ALE HECA!
Hecę dostałem od Maćka. Jego Nuka miała małe. Wszystkie pieski szybko znalazły nowe domy, została tylko suczka. Była już dość duża, kiedy trafiła do nas. Mama pokochała ją od razu, ale tato…
- Cóżeś ty przyniósł - gderał. Pokraczne to jakieś, nogi krzywe, jak zje po- rządną kolację, to brzuchem będzie jeździć po ziemi.
Heca patrzyła na tatę mądrymi, ciemnymi ślepkami, zupełnie jakby chciała powiedzieć:
- Spokojnie, Duży, jeszcze się do mnie przekonasz…
Trzeba przyznać, że Heca starała się bardzo. Wszystkie kapcie były w strzępach - taty nie. Mnie czy mamę stawiała na równe nogi, gdy chciała wyjść, a wieczorem grzecznie czekała, bo wyprowadzał ją tato.
Kiedyś wystartowali razem do jednego fotela. Oczywiście tato wygrał. Heca przycupnęła pokornie na dywanie, ale po chwili… jedna łapka, druga łapka… Tato posunął się - i to był początek hecusiowego zwycięstwa.
Zimą trochę chorowałem i lekarz wysłał mnie z mamą do sanatorium. Mama to się nawet cieszyła, ja wcale. Czerwoną kredką odkreślałem na kalendarzu dni dzielące nas od powrotu do domu.
Przyjechaliśmy nocnym pociągiem. Mama dzwoniła wcześniej, że weźmiemy z dworca taksówkę i żeby tato szedł spać, bo nie wstanie do pracy.
Gdy na paluszkach weszliśmy do mieszkania, telewizor był jeszcze włączony. W jego niebieskawym świetle zobaczyliśmy niezwykłą scenkę. Na wersalce, przy samej ścianie spał tato, a na środku poduszki, ułożona wygodnie na plecach chrapała w najlepsze… nasza sunia.
Ale Heca!
Ewa Stadtmuller
PROMYK JUTRZENKI 4/2001 s. 26