzę szybciej padać na ziemię zanim panu uszy odstrzelą, nie mówiąc już o innych sprawach. Sala wypełniała się powoli urzędnikami, którzy dopiero teraz otrzepywali się z kurzu gratulując sobie wzajemnie bohaterskiej postawy. - Pan panie Malinowski - ta uwaga była kierowana do otyłego strażnika z przekrwioną twarzą, który służbiście prostował się pod spojrzeniem swojego dyrektora - po to ma pancerną szybę, żeby się za nią chować, a nie udawać bohatera. - Proszę pamiętać o zmianie naboi w pistoletach - przypomniał kapitan Wojtaszewski - ślepe nie będą już potrzebne. Główne drzwi banku otworzyły się z takim hukiem, że w pierwszej chwili kapitan Wojtaszewski odebrał to jako strzał z pistoletu. Odwrócił się energicznie w tę stronę. W drzwiach stali trzej na czarno ubrani mężczyźni w słomkowych kapeluszach i czarnych pończochach na głowach. Swoje pistolety maszynowe wycelowali wprost w osłupiały z zaskoczenia tłum urzędników i policjantów. - To jest napad. Wszyscy na ziemię, bo wam jaja poodstrzelam! Twarze zgromadzonych osób wyrażały tyle zrozumienia co przy pierwszym czytaniu instrukcji działania komputera. Któryś ze stojących w drugim rzędzie urzędników powoli zaczął unosić w górę ręce. Rozległ się śmiech. - Może sam napad był pretensjonalny, ale za to uciekaliście jak zawodowcy - stwierdził z uznaniem dyrektor banku i zainicjował pierwsze oklaski do których dołączyli się inni. Atmosfera rozładowała się w śmiechu. Napastnik stojący w środku powoli opuścił lufę pistoletu i zciągnął z twarzy czarną rajstopę. Nieopalona łysina zajaśniała w kontraście do czarnego golfa. - O czym pan mówi? Jeszcze nie napadliśmy. Łysy napastnik spojrzał po wpatrzonych w niego uśmiechniętych twarzach oczekując pomocy w rozwiązaniu łamigłówki. - Sam pan przecież dzwonił, żeby opóźnić napad - wymownie spojrzał na dyrektora. Twarz dyrektora banku powoli nabierała sinego koloru. Inni nie rozumieli jeszcze co zaszło. Zduszonym głosem dyrektor zwrócił się do kasjerki: - Ile było w kasie? Rozbawiona atmosferą ćwiczeń kasjerka przywoływała z pamięci: - Mówił pan, żeby było poważnie, więc włożyłam dwieście tysięcy dolarów w banknotach dwudziestodolarowych i... mój... zaręczynowy pierścionek... - kątem oka spojrzała na łysiejącego napastnika. Jego twarz była przerażona. Z dużym opóźnieniem docierało do niej co zaszło. Ze łzami w oczach odwróciła się do dyrektora. - A więc obrabował nas ktoś obcy?
ROZDZIAŁ 2
Zakręt był zbyt ostry i źle wyprofilowany. BMW weszło jednak w niego z prędkością sto dwadzieścia kilometrów na godzinę mijając stojący po prawej stronie napis "SZCZECIN ŻEGNA". Szerokie, niskoprofilowane opony były za twarde na polskie drogi, ale za to znakomicie zwiększały sterowność samochodu. Siedzący za kierownicą mężczyzna wyglądał na czterdzieści lat i tyle miał. Wszystko co wyrażała jego twarz wyjaśniało przezwisko "Czarny" jakie nosił chyba od urodzenia. Kruczoczarne włosy z dłuższą grzywką opadały na śniade czoło. Głębokie, czarne oczy precyzyjnie skanowały drogę, gotowe dojrzeć z równą precyzją zarówno przebiegającą mysz jak i stojący na skraju lasu policyjny radiowóz. Lekki zarost nadawał jego twarzy wyraz zmęczenia. - Dwadzieścia tysięcy dla architekta miasta, dwa miesiące czeka. Facet od nieruchomości weźmie dychę - dyktował Czarny. Biedrona i Kobra siedzieli na tylnym siedzeniu. Po morderczej walce, Biedronie udało się zciągnąć z głowy czarną pończochę. Rzucił ją z obrzydzeniem na tylną półkę obok słomkowego kapelusza. Chwycił pistolet i wpatrywał się w tylną szybę, za którą zniknął właśnie zakręt drogi z napisem "SZCZECIN WITA". Kobra musiał przełknąć ostatni kęs bułki zanim cokolwiek z siebie wydusił. - Nie zgodzi się na mniej niż dwadzieścia - zawyrokował w odpowiedzi. - Prokurator, adwokaci i celnicy, kosztowali nas w zeszłym kwartale setkę ale dziś wezmą więcej. Dodaj do tego jeszcze chłopców z drugiego komisariatu - wyliczał z pamięci Czarny. Kobra wystukał kolejne liczby na Power Booku trzymanym na kolanach. Odnalazł na ekranie wynik: - Zostaje pięćdziesiąt tysięcy. I teraz zapłacimy ze trzydzieści, to ledwo wyszliśmy po kosztach - wyraźnie posmutniał. - Dlaczego nikt nas nie goni? - Biedrona odwrócił się z tym pytaniem w stronę siedzących z przodu Czarnego i Skorpiona. Czarny dostrzegł pistolet, którym Biedrona wymachiwał w ich kierunku, spojrzał na Skorpiona. Skorpion bez słów odwrócił się, wyrwał pistolet z ręki i rzucił go na podłogę. Wszyscy troje mogli mieć po dziewiętnaście lat i tyle mieli. Najpoważniej wyglądał Skorpion, krępy o silnej budowie, z ostrzyżoną prawie na łyso głową. Biedrona, włoski typ urody, brunet o regularnych rysach twarzy z powodzeniem mógłby reklamować papierosy nie tylko w Polsce. Kobra miał najmniejsze powodzenie u kobiet. I to nie z powodu otyłości lub braku gustu w ubieraniu, ale przez skąpstwo. Był urodzonym księgowym, który zagłodził na śmierć swojego węża w kieszeni. Czarny przyhamował, wjechali do wioski. Środkiem drogi szły krowy, które mała dziewczynka bezskutecznie zaganiała na pobocze. - Mam go - zakomunikował radośnie Skorpion, któremu udało się złapać połączenie przez telefon komórkowy. - Zatrzymali go na granicy. Nie chcą z nim rozmawiać - relacjonował Czarnemu - tak. Już jedziemy. - Kupił dwadzieścia tysięcy litrów po piętnaście fenigów - relacjonował dalej Czarnemu uradowany tą wiadomością. - Byliśmy w banku po pieniądze. Nie, nie dla nas. Usługa z miasta - rzucił do słuchawki. Po chwili wyłączył telefon. - Nie chcą z nim rozmawiać - zwrócił się do Czarnego. - Włóż dwie dychy do koperty i dychę daj mi do kieszeni - Czarny spojrzał w lusterko. Biedrona posłusznie włożył pliki dwudziestodolarówek do koperty i podał je Czarnemu. Czarny przełożył kopertę do kieszeni, a dodatkowy plik - dziesięć tysięcy dolarów - włożył pod marynarkę. - Ciężkie czasy. Jeszcze trochę i rzucę ten interes w cholerę - stwierdził zmęczonym głosem. Przejście graniczne w Lubieszynie jest pod opieką polską w przeciwieństwie do Kołbaskowa, którym zajmuje się administracja niemiecka. Nie ma to jednak większego znaczenia dla przeciętnego turysty. Obojętnie, w którą stronę i o której godzinie, zawsze trzeba stać w kolejkach. Czerwiec i lipiec to najgorsze miesiące. Piątek i sobota to najgorsze dni, od szesnastej do dwudziestej to najgorsze godziny. Był dziewiętnasty czerwca, sobota godzina szesnasta. Szare BMW stało w cieniu starego dębu na poboczu drogi. Trzydzieści metrów dalej stał szlaban z napisem "Kontrola Celna - Granica Polsko-Niemiecka" w Lubieszynie. Kobra wysiadł z samochodu. Z przodu przy otwartych drzwiach siedział Skorpion i lustrował Playboya. Biedrona spał na tylnym siedzeniu z otwartymi ustami. Nie przeszkadzała mu ani muzyka ani przejeżdżające obok samochody. Kobra obszedł samochód i stanął po drugiej stronie. Za szlabanem celnicy i służba graniczna odprawiali kolejnych turystów. Kolejka samochodów sięgała po horyzont i nie wiadomo jak jeszcze daleko. Z boku na celnym parkingu stał jaskrawo żółty TIR z czarnym brezentem na pace. Obok, oparty o biało-czerwony szlaban stał młody chłopak w białej marynarce. Kobra zamachał do niego na powitanie. Zza żółtego TIRa wyszedł celnik w towarzystwie Czarnego. Minęli chłopaka w białej marynarce i ruszyli w stronę polskiego parkingu dla TIRów. - Nie ma mowy. Wsadź sobie te pieniądze wiesz gdzie. Nie chcę was tu więcej widzieć. Celnik prowadził, a Czarny posłusznie podążał za nim. Ustawione obok siebie ciężarówki szczelnie wypełniały plac parkingowy. - Nie denerwuj się - uspakajał Czarny. - Jak trzydzieści za mało to pogadajmy o premii. Czarny rozejrzał się dookoła. Kobra stał po drugiej stronie przy samochodzie. Kierowcy ciężarówek pochowali się w barku, lub odsypiali poobiednią drzemkę w cieniu drzew czekając na wyjazd z Polski. Celnik skręcił w przejście między dwiema ciężarówkami. Czarny wszedł zanim. - Ja nie wezmę i żaden z chłopaków też nie, nawet za pięćdziesiąt. Na tej bramce jesteście skończeni. Celnik był przynajmniej o głowę wyższy od Czarnego i na oko mógł ważyć sto dwadzieścia kilo. Nie miało to jednak teraz żadnego znaczenia, gdyż ramię Czarnego uczepione jego krtani cisnęło nim jak workiem ziemniaków o burtę ciężarówki. Lufa pistoletu brutalnie zatkała rozwarte do krzyku usta. - Mam dwa rzuty na ten tydzień - cedził Czarny. - Towar już kupiłem, więc mnie nie denerwuj. Po trzydzieści od TIRa i koniec rozmowy. Stróżka krwi pociekła celnikowi z wargi. Jedna kropla skapnęła na śnieżnobiały kołnierzyk służbowej koszuli urzędnika państwowego. Mimo tego celnik pokręcił przecząco głową. Szeroko otwarte z przerażenia oczy dodatkowo powiększone przez szkła okularów nie pozostawiały cienia wątpliwości, że się boi Czarnego. A jednak nie godził się na transakcję. Musiał bać się jeszcze czegoś, co było groźniejsze i bardziej nieuchronne niż groźby Czarnego. Czarny cofnął się, schował pistolet pod marynarkę. Celnik wyjął z kieszeni chusteczkę i starł z wargi krew. - To jest ostatni transport. Ostatni raz. - Wycedził celnik. Czarny wyjął kopertę z pieniędzmi. Celnik odtrącił ją od siebie. - Nic nie płacisz. Rozmawiaj z Chmielewskim. To jego decyzja. Zgarbiona sylwetka celnika mignęła w prześwicie między samochodami i zniknęła. Po chwili biało-czerwony szlaban uniósł się otwierając drogę przed żółtą ciężarówką. - Idzie Czerwony Kapturek przez las, a tu z krzaków wyskakuje wilk i pyta: "Dokąd idziesz cipo?" - Ja nie jestem cipa, ja nie jestem cipa. Ja jestem Czerwony Kapturek. - "To gdzie cipo masz kapturek?" - pyta wilk. Kapturek chwyta się za głowę: "Ojej, ale ze mnie cipa, zapomniałam". Ha,ha,ha. Skorpion stał oparty o samochód z niewzruszoną miną. Setny raz słyszał ten kawał w wykonaniu Kobry. I tym razem Kobrze nie udało się go rozweselić. Było w Skorpionie coś niewyobrażalnie smutnego. Potrafił całymi godzinami zapadać się we własne myśli, dręczyć się jakimiś wspomnieniami. Nie można było do niego po prostu podejść i porozmawiać. Był piekielnie inteligentny, przystojny i głęboko nieszczęśliwy. Kobra dał za wygraną, bo od strony granicy nadjeżdżał właśnie samochód na który czekali. TIR przejechał obok chłopców trąbiąc klaksonem na znak tryumfu. Za nim podążał czarny Jeep Wrangler z płóciennym żółtym dachem. Dwie dziewczyny jadące sportowym Alfa Romeo na moment zwolniły przyglądając się wysiadającemu z Jeepa chłopakowi w białej marynarce. Podobno kobiety nie mają tak prymitywnych popędów seksualnych jak mężczyźni, ale spojrzenia tych dwuch dziewczyn zaprzeczały tej teorii. Nic dziwnego: Cichy miał prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, jasno blond długie włosy i opaloną twarz o chłopięcych rysach. Trzasnął drzwiami i wolno podchodził do szarego BMW. Wyznawał życiową zasadę, że tylko głupcy i biedacy się spieszą. Ludzie cywilizowani prowadzą zdrowy i spokojny tryb życia. Od lat był zdeklarowanym wegetarianinem i mógł na ten temat prowadzić wielogodzinne wykłady. Być może problemy żywienia skłoniły go do zdawania na medycynę. Przynajmniej takie miał plany na przyszły rok. - Co to? Jedziecie na pogrzeb? - Cichy skomentował ubranych na czarno Kobrę i Skorpiona. - Chyba na własny - Skorpion zgarnął z dachu Playboya i obszedł samochód. Cichy otworzył tylne drzwi i odnalazł tam śpiącego Biedronę. - Wyskakuj, poprowadzisz. Biedrona wyrwany z drzemki ledwie wytoczył się z samochodu. Łapiąc równowagę szedł w stronę Jeepa. - Papiery masz w schowku. No, obudź się. Cichy rzucił Biedronie kluczyki od samochodu tak, że ten musiał skoczyć jak bramkarz aby je chwycić. Nie zauważyli jak Czarny podszedł do samochodu. - Na jutro przygotowałem dwa Royale po dwanaście tysięcy litrów -oznajmił z zadowoleniem Cichy. - Odwołaj. Zamknęli bramkę. Muszę pogadać z Chmielewskim. Z głębi samochodu dobiegł głos Skorpiona: - to jedź na nasz bal maturalny. Ma tam być. - Przecież ty nie zdałeś matury, ha ha - wtrącił Kobra. Trzasnęli drzwiami. Szare BMW odjechało z przejścia granicznego, a za nim czarny Jeep Wrangler z żółtym płóciennym dachem.
ROZDZIAŁ 3
Był ciepły czerwcowy wieczór. Powoli zapadał zmierzch. Jak nigdy, tego wieczora przed Domem Kultury "Słowianin" zaparkowało ze trzydzieści samochodów. Nowe czasy nie wpompowały jeszcze żywej gotówki w stojący na uboczu Dom Kultury. Sporadyczne dyskoteki licealistów, robotnicze wesela, no i bale maturalne to jedyne imprezy ratujące ten obiekt przed całkowitym zamknięciem. Dziś w mieście liczyły się tylko dwie dyskoteki: "Quo Vadis" w ekskluzywnym hotelu Radisson i "Imperium". Na piwo wypadało wpadać do Royal Pubu. Padał delikatny deszcz przynosząc ulgę spalonemu miastu. Czuło się w powietrzu miłą woń oddychających drzew. Ciemna sylwetka rowerzysty pojawiła się w obrysie bramy. Prawdopodobnie Muzeum Techniki lub Bydgoskie Zakłady Rowerowe skłonne byłyby zapłacić niezłą sumę za muzealnego Jaguara, na którym pedałował Robert. Zresztą nigdy by go nie sprzedał. Robert miał duży sentyment do rzeczy otrzymanych od swego ojca, a Jaguar właśnie do nich należał. To na nim ojciec dojechał jako trzeci na metę wyścigu pokoju w siedemdziesiątym szóstym. Jadąc przez parking Robert minął stojące tam szare BMW Czarnego, Jeepa, żółtą Corvettę i parę innych samochodów. Jego koledzy już się bawili, a on jak zwykle spóźnił się. Był z tego znany. Na sali bankietowej trwała zabawa. Ponad dwieście osób, głównie młodzieży z V Liceum Ogólnokształcącego oraz ich wychowawcy i zaproszeni goście wypełniali roztańczoną salę. Kilka zmęczonych balonów zwisało na rozpiętych żyłkach, a opróżnione do połowy butelki na stolikach nieomylnie wskazywały, że rozpoczynała się trzecia godzina zabawy. Przy jednym ze stolików siedzieli Cichy, Kobra, Skorpion z Dorotą, Biedrona i Casanovą. Czarnego nie było. - Gdzie jest ta twoja okładka? Chcesz mnie podpuścić - Cichy rozglądał się po sali. - Coś się tak napalił? Mało jest do rwania? - Skorpion też wypatrywał kogoś w tłumie. Pod ścianą przy długim stole siedzieli nauczyciele, a między nimi dyrektor szkoły i dyrektor banku. - ...i w biały dzień wynieśli dwieście tysięcy... - relacjonował dyrektor banku podochocony po czwartej pięćdziesiątce. - Gdzie jest Chmielewski? Powinniśmy już zaczynać - Niepokoił się dyrektor szkoły. - Poszedł do toalety. Zaraz wróci, ale... Do ich stolika podszedł Rudy. Niewysoki, szczupły i rzeczywiście rudy chłopak w niczym nie zdradzał podobieństwa do swojego ojca -dyrektora banku. - Mógłbyś dzisiaj zrobić wyjątek? Skończyła mi się forsa. Pożycz -poprosił Rudy. - Ja nie pożyczam. - To moja matura. Oddam. Nie był to jednak trafiony argument. Rudy spojrzał za siebie. W głębi, przy stoliku siedziała samotnie wpatrzona w niego dziewczyna w okularach. Może nie wyglądała na finalistkę konkursu Miss Polonia, ale jednak była jego dziewczyną i chciałby postawić jej drinka. - Ostatni raz. - Ojciec podał Rudemu pojedynczy banknot. Rudy spojrzał na niski nominał na papierku. - Dawno tata z domu nie wychodził. Odszedł wściekły od stolika ojca. - Przepuszcza pieniądze jak wodę - tłumaczył się dyrektor banku. Nie dam więcej ani grosza. Niech się uczy zarabiać. Robert przypiął rower łańcuchem do kaloryferów na korytarzu, po czym wszedł na salę balową. - Może to niewiarygodne, ale to jest właśnie nasz wspólny kolega Robert Radacki - Rudy witał podchodzącego do stolika Roberta. - Tak. Teraz poznaję. Ten romantyczny stosunek do natury - dorzuciła Anka rozpoznając twarz Roberta pod opadającymi na oczy mokrymi włosami. Cała trójka od lat zajmowała czołowe lokaty na ogólnopolskich olimpiadach co gwarantowało im nie podważalną opinię kujonów na towarzyskiej liście V Liceum Ogólnokształcącego. Wszyscy troje sączyli wodę mineralną. - Co za palant. Wyprowadzam się z domu - po raz kolejny Rudy oznajmił swoje niezłomne postanowienie. Kipiał złością po rozmowie z ojcem. -A ja wyjeżdżam do Warszawy studiować psychologię. Mam ten problem z głowy. - Nie masz z głowy, tylko z głową. Żeby się leczyć potrzebny jest szpital, a nie studia. Co będziesz robiła po psychologii? Dzieci możesz rodzić bez dyplomu. Anka była klasycznym przykładem żyrafy przeżuwającej każde słowo przed wypowiedzeniem czym doprowadzała wszystkich do szaleństwa. Wszystkich z wyjątkiem Rudego i Roberta. - Błahe sprawy traktujesz zbyt emocjonalnie. Zaczekam, aż zarobisz swoje pieniądze i wtedy jako znany i ceniony neurotyczny adwokat pierwszy zaczniesz się u mnie leczyć. Oczywiście dam ci zniżkę, po znajomości. - Pewnie, że zarobię. Trzeba myśleć. Mój stary to wyjątkowy sknera, ale zna życie. Obserwuję tych jego kolesi. Adwokat w tym kraju to za trzy lata będzie najlepiej płatny zawód. Tylko te pieprzone egzaminy wstępne. A ty Prymus? - spytał Rudy. - Nie wiem, czy pójdę na studia. - Nie zalewaj. Jesteś typowany, masz każdy wydział w tym kraju do wyboru. No, nie wstydź się. Gdzie idziesz? -Nie wiem. Robert powiódł wzrokiem po sali. Prawie wszyscy tańczyli z wyjątkiem kilkuosobowej grupy siedzącej przy centralnym stoliku. Skorpion, Dorota, Kobra, Casanovą. Cała grupa kolegów z jego szkoły. Wyraźnie nie pasowali do tej zabawy. Nie dlatego, że mieli na sobie drogie ciuchy i jako jedyni swą opalenizną odcinali się od wypłowiałych twarzy reszty towarzystwa. Wyróżniali się, bo na tej zabawie oni jedni się nie bawili. - Cztery lata. Wydawały mi się całym życiem, a to już koniec - Cichy wpatrywał się tępym wzrokiem w biel obrusa. - I żeby się nigdy nie powtórzyło - dorzucił Skorpion po czym wydobył ze swojej skórzanej marynarki mały metalowy pojemnik z lekarstwem na alergię. Przystawił go do nosa, nacisnął i mocno zaciągnął się wstrzymując powietrze. Jego oczy napłynęły łzami. Trwał tak przez chwilę w bezruchu. Cichy spojrzał przelotnie na Dorotę. Udawała, że nic nie widzi. Była bezradna i bezsilna. Przelotnie uśmiechnęła się do Cichego. Muzyka nagle ucichła i z głośnika wydobył się głos dyrektora szkoły: - pierwszy nafciarz w Polsce, człowiek prawdziwego sukcesu, ale dla nas, przede wszystkim przyjaciel młodzieży i gorący patriota Szczecina. Pan Jerzy Chmielewski. W sali rozległy się leniwe oklaski ożywione nieco bardziej przy stolikach nauczycieli. - Niekoniecznie ktoś, kto sprzedaje benzynę, musi być szejkiem. No, chyba że dyrektor miał na myśli konto w banku - podjął temat Chmielewski. Sala wybuchła śmiechem i tym razem cała obdarowała mówcę oklaskami. Jerzy Chmielewski miał wyczucie tłumu. Był przystojnym, eleganckim mężczyzną w najlepszych latach swego życia. Energią i poczuciem humoru zjednywał sobie nawet zagorzałych przeciwników. Tych ostatnich zresztą było coraz mniej w okolicy. Mówiono, że jest najbogatszym człowiekiem północno-zachodniej Polski. Nigdy temu nie zaprzeczył. - W tym co powiedział dyrektor waszej szkoły jest jednak dużo prawdy. Jestem patriotą Szczecina, Pomorza i całej Polski. Jest to nasza Ojczyzna, nasz dom. Może te słowa budzą w was niechęć, bo przez całe lata wycierano nimi wszystkie możliwe brudy, ale Polska nie zaczęła się dziś i nie skończy jutro, kiedy my odejdziemy. I właśnie z myślą o jutrze, z myślą o młodzieży tego miasta ufundowaliśmy nagrodę... Biedrona przerzucił wzrok z dziewcząt ubranych w białe bluzki na grupę prymusów stojącą stadem pod ścianą. Pochylił się do Kobry. - Spadamy do Royalu? Kobra był w doskonałym nastroju, ale nie podchwycił propozycji. Dolewał właśnie Chopina. - W tym roku jest to komputer IBM najnowszej generacji - Chmielewski oddał mikrofon dyrektorowi szkoły. - Prosimy do nas Roberta Radackiego. Pół nieszczęścia to właściwe określenie dla Roberta, który przeciskał się między stolikami w stronę mikrofonu. Za mała i za ciasna marynarka stawiała opór przy każdym ruchu. - No dalej Prymus, napieraj - zachęcał Kobra. - A dasz dotknąć? Ha, ha - wtórował Biedrona. Uśmiech pobłażania pojawił się na twarzy Roberta. Znał te kawały na pamięć i przez cztery lata wspólnego obcowania uzbroił się w daleko posuniętą tolerancję na okoliczność takich zaczepek. - Robert Radacki - kontynuował swoją przemowę dyrektor - jest po raz kolejny laureatem ogólnopolskiej Olimpiady Matematycznej. Zdobył I miejsce w konkursie "Jutro Polska" i w ciągu czterech lat otrzymał średnią ze wszystkich przedmiotów 5,98. Przyznaję, że nawet ja nie miałem takich wyników. Śmiech i gromkie brawa były nagrodą dla szczerej samokrytyki. Robert wszedł na podium i ukrył się za dyrektorem szkoły. Chmielewski ponownie przejął inicjatywę przy mikrofonie. - Chciałbym, aby tę nagrodę wręczyła osoba, która urodziła się w Polsce i pierwsze lata spędziła w Szczecinie... Robert gotowy był do ucieczki. Szukał przynajmniej duchowego wsparcia w Rudym i Ance, ale oboje byli pochłonięci dyskusją, w której pewnie doszli już do tematu swoich przyszłych emerytur. W pierwszym rzędzie stojących przed podium absolwentów przesunął się fotograf z "Gazety na Pomorzu". Przymierzał się do zrobienia zdjęcia. - ...i być może ta wizyta sprawi, że zechce powrócić tu na stałe i cieszyć się z nami nową Polską. Moja córka Cleo... - Chmielewski cofnął się od mikrofonu, przygarnął prawym ramieniem Roberta do siebie. Na jego twarzy wykwit! szeroki uśmiech. Robert powiódł wzrokiem w stronę pierwszego rzędu uczniów oklaskujących przemówienie. Ostre światła flesza z aparatu fotograficznego wypaliło do białości obraz sali i zgromadzonych w niej gości. Na moment przymrużył oczy. Usłyszał, rosnące oklaski i gwizdy. Otworzył oczy. Robert rzadko chodził do kina. Nie lubił taniej rozrywki w stylu zabili go i uciekł. Telewizję oglądał bardziej dla towarzystwa ze względu na ojca. Jego znakomita pamięć, trenowana latami nauki w mozole przeczesywała teraz wszystkie widziane w życiu twarze. Takich ust, takich oczu, takich włosów jak żył nigdy nie widział. Stała przed nim dziewczyna nie z tego świata. Cleo pochyliła się do Roberta i prawie wcisnęła mu w rękę honorowy dyplom. Zapach delikatnych perfum wtargnął w jego zmysły pobudzając w nim nieznane i nigdy nie odkryte doznania. W ułamku sekundy jego umysł rozprysł się na miliardy części i każda z nich napełniła go falą rozpalonej energii. Cleo pochyliła się i musnęła ustami jego policzek. Była na pewno nie z tej planety i nie z tego miasta. - Coś dla ciebie - stwierdził Skorpion siadając do stolika. Casanova leniwie podniósł się z krzesła i powiódł wzrokiem w stronę podium. Robert trzymał w rękach ogromne pudło z komputerem. Cleo kładła na nim dyplom. Robert usiłował odwzajemnić się pocałunkiem, ale zawisł wygięty ponad pudłem w połowie drogi. Sala wybuchła śmiechem. - To co? Który startuje? - Casanova siadł z powrotem do stolika. Był najbardziej aktywnym podrywaczem w mieście i niewiele mężatek w mieście nie załapało się jeszcze na jego wdzięki. Skorpion rzucił porozumiewawcze spojrzenie w stronę Kobry. Casanova nie należał do bandy. Trzymał się z nimi, bo zawsze miał forsę i mogli razem robić sobotnie rundy po mieście. Nie pracował jednak lecz żebrał u swojego nadzianego starego. Wszyscy o tym wiedzieli. Kobra mrugnął do Skorpiona. - Nie do wyjęcia. Jest ze starym - oceniał szansę Skorpion. - Potrzebuję dwie godziny. Pięć stów - zaproponował Casanova. Skorpionowi zaświeciły się oczy. - Stoi - sędziował Kobra. Złączyli ręce nad stołem. Dorota przecięła. - Znowu poleci do starego po forsę - parsknął Skorpion na cały głos. Kobra wybuchnął śmiechem. Przebili ręce nad stołem. - Napijemy się czegoś? - Robert i Cleo szli razem. Robert szedł przodem przeciskając się z pudłem miedzy tańczącymi. Cleo podążała jego śladem. - Co? - Muzyka grała tak głośno, że nie mogli się dosłyszeć. - Pytam, czy się czegoś napijesz? Drinka? - Krzyknął Robert. -A, tak. - Zaczekaj. Przedarł się przez ostatnią parę tańczących i oswobodzony przeniósł pudło z komputerem ponad pustymi stolikami docierając do Anki i Rudego. - Popilnujesz chwilę? - Spytał Robert stawiając pudło na wolnym krześle. - Ten komputer to pryszcz, ale ta laska. Ja bym jej nie odpuszczał -Rudy wpatrywał się w stojącą na parkiecie Cleo. Robert odwrócił się za jego wzrokiem. Casanova i Cichy stanęli po jej obu stronach. Cichy spokojnie coś tłumaczył ze zniewalającym uśmiechem na twarzy, a Casanova gestem dłoni zapraszał do stolika. Robert opadł na krzesło. Nie bardzo wiedział jak się zachować. - Zapomnij - pocieszał go Rudy. - Ona nie jeździ autobusami. - Złodzieje - wycedził Robert.
Męska toaleta z trzema kabinkami wymagała remontu. Nawet lampa nie dożyła nowych czasów. Pojedynczy drut z oprawką i żarówką założono specjalnie z okazji balu maturalnego. Przy wejściu do toalety stało sto czterdzieści kilo mięśni w ciemnych okularach na nosie i pistoletem polskiej produkcji pod pachą. Chwilowo nikt nie nalegał aby w tej sytuacji wejść do środka. - Ile się znamy? Rok, dwa? Osiem lat wożę twoją wódę, ty, prezesie klubu sportowego. Byłbyś nikim gdyby nie ja - Czarny stał na środku toalety z rękami w kieszeni. Ostre światło żarówki pozostawiało jego twarz w cieniu - zarobiłem kupę szmalu dla ciebie. - Historia - dobiegł głos z kabiny po czym ktoś pociągnął za łańcuch i odgłos spadającej do muszli wody wypełnił toaletę - skończyłem z tym dwa lata temu. Drzwi kabiny otworzyły się i wyszedł z niej Chmielewski. Przeszedł nie spoglądając na Czarnego i stanął po prawej stronie przed umywalką. - Zostawiasz mnie z towarem na granicy i sprzedajesz "bramkę" tym palantom z Poznania? Daj mi miesiąc. - Za późno. Prowadzę legalne interesy, a ty możesz pracować dla Poznania. Ale po starej przyjaźni... nie próbuj nic na własną rękę. Na przejściu nie pokazuj się nawet turystycznie. Chmielewski wytarł ręce chusteczką i nie oglądając się wyszedł z toalety. Jego ochroniarz, pan Włodzimierz ruszył za nim.
- Nudno. Gdzie tu się chodzi wieczorem? - Przerwała milczenie Cleo. - Nudno - zgodził się Biedrona. - Ja nie mówię dobrze po polsku, ale wszystko rozumiem - wyrecytowała Cleo.
Szeroko otwarte, dwuskrzydłowe drzwi przepuściły pana Włodzimierza, ale tylko dlatego, że wchodząc mocno docisnął łokcie do ciała. Za nim na salę wszedł Chmielewski. Rozejrzał się uważnie. Dyskotekowe światła, głośna muzyka i roześmiane twarze tańczących zachęciły go do odwrotu. Szepnął kilka słów ochroniarzowi. Ten odwrócił się i wyszedł z sali. Chmielewski mimo wytężonej uwagi nie mógł odnaleźć córki. Skierował się w stronę dyrektora szkoły. Pragnął jak najszybciej się zmyć, żegnając się z dyrektorem dostrzegł Cleo. Obok niej stał Kobra z przyklejonym na twarzy uśmiechem cherubinka nie mógł oderwać oczu od dziewczyny. Biedrona nieudolnie demonstrował obojętność. Cichy z uwagą obserwował strategię pająka w wykonaniu Casanovy. - Jest taki lokal, nie wiem czy znasz? - sądował Casanova - Imperium. Albo Royal Pub? - Spojrzał na Cichego, ale ten, jemu pozostawiał wybór. - To co, Royal? - Potwierdził Casanova. Chmielewski ruszył w stronę Cleo. Dyrektor szkoły usiadł do swojego stolika. - Tydzień temu Chmielewski pojechał na lotnisko witać swoją córkę - błyszczał nową plotką przed dyrektorem banku - nie widział jej trzynaście lat, bo Teresa, pamiętasz jego żonę, wyjechała do Nowego Yorku i zabrała dziecko ze sobą. Dziewczynka miała wtedy pięć albo sześć lat. No więc stoi na lotnisku, ludzie wychodzą z bagażami po odprawie celnej, a on nagle uświadamia sobie, że nie ma pojęcia jak wygląda jego córka. Poleciał więc do kiosku, kupił brystol i napisał na nim swoje nazwisko. Stoi z tą kartką i pokazuje każdemu dziecku, które wychodzi przez drzwi. Nagle puka go ktoś w plecy i mówi - "Hi". Ten się odwraca i... - ..., a to dlatego od tygodnia Chmielewski codziennie chodzi na basen i do sauny i włosy mu jakby pociemniały... - zauważył dyrektor banku. - Będzie miał kłopoty ze swoją córeczką - zakończył dyrektor szkoły. Chmielewski stanął za plecami Cleo i położył rękę na jej ramieniu. - Na nas pora. Uśmiech znikł z jej twarzy. Wstała od stolika. Casanova nie odmówił sobie przyjemności i demonstracyjnie uniósł się na powitanie potencjalnego teścia. - Jak tam interesy? - Cichy był bezpośredni w kontaktach ze znajomymi. Co prawda nie widywał się z Chmielewskim od roku, ale wcześniej gdy pracowali dla niego z Czarnym nie raz chodzili razem do Radissona. Zimne spojrzenie jakim Chmielewski otaksował cały stolik zniechęciło wszystkich do dalszych poufałości. Spojrzeli po sobie nie rozumiejąc co się dzieje. Skorpion jeszcze raz pociągnął lekarstwo z ręcznego inhalatora. Nic go już nie obchodziło. Był nieobecny. - O nic cię nie proszę, prawda? - atakowała Cleo - masz tu swoje sprawy. Jeżdżę z tobą po wszystkich znajomych, ale mam już dość. Dziś kolejne przedstawienie. - Nie ma mowy, żebyś sama tu została - oponował Chmielewski. - Ale dlaczego? - Wbiła wściekły wzrok w ojca. Od kilku lat samodzielnie prowadziła swoje życie. Miała wynajęte mieszkanie na Manhattanie razem z koleżanką. Trochę forsy dostawała od matki, a resztę dorabiała w barze podając drinki. A tu jakieś "mogę nie mogę". "Kim on właściwie jest dla mnie" - pomyślała przelotnie. Wzrok ojca był miażdżąco nieustępliwy. Nagle dostrzegła cień nadziei. W tyle pod ścianą, obok wielkiego pudła z komputerem siedział Robert. Patrzył na nią. - Tak przy okazji. Obiecałam twojemu stypendyście, że odwiozę jemu komputer do domu - uśmiechnęła się niepewnie. Chmielewski złagodniał. Różnie uśmiechały się do niego kobiety w ciągu ostatnich lat. Często zależało to od koloru garnituru w jakim paradował w hotelach Zachodniej Europy. Tego uśmiechu jednak nie można było kupić za żadne pieniądze. Był to uśmiech małej dziewczynki do własnego ojca. Skapitulował. Robert szedł przodem niosąc pudło, za nim Cleo, a na końcu Rudy taszcząc na ramieniu rower Roberta. Gdy dwie minuty temu podeszła do stolika pomyśleli, że to żart, ale gdy sama podniosła pudło z komputerem obaj rzucili się do pomocy. Robert i tak chciał wracać do domu, a Rudy jako jego serdeczny przyjaciel zaofiarował się w niesieniu roweru. Robert zwolnił i rozglądał się po parkingu. - Ten biały Suzuki - wskazała mały terenowy samochód ze zdjętym dachem. Casanova minął Rudego i delikatnie odepchnął Roberta na bok. - Przepraszam, ale chcę wsiąść do samochodu - mrugnął na pożegnanie w stronę Cleo i zniknął w granatowym Audi. - Robert, gdzie jest Royal Pub? - Zapytała Cleo. - On nie wie. Nigdzie nie chodzi, ale za to ma komputer - pospieszył z życzliwym wyjaśnieniem Rudy i zapakował rower obok zapasowego koła. Robert usiłował zabić Rudego wzrokiem ale za mało trenował tę sztukę. Rudy wskoczył na tylne siedzenie i walczył z pudłem o kilka dodatkowych centymetrów miejsca na fotelu. Cleo zasiadła za kierownicą. Cichy i reszta grupy stali na schodach przed Domem Kultury. Dyrektor szkoły odprowadzał Chmielewskiego i dyrektora banku do samochodów. - i co Cichowski? Kierunek się pogubił i kręcisz się w kółko - ironicznie zaczepił dyrektor szkoły widząc Cichego. - Ten sam codzienny problem - gdzie tu na noc zaparkować? Cichy powiódł spojrzeniem za Chmielewskim, ale ten udawał, że go nie widzi. - Ja przynajmniej mam jeszcze jakiś wybór - odpowiedział. - Ty Cichowski tak szybko się skończysz, że nawet tego nie poczujesz - dyrektor był wyraźnie zły. - Ale co się ubawię to moje, no nie? - odparł Cichy. Chmielewski zapalił papierosa. Był zdenerwowany. Niepokój wkradł się w jego podświadomość. Nie chodziło mu przecież o tych chłopaków, których znał od lat i których w jednej chwili starł by z powierzchni ziemi, a na pewno z ulic tego miasta. Więc co to było? Znał to uczucie niepokoju; pamiętał je z przed lat, ale skąd? Czy to możliwe, żeby poczuł w sobie zazdrość? - Nienawidzę takich imprez, ale tak trzeba - podjął pierwszy z brzegu temat, żeby uciec od tamtych myśli - ludzie muszą się przyzwyczaić do nazwiska. Wszyscy traktują nas jak złodziei - zaciągnął się dymem, a porcja nikotyny przywróciła mu pewność siebie. - I nieważne co robisz. Wystarczy, że masz pieniądze - kontynuował. - Kredyty mamy już załatwione. Możesz wykupować ziemię i... -dyrektor banku przerwał w pół zdania. Chmielewski poszedł za jego spojrzeniem. Boczna szyba w jego Mercedesie 500 SL była wybita, a na piasku skrzyły się jej odłamki. Chmielewski zanurkował do wnętrza i spotkał się twarzą w twarz ze swoim ochroniarzem. - Szefie - mamrotał tamten. - To już trzecie radio w tym miesiącu nam ukradli. Chmielewski cofnął się do tyłu. Żółta Corvetta z piskiem opon wchodziła w zakręt usiłując wyprzedzić czarnego Jeepa z żółtym dachem. Za nimi podążało granatowe Audi. Mięśnie twarzy stężały Chmielewskiemu w wyrazie nienawiści. - Popatrz co za hołota - zwrócił się do dyrektora banku - zabiłbym takiego bez skrupułów. Szczecin jest po Paryżu drugim miastem zbudowanym na planie gwiazdy. Nie jest to zbieg okoliczności, tylko wynik pracy tego samego architekta. W praktyce oznacza to, że kolejne ulice zawsze kończą się rondem z którego z kolei znów odbiegają przynajmniej cztery nowe ulice, aby doprowadzić po chwili do kolejnego, sześcioramiennego ronda i tak dalej i tak dalej. Cleo zatrzymała swoje białe Suzuki na środku placu Grunwaldzkiego nie wiedząc dokąd dalej jechać. W samochodzie tak jak i w całym mieście panowała cisza. Rudy wygrzebał z pudła instrukcje komputera i przy świetle lamp sodowych studiował parametry techniczne jęcząc raz po raz z zachwytu. - Na co czekamy? - zapytał Robert. - Oto i są - odpowiedziała Cleo. Miała na myśli kolegów nadjeżdżających z piskiem opon. Prowadził Casanova, za nim jechał Cichy odkrytym teraz Jeepem wioząc Skorpiona, Dorotę i Kobrę na pace, a zamykał Biedrona swoją żółtą Corvettą. Samochody weszły w ostry wiraż i okrążyły stojące na środku białe Suzuki. - Prymus. Do szkoły się zapisz - darł się Kobra.
- Wytrzyj gila i popraw grzywkę - wtórował mu Skorpion.
- Galoty zgubiłeś, bara, bara, bara, bara? - Kobra wisiał za Jeepem głową w dół. - Ciekawe kto ją pierwszy posunie? - Głośno myślał Skorpion. Cichy był na tyle trzeźwy, że zasłonił się ręką, żeby przynajmniej nie patrzeć na Cleo. Dziewczyna słabo rozumiała po polsku, bo odbierała te okrzyki jako część zabawy. Sami podobnie się bawili na Brookłynie. Dobrze, że nie spojrzała na Roberta, bo z jego twarzy zrozumiałaby treść okrzyków. Casanova podjechał nieco bliżej. - Zmieniliśmy plany. Chcesz się zabawić, to jedź z nami - zachęcał. Silniki weszły na wysokie obroty. We wszystkich samochodach chłopcy słuchali tej samej stacji radiowej i teraz wyciskali ze wzmacniaczy maksimum mocy. Samochody skoczyły do przodu zjeżdżając z ronda i nabierając prędkości. Cleo wrzuciła bieg i ruszyła z piskiem opon w ślad za żółtą Corvettą. - Na dwa baty i na kwadrat - darł się Skorpion mijając stojący w bramie zaczajony radiowóz policyjny. Młody kapral od trzech miesięcy służący w szczecińskiej policji rzucił się do stacyjki. Silnik nowo zakupionego radiowozu Volkswagen posłusznie zapalił swymi czterema cylindrami i... zgasł. Starszy sierżant wyjął kluczyki ze stacyjki i spokojnie opadł na swój fotel. - Nie jedziemy? - zbity z tropu kapral spojrzał na sierżanta. - Żonę masz? - Spokojnie spytał sierżant. -Nie. - A dziecko masz?
-Nie.
Sierżant zamyślił się na moment.
- To może masz akwarium?
- Mam - przyznał zaskoczony kapral.
- To masz dla kogo żyć.
Po przejechaniu siedemnastu kilometrów od Szczecina w stronę Międzyzdrojów skręcili w prawo w leśną drogę. Robert tylko raz zapytał dokąd jadą, ale chyba muzyka grała zbyt głośno, bo Cleo nawet nie zareagowała. Las przerzedził się i dostrzegli łunę jasnego światła. Długi na pół kilometra biały mur biegł wzdłuż drogi i kończył się szeroką bramą. Zza muru dobiegała głośna muzyka. Światła przednich reflektorów omiotły żelazną bramę i zatrzymały się na nogawkach błękitnych jeansów, które zabawnie unosiły się powyżej kostek. Nie mogło być inaczej gdyż ich właściciel miał sto dziewięćdziesiąt dziewięć centymetrów wzrostu i od sześciu lat nie znalazł swojego rozmiaru spodni w całej Europie. Ostre światło jego latarki prześlizgnęło się po tablicy rejestracyjnej białego Suzuki, po czym skierowało się do wnętrza kabiny trafiając Roberta prosto w oczy. Widok Roberta zasłaniającego się przed światłem nie skłonił ochroniarza do sięgnięcia po broń więc spokojnie wjechali przez bramę na teren posiadłości Czarnego. - Była piękna, przezroczysta. A na imię miała Czysta, bo ty i ja to... -zawodził Kobra. Pierwszy wyskoczył z samochodu. Za nim szedł Skorpion obejmując Dorotę lub bardziej opierając się o nią. Cichy, Biedrona i Casanova trzymali się z tyłu czekając aż Cleo wysiądzie z samochodu i dołączy do nich. Chcąc nie chcąc Robert również wysiadł. Rudy stanął obok. Jego twarz na codzień tak plastyczna teraz zamarła w niemym zdziwieniu. Ogromna, nowoczesna bryła willi otoczona świeżo sadzonymi drzewami odbijała się w sztucznym stawie ponad którym przerzucona była malownicza kładka. Zdradzało to sentymentalne skłonności projektanta lub właściciela tej rezydencji. Podjazd pod dom, parking, a nawet część ogrodu zastawione były ekspozycją samochodów z "kolekcji lato 1994". Tak na oko ponad pięćdziesiąt sztuk. Ich właściciele wraz z osobami towarzyszącymi stanowili barwny dodatek do wystawnego przyjęcia. Liczne stoły z parasolami uginały się pod ciężarem specjalnie na tę okazję wypieczonych mięs, wędzonych wędlin, owoców, ciast, tortów. Z boku sześć stanowisk grilla obsługiwanych było przez najlepszych kucharzy. Przypiekali krwiste mięsa. Dalej rząd jedenastu beczek z różnymi gatunkami piw zaspokoiłby nawet wyszukane gusta. Następnie dwumetrowa fontanna w kształcie szklanej góry polewała chłodną wodą zgromadzone tu białe wina. Obok w lodówkach za szklanymi szybami chłodziły się szampany. Dla smakoszy prawdziwy raj zaczynał się na niewielkiej wysepce pośrodku sztucznego stawu, gdzie pod jarzeniowym napisem EDEN naga Ewa serwowała francuskie wina. Aby spijać bukiet tych przednich czterdziestoletnich win należało dopłynąć wpław do wysepki. - A myśmy przez te cztery lata słupki liczyli - odezwał się Rudy wracając do przytomności. Tłum wieczorowo ubranych gości przetaczał się we wszystkich kierunkach. Mimo najróżniejszych strojów, fryzur i mnogości typów męsko-damskich jedno pozostawało wspólne dla wszystkich obecnych w ogrodzie (nie wliczając kucharzy i kelnerów) - średnia wieku plasowała się w granicach dwudziestu czterech lat. Wyjątek stanowił Czarny, właściciel tej rezydencji. Właśnie dziś obchodził uroczyście swoje czterdzieste urodziny. Rudy podbiegł do szklanej fontanny i napełnił dwie szklanki mieszaniną wódki z sokiem. - Robert. Napij się - nie czekając na toast łyknął jednym tchem pół szklanki. Chyba robił to po raz pierwszy w życiu, bo na moment przestał oddychać i utkwił wzrok na końcu własnego nosa. - Ech - jednak mu zasmakowało. Rozejrzał się dookoła. W górę wystrzeliła pierwsza bomba sztucznych ogni. Wzniosła się nad staw i eksplodowała tysiącem czerwonych warkoczy. - Popatrz - nie mógł opanować swego wzruszenia Rudy. - Przecież to są gangsterzy - studził go Robert. - Żeby choć przez tydzień pożyć tak jak oni - rozmarzył się Rudy. Robert spojrzał za siebie. Przy stole z alkoholami stała Cleo. Kobra nalewał jej szampana do kieliszka, a Casanova obejmował ramieniem i przedstawiał kumplom. Cleo poczuła na sobie wzrok Roberta. Przez ułamek sekundy patrzyli na siebie. Uśmiechnęła się do niego uprzejmie. Po raz pierwszy od tygodnia dobrze się poczuła. Wszystko w koło wyglądało dla niej swojsko. Czuła się jak w Nowym Yorku na sobotnim przyjęciu, u któregoś z kolegów z collegu. Ta sama muzyka, te same opalone twarze jej rówieśników, to samo piwo. Nawet ku jej zaskoczeniu, większość chłopców mówiła po angielsku. To była ulga. Sześć dni spędziła z ojcem, który woził ją po swoich znajomych. Niekończące się spotkania z emerytami. Pierwszy raz pomyślała, że warto było przyjechać na te wakacje do Polski. Odwróciła się do Cichego wznosząc toast. Była szczęśliwa. Szkoła, dom, szkoła i nauka. Robert nie przyjaźnił się z nikim specjalnie z wyjątkiem Rudego, a i tu słowo przyjaźń było nadużyciem w stosunku do ich znajomości. Stał teraz samotnie po środku rozbawionego tłumu i pierwszy raz pomyślał o sobie inaczej. Zobaczył w roześmianych twarzach Kobry, Cichego, Biedrony jakąś niezwykłą radość życia, której nie odnajdywał w sobie od wielu lat. - "Hej, nie rozklejaj się dupku." powiedział sam do siebie na wszelki wypadek, bo jego myśli dryfowały w stronę prostego alibi jakim była w jego życiorysie śmierć matki. "Nie potrafię się śmiać tak jak oni, bo noszę w sobie ciężar jakiego nikt z nich nie zna" - drażnił sam siebie takim wyznaniem wiedząc, że to tanie usprawiedliwienie. "Oni są po prostu złodziejami, cwaniakami, którzy żyją z ludzkiej nędzy. Okradają innych, ale dzień sądu..." i tak dalej i tak dalej, ale podsycana w sobie niechęć do kolegów w niczym nie zmieniała faktu, że był nudnym, nieśmiałym, bezbarwnym, pozbawionym poczucia humoru prymusem. "I co ci przyszło do głowy?" - Ciągnął swój wątek masochisty - "myślałeś, że ona umówi się z tobą na drinka. A gdzie byś ją zabrał? Na dworzec? Za co, gdzie?" Spojrzał na szklankę pełną wódki, którą dostał od Rudego. Wychylił jednym tchem. Przełknął bez trudu. Rudy zaniemówił z wrażenia. Chyba jednak nie znał Roberta. Sztuczne ognie strzeliły teraz w niebo po dziesięć jednocześnie rozświetlając okolicę czerwonym i zielonym blaskiem na przemian. Huk wybuchów uruchomił autoalarmy w samochodach. Gdzieś ponad czubkami drzew niebo zapłonęło czerwienią ukrytego jeszcze za horyzontem słońca. Czarny stał na tarasie pierwszego piętra obserwując bawiących się w ogrodzie gości. - Z czego będziesz żył? Sprzedasz dom? Niezłe balangi tu były -stwierdził Cichy stojący po drugiej stronie tarasu i popijający piwo z butelki. - Daj spokój... - Czarny stał oparty o drewniany słup tarasu. - Koniec z przemytem. Masz długi i niedługo będziesz goły... - ciągnął Cichy. Czarny odwrócił się do Cichego. Każdy inny człowiek nie umiejący latać, leżałby martwy sześć metrów w dole za takie spoufalanie się, ale Cichy był kimś szczególnym. Nie tylko wspólnikiem i prawą ręką. Był przyjacielem. - Mam zlecenie na pośrednictwo. Można trafić parę dolarów, ale... - Czarny zawiesił głos ważąc w sobie ostatecznie słowa, które od momentu ich wypowiedzenia stawały się zadaniem do wykonania. - Ale... - zaciekawił się Cichy. - Gdyby się tym zająć samemu do końca, to można wyjąć piątkę. - Piątkę czego? - Cichy przerwał picie piwa i wbił czujne spojrzenie w Czarnego. - Pięć milionów dolarów. Po minie Cichego było widać, że wie ile to jest pięć milionów dolarów. Ta willa, w której toczyło się teraz przyjęcie, cała elektronika sterująca domem, sprowadzane z Niemiec meble, basen, kort, grafitowe BMW 735, motorówka zacumowana w Świnoujściu, wszystko to razem do kupy warte było połowę tej sumy, i to zakładając, że zapłaciłby bez targowania. Robert wszedł do salonu. Trawa w ogrodzie ścięta była równo z progiem drzwi prowadzących do sali gier. Centralnym meblem ascetycznie urządzonego pokoju był rzeźbiony angielski stół do snookera. Z boku przy niskim stoliku na podłodze siedział Skorpion. Przed nim na stoliku obok butelki ginu stał otwarty pojemnik z inhalatorem. Z drżeniem rąk Skorpion wsypywał do inhalatora biały proszek. Pustą foliową torebkę odrzucił na bok. Buteleczkę zakręcił i szybkim ruchem wstrząsnął nią kilka razy. Kolejna dawka wciągniętej w nos kokainy przywróciła mu błogi uśmiech na twarzy. Spojrzał na Roberta. Kilku kibiców obserwowało toczącą się właśnie grę na stole bilardowym. Casanova przegrywał. Przegrywał na oczach swoich kolegów i to z kim, z Cleo, która wbrew oczekiwaniom zebranego tu grona, nie wybierała się z nim na krótki spacer w stronę sypialni na pierwszym piętrze. Cleo znała wszystkie schematy tej gry. Od piętnastego roku życia chodziła do łóżka tylko wówczas gdy miała na to ochotę. A tego wieczoru ostatnią rzeczą na jaką dała by się namówić był seks. Robert podszedł do Cleo i stanął za jej plecami. Nieśmiało położył rękę na jej ramieniu. - Muszę wracać do domu. Zabieram komputer... i rower... i... Alkohol działał, bo inaczej Robert nie odważyłby się na nic więcej prócz pożegnania. Ale tego wieczoru działo się wiele nowych rzeczy w jego życiu. Jeszcze raz pochylił się do Cleo. - ... i w ogóle, może byśmy już pojechali. - Zagrajmy. Jeżeli wygrasz to jedziemy - postawiła warunek Cleo. Casanova stanął pod ścianą z boku i dzięki temu przeżył bez szwanku pierwszy kontakt Roberta z kijem bilardowym. Lampa nad stołem miała mniej szczęścia. Czarny wszedł do sali gier. Stanął w półmroku. Obserwował nierówną walkę Roberta z kulami na stole. - Mamy coś do przerzucenia przez granicę. Szkoda, że masz trefne papiery - zwrócił się do Cichego. Ponownie spojrzał na Roberta. - Potrzebujemy kogoś nowego. Cichy powiódł wzrokiem w ślad za spojrzeniem Czarnego. Cleo instruowała Roberta jak należy trzymać poprawnie kij. -Coś ty. To leszcz. Cleo wychodziła pierwsza. Robert szedł za nią. Zbierali się do wyjścia. Biedrona stanął obok Casanovy. - Pięć stów to nie majątek - powiedzał. - Zwłaszcza jak się ma dzianego starszego - Kobra podszedł z drugiej strony. Skorpiona z nimi nie było. Daleko odpłynął po kolejnych głębokich wdechach swojego inhalatora. - Czy na prawdę musisz jechać do domu? - Spytała Cleo wychodząc z Robertem na parking. Gwiazdy pogasły na niebie z wyjątkiem tych dwóch płonących w jej oczach. Z uporem dziecka Robert przywiązał się do idei powrotu. - Tak - z całą stanowczością potwierdził swoją wolę.
- Chodź. Pokażę ci coś - Cleo pociągnęła go za sobą do samochodu. Nie stawiał oporu. Gdy wyjeżdżali dostrzegł Rudego w niezwykłym nastroju, szedł po pas w wodzie w poprzek sztucznego stawu z szeroko rozwartymi ramionami w stronę wyspy z napisem EDEN. A gdy tam dotarł szczęście odebrało mu siły i padł tuż obok uśpionej alkoholem półnagiej barmanki, która przestała już być Ewą.
ROZDZIAŁ 4
Słonce tego ranka na moment zabłysło na horyzoncie i schowało się za wąski pas porannych chmur. Zielonkawe niebo odbijało się w spokojnych falach morza. Brzeg wznosił się w tym miejscu wysoką na kilkadziesiąt metrów piaszczystą skarpą. Fale od stuleci podmywały klifowy brzeg, odgryzając od lądu kolejne metry. Robert wspinał się po stromym wzniesieniu. Rozpaczliwie chwytał się traw, żeby nie stracić równowagi. Minął powaloną sosnę, która w raz z tysiącami ton piasku osunęła się w zeszłym roku z urwistej skarpy. Spojrzał w górę, pozostało jeszcze kilka metrów. Na piasku widniały świeże ślady. Sam nie wiedział co pchało go na tę przeklętą górę. Cleo wcale go nie prosiła, żeby za nią szedł. Ale szedł i to z własnej, nieprzymuszonej woli. Nigdy nie robił głupstw, a tej nocy jakiś głos, jakaś siła, której nie znał pchała go w kolejne szaleństwo. Chwycił się ręką wystającego z piasku konaru. Przyklęknął, żeby złapać oddech. Spojrzał w dół. Sześćdziesiąt metrów pod jego nogami było morze. Tam gdzie fale stykały się z piaskiem stała zabawka, Suzuki, którą przyjechali z Cleo. "Żaden dźwig, żadna straż pożarna, nikt do końca świata nie ściągnie mnie bezpiecznie w dół" - pomyślał i przywarł jeszcze bliżej do piasku. Nie miał jednak już wyboru. Wspinał się dalej na spotkanie swego przeznaczenia. Cleo siedziała na szczycie skarpy. Za sobą miała ścianę lasu, a przed sobą widok jakiego nie powstydziłoby się żadne biuro podróży na świecie. Zatoka rozświetlona promieniami słonecznego poranka. Po lewej stronie brzeg z gasnącymi latarniami. Kilka stojących na redzie statków, a wśród nich płynący pod pełnymi żaglami biały żaglowiec. Zerwał się poranny wietrzyk. Poczuła świeży zapach morza. Nabrała powietrza chcąc jak najgłębiej pompować w siebie tę najczystszą, narkotyczną energię życia. Na krawędzi skarpy pojawiła się ręka, a za nią druga. Palce jak szpony drapieżnika wbiły się między korzenie. Za nimi wysunęła się przerażona twarz Roberta. Nie mógł wydobyć słowa. Cleo wypuściła z siebie całe powietrze parskając śmiechem. - To się nie może dobrze skończyć - bronił się Robert. Cleo pochyliła się i wsparta na łokciach położyła się tuż przed nim. Nie mógł się cofnąć i nie mógł też iść do przodu. Przysunęła się jeszcze bliżej, tak że poczuł zapach jej perfum, ten cudowny, odurzający zapach, który zapamięta do końca życia, czyli jeszcze jakieś pół minuty. Czuł, że trawy zaciśnięte w jego dłoniach powoli odrywały się od skarpy, a cały ciężar jego ciała wspiera się na palcu prawej nogi. - "Ma ładne oczy" - pomyślała o Robercie Cleo. - "Po co je chowa. Ścięłabym grzywkę. I w ogóle ścięłabym te okropne długie włosy. Kto dzisiaj nosi długie włosy?" - Gotowa była przerobić całą postać na wzór i podobieństwo swoich kolegów z collegu. Jeszcze bliżej się przysunęła, tak, że poczuł jej oddech. Cały świat, zatoka, morze, wszystko odbijało się w jej roziskrzonych oczach. Nagle potężna fala gorąca wybuchła w nim i z siłą huraganu. Wdarła się we wszystkie zmysły jednocześnie. Dotyk, smak, zapach, dźwięk, odczuwał z nieznaną intensywnością. Poczuł jej gorące, rozpalone do czerwoności usta jak przywierają do jego policzka. Miała przymknięte powieki. Błądząc składała kolejne pocałunki na policzku i brodzie aż odnalazła jego usta. Jakże niesprawiedliwy i okrutny bywa świat. Trawy pozostały w dłoniach Roberta wraz z wyrwaną ziemią. Ani lewa, ani prawa noga nie znalazły już punktu podparcia i w myśl prawa Newtona jego ciało runęło w dół mimo, że jego dusza sięgała szczytów. Rozległ się krzyk i śmiech Cleo. Leżał na piaszczystej wydmie u podnóża skarpy. Rozrzucił szeroko ramiona i gotów był objąć i pokochać to morze u swoich stóp i wszystkie oceany świata, chmury na niebie i wszystkie nawałnice z piorunami, całą plażę po ostatnie ziarno piasku. Chciał powiedzieć: "kryształ kwarcu", ale w porę się wycofał uznając to za mało poetyckie. Cleo stanęła obok samochodu. Pomyślał, że to sygnał do powrotu. Zerwał się nieco silniejszy wiatr więc zapiął marynarkę i powlókł się do samochodu. Cleo stała nieruchomo wpatrzona w wielkie głazy sterczące z morza. - Wyglądają dokładnie tak jak je pamiętam z dzieciństwa. Mam takie zdjęcie z ojcem. Siedzę tu na tym kamieniu, a ojciec z matką po bokach. - Po co właściwie przyjechałaś do Polski? - Spytał bez powodu Robert. Cleo spoważniała. Przypomniała sobie nagle o niemiłym obowiązku, który psuje radość chwili. - Chcę wiedzieć kim jest mój ojciec - odparła. Nawet nie spojrzała na Roberta. Minęła go obojętnie i wsiadła do samochodu. Jechali w milczeniu po plaży. Słońce w całej pełni wynurzyło się z poza chmur i zapowiadało kolejny upalny dzień. Ale w samochodzie zapanował taki chłód, że po plecach Roberta przeszły ciarki. - Fajnie, że przyjechałaś. Pokażę ci miasto. Możemy razem pójść do kina jak zechcesz - zaproponował. Cleo wymownie milczała nie reagując na kolejne propozycje. - "Czyżby koniec?" - Pomyślał. "A niby czego koniec. Czego się spodziewałeś. Pocałowała cię i tyle. Kim ty jesteś tak na prawdę? Prymus z IVa. W właściwie już nie z czwartej. To już koniec szkoły, koniec olimpiad, nagród. Ale dlaczego zamilkła?" Robert nie znał odpowiedzi. W jego szkole nie było przedmiotu pod tytułem "Związki męsko-damskie". Gdyby taki przedmiot był, to przeczytałby książkę "Postępowanie z kobietami", rozdział pierwszy. To był na prawdę jego rozdział pierwszy. Pierwsza dziewczyna w jego życiu, pierwszy pocałunek, pierwsza miłość. "A co to jest miłość?" - Poczuł w sobie strach.
ROZDZIAŁ 5
Przed Szczecinem skręcili z autostrady w prawo. Ominęli centrum i wjechali w podmiejską dzielnicę willową. Skręcili ponownie w prawo i zatrzymali się przed metalową bramą. Biały, wysoki na dwa metry mur, bronił dostępu dla wścibskich spojrzeń sąsiadów i przypadkowych przechodniów. Metalowa brama drgnęła. Po prawej stronie na słupie poruszyła się mała, przemysłowa kamera. Prowadziła samochód panoramą aż wjechali do wnętrza, by po chwili powrócić automatycznie na swoje miejsce. Chmielewski stał przy oknie. Monitor małego telewizora w czarno- białych kolorach pokazywał wjeżdżający przez bramę samochód. - Nie, nie. Wszystko w porządku. Już jest. Powiedzcie prokuratorowi, że czekam na niego. Wypijemy razem poranną kawę - odłożył słuchawkę telefonu. Cleo zatrzymała samochód na podjeździe. Wysiadła i trzasnęła drzwiami. Robert nie mógł oderwać wzroku od willi Chmielewskiego. Trzyskrzydłowy dom zamknięty na planie litery "u" dopiero z bliska nabierał właściwej skali. Parterowy z podwyższonym dachem krytym czerwoną dachówką. Ogromne tarasowe drzwi bez trudu mieściły w sobie ochroniarza, który właśnie wyszedł na taras i pomachał przyjaźnie do Cleo. Wysiadła z samochodu i ruszyła w stronę domu. - Jestem zmęczona. Zamówię taksówkę dla ciebie. Robert wysiadł i zamknął za sobą drzwi tak cicho jak łakomczuch lodówkę. Bał się, żeby hałas nie zmącił tej harmonii kształtów i barw jaka otaczała go za sprawą znakomitej architektury i dwóch lat pracy pana Janka, ogrodnika, no i oczywiście półtora miliona dolarów wpompowanych w to przedsięwzięcie pod tytułem "Rezydencja Chmielewskiego". Nie było piękniejszej willi na Pomorzu, a może i w całej Polsce. Przeszli po angielskim trawniku i po stopniach schodów wspięli się na taras. Dwóch techników w pomarańczowych kombinezonach kończyło naprawiać pompę w basenie. - To pewnie panienka się ucieszy, bo jeszcze dziś będzie można się kąpać - łasił się starszy. - "Ciekawe jaką uczelnię skończył Chmielewski?" - przebiegło Robertowi przez myśl pytanie. W ogrodzie zaczynało się codzienne piekiełko upałów. Weszli do holu. Poczuł miły chłód. Sterowana komputerem klimatyzacja gwarantowała stałą temperaturę dwadzieścia stopni. Drzwi same zamknęły się za nimi. Dodatkową nowością był intensywny zapach jałowca, którego na pewno nie czuł w ogrodzie. No cóż. Wszystko dla ludzi. - Cześć - Cleo rzuciła w stronę ojca. Weszła do kuchni i sięgnęła z szafki butelkę wody mineralnej. Zawsze nosiła taką butelkę przy sobie, gdziekolwiek się ruszała. Wyczytała w przewodniku, że woda w Polsce jest zatruta, i że najlepiej jest pić butelkową wodę niegazowaną. Przewodnik był francuski, a zalecana woda alpejska. Chmielewski był człowiekiem impulsywnym. Jako działacz sportowy w największej szczecińskiej stoczni utrzymał się na swym stanowisku prezesa tylko dlatego, że potrafił postępować z ludźmi. Może ktoś by powiedział, że był szorstki, może i był, że lekceważył kolegów, może, ale tylko gamoni, że eksploatował bez umiaru młodych sportowców -no cóż ale mistrzostwa Europy wygrywali jego podopieczni. Znał się na ludziach, ale całkowicie był bezbronny wobec własnej córki. Nabrał powietrza, żeby wgnieść ją ostrym atakiem we włoską glazurę, ale całe powietrze zeszło z niego, gdy spojrzała zielonymi oczami z pod czarnych sennych rzęs. - Mówiłaś, że wrócisz za godzinę. Nie wróciłaś - zaczął niepewnie -Mówiłaś, że zadzwonisz... - Możemy porozmawiać później. Jestem okropnie zmęczona. Odwróciła się zdejmując kurtkę. Upuściła ją na ziemię idąc w stronę Roberta. Sukienka ciasno przylegała do jej bioder. Kilka fałd materiału kołysało się w rytmie jej kroków ocierając się o uda. Chmielewski poderwał wzrok w momencie gdy stawała obok Roberta. - Kolega potrzebuje taxi. Miałam go odwieźć, ale padam - uśmiechnęła się. - Zadzwonię do ciebie w tygodniu - powiedziała Robertowi na pożegnanie. Odwróciła się i chciała odejść ale zatrzymał ją głos Roberta. - Masz mój telefon?
Wzięła leżący na stoliku pod lustrem banknot stuzłotowy i podała go chłopcu. - Masz. Napisz i włóż za lustro. Chmielewski patrzył jak odchodzi zrzucając po drodze pantofle z nóg. Ramiączko zsunęło się z jej ramienia i zawisło tam gdzie kończyły się jej rude włosy. Przez główną bramę przy której stał ochroniarz wjechała służbowa limuzyna Peguot 605. Była własnością szczecińskiej prokuratury i namacalnym dowodem wdzięczności miejscowych biznesmenów, którzy ufundowali ten samochód z własnych składek. Z samochodu wysiadł kierowca w mundurze policjanta. Ochroniarz otworzył drzwi pasażerowi. Siwy pan w wieku przed emerytalnym wysiadł z samochodu i ruszył w stronę tarasu. - Jak tam żona? - Spytał na dzień dobry ochroniarza, ale nie czekał na odpowiedź. Mógł być spokojny o los jego bliskich. Długopis nie chciał pisać. Robert chuchał na niego i ponownie próbował zakreślić cyfrę pięć na banknocie, ale bezskutecznie. Drzwi za jego plecami otwarły się tak gwałtownie, że uderzyły go w łokieć nim zdążył usunąć się na bok. Długopis spadł na marmurową posadzkę. Siwy pan tryskał wprost serdecznością. Przyklejony do twarzy uśmiech bazyliszka odginał mu policzki przysłaniając i tak ledwie widoczne za okularami oczy. Roberta ominął jak wieszak na płaszcze. Dostrzegł Cleo wchodzącą po schodach i ponownie rozpromieniony wyciągnął rękę do nadchodzącego Chmielewskiego. - Tylko mi nie mów, że ci przykro i że spanikowałeś. Jak to dobrze, że nie mam dzieci. Lepiej mi opowiedz o tym nowym jackuzzi. Obaj szli korytarzem w stronę przeszklonego salonu. Za oknami ochroniarz przyglądał się pracy w basenie. - Wdepnąłem w niezłe gówno. Odstawią mnie na emeryturę - zaczął prokurator. - Aż tak źle? - Udawał zdziwienie Chmielewski. - A słyszałeś, żeby kiedyś obrabowano bank w obecności prokuratora i plutonu komandosów? Ciekawe, kto za tym stoi? - No, za wielu przyjaciół to ty nie masz - sarkastycznie odparł Chmielewski. - Mam ciebie. Jak mnie wywalą to ty mi pomożesz - odparł prokurator. Chmielewski nalał koniaku do szklanki i wręczył ją swojemu gościowi. - Ktoś chce się mnie pozbyć - powiedział prokurator i wychylił mały łyk złocistego płynu ze szklaneczki. Jego przeszywające spojrzenie utkwiło w źrenicach Chmielewskiego. Mogłoby zabić każdego, ale nie Chmielewskiego. Biznesmen roześmiał się prosto w nos i odchodząc rzucił za siebie: - Zawsze możesz to zgłosić na policję. - Bardzo śmieszne - prokurator opadł na fotel. Robert złożył banknot z zapisanym numerem telefonu i zatknął go za ramę lustra. Odchodził do drzwi, gdy usłyszał głos Chmielewskiego. - Moja córka powinna była pana odwieźć - podszedł do Roberta i wyjął z portfela kilka banknotów. - Ja nie mogę tego przyjąć - Robert szarpnął drzwi i dał krok na zewnątrz. - Zaczekaj. Ty się jeszcze uczysz -jedynie przez grzeczność Robert odwrócił się do niego. Wystarczyło jednak, żeby Chmielewski wsunął mu w kieszeń marynarki zwitek banknotów. - Zresztą ja nie daję. Ja pożyczam. Zanim Robert zdążył zaprotestować poczuł za plecami ochroniarza. Automatyczne drzwi bezszelestnie zamknęły się przed jego nosem. Szli do otwartej bramy. Robert szedł pierwszy i niósł karton z komputerem. Ochroniarz kroczył tuż za nim. Wcisnął automatycznego pilota. Brama drgnęła Robert musiał podbiec ostatnich kilka kroków, żeby nie zostać przytrzaśniętym przez zamykającą się bramę. Nie było to łatwe zważywszy, że w rękach niósł komputer. Taksówka już czekała na zewnątrz. Robert zatrzymał się i ani drgnął. Młody taksówkarz patrzył na niego nic nie rozumiejącym spojrzeniem. - To co? W końcu stoi pan, czy jedzie? - zapytał z irytacją w głosie. Do domu było najwyżej pięć kilometrów. Jeździły tramwaje. Pieniądze nie były jego i przysiągł sobie na niebo i ziemię, że je wkrótce, a nawet natychmiast odda. Ranek był taki piękny, że można się było przecież przejść. - A ile za podstawienie? - Zapytał Robert. - To co? Kurs diabli wzięli? By cię szlag trafił - taksówkarz trzasnął drzwiami i odjechał. Robert skierował się piaszczystą drogą przez las. Ptaki tego ranka rozśpiewały się jak nigdy. A może po prostu on nigdy ich nie słyszał.
Osiedle Stoczniowe swój okres świetności miało już za sobą. Wybudowane w latach sześćdziesiątych było typowym hotelem robotniczym w makro skali. Piętnaście tysięcy robotniczo-chłopskich rodzin zagęszczonych w trzydziesto- lub czterdziesto-metrowych mieszkaniach. Na podwórku, gdzie wylany asfalt zabił ostatni skwer zieleni, stał mały Fiat. Fotele i gumowe wycieraczki suszyły się w słońcu. To niewiarygodne, że taki mały samochód mieści w sobie tyle szpargałów. Całe wyrysowane na asfalcie boisko do tenisa zalane było jego zawartością. Robert szedł w poprzek dumnie niosąc wielkie pudło komputera przed sobą. - Się masz Robek. Gdzieś to rąbnął? Kurwa twa - poderwał się z ławki syn sąsiada, dwudziestosiedmioletni Włodek. Był jak zwykle w stanie wskazującym na spożycie. W prawej ręce wymachiwał opróżnioną do dna butelką po żytniej. - Dzień dobry - Robert grzecznie przywitał się z panem Koperkiem, właścicielem małego Fiata. Włodzimierz zrezygnowany machnął ręką za Robertem. Chciał prosić o dychę na małpkę, ale przypomniał sobie, że w ciągu trzech lat tylko raz wyłudził jakieś pieniądze od Roberta, bo ten po prostu ich nigdy nie miał. Ojciec i Robert siedzieli przy stole w dużym pokoju. Robert wyjął zrolowany dyplom. Rozprostował go na stole i podał ojcu. - Koniec szkoły, koniec kłopotów tata. Ojciec wziął pogięty dyplom do ręki i założył okulary. Przeczytał pobieżnie tekst: "Robertowi Radackiemu, za wzorowe... najwyższą średnią" i tak dalej i tak dalej. Odłożył dyplom na półkę. Stały tam rzędem kryształowe, posrebrzane, miedziane, ceramiczne i z brązu - wszelkiego formatu i kształtu puchary i statuetki sportowe. Obraz zwycięstw jego piętnastoletniej kariery. W całym mieszkaniu wisiały dyplomy i pamiątkowe zdjęcia. - To i dobrze - w głosie ojca brzmiała nuta triumfu - przecież nie wezmą cię do wojska przeze mnie, to po co studiować? Pięć lat! - ojciec spojrzał na Roberta z rosnącym wzburzeniem - nie bądź głupi. Im wcześniej zaczniesz pracować tym wcześniej do czegoś dojdziesz. Robert uśmiechnął się do ojca. Ile już razy słyszał to kazanie. Ojciec był rozgoryczony, czasami złośliwy. Drażnił Roberta kiedy tylko mógł. - Niech się tata nie obawia. Jeszcze nie wiem czy pójdę na studia. Od poniedziałku zaczynam robotę u naszego sąsiada, ma własną firmę -powiedział Robert. Sąsiad był kimś, bo pracował dla siebie i chyba nieźle mu się powodziło. Ojciec go nie lubił. - Masz, sprzedaj - ojciec sięgnął z półki srebrny puchar zdobyty na spartakiadzie krajów socjalistycznych w Moskwie. Puchar był okazały. Uznał, że to za mało i dołożył niski, tym razem złoty, pamiątka z wyścigu pokoju z siedemdziesiątego siódmego. - Podnieśli cenę obozu w Bieszczadach. Pawełek od tygodnia się pakuje. Nie mogę mu powiedzieć, że nie pojedzie. Nigdy nie przelewało się u nich w domu, ale pierwszy raz ojciec sprzedawał swoje pamiątki. - Pogadam z majstrem. Może da zaliczkę. Nagle Robert przypomniał sobie, że w kieszeni marynarki ma pieniądze na taksówkę od Chmielewskiego. Wyjął je i położył na stół. - Resztę przepiłem - powiedział. Ojciec rozpromienił się. Ten wieczny cherlak stawał się mężczyzną. - Wiedziałem, wiedziałem - klepnął syna w ramię, aż mu grzywka opadła na oczy. Robert odwzajemnił się. Klepnął za mocno, bo ojciec zachwiał się i poleciał na stół. Chwycił ręką swoje kule ortopedyczne i podniósł się do pionowej pozycji. Robert nie starał się mu pomóc. Ojciec dzielnie walczył ze swoim kalectwem. Od kilku lat przechodził kolejne operacje kolana. Żadna nie przyniosła ulgi. Po ostatniej doszła infekcja. Groziła amputacja prawej nogi. - Wszystko w porządku? - spytał Robert. - A co ma być nie w porządku. Na kalekę nie trafiłeś koleś - zaśmiał się do syna. Usiadł przy stole, wyjął z szuflady gazetę i zaczął pakować swoje puchary. Nie chciał już ich więcej oglądać. Robert wszedł do małego pokoju. Powiesił do szafy marynarkę. To ostatni raz kiedy ją założył. "Może też sprzedać" - pomyślał. Zmienił jednak zdanie spoglądając na przetarte mankiety. Obok na łóżku spał dwunastoletni chłopiec. Pochylił się nad nim. Byli do siebie podobni. Obaj mieli długie jasno-blond włosy. - Krasnal. Zdałeś? - zapytał Robert. Chłopiec nie dał się obudzić. Podniósł kciuk w geście sukcesu.
ROZDZIAŁ 6
Rozświetlone porannym słońcem ulice zapełniły się tłumem ludzi w pośpiechu przetaczających się główną arterią miasta. Po przeciwnej stronie nowo otwartej kawiarni "Brama", tuż koło przystanku tramwajowego trwała budowa kwiaciarni. Kilku robotników rozładowywało ciężarówkę cegieł. Robert przenosił kolejny worek cementu. W każdym zajęciu starał się znajdywać choć odrobinę sensu. Noszenie cementu w jego wyobrażeniu rozwijało mięśnie ramion, co przy niewielkim wzroście - metr sześćdziesiąt dziewięć jego zdaniem było pożądane. Z przystanku dzwoniąc odjeżdżał tramwaj. Od strony mostu nadjeżdżał czarny Jeep Wrangler z żółtym dachem. Z piskiem opon skręcił na zakręcie w lewo przecinając przejście dla pieszych. Wjechał na chodnik i zahamował stając przed wejściem do kawiarni "Brama". Cichy wyskoczył z samochodu nie otwierając drzwiczek. Z tylnego siedzenia podniósł gazetę. Włączył autoalarm, na co samochód odpowiedział mu mrugnięciem świateł. Pisk opon hamujących samochodów oraz niewybredne przekleństwa kierowców, nie były w stanie zmienić leniwego kroku, jakim Cichy przecinał jezdnię kierując się w stronę budowy. Z daleka słyszał dobiegające go pokrzykiwania majstra: - Jak ci się nie podoba, to nie musisz tu przychodzić. Macie pół godziny na rozładunek. Za tę ciężarówkę płacę więcej niż wam wszystkim do kupy. Cichy przez chwilę przyglądał się pracującym. Kłęby kurzu przysłaniały raz po raz sylwetkę chłopca sypiącego łopatą cement do betoniarki. Jego twarz pokryta pyłem w niczym nie przypominała twarzy Roberta. - Cześć pracy - powitał go Cichy.
Robert przetarł oczy nie mogąc rozpoznać twarzy mówiącego. Ledwie cokolwiek widział przez kłęby kurzu. W końcu rozpoznał Cichego. - Wybierasz się na pogrzeb? - Zapytał widząc czarny Jedwabny garnitur. - A co, pomyliłem cmentarz? - roześmiał się Cichy, patrząc na Roberta stojącego po pachy w wykopanym rowie. - Poproszę dwa serniki, dwie szarlotki i proszę je położyć na tylne siedzenie do tego samochodu - Cichy wskazał kelnerce na stojącego obok Jeepa. Dziewczyna, jasnowłosa blondynka, wpisała zamówienie na kartkę i bez słowa odeszła od ich stolika. Cichy odprowadzał ją wzrokiem dopóki nie zniknęła w bramie kawiarni. Musiała być nowa. I na pewno była niezła. Przy tym wzroście, a miała na oko ponad metr siedemdziesiąt, nogi stanowiły znaczącą większość i ona o tym wiedziała. Cichy odwrócił się w stronę Roberta. - To dla mamy. Uwielbia słodycze. Zawsze upaprzę się tym cukrem pudrem - spojrzał na połyskujący w słońcu mankiet marynarki i otrzepał go znacząco. - Zresztą i tak wyglądam jak świnia od tego kurzu -spojrzał przelotnie na Roberta. W roboczym komplecie BHP i koszulce z napisem "Miami" Robert wyróżniał się w tej kawiarni. - Niedługo sam będę tak wyglądał. Chcę budować dom na Pogodnie. Szukam właśnie dobrego architekta - Cichy wyjął z kieszeni złożoną gazetę i podał ją Robertowi. - Niezłe zdjęcie - powiedział z uznaniem. Robert rozłożył gazetę. Na pierwszej stronie w artykule pod tytułem "Biznesmeni sponsorują polską oświatę", zamieszczone było duże zdjęcie. Na pierwszy rzut oka wyglądało jak reklama pasty do zębów. Chmielewski przyciskał Roberta do siebie prawą ręką i szeroko szczerzył się do czytelników. Cichy dostrzegł przelotny uśmiech na twarzy Roberta. - Ile tak zarabiasz miesięcznie? - Spytał Cichy i sięgnął po kawę. - Majster jest sąsiadem i znajomym ojca, więc z sobotami i nadgodzinami dostaję... Przejeżdżający ulicą tramwaj zgodnie z biegiem torów skręcał w sąsiednią ulicę. Ostry pisk skręcających kół zagłuszył rozmowę. Cichy nie dopił kawy. Słysząc ile Robert zarabia parsknął śmiechem, rozlewając ją sobie na koszulę. - Chcesz mnie zabić? - Kaszląc oskarżał. Robert poderwał się z serwetkami na ratunek, ale Cichy go powstrzymał. Siedząca przy sąsiednim stoliku trójka dzieci śmiała się z sytuacji. To znaczy dwójka się śmiała, a trzeci w tym czasie dorwał się do wspólnej szklanki Mirindy i ciągnął ile miał sił. Kelnerka powróciła do stolika z ciastkami i rachunkiem. Cichy położył kilka banknotów na rachunku. - Reszty nie trzeba. Proszę dać tym dzieciakom po Fancie i największym ciastku jakie tutaj macie. - Dzieciaki lubią ciastka, tak? - Zapytał dzieci. - Tak - zgodnym chórem odkrzyknęły. - Coś jeszcze proszę pana? - Spytała kelnerka. Cichy podniósł się z krzesła i stanął tak blisko niej, że musiała odchylić się do tyłu. - O której kończysz pracę? "Nikt nie potrafi tak nienawidzić jak kobiety" pomyślał Robert patrząc na wyraz oczu odchodzącej kelnerki. Cichy zdjął marynarkę i zaczął ściągać koszulę. Robert zabrał ze stolika paczkę z ciastkami i szedł za nim. - Muszę jechać do Berlina, a samemu nudno - zaczął Cichy. - Prawko masz? - Mam - potwierdził Robert. - To pojedziesz ze mną. Zapłacę ci tyle co majster. - Cichy wsiadł do samochodu odpalił silnik. - Za cały miesiąc - dorzucił odjeżdżając. Jeep ruszył z piskiem opon włączając w uliczny ruch. Pisk opon i klaksony wściekłych kierowców pozostały za nim w tyle.
ROZDZIAŁ 7
- To pewnie byliście już w Niemczech? Ja dopiero pierwszy raz - kobieta odkąd weszła do przedziału nawet na minutę nie zamilkła. Nie robiła wrażenia zbyt rozgarniętej. Mogła zbliżać się do pięćdziesiątki i na pierwszy rzut oka widać było, że od dawna przestała walczyć z łakomstwem. Robert siedział przy oknie. Cichy po przeciwnej stronie przy wejściu. Od godziny jechali pociągiem do Berlina. - A ludzie narzekają. Gdzie by to człowiek za komuny nawet pomyślał o wyjeździe. Ludziska to by tylko narzekali. - Pewnie dlatego, że nie mają odwagi, tak jak pani posmakować wolności - Cichy starał się być uprzejmy. - Też bym się bała. Do syna jadę. Zbierał na samochód, ale mu zabrakło, więc jak mam nie pomóc. Robert uśmiechnął się ze zrozumieniem. Myślał tylko o tym, żeby zamknąć powieki i zasnąć chociaż na pół godziny. "Skąd ta kobieta bierze tyle sił o pół do siódmej rano?" - Pomyślał. Drzwi do przedziału otworzyły się z trzaskiem. Pojawił się w nich celnik. - Kontrola celna. Proszę paszporty. Towary do zgłoszenia? - Celnik wyciągnął rękę i odebrał paszporty. Otworzył pierwszy z wierzchu. Na fotografii promienna twarz Cichego uśmiechała się do niego. Celnik podniósł wzrok. Cichy ziewnął zasłaniając usta ręką. - Absolutnie nic - odpowiedział. On także wolałby spać o tej porze. Oparł głowę o podgłówek i przymknął powieki. Celnik wyciągnął paszport w jego stronę, więc odebrał go i wsunął do kieszeni marynarki. Robert był lekko podniecony i drżał mu głos. - Nic - odebrał od celnika swój paszport. Celnik przewertował kilka kartek w paszporcie pasażerki. Były czyste i nieostęplowane. - Ile dewiz wywozi pani z kraju?- spojrzał na nią. Zanim usłyszał odpowiedź zamknął paszport i wyciągnął przed siebie. - Tyle ile można... prawie. - Pasażerka uśmiechnęła się przepraszając za to, że żyje. Wyciągnęła rękę po paszport, gdy niespodziewanie celnik wbił w nią zimne spojrzenie. - To znaczy ile? - Paszport zawisł w powietrzu centymetr od jej ręki. Cichy zamknął oczy. Nie chciał patrzeć. - Proszę wyjąć wszystkie pieniądze i położyć na stoliku - celnik cofnął rękę z paszportem i wyszedł na korytarz. Z głębi nadchodziła celniczka. - Mamy kontrolę - wezwał ją do siebie. - Zechcą panowie opuścić przedział. Cichy i Robert wyszli posłusznie na korytarz i przeszli na koniec wagonu. - Błagam panią. To tylko dwa tysiące więcej. Ja nie wiedziałam -z przedziału dobiegał głos płaczącej kobiety. - Ja to wiozę dla syna, on jest chory. Błagam, ja mówiłam temu panu, że trochę więcej, proszę... Celniczka weszła do przedziału, zatrzasnęła za sobą drzwi i zasłoniła firankę. Długi ogień z zapalniczki okopcił koniec papierosa. Cichy zaciągnął się dymem, zgasił zapalniczkę. Robert stał z boku przy drzwiach na korytarz. W głębi za przeszklonymi drzwiami stał celnik. Bezmyślnie utkwił wzrok za oknem. Czekał. Smugi porannego słońca wdzierały się do pędzącego pociągu. Robert spojrzał na Cichego. - Ty palisz? - spytał Robert widząc pierwszy raz w życiu Cichego z papierosem. - Tylko gdy się denerwuję. - Zaciągnął się ponownie. Przytrzymał dym dłużej niż zwykle. Oparł się o drzwi. Powoli wypuścił wąską smugę dymu. Przez szybę ostatniego wagonu widać było pozostające za nimi tory kolejowe. - Nigdy. Nigdy do niczego się nie przyznawaj. Złapią cię pijanego w samochodzie, mów, że nie piłeś. Znajdą ci w kieszeni dolary, mów, że to pożyczone spodnie. - Papieros w ręce Cichego zadrżał i nagromadzony popiół opadł na podłogę - ...a jak złapią cię za rękę na kradzieży, to powiedz, że to nie twoja ręka. Nigdy, pamiętaj. Celniczka szarpnęła drzwiami i otworzyła je energicznie.
- Musi pani przerwać podróż. Pieniądze zostają zatrzymane. Grozi pani sprawa celno-skarbowa - celniczka starała się być uprzejma. Podtrzymała nawet pasażerkę za łokieć gdy ta słysząc ostatnie słowa zachwiała się na ugiętych nogach. - O Jezu. Błagam państwa. Przecież ja mówiłam prawdę - załkała kobieta. Celnik zdjął walizkę z półki i cała trójka ruszyła w głąb korytarza.
ROZDZIAŁ 8
Berlin wydawał się opustoszały. Cichy z rękami w kieszeniach szedł pierwszy. Był w dobrym humorze. Robert idąc obok niego mógł ledwie nadążyć niosąc kilkanaście paczek z zakupami. Obeszli kilka domów towarowych i butików. Cichy kupował dosłownie wszystko co tylko mu się podobało. Nawet nie przymierzał. Jedną tylko rzecz pokochał od pierwszego wejrzenia i natychmiast ją założył. Była to biała marynarka uszyta z materiału jakiego Robert nie znał, a o jakim do tej pory marzył. - W Polsce samochody już nie idą. Zawracanie głowy. Tym zajmują się gówniarze. Trzeba załatwiać numery, lewe papiery, a potem w kraju robić przekładkę i kto ci to potem kupi. Jak wystawisz za niską cenę, to od razu widać, że kradziony, a jak normalnie wycenisz to kto kupi z niepewnych rąk. A jak już zapłacisz wszystkie łapówki po drodze, to nie ma mowy, żebyś cokolwiek zarobił. Cichy mówił to wszystko niezbyt głośno. Mało prawdopodobnym wydawało by się, aby ktokolwiek z mijanych osób na ulicy ich rozumiał. Oddalili się już od centrum Berlina na dobre pół godziny marszu. Robert spocił się od tego biegu. Szli boczną ulicą. Minęli na rogu bank potem kwiaciarnię i turecki sklep. - Jesteśmy na miejscu - oznajmił Cichy. Na chodniku prawie nie było pieszych. Turek zmywał ulicę polewając ją wodą. Skończył i zwijał właśnie wąż. - Zaczekaj chwilę, trochę odsapnę. Sorry. Mógłbyś mi kupić coś do picia? Nie mam marek. To a konto mojej wypłaty - zapytał Robert. Cichy stanął przy krawężniku. Spojrzał na zegarek. Rozejrzał się dookoła. Jak zwykle o tej porze cała ulica po obu stronach zastawiona była szczelnie samochodami. Od czasu gdy w nią weszli minął ich tylko jeden samochód. - Cola, woda, sok? - spytał Cichy. - Woda - wyjęknął Robert. Cichy zawrócił w stronę tureckiego sklepu. Robert został sam na chodniku. Po drugiej stronie ulicy podjechał czarny Mercedes 300E. Stanął blokując wyjazd z bramy. Jego właściciel wysiadł w pośpiechu. Rozejrzał się czy samochód jest bezpieczny i włączył autoalarm. Jak z pod ziemi wyrosła taksówka. Zatrzymała się obok. Kierowca Mercedesa wsiadł do niej i odjechał. Mało to jednak obchodziło Roberta. Zastanawiało go, że domy na tej ulicy wyglądały bliźniaczo podobnie do tych ze Szczecina. Gdyby nie parę drobiazgów to przysiągłby, że nie stoi teraz w Berlinie tylko w swoim mieście. Ale właśnie te parę drobiazgów było nie do pominięcia. Ulica była klinicznie czysta, chodnik umyty. Fasady domów odmalowane, a na balkonach kwitły pelargonie. "Że też ludziom chce się marnować siły na takie fanaberie. Strata czasu. Musiał jednak w duchu przyznać, że wolałby zamieszkać na tej ulicy". - Nie było nic lepszego - wyrwał go z zamyślenia Cichy wręczając kartonik soku pomarańczowego. - A do Rosjan nie opłaca się sprzedawać? - Robert ciągnął przerwany uprzednio temat. - Robi się za ciasno, za tanio i za niebezpiecznie. Konkurencja. Ukraść samochód to żaden problem. Kłopoty zaczynają się gdy siedzisz już w środku. Nagle Cichy ożywił się i uśmiechnął do Roberta. - Coś ci pokażę - pozostawił go na chodniku i wszedł na jezdnię kierując się do stojących po drugiej stronie ulicy zaparkowanych samochodów. Zatrzymał się przy pierwszym z nich. Rozejrzał się w prawo i lewo. Podniósł obie dłonie w górę i pokazał, że są puste. Następnie odwrócił się do stojącego za nim BMW, pochylił do drzwi i po pięciu sekundach otworzył je szeroko pokazując Robertowi puste wnętrze. Wyglądało to jak prawdziwe czary. Cichy podbiegł dwa kroki do następnego samochodu i powtórzył cały pokaz. Otworzył drzwi w niebieskim Volkswagenie i zachęcającym gestem zapraszał Roberta do środka. Na twarzy Roberta wykwitł uśmiech fascynacji. Co jak co, ale nie można być obojętnym na doskonałość, a co by nie mówić o Cichym, był w tym co robił mistrzem: Robert potrafił to docenić. Następne stało czerwone BMW. Nie pierwszej młodości, ale jednak. Wyłamany specjalnym śrubokrętem zamek puścił natychmiast. Cichy otworzył drzwi i zajrzał do środka. Pochylił się w głąb i wyjął z obudowy radio. Widocznie właściciel zapomniał o nim, a teraz wyglądało na to, że będzie miał okazję do zakupu nowego. Cichy wyrwał je dyskretnie, ukrył za marynarką. Ulicą przejeżdżał właśnie rowerzysta. W koszyku na tylnym kole leżały gazety i chleb. Cichy dołożył jeszcze radio, po czym pokłonił się wdzięcznie z szeroko rozwartymi ramionami kończąc swój show. Gdyby Robert miał wolne ręce i nie trzymał w nich kilkunastu paczek z pewnością by klaskał. W ostatnim BMW włączył się autoalarm. Wycie syreny wypełniło ulicę. Stojący na balkonie człowiek pochylił się spoglądając na chodnik. Dostrzegł Cichego. Z banku na rogu ulicy wyszedł właśnie klient, a za nim wychylił się policjant. Usłyszał dźwięk syreny. Uśmiech zniknął z twarzy Cichego. Błyskawicznie ocenił swoją sytuację. Robert nie odnalazł w jego twarzy nawet cienia dawnego spokoju. Cichy rzucił się do stojącego w bramie czarnego Mercedesa. Jeszcze szybciej niż poprzednio sforsował drzwi. Zasiadł za kierownicą, odpalił silnik i z piskiem opon cofnął samochód o kilka metrów. Z bramy wybiegł młody chłopak. Podbiegł do czerwonego BMW z otwartymi drzwiami. Spojrzał do wnętrza. Rozejrzał się dookoła. Na ulicy nie spostrzegł wielu osób. Zobaczył Roberta, ale ten, obładowany paczkami był poza podejrzeniem. Nagle dostrzegł rowerzystę. Rzucił się za nim w pogoń. Od strony banku dobiegł gwizdek policyjny. Z tureckiego sklepiku wyszedł właściciel i dwóch klientów. Cichy ostro podjechał do Roberta otwierając tylne drzwi. - Dalej, pakuj się. Spadamy. Robert ze strachu przebierał nogami. Autoalarm wył coraz głośniej. Policjant darł się. - Halt, halt - i gwizdał. Jeden z Turków biegł chodnikiem w jego stronę. Nie było na co czekać. Rzucił się szczupakiem przez otwarte drzwi do wnętrza Mercedesa. Cichy wcisnął gaz i z piskiem opon ruszyli do przodu. Minęli leżącego na jezdni rowerzystę. Właściciel BMW dopadł go i przewrócił na ziemię, a teraz wymachiwał mu przed nosem radiem. Policjant dobiegł do nich i usiłował przerwać szarpaninę. Ale tego wszystkiego nie mógł Robert już widzieć, bo zwinął się w kłębek na tylnym siedzeniu przysłonięty paczkami. - Oszalałeś! W co ty nas pakujesz?! Zaraz złapie nas policja. Szeroka dwupasmowa autostrada Beriiner Rink przeszła w swoją odnogę o numerze E-11. Mijany na poboczu drogowskaz informował, że do Szczecina pozostało jeszcze 120 kilometrów. - Ja się do tego nie nadaję. Wysadź mnie na najbliższej stacji benzynowej . Wracam do domu autostopem - Robert nie żartował. Chciał wysiąść. Był spocony ze strachu. - Nie pękaj Prymus. Trochę sobie podjedziemy. Nie podoba ci się? Auto pierwsza klasa, muzyczka gra, jeszcze jakieś laski skołujemy to zacznie ci się podobać. Robercik, no co tam? Nie masz ochoty na odrobinę komfortu? Robert nie miał. Zaciął się w sobie. Nawet nie spojrzał na Cichego. - Zejdź ze mnie - burknął. Cichy bawił się całą sytuacją. Spoglądał w lusterko widząc spuchniętego ze złości Roberta. - No to teraz sprawdzimy niemiecką technologię. Zredukował bieg i wcisnął gaz. Silnik miał zapas mocy, bo mimo prędkości stu dwudziestu kilometrów na godzinę samochód poderwał się do przodu. Strzałka prędkościomierza biegła w stronę cyfry dwieście i minęła ją. - By cię szlak trafił - nie wytrzymał Robert. Kolejne samochody zostawały w tyle. Robiły wrażenie jakby w ogóle się nie poruszały. Mimo, że droga nie była pierwszej jakości - stara betonowa nawierzchnia z drugiej wojny światowej - to jednak koła znakomicie trzymały się jej na zakrętach. Powyżej stu siedemdziesięciu samochód przestał drżeć na łączeniach betonowych płyt i gdyby nie fakt, że po obu stronach nie wyrastały jak dotąd skrzydła, Robert gotów był przysiąc, że lecą. Ale na pewno nie lecieli. Zamiast skrzydeł na prawym poboczu jezdni wyrósł policyjny radiowóz: Volkswagen z zielonymi pasami na drzwiach i niebieskim kogutem na dachu. Nie było już sensu hamować. Mogli jedynie dodać gazu, żeby przejechać tak szybko, aby ich nie zauważono. Ale zauważono ich. Cichy zdjął nogę z gazu. Do Szczecina było conajmniej osiemdziesiąt kilometrów. Pierwsze co zrobi policja to przekaże wiadomość do straży granicznej i do pobliskich miasteczek. Po piętnastu minutach bezpiecznie mogli poruszać się jedynie na rowerach. Nawet przy tej prędkości policjanci musieli rozpoznać markę samochodu i spostrzec białe tablice rejestracyjne. Przez tylną szybę Robert obserwował jak policjanci wskoczyli do samochodu i z włączonym kogutem na dachu ruszyli za nimi w pościg. Cichy pewnie trzymał kierownicę. Był spokojny. - Siedź cicho, w ogóle się nie odzywaj - instruował Roberta. Nie musiał tego mówić. I tak nie byłby w stanie cokolwiek z siebie wydusić. Strużka potu toczyła się po skroni, a mózg pracował z niespotykaną wcześniej prędkością. "Dyrektor wykluczy mnie z olimpiady. Nie zdam do następnej klasy. Wyleją mnie ze szkoły". Nagle uświadomił sobie, że jest po maturze i szkoła się skończyła. "Sąsiedzi nazwą mnie kryminalistą, nikt nie poda mi ręki, pani Bożenka w sklepie spożywczym przestanie się do mnie miło uśmiechać". Dobrze wiedział, że nikt z sąsiadów już od dawna z nim się nie liczył. Nie liczyli się również z jego ojcem. Kaleka, dawna gwiazda sportu - ani pożyczyć na flaszkę, ani cokolwiek załatwić po znajomości. - "Aresztują, pobiją, a potem więzienie" - dalej drążył w umyśle resztki możliwości w poszukiwaniu źródeł własnego strachu. Więzienie to było coś co go przerażało. A może pozwolili by mu zabrać komputer, ten od Chmielewskiego. Miałby swoją celę, swoje kochane książki, mógłby zająć się budowaniem modeli matematycznych dla maklerów giełdowych. Nie wyglądało to źle. Trzy razy dziennie żarcie, może nie najlepsze, ale i tak nigdy nie zwracał uwagi na drobiazgi. Potem obowiązkowy spacer, od dziesiątej spanie. Nie wyglądało to tragicznie. A towarzystwo? No cóż. Coraz więcej wykształconych ludzi siedziało w więzieniu. Być może miałby szczęście i trafiłby na księgowego... Ojciec dostałby zawału. Ta myśl, że przez niego ojciec zadręczył by się na śmierć przywołała go do przytomności. Cichy zwolnił prędkość do dozwolonych stu na godzinę. Policyjny radiowóz wyrównał z nimi prędkość. Samochody jechały teraz obok siebie. Niemiecki policjant posłał w ich stronę uprzejmy uśmiech i lizakiem dał znak do zjazdu na pobocze. Akurat zbliżyli się do leśnego parkingu, więc Cichy włączył kierunkowskaz i skręcił kierownicą w tę stronę. - Zrelaksuj się, Prymus - powiedział. Cichy bez najmniejszego napięcia zjechał w zatoczkę. Z wyuczoną obojętnością, pełną eleganckiej niechlujności w ruchach, policjant wysiadł z radiowozu. Szedł powoli. Ofiara była całkowicie na jego łasce i niełasce. Mógł zrobić co tylko chciał. Byli jego. Po niemiecku zwrócił się do siedzącego w samochodzie Cichego - Przekroczył pan dozwoloną prędkość. Proszę dokumenty. Robert skurczył się na tylnym siedzeniu. Najchętniej zagrzebał by się w paczki z zakupami. Cichy pochylił się do schowka na mapy i wyjął z niego dokumenty wozu. Policjant zajrzał do wnętrza samochodu. - Kolega jest chory? - spojrzał na Roberta odbierając dokumenty. - Nie, tylko ciężko przestraszony - Cichy znał niemiecki równie dobrze jak polski. Mieszkał z matką w Hamburgu sześć lat. Tam też skończył szkołę podstawową. Mówił bez akcentu. Policjant przejrzał papiery i spisywał dane do notesu. - Nie ma się czego bać. Policjant też człowiek - uspokajał Roberta. - Przestraszył się prędkości. Mercedes to porządne auto, a on pierwszy raz w życiu jechał 170 km/h. Policjant podniósł wzrok z nad papierów. - Dwieście. - Tego nie chciałem mówić na głos, bo jeszcze by zemdlał. - Skąd ten samochód? - spytał Policjant. - Helmut, właściciel, to przyjaciel mojej mamy, dał się przejechać na próbę. Policjant zamknął notes i oddał papiery Cichemu. - Ta próba kosztuje pana dwieście marek. Jeszcze raz spojrzał na bladego jak śnieg Roberta. - Może pan wyjdzie na świeże powietrze? - zaproponował, ale przestraszony chłopak nawet nie zareagował. Robert musiał udać się w ustronne miejsce do pobliskiego zagajnika. Cichy wypakował nowo zakupione rzeczy z toreb i układał je pedantycznie do skórzanej walizki. Puste torby wepchnął do śmietnika. Na autostradzie nie było ruchu. Parking był pusty gdy zajechał na niego Biedrona swoją żółtą Corvettą. - Prymus. No jak, żyjesz? - krzyknął rozbawiony Biedrona. Robert wracał z lasu. Nie wyglądał najlepiej. Strach przerodził się teraz w złość. - Jesteś sukinsyn - powiedział do Cichego. - Ale nie idiota. Myślałeś, że jechałbym autostradą na żywca bez papierów? Czy ja wyglądam na samobójcę? Ja chcę żyć - spokojnie odpowiedział Cichy. Robert podszedł do samochodu. Biedrona zaparkował Corvettę obok Mercedesa. Wysiadł i przywitał się z Robertem. - Taki wóz jak ten załatwia się przez podstawienie - Biedrona podchwycił wątek Cichego - Mercedes 300 to stara technologia. Niemiec już nie lubi swojego auta, chce się go pozbyć i kupić nowe. Ale na nowe go nie stać. Dzwoni więc i zamawia kradzież. Papiery są w wozie, ja przyjeżdżam, odbieram auto i wyjeżdżam do Polski albo do Rosji. Bezpiecznie przejeżdżam wszystkie granice. Odsyłam mu papiery. Auto przerabiam i sprzedaję. Dziesięć procent dostaje Niemiec, a resztę ja. Proste? Na twarzy Roberta nie widać było zrozumienia. Niby matematyka, ale inna niż ta w liceum. Dał za wygraną. - To jaki on ma z tego interes? - zapytał zdziwiony. Cichy zatrzasnął swoją walizkę i podszedł bliżej Roberta. - Ubezpieczalnia wypłaca mu odszkodowanie. Facet dostaje forsę. Fabryka sprzedaje nowe auto. Ludzie mają pracę. Interes się kręci. Robert zrozumiał. Cichy uśmiechnął się życzliwie. Nie wszyscy muszą przecież być tak pojętni jak Robert i chwytać w lot. Poklepał go po ramieniu i przygarnął jak dobrego kumpla. Obeszli bagażnik Mercedesa i stanęli przy drzwiach od strony kierowcy. - Teraz twoja kolej. Samochód jest czysty, papiery w porządku. Właściciel siedzi w Berlinie pod telefonem i w razie konieczności potwierdzi, że samochód jest pożyczony. Ty masz tylko przejechać przez granicę. Stanęli przy otwartych drzwiach kierowcy. Biedrona podszedł z drugiej strony i oparł się o dach. Słońce właśnie chyliło się ku zachodowi. Ostre promienie oślepiały go, aż musiał zmrużyć oczy. - Masz czysty paszport, czyste konto, jesteś prymus i piszą o tobie w gazetach. Robert spojrzał na Biedronę. Szło za gładko. Biedrona uśmiechnął się i odszedł do bagażnika Corvetty. - My jedziemy przed tobą i cię obstawiamy - tłumaczył dalej Cichy. - Głowa do góry. Cokolwiek się dzieje nie wysiadaj z samochodu. Resztę zostaw nam. Cichy popchnął Roberta do wnętrza Mercedesa na siedzenie kierowcy. - Nogi - dorzucił Cichy i trzasnął drzwiami. Robert ledwie zdążył wciągnąć nogi do wnętrza. Biedrona wyjął z bagażnika czarną plastykową walizkę i przeniósł ją do bagażnika Mercedesa. Położył ostrożnie na skórzanej walizce i zamknął klapę. Robert liczył w głowie bilans strat i zysków. Na budowę nie ma po co wracać, bo się zwolnił. Ojcu obiecał, że zdobędzie pieniądze na kolonie dla Pawełka. Policjant puścił ich, bo papiery samochodu były w porządku. O co więc chodzi. Dlaczego się wahał? Przecież ma tylko przejechać przez granicę. Co go obchodzi cała reszta? Sprzedadzą samochód czy nie, to nie jego sprawa. Biedrona i Cichy siedli do Corvetty. Biedrona mrugnął porozumiewawczo do Roberta i z piskiem opon ruszył zostawiając go samego z problemami. Nie miał wątpliwości, że pakuje się w gangsterski numer - współudział w przemycie. No cóż, ale przecież pieniądze nie leżą na ulicy. Dlaczego właśnie jego wybrali do tego numeru? Przez cztery lata nie zamienił z nimi słowa. Szerokie opony Corvetty zablokowane hamulcami wznieciły tuman kurzu. Ostry pisk opon na asfalcie wyrwał Roberta z zamyślenia. Biedrona zatrzymał samochód prawie w miejscu. Zakręcił i stanął przodem do Roberta. Przednie reflektory uniosły się w górę z zapalonymi światłami. Rozległ się klakson. - Prymus, nie pękaj - usłyszał głos Cichego. Pochylił się i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik posłusznie zaskoczył i miły szum dwu i pół litrowego silnika wypełnił kabinę. Corvetta boksując oponami zakręciła w miejscu. Wcisnął sprzęgło, wrzucił bieg i powoli dodał gazu. Samochód posłusznie potoczył się do przodu. Wrzucił kierunkowskaz i skręcił w ślad za chłopcami włączając się w ruch autostrady. Spojrzał na licznik prędkościomierza. Strzałka przekroczyła cyfrę sto km na godzinę, a Corvetta stale się oddalała. Musiał dodać gazu. Serce łomotało mu w piersi z niebywałą siłą. W uszach dzwoniło. Przekręcił gałkę w radiu, wcisnął automatyczne wyszukiwanie stacji. Głos polskiego spikera zapowiadał kolejną piosenkę. - Dla tegorocznych maturzystów przebój lata - zespół Varius Manx z najnowszej płyty ELF. Było cudownie. Słońce właśnie kryło się za lasem. Fioletowe niebo grało milionami odcieni. Autostrada biegła w stronę horyzontu. Cokolwiek miało się stać było odległe od tej chwili o setki lat. Robert drugi raz w ciągu ostatnich dni poczuł ogromną radość życia. Był w stanie zawieszenia między przeszłością i przyszłością. Trwał w czystym poczuciu istnienia. Po raz pierwszy w życiu poczuł samego siebie. Ale kim naprawdę był? Tego nie wiedział.
Posuwali się powoli stojąc w rzędzie samochodów czekających na wjazd do Polski. Przejście graniczne w Kołbaskowie nie jest szczytem elegancji ani dobrej organizacji. Formalnie należy do Niemców. Ponieważ sto metrów obok rozpoczęto budowę nowego przejścia, więc stare porzucone i nie konserwowane umierało śmiercią naturalną. Ogólny nastrój apatii udzielał się również straży granicznej. Kontrolowali tylko niektóre samochody, a i to bez szczególnego entuzjazmu. Celnicy snuli się między blaszanymi barakami pamiętającymi jeszcze wczesne lata siedemdziesiąte. Raz po raz spoglądali na zegarki. Był wczesny wieczór i do końca zmiany pozostawało jeszcze sześć godzin. Robert wyłączył radio. Spojrzał przez przednią szybę. Żołnierz z ochrony pogranicza ruchem ręki nakazał Biedronie podjechać na wysokość blaszanego baraku. Robert podjechał Mercedesem w ślad za nimi. Stanął jednak dobrych pięć metrów w tyle. Biedrona wysiadł z samochodu i podszedł z celnikiem do bagażnika. Cichy stanął obok żołnierza, który sprawdzał paszporty. Spojrzał w stronę Roberta i mrugnął porozumiewawczo. Z baraku wyszło dwóch żołnierzy uzbrojonych w pistolety maszynowe. Jeden z nich pchnął Biedronę na klapę bagażnika zanim ten zdążył ją jeszcze otworzyć. Drugi chwycił Cichego za nadgarstek i skuł kajdankami. Nawet nie zdążył się odwrócić. Nie miał zresztą po co. Drugi żołnierz pochwycił jego rękę i wykręcił do tyłu, tak że chrząstka trzasnęła w łokciu. - "Wiedziałem" - przemknęło Robertowi przez myśl. Ale w tym momencie przed maskę Mercedesa wszedł celnik. Spojrzał na tablicę rejestracyjną, potem na Roberta. Obejrzał się za siebie, żołnierze odprowadzali Cichego i Biedronę do baraku. Celnik obszedł samochód i stanął przy drzwiach. - Kontrola celna. Poproszę dokumenty samochodu, paszport, prawo jazdy. Robert wygrzebał dokumenty z półki koło radia i podał je celnikowi. - Do kogo należy samochód? - Przyjaciel matki pożyczył, żebym skoczył do domu na dwa dni. Pojutrze wracam. - Nazwisko właściciela? - Tam pisze - odparł. Celnik podniósł wzrok na Roberta. Przez chwilę wpatrywał się prosto w oczy. - Mówi się, jest napisane. Nie uczyli w szkole? Czy zgłasza pan jakieś towary do oclenia? - Nic takiego nie mam. - Czy przewozi pan w samochodzie rzeczy, które nie należą do pana? Robert zawahał się. - Nie. Celnik przyglądał się Robertowi. - Proszę zjechać na bok i otworzyć bagażnik. Wskazał palcem wolne pobocze obok dużej ciężarówki Volvo stojącej na poboczu. Zabrał dokumenty i odszedł do baraku. Robert miał kłopoty, żeby drżącą ręką uchwycić kluczyki w stacyjce. Zjechał na wskazane miejsce, zatrzymał samochód, wyłączył silnik. W baraku za metalową żaluzją Cichy i Biedrona coś tłumaczyli straży granicznej. Biedrona najwyraźniej był w dobrym nastroju. Kpił sobie z żołnierza, bo ten, poczerwieniał na twarzy. Poderwał się do niego z pięściami, ale w porę wyhamował i nie doszło do rękoczynów. Cichy spojrzał przez okno i dostrzegł Roberta w samochodzie. Ich spojrzenia się spotkały. Robert wysiadł z samochodu i przeszedł do kufra bagażnika. Zanim podniósł klapę spojrzał na barak celników. Biedrona tłumaczył coś zawile wymachując rękami. Cichy bezczelnie śmiał się, nic nie robiąc sobie z przedstawienia. Kontrolnie spojrzał w okno. Dostrzegł Roberta otwierającego klapę bagażnika i jego twarz spoważniała. Robert pochylił się nad walizką i nacisnął równocześnie zamki po obu stronach. Nie odpuściły. Powtórzył mocniej, ale bezskutecznie. Spojrzał na barak. W oknie obok Cichego i Biedrony pojawił się celnik z dokumentami w ręku. Otworzył paszport, wystukał numery na klawiaturze komputera. Spojrzał w okno. Robert szarpnął leżącą na wierzchu walizkę. Była ciężka. Nie pamiętał aby tu leżała, gdy Cichy przepakowywał swoje rzeczy z toreb. Pod nią leżała druga skórzana walizka. Wyciągnął ją na wierzch i szarpnął za zamki. Tym razem odskoczyły posłusznie. Podniósł wieko i znalazł w jej wnętrzu kupione przez Cichego koszule. Wziął pierwszą z wierzchu i rozpakował ją. Celnik wyszedł z blaszaka i skierował się w stronę Mercedesa. Jedynym tematem zaprzątającym jego myśli od dwóch tygodni, był wyjazd na urlop. Wykupił wczasy w miejscowości o wdzięcznej nazwie Swomygace. Zafascynowała go nazwa i obecność szczupaków w pobliskim jeziorze. Wspominając zeszłoroczne połowy podszedł do Mercedesa, a nie widząc kierowcy ruszył w stronę otwartego bagażnika. Robert stał tyłem. Wyglądało na to, że się przebrał. Miał na sobie czarne spodnie i jasną koszulę. - Co to piknik? - złośliwie zapytał celnik. Robert gwałtownie się odwrócił. Nie mógł odpowiedzieć, bo właśnie mył zęby. Skończył szorowanie szczoteczką; wyjął z walizki plastykową butelkę z mineralną wodą. Nie spiesząc się odkręcił ją, nabrał w usta łyk i chwilę płukał po czym splunął na asfalt tuż pod nogi celnika. - Do dziewczyny jadę. Muszę się odświeżyć - posłał celnikowi swój najlepszy uśmiech. Jeszcze raz sięgnął do walizki. Wyjął swoją starą podkoszulkę i starł nią resztki pasty z policzków, wysmarkał nos i odrzucił z powrotem do walizki. - Chce pan przejrzeć co jest wewnątrz? - zapytał celnika. Celnik nie chciał. - Tak wygląda chamstwo, gdy się dorwie do szmalu - mruknął pod nosem. Rzucił paszport do wnętrza walizki, zawrócił w miejscu i odszedł. Robert zamknął bagażnik i siadł za kierownicą. Jak długo sięgnął pamięcią wstecz nigdy nie potrafił się na nikogo wściekać. Można by powiedzieć, że jego zewnętrzna ekspresja miała równie urozmaicony wykres co elektrokardiogram nieboszczyka. Często sam miał do siebie o to pretensje. Tego wieczoru jednak coś w nim pękło. Poczuł się dotknięty do żywego. Zlekceważono go, oszukano, bezwzględnie wykorzystano. Przez moment myślał, że Cichy jest równym kumplem, cwaniakiem, który wplątał się w przemyt, ale jednak kumplem. Pomylił się. Włączył silnik. Spojrzał na okno blaszanego baraku. Cichy patrzył na niego wzrokiem bez wyrazu. Do okna podszedł żołnierz i przekręcił żaluzję. Cichy zniknął. Jadąc do Szczecina złożył sobie święte przyrzeczenie - "Nigdy, nigdy więcej". Nie mógł Mercedesem jeździć nocą po mieście, bo od dziesiątej wieczór policja kontrolowała wszystkie lepsze auta. Nie mógł zaparkować pod domem, bo mógł go ktoś zobaczyć. Przecież nie był Miss Polonią, żeby nagle wygrać Mercedesa. Na ulicy samochód z niemiecką rejestracją postałby może siedem, a może dziesięć minut zanim by go skradli. Pojechał do Czarnego. - Papiery, kluczyki. Te rzeczy też są Cichego - postawił walizki na posadzce. Zdjął skórzaną kurtkę i rzucił obok razem z dokumentami i kluczykami od Mercedesa. - A gdzie Cichy? - spytał Czarny. Płomień na kominku lizał okopcone krawędzie marmurowych kolumn. Czarny siedział w głębokim fotelu. Obok w drugim siedział Skorpion, wyjątkowo przytomny tego wieczoru. Kobra rozłożony na skórzanej kanapie zażerał winogrona. Robert poluźnił krawat, ale nie mógł go do końca rozpiąć., - Został na granicy - odpowiedział niepewnie. Czarny poważnie przyglądał się Robertowi. Był dobrym psychologiem. - Sam został? - spytał.
- Sprawdzali dokumenty. Wolałem nie sterczeć tylko... jak odjeżdżałem to chyba jeszcze zaglądali do samochodu... Czarny wstał z fotela. Cały sprężony podszedł do Roberta. Skorpion chłodno przyglądał się tej scenie, ale Kobra spuścił wzrok. Nie znosił widoku krwi. - Zaraz. Jego zatrzymali, a ty sobie pojechałeś? - zapytał ściszonym, drżącym głosem. - Fuksem mi się udało. Przyczepili się czy co? Zresztą Cichy nie kazał mi wysiadać z samochodu. Miałem pomóc, a nie... - Robert z trudem wytrzymywał spojrzenie Czarnego. - Chcesz powiedzieć, że kolegę zostawiłeś w gównie, a sam spierdoliłeś? Tym razem Robert nie wytrzymał. Wszystko można mu zarzucić, ale nie tchórzostwo. - Mieliśmy pojechać po zakupy. Po cholerę ten cyrk z samochodami, jakimś towarem, z trefnymi walizkami? - Robert kopnął z wściekłością stojącą na ziemi walizkę. Czarny spojrzał na Skorpiona. Ten wstał z fotela, podszedł do walizki, położył ją na stole i po chwili grzebania przy szyfrowym zamku otworzył wieko. Na dnie leżała para starych narciarskich butów. W jednej chwili opadło z Roberta całe napięcie. Rozpiął koszulę, żeby ją zdjąć i oddać. - Rzeczy możesz zatrzymać - odezwał się Czarny - są przepocone, a tu nikt tego nie będzie prał. Robert podniósł z ziemi kurtkę. Czarny wyciągnął z kieszeni plik banknotów i przeliczył je. Spojrzał na Roberta, dorzucił jeszcze dwa. - Twoja działka - podał mu pieniądze. - To za dużo - bronił się Robert. - To zaliczka. Weźmiesz mój motocykl i porozwozisz jutro parę listów na mieście. Kobra wstał z kanapy. Zgarnął ze stołu plik leżących kopert i wcisnął je Robertowi pod rękę. - Ale ja... - niepewnie zaczął Robert. - Nawaliłeś bracie, ale daję ci jeszcze jedną szansę - skończył rozmowę Czarny. Opierając się dłużej można było tylko dostać w mordę, więc Robert odwrócił się i ruszył do wyjścia. Czarny spojrzał na Kobrę i Skorpiona. Uśmiechnął się. Robert zniknął w drzwiach. Czarny stał spoglądając w okno. Robert zszedł po schodach przed dom. Stanął obok nowiutkiego motocykla marki Kawasaki ZX 100. Z bocznych drzwi prowadzących do kuchni wyszedł Cichy, a za nim Biedrona. Podeszli do Czarnego. - Na granicy jesteśmy spaleni - chłodno stwierdził Cichy. - Ten mały, to nasza duża szansa - Czarny obserwował jak Robert zakłada kask na głowę i siada na motocykl. - Znam go cztery lata. On na ten numer nie pójdzie - zaprzeczył Cichy. Czarny znał się na ludziach. Uśmiechnął się do niego serdecznie. - Pójdzie - zawyrokował. Robert przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik odpalił po pierwszym dotknięciu. Jego szum przyprawiał o dreszcze. Sto czterdzieści koni mechanicznych czekało, aż Robert wciśnie nogą pierwszy bieg. Swąd gumy i dym wydobył się z pod tylnego koła, po tym jak Robert przekręcił rączkę gazu. Tylko cud i wrodzony refleks pozwolił mu zmieścić się w otwartej bramie prowadzącej na leśną drogę. Położył się w zakręcie na lewy bok, dodał gazu i wyszedł na prostą. Po stu metrach wiedział, że jest zrośnięty z motocyklem w jeden organizm. Już nic nie mogło ich rozłączyć.
ROZDZIAŁ 9
Chmielewski stał w szczerym polu. Dookoła jak okiem sięgnąć ciągnęły się podmokłe pola. Za nim na wzniesieniu stały zabudowania gospodarstwa rolnego. Mury z czerwonej cegły podtrzymywały zapadający się do wnętrza dach. Świeżo prana bielizna suszyła się w ogrodzie. Chmielewski zatoczył ręką szeroki łuk, wskazując na puste pola. - Panowie. Dwieście kilometrów autostrady, sieć stacji benzynowych, nowoczesne parkingi, serwisy. Cała Skandynawia będzie tędy jeździć. I to jest to. A co, pan mi mówi, że się nie da? Zirytowany Chmielewski obrócił się do trójki mężczyzn idących jego śladem. - Jako inżynier mówię, że się nie da - podjął temat inżynier Bukowski, szczupły, o sportowej sylwetce mężczyzna po czterdziestce. Należał do ludzi widzących najpierw problemy, a potem pieniądze. Nie posiadał w sobie za grosz entuzjazmu do czegokolwiek. Ciągnąc dalej narzekania spojrzał na swoich dwóch kolegów stojących po bokach. - Tej wsi nie ominiemy. Tu są łąki, a tam bagna, aż do Miedzeszyna. Za miękki grunt. Stojący obok Kucharski był cynikiem i wszystkie pomysły Chmielewskiego dla zasady wyśmiewał, a przynajmniej lekceważył. - Ksiądz chłopom zabronił ziemię sprzedawać - dzielił się swoją wiedzą. - Pewno chce opchnąć ten poniemiecki cmentarz pięć razy drożej. Chmielewski czasami miał dość swoich wspólników, ale prawdę mówiąc na innych w promieniu dwustu kilometrów nie mógł liczyć. Byli bezwolni, senni, ale przynajmniej wykształceni. - Dlaczego to się tak wlecze? - wycedził poirytowany. Ręce mu opadły, zgarbił się. Ostatnie słowa wypowiedział już do siebie. Trzecim mężczyzną stojącym na przeciw Chmielewskiego był prokurator Wielewski. Siwy pan o uśmiechu bazyliszka. Chmielewski podszedł do niego dwa kroki i ściszonym głosem, żeby pozostali nie słyszeli, spytał: - Co z koncesją? Prokurator jakby czekał na to pytanie. - Potrzebny jest tylko jeden podpis. Ostatni. Faceta, który mi niczego nie odmówi: potrącenie na pasach i ucieczka z miejsca wypadku. - Ile chcesz? - beznamiętnie zapytał Chmielewski. - Mam swoje lata. No i wiesz, ten napad na bank. W każdej chwili mogą mnie zwolnić. Chcę wejść w autostradę jako udziałowiec. Chmielewski aż poczerwieniał z wściekłości, ale być może to tylko poranne słońce rzucało taki ciepły kolor na jego policzki. - Za jeden podpis, bez forsy? - wycedził przez zęby. Prokurator nawet nie spojrzał na Chmielewskiego. Bawił się trzymanym w palcach patykiem. Patrzył w stronę zrujnowanego gospodarstwa. - Ten podpis możesz mieć nawet jutro. Albo wcale - spokojnie odparł. Uśmiechnął się serdecznie do Chmielewskiego. Chmielewski odpowiedział mu tym samym. Każdy z nich miał w tym momencie własny pomysł na załatwienie tej sprawy, z goła odmienny od partnera. Od strony gospodarstwa usłyszeli wołanie: - Marzena, Marzena, co z tą wodą? Pośpiesz się! Prokurator spojrzał w stronę studni. Chmielewski obrócił się całym ciałem w tę samą stronę. Młoda dziewczyna niosła dwa wiadra pełne wody. Mogła mieć dziewiętnaście lat. Szła boso. Krótka, prosta sukienka kończyła się wysoko na odsłoniętych udach. Spleciony jasny warkocz sięgał jej prawie do pośladków. Odwróciła głowę i mrużąc oczy przyglądała im się z daleka. Miała regularne rysy twarzy, brzoskwiniową cerę, ciemne brwi. Czterech starszych mężczyzn stojących na tle Mercedesa, nie wzbudziło jej zainteresowania. Odwróciła od nich głowę i weszła na podwórko. Chmielewski poczuł się pięćdziesięcioletnim facetem, który będąc najbogatszym człowiekiem na Pomorzu w jednej chwili stał się życiowym bankrutem. Poczuł, jak życie przecieka mu przez palce. Za plecami Chmielewskiego stanął Bukowski. Z satysfakcją uśmiechnął się do swoich myśli patrząc na Chmielewskiego. - Obawiam się, że ta ziemia nie jest na sprzedaż. Chmielewski był jednak innego zdania.
Zbliżało się południe. Po ostatnim wieczorze, który Cleo spędziła jak zwykle w towarzystwie ojca i jego kolegów, oprócz kaca pozostało jeszcze niemiłe wspomnienie. Po prostu upiła się i ostentacyjnie lekceważyła całe towarzystwo. Miała dość tych old boyów śliniących się na widok każdego biustu. Wyszli z przyjęcia razem i wiedziała, że czeka ją poważna rozmowa z ojcem. Ponieważ takie sprawy lubiła załatwiać od ręki, zeszła na parter w bojowym nastawieniu z butelką wody mineralnej w ręce. - Tato? Czy jest ktoś w domu? Z ogrodu dobiegał warkot kosiarki. To pan Janek, ogrodnik, podcinał trawę. Cleo zajrzała do kuchni, ale nikogo tu nie było. Przeszła do gabinetu ojca. Na biurku jak zwykle stał niewyłączony komputer. Poza tym reszta przedmiotów była martwa. Przez pustą jadalnię doszła do salonu. Wszystko w tym domu było obrzydliwie nowe i gotowe do zagospodarowania. Ściany czekały na obrazy, podłogi na meble, parkiety na dywany, a cały dom na ludzi, którzy mieli go ożywić swoją obecnością. Ale jak na razie tę ośmiuset metrową rezydencję zasiedlało troje mężczyzn: jej ojciec, sześćdziesięcioośmioletni pan Janek i ochroniarz. Podeszła do otwartych na całą szerokość szklanych drzwi do ogrodu. Ojciec miał dobry gust, albo wystarczającą ilość pieniędzy, aby wynająć odpowiednich ludzi. Pan Janek kosił ostatni pas trawy, zgrabnie omijając świeżo zasadzone srebrzyste świerki. - Ty pewnie jesteś Cleo? - usłyszała kobiecy głos. Odwróciła się. Za nią w drzwiach stała dziewczyna o prostych jasnych włosach opadających aż do bioder. Wąski ręcznik owinięty w pasie był jedynym jej odzieniem. Dalej biegły niekończące się opalone nogi z małymi, dziewczęcymi stopami. - Kim jesteś? - tyle zdołała wydusić z siebie zaskoczona Cleo. - Cześć - dziewczyna wyciągnęła przed siebie dłoń i zrobiła krok w jej stronę - Jestem Marzena - nowa sekretarka twojego ojca. Pan Janek nie mógł oderwać oczu od stojącej na tarasie dziewczyny Kosiarka zazgrzytała i srebrzysty świerk padł martwy pod jej nożami. Pan Janek rzucił się do drzewka. Najpierw usiłował je ponownie zasadzić, ale po nieudanej próbie schował je za plecy i rozpoczął odwrót w stronę garażu. Chmielewski wszedł do kuchni. Dopił kawę i zagryzł ją kawałkiem kanapki. Podśpiewując wyszedł do przedpokoju. W drzwiach prawie zderzył się z wchodzącą Cleo. - Pojedziesz z panią Marzeną do miasta. Pokażesz jej kilka sklepów. Chcę, żebyście elegancko wyglądały. Dziś wieczór mamy kolację w Radissonie. -Nie mam czasu, jestem umówiona.-To był jedyny wybieg jaki wpadł jej do głowy. - To dasz jej swój samochód - zarządził Chmielewski - Co? - wykrzyknęła zdziwiona. - Co, co? Daj jej auto.
Chmielewski wyszedł z domu na podjazd do samochodu. Drzwi bezgłośnie zatrzasnęły się za nim. Wściekła Cleo odwróciła się do lustra. Stała w kąpielowym płaszczu nie mając zielonego pojęcia jak zemścić się za poniesioną zniewagę. Jej wzrok trafił na stuzłotowy banknot z numerem telefonu. Wyrwała banknot, podeszła i wystukała numer telefonu na klawiaturze. - Robert? Na jej twarzy pojawił się uśmiech, gdy usłyszała znajomy głos. Był to z pewnością jeden z najpiękniejszych dni w życiu Roberta. Pierwszy lipca. Słońce świeciło jak co dzień, upał był nie do zniesienia. Miasto zadymione od spalin. Niby wszystko po staremu, a jednak nie. Ona była z nim. Jechali we dwoje: Cleo i Robert główną ulicą Szczecina. Motocykl od Czarnego sam w sobie wzbudzał już pożądanie nastolatków, a teraz jeszcze ta dziewczyna o kręconych rudych włosach w zakrótkiej mini spódniczce siedziała wtulona w jego plecy. Droga do Radissona była prosta jak drut, ale po co było się spieszyć. Już dwukrotnie objechali plac Grunwaldzki i sąsiednie uliczki. Cleo nie zauważyła podstępu. Wszystko dla niej było w koło interesujące. Ludzie, domy, sklepy, wszystko było inne, obce i pociągające. Chłonęła wrażenia ze zdwojoną intensywnością. Skoro urodziła się w tym mieście, tu mieszkał jej ojciec, więc z całych sił starała się znaleźć coś za co pokochała by to miasto. Ten moment musiał w końcu nastąpić i Robert zjechał z głównej alei w boczną uliczkę i plac budowy. Nowoczesna kamienica z obszernym podwórkiem, znak nowych czasów. Nowa spółdzielnia oferowała mieszkania w wysokim standarcie i ekspresowym terminie realizacji za przystępną cenę sześciuset dolarów za metr kwadratowy. Nie były to mieszkania dla młodych małżeństw lub rencistów. Za ojca rentę plus Roberta stypendium, mogliby po roku kupić cztery metry i piętnaście centymetrów, o ile w ogóle dostali by się na listę członków tej spółdzielni. Dom był prawie gotowy. Kończono elewacje, wstawiano powybijane szyby. Robotnicy sprzątali podwórko po zakończonej budowie. Robert zatrzymał motocykl pod ścianą. Cleo zdjęła kask. - Zaczekaj chwilę muszę coś załatwić - rzucił przez ramię. Był w doskonałym humorze. Cleo w nieco gorszym. Budowa nie była wymarzonym miejscem turystycznym. Dwóch robotników, którzy mogli mieć po dwadzieścia cztery lata patrząc na motocykl liczyło w pamięci swoje zaoszczędzone pieniądze. Chyba za dużo brakowało, bo jeden w końcu zrezygnowanym głosem rzucił w stronę Roberta. - Ładny motocykl. - No. Mnie też się podoba. Nie widzieliście inżyniera Bukowskiego? - Tam - robotnik wskazał ruchem głowy na sąsiednie podwórko. Drugie podwórko było jeszcze rozkopane. Dwóch ludzi robiło pomiary głębokości wykopu. Trzeci stał z boku i porównywał je z planami. - Inżynier Bukowski? - spytał odwróconego do niego plecami mężczyzny. Wyglądał na czterdzieści pięć lat. Siwe, gęste włosy i zadbana broda, dodawały rysom bosmańskiej powagi. - Tak. A o co chodzi? - inżynier nie odpowiedział, tylko burknął. Ale w mgnieniu oka zmazał z twarzy grymas zniecierpliwienia i zastąpił go serdecznym uśmiechem na widok Cleo. - Jak tam ojciec? - zapytał patrząc gdzieś za Roberta. Robert spojrzał do tyłu. - Dobrze - odkrzyknęła córka Chmielewskiego i poszła w stronę rozlanej na środku podwórka kałuży. - Mam dla pana przesyłkę - Robert wyciągnął z plecaka szarą kopertę. W zamian otrzymał w spadku po Cleo resztki serdeczności. - Coś od Chmielewskiego? - zapytał zaciekawiony inżynier. - Nie. Od Czarnego - odparł Robert. Bukowski spoważniał. Dyskretnie spojrzał za siebie. Dwaj robotnicy walczyli z mierniczą łatą stojąc w wykopie. Inżynier rozdarł brzeg koperty sprawdzając zawartość. - Lepiej późno niż wcale - wycedził pod nosem. Ponownie spojrzał na Roberta. Tym razem przyjrzał mu się uważnie. - To ty jesteś ten geniusz z gazety? - zapytał z uśmiechem niedowierzania. - Przesadzają - odpowiedział Robert. Miło było spijać słodycz popularności. - Robert? - Cleo brodziła w kałuży. Woda sięgała do wysokości kostek jej skórzanych wojskowych butów. Czerwone promienie słońca wyrysowały jej zgrabną, sylwetkę na tle nieotynkowanego muru z cegieł. Obaj jak na komendę spojrzeli w jej stronę. - Nie znasz bardziej romantycznego miejsca? - spytała. Robert znał oczywiście mnóstwo miejsc, które dla niego były bardzo romantyczne. Mógł to być komin wentylacyjny na dachu ich czteropiętrowego bloku, gdzie zaszywał się ze swoimi książkami gdy koledzy ojca za długo i za głośno kibicowali piłkarskim rozgrywkom w telewizji. Romantyczna była stara złomownia nad Odrą. No i jeszcze parę innych miejsc dla samotnego pustelnika, ale żadne nie nadawało się dla nowego Roberta jakim stał się odkąd spotkał Cleo. Jej chciałby pokazać takie miejsce, które byłoby obrazem jego duszy. Nie znał takiego miejsca. Zaprosił Cleo do kawiarni "Brama". Dostał zaliczkę od Czarnego, więc mógł jej postawić nawet lody. Cleo siedziała przy stoliku, a on poszedł do telefonu. Miał do oddania ostatnią kopertę i chciał się jej jak najszybciej pozbyć. - Nie, nie - mówił do słuchawki. - Pan mnie nie zna. Mam kopertę od Czarnego. Będę z dziewczyną w "Bramie". Taka ruda, z kręconymi włosami - tłumaczył. Ktoś po drugiej stronie odłożył słuchawkę. Robert wrócił do stolika. W kawiarni nie było wielu gości. Towarzystwo zjeżdża się tu dopiero wieczorem. Punkt jest znakomity. Stara miejska brama przerobiona na przytulną kawiarnię. Prowadzi ją przemiły chłopak z Jugosławi. Jego zasługą była dobra atmosfera tego lokalu. Ale widocznie komuś to przeszkadzało, bo chciano go przepłoszyć. - To co ludzie tu robią wieczorami? Telewizja i do wyra? - zapytała zdegustowana Cleo. - A co byś im zaproponowała? Ulicą toczył się policyjny radiowóz. Samochód w pewnym momencie skręcił na chodnik i zaparkował przy drewnianym płotku kawiarni. Wysiadło z niego dwóch policjantów. Obeszli ogrodzenie i stanęli obok motocykla. Jeden z nich, młodszy, stanął przy zaparkowanym na chodniku Kawasaki i wyciągnął bloczek z mandatami. Drugi, na oko dobijający pięćdziesiątki wszedł do kawiarni. Rozejrzał się dookoła. Bez trudu odnalazł dziewczynę o rudych włosach. Robert siedział tyłem do motocykla. Cleo pierwsza zauważyła policjantów. Poderwała się z miejsca i ruszyła w ich stronę. Robert obejrzał się za siebie. - Zaczekaj. Ja to załatwię - posadziła Roberta na miejscu. Starszy policjant stanął tuż za Robertem. Od zawsze widok policjanta w mundurze kazał mu się na dzień dobry czuć winnym. Wstał gotowy bronić swojej niewinności. - Podobno masz jakąś przesyłkę do oddania - zwrócił się do niego policjant. Takiego pytania Robert się nie spodziewał. Sięgnął do plecaka i wyciągnął szarą kopertę. Nie była tak gruba jak poprzednie, ale jej zawartość rozwiązałaby parę problemów na wakacje. Policjant wziął do ręki kopertę, zważył ją. - To twój motocykl? - spytał patrząc na Kawasaki - Nie. Pożyczony - odparł niepewnym głosem Robert. - Tu jest zakaz parkowania - rzucił mimochodem policjant i tak jak wcześniej podszedł, tak teraz leniwym krokiem powlókł się z powrotem w stronę wyjścia. Na moment przystanął obok Cleo, która z uporem tłumaczyła coś służbistemu młodemu policjantowi. - Tyle za parkowanie? - krzyknęła spoglądając na trzymany w ręce mandat. Starszy policjant wyrwał go z jej ręki i z dezaprobatą pokiwał głową. Ruszył do samochodu. Młodszy policjant nic nie rozumiejąc, posłusznie odszedł jego śladem. Cleo wróciła zdenerwowana do stolika. - Masz jeszcze trochę czasu? - spytał Robert. - O siódmej mam kolację z ojcem i jego nową sekretarką - widać było, że nie jest z tego powodu szczęśliwa. - Choć. Coś ci pokażę - zaproponował. Po szerokich kamiennych schodach weszli do XVIII wiecznego kościoła. Cleo z zadartą głową wpatrywała się w barokowe malowidła na suficie. Jacyś ludzie setki lat temu pozostawili tu obraz swoich wyobrażeń o świecie. Jaki inny musiał to być świat. Centralna postać to wszechmogący Bóg, który z wysokości niebios dostrzegał ludzkie wzloty i upadki. Sprawiedliwy, wszechobecny, nieuchronny w swych wyrokach. W jego cieniu ludzie rodzili się, dorastali, siali i zbierali, a na końcu umierali. Ich życie było przepustką do wieczności. Każdy człowiek miał w tym świecie swoje miejsce. Tam gdzie się urodził, tam też umierał. Feudalny świat w swej nienaruszalnej, wiecznej formie. Fresk został namalowany w modnych odcieniach różu i błękitu. W takie same kolory pakuje się dzisiaj pieluszki dla niemowląt. Badania wykazały, że dzieci lubią pastelową paletę barw. - Nigdy nie widziałam tak wydekorowanego kościoła - powiedziała zafascynowana Cleo. - Co my tu robimy? W małym barokowym kościółku nie było wiernych. Samotnie stali w głównej i jedynej nawie. - Chciałaś poznać Polskę? - powiedział ściszonym głosem. - No to tu się właśnie zaczyna. Mój ojciec przychodzi tu co tydzień. Robert przykucnął. Cleo zrobiła to samo. Odłożył kask na posadzkę i pociągnął ręką po marmurowych płytach. Były pofalowane jak wieczorna tafla jeziora. - Widzisz, od trzystu lat ludzie przychodzą tu prosząc o nadzieję. Podniósł wzrok na Cleo. Dotykała ręką wytartych kolanami płyt marmuru. - Nie myślałaś, żeby zostać w Polsce dłużej? Na kilka miesięcy - zapytał z nadzieją. Głos mu drżał jakby bał się, że wypowiadając te słowa zniszczy kruchy obraz swoich marzeń. - Nie wiem. Mogę mieszkać wszędzie. Turcja, Afryka, Meksyk. To co jest ważne to ludzie, którzy cię otaczają, a nie miejsce. Robert zakrył uśmiechem cień smutku, jaki pojawił się w jego duszy. Nie spodziewał się innej odpowiedzi. Ale jednak myśl, że kiedyś ta dziewczyna będzie musiała wyjechać, była bolesna. Wstał, pomógł unieść się Cleo i poprowadził ją w stronę ołtarza nucąc marsz weselny. - Przestań - Cleo śmiała się z zabawy. Zatrzymali się przed ołtarzem. Robert spojrzał na obraz z wizerunkiem Jezusa Chrystusa boleściwego. Wskazał ręką na stojącą obok niego Cleo. - To jest Cleo z Nowego Yorku. Chciałaby wiedzieć, jak żyją tutaj ludzie. - Nie żartuj. Siadaj - pociągnęła go w stronę ławki. Nie był w dobrym nastroju. "Dlaczego nic nie może zrobić aby ją zatrzymać. Nigdy na niczym mu nie zależało tak jak na niej. Nie ogarniał swoich uczuć. Nie znał ich siły. Czuł, że wzbiera w nim gotowość do nadludzkich czynów, żeby tylko zmienić los, który zapowiadał rozstanie". - Wiesz. Jesteś inteligentny, utalentowany... - przerwała milczenie Cleo - ...ale twój problem leży w tym, że sam siebie nie doceniasz, nie masz ambicji, nie wierzysz w siebie. Robert wbił wzrok w okolice swoich czubków butów. Gotów był się zgodzić na każdą ocenę, gdyby to cokolwiek miało zmienić. - Popatrz na mojego ojca. Zobacz jaki odniósł sukces -ciągnęła Cleo. Ta uwaga jednak podniosła mu w żyłach ciśnienie krwi. Ona stawia mu tego lokalnego cwaniaka, dorobkiewicza, bonza żyjącego z przemytu, za wzorzec? - A wiesz, skąd ci wszyscy ludzie mają pieniądze? - wybuchnął tak niespodziewanie, że Cleo odchyliła się zaskoczona. Echo kilka razy powtórzyło: pieniądze, niądze, adze... ... i twój ojciec? - dodał po chwili. Tu jednak ugryzł się w język. Przecież to jest jej ojciec. Nigdy go nie widziała. Nigdy nie chodziła z nim na spacery, nie budowali razem zamków z piasku, nie rozpakowywał z nią gwiazdkowych prezentów, nie tuliła się do niego ze strachu przed burzą. Przyjechała, bo chciała odzyskać stracone i tak wymarzone uczucia. Nie mógł jej tego zniszczyć. Popatrzyła na niego przenikliwie. Dla niej było oczywiste dlaczego odniósł sukces. - Ponieważ jest inteligentny i ciężko pracuje - odpowiedziała. I było to prawdą, najszczerszą. W jej świecie to wystarczało, aby wpisać się do klasy średniej, klasy uczciwych posiadaczy, żyjących na wysokim poziomie z uczciwie wypracowanych dochodów. Ale w jego świecie żyło się inaczej. - Tak. To prawda - uśmiechnął się do niej wybaczając nieświadomą naiwność. Odpowiedziała mu uśmiechem, który nosi się latami w sercu na pamiątkę. Zajechali motocyklem pod zamkniętą bramę. Cleo była spóźniona. Spojrzała na zegarek. Zeskoczyła z siedzenia i zawiesiła swój kask na kierownicy. Chmielewski siedział w swoim gabinecie i wypisywał czek, gdy na czarno-białym monitorze pojawił się obraz z kamery video umieszczonej przed bramą wjazdową. Cleo stała obok Roberta siedzącego na motocyklu. Był tylko jeden taki motocykl w Szczecinie. Znał go, gdyż Czarny kupił go parę miesięcy temu, w jego sklepie. Cleo stanęła przed Robertem i ważyła w sobie jakąś decyzję. W końcu odezwała się. - Mogę zadać ci pytanie? - patrzyła Robertowi w oczy, a jej spojrzenie sięgało głębiej niż jego własne myśli. - Ale nie możesz mnie okłamać. Robert rozbawił się tą sytuacją. Uniósł dwa palce do przysięgi i stanowczo kiwnął głową na zgodę. - Czy ty pracujesz dla Czarnego? - spytała nieoczekiwanie Cleo. Ani jeden mięsień nie drgnął Robertowi na twarzy. Cała jego świadomość skurczyła się ze strachu. Co miał jej odpowiedzieć? Przecież tak na prawdę nie pracował. Rozwiózł kilka kopert po mieście i tyle. Gdyby nie zajrzał do środka nawet nie wiedziałby, że są w nich dolary. A ten samochód na granicy to przecież była legalna przysługa. Znał Czarnego, ale to jeszcze nic nie znaczy. Co miał jej powiedzieć, żeby nie skłamać? Nie chciał jej stracić. Czy ona by go zrozumiała. Czy ona cokolwiek rozumiała z tego co ją otaczało? - Nie, to tylko kolega - odpowiedział. Cleo odsunęła jego długie włosy z czoła. Nie chciała już ich obcinać. Zaczęły jej się podobać. Pochyliła się do niego i ich usta odnalazły się tym razem bez trudu. Mimo, że ta chwila, jego najskrytsze i najgorętsze marzenie właśnie się spełniało, nie potrafił zatopić się w swoim szczęściu bez granic. Wiedział, że skłamał. Chmielewski wstał od biurka. Tego było za wiele. Bał się o Cleo, a Czarny i jego kolesie już nie należeli do grona przyjaciół tego domu. Wyrwał czek z książeczki i wyszedł na korytarz. Prokurator Wielewski i dyrektor banku czekali na zewnątrz. Cała trójka ruszyła w stronę zaparkowanych na podjeździe samochodów. - Potrzebuję detektywa - zwrócił się Chmielewski do prokuratora. - A może ja ci pomogę? - zaofiarował się ten życzliwie. - Nie, nie. Wystarczy ktoś z agencji. Wiesz, jakiś emerytowany policjant. - O, oni są jeszcze całkiem sprawni - powiedział prokurator. - Właśnie - uciął rozmowę gospodarz. Doszli już do samochodów, prokurator klepnął Chmielewskiego na pożegnanie i zamierzał wsiąść do samochodu. - To co - zagadnął Chmielewski - będziesz miał pieniądze na udziały? - pytanie zabrzmiało niewinnie, jakby rzucone mimochodem. Dyrektor banku jednak zwolnił w drodze do swojego samochodu i czekał na reakcję prokuratora. Po trzydziestu ośmiu latach pracy w prokuraturze, po tysiącu sprawach, przesłuchaniach nie można już dać się nabrać na stare chwyty. Dla niego byli amatorami. Wiedział, że zrobią wszystko, aby pod byle pretekstem wykluczyć go z nowopowstającej spółki. Było jednak za wcześnie, aby odsłonić karty. - Spokojnie. Coś wymyślę - nadmiar serdeczności przelewał się na tym podwórku. - Myśl, myśl - z przekąsem odparł Chmielewski zatrzaskując drzwi za wsiadającym do samochodu prokuratorem. Porozumiewawczo mrugnął do dyrektora Banku.
Dom Czarnego jak zwykle jasno oświetlony, jak latarnia z daleka naprowadzał przyjezdnych pod bramę. Tym razem nie było ochroniarza, a uchylone skrzydło kraty pozwalało bez przeszkód wjechać na parking pod domem. Robert postawił motocykl na nóżkach i zdjął kask. Jeep z żółtą plandeką na dachu stał obok żółtej Corvetty. Samochody były pootwierane, a kluczyki wisiały w stacyjkach, co nie było niczym dziwnym, ponieważ kradzież spalonej zapałki z tej posesji byłaby aktem samobójczym. Zwyczajem tego domu były kolacje na które zapraszano mamę Cichego. Urocza kobieta obdarzona niezwykłym humorem i kompletnym brakiem poczucia rzeczywistości z zawodu i zamiłowania była malarką. Czarny zakupił nawet jeden z jej obrazów na akcji charytatywnej, z której dochód przeznaczono na pomoc dzieciom niepełnosprawnym. Kupił wtedy kilka obrazów miejscowych malarzy, ale tylko tego jednego nie spalił. Naprawdę polubił w nim pewną tajemnicę. Niby nic. Obraz przedstawiał dziewczynę stojącą między drzewami na skraju jeziora. Intrygujące w nim było to, że dziewczyna spoglądała gdzieś w bok poza ramy obrazu, a jej twarz zdradzała niepokój. Robert wszedł po schodach na korytarz. Świtało a gwar rozmowy docierał z jadalni. Przystanął w półmroku korytarza ukryty za szklaną szafą. W całym domu roiło się od porcelany. W szklanych gablotach stały filiżanki, chińskie wazy, rodzajowe figurki przedstawiające sceny myśliwskie lub pary zakochanych uchwycone w miłosnych pozach. Kolekcja imponująca i warta ciężkie pieniądze. Z jadalni dobiegał kobiecy głos: - Dołóż sobie synku, wystarczy dla wszystkich. No i co dalej chłopcy. Jakie plany? - Mamo - Cichy starał się bronić przed jej czułościami. Odkąd rozstała się z jego ojcem, a było to rok po urodzeniu syna, nie zaznał spokoju. Cała potrzeba ofiarowania miłości przelała się na niego. Na dłuższą metę było to obezwładniające. Nie miał jednak sumienia wyprowadzić się z domu i pozostawić mamy samej sobie. Nadal czuła się potrzebna swemu dziecku. I tak mogło trwać do emerytury, jego oczywiście, bo matki to nie mogło dotyczyć. Była niezniszczalna. - Jakieś studia, co? - rozejrzała się dookoła. Przy stole siedzieli Kobra, Cichy, Skorpion i Biedrona. Czarny stał na werandzie i rozmawiał przez telefon. - Trzeba stanąć na własnych nogach. Pieniążki trzeba zarabiać - tłumaczył Skorpion. - Studia to dzisiaj szkoła zawodowa. My studiujemy życie - dorzucił Kobra wymiatając resztki smażonej ryby z talerza. - Życie towarzyskie na wydziale erotycznym. Zajęcia prowadzi dziekan Waliszewska - dorzucił Skorpion spoglądając na Kobrę. - Dorotka zresztą - dodał Kobra. - Mamo. Dzisiaj trzeba żyć szybko i mocno, póki jest się młodym. Robert stał w cieniu korytarza i słuchał dobiegającej go rozmowy. Przez szczelinę drzwi obserwował stół i biesiadników. - Zwłaszcza młodym i pięknym - szepnął Skorpionowi Biedrona. Obaj spojrzeli na Cichego. - Kto zje rybki? - mama Cichego zwróciła się z otwartym pytaniem. - Ja! - prawie krzyknął Kobra i zanim Biedrona chwycił widelec do ręki, zgarnął ostatnią rybę na swój talerz. - Nasmażyłam, a wy nie jecie - narzekała mama. Robert wszedł do jadalni. Pierwszy dostrzegł go Cichy. Gestem ręki zaprosił do stołu. - Dzień dobry - powiedział ogólnie. - Dzień dobry - odpowiedzieli zgodnym chórem Biedrona i Kobra. - Jak tam Amerykanka - Kobra nie dawał spokoju. - Wyszła z Prymusem, Casanova niech spierdala - bronił go Cichy. - Nie ważne. Dopadnie ją. Mały nie ma szans - powiedział rozbawiony Biedrona. Robert odłożył kask motocyklowy na stolik i siadł obok Cichego. Biedrona podsunął mu kawałek niedojedzonej ryby, ale Robert podziękował. Cichy zignorował złośliwości. Pochylił się do Roberta. -To świetna dziewczyna, nie rezygnuj. Dogadaj się z panienką i jedźcie sobie gdzieś w góry. Jak nie masz forsy to pogadaj z Czarnym, on ci pożyczy. Czarny stał na tarasie i dojadał z talerza rybę. Właśnie zakończył długą rozmowę przez telefon. Wyszedł na taras, żeby nie przeszkadzać przy stole. Teraz stał oparty o słup i wydłubywał smakowite kęsy ze smażonego pstrąga. Robert zadał pytanie i stanął w drzwiach czekając na odpowiedź. W końcu Czarny podniósł na niego wzrok. - Ile? Pięć, dziesięć, sto milionów? I z czego oddasz? - Znajdę jakąś pracę i ci oddam - zapewniał Robert. Czarny pokiwał przecząco głową. - Wyprujesz z siebie flaki, a potem kopną cię w dupę, tak jak twojego starego. Robertowi nabiegły do oczu łzy. Chciał się rzucić na Czarnego z pięściami. Nikt nie miał prawa obrażać jego ojca. To prawda, że wszyscy o nim zapomnieli. Gdy był świetnym sportowcem, drzwi się nie domykały od kolesi i działaczy. To prawda, że na ostatnią operację kolana wydali resztkę oszczędności. Wszyscy się odwrócili. Nie było już dawnego klubu sportowego, nie było związku, nie było prezesów. Pozostali sami, ale dumni. Robert odwrócił się do drzwi i ruszył do wyjścia, ale zawahał się. Czarny wiedział o Robercie więcej niż chciał to ujawnić. Znał jeszcze jeden szczegół z jego życia, o którym na razie nie wspomniał. Nie musiał. Robert nie wyszedł. Po jego ostatnich słowach mógł się obrazić, ale prawda o życiu osłabiała charaktery. - Jest robota. Za duże pieniądze. Jeden dzień pracy i na kilka lat spokój - usłyszał za sobą Robert. - Jeśli naprawdę jesteś inteligentny, to nie będziesz biedny - dodał Czarny.
Nad miastem zapadła noc. Najpiękniejszym, najbardziej szpanerskim i najrzadziej odwiedzanym w Szczecinie lokalem była restauracja w hotelu Radisson. Kelner zapalił zapałkę i przysunął ją do gazowego palnika. Płomień buchnął podgrzewając dno patelni. Kelner smażył naleśniki. Świadkami jego popisów byli siedzący przy stole Chmielewski w towarzystwie Cleo i swojej nowej sekretarki Marzeny, dyrektor banku z małżonką. Kucharski - właściciel hurtowni ze sprzętem elektronicznym, jego małżonka i samotnie przybyły na kolację prokurator Wielewski. - Proszę już podać te flambirowane naleśniki. Dwa razy oczywiście - zwrócił się do kelnera dyrektor banku. Marzena siedziała obok. - Na pewno będzie pani smakowało. Ciasto doskonałe. Do tego nadzienie z lodów i całość oblana gorącą czekoladą - dyrektor najchętniej sam zademonstrowałby siedzącej obok niego pani Marzenie jak gorącą, ale obecność żony siedzącej po drugiej stronie stołu działała na niego studząco. - A nie boi się pani, że bycie sekretarką to zbyt trudna praca? - podjęła wyzwanie pani dyrektorowa, kobieta niewątpliwie piękna o szlachetnych rysach twarzy i wyniosłym usposobieniu, ale eksponująca bardziej swoją złotą biżuterię, niż przemijające wdzięki. - Trzeba odbierać telefony, telexy, rozmawiać z ludźmi - ciągnęła. Ta ostatnia uwaga szczególnie była trafna, gdyż w przeciwieństwie do jej męża, któremu buzia się nie zamykała, pani Marzena od początku wieczora nie odezwała się do nikogo ani słowem. - No, ale nie mówmy o przykrych sprawach. W końcu to są przyjemności i kłopoty Jurka. Tyle lat żył sam, no to teraz ma dwie córeczki -żona Kucharskiego postanowiła wziąć Marzenę w dwa ognie. Chmielewski siedział strapiony pomiędzy Cleo i Marzeną. Gdyby obie dziewczyny stanęły razem na chodniku w ruchliwym miejscu miasta, byłyby przyczyną niejednego samochodowego wypadku. Chmielewski wiedział, że jego koledzy byli pod wrażeniem tych dwóch młodych, seksownych kobiet. Aby dodać całej sytuacji pikanterii grał rolę strapionego kłopotami i przygniecionego pracą, niezdolnego do flirtu, poczciwego ojca. Rolę tę odgrywał z powodzeniem przez całą kolację, do chwili gdy nagle za przeszkloną ścianą dostrzegł postać Czarnego. Odłożył serwetkę i wstał. - Przepraszam państwa na chwilę - powiedział z kurtuazją. Jedyną osobą, która dostrzegła powód jego odejścia był prokurator. Czarny stał w hallu przed restauracją. Przez szybę widział Chmielewskiego i jego gości. Oprócz nich jeszcze dwa stoliki były zajęte. - Słyszałem, że wchodzisz w autostradę - odezwał się Czarny do podchodzącego Chmielewskiego - pomyślałem, że może potrzebujesz udziałowców .Chmielewski wyjął cienkie cygaro z papierośnicy. Poczęstował Czarnego, ale ten odmówił. - Może, ale to nie jest interes dla ciebie - odparł Chmielewski. Starał się być maksymalnie opanowany. "Że też musiał właśnie dziś tu przyleźć, w miejsce gdzie wszyscy ich razem widzą. I prokurator." Wściekły Chmielewski wyjął zapałki, zapalił jedną i przytknął do końca cygara po czym podjął temat. - Tu trzeba dużo włożyć i długo czekać. - Ładną masz córkę - Czarny spojrzał przez szybę na stół przy którym siedziała Cleo. - Ile? - zapytał twardo. - Nie wiem, o tym decyduje spółka. Trzy miliony dolarów. Gotówką. Na początek. - "Do końca życia będę musiał potykać się o tego człowieka", pomyślał. "Do końca czyjego życia" - przez moment przemknęło mu przez głowę. - Kto wchodzi? - spytał Czarny. - Poczekamy jak będziesz miał pieniądze - Chmielewski odwrócił się żeby odejść. - Trzymaj miejsce - zakończył rozmowę Czarny. Gdy Chmielewski powrócił do swoich gości, atmosfera była równie oziębła jak parę minut wcześniej. Każdy starał się unikać spojrzeń sąsiadów, skupiając swoją uwagę na nieistotnych szczegółach kończonego deseru. - No, panie na pewno zechcą porozmawiać o modzie, a my panowie, pójdziemy do baru na mały koniaczek - powiedział Chmielewski. -Interesy. Marzena odłożyła posłusznie swoją serwetę i zamierzała wstać od stołu. - A ty gdzie? - chłodno osadził ją w miejscu. - Proszę bardzo - Chmielewski ruchem ręki poprowadził Kucharskiego i dyrektora banku w głąb restauracji. Prokurator, który w międzyczasie zamówił dodatkową porcję naleśników i nie zdążył jej dojeść, wiosłował teraz widelcem ze zdwojoną szybkością. Mimo tego musiał pozostawić niedojedzoną porcję. Z pełnymi ustami i serwetką w dłoni wstał i podreptał za Chmielewskim. Przy stole zostały cztery panie z niedokończoną wojną pokoleń. Kucharska spojrzała porozumiewawczo na żonę dyrektora i bez słów zrozumiały się bezbłędnie. Obie jednocześnie podniosły się z krzeseł i skierowały do kasyna gry. Cleo była zirytowana. Ostentacyjne lekceważenie Marzeny wyprowadziło ją z równowagi. Poczuła dziwną solidarność z tą dziewczyną. - Skąd się wzięłaś? - przerwała milczenie. - Skończyłam etnografię w Poznaniu, ale co można po tym robić? Dwa lata temu przyjechałam na wakacje do domu na wieś i tak już zostałam z rodzicami. Nie miałam siły się wyrwać. A tu nagle zjawia się twój ojciec i proponuje mi pracę. No to co mam do stracenia? - A ja myślałam, że tylko śpicie ze sobą. - Nie. Jak na razie nie spaliśmy. Ale nie mogę powiedzieć, żeby nie był pociągający - z nadzieją w głosie stwierdziła dziewczyna. - Kto? Mój ojciec? - Cleo nie potrafiła ukryć zakłopotania. Prokurator, Kucharski, Chmielewski i dyrektor banku szli obok siebie korytarzem hotelu. - Ładny hotel. Amerykański? - spytał Kucharski. - Za dwa lata go odkupimy - zaśmiał się szeroko Chmielewski. - Postawimy to miasto na nogi. To będzie nasze Księstwo Pomorskie - snuł plany Kucharski. Chmielewski wsunął ręce do kieszeni i wpadł w jeszcze lepszy humor. - Autostrada to dopiero początek prawdziwych interesów. - Panowie, to duża forsa, nie tylko dla nas - dorzucił Kucharski Prokurator przeżuł ostatni kęs i pospiesznie włączył się do rozmowy. - Mam listę tych, którzy chcą dla nas pracować, firmy, firemki. Stara sprawdzona gwardia. - A co z koncesją? - od niechcenia zapytał Chmielewski. Mijali właśnie długonogą piękność więc odpowiedź nadeszła z opóźnieniem. - W porządku. Wchodzę do spółki z koncesją w posagu - odpowiedział prokurator. - Plus trzy miliony dolarów i jesteś naszym kolegą - skrupulatnie jak zawsze wyliczał dyrektor banku. - O, jest taka firma z Gdańska, która nie stawia warunków. Też chcą koncesję. - Jesteśmy kumplami od trzydziestu lat. Dobrze byłoby mieć kogoś takiego jak ty w spółce. Naprawdę dobrze - przekonywał Kucharski. - Pomyśl o tym. - Cały czas myślę - odpowiedział prokurator. - W sprawie tego napadu na bank zwaliła się komisja z Warszawy. Będę składał jutro zeznania - dyrektor banku nadał serdeczny ton swojej wypowiedzi. - Policja, prokurator, a tu w biały dzień ginie dwieście tysięcy dolarów. Twarz prokuratora wykrzywiła się jakby gołą stopą przydepnął niewielkiego kaktusa. - Znajdę tego złodzieja, jeśli tylko żyje - wycedził przez zęby. Cała czwórka przedefilowała korytarzem mijając po drodze kłaniających się recepcjonistów. Na koniec dotarli do baru. - Panowie - zwrócił się Chmielewski wręczając im kieliszki z rozlanym już szampanem - wypijmy za naszą przyjaźń, za autostradę, za starą wiarę i za spółkę, którą nazwiemy... - "COMBO"! - wykrzyknęli chórem.
ROZDZIAŁ 10
We trzech weszli do supersamu. Skorpion, Kobra, a między nimi Robert. Nowoczesny sklep zapełniony był towarami aż pod sufit. Produkty z całej Europy spoczywały tu na półkach. Kusiły barwnymi opakowaniami i odstraszały cenami. Nie wszystkich jednak, bo o dziwo, mimo późnej pory, sklep był pełen klientów. Z wypełnionymi po brzegi wózkami ścigali się w drodze do kas. - "Muszę pokazać to ojcu" - pomyślał Robert. Mieszkali po drugiej stronie miasta, na robotniczym osiedlu, a sklep był po przeciwnej stronie za kanałem koło dzielnicy willowej. Stanęli za regałem z karmą dla psów. - No, Prymus, twój debiut. Smile. Skorpion klepnął przyjaźnie Roberta po plecach. Robert ruszył do przodu. Stoisko monopolowe oferowało setki gatunków wódek stojących rzędami na sześciometrowej długości regałach. Robert odczekał, aż ostatni klient odejdzie od kasy. Sam nie wiedział dlaczego był podniecony. Przecież nic nie robił. Miał po prostu podejść do lady i poprosić o butelkę Johnie Walkera. - Dzień dobry. Poproszę dwie butelki Johnie Walkera - wydusił z siebie. Ekspedientce było absolutnie obojętne kto stał po drugiej stronie lady. Nawet nie spojrzała na Roberta. Leniwie przeszła w drugi koniec stoiska i zaczęła szukać butelki na półce. - "Już po strachu" - pomyślał. - "Co w tym złego"? - Był nawet z siebie zadowolony. Pokonał pierwszy strach. - Jest tylko jedna. To ostatnia butelka, nie ma więcej - odpowiedziała leniwie. Tym razem ekspedientka podniosła wzrok. Ze zdziwieniem stwierdziła, że klient zniknął. Rozejrzała się dookoła, ale nikogo nie było. Skorpion i Kobra czekali na Roberta koło proszków do prania. - No i co? - spytał Kobra. - Wszystko sprzedali. Nie ma nawet w magazynie - odpowiedział Robert. Kobra pokiwał głową. Skorpion klepnął Roberta w plecy. - Leć do samochodu - rzucił niedbale. Robert posłusznie zawrócił na pięcie i zniknął w drzwiach z napisem "wyjście". Kobra i Skorpion prawie jednocześnie odwrócili się w drugą stronę i poszli w kierunku drzwi z napisem "Office". - Utyłeś - stwierdził z przekąsem Skorpion. Kobra spojrzał na niego, a potem na swój brzuch. Poklepał się wciągając jednocześnie powietrze. -Pierdzielisz. Skorpion wszedł pierwszy na zaplecze. Korytarz był szeroki. Skrzynki z Coca-Colą zastawiały przejście, ale mimo to mogli iść obok siebie. Skorpion sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął żelazny kastet. Skręcili w prawo w krótki korytarz zakończony drzwiami z napisem "Private". Nie zwalniając kroku otworzyli i z hukiem weszli do środka. Na środku niewielkiego pokoju stało biurko, a przy nim siedział właściciel sklepu. Skorpion wyhamował dopiero przed samym biurkiem. Odwrócony bokiem Szczypiorski nie zareagował na ich wejście. Był to facet dobijający czterdziestki, niewysoki, o krępej budowie ciała, którego natura zapomniała obdarzyć szyją. Głowa wyrastała z ramion tak, że aby spojrzeć na Skorpiona musiał odwrócić się całym ciałem, wraz z krzesłem. - Wpadliśmy tak na chwilę, żeby forsę odebrać - zaczął Skorpion. - Nie sprzedałem jeszcze towaru - odpowiedział Szczypiorski. Tułów wraz z głową odwrócił się z powrotem do komputera ignorując ich obecność. Skorpion chwycił z biurka gruby plik faktur i cisnął nimi w powietrze. Za sobą usłyszał głos Kobry. - Chodź, zobaczymy czy rowery stoją na zewnątrz. Skorpion poczuł się nieswojo. Spojrzał w bok. Wszedł tak szybko, że nie zdążył wcześniej rozejrzeć się po pokoju. I to był błąd. Po jego prawej i lewej stronie stało dwóch mężczyzn, którym Skorpion sięgał głową do połowy krawata. Ten stojący z prawej uniósł dłoń i przytrzymał otwartą przed Skorpionem. Ten posłusznie położył na niej kastet. Dłoń była wielka jak łopata. Kastet wyglądał jak breloczek. - Sprzedałeś - brnął dalej Skorpion.
Kobra wycofał się na korytarz i przytrzymywał szeroko drzwi tak żeby przypadkiem ochroniarze nie usiłowali ich otworzyć używając do tego celu Skorpiona. Szczypiorski nie odwrócił się już więcej w ich stronę. - Przyjdźcie za dwa tygodnie. Ja wiem lepiej co sprzedałem. Drugi ochroniarz chwycił Skorpiona za cienki skórzany krawat, szarpnął w górę, tak, że Skorpion jak baletnica na czubkach palców wyszedł z biura. Drzwi zatrzasnęły się tuż przed jego nosem przytrzaskując krawat. Udusiłby się, gdyby Kobra nie wyjął sprężynowego noża i nie odciął go z uwięzi. - Babcia ma dzisiaj urodziny. To był mój najlepszy krawat - żalił się Skorpion. Kobra nie przywiązywał nigdy uwagi do ubioru, tym razem jednak spojrzał ze współczuciem na Skorpiona. - Niedobrze ci w krawacie. Nie pasuje - rzucił Kobra. Zbity z tropu Skorpion oglądał odcięty koniec. - Myślisz, że nie, że niby dlatego, że jestem łysy? - oponował. Ruszyli w stronę wyjścia.
Kolejny dzień upałów dawał się we znaki mieszkańcom Szczecina. Asfalt parował na ulicach. Hurtownia farb i lakierów znajdowała się za portem tuż nad Odrą. Wyglądała jak gotycka katedra. Wysokie słupy podtrzymywały żebrowany dach na wysokości dziewięciu metrów. Słońce przedzierało się przez małe okienka pod sufitem oświetlając ścianę z napisem "zakaz palenia". Długi TIR ustawiony w bramie wjazdowej blokował wejście do hali. Cichy i Robert musieli prześlizgnąć się pod naczepą, aby wejść do środka. - Ten goguś w okularach to Słomka. Zawołaj go na chwilę - powiedział Cichy. Robert posłusznie poszedł przodem w kierunku drzwi na zaplecze. Magazyn zastawiony pudłami i kartonami papierosów nie wyglądał na skład farb i lakierów. Cichy wyjął z kieszeni gazetę i zwinął ją w rulon, a następnie otworzył mały pięciolitrowy kanister, który niósł w prawej ręce. Wetknął gazetę w otwór. - Cześć chłopaki - przywitał się z siedzącymi przy stoliku kolesiami. We trzech przeklejali opakowania z papierosami. - Cześć - odkrzyknęli chórem. Cichy wyjął z kieszeni papierosa i zapalił go. Zaciągnął się dymem i wypuścił kółka w smugę wpadającego słońca. Kółko odpływało od niego unosząc się w górę. Nad głową dostrzegł rurkę z zabezpieczeniem przeciwpożarowym, na końcu której znajdował się zawór wodny z czujnikiem na dym. - Zgaś to - Słomka wyszedł z zaplecza. Robert przeszedł w bok i stanął obok Cichego opierając się o burtę TIra. Ciekaw był co Cichy wykombinuje. Czarny powiedział, że mają w drodze powrotnej podjechać za miasto do znajomego i odebrać stary dług. Cichy poprosił Roberta, żeby weszli do środka razem. I tyle. Tak na prawdę mieli razem pojechać za tydzień do Niemiec z jakimś towarem, a póki co mógł sobie dorobić parę złotych. - A pieniądze masz? - grzecznie spytał Cichy. Zawsze zachowywał się nienagannie. Mimo, że był wicemistrzem okręgu w Aikido nigdy sam nie zaczynał bójek. - Mały, skocz no po pieniądze do biura- Słomka wydał polecenie jednemu ze swoich ludzi. Cichy odwrócił się tyłem do Słomki i szedł w stronę śmietniczki zgasić papierosa. Robert w pierwszej chwili nie rozumiał co się dzieje. Wszystko nabrało nagle zawrotnego tempa. Mały wstał od stołu, przeszedł dwa kroki po czym nagle skoczył do przodu i wybił się w górę. Na wysokości półtora metra wyprowadził kopnięcie prawą nogą w głowę Cichego. Ten zdążył już zejść z linii ciosu i noga trafiła w burtę TIRa. Deska pękła, a drzazgi posypały się we wszystkie strony. Cichy obrócił się w miejscu. Puścił kanister z benzyną na podłogę. Podbił Małemu nogę i ten spadł na plecy. Jęknął z bólu. Cichy odwinął się w tył i miękko wyprowadził prawą ręką cios w szczękę. Coś trzasnęło tak głośno, że Robert się skrzywił. - Poćwiczycie sobie na sali gimnastycznej - Słomka trzymał już pistolet w dłoni. Nie było na co czekać. Z żalem Robert wyjął z kurtki jedyny egzemplarz swojej pamiątkowej gazety ze zdjęciem z balu maturalnego, który wiózł do oprawienia, zgniótł go i podpalił. - Powiedz Czarnemu, żeby trzymał się od nas z daleka, bo inaczej porozmawiamy - straszył Słomka. Był tak pewny siebie trzymając w ręce pistolet, że zlekceważył stojącego z boku Roberta. Teraz tego żałował. Robert z płonącą gazetą i karnistrem benzyny podszedł do Cichego. - Cichy zgłupiałeś? Na żartach się nie znasz? - zmienił ton Słomka. Ale Cichemu nie było zabawnie. Odebrał kanister od Roberta i z płonącą gazetą przeszedł w bok do pudeł z papierosami. Był zdeterminowany i gotowy na wszystko. - Przecież to gazowy. Filmów nie oglądasz? - Słomka odłożył pistolet na posadzce. - Nie rób tego! - krzyknął zdesperowany. Słomka nie był idiotą. Czarnemu winien był trzydzieści tysięcy dolarów, a towaru w magazynie miał za stówę. Wyjął z kieszeni pieniądze. Tak naprawdę miał je gotowe do oddania, tylko liczył, że jeszcze nimi obróci. Teraz widział, że przesadził. Cichy nie żartował. Spróbował inaczej. - Jesteście skończeni. Trzymaj forsę i zjeżdżaj - wycedził. Robert podbiegł do Słomki, wyrwał mu z ręki pieniądze i sięgnął po leżący na ziemi pistolet. Cichy jeszcze się wahał. Gotów był puścić cały ten bałagan z dymem, ale interes był ważniejszy. Odebrał przecież pieniądze, a Słomkę zawsze mógł dopaść w Imperium. Gazeta dopalała się dymiąc do tego stopnia, że dym zaszczypał go w oczy. Już chciał upuścić ją na posadzkę, gdy rozległ się suchy trzask i z sufitu runęły setki litrów wody. Wrażliwe na dym czujniki nie wytrzymały napięcia i otworzyły zawory. Cichy rzucił się w tył pod TIRa pociągając Roberta za sobą. Szum ulewy przytłumił okrzyki ochroniarzy. Lejąca się z rur woda zatapiała tysiące paczek papierosów. Teraz nikt nie kupi ich nawet za pół ceny. Słomka wyrwał pistolet z ręki ochroniarza i sam wymierzał sprawiedliwość. Strzelił dwa razy w ślad za Cichym, ale woda zalewała mu oczy i nie mógł dokładnie wycelować. - Już nie żyjesz! - wrzeszczał wściekły. Robert przebiegł na drugą stronę TIRa i osłaniając Cichego nacisnął spust pistoletu. To było takie łatwe. Huk wystrzału był do zniesienia, a pistolet wcale nie szarpał się na wszystkie strony. Jeszcze raz nacisnął spust i rozległ się kolejny strzał. Z sufitu odpadł kawałek tynku. To nie był gazowy pistolet. Odrzucił go ze strachem między kartony z papierosami. Wybiegli na podwórze. Już nikt ich nie gonił. Mokra i brudna od smaru odzież leżała na białej wyłożonej kafelkami posadzce. Z trzech kabin środkowa miała uchylone drzwi i u dołu w prześwicie widniały bose stopy. Robert siedział na muszli z opuszczonymi do kolan slipami. - Kurde. Cichy, co my robimy? Co ja robię? - gryzł się z własnym sumieniem. - Biegam, kradnę. Czy ja jestem jakiś gangster? Powinienem siedzieć w domu. Cichy stał przed lustrem. Wziął prysznic, a teraz starannie się golił. - Zawsze możesz wrócić na budowę - pocieszał jak potrafił. Robert wyszedł z kabiny spuszczając za sobą wodę. Gryzło go zbyt wiele sprzecznych ze sobą wątpliwości. - Mało go nie zastrzeliłem. Nie ma co, rozwaliliśmy facetowi cały transport. Widziałeś, jak płakał? Robert wziął z umywalki zapakowaną w folię nowiutką koszulę i rozpieczętował ją. - Jego nie żałuj. Buduje dwie nowe fabryki frytek w Koszalinie - odpowiedział Cichy. Założył już czyste rzeczy i patrzył jak Robert kończy się czesać. Obaj w powrotnej drodze zajechali do butiku z męską odzieżą, gdzie kupili całą nowiutką wyprawę, począwszy od skarpetek i slipek, po spinki do koszuli kończąc. Cichy z podziwem zauważył, że w nowych ciuchach Robert wyglądał całkiem przystojnie. Od czasu kiedy przestał nosić basebolówkę, wyglądał bardziej męsko. Swoją drogą fascynujące było obserwować jak łatwo Robert zaakceptował swoje nowe wcielenie. Nowy ubiór zaakceptowany został wraz z rodzącą się nową osobowością. Założył marynarkę i pewnym ruchem poprawił mankiety od koszuli. Był poważny, skupiony, precyzyjny w ruchach. - To jak on zaczynał? - spojrzał na Cichego. -Tak jak my.
Cichy klepnął go po ramieniu i ruszyli w stronę drzwi. Wyszli na korytarz nocnego klubu Royal Pub.
ROZDZIAŁ 11
Noc uśpiła mieszkańców willowego osiedla na Pogodnie. W nielicznych oknach jeszcze paliło się światło. Jakaś para starszych ludzi kończyła spacer z psem. Podeszli do bramy i zniknęli za żywopłotem. Osobowy samochód toczył się z wyłączonym silnikiem. Przednie reflektory oświetlały wilgotny od deszczu asfalt. Samochód zwolnił i zjechał na pobocze pod starą lipę. Drzwi otworzyły się bezszelestnie i wysiadł z nich ubrany w ciemną skórzaną kurtkę Skorpion. Stanął koło samochodu i rozejrzał się po okolicy. Z kieszeni wyjął swój inhalator. Zaciągnął się za mocno, aż zaparło mu dech. Pociągnął nosem i ruszył do przodu. Skórzane kowbojskie buty stawiane na mokrym asfalcie rozbrzmiewały wyraziście w ciemnej uliczce. Po prawej stronie przed bramą stał srebrny Mercedes klasy S. Zbliżając się do niego zauważył czerwoną mrugającą diodę. Spojrzał na bramę do garażu. Była zamknięta. W oknie domu świeciło się światło. Skorpion siadł na masce samochodu i dwukrotnie nim zakołysał. Włączył się autoalarm. Wycie syreny wypełniło śpiące osiedle. W domu po drugiej stronie ulicy paliło się światło. Na odgłos auto-alarmu ktoś podbiegł do okna. Po chwili światło zgasło. Za firanką stała kobieta wyglądając na ulicę. Właściciel supermarketu, Szczypiorski wybierał się właśnie do dyskoteki Imperium. Kończył się golić gdy usłyszał wycie alarmu. Wybiegł z domu w szlafroku. Nie chował samochodu do garażu, bo za chwilę miał nim jechać. Podszedł do żelaznej furtki i rozejrzał się po okolicy, ale nikogo nie zobaczył. Starł resztki piany do golenia i wyszedł przed dom. Samochód stał i mrugał awaryjnymi światłami. Obrócił się całym ciałem w lewo, a potem w prawo. Nawet w szlafroku jego muskularna sylwetka mogła wzbudzić szacunek. Skierował pilota z kluczykami w stronę samochodu. Alarm ucichł. Nikt z sąsiadów nie zareagował na hałas. Wszyscy pochowani w domach pilnowali swoich interesów. Już chciał odejść, ale dla pewności podszedł jeszcze do drzwi i zajrzał do wnętrza. Tam również wszystko zdawało się być w porządku. - Co tak długo każesz na siebie czekać? - zapytał go Skorpion podchodząc do niego od tyłu. Szczypiorski poznał Skorpiona po głosie. Odwrócił się do niego i poczuł paraliż całego ciała biegnący mniej więcej z okolic krocza. Całą siłę swojego ciała Skorpion skoncentrował w kolanie prawej nogi, a kolano umieścił w podbrzuszu Szczypiorskiego. Dodatkowo, tak dla pewności dodał strzał z główki, jego popisowy numer, który z reguły odsyłał klientów do chirurga plastycznego. Szczypiorski zgiął się w pół i osunął na kolana. Skorpion nie znał litości. Nie miał skrupułów. Całą nienawiść do świata pragnął przekazać Szczypiorskiemu. Nic do niego osobiście nie miał, ale biznes to biznes. Bił pięściami w kark, w głowę, gdzie popadło. Nie powstrzymywał go odgłos pękającego obojczyka. Kobra dopadł go w ostatniej chwili zanim nie skatował Szczypiorskiego na śmierć. Odciągnął Skorpiona od ofiary, sam obrywając łokciem. Skorpion był nieprzytomny. Jego czucie osłabione narkotykiem nie informowało go nawet o lejącej się z dłoni krwi. Musiał zahaczyć o klamkę samochodu i nawet tego nie poczuł. W oknie domu naprzeciwko obok kobiety stanął mąż. Oboje przyglądali się masakrze. - Długi trzeba oddawać - powiedział Skorpion wracając do przytomności. Odszedł do swojego samochodu. - Odsuń się - stanowczo powiedział Kobra i pchnął Szczypiorskiego nogą. Ten upadł z jękiem na bok. Kobra brzydził się przemocą. Podniósł kluczyki z ziemi, wsiadł do Mercedesa, zapalił silnik i ruszył. Skorpion minął go swoim Oplem. - A taki ładny samochód miał nasz sąsiad - zauważył z żalem sąsiad z przeciwka i zasłonił szczelnie zasłony.
ROZDZIAŁ 12
"Zabij mnie" - śpiewała Anita Lipnicka z zespołem Varius Manx. "Ona to zrobi". Przebój tego lata pobrzmiewał we wszystkich dyskotekach w mieście. Co prawda już schodził z pierwszych miejsc listy przebojów, ale jeszcze przyjemnie się go słuchało. Cichy przedzierał się przez tłum nastolatków. Robert podążał jego śladem. W Royal Pubie nie można było wsadzić nawet palca. Z trudem dotarli do bufetu. Akurat zwalniało się miejsce przy barze. Siedli na stołkach i zamówili po "Margericie". Robertowi udzielił się dobry nastrój zabawy. Otaczali go rówieśnicy, z którymi nigdy się nie kontaktował. Pierwszy raz miał poczucie przynależności do jakiejś grupy. I było to przyjemne. Nie przypominał sobie, dlaczego do tej pory unikał takich miejsc. Fakt, że teraz był odpowiednio ubrany, ale przychodzili tu również chłopcy z jego podwórka. Miał pieniądze i mógł zaprosić na drinka całą swoją klasę. Owszem pieniądze, ale gdyby przyszedł tu na wodę sodową to też byłoby miło. Czuł się lepszy. Tak. To dawało mu przewagę nad innymi. On znowu był pierwszy, tak jak w klasie jak w szkole, jak na olimpiadach. Tam był prymusem, a tu był elitą. Czuł na swoim karku dyskretne spojrzenia z tłumu. Prawie słyszał komentarze. Cichy, Kobra, Skorpion, Czarny to była arystokracja, a on był ich kumplem. Proste i miłe. Uniósł szklankę ze słomką w górę i wciągnął w siebie duży łyk złocistej Margerity. Przyjemne ciepło rozlało się po ciele. - Co zrobisz z forsą? No tą co zarobimy u Czarnego? - spytał Robert. - Ja to bym chciał mieć dom z ogrodem, dzieci. Na Pogodnie facet sprzedaje nową działkę. A ty Prymus co kombinujesz? - spytał Cichy. - Jedyne co umiem to liczyć.
- No w tym jesteś naprawdę dobry.
Cichy pamiętał popisy na lekcjach matematyki kiedy Robert potrafił bez kalkulatora mnożyć i dzielić czterocyfrowe liczby. - Pomyślałem sobie - kontynuował Robert - że mogę obrócić tą forsą. Za miesiąc mogę mieć 100% zysku. A potem, moglibyśmy kupić TIRa z Royalem, cztery kursy miesięcznie, razy 40 tysięcy, to jest 160 tysięcy marek. Cichy. Za pół roku na czysto mamy, po odliczeniu celników i Czarnego... A właściwie po co nam Czarny? Ty załatwiasz odbiorców, ja prowadzę księgowość... - Robert zapalił się. Cichy patrzył na niego jakby go pierwszy raz w życiu widział. Robert dostał na twarzy wypieków. W oczach płonęła namiętność, która mogła by wyzwolić niewyobrażalną energię. - Robert. Ty się do tego nie nadajesz - ostudził go. Robert nie rozumiał. Przecież nie mógł się mylić. Cały rachunek się zgadzał. Jeśli ktoś w tym mieście robił prawdziwy interes to na pewno na alkoholu i papierosach. - Każdy się nadaje - upierał się Robert. Cichy uważnie spojrzał Robertowi w oczy. Nie sądził, że tak łatwo się zarazi. - Ty nie - stanowczo zawyrokował - to jest twój pierwszy i ostatni numer. Za tydzień masz swoją forsę, bierzesz ją i znikasz. - Cichy. Tworzymy zgrany duet, czy nie? - oponował Robert. Cichy nic nie odpowiedział. Przecząco pokiwał głową. Odwrócił się tyłem do baru. Obaj zamilkli. Na małym parkiecie tańczyło kilka dziewczyn. Między nimi szalał Biedrona. Do połowy rozebrany, wymachiwał koszulą ponad głowami. Tuż obok Cichy zauważył znajomą twarz. - Zobacz, to ta laska z kawiarni - powiedział zaciekawiony. Robert niechętnie spojrzał na parkiet. Między tańczącymi odnalazł kelnerkę z kawiarni "Brama". Cichy przedarł się przez tłum, zdjął marynarkę i rzucił ją na krzesło. Któryś z małolatów skwapliwie pochwycił ją i zawiesił na jego poręczy. Podszedł do tańczących i stanął obok kelnerki. Była piekielnie zgrabna i teraz na parkiecie starała się to zademonstrować. Tańczyła inaczej niż wszyscy dookoła. Jej ruchy powolne niepasowały do muzyki. Zamknięta w sobie, nieobecna, zatopiona w transie zdawała się nikogo nie dostrzegać. Muzyka też nie była jej potrzebna. Cichy obszedł ją dookoła. Nie podniosła na niego wzroku. Zaczął więc tańczyć przed nią. Jego ruchy z początku zbyt chaotyczne, zaczęły naśladować jej taniec. Zaczęli oboje rozmowę za pomocą gestów rąk i współ-brzmiejącego rytmu ciał. Zobaczyła go. Z początku nie mogła rozpoznać, ale po chwili uśmiechnęła się do swoich myśli. Dotknął jej ręki, ale cofnęła ją. Pół kroku zrobił w jej stronę. Pomiędzy nimi pozostała niewielka przestrzeń. Ich piersi prawie się stykały w tańcu. Podniosła głowę i ponownie się uśmiechnęła. Robert patrzył na nich nie mogąc oderwać wzroku. Oboje należeli do tego samego świata, ale ich świat nie pasował do otoczenia. Był pewien, że tych dwoje powinno było się spotkać w swoim życiu. Pomyślał o Cleo. Może to przypadek, a może przeznaczenie. Umówili się, że za tydzień jadą razem w góry. Robert potrzebował jeszcze kilku dni, żeby wszystkie jego marzenia stały się rzeczywistością. Dopił drinka. Cichy podszedł do niego prowadząc za sobą kelnerkę. - Jedziemy do "Imperium", jedziesz z nami? - zapytał. - Iwona - przedstawiła się dziewczyna.
- Nie, zostaję - uśmiechnął się do niej Robert.
- Jutro o ósmej u Czarnego, tylko nie spóźnij się, bo Czarny tego nie lubi. Robert przytaknął głową. Cichy i Iwona wyszli z klubu. O czymkolwiek by nie pomyślał na końcu wyobraźnia prowadziła go niezmiennie do jej portretu, do Cleo. Tym razem jednak nie bał się. Wiedział, że będzie mógł zabrać ją daleko stąd, od tego miasta, od tych ludzi. Może Cichy ma rację. Ten jeden jedyny numer dla Czarnego i na tym koniec.
ROZDZIAŁ 13
Był ranek. Intensywnie niebieskie niebo stanowiło kontrast dla białej fasady domu i oświetlonego porannym słońcem czerwonego dachu. I tym razem willa Czarnego budziła zachwyt swoją wysmakowaną architekturą. Wysoki dach z oknami na poddaszu stanowił proporcjonalne dopełnienie dla piętrowej podstawy o wysokich oknach. Szare BMW wjechało boczną bramą i skręciło w alejkę prowadzącą do garażu. Cichy wysiadł ze swojego Jeepa i dołączył do ochroniarza. Obaj skierowali się śladem BMW. Przy bramie do garażu stał Kobra. Przepuścił samochód do wnętrza. Cichy wszedł za nim. Ochroniarz został na zewnątrz. W bagażniku BMW leżała masywna skrzynia pokryta sztuczną skórą. Krawędzie i narożniki miała wzmocnione aluminium. Kobra odnalazł z boku skrzyni metalowe ucho i szarpnął za nie w górę. Nie spodziewał się jednak, że będzie taka ciężka. Jęknął i opuścił. Cichy stanął z drugiej strony i teraz obaj ostrożnie unieśli skrzynię w górę. Po drodze zrobili przystanek opierając skrzynię na krawędzi bagażnika. Była ciężka, ponieważ wszystkie ścianki wykonano z ołowiowej pianki. Jedno z piwnicznych pomieszczeń było kotłownią. Nowoczesny olejowy piec szumiał podgrzewając wodę dla całego domu, basenu, a zimą również dawał odpowiednią dawkę energii podgrzewając podłogi. Na posadzce stały ogrodowe krasnale. Niewysokie, gipsowe figurki przedstawiły postacie z leśnych kniei, takie jak krasnal myśliwy z flintą i lornetką, krasnal wędkarz z rybami, krasnal latarnik z małą latarnią w ręce. Cichy siedział na taborecie i przygotowywał klej. Z sąsiedniego pomieszczenia dobiegł łomot upadających na ziemię skrzynek. W drzwi wszedł Kobra ubrany w biały, chroniący przed promieniowaniem radioaktywnym skafander. Prawie nie mógł się ruszać. Za duże spodnie spadały mu do kolan utrudniając ruchy. Kaptur na głowie miał wbudowaną szybę, przez którą Kobra nic nie widział, bo pot zalewał mu oczy. Gumowymi rękawicami na rękach rozpaczliwie szukały kontaktu ze ścianą. Cichy był wściekły, że Kobra zostawił go samego z robotą. - W coś ty się, kurwa, przebrał? - powiedział rozdrażniony. Po krótkiej walce z kapturem Kobra odsłonił głowę. Był kompletnie mokry od potu. - Co? Przecież to promieniuje - wskazał na czarną skrzynię. - No, ale nie na tyle, żeby ci zaszkodzić, idioto - krzyknął przerażony Cichy. Kobra chwycił spodnie w garść i podciągnął je w kroku.
- O jajka trzeba dbać.
Pochylił się nad skrzynią i uniósł wieko. We wnętrzu spoczywały dwa trzydziestocentymetrowe cylindry wykonane z nierdzewnej stali. Pochylił się i ostrożnie ujął pierwszy z nich w dłonie. U dołu i u góry krawędzie wzmocnione były obręczami wykonanymi ze stopów brązu. Na powierzchni dekla zainstalowane były cyfrowe liczniki. Jeden z nich biegł tak szybko, że nie sposób było odczytać cyfr. Drugi powoli, znacznie wolniej od sekundnika odliczał kolejne wartości. Pozostałe dwa były martwe. Pomiędzy nimi ze stałym rytmem pulsowała czerwona dioda. Cichy zdjął odcięty kapelusz z głowy krasnala. Pod nim był wydrążony otwór, do którego Kobra wsunął cylinder. Pasował idealnie. Wsunął się do końca i zniknął, Cichy ujął w dłoń klej i przesmarował krawędź głowy, a potem krawędź wokół otworu. Dokleił odciętą głowę. Połączyły się bezbłędnie. Odłożył klej i wziął do ręki puszkę z czarną farbą w aerozolu. Nacisnął i rozpylona czarna farba pokryła niewielką szczelinę w miejscu klejenia gipsu. Nawet uważny obserwator miałby kłopot z jej odnalezieniem. Robert i Cichy wynosili krasnale przed dom. Biały mikrobus marki Ford miał na boku wypisany czerwoną farbą napis "Krasnale ogrodowe". Kobra siedział w szoferce. Sprawdzał, czy zbiornik paliwa był zatankowany do pełna. Samochód był świeżo po przeglądzie. Poza wszystkim miał dopiero dwanaście tysięcy przebiegu, a więc nowy. Kupili go specjalnie do tej akcji. Robert wysiadł, trzasnął drzwiami i obszedł busa przed maską. Światła mijania paliły się po obu stronach równo, co widział na swoich oświetlonych kolanach. Zapadał zmierzch. Był piątek. Zatrzasnął drzwi i ruszył do domu. Cichy ładował krasnale na tył busa. Robert przyniósł ostatniego z piwnicy i postawił go obok pozostałych. - Dokumenty są w schowku - rzucił na odchodne Kobra. - Gdzie? - nie dosłyszał Robert.
- Sprawdź sam - radził mu Cichy. - Ty jesteś teraz najważniejszy. Robert siedział przed Czarnym jak uczeń w czasie egzaminu poprawkowego z nielubianego przedmiotu. Nic nie mówił. Coś co dotychczas było abstrakcyjnym pomysłem, stawało się nieuchronną rzeczywistością. Pojawił się niczym nie sprowokowany lęk, przeczucie drogi, która kryła w sobie ukryty dramat. - Nie musisz nic więcej wiedzieć - głos Czarnego przedarł się do jego świadomości. Spojrzał na Czarnego udając zrozumienie. - Za wszystko odpowiedzialnym jest Cichy. Ty masz tylko grzecznie przejechać na swoim czyściutkim paszporcie do Niemiec. I nie myśl o tym za dużo, OK? Robert kiwnął głową co miało oznaczać, że rozumie.
Czarny wstał z fotela, przeciągnął się jakby właśnie zakończyli, a nie rozpoczynali wielki numer. - Teraz macie sobotę i niedzielę wolną - dodał wychodząc z owalnego saloniku i zostawiając Roberta z wyrokiem skazującym. Zapadł zmierzch. Robert stał na balkonie w swoim mieszkaniu. W bloku po przeciwnej stronie młody mężczyzna chodził w poprzek pokoju tam i z powrotem. Gdy dochodził do ściany walił w nią głową. Za trzecim razem na ścianie pojawiła się czerwona plama. Piętro niżej w bujanym fotelu siedziała dziewczyna. Mogła mieć osiemnaście lat. Długie, jasne włosy opadały jej na ramiona. Patrzyła gdzieś obok okna, może w telewizor. Kołysała się na fotelu. - Nie wolno panu chodzić. Te upały zaprowadzą pana pod nóż chirurgiczny - pielęgniarka nie żartowała. Robert usłyszał głos z pokoju. - Panie Robercie. Niech pan przemówi ojcu do jego wyobraźni. Ropa nie schodzi. Antybiotyki się kończą. To przestaje być zabawne - rozprawiała kobieta. Robert wrócił do pokoju. Pielęgniarka zgarnęła pieniądze za zastrzyk i wyszła. Siedzieli w ciszy dobrych kilka minut. Ojciec nie wyglądał na zmartwionego. Poprawił spodnie od piżamy, ściągnął nogawkę na kolano ze świeżym opatrunkiem.
ROZDZIAŁ 14
Stara poniemiecka autostrada biegnąca ze Szczecina do Międzyzdrojów zatkana była niekończącym się sznurem samochodów. Połowa miasta jechała nad morze na sobotni wypoczynek. Druga połowa, od rana leżała już na plaży. Cleo i Robert jechali małym Suzuki. Jechali to dużo powiedziane. Wlekli się w kolejce. Po drodze minęli zjazd gdzie skręcało się w leśną drogę do Czarnego. To było miłe, że miejsce, które Robert znał wcześniej jako kępa drzew teraz było mu bliskie i znajome. Odkąd poznał Cleo nic nie było takie same jak wcześniej. Kawiarnia "Brama" stała się wspomnieniem pierwszego wspólnego wypadu do miasta, na wałach Chrobrego przejechał na kole dwieście metrów po tym jak go pocałowała. Długo nikt tego rekordu nie pobije. Cichy, Kobra, Biedrona byli sprytniejsi. Pojechali do Międzyzdrojów motocyklami. Wyjechali godzinę później niż Robert i Cleo, a i tak minęli ich na krzyżówce w Międzyzdrojach. Przez miasto pojechali razem, bo ani Robert, ani Cleo nie znali drogi. Hotel Amber stoi nad samym morzem na piaszczystej wydmie. Jak na warunki polskie można powiedzieć, że prezentuje wysoki poziom. Parę kilometrów obok zbudowano pola golfowe. Dla Cleo był to standard, ale dla Roberta pierwszy w życiu kontakt z luksusem. Zaparkowali pod hotelem na strzeżonym parkingu. Z motocyklami nie było problemu, ale Cleo musiała zgodzić się postawić samochód pod drzwiami kuchennymi koło kotłowni. Jeśli ktoś pasjonuje się motoryzacją, to miałby tu pole do popisu ze znajomości marek i typów silników. Od Dodga Vipera po skromne Porsche. Brakowało Lamborgini, bo drogi by ją wykończyły przy niskim podwoziu. Mercedesy i BMW były powszednością. Całą grupą przeszli przez parking i skierowali się na podjazd przed hotel gdzie stała grupa chłopaków w ich wieku. Biedrona podszedł do Cichego. - Są chłopcy z Poznania i z Łodzi. - Widziałem - odpowiedział Cichy.
Znał ich bardzo dobrze. Mieli ze sobą stare porachunki. Nie chciał teraz o tym myśleć. Byli na wakacjach. Dorota targała dwie torby, swoją i Skorpiona. Ten szedł przodem z rękami w kieszeni i narzekał. - Nienawidzę tłoku - zwierzał się Kobrze. - Przepędzić to robactwo za kanał. Nie będzie miejsca na skutery. Kobra zlitował się i odebrał jedną torbę od Doroty. Robert z Cleo szli na końcu. - Mówiłaś ojcu, że wyjeżdżasz? - zapytał niepewnie Robert. - Wiem, co mam robić - Cleo nie lubiła wcześnie wstawać, więc jej poziom uprzejmości sięgał dolnej strefy wyczerpania. - A co będzie, jak wszystkie pokoje są zajęte? - Robert zwrócił się do Biedrony. - Mamy stałą rezerwację - odparł ten z dumą w głosie. Dostali apartament. Cleo natychmiast zniknęła w łazience. Robert wyszedł na taras. Podszedł do barierki. W dole była plaża. Robert podziwiał niezwykły widok. Tysiące ludzi zagęszczonych na wąskim pasie miedzy morzem a wydmami starało się odpoczywać. Polskie i niemieckie stacje radiowe brzmiały tu jednocześnie. Krzyki dzieci, wycie motorówek i skuterów wodnych, a pod tym wszystkim cichy szum fal. Tu z tarasu piątego piętra nie wyglądało to groźnie. Taras był wspólny dla dwóch apartamentów. Cichy był jego sąsiadem. - Nic się nie martw - Cichy podszedł do barierki i stanął obok. - Hotel ma własną plażę. Spojrzał w dół w prawo pod wydmę. Żółty parawan ustawiony w prostokąt stanowił zamknięte ogrodzenie wewnątrz którego, kilkanaście osób w spokoju zażywało słonecznej kąpieli. Całe popołudnie spędzali na wodzie. Odpłynęli dalej od brzegu, żeby chwycić silny wiatr. Kobra był dobry na windsurfingu, ale nie na tyle, żeby ścigać się ze Skorpionem. Mieli dobry wiatr północno-zachodni. Nie wysoka, płaska fala dawała gładki ślizg. Tylko skutery były szybsze. Biedrona był mistrzem. Potrafił przy pełnej prędkości przeciąć drogę Kobrze przed żaglem i wejść w ostry zakręt, żeby wybić go z prędkości. Cichy z Iwoną raz po raz ratowali Roberta, który pierwszy raz w życiu miał na nogach narty wodne. Drugi raz już tankowali paliwo, ale Robert nie dawał za wygraną. W końcu odniósł sukces, bo przejechał prawie sto pięćdziesiąt metrów, do pierwszej nawrotki. Cleo została w kojcu. Tak nazywali wydzielony pomarańczowym parawanem fragment hotelowej plaży. Leżała na plastikowym leżaku i wpatrywała się w morze. Raz po raz Robert przemykał z okrzykiem rozpaczy w ślad za mknącą motorówką. Biedrona wykonywał najbardziej skomplikowane ewolucje na skuterze. "Można żyć" - pomyślała. Polska jej się podobała. Nie widziała nic poza Szczecinem i tą plażą, ale gdyby Robert zapytał ją ponownie, czy zostałaby tu jeszcze kilka miesięcy, to chyba by się zgodziła. To zabawne, bo tego samego dnia o to samo zapytał ją również jej ojciec. Bardzo mu zależało, żeby została z nim chociaż do Bożego Narodzenia. Gotów był spełnić każde jej życzenie. Wcale nie prosiła go o motocykl. Kiedy była w jego sklepie i usiadła na małej Virago, powiedział, że "towar dotknięty uważa się za sprzedany", a wieczorem chłopak ze sklepu przyprowadził zarejestrowany już motocykl z pełnym bakiem paliwa i modnym kaskiem. Była szczęśliwa i pierwszy raz w życiu rzuciła się mu na szyję. Stawali się sobie bliscy nadrabiając stracone lata. Byłaby równie szczęśliwa, gdyby zamiast motoru ofiarował jej cokolwiek. Skoro jednak był to motocykl, to zapytała o drugi kask dla pasażera. Zaśmiał się "mnie nie namówisz na motocykl. Jeździłem jak miałem dwadzieścia lat, na Jawie ale..." - "Myślałam o koledze" - zaśmiała się z nieporozumienia. Ojciec spoważniał. Nagle przypomniał sobie o ważnym telefonie. Wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi. Może trochę za głośno. Odwróciła się twarzą do słońca.
Iwona wysiadła z motorówki, pocałowała Cichego i poszła w stronę pomarańczowego parawanu. Nie było na plaży faceta, żeby się za nią nie obejrzał. Miała to gdzieś. Nużyły ją prostackie zaczepki, które musiała odpierać przez ostatnie dziewięć lat, to znaczy od czternastego roku życia, kiedy to pierwszy raz w życiu poszła z koleżanką na dyskotekę w krótkiej spódniczce. O facetach miała równie stereotypowe mniemanie jak większość jej koleżanek. Dzielili się na tych, którzy chcieli iść z nią do łóżka i na tych, którzy dodatkowo chcieli za to zapłacić. Gdy pierwszy raz zobaczyła Cichego zaliczyła go do tych drugich. Ale gdy podszedł do niej w Royal Pubie zrobił na niej inne wrażenie. Rozbawił ją niecodzienną propozycją. Powiedział: "Nie chcę się z tobą przespać, dopóki sama nie zaproponujesz. To co, możemy teraz zatańczyć?" - był sympatycznie bezczelny. Oczywiście nie wierzyła, ale Cichy nie wracał do tematu łóżka. Spotykali się od dwóch tygodni, chodzili do kina, do "Imperium". Raz sama chciała go zapytać, czy może ma jakieś problemy, ale uprzedził ją; - "W ogóle to lubię sex i nic mi nie dolega. Mówię to na wszelki wypadek, gdybyś miała jakieś propozycje". I owszem miała, ale dopiero ostatniej nocy je zrealizowali i było cudownie. Gdyby mu powiedziała, że był jej trzecim chłopakiem w życiu, pewnie by nie uwierzył. Nie musiała jednak nic mówić, bo nie pytał. O nic nie pytał. Ona też. Mogli ze sobą przebywać godzinami nic nie mówiąc. Była szczęśliwa. Ostatnią noc przegadali do rana siedząc w łóżku, a o świcie zaczęli się kochać. Oboje byli tego spragnieni. Iwona nalała soku do szklanki i siadła pod parasolem. Chłopcy dali w końcu za wygraną. Byli zmęczeni. Wracali z wody niosąc żagle od surfingu nad głowami. Robert triumfował. Ostatnie dwa zakręty utrzymał się na wodzie. - Jeszcze tylko tydzień - śpiewał Kobra siadając na leżaku - a potem wszystko normalnie: rano śniadanko, obiadek, godzinka nienawiści. Cichy przetarł ręcznikiem włosy. Iwona podeszła do niego ze szklanką soku. - Ja tu zbuduję chatę - Cichy odsłonił jej włosy z twarzy i pocałował w usta. Robert stał za leżakiem Cleo i podjadał jej truskawki.
- Ja, my jedziemy w góry - spojrzał na Cleo. Miała zmrużone oczy i nie mogła spojrzeć na niego pod słońce. Skorpion nalał sobie szampana z otwartej butelki i wzniósł toast: - No to krzyż na drogę - ale nie był to żart. On nie miał z nimi jechać. Wiedział, że jest na wylocie. Czarny przestał tolerować jego nałóg narkotykowy. Przynajmniej raz w roku można zobaczyć jak niebo w czasie zachodu słońca zapala się wszystkimi kolorami tęczy. Tego wieczoru właśnie tak było. Słońce zza horyzontu oświetlało postrzępione chmury od dołu. Ciemne sylwetki ludzi spacerowały na tle pomarańczo, zieleni, błękitu. Marynarze mówią, że zbliża się sztorm, a wróżbici, że nieszczęścia. Iwona i Cleo wybrały się na spacer. Chłopcy zostali w hotelu. - Boję się, że to wszystko się skończy - zwierzała się Iwona. - Obudzę się pewnego dnia, a jego już nie będzie. - Załóżmy że go kochasz. I co z tego - pytała Cleo. - A co może być? Chcę, żeby się ze mną ożenił-
Iwona powiedziała to tonem tak oczywistym, że aż sama się zdziwiła swoją stanowczością. - Jak długo się znacie? - spytała zaciekawiona Cleo.
- Miesiąc. To nie ma znaczenia. Czasami można się znać latami, a małżeństwo wszystko psuje z dnia na dzień. To nic nie znaczy. Myślę, że go po prostu kocham. - Ile masz lat? - Dwadzieścia trzy. Widzisz, wszystkie moje koleżanki wyszły już za mąż. Mają dzieci, rodziny. A ja nie mam co ze sobą zrobić. To jest małe miasto. Moja ciotka mówi, że już jestem starą panną. Chłopcy w moim wieku się pożenili. Nie chcę być sama. Za chwilę nie będę miała nawet z kim iść do klubu. A sama to jesteś traktowana jak dziwka. - To wyjedź - doradziła Cleo. - Gdzie? Za co? Myślisz, że gdzie indziej jest inaczej? Może jest, ale jak się ma pieniądze. - Co chcesz zrobić?
- Ciągle o tym myślę. Wszystko było by prostsze, gdybym zaszła w ciążę. Wtedy musiałby się ze mną ożenić. Pomyśl, tu się nikt nowy nie pojawi. Albo się zdecyduję teraz, albo za rok będzie jeszcze gorzej. Nie myśl tylko, że jestem wyrachowana. Ja go naprawdę kocham powiedziała usprawiedliwiającym tonem. Robert stał na tarasie i patrzył na plażę i dogasające niebo. W dole zauważył Cleo i Iwonę. Wracały ze spaceru. Pomachał im ręką. - Prymus, palisz? - usłyszał za sobą głos. Robert odwrócił się. Cichy, Kobra, Biedrona, Skorpion. Wszyscy byli na tarasie. Odpoczywali w ustawionych rzędem plastikowych leżakach. Wieczór był nadzwyczaj ciepły. Robert podszedł do swojego leżaka i padł na niego. Ledwo się ruszał po swoich wyczynach na wodzie. - Wszystko to gówno, aż się rzygać chce - Skorpion zaciągnął się ponownie z małej buteleczki inhalatora. - Nie mogę spać. Jak pomyślę, że jutro będzie kolejny dzień, taki sam jak dziś... Cichy był w innym nastroju. Odebrał od Kobry skręta, zaciągnął się, przytrzymał dym w płucach i oddał skręta Robertowi. - Odpręż się - wypuścił dym. - Dawno nic nie posuwałeś. Popatrz jaki piękny księżyc. Rzeczywiście nad ich głowami wypełzł nad dachem olbrzymi okrągły księżyc. Cichy zawył udając wilka. Kobra dołączył. Biedrona starał się wyć niskim głosem. Jak młode wilki całą czwórką zawyli do księżyca. - Przestań kombinować - poradził Cichy. - Nie było wczoraj i nie ma żadnego jutro. Jest tylko dziś. - Nie rozpędzaj się, bo jesteś mi winien za wczoraj dwie paczki - zaprotestował Kobra i odebrał Robertowi skręta. - Jesteś nudny - odpowiedział Cichy. Zapadła cisza wypełniona graniem świerszczy. - Wiem, że coś kombinujecie - w końcu wydusił z siebie Skorpion -Czego Czarny chce ode mnie? - Skorpion spojrzał na Kobrę. Oczy miał przekrwione, nieprzytomne, głos mu chrypiał. Ręce trzęsły się, aż wypadła z nich butelka z inhalatorem. Uderzyła o posadzkę i rozprysła się po tarasie. - Dlaczego tym razem beze mnie? Kobra usiadł na fotelu, zwiesił nogi w powietrzu. Odnalazł pod leżakiem tenisówki. - Robi się zimno - rzucił podnosząc się. Wstał i wyszedł do pokoju Cichego. Reszta też zaczęła się zbierać. Skorpion został sam.
Kręgielnia znajdowała się w podziemiach hotelu. Cichy z Iwoną toczyli zawzięty pojedynek na punkty. Byli jedynymi graczami. Kobra i Skorpion siedzieli przy barze. Nie rozmawiali. Kobra był nieźle wstawiony, a Skorpion odleciał już daleko. Kokaina i alkohol wyciskały z niego ostatnie rezerwy. Cleo i Robert tańczyli w pustej sali nieczynnej dyskoteki. Dochodziła trzecia nad ranem. Jutro mieli wracać do Szczecina. To był ich ostatni wieczór w Międzyzdrojach. Kobra zamówił kolejnego drinka i rozmarzył się patrząc na tańczących Roberta i Cleo. - Jak oni ładnie razem wyglądają. Skorpion spojrzał za jego wzrokiem. - Fakt. Jak z reklamy prezerwatyw. Robert i Cleo tańczyli przybierając najdziwniejsze pozy. Bawili się sobą i tańcem. Byli tylko we dwoje na parkiecie, w tej sali, i na całym świecie. - Nie sądzisz, że powinniśmy pójść do pokoju? - spytała Cleo. - Od wczoraj na to czekam - wyszeptał Robert. Nie czekali długo na windę. Wpadli do niej łapiąc oddech. Winda ruszyła w górę. Stali przez chwilę patrząc na siebie. Cleo pochyliła się do Roberta. Tym razem, on był pierwszy i pocałował ją delikatnie, a potem mocniej przytulił w ramionach. - Jesteś podniecony? - spytała Cleo. - Mogę dotknąć?
- Przestań, bo nie dojadę na siódme piętro. Niespodziewanie winda otworzyła się na pierwszym piętrze. Przed drzwiami stało małżeństwo w średnim wieku. Robert spojrzał na nich i ruszył w stronę drzwi pociągając za sobą Cleo. - Burdel robią z tego hotelu, same dziwki - usłyszeli za sobą kobiecy głos. Wyszli koło recepcji. Nikogo nie było. - Dokąd idziemy? - szepnęła. Robert podszedł do lady. Recepcjonisty nie było widać. Wskoczył na marmurowy blat i sięgnął po klucze z wieszaka z napisem "Basen". Cleo zrzuciła z siebie rzeczy i naga skoczyła do wody. Basen miał przeszkloną ścianę od wewnętrznego podwórka. Panował półmrok. Jedynie księżyc wdzierał się przez okno i jego odbicie w setkach fal biegały po ścianach. Robert z łatwością zrzucił koszulę i spodnie. Zawahał się przy slipach, ale w końcu gdy Cleo zanurkowała uporał się i z tym problemem. Woda była za ciepła. A może to jemu było tak gorąco. Przepłynął basen i zatrzymał się przy łupkach dla skoczków. Cleo była po drugiej stronie oddalona o piętnaście metrów od niego. Łapała oddech. W końcu nabrała powietrza i ponownie zniknęła pod wodą. Robert zrobił to samo. Zanurzył się pod wodą i odepchnął nogami od ściany, wyciągnął się jak strzała i płynął schodząc bliżej dna. Miękkie zarysy wymalowanych na dnie pasów były wskazówką dokąd ma płynąć. Po chwili dostrzegł Cleo. Przypomniał sobie baśnie z dzieciństwa o podwodnych królestwach zamieszkałych przez istoty skazane na wieczną rozłąkę. Ogarnęło go uczucie radości. Spotkał w życiu kogoś, kogo mógł zatrzymać we własnym świecie, tu i teraz. Cleo podpłynęła do niego na odległość ręki. Przyglądała mu się szeroko otwartymi oczami. Pływała wyśmienicie, znacznie lepiej od niego. Opłynęła wokół niego tak blisko, że jej włosy otarły się o jego twarz. Chciał ją pocałować w pierś, ale umknęła i tylko nosem otarł o brzuch. Zawróciła i napłynęła na niego z taką siłą, że poddał się i oboje obrócili się głowami w dół. Poczuł kłucie w piersiach i brak powietrza. Oderwał się od niej i ruszył w górę. Na moment uchwyciła go za rękę. Pociągnął ją za sobą. Wyskoczył nad powierzchnię wody bez tchu. Łapczywie chwytał oddech. poczuł dotyk jej ręki na swoich udach. Chciał się wyrwać, ale nie mógł odpłynąć. Wynurzyła się tuż przed nim. Dwa oddechy wystarczyły jej dla regeneracji sił. - Myślałem, że nigdy nie wypłyniesz - starał się powstrzymać drżenie głosu. - Kiedyś muszę oddychać - podpłynęła do niego jeszcze bliżej. W tym miejscu basen nie był głęboki. Stojąc na palcach, mógł utrzymać usta nad wodą. Objęła go ramionami. Poczuł jak jej piersi ocierają się o jego skórę. Czuł na swoim podbródku gorący oddech. Oplotła ramionami szyję i jednocześnie założyła nogi na jego biodrach. Przylgnęła całym ciałem. Cichy trzask odbił się echem w basenie. Rozejrzała się dookoła. Nikogo nie spostrzegła, a jednak wyczuła czyjąś obecność. Była jednak zbyt podniecona, by słuchać głosu swojej intuicji. Kropla wody skapnęłazjej włosów na usta. Robert postanowił spić tę kroplę swoimi wargami. Ich ramiona zacisnęły się szczelnie łącząc rozpalone pożądaniem ciała. Wszedł powoli w świat nieznany, a jednak bliski jego zmysłom, które raz rozbudzone tej nocy miały żyć w nim aż po ostatnie chwile świadomości. Trzask, który zaniepokoił Cleo nie był jedynie owocem wyobraźni. Spleceni w miłosnym uścisku, zapisali się na fotografii wykonanej aparatem z teleobiektywem przez stojącego w cieniu fotografa. Nie był zboczeńcem, ani staruszkiem erotomanem. Był zawodowcem, zarabiającym na życie wykonując czasami zadania beznadziejnie trudne. Ale suma dwóch tysięcy dolarów tygodniowo jaką mu płacono, w pełni odzwierciedlała jego umiejętności. Zamknął aparat w futerale i wyszedł przez drzwi przeciwpożarowe.
ROZDZIAŁ 15
Kobra i Robert siedzieli na murku na tarasie w willi Czarnego. Cichy stał z boku pod ścianą. Czarny przechadzał się tam i z powrotem. Sprawdzał w myślach, czy o wszystkim pamiętał. - Czekam na was po drugiej stronie granicy. Nie ważcie się gdziekolwiek zatrzymać - ciągnął rozkazującym tonem. - Wieziecie towar za pięć milionów dolarów - spojrzał po słuchających, sprawdzając, czy jego słowa zrobiły na nich odpowiednie wrażenie. - Przejeżdżacie granicę dokładnie o siódmej czterdzieści pięć. O ósmej jest zmiana. Celnicy są zmęczeni i zrywają się do domu. Samochód należy do legalnej firmy. Towar jest kontraktowany. Teraz podszedł do Roberta, pochylił się i starał się nadać swoim słowom łagodny ton. - Wszystko co masz zrobić to przejechać granicę. Dalej samochód oddajesz Cichemu, Kobra zabiera ciebie z powrotem do Polski i po godzinie, jak celnicy się zmienią wracasz do domu. W środę przyjdź po forsę. Nigdzie na świecie nie zarobisz tak łatwo jak u mnie. Robert popatrzył przez moment Czarnemu prosto w oczy. - Nie wiem, czy nie za łatwo - odparł. - Może przewaliliśmy trochę, ale to ostatni taki numer.
Czarny spojrzał na Kobrę, a potem na Cichego. Odwrócił się i wyszedł z tarasu do pokoju.
Zapadał zmierzch. Rejestracja zawieszona na tylnej burcie Jeepa, miała otoczkę z niebieskiej jarzeniówki. Jasno świeciła w nocy, tak, że nawet w mieście wieczorem można było rozpoznać ją między innymi samochodami. Wyjechali z miasta. Cichy jechał pierwszy w Jeepie. Kobra siedział obok i nucił piosenkę. Niebo dogasało po zachodzie słońca. Robert prowadził białego Forda Transita trzymając się tuż za Jeepem. Tak się umówili. Przez miasto przejechali bez trudu. Minęli główne ulice trzymając się raczej obrzeży. Droga biegła wzdłuż niewielkiego jeziorka, a dalej dwa kilometry przez las. Po prawej stronie pozostawili starą poniemiecką strzelnicę i dalej były już pola. Droga skręcała ostrym łukiem w lewo. Minęli tablicę z napisem "SZCZECIN ŻEGNA". Po dwudziestu minutach droga łączyła się z główną trasą co natychmiast dało się zauważyć ilością kiosków, budek, barków. Na dwa kilometry przed granicą, prawy pas stał się nieużyteczny. TIRy i duże ciężarówki oczekiwały w kolejce na odprawę. Minęli kolejkę dla wozów ciężarowych. Droga rozwidlała się. Skręcili w lewo w kierunku przejścia dla wozów osobowych i dostawczych. Robert wyrzucił bieg na luz. Samochód toczył się w ślad za hamującym Jeepem. Cichy skręcił w prawo, stając na końcu krótkiej kolejki czekających na odprawę. Robert zatrzymał Forda tuż za nim. Przekręcił klucz w stacyjce i wyłączył radio. W szoferce zapanowała cisza. Czekał. Cichy i Kobra siedzieli w Jeepie. - Najlepsza na świecie jest miłość w klozecie, bo każdy szalet..., sprawdziłeś papiery? Wszystko O.K? - pytał Kobra. Cichy nigdy się nie denerwował przed taką robotą. Tak naprawdę, nie miał się czego bać. Siedział we własnym wozie, który na pewno nie był kradziony. Sprawdzał to przez kumpla w policyjnym komputerze zarówno w Polsce jak i w Niemczech. Paszport był jego własny, a nie podrabiany. Prawko co prawda wtórnik, ale czyste. Towar wiózł Robert i w razie czego, on będzie numer jeden. Wszystko było w porządku, a jednak się bał. Pierwszy raz w życiu. Kobrze też puszczały nerwy. - Cichy. Sprawdzałeś? -jeszcze raz spytał Kobra. - Trzy razy. Już są tłuste od tego oglądania - Cichy odpowiedział poirytowany. - Tak tylko pytam. Najlepsza na świecie jest miłość w klozecie... - podśpiewywał dalej Kobra - może pójdę sprawdzić, czy u niego wszystko O.K.? - Siedź na dupie i się nie ruszaj - rzucił stanowczo Cichy. - Uspokój się. Miałem dobry sen, nic się nie spierdoli. "Siedź na dupie i się nie ruszaj" - mruczał do siebie Kobra. Cichy wysiadł z samochodu i trzasnął drzwiami. Podszedł krok w stronę białego Forda z napisem "Krasnale ogrodowe". Robert wychylił się przez boczne drzwi i machnął ręką. Wszystko było w porządku, ale Cichy nie mógł usiedzieć na miejscu. Ruszył do przodu kolejki. Postanowił zerknąć ile samochodów stoi przed nimi. Pierwszy stał biały Volkswagen kombi. Bagażnik miał zapakowany pod sam dach. "Nie postał by długo na ulicy" - pomyślał. Za kierowcą w otwartym oknie siedziała pięcioletnia dziewczynka. Włożyła palce do buzi i zrobiła zeza. Cichy udał przestraszonego. - Jak masz na imię? - spytał. - Jagoda - odpowiedziała.
Minął Volkswagena i przeszedł obok tablicy z napisem "Granica Państwa". Za uniesionym szlabanem stał pootwierany samochód. Rzeczy były wyniesione na drewnianą ławkę. Celnik kończył przeglądanie walizek. Dwie dziewczynki stały obok i czekały na ojca, który odbierał od celnika dokumenty. Celnik przetarł czoło i spojrzał na zegarek. Cichy zwolnił, chciał już zawrócić, ale dostrzegł coś czego na pewno nigdy wcześniej nie widział na tym przejściu: wysoki na dwa metry, aluminiowy słup z płaską blachą z boku. Po lewej stronie jezdni na drodze dla wjeżdżających do Polski dwaj robotnicy ustawiali drugi podobny słup. Ruszył w ich stronę. Żołnierz ochrony pogranicza przechadzał się wzdłuż niskiego ogrodzenia biegnącego równolegle do chodnika dla pieszych turystów. Spojrzał obojętnie na Cichego. Robotnicy łączyli przewody do kostki. Skręcali końcówki. Dalej nie chciał podchodzić. Stanął po środku jezdni. - Co to panowie, myjnię budujecie? - Za duża konkurencja, dzieciaki za grosze myją - odpowiedział niski i tęgi elektryk w pomarańczowym kombinezonie. - To co to jest? - ciągnął zainteresowany. - Pułapka na szczury - tym razem odezwał się drugi, młodszy. - Taki pieniądz w błoto wyrzucili. Po co to komu? - To, panie, ma wykrywać materiały radioaktywne. No, wie pan, jakby kto bombę na eksport wysyłał - wytłumaczył pierwszy robotnik. Cichy spojrzał na wierzchołek słupa. Na jego czubku znajdowała się mała czerwona lampa. Raz po raz mrugała sygnalizując, że system jest aktywny. Cichy odwrócił się na pięcie i ruszył spokojnie w powrotną drogę. Biały Volkswagen właśnie ruszył na przeciwko niego. Cichy zaczął biec. - A jak pan ma na imię - krzyknęła do niego dziewczynka z samochodu. -Cichy.
Kobra już przesiadał się za kierownicę, gdy Cichy dopadł drzwi Wranglera i wskoczył na swoje miejsce. Robert aż podskoczył na widok Cichego. Natychmiast przekręcił kluczyk w stacyjce, wrzucił bieg. Kobra w jednej chwili zbladł. - Co się stało? - Spadamy.
Jeep skoczył do przodu. Ostro wszedł w zakręt. Biały bus z napisem "Krasnale ogrodowe" ruszył równie ostro. Z piskiem opon nawrócili i odjechali z polsko-niemieckiego przejścia w Lubieszynie. Celnik i żołnierz ochrony pogranicza spojrzeli w stronę odjeżdżających, ale nie przywiązali do tego zdarzenia większej uwagi. Byli zmęczeni po całym dniu pracy. Upał nadal był dotkliwy. Nie zwrócili też uwagi, że w ślad za białym busem, ruszył stojący do tej pory w cieniu drzew policyjny radiowóz. Odjechali kilkaset metrów główną drogą, a potem Cichy skręcił Jeepa w boczną aleję. Jechali lasem. Stare drzewa pochylały ciężkie konary ponad drogą tworząc gęste sklepienie nad ich głowami. Tunel biegł kilka kilometrów wijąc się łagodnymi zakrętami. Dojechali do krzyżówki. W prawo znak wskazywał "Szczecin 12 kilometrów", w lewo "Lubieszyn 7 kilometrów". Prosto jechało się do małej przygranicznej wsi. Cichy zajechał pod stojącą na poboczu latarnię i zatrzymał samochód. Kobra wysiadł trzaskając z furią drzwiami. - Wiedziałem, kurwa, wiedziałem, że się kurwa spierdoli - miotał się w prawo i w lewo nie wiedząc gdzie eksplodować. Robert wyskoczył z busa. Stanął obok czekając, aż dowie się czegoś więcej. Cichy siadł na przednim zderzaku Jeepa. - Co się stało? Dlaczego stoimy? - spytał Robert. - Bo gejgery kurwa założyli - wykrzyczał Kobra prawie opluwając Roberta w zapamiętaniu. Wyobraźnia w ułamku sekundy podsunęła mu grozę sytuacji, jaka mogła wydarzyć się przed chwilą na granicy. Gdyby wjechali na granicę gejgery zareagowały by na radioaktywne promieniowanie jego termosów. Alarm na przejściu postawiłby pluton żołnierzy pod bronią. Po minucie żeby się podrapać w głowę musiałby unieść równocześnie obie ręce, bo kajdanki z reguły mają krótkie łańcuszki. - Wracamy do Czarnego. Chowamy towar i przygotowujemy wszystko jeszcze raz - przejął inicjatywę Robert. Cichy rozsiadł się wygodnie na samochodzie i nie reagował na jego propozycję. Kobra aż podskoczył do Roberta. -Gówno. Do środy potrzebuję pieniędzy. Od miesięcy nic nie zarobiłem. Spojrzał pytająco na Cichego. Do niego należała ostateczna decyzja. Cichy wstał, podszedł do bagażnika, wyjął swoją podróżną torbę. Ruszył w stronę busa. - Kobra bierze mój wóz i wjeżdża do Niemiec, a my jedziemy przez zieloną granicę. Podchodząc rzucił torbę prosto w ręce Roberta. Kobrze ulżyło na te słowa. Robert był bezradny. Wiedział, że to szaleństwo. Jeszcze przez moment pomyślał, żeby się wycofać. Mógł rzucić torbę na ziemie i nawet pieszo wrócić do domu. Ale nie zrobił tego. Nie mógł ich zostawić. Przecież to byli jego kumple. Jedyni jakich miał. Kobra cofnął się, gdy Ford Transit zaczął toczyć się w jego stronę. - Żarówka ci się przepaliła - krzyknął wskazując palcem na reflektor samochodu. Cichy mrugnął do niego na pożegnanie. Kobra uniósł rękę i zacisnął pięść. Nie odjechali dwóch kilometrów, gdy Robert zauważył w bocznym lusterku, że jedzie za nimi samochód. Najpierw światła były dalekie, widoczne tylko na prostej, ale po chwili wyraźnie się przybliżyły. Jadący za nimi samochód trzymał stały dystans dwustu metrów. Cichy jechał wolno, może czterdzieści kilometrów na godzinę. Nie był pewien gdzie znajduje się zjazd w boczną ścieżkę prowadzącą do granicy. Zbliżali się do przystanku PKS. Zawieszona nad przystankiem lampa rzucała słabe światło na drogę, minęli przystanek. Robert wpatrywał się w boczne lusterko. Jadący za nimi samochód mijał właśnie rozświetlony przystanek. Żółte światło sodowej lampy, wydobyło z mroku jego sylwetkę. Był to policyjny radiowóz. - Kurde - poderwał się Robert. Adrenalina wyzwoliła w nim nagły przypływ energii -jedzie chyba za nami policja. O dziwo Cichy był niewzruszenie spokojny. Dziwiło to Roberta, ale też dodawało spokoju. - Mogą nam skoczyć. Do granicy mamy dziesięć kilometrów. - Ale oni jadą za nami chyba od granicy? Cichy spojrzał w lusterko. Policyjny Volkswagen utrzymywał stałą odległość dwustu metrów. - Zobaczymy - spokojnie odpowiedział Cichy. Skręcił w prawo na pobocze i zaczął hamować. Koła ześlizgnęły się z asfaltu i potoczyły po żwirze. Radiowóz nawet na moment nie zwolnił. Jechał nadal swoją prędkością. Oprócz świateł mijania pojawiło się mrugające światło kierunkowskazu. Wyprzedzali. Cichy spojrzał przez okno. W radiowozie siedziało trzech policjantów. Żaden z nich nawet nie spojrzał w stronę białego busa z napisem "Krasnale ogrodowe". - Kobra miał dobry sen. Nic się nie bój. Pogodę mamy wymarzoną. Przejedziemy przez las i już jesteśmy po niemieckiej stronie. Stamtąd dwa kilometry do starej autostrady i po strachu. Cichy uśmiechnął się do Roberta. Ten facet wiedział co mówi. Od dawna, Robert miał wrażenie, że wszystko, czego Cichy się dotknął zamieniało się w sukces. Już w szkole na boisku zawsze wygrywała drużyna, w której on był. Imprezy bez Cichego były smętne. Sam Cichy, niczego specjalnie nie robił w sposób doskonały. On po prostu samą obecnością nadawał otaczającemu światu więcej radości i sensu. Tym razem jednak Robert nie mógł poddać się dobremu nastrojowi. Miał przeczucie. Niewyrażalny stan lęku. Cichy włączył kierunkowskaz i ruszyli. Samochód rozpędził się do czterdziestu na godzinę. Cichy przerzucił bieg na trójkę. Światła reflektorów wydobywały z ciemności tunel pochylonych nad jezdnią konarów drzew. Droga biegła prosto, aby na końcu zniknąć w nieprzenikalnej dla wzroku czerni. "Życie może być piękne" - Robert poczuł nagły przypływ radości. Pewnie adrenalina zamieniła uczucie strachu w przyjemne samozadowolenie . Miał cudowną dziewczynę, która zjawiła się w jego życiu jako niezapowiedziana, nieoczekiwana niespodzianka losu. Zdobył nowych przyjaciół, kumpli, z którymi mógł doświadczać świata jakiego nie znał. Teraz już, każdy świat wart był poznania. Zdał sobie sprawę, że on, prymus, ze wszystkimi marzeniami i śmiesznościami, był równie dobry jak każdy inny facet w jego wieku. Pierwszy raz w życiu zaczął siebie lubić. Za zakrętem pojaśniało. Droga łagodnym łukiem skręcała w prawo. - Dupa - wycedził przez zęby Cichy. Za zakrętem pod latarnią stał policyjny radiowóz. Zapalone na dachu niebieskie światło, przeczesywało okolicę w kolejnych obrotach. Przed samochodem stało dwóch policjantów. Jeden z nich trzymał w ręce zapaloną na czerwono latarkę. Dawali znaki, żeby zjechali na bok. Cichy wyrzucił bieg na luz. Samochód toczył się wolno w stronę policjantów. Gdy podjechali na odległość piętnastu metrów, łagodnie wcisnął hamulec. Samochód stanął na poboczu. Po wielu tygodniach suszy, pojawił się pierwszy drobny deszcz. Cienka warstewka wody zrosiła przednią szybę. Policjant opuścił latarkę i ruszył w stronę samochodu. Był niewysoki, masywnej budowy. Na pewno przekroczył trzydziestkę. Podszedł do samochodu od strony kierowcy. Cichy opuścił szybę. - Dobry wieczór. Kontrola drogowa. Prawo jazdy, dowód rejestracyjny i dowód osobisty, proszę. Cichy sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki. Robert zamarł w bezruchu. Tępo patrzył przed siebie, ale kątem oka widział rękę Cichego, długo grzebiącą w kieszeni kurtki. W końcu odnalazł dokumenty i podał je policjantowi. Policjant otworzył dowód Cichego, oświetlił go sobie latarką, podniósł wzrok i przyjrzał się kierowcy. Odwrócił się i poszedł z powrotem do radiowozu, zabierając dokumenty ze sobą. Z przeciwnej strony drogi, za zakrętem, rozległ się charakterystyczny terkot ciągnika. Między liśćmi zamigotały światła. Ciągnik wlókł za sobą małą przyczepkę. - Bez paniki - odezwał się Cichy. - Jesteśmy w wolnym kraju, a nie na przejściu granicznym. Drugi policjant, który dotychczas stał oparty o bagażnik radiowozu obejrzał się za siebie. Ciągnik był jeszcze daleko w tyle. Wychodził z zakrętu na prostą. Policjant pochylił się do przodu i ruszył w stronę Forda. Szedł wolno. Był niezwykle wysoki, mocno zbudowany, szeroki w ramionach. Mundur ledwie dopinał się na jego klatce piersiowej. Szeroki podbródek o ostrych krawędziach szczęki nadawał twarzy surową powagę. Oczy głęboko wtopione w wystające łuki brwiowe, skanowały otoczenie z zimną obojętnością. Cichy obserwował zbliżającego się policjanta. Wycieraczka na przedniej szybie zgarnęła drobne krople wody odsłaniając jego sylwetkę zmierzającą wprost na samochód. Policjant zwolnił, spojrzał w dół na tablicę rejestracyjną, po czym ruszył w stronę drzwi kierowcy. Cichy nie odwracał się do niego. Jak najdłużej starał się lekceważyć jego obecność. - Chyba się przepaliła panu żarówka od świateł mijania - usłyszał z boku jego głos. Policjant nie czekał na reakcję. Przyjrzał się Cichemu, potem spojrzał przelotnie na Roberta i jeszcze wolniej ruszył w powrotną drogę. Jego sylwetka pojawiła się w jasnym konturze świateł nadjeżdżającego ciągnika. Cichy spojrzał na Roberta. Sięgnął za siedzenie po plastikowy pojemnik. - Nie ruszaj się z samochodu - szepnął otwierając drzwi. Było to zbyteczne, bo nikt by go i tak nie usłyszał. Ciągnik był coraz bliżej i jego silnik zagłuszyłby każdą rozmowę. Policjant stanął trzy metry od samochodu i obserwował przejeżdżający ciągnik. Dwie sylwetki majaczyły w słabym świetle kabiny. Starszy mężczyzna kierował, a młodszy siedział obok. Byli do siebie podobni. Zapach gnoju rozpłynął się na drodze. Cała przyczepa pełna była końskiego nawozu. Cichy przykucnął koło lampy i zastukał kilka razy w reflektor. Bez skutku. Paliła się tylko mała żarówka pozycyjnych świateł. Odstawił plastykowe pudełko na ziemię. Ciągnik minął policjanta i zaczął się oddalać. Pozostali sami. Policjant odwrócił się do radiowozu i uniósł trzymaną w ręce latarkę. Zapalił ją i zgasił dwa razy. Cichy otworzył pudełko. Wewnątrz w półmroku zablokowało szkło zapasowych żarówek. - Może pan zaświecić? - poprosił Cichy. Dwaj policjanci siedzieli nieruchomo w samochodzie. Młodszy wertował dowód osobisty. Trafił na pierwszą stronę. - We wrześniu skończy dwadzieścia lat - powiedział pod nosem. Starszy policjant o okrągłej, napuchniętej twarzy spojrzał w lusterko. Zauważył dwa mrugnięcia światła latarki. Bez słowa otworzył drzwi, przełożył w ręku kałasznikowa i wysiadł z samochodu. Robert siedział bezczynnie w kabinie. Prawie nic nie widział za oknem, bo deszcz rozmiękczył kontury. Pochylił się do przełącznika wycieraczek, włączył go. Przed maską samochodu stał policjant i przyświecał latarką klęczącemu koło reflektora Cichemu. W kabinie robiło się niedowytrzymania ciepło. Robert otworzył drzwi i zostawił je nie domknięte. Cichy wyjął z pudełka pierwszą żarówkę, ale odłożył ją od razu, bo była od świateł stopu. Sięgnął po drugą. Światło latarki padało okrągłą plamą na leżące na jezdni pudełko. Cichy wyjął żarówkę, chciał spojrzeć na włókna. Policjant to zrozumiał. Światło podążyło za ruchem ręki z żarówką. Plama na jezdni ześlizgnęła się z pudełka i padła na buty policjanta. Cichy zamarł w bezruchu. Pot wystąpił mu na czole. Buty były dużego rozmiaru, może czterdzieści siedem, osiem. Zrobione były z białej, wężowej skóry z ostro zakończonym czubkiem. Nie były to policyjne buty. Robert jeszcze raz spojrzał na leżące na siedzeniu kasety. Wszystkie znał na pamięć. W końcu zrezygnował ze słuchania muzyki. Wyłączył radio. Spojrzał przez przednią szybę. Poboczem jezdni szedł w jego stronę policjant. Miał posturę niedźwiedzia. W prawej ręce trzymał pistolet maszynowy typu Kałasznikow. Przy jego dużej sylwetce, broń wyglądała jak zabawka. Cichy dostrzegł kałasznikowa w ręce drugiego policjanta. Dostrzegł również, że latarka w ręce stojącego nad nim policjanta zgasła. Zaczął się prostować. Nie mógł zgadnąć, czy to deszcz spływał mu po policzku, czy pot, czy jego własne łzy. Jednym pociągnięciem policjant odbezpieczył kałasznikowa. Cichy bardziej poczuł, niż zobaczył, jak stojący za jego plecami policjant wyjmuje z kabury pistolet. - Jaki gorący wieczór - powiedział Cichy prostując się do końca. Gdyby zaczął teraz ściągać kurtkę to może jeszcze zdąży wybić pistolet łokciem. Jednym kopnięciem sięgnie tamtego w głowę i Robert zdąży wyskoczyć. - Uciekaaaj!- krzyknął z całych sił. Słyszał własny krzyk powoli oddalający się od niego, łagodnie zapadający się w miękki aksamit. Nie wiedzieć czemu, przypomniał sobie nagle, ostatni wieczór w Międzyzdrojach, kiedy siedzieli z Iwoną na tarasie. Spytała go, czy może mu ufać, czy na prawdę zostanie z nią na zawsze. Bawiła go jej poważna mina. Przyrzekł, że na zawsze, a nawet dłużej. Tak wtedy to czuł. Potem przeleciał obraz gdy miał dwanaście lat i wylądował w szpitalu z połamanymi żebrami po wypadku samochodowym. Wpadł pod ciężarówkę, biegnąc po piłkę. Pamiętał z tego jedną myśl, że to nie może jeszcze być koniec. I jeszcze jeden obraz, rozświetlony pokój, jego łóżko gdy miał dwa latka. Pamiętał je ze zdjęcia. Teraz całkiem wyraźnie je widział Słońce rozświetlało pokój. Stał w łóżku i trzymał się rękoma za klamkę. Drzwi odsunęły się, pociągając go za sobą. Nie puścił się klamki. Wisiał na niej. Nogi zawieszone w powietrzu kopały szukając podparcia. Palce zaczęły się prostować, drzwi zamykały się. Bardzo ostre światło oślepiło jego oczy. Puścił klamkę i jego ciało zaczęło opadać w dół. Nie poczuł jednak uderzenia. Podłoga zniknęła, zaczął unosić się coraz głębiej, i głębiej, zniknął pokój, jego łóżko. Wszystko oddalało się od niego, znikało. Zapadł się w mrok. Robert spojrzał na Cichego. - Uciekajjjjj - krzyknął widząc przystawiony do jego głowy pistolet. Huk wystrzału rozdarł ciszę. Krew i roztrzaskany kulą mózg chlapnęły na przednią szybę Forda Transita. Z gardła wydobył się krzyk. Ciało Cichego z roztrzaskaną od kuli głową osunęło się na ziemię. Z prawej strony mignął mu podchodzący do drzwi policjant. Robert obiema nogami kopnął drzwi z całych sił. Na szczęście były uchylone, czego nie zauważył policjant. I to był jego błąd. Nie zdążył unieść ręki, żeby osłonić twarz przed uderzeniem. Ostra krawędź trafiła go w prawy policzek. Część siły wyładowała się na klatce piersiowej i wydatnym brzuchu. To uratowało mu życie, ale nie uratowało kości policzkowej i łuku brwiowego. Rozcięte aż do kości, trysnęły krwią. Policjant zachwiał się na moment. Dało to Robertowi dwie sekundy przewagi. Wyskoczył z samochodu na pobocze i rzucił się do ucieczki. Policjant miał jednak odporność bulte-riera. Otrząsnął rękę z krwi. Niewyraźna sylwetka uciekającego mignęła mu w perspektywie jezdni. Zadanie nie było wykonane. Ruszył za zbiegiem. Za zakrętem pojawiły się światła nadjeżdżającego samochodu. Robert wybiegł im na przeciw. Samochód wyjechał zza zakrętu. Robert rozpoznał dużego fiata. Jechał z sześćdziesiąt na godzinę. To była jego ostatnia szansa. Biegł prosto na maskę. Jego przednie reflektory oślepiały tak, że niewiele widział. - Stój, stój - krzyczał. Nagle zdał sobie sprawę, że jest wystawiony na cel. Instynktownie wyczuł na swoich plecach zagrożenie. Nagłym rzutem jak szczupak targnął się w lewą stronę w wysokie trawy porastające pobocze drogi. Policjant wycelował Kałasznikowa w ciemną sylwetkę zbiega. Znajdowała się dokładnie, pomiędzy reflektorami nadjeżdżającego fiata. Nacisnął na spust. Długa seria z pistoletu maszynowego przeleciała jednak tuż za plecami rzucającego się w trawy Roberta i wbiła się w maskę i przednią szybę Fiata. Samochodem rzuciło w prawo i w lewo, potem zjechał na pobocze i nadział się na stojący tam betonowy słup. Rozległ się krzyk rannych, a tuż po tym potężna eksplozja wysadziła samochód w powietrze. Chmura ognia uniosła się ponad słupem, przypalając konary drzew. Zanim echo powtórzyło wybuch w głębi lasu, samochód zasłoniła czarna chmura palącego się tworzywa. Zalany krwią policjant brnął krok po kroku w stronę traw. Czuł, że jego zwierzyna tkwiła tuż w zasięgu ręki. Zszedł z asfaltu na piaszczyste pobocze i wycelował w trawy. Nacisnął spust. Seria pocisków ścięła kilka ździebeł trawy. Przesunął się kilka kroków w prawo. Wszedł w sięgające mu do pasa chwasty. Nasłuchiwał. Ponownie nacisnął spust i przeczesał serią po biegnącym wzdłóż drogi rowie. Rozpalone wystrzałami łuski odlatywały w bok tocząc się po asfalcie. Inne padały tuż pod nogi. Rozzłoszczony, zamroczony zemstą, nie zdawał sobie sprawy, że tak blisko był sukcesu. Tuż pod jego nogami, wtulony w wysokie trawy, leżał Robert. Jedna z łusek spadła mu na policzek wywołując syk przypiekanej skóry. Policjant stał przez chwilę w bezruchu. Nie mógł niczego zobaczyć w świetle płomieni dogasającego Fiata. Ból z rozoranej szczęki zmusił go do odwrotu.
ROZDZIAŁ 16
Dokąd miał iść, kogo prosić o pomoc. Wszystko się zawaliło w jednej sekundzie. Zapłacił taksówkarzowi i nie czekając na resztę, wysiadł. Od rana świeciło słońce. Błękitne niebo, obsiane kilkoma kłębiastymi chmurami, zapowiadało kolejny letni dzień. Przeklęte lato. Taksówka zawróciła na bocznej alejce i odjechała. Stał przed murem willi Czarnego. Nie miał sił ruszyć się z miejsca. Za odjeżdżającą taksówką poderwały się z ziemi kłęby kurzu. Nie starał się nawet przed nimi osłaniać. W głębi lasu śpiewały ptaki. Zachwiał się i aby nie upaść dał krok przed siebie. Niepewnie stawiał kroki kierując się w stronę bramy. Z daleka zauważył, że była niedomknięta. "Pewnie któryś z ochroniarzy właśnie przyjechał i jeszcze nie zdążył jej zamknąć" -pomyślał. Szedł dalej, a kończący się mur odsłaniał widok na podjazd i resztę ogrodu. Ku jego zdziwieniu szare BMW stało na podjeździe. Drzwi do samochodu były otwarte, a obok stała walizka. Wszedł przez otwartą kratę. Podszedł do samochodu. Kluczyki były w stacyjce. Rozejrzał się po okolicy, ale nikogo więcej nie było. Ruszył do głównych drzwi. Wszedł do domu. W ogrodzie panowała cisza. W sztucznym stawie rzuciła się ryba. Fale rozbiegły się po wodzie. Nienagannie utrzymany trawnik biegł od stawu aż po dom. Przy rogu budynku, na ziemi leżał wąż ogrodowy. Lała się z niego woda. Musiała już długo płynąć, bo dookoła utworzyła się duża kałuża. Tuż koło narożnika budynku leżała para butów. Były to wojskowe, niemieckie trapery. Nie widać było jednak, jak są wysokie, bo ich cholewki zasłaniał narożnik domu. Z wnętrza willi przez otwarte okno dobiegło głośne uderzenie. Robert siedział przy długim stole. W jadalni panował półmrok. Stół zastawiony był dla dwóch osób do kolacji, ale siedziała przy nim tylko jedna osoba - Czarny. Robert siedział obok niego przy stole. Nie patrzył jednak mu w twarz. Jeszcze raz uderzył głową w stół. - To nie moja wina, to nie moja wina - powtarzał. Ramiona mu drgały, łapał oddech. - Nie mogłem nic zrobić. Nic. Ramiona Czarnego nie drgnęły. Robert uniósł głowę. Otarł policzki. Wstał i podszedł do siedzącego. Czarny nie poruszał się, bo nie mógł. W jego czole widniał mały otwór o średnicy ośmiu milimetrów, taki jaki pozostaje zwykle po kuli wystrzelonej z pistoletu o podobnym kalibrze. Robert zdjął mu okulary i domknął powieki. Dopiero za trzecim razem, gdy wykręcił numer do Cleo, uzyskał połączenie. Prawie nic nie słyszał. Musiał sobie zatykać prawe ucho ręką, bo na zewnątrz budki z której dzwonił, wyła syrena pogotowia ratunkowego. Tłum ludzi zgromadził się na nabrzeżu i obserwował jakiś wypadek. Budka telefoniczna stała nad kanałem. Przez szybkę widział jak policyjna motorówka podpływa z płetwonurkami pod brzeg. - Halo, halo. To ja - krzyczał do słuchawki. Miał szczęście Cleo była w domu. Nie wyczuwał jednak w jej głosie zadowolenia, że słyszy jego głos. - To ja. Robert.
- Wiem. Muszę z tobą porozmawiać.
- Właśnie po to dzwonię, bo muszę...
Robertowi załamał się głos. Stojący na nabrzeżu dźwig zaczął pracować. Lina zwisająca w wodzie naprężyła się. Płetwonurkowie wchodzili na pokład motorówki. Woda była gładka. Z głębi zaczęły wydobywać się pęcherze powietrza. Woda zagotowała się na moment, ale po chwili wszystko się uspokoiło. Lina kończyła się hakiem do którego umocowane były dwa biegnące w bok pasy. Gdy i one wynurzyły się z wody, na ich końcu tkwił przedni zderzak samochodu. - Robert. Jest bardzo niedobrze - usłyszał w słuchawce głos Cleo. Nie zareagował. Obserwował wyciągany z wody samochód. Nie był to zwykły samochód. Był to czarny Jeep Cichego, którym Kobra miał przejechać do Niemiec. Na końcu Jeepa, do tylnego zderzaka przykuty kajdankami wisiał Kobra. Głowę miał owiniętą foliowym workiem, koszula zwisała mu do uda. Spodnie opadły do kostek. Półnagi kołysał się w powietrzu. Robert nie mógł oderwać wzroku. Serce waliło mu z całych sił. - Na pewno nie gorzej niż u mnie - usłyszał własny głos, ale nie zdawał sobie sprawy, że chciał cokolwiek powiedzieć. Policjanci odpięli kajdanki i złożyli zwłoki na pokładzie motorówki. - Kobra, Kobra - rozległ się głos wśród tłoczących się gapiów. Skorpion stał w tłumie. Nie potrafił pohamować łez. Był brudny, w poszarpanym ubraniu. Łzy ściekały mu po policzkach. Cleo przyjechała po godzinie. Robert czekał na nią w "Bramie". Bał się, że spotka Iwonę, ale Iwony nie było w pracy. Wzięła wolne. Zostawił na stoliku pieniądze za colę i wstał widząc nadjeżdżające Suzuki. Zatrzymała samochód na chodniku. Nie wysiadała. Robert obszedł samochód i wsiadł do środka. Zatrzasnął drzwi. Siedzieli tak w milczeniu ponad minutę. Cleo nawet na niego nie spojrzała. Nie wiedział co mógł jej powiedzieć. Miał kompletną pustkę w głowie, wokół której szalał huragan niepoukładanych myśli, obrazów, dźwięków. Jego świadomość nie przyjmowała do wiadomości, że wydarzenia ostatnich godzin miały miejsce na prawdę, a ich skutki są nieodwracalne. - Jesteś pieprzonym kłamcą. A ja myślałam, że mogę ci ufać. Myślałam, że jesteś inny. Ale ty jesteś taki jak reszta tych złodziei. Wiesz co? Ty nawet jesteś gorszy, ponieważ oni nie mieli większych szans, nie byli nikim szczególnym. Ale ty miałeś szansę, bo byłeś kimś, a teraz jesteś nikim - zaczęła Cleo. Z pokorą gotów był znosić jej osąd. Sam nie byłby bardziej tolerancyjny dla siebie. - Zabili Cichego, Czarnego, Kobrę - tyle zdołał odpowiedzieć. Ta wiadomość zmieszała ją na moment. Nagle narosła w niej złość. Wybuchła. - Więc mój ojciec poznał się na tobie. Widziałam zdjęcia z tobą i twoją bandą, a także nasze z weekendu. Mój ojciec ma całą teczkę. Kazał was śledzić. Czytałam dokumenty o Czarnym. Należycie do mafii? Robert nie rozumował logicznie: "zdjęcia, kazał śledzić, mafia". Nagle całość ułożyła mu się sama. - To skurwysyn - odzyskał przytomność umysłu. Nagły przypływ energii i wola zemsty, wezbrały w nim podrywając go do działania. - A więc to on, wiedział o wszystkim i nas załatwił - spojrzał na Cleo, ale nie widział teraz dziewczyny, którą pokochał i za którą gotów był jechać na koniec świata. - Oczami zemsty widział jej ojca.
Dwaj mężczyźni szli spacerkiem przez las. Klasę mężczyzny poznaje się po butach. Ci dwaj na pewno byli klasowi. Jeden z nich nosił kowbojki z wężowej skóry. - Ustaliliśmy cenę na sześć milionów, jakby co, możemy obniżyć do pięciu i pół - składał relację. - Może być - zgodził się drugi. - Jak nie, to mamy Austrijaków - dodał. Panowie kierowali się w stronę starych ruin pałacyku z przed drugiej wojny światowej. Ruiny miały grube na metr ściany. Ceglany mur przeplatały ciosane kamienie i obłożony piaskowcem dawał dobre schronienie. Przed laty było to ulubione miejsce spotkań harcerzy, pijaków, prostytutek i narkomanów. Przez ostatnie jednak lata straciło na popularności. Zarośnięte głębie Lasku Arkońskiego, z rzadka odwiedzali jedynie okoliczni mieszkańcy, wyprowadzając tu swoje psy. Z bocznej drogi nadjechał biały Ford Transit z napisem "Krasnale ogrodowe". Samochód zatrzymał się przed czymś, co kiedyś mogło być frontalnym wejściem do pałacyku. Kierowca ociężale wytoczył się z samochodu. Przeszedł na tył, otworzył klapę. Wszystkie ruchy wykonywał powoli, jakby z wysiłkiem. Powodem mógł być opatrunek z bandaży osłaniający prawy policzek i głowę. Dwaj panowie podeszli do busa. Kierowca pochylił się do wnętrza busa i wyciągnął z niego, malowanego, gipsowego krasnala z serii gajowych. Z drugiej strony nadjechał na polanę srebrny Mercedes. Zatrzymał się trzydzieści metrów od busa. Przez chwilę nie gasił silnika. Dwaj panowie zwrócili się w jego stronę. Z Mercedesa wysiadł jeden z pasażerów, młody mężczyzna o śniadej cerze i czarnych włosach. Wyglądał na Wietnamczyka lub Koreańczyka. Rozejrzał się i przeszedł na tył samochodu. Drugi, o kręconych jasnych włosach w nienagannie skrojonym garniturze, wysiadł z drugiej strony przez tylne drzwi. Ruszył w stronę dwóch mężczyzn. Podszedł, przywitał się i dał znać ręką w stronę Mercedesa. Dopiero teraz zza kierownicy wysiadł kierowca. Niezwykle wysoki, barczysty blondyn z zaawansowaną łysiną. Już z daleka rozłożył ręce w geście powitania. Podszedł do dwóch mężczyzn i serdecznie przywitał się najpierw z młodszym w kowbojskich butach a potem z drugim starszym panem, o siwych włosach i uśmiechu bazyliszka. Tym drugim, był prokurator wojewódzki, przyjaciel Chmielewskiego, Bogdan Wielewski. Mimo bandażu na twarzy, kierowca busa poradził sobie z krasnalami. Ustawił wszystkie na betonowym murku rzędem - dwanaście sztuk. Podniósł z ziemi spalinową piłę do cięcia drzewa, odpalił ją. Przyga-zował. Silnik wszedł na wysokie obroty. Wszyscy trzej panowie obejrzeli się w tę stronę. Kierowca podszedł do pierwszego z brzegu krasnala i ścioł mu głowę na wysokości oczu. Odcięta głowa spadła na ziemię i potoczyła się w las. Pochylił się i spojrzał do wnętrza. Ponownie uniósł piłę i tym razem szedł z nią tnąc gipsowe krasnale równo na tej samej wysokości. Kolejne głowy spadały tocząc się w trawę, lub pękając na miejscu. Biały pył, od gipsu, wznosił się gęstymi tumanami. Na końcu wyłączył piłę i odłożył ją na trawę. Jego kolega, towarzyszący prokuratorowi, podszedł do krasnali. Zaczął iść wzdłuż szeregu zaglądając do wnętrza. Zatrzymał się. Podwinął rękawy i zanurzył dłoń do wnętrza. Po chwili wydobył z niego metalowy cylinder z mosiężnymi pierścieniami. Przekazał go w ręce przystojniaka z kręconymi blond włosami. Odnalazł drugi cylinder i również oddał go zgodnie z zasadą handlową towar za pieniądz. Przystojniak zaniósł drugi cylinder do bagażnika i wyjął z niego walizkę. Transakcja dobiegała końca. Wszystko szło zgodnie z planem. Przystojniak rzucił okiem na faceta w kowbojskich butach, jak ten kładł walizkę na masce samochodu i zabierał się do jej otwierania. Nie musiał tego oglądać. Wiedział, co jest w jej wnętrzu. Sam zapakował do środka pięć milionów dolarów w banknotach studolarowych. Ruszył więc w las w ustronne miejsce. Oddawanie moczu nawet dla zawodowego mordercy może być przyjemnością, zwłaszcza jeśli zamiast cuchnącej toalety otacza go pachnący las. Nic więc dziwnego, że blondyn o kręconych włosach i wyhodowanej czarnej, pewnie farbowanej bródce, odprężył się w czasie tej fizjologicznej czynności. Niespodziewanie poczuł wbitą w plecy lufę pistoletu. - Policja. Ręce do góry - usłyszał za sobą. Nie starał się nawet zapiąć rozporka. Uniósł ręce na wysokość ramion, zrobił błyskawiczny obrót w prawo, zszedł z linii strzału, a łokciem uderzył napastnika w gardło miażdżąc tchawicę. Policjant stracił równowagę i padł na plecy. Blondyn uchwycił w locie Kałasznikowa i dla pewności z całych sił wbił kolbę jeszcze raz pod brodę. Usłyszał pęknięcie kręgosłupa. Przywarł do ziemi i rozejrzał się po okolicy. Nikogo więcej nie zauważył, ale pewien był, że nie jest sam. Policjant miał na twarzy kominiarkę, a na piersiach kuloodporną kamizelkę. Blondyn odszukał zapasowy magazynek do Kałasznikowa ukryty pod kamizelką. Z prawej strony za krzakami mignęły mu sylwetki nacierających policjantów. Rzucił się do biegu w stronę białego busa. - Uwaga!!! Pułapka!!! - krzyczał z całych sił. Biegł wprost na krasnale. Pierwszy zauważył go stojący koło szarego Mercedesa. Wyrwał ukryty pod marynarką pistolet i odskoczył pod mur. Lolo, mężczyzna w kowbojkach, stał przy otwartej walizce. Wypełniona była studolarowymi banknotami, zapiętymi w banderolki niemieckiego banku. Usłyszał krzyk w momencie gdy chciał już zamykać walizkę. Zdążył przymknąć wieko i chwycił walizkę pod pachę, biegnąc do ruin. Prokurator i łysiejący dryblas aż przysiedli słysząc okrzyki i pierwsze strzały. Kierowca busa z bandażem na twarzy zachował zimną krew. Wyjął pistolet, podbiegł do załomu muru i spokojnie wycelował w stronę krzaków. Nikogo jeszcze nie widział, więc czekał na pierwszego napastnika. Prokurator i łysy blondyn przebiegli pod jego osłoną w załomy ruin. Przystojniak z kręconymi włosami biegł w kierunku krasnali. Słyszał za sobą ścigających go policjantów z oddziałów specjalnych. Dobiegł do krasnali. Stały na betonowym murku. Rzucił się szczupakiem do przodu, przeleciał ponad nimi i lądując na ziemi wykonał przewrotkę przez ręce. Z jednego ruchu podniósł się do pół przysiadu i nie celując pociągnął serię z Kałasznikowa w kierunku biegnących na niego komandosów. Seria pocisków trafiła ich po nogach. Padli podcięci na plecy. Jeden z nich usiłował sięgnąć po broń, którą upuścił przy upadku, ale nie zdążył. Blondyn uniósł się ponad krasnalami i pociągnął drugą serię. Tym razem celował. Jęki rannych urwały się. Z lasu nadleciały serie z maszynowej broni. Rozerwały gipsowe krasnale na strzępy. Blondyn padł na ziemię. Zaczął się czołgać w stronę białego busa. Kolejna seria pocisków wbiła się tuż koło jego głowy. Przetoczył się pod koła samochodu. Koreańczyk, ostrzeliwywał się zza ceglanego muru. Ogień nacierających był jednak tak silny, że zmusił go do cofnięcia się. Właśnie skończyła mu się amunicja. Zaczął ładować swojego ośmiostrzałowego Colta, gdy zza rogu wyskoczył nacierający policjant. Nerwy mu jednak puściły, bo za wcześnie nacisnął cyngiel i cała seria poszła w mur. Zdezorientowany policjant odrzucił Kałasznikowa i wyrwał z kabury pistolet. Było jednak za późno. Koreańczyk wybił się w górę na półtora metra, kopnięciem w nadgarstek wytrącił pistolet i z pełnego natarcia, wbił cios w szczękę policjanta tak, że nogi wyleciały mu w górę i spadł na plecy łamiąc sobie kark. Kierowca busa z białym bandażem na głowie był idealnym celem na tle zieleni drzew. Strzelił dwa razy ze swojego rewolweru. Obydwa były celne. Trafił w nogi nacierających policjantów z oddziałów specjalnych. Jednak od strony zarośli nadleciały dwie serie pocisków i poszarpały cementowy mur, za którym w ostatniej chwili schował głowę, cofnął się i pobiegł schodami na szczyt ruin. Przyklęknął w płytkiej niecce, osłonięty zaroślami i przeładował amunicję. Łysiejący blondyn ledwie nadążał biegnąc za prokuratorem. Obaj na odgłos pierwszych strzałów skoczyli w stronę ruin. Biegli teraz wąskim korytarzem, odsłoniętym z prawej strony otworami po nieistniejących oknach. Korytarz niespodziewanie się kończył. Skręcili w prawo w stronę jednego z okien za którym kończyły się ruiny i zaczynały gęste krzaki otwierające drogę dla bezpiecznej ucieczki. - Stać! Ręce do góry. Prawie jednocześnie stanęli w miejscu jak wryci. Wprost przed nimi wyrósł jak z pod ziemi policjant z oddziałów specjalnych. Mierzył z Kałasznikowa na przemian w prokuratora i łysiejącego blondyna Obaj posłusznie unieśli ręce wysoko nad głowami. Dla niego, widok dwóch panów w średnim wieku, był nie mniejszym zaskoczeniem. Zawahał się, czy przypadkowo w miejscu akcji nie znaleźli się niewinni ludzie. Ci dwaj nie mieli wyglądu bandytów. Starszy bardziej przypominał akademickiego profesora, a młodszy dobrodusznego sklepikarza.
Rana pod opatrunkiem na twarzy piekła nie do wytrzymania. Silna dawka narkotyków pomagała trochę złagodzić ból. Założony pospiesznie opatrunek na twarzy chronił przed infekcją, ale w obecnej chwili przeszkadzał, bo po pierwsze zasłaniał widoczność dla prawego oka, a po drugie był przeraźliwie biały. Zapadał zmierzch i nawet z pięciu metrów można było przejść obok ukrytego w krzakach człowieka. Ale nie z białym bandażem na twarzy. Mężczyzna zdarł opatrunek z głowy. Odrzucił go w krzaki. Przełożył pistolet do drugiej ręki i sięgnął po okład, który wraz z krwią przykleił się do policzka. Szarpnął i oderwał go jednym pociągnięciem. Nie poczuł bólu, narkotyk ciągle działał. Zemdlałby jednak na pewno, gdyby zobaczył teraz swoją twarz w lustrze. Od szczęki do skroni biegła szrama, która natychmiast powinna być zeszyta. Przysiągł sobie że odnajdzie chłopaka, który załatwił go tak ostatniej nocy. Na moment zamarł w bezruchu nasłuchując. Był bezpiecznie ukryty na szczycie ruin. Z dołu dobiegł go głos, który śni się każdemu kryminaliście, chociaż raz tygodniowo. - Stać! Policja. Ręce do góry. Głos dobiegał z dołu zza krawędzi ruin i nie był skierowany do niego. Właściwie mógł się nie bać tej wyświechtanej formułki, bo od lat był z nią oswojony. Tyle, że to on ją zawsze wypowiadał, bo jako policjant miał do tego prawo. Wstał z miejsca i zgarbiony podbiegł do krawędzi ruin. W dole zobaczył stojącego policjanta z oddziałów specjalnych, który mierzył z Kałasznikowa do kogoś stojącego w podcieniach korytarza bez okien. Uniósł pistolet, wycelował w głowę osłoniętą czarną kominiarką i oddał trzy strzały. Tylko jeden był niecelny. Policjant wygiął się w tył. Kałasznikow odleciał w bok na kilka metrów. Mężczyzna opuścił pistolet. Oszczędzał amunicję. Patrzył z dziwną satysfakcją, jak jego ofiara wiła się z bólu, kopiąc nogami ziemię i zamiatając szeroko rozwartymi dłońmi powietrze. Każda przyjemność ma swoją cenę. Od strony gęstych krzaków nadleciała długa seria pocisków z Kałasznikowa. Przynajmniej połowa przeleciała obok mężczyzny tnąc gałęzie i obrywając liście z krzaków. Ale druga połowa utkwiła w podbrzuszu i płucach, odbierając jego ciału równowagę. Mężczyzna zachwiał się i runął głową w dół, spadając pięć metrów wzdłuż ceglanego muru, uderzył głową w ziemię, zabierając do wieczności wszelkie urazy wobec pozostających przy życiu ludzi i zwierząt. Prokurator cofnął się pod ścianę. Nie mógł patrzeć na wijącego się w agonii policjanta. Jego przeraźliwy krzyk wdzierał się w ostatnie zakamarki świadomości. Co innego było uganiać się za mordercą, a czym innym było przyglądanie się ofiarom. Osunął się pod ścianą kompletnie obezwładniony. Łysiejący blondyn wyjął z pod marynarki pistolet i odbezpieczył go. Prokurator czuł jak po jego plecach, leje się struga zimnego potu. Był pewien, że kule w pistolecie za sekundę wzbogacą jego wnętrze o kilkanaście gram ołowiu. Blondyn zachował się jednak irracjonalnie. Minął Prokuratora i ruszył w przeciwną stronę, strzelając do ciemnych sylwetek ukrytych w zaroślach policjantów. Tylko niezwykły zbieg okoliczności, zapadający zmierzch oraz nadzwyczajne szczęście pozwoliły mu oddać sześć niecelnych strzałów, zanim dwie serie pocisków przygwoździły go śmiertelnie do ściany. Kowbojskie buty z wężowej skórki nie są najlepszym obuwiem do biegania. Lolo klął w duchu swoje upodobanie do amerykańskiej mody. Był jednym z bliskich współpracowników prokuratora i jednym z najlepszych strzelców wyborowych. Krótką bronią potrafił z pięćdziesięciu metrów trafić królika w biegu. Oprócz wybornego "cela" posiadał również wysoki iloraz inteligencji, oraz wrodzony spryt. Gdy usłyszał pierwsze strzały, chwycił walizkę z pięcioma milionami dolarów i skoczył z nią w stronę ruin. Nawet nie wyciągnął swojego rewolweru. W jednej chwili ocenił sytuację. Policja musiała otoczyć cały teren. Natarcie szło z dwóch stron, zmuszając ich do ucieczki na południową część ruin. Jeśli dobrze się domyślał, to po tamtej stronie powinni znajdować się snajperzy. Nie długo czekał na potwierdzenie. Blondyn z czarną bródką i kręconymi włosami, ostrzeliwał się ukryty za krasnalami. Gdy jednak od strony zarośli ogień z pistoletów maszynowych zmiótł krasnale, zamieniając je w gipsowy pył, podjął decyzję o odwrocie. Odczołgał się przywarty do ziemi w stronę busa i gdy dotarł do tylnych kół poderwał się na równe nogi. Osłonięty samochodem ruszył w stronę szoferki słusznie rozumując, że samochodem szybciej wyjedzie z tego piekła. Nie zdążył nawet otworzyć drzwi. Snajper jednym strzałem powalił go na ziemię. Blondyn należał do ludzi, po których płaczą jedynie wierzyciele. Widząc to, Lolo chwycił walizkę pod pachę i ruszył biegiem pod osłoną korytarza w stronę południową. Przebiegł korytarzem piętnaście metrów i skręcił w lewo. Odnalazł prokuratora siedzącego pod ścianą. Dobiegł do niego, postawił walizkę z pieniędzmi i przyklęknął oczekując cudu, który pozwoliłby im wyjść z tego bałaganu choćby z życiem. - To są chłopcy z naszej komendy - zameldował Lolo. Prokurator wychylił się za załom muru. W głębi na placu koło srebrnego Mercedesa toczyła się walka wręcz. Skośnooki Koreańczyk celnym ciosem powalił policjanta z oddziałów specjalnych. Dla pewności, gdy ten już leżał dobił go ciosem w krtań. - Zdejmij go - rozkazał prokurator. Lolo pozostawił walizkę i odbiegł kilka kroków. Stanął w otworze po oknie i zamachał ręką do Koreańczyka. Kuląc się Koreańczyk rzucił się biegiem w stronę swego wybawienia. Lolo sięgnął po rewolwer. Koreańczyk zwinnie przebiegł przez plac omijając świszczące mu nad głową kule i wskoczył przez otwór na korytarz. Z dwóch metrów Lolo oddał trzy strzały. Być może dla Koreańczyka były one wybawieniem. Prokurator podniósł się z ziemi i podbiegł do nieżyjącego już łysiejącego blondyna o wyglądzie sklepikarza. Obok niego na ziemi leżał pistolet. Prokurator podniósł go. Strzały w lesie ucichły. Lolo podbiegł do prokuratora. Siedział tak jak przed chwilą oparty o mur. - Dawaj kajdanki - rozkazał prokurator. - Wyjdziemy z tego. No szybciej. Zapamiętaj: obaj zostaliśmy zaatakowani w czasie wykonywania śledztwa. Lolo kiwnął głową ze zrozumieniem. Przyklęknął przed siedzącym prokuratorem i założył na oba przeguby kajdanki. Musiał sobie poradzić sam, bo Prokurator w prawej ręce trzymał pistolet. Prokurator spojrzał w bok. Łysiejący blondyn siedział oparty pod ścianą. Oczy martwo utkwione w posadzkę zaczęły matowieć. - Rusza się? - spytał prokurator z nutą obsesji w głosie. Lolo spojrzał na leżące pod ścianą zwłoki. Huk wystrzału rozbiegł się echem w ruinach Goeringa. Kula wystrzelona z odległości dziesięciu centymetrów przebiła czaszkę na wylot. Lolo odleciał bezwładnie i padł zgięty na posadzkę. Nie wyglądał teraz na metr dziewięćdziesiąt wzrostu.
ROZDZIAŁ 17
Ulewa rozpoczęła się o zmroku. Czarne chmury nadciągnęły z północnego zachodu. Silny wiatr poderwał z ulic tumany kurzu. Ludzie w pośpiechu przebiegali przez jezdnie. Miasto wyludniało się. Nawet taksówki zjeżdżały do domów. Nadciągała nawałnica. Raz po raz błyskawica rozświetlała horyzont. O dziwo, nie towarzyszył temu tak charakterystyczny grzmot. Po pół godzinie wiatr uspokoił się. Na pustych ulicach panowała niczym nie zmącona cisza. Spóźniony tramwaj zamknął drzwi i odjechał z przystanku. Spadły pierwsze krople deszczu, duże i ciężkie. Po pięciu minutach nastąpiło oberwanie chmury. Błyskawice, grzmoty i huk spadającej wody, przeraziły nawet osobistego ochroniarza Chmielewskiego. Stał w panoramicznym oknie stacji benzynowej i z pobożnym szacunkiem przyglądał się żywiołom. Chmielewski jak co miesiąc osobiście przeglądał raporty księgowego. Miał podwójną robotę, bo pierwszy raport był dla urzędu skarbowego i musiał się zgadzać co do joty. Drugi był prawdziwym obrazem miesięcznych obrotów jego sieci stacji benzynowych. Ten raport sprawdzał jeszcze staranniej. Nie pozwalał się okradać. Liczył się teraz każdy grosz. Miał przed sobą największą inwestycję swojego życia - autostradę północ-południe. Od trzech godzin siedzieli więc z księgowym i administratorem sprawdzając pozycję za pozycją. Na stacji nie było klientów. Lało niemiłosiernie. Pracownicy obsługi zmyli się do barku na kawę. Cleo zaparkowała białe Suzuki za stojącą na parkingu furgonetką. Była to zbyteczna ostrożność. W taką ulewę mogła podjechać pod samo okno, gdzie stał teraz ochroniarz i też byłaby niewidoczna. Deszcz z wściekłością bił o brezentowy dach. Wyłączyła silnik. Siedziała teraz z Robertem nic nie mówiąc. Sama nie wiedziała dlaczego zgodziła się tu przyjechać. Być może, ciągle miała nadzieję, że Robert nie ma z tym wszystkim nic wspólnego, że tylko przypadkowo dał się wplątać. Wierzyła, że jest nadal tym spontanicznym, trochę nieśmiałym, ale pełnym wdzięku chłopakiem jakiego zapamiętała z ich pierwszego pocałunku nad morzem. Z całego serca chciała w to wierzyć. - Wiesz gdzie on trzyma tę teczkę? - szorstki głos Roberta wyrwał ją z zamyślenia. Kiwnęła potakująco głową.
- To idź - rozkazał.
Nie miała odwagi spojrzeć na niego. Nie mogła złapać powietrza. Nie mogła się ruszyć. - Aleja nie mogę - ledwie zdołała wyszeptać.
Robert był niewzruszony. Krew nabiegła mu do twarzy. Dłonie zacisnęły się w pięści wbrew jego woli. W uszach zaczęło mu dzwonić od podwyższonego ciśnienia. Nic nie mogło powstrzymać go od zemsty. Najpierw jednak chciał mieć dowody w swoich rękach. - Wiesz co się stanie? - starał się panować nad drżeniem głosu - Wiesz, co ja zrobiłem? Cleo zaczęła drżeć na całym ciele. Odpędzała od siebie kolejne pytania i wszelkie możliwe odpowiedzi. Pragnęła się obudzić, za wszelką cenę. Potrząsała głową, ale koszmar trwał dalej. Robert spojrzał na nią. Miała wzrok tępo utkwiony w zaparowaną przednią szybę. - Więc idź!!! - krzyknął.
Spojrzała na niego. -Miał zimne spojrzenie, twarz zastygłą w nerwowym skurczu. To nie był ten Robert jakiego znała. Patrzyli na siebie przez długą chwilę. Oboje nie mogli się nawzajem rozpoznać. Cleo szarpnęła za klamkę i wysiadła z samochodu. Zdjęła z oparcia płaszcz przeciwdeszczowy i zarzuciła go na siebie. Ogromny kaptur chronił jej włosy i twarz przed deszczem. Pobiegła skulona w stronę stojącego pod wejściem do stacji Mercedesa. Rano jechała tym samochodem z ojcem do miasta. Po drodze powiedział jej, żeby więcej nie spotykała się z Robertem. Chciała go wyśmiać: "Przecież to twój faworyt, stypendysta". Drażniła się z nim. Ojciec był przygotowany na taką reakcję. Z białej, tekturowej teczki wyjął kilka fotografii. Rozpoznała na nich Roberta, Cichego, Skorpiona, Biedronę. Krew, broń, pieniądze. Zdjęcia przypominały jej fotosy z gangsterskiego filmu B-klasy, a nie jej kolegów. Kazała zatrzymać samochód. Wysiadła zanim Chmielewski zdążył wyhamować. Prawie całą powrotną drogę biegła przez las płacząc. Mercedes stał jak zwykle zaparkowany pod wejściem. Przez strugi deszczu widziała kilku mężczyzn siedzących w barku stacji benzynowej. W śród nich rozpoznała jasny garnitur ojca. Przykucnęła obok drzwi od strony kierowcy. Spojrzała za siebie. Dwadzieścia metrów w tyle stała furgonetka, a z za niej wystawał przedni reflektor jej Suzuki. We wnętrzu siedział Robert. Miała w życiu zasadę, że jeśli się coś zaczyna, to należy to doprowadzić do końca, najlepiej jak się potrafi. Zdecydowała, że wykradnie teczkę ze zdjęciami i oddają Robertowi. Tyle mogła zrobić dla niego na pożegnanie. Sięgnęła do kieszeni i wyjęła komplet zapasowych kluczy do Mercedesa. Nacisnęła przycisk. Blokada drzwi posłusznie odpuściła. W klamce zamigała zielona dioda. Szarpnęła za nią. Drzwi posłusznie otwarły się. Wślizgnęła się do środka. Chmielewski był zmęczony po czterech godzinach papierkowej roboty. Wstał od stolika. Schował długopis do wewnętrznej kieszeni marynarki. Księgowy dostrzegł wiszącą pod marynarką kaburę z pistoletem. - O, szefie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże - przymilał się księgowy. - Jutro rano jestem na policji, będę tutaj po południu - powiedział Chmielewski. Zamknął neseser i ruszył w kierunku wyjścia. Ochroniarz Chmielewskiego podszedł do okna i spojrzał przez szybę na parking. - Burza już przechodzi, szefie. Cleo skurczyła się na siedzeniu na widok ochroniarza. Odczekała, aż ten odwróci się i odejdzie od okna. Zapaliła małą latarkę i zaświeciła na tylne siedzenie. Nie było tam białej tekturowej teczki. Poświeciła na podłogę. Była pusta. Odwróciła się w stronę schowka na mapy. Otworzyła go. Pod styropianowym pudełkiem z winogronami leżała tekturowa teczka. Robert przekręcił kluczyk w stacyjce, włączył wycieraczkę. Na moment wyraźnie zobaczył sylwetkę ciemnego Mercedesa. Deszcz zaczął słabnąć. Sięgnął ręką za pasek. Wydobył rewolwer. Był to srebrny colt, ulubiona zabawka Czarnego. Odblokował bęben i sprawdził naboje. Było ich osiem. Chmielewski szedł w stronę drzwi. Po drodze dołączył do niego ochroniarz. Przy wyjściu Chmielewski jednak zwolnił. Zawrócił i podszedł do bufetu. - Daj pan telefon - zwrócił się do barmana.
Wystukał numer telefonu do domu i czekał na połączenie.
Cleo wsunęła teczkę pod płaszcz. Nagle kątem oka zauważyła, że czerwona dioda autoalarmu firmy "Boxer", zamiast palić się ciągłym światłem zaczęła pulsować. Popełniła błąd. Ojciec kazał zainstalować firmie dodatkowe zabezpieczenie w samochodzie, o czym zupełnie zapomniała. Po wejściu do samochodu i zamknięciu drzwi, należało ponownie nacisnąć pilota autoalarmu. Nie zrobiła tego. Autoalarmn właśnie się uzbrajał. Gdy to nastąpi najmniejszy ruch w kabinie spowoduje blokadę drzwi i wycie syreny. Spojrzała w stronę baru. Chmielewski stał przy bufecie. - Jak to wyszła z domu? Kiedy? - zdziwiony zapytał do słuchawki. Potężna błyskawica rozdarła niebo, tak, że wszyscy mężczyźni w barze jednocześnie spojrzeli w okno. Huk uderzającego pioruna rozdarł powietrze. Szklanki na ladzie zatrzęsły się dzwoniąc o siebie. Połączenie w słuchawce zostało przerwane. Od strony parkingu rozległo się wycie autoalarmu. Tylko jeden samochód w Szczecinie miał taki alarm. Był nim Mercedes Chmielewskiego. Ochroniarz rzucił się pierwszy do drzwi, ale Chmielewski był szybszy. Wyszarpnął rewolwer z wiszącej pod marynarką kabury i pierwszy przedarł się przez wahadłowe drzwi prowadzące z baru na dziedziniec stacji benzynowej. Od Mercedesa oderwała się skulona sylwetka ubrana w ciemny przeciwdeszczowy płaszcz. Chmielewski nie myślał. Furia, wściekłość kazały mu ścigać złodzieja. Na nim mógł wyładować swoje frustracje, a było ich ostatnio coraz więcej. Autoalarm wył na całą okolicę. Nagle Robert usłyszał strzał. Otworzył drzwi. Nie widział teraz Mercedesa zasłoniętego przez furgonetkę. Miał złe przeczucie. Podbiegł kilka kroków. Od Mercedesa biegła skulona sylwetka. Głowa ukryta pod kapturem była niewidoczna. Chmielewski przeciął drogę ucieczki. Strzelił po raz drugi. Ręce mu drżały, nie mógł celować rewolwerem. Robert stał przez chwilę nic nie rozumiejąc. - To jest Cleo! To jest Cleo!!! - usłyszał własny głos, a jego nogi sa-me rozpoczęły bieg w stronę Chmielewskiego. Zdążyłby w porę gdy-by nie plama oleju rozlana na jezdni. Poślizgnął się i runął na kolana. Pistolet wypadł mu z ręki. Chmielewski uspokoił rękę w nadgarstku, odczekał aż złodziej podbiegł jeszcze krok i nacisnął na spust. Podmuch strzału zerwał kaptur przeciwdeszczowego płaszcza, odsłaniając mokrą od deszczu twarz Cleo. Głowa odleciała jej w tył i upadła bezwładnie prosto pod nogi Chmielewskiego. Zamarła w bezruchu. Z barku nadbiegali pozostali mężczyźni. Nie było już po co się śpieszyć. Nie mieli odwagi podejść do swojego szefa. Ochroniarz Chmielewskiego wybuchnął płaczem. Robert klęczał w kałuży. Strugi deszczu lały się po nim, ale niczego nie czuł. Objął głowę rękoma i kołysał się w przód i w tył. Chmielewski spojrzał na leżącą pod nogami Cleo, potem powiódł wzrokiem po stojących w deszczu mężczyznach. Kierował do nich nieme pytanie, na które nikt nie potrafił znaleźć odpowiedzi - Dlaczego? - wyszeptał cicho.
Od strony Szczecina dał się słyszeć głos syreny karetki pogotowia. -
Miał pan szczęście że deszcz osłabił działanie gazu - powiedział kapitan Wojtaszewski z komendy Policji. - Inaczej pańska córka do końca życia mogła by nosić plastykową maskę na twarzy. Siedzieli w małym pokoju dla lekarzy. Za oknem szpitala wstawał świt. Chmielewski siedział skulony na fotelu, kapitan Wojtaszewski wstał i poszedł do stolika z wodą mineralną. Robert siedział przy drzwiach wejściowych. Za szklanym przepierzeniem czytając gazetę siedział umundurowany policjant. Wojtaszewski nalał wody do szklanki i podał ją Chmielewskiemu Wypił ją prawie jednym tchem. - Powiedziano mi - zaczął Chmielewski - żeby pierwszy nabój dać ga-zowy. Sam nie wiem dlaczego dałem trzy. Na tę myśl wzdrygnął się. - Proszę pokazać pański pistolet - poprosił kapitan. Odebrał go od Chmielewskiego i wyjął magazynek. Na samym wierzchu lśniła mosiężna łuska zakończona ołowianą kulą w stalowym płaszczu. Chmielewski nawet nie spojrzał. Kapitan odłożył pistolet i powrócił do swojego fotela za biurkiem - Czy może mi pan wyjaśnić dlaczego pańska córka włamywała się do pańskiego samochodu? Robert podniósł wzrok na Chmielewskiego. Przez moment patrzyli na siebie. - Nie wiem. Naprawdę nie wiem - odpowiedział Chmielewski. Robert uciekł spojrzeniem w stronę podłogi. - Odłóżmy tę rozmowę na później, chcę teraz iść do córki - Chmielewski spojrzał chłodno na kapitana Wojtaszewskiego. Ten skinął potakująco głową. Chmielewski wstał i wyszedł z pokoju nie spoglądając już na Roberta.
- A więc został tylko pan - uśmiechnął się kapitan Wojtaszewski. - Zna pan historię o Jonaszu? To bardzo pechowy żeglarz. Wojtaszewski wstał z za biurka i poszedł do Roberta.
- Same nieszczęścia - dodał stając tuż przed nim.
- Coś jeszcze? - Robert nie tracił pewności siebie.
- Prowadzę dochodzenie w sprawie zabójstwa Cichowskiego, znanego jako "Cichy". - A co ja mam z tym wspólnego? - Robert spojrzał śmiało w oczy policjanta. - Udowodnię ci, że masz. - Wojtaszewski był pewny swoich słów. Cleo leżała w izolatce. Oczy i połowę twarzy miała przewiązaną bandażami. Leżała bez ruchu. Prawą ręką podłączona była do kroplówki. Za oknem wstawał różowy świt. Zapowiadał się kolejny ciepły dzień kończącego się lata. Chmielewski siedział na łóżku. Tyle myśli, tyle słów cisnęło mu się do głowy, ale nic co ludzki język mógł wypowiedzieć nie było w stanie wyrazić cierpienia jakie trawiło go od środka. W ciągu jednej nocy postarzał się o dwadzieścia lat. Włosy do reszty posiwiały, policzki zapadły się pozostawiając obwisłe ciemne worki pod oczami. Siedział nieruchomo dopóki pielęgniarka nie pojawiła się w drzwiach. Musiał już wychodzić. Jeszcze raz spojrzał w stronę Cleo, ale nie podniósł oczu na jej twarz. - Cleo, córeczko - zdołał wyszeptać. Ręka Cleo poruszyła się i zsunęła się po prześcieradle w stronę gdzie siedział. Po omacku Odnalazła jego dłoń i mocno się na niej zacisnęła - Tato - usłyszał pierwszy raz w życiu z jej ust. Chmielewski wyszedł przed szpital gdzie na parkingu stał jego Mercedes. Ochroniarza odesłał do domu. Chciał być sam. Podszedł do samochodu i otworzył pilotem drzwi. Nagle usłyszał za sobą głos Roberta. - Co pan zrobi z tą teczką?
Spojrzał na niego. Siadł do samochodu i Sięgnął do schowka na mapy. wyjął teczkę i podał ją Robertowi. - Nawet nie wiesz jak bardzo można bać się o swoje dziecko. Ja też zresztą nie wiedziałem, Robert odebrał teczkę, otworzył ją. Kolejne kartki opatrzone zdjęciami ukazywały ostatnie trzy tygodnie jego życia. Odnalazł zdjęcia z Międzyzdrojów i z Hotelu Amber. Na jednym z nich oboje z Cleo kochali się w basenie. Dalej było jeszcze jedno zdjęcie przedstawiające Czarnego w geście powitania, ale druga osoba została odcięta nożyczkami. - Czy to wszystko? - spytał Robert.
- Komplet - potwierdził Chmielewski - wynająłem takiego ...fotografa. Miał ją ochraniać, przed wami. Nie mogłem jej zatrzymać w domu, ale musiałem wiedzieć co robicie. - Oszukał pana. Brakuje najważniejszego.
Robert przyjrzał się Chmielewskiemu uważnie. Nie wyglądał na człowieka, który po tym wszystkim co przeżył byłby w stanie go okłamywać. Uwierzył mu, że nie miał z tym nic wspólnego.
- A czy ja ciebie kiedykolwiek pytałem skąd bierzesz swoje brudne pieniądze? Mam to mam. Wpłacę je zgodnie z umową na konto spółki. Jutro w banku. Cześć. Prokurator Wielewski odłożył słuchawkę na widełki telefonu. Był to stary aparat z lat pięćdziesiątych. Nie wymienił go na nowy bo widocznie miał do niego sentyment. Poprawił szlafrok i wyszedł z gabinetu na korytarz. Obok w sąsiednim pokoju na skórzanej kanapie siedziało dwóch młodych policjantów z jego osobistej ochrony. Gdy zajrzał do nich do pokoju poderwali się na równe nogi. - Siedź, siedź - uspakajał ich prokurator posyłając im uśmiech bazy-liszka. - Zgaście tylko chłopcy to światło, bo po co marnować tyle prądu. Zostawił ich w pokoju i odszedł w stronę sypialni. Był zmęczony i marzył o zasłużonym odpoczynku. Był to ciężki tydzień, ale nie mógł powiedzieć, że stracony. Policjant wstał i podszedł do kontaktu. Przygasili światło. Wracając wziął z telewizora małe pudełko wykonane z hebanowego drzewa. Usiadł na kanapie i otworzył je. Wewnątrz leżał ręcznie grawerowany pistolet z rękojeścią z kości słoniowej. - Popatrz jakie cacko. Ciekawe, skąd on to ma?
Policjant wziął pistolet do ręki. Był wyśmienicie dopasowany. Wycelował nim w telewizor, na ekranie którego pojawiła się znana spikerka telewizyjna. - Panie prokuratorze - redaktorka zwracała się do siwego, starszego pana - dzięki pańskiej akcji we współpracy z Brygadami Specjalnymi udało się przejąć niezwykle niebezpieczne materiały, pluton, z którego można wyprodukować bombę atomową. Kto miał być odbiorcą tego ładunku? Policjant poderwał się z kanapy i zawołał w głąb korytarza. - Panie prokuratorze! Jest pan w telewizji. - Według naszych wstępnych ustaleń - opowiadał prokurator - materiał miał być sprzedany do krajów arabskich. Polska była tylko miejscem tranzytowym. Policja udaremniła transakcję, przejmując zarówno towar, jak i - no - niebagatelną sumę... pół miliona dolarów. - Istnieje powszechna opinia, że wiele afer jest wyciszanych, ponieważ zarówno prokuratorzy, jak i sędziowie nie mają odpowiedniej ochrony w czasie prowadzenia śledztwa. Czy pan zgadza się z taką opinią? - spytała dziennikarka. Prokurator jakby zmieszał się trochę, ale chyba spodziewał się tego pytania. - Z pewnością młoda demokracja narażona jest na korupcję i przemoc. Państwo jest w takim stanie, że nikt nie może się czuć bezpiecznie. Uśmiech jaki posłał prokurator dziennikarce pozwalał uwierzyć w szczerość jego wypowiedzi.
ROZDZIAŁ 18
Jest taki dzień pod koniec sierpnia, kiedy słońce staje się bledsze, chmury mają odcień ołowiu, zaczyna mżyć, a północno-zachodni wiatr staje się przenikliwy, chłodny. Drzewa jeszcze mają zielone liście, ale jakieś wypłowiałe blade. Nawet piasek na plaży staje się bezbarwny, a woda w morzu matowa. Cleo i Robert spacerowali po plaży, aż zmęczeni przysiedli na starym pniu drzewa. - Która godzina? - spytała Cleo.
- Dziesiąta. Nie martw się. Zdążysz - starał się uspokoić ją Robert. Cleo gotowa była już do podróży. Za kilka godzin poleci samolotem z Berlina do Nowego Jorku. Jej walizka spakowana przez pana Janka spoczywała w bagażniku Mercedesa stojącego na wydmach koło starego, rybackiego portu. Chmielewski stał samotnie na plaży i czekał. Bardzo go prosiła, aby przyjechali jeszcze raz do Międzyzdrojów. Chciała posłuchać szumu morza i zapamiętać zapach plaży. Robert spojrzał na Cleo. Opaska z bandażu przesłaniała jej oczy. Założyła przeciwsłoneczne okulary, żeby wyglądać bardziej "cool". Teraz musiała je poprawiać raz po raz bo zsuwały się jej z nosa. Robert odgarnął jej włosy, żeby pomóc, ale odwróciła głowę w bok. - Wiesz - zaczęła cicho Cleo - zanim tu przyjechałam widok morza przypominał mi dzieciństwo i ojca, ...teraz będę pamiętała nasz wspólny weekend. Uśmiechnęła się do niego.
- Może przyjedziesz na Boże Narodzenie? - Głos Roberta był pełen szczerej nadziei - Czy jest jakiś powód, żebym tu wracała? - odwróciła od niego głowę - zupełnie bym zapomniała - zmieniła nagle temat. - Jeszcze w hotelu Cichy prosił, żebym oddała ci tę kopertę przed odjazdem. Cleo wyjęła z kieszeni żakietu białą kopertę i podała ją zdziwionemu Robertowi. Robert otworzył ją i zajrzał do środka. We wnętrzu był plik kilkunastu banknotów studolarowych i zdjęcie. Sięgnął po fotografię. Byli na niej wszyscy. Pamiętał, że zrobili je pierwszego dnia po przyjeździe do Międzyzdrojów. Skorpion, Dorota, Biedrona, Kobra, Iwona, Cleo, Robert i Cichy. Cała ich paczka w komplecie. - Co to jest?- spytała Cleo.
Robert schował zdjęcie do koperty z pieniędzmi.
- Bonus od Cichego. Kochał życie i miał miękkie serce. Cleo wstała, Robert poderwał się, żeby ją podtrzymać. - Mógłbyś nam zrobić zdjęcie. Będę je mogła obejrzeć za dwa tygodnie jak zdejmą mi opatrunki. Podała mu aparat. Robert odbiegł parę metrów, postawił aparat na słupie falochronu i włączył samowyzwalacz. Wrócił biegiem do Cleo i przytulił ją do siebie. Stali tak przez chwilę, ale flesz nie mrugnął. Robert wrócił po aparat. - Co się stało? - zaniepokoiła się Cleo.
- Film się skończył w aparacie - bezradnie odpowiedział Robert. Chmielewski stał na betonowym podjeździe przy wydmach. Spojrzał na zegarek. - Cleo. Chodź już. Spóźnimy się na samolot.
Marzena, podeszła do niego przynosząc mu prochowiec. Robiło się chłodno. Robert podprowadził Cleo do samochodu. Stali chwilę na przeciwko siebie nic nie mówiąc. Wiatr szarpał ich włosy.
- Dbaj o siebie. Napiszę do ciebie list jak tylko dojadę do domu. Obiecuję - zapewniała Cleo. - Będę dzwonił. Uważaj na siebie w tym Nowym Jorku. Podobno jest tam pełno gangsterów - zażartował Robert. Cleo pochyliła się do niego i pocałowała go. Marzena podeszła z drugiej strony i ujęła ją pod łokieć odprowadzając do samochodu. Oddalali się od siebie nie mogąc jednocześnie wypuścić swoich dłoni z uścisku. Chmielewski obszedł samochód otworzył drzwi i pomógł Cleo usiąść na tylnym siedzeniu. Gdy siedziała już w środku zatrzasnął za nią drzwi. Marzena usiadła po drugiej stronie. Robert stał z boku za sa-mochodem. Spojrzał na Chmielewskiego. - Mam dług wobec pana.
Chmielewski przyjrzał się uważnie Robertowi nie bardzo wiedząc co on ma na myśli. - Wie pan co - obdarzył Roberta koleżeńskim uśmiechem - potraktujmy to jako przyjacielską inwestycję, co? - Wolałbym oddać - Robert odpowiedział uśmiechem.
- E. - Chmielewski chciał coś dodać, ale się powstrzymał. "Przecież okazji do rewanżu w takim mieście jak Szczecin nie brakuje" - pomyślał. Robert odczekał, aż Mercedes ruszył i zniknął za zakrętem uliczki biegnącej do centrum Międzyzdrojów. Stał tak przez chwilę, po czym zdjął buty i ruszył po piasku w dół plaży. Doszedł do przewróconych pni i usiadł na jednym z nich. Jeszcze raz otworzył kopertę. Przeliczył dolary, było ich tysiąc siedemset. Dlaczego właśnie tyle? Cichy niczego mu nie był winien. O co tu chodzi? - Pomyślał. Wyjął ponownie zdjęcie i przyjrzał się fotografii. Cichy obejmował na zdjęciu Iwonę i śmiał się do niego bezczelnie. Cleo i Robert stali po drugiej stronie samochodu. Robert odwrócił zdjęcie. Było podpisane czarnym flamastrem: - PRYMUS! NIE ODPUSZCZAJ. JEDŹ ZA NIĄ.
podpisano - Cichy.
CDN.
KONIEC