JACEK INGLOT
powrót Robinsona
Z "NF" 10
Planeta nosiła katalogową nazwę H347PU, ale David, podobnie jak inni Robinsonowie, wolał nazywać ją Oceanem. Patrząc na bezkresny, błękitnozielony przestwór, pomarszczoną taflą ciągnący się po horyzont nie znajdował lepszej nazwy. Ze swego miejsca skarpy widział wyciągnięty ku wschodowi skalisty cypel wyspy Readera; stary pewnie też wyszedł na brzeg i sprawdzał czerpaki. Na południowym wschodzie, dwa rumby na lewo od cypla, pokazały się trzy żagle. Potem łodzie zrobiły zwrot i wnet znikły za wyspą - pewnie Sehanowie wypłynęli na połów.
Westchnął i zszedł na brzeg, aby zobaczyć, co jest w koszach. W nocy trochę wiało, mogło je zerwać, szczęśliwie pławy pozostały na miejscu. Chwycił za pierwszą linkę. Wyraźny opór, tak jakby złapała się całkiem spora sztuka. Ciągnął ostrożnie, nawijając linkę na wrzeciono utworzone z kciuka i łokcia, gotów zapętlić ją o wkopany w ziemię pachołek, gdyby tylko wyczuł opór zdobyczy. Ale ta, choć ciężka opierała się niemrawo, po chwili wyciągnął kosz na brzeg.
Łypało na Davida ze środka stworzenie niewiele mające wspólnego z rybą. Składało się z trojga wyłupiastych oczu, płetwy grzbietowej i wachlarzowatego, podwójnego ogona; mięsa prawie nie było, za to całość pyszniła się wspaniałą purpurą. Stwór wyglądał na kolejny eksperyment kapryśnej ewolucji Oceanu; projektowanie podwodnej fauny przerwano w połowie, poprzestając na kilkunastu rafowych rybach ozdobnych, skorupiakach i kałamarnicach, bardzo malowniczych, ale prawie niejadalnych; tylko Sehanowie potrafili coś z nich wypichcić. Gdyby nie Standish, jeden z pierwszych Robinsonów, który wpuścił do morza tuńczyka i mintaja, oprócz sałatki z wodorostów praktycznie nie mieliby co jeść. David podniósł kosz i wytrząsnął purpurowe dziwadło do wody. Niech dalej ewoluuje.
W drugim koszu nie znalazł nic, w trzecim kilka drobnych błękitnych rybek, przypominających skalary, i coś, co pierwotnie mogło być mątwą, a skończyło jako wielooczna kupa galarety, zupełnie nieapetyczna. Czyli nic, co nadawałoby się na ruszt, i wyglądało na to, że będzie musiał sięgnąć do zamrażarki; pech, a tak lubił zjeść na śniadanie płat świeżego, pachnącego morzem mięsa. W południe znów trzeba będzie wypłynąć i spróbować szczęścia z wędką. Może odwiedzi Readera i dowie się, co słychać: chłop bardzo się postarzał i chyba dojrzał już do Powrotu. Warto by się przedtem pożegnać - odchodzącego Robinsona zawsze żegnał ten, który zostawał.
Dopiero, gdy położył na katapulcie trzeci kosz, gotując się do wystrzelenia go w morze, zauważył ślady na brzegu. Biegły tuż przy linii brzegowej, częściowo rozmyte przez fale, dlatego ich wcześniej nie zauważył. Z obserwacją na Oceanie było kiepsko, ze względu na podwójne cienie - Beta Mitreis wschodziła niecałe pół godziny po Alfie, prawie cały dzień na niebie Oceanu stały dwa słońca. W ciągu dnia odległość kątowa między nimi rosła w tempie ćwierci stopnia na godzinę, a cienie rozwierały się powoli niczym osobliwe nożyce. To utrudniało obserwację i czyniło wszystko na Oceanie względnym, niedookreślonym. Ale David nie miał o ten poznawczy relatywizm pretensji ani do losu, ani do gwiazd; zabawne, podobnie jak inni Robinsonowie przestał cenić pewność. Pewny mógł być tylko Powrót.
Ślady stóp drobnych i bosych biegły rozmytym szlakiem ku zwartej grupie skał, położonej pół mili od płytkiej zatoczki, w której zainstalował czerpaki. David przyglądał się podejrzliwie odciskom, nie wiedząc, co o tym sądzić. Zbyt małe jak na któregoś z Robinsonów - chłop w chłopa byli to faceci nabici, najmniej dwustufuntowi, dobrze wytrenowani w grawitacyjnych wirówkach - pasowały raczej do dziecka lub małego chłopca. A najmłodszym znanym Davidowi Robinsonem był on sam.
Zaciekawiony, ruszył ku skałom, wrzynającym się gładko w morze wąskim garbatym klinem. Tajemniczy ktoś biegł niezbyt szybko, na co wskazywały głębiej od pięt odciśnięte palce. Przejęty rolą tropiciela ani się obejrzał, gdy znalazł się tuż przy skałach. Ślady urywały się przy płaskim kamieniu, obok większego rumowiska, jakby biegacz wskoczył nań i zaczął się wspinać. David uśmiechnął się: jeśli uciekał przed nim, to nadaremnie. Nasunął na oczy bryle i przestawił skan na kwarc - teraz widział każdą drobinę piasku leżącą na skałach. Widział też zarys stóp przybysza, odciski oznaczone paskiem plaży. Trop wiódł w górę, ku grzbietowi największej skały, którą nazywał "wielorybem" ze względu na podługowaty, obły kształt; przypominała wyrzuconego na brzeg walenia. Lubił się na nią wspinać i patrzeć stamtąd na morze, w stronę wyspy Larsena - teraz bezludnej, gdyż sam Larsen powrócił trzy lata temu.
Dobrnął do ogona "wieloryba" i zabierał się do dalszej wspinaczki. Nagle usłyszał stukot kamieni; poderwał głowę i wtedy ją zobaczył.
Mogła mieć najwyżej szesnaście, siedemnaście lat. Przycupnęła na skalnej półce, wyrżniętej w prawym boku "wieloryba", i obserwowała go wielkimi oczyma. Była naga, jeśli nie liczyć przepaski biodrowej z glonów morskich. Miała długie, zmierzwione kruczoczarne włosy i śniadą cerę, jak każdy z Sehanów. David zamarł w bezruchu, bojąc się ją spłoszyć, Sehanowie zwykle trzymali się z daleka od Robinsonów. Jeden Reader umiał się z nimi kontaktować, znał parę zwrotów z ich narzecza i uprawiał nawet coś w rodzaju handlu, wymieniając zużyty sprzęt elektroniczny na ich produkty. Sehanowie suszyli i impregnowali glony wykonując z nich koce, ubrania, liny i żagle; ze starych procesorów robili ozdoby. David spostrzegł, że mała dzikuska ma naszyjnik z muszli, pośród których błyszczał procesor z rodziny celebrixów. Dziewczyna, wciąż w niego wpatrzona, bezwiednie dotknęła złotej płytki; odebrał to jako chęć kontaktu, ale mimo rozpaczliwych wysiłków, nie był w stanie przypomnieć sobie żadnego ze zwrotów przytaczanych przez Readera. Stary Robinson twierdził, że język Sehanów wywodzi się z sanskrytu, ale David był zbyt leniwy, aby sprawdzić to w Logonecie, zresztą, dzicy zawsze uciekali na jego widok. Ale dziewczyna przyczajona na skale najwyraźniej się nie bała. Miała wcale przyjemną, lekko pucołowatą twarz o zadartym nosie i szeroko rozstawionych, ciemnych ciekawskich oczach. Przypominała mu... kogoś, o kim nie chciał myśleć.
Uśmiechnął się przyjaźnie i podnosił do góry otwartą dłoń, gdy wtem zza jego pleców dobiegł przenikliwy, zgrzytliwy dźwięk. Skulona na skale dziewczyna skoczyła na równe nogi, odwróciła się i niczym małpa wdrapała po stromej ścianie na grzbiet "wieloryba", tam przystanęła rzucając mu krótkie, przestraszone spojrzenie, po czym zniknęła. Musiała mieć po drugiej stronie ukrytą łódź.
David spojrzał w niebo - doskonale znał ten dźwięk. Bryle automatycznie emulowały filtr przeciwsłoneczny, jednocześnie powiększając obraz dziesięciokrotnie. Skaner natychmiast wyłapał obiekt znajdujący się trzy odległości kątowe od Bety, pięćdziesiąt stopni nad horyzontem. Ostre zejście, zbyt ostre. Pilot widocznie lubił ryzyko lub też ufał grawimetrycznym stabilizatorom. Przez chwilę David żywił nadzieję, że to tylko nowy Robinson, szukający dla siebie wyspy. Ale położenie promu nie ulegało zmianie, wchodził coraz głębiej w atmosferę, obniżając wysokość: bryle ekstrapolowały parametry lotu i David pozbył się wątpliwości. Przybysz, wciąż odległy o pięćset mil, zmierzał w jego stronę.
Od morza dobiegł charakterystyczny mlaszczący odgłos, wydawany przez glonowe płótno Sehanów - dziewczyna siedziała w małym, dwuosobowym kecie, usiłując złapać boczny wiatr w dziesięciostopowy grot; płaskodenna łódka kołysała się śmiesznie i ślizgała na grzbietach fal. Wiało niemal bez przerwy, do żeglugi na Oceanie wystarczał byle kawałek płótna. Nim dzikuska wykręciła na zachód, rzuciła mu pożegnalne spojrzenie. Pomachał jej. Dziewczyna płynęła szybko lewym halsem, sprawnie manewrując żaglem. Jak każdy Sehan żeglarstwo miała we krwi; Reader twierdził, że słowo "sehan" w ich narzeczu znaczy "człowiek oceanu". David domyślił się, że po ominięciu wyspy Larsena skręci na północ, w kierunku Wielkiego Archipelagu, zamieszkałego przez tubylców. Mały Archipelag, złożony z kilkudziesięciu niewielkich skalistych wysp, mocą niepisanej umowy przypadł Robinsonom.
David był wściekły na nieznanego pilota; zjawił się w nieodpowiednim momencie. Mała Sehanka najwyraźniej szukała kontaktu, a dotąd jej plemię unikało obcych, poza może Readerem. Stary opowiadał, że dwadzieścia lat temu próbowała dokonać tej sztuczki grupa antropologów z Ziemi, ale Sehanowie okazali się odporni na naukowe procedury. Tyle jedynie zdołano się dowiedzieć, że przybyli po tym, jak zbankrutowana korporacja New Worlds Corp. odstąpiła od dokończenia terraformowania H347PU, zostawiając rozgrzebaną robotę. Planeta nie posiadała księżyca - dlatego oceaniczne pływy okazywały się dość łagodne, ułatwiając żeglugę, niemniej jednak nocą na nieboskłonie można było podziwiać chmary gigantycznych statków terraformacyjnych, porzuconych na orbicie. Przesuwały się co noc majestatycznie ze wschodu na zachód - świadectwo marności potęgi kredytowej. A planeta, dobrze nawodniona, gdyż zaprojektowana jako ośrodek sportów wodnych, stała się przytuliskiem dla takich jak on Robinsonów. No i Sehanów. Antropolodzy przypuszczali, że to przedstawiciele jednej z hinduskich sekt, dawno już zanikłych na Ziemi - to by tłumaczyło sanskryt. Reader stawiał raczej na potomków pierwszych budowniczych, korporacja miała wszak siedzibę w New Delhi. Dlaczego ci akurat nie wrócili z innymi, nie wiedział nikt.
Do domu miał dość daleko, na drugą stronę wyspy - zeskoczył z ogona "wieloryba" i poszedł wysoką granią wzdłuż urwistego brzegu. Mógłby skrócić drogę, ale w tym celu musiał przejść przez głęboką kotlinkę, porośniętą gęstymi krzewami i rachitycznymi drzewkami. Zwykle je błogosławił, stanowiły jedyne na wyspie źródło drewna, ale przebijanie się przez gąszcz zajęłoby Davidowi przeszło kwadrans. Wreszcie wyszedł na ścieżkę prowadzącą ku chacie, którą sobie wybudował na wschodnim krańcu wyspy, na niewielkiej wyżynie, osłoniętej od morza blokiem przysadzistych bazaltowych skał, przypominających grupę zakapturzonych mnichów. Dom zbudował wykorzystując tę najwyższą, zwał ją pieszczotliwie "przeorem", stanowiła tylną ścianę skromnej jednoizbowej siedziby. Resztę postawił z bazaltowych odłamków, spajanych wapienną zaprawą, którą uzyskiwał starodawną metodą, paląc morskie muszle.
Na progu jego chaty, nieforemnie wyciosanym z przyniesionego przez fale pniaka, siedział jasnowłosy facet o wydatnej, końskiej szczęce, w błękitnym kombinezonie funkcjonariusza Patrolu - gadał akurat do naręcznego komunikatora. David zrazu nie zauważył promu, którym przybył, ale po chwili dostrzegł jego podwójny, obły cień. Wisiał u góry, zawieszony na grawitacyjnym holu miał nowy aerodynamiczny profil. Nie znał tego modelu, pojazd kształtem przypominał wydłużoną kroplę rtęci. Dlatego pilot tak ostro wchodził w atmosferę.
Facet na progu przestał nadawać do komunikatora, spojrzał bystro na Davida i uśmiechnął się szeroko.
- David Charvet, jeśli się nie mylę...
Ten Niselhoff potrafił nawijać, dlatego go przysłali; dodatkowym argumentem było pewnie to, że znali się z Akademii. David, co prawda, nigdy go specjalnie nie lubił; siedzieli w jednej grupie na zajęciach z astrobiologii, gdzie Niselhoff twardo odstawiał prymusa i kujona. Rozmawiali może trzy razy, kiedyś wpadli razem na piwo. Ambitny i wygadany, takim go zapamiętał.
Gęba mu się nie zamykała i teraz; wszystkim był zachwycony. Najbardziej podziwiał ruszt, który David zrobił z tytanowych szprych wyciągniętych ze stabilizatorów, podłączonych do fotoogniwa. Urządzenie zawsze działało, w tym regionie Oceanu właściwie nie było chmur, deszcze padały dwa, trzy razy w roku. Z zaciekawieniem oglądał też aparat do łapania wody z nocnej mgły; Reader podejrzał to u Sehanów - wielką matę, plecioną z włókien morskich glonów, tak spreparowanych, że działały jak najlepsze higroskopijne tworzywo. Nocą, gdy znad morza przychodziły tumany mgły, mata nasiąkała wilgocią, wystarczyło podstawić pod dolny kraniec rynienkę i pojemnik - w ciągu nocy potrafiło się zebrać nawet dwa galony. Dzięki temu urządzeniu oszczędzał filtry w odsalarce; na wyspie nie było źródła.
- Już się napatrzyłeś? - spytał ostro. Wcale nie zamierzał być grzeczny. - Po cholerę tu przyleciałeś, Niselhoff?
Przybysz, zaskoczony, podrapał się w brodę i nerwowo zerknął na wiszący w górze lądownik.
- Oni chcą, żebyś wrócił - powiedział w końcu cicho i bez przekonania.
David nawet się tego spodziewał. Reader mówił, że co roku miewał podobne wizyty. Potem, gdy wciąż pozostawał głuchy na namowy, przestali się zjawiać. Radził to samo, wodę w usta i udawanie Greka. Ale David, w nadziei, że szybciej skończą, postanowił odegrać twardego desperado.
- Wiesz, jak wracają Robinsonowie? - zapytał, a Niselhoff wzruszył bezradnie ramionami. - Gdy przychodzi czas, Robinson wypływa łodzią w kierunku bieguna północnego, zabierając żarcia i wody na tydzień. Tam za czterdziestym stopniem jest strefa wielkich, wirowych prądów. Są tam otchłanie, które połknęłyby statki o wyporności "Titanica", z żaglówką radzą sobie błyskawicznie. Nazywamy to Powrotem. Tam nas szukajcie.
Niselhoff tylko się skrzywił.
- Uważasz, że to chore? - uśmiechał się David. Jeśli facet weźmie go za świra, to szybciej się odczepi. - Obyczaj ten pochodzi od pierwszego Robinsona, Rona Puttemansa. Twierdził, że tak postępowali emerytowani wikingowie. Nie podoba ci się? Wiesz, tu nie ma domów szczęśliwej starości...
- Przyszła odpowiedź - odparł przybysz, ignorując zaczepki. David drgnął; poczuł, że musi usiąść. Cholera, mógł się tego domyśleć. To dlatego go przysłali.
- Z Chmury Strzelca? - spytał niepotrzebnie; Niselhoff skinął głową. - Kiedy?
- Rok temu. Zaraz potem mnie wysłali. Stwierdzili, że lepiej pogadać z tobą osobiście niż przez Logonet... mógłbyś w ogóle nie chcieć rozmawiać.
Nie mylili się, dawno zablokował kanał komunikacyjny. Tak robili wszyscy Robinsonowie. Dla pewności.
- Co było w komunikacie?
- Trwają prace dekodujące, to obrazy i symbole. Jedno wiemy na pewno: to przekaz od Obcych. Mam go na chipie, chcesz przejrzeć?
David odruchowo wyciągnął rękę, ale opuścił ją, zawstydzony. Nie powinien wracać do przeszłości. Nie po to uciekał. Zacisnął dłoń i uderzył się w udo. Najważniejsze to zachować zimną krew. Ten człowiek przyleciał, aby go skusić.
- Powiedziałeś swoje, możesz wracać - odwrócił się, odgarnął zasłonę w drzwiach i zamierzał wejść do środka.
- Oni chcą, abyś stanął na czele wyprawy - wystrzelił Niselhoff do jego pleców. - Modernizują "Ptolemeusza", twój statek. Gdy ze mną wrócisz, będzie już gotowy.
Zamarł z ręką na ościeżnicy; zacisnął kurczowo palce, zdzierając paznokieć o ostrą krawędź bazaltu. Kusiciel miał dobrze opracowaną ofertę.
- To ty powinieneś poprowadzić wyprawę. W końcu znalazłeś ich artefakt na piątej Meraka. Gdyby nie to, nigdy by nie doszło do wymiany komunikatów...
David przestał słuchać. Doskonale pamiętał ten dzień, gdy penetrowali niewielki księżyc obiegający piątą Meraka, lodową planetę przypominającą Europę. Na skalistym okruchu znaleźli roztrzaskane resztki automatycznej sondy; wśród metalowych strzępów poniewierała się plakieta w kształcie dysku, z wygrawerowanym ideogramem wskazującym na kilka gwiezdnych obiektów w najbliższym sąsiedztwie Meraka. Jeden odcinek, o wiele dłuższy, wskazywał na Chmurę Strzelca: adres domowy. Ten dzień był dniem jego chwały, serwisy Logonetu zachłystywały się jego nazwiskiem, chrzcząc go Davidem Odkrywcą, drugim Kolumbem i Armstrongiem. Trzy dni potem zginęła Niki.
- Nie jestem im potrzebny - powiedział. - "Ptolemeuszem" może dowodzić ktokolwiek.
Niselhoff pokręcił przecząco głową.
- Uważają inaczej. Na pierwszą wyprawę powinni polecieć najlepsi z najlepszych. A ty jesteś najlepszym, bo...
- Bo poświęciłem kobietę, by ratować statek i załogę - rzucił z wściekłością i oderwał dłoń od ościeżnicy. Spod paznokcia pociekła krew, to dobrze, niech boli. - Tylko ja...
- To nie tak - głos tamtego przybrał ton łagodnej perswazji. - Po prostu nie możemy popełnić błędu. Potrzebny jest więc David Charvet, który nigdy go nie popełnił.
Odwrócił się i popatrzył uważnie na Niselhoffa. Gość stał w skwarze, mrużąc oczy od oślepiającego blasku i zdawał się mówić z całkowitym przekonaniem. Nie założył gogli, pewnie tak kazali: miał wzbudzać zaufanie szczerą, odkrytą twarzą. David bez słowa wskazał altanę przyklejoną do południowej ściany chaty. Pod daszkiem krytym wodorostami ustawił stół zbity z wyrzuconych przez morze ułomków drzewa, które sam pociął na deszczułki, i dwa kamienne zydle. Tutaj gościł przypływających w odwiedziny Robinsonów.
- Czy mogę prosić o szklankę wody? - sapnął Niselhoff siadając i ocierając pot z czoła. - Strasznie gorąco.
- A czego się spodziewać po dwóch słońcach? - odburknął niezbyt uprzejmie. Wziął z chaty całą butelkę i dwa kubki. Chyba trochę to potrwa.
- Całkiem smaczna - pochwalił Niselhoff. - To z tego urządzenia do łapania mgły?
David skinął zdawkowo głową. Myślał o Nicole. O tamtym dniu, gdy popełnił błąd.
Gość przełknął ostatni łyk i odstawił kubek; chwilę podziwiał prosty, paciorkowaty wzorek zdobiący polewę: kubki wyrabiali Sehanowie, posiadający na swoich wyspach złoża gliny. Do Davida trafiły za pośrednictwem Readera, kosztowały go stary komunikator, który pewnie ktoś z plemiennej starszyzny obnosił w charakterze ozdobnej bransolety.
- Nie popełniłeś błędu - kontynuował przybysz. - Sam robiłem symulacje wszystkich wariantów. Merak to gwiazda niestabilna, wiemy to teraz. Wtedy nie było żadnych przesłanek, to pierwsza znana nam gwiazda, w którą trafiła mikrodziura. Do tej pory znaliśmy tylko gwiazdy pożerane przez sąsiadujące z nimi czarne dziury. A to cholerstwo siedzi w środku Meraka i zjada go powoli, ale systematycznie, okresowo destabilizując chromosferę. Gwiazda rozbłyskuje w cyklu trzyletnim, a wyście ją badali od dwóch miesięcy. Przed rozbłyskiem nie sposób było cokolwiek przewidzieć.
Gadał mądrze i logicznie, tak samo jak goście z komisji, która oczyściła Davida z zarzutów. Tyle, że jemu ta przeklęta gwiazda nie podobała się od początku, coś było z nią nie tak, czuł to, mimo że wszystkie parametry wydawały się w normie, jak to dla gwiazdy typu G2 V. Niki chciała koniecznie lecieć i pobrać próbki korony; nie powinien na to pozwolić, należało wysłać próbnik automatyczny. Ale ona tak lubiła zaglądać gwiazdom do gardła... Przecież nic nie mogło się stać, rutynowa procedura, jakich wiele przeszli. I stało się, w trzeciej godzinie, piętnastej minucie i trzydziestej ósmej sekundzie lotu.
- Takich rzeczy nie sposób przewidzieć - mówił Niselhoff, niby do siebie. - Destabilizacja Meraka była skokowa, żadnych objawów wstępnych. Chromosfera po prostu wybuchła, jakby ją ktoś zdetonował.
Mógł tak gadać do świtu, David wiedział swoje. Wybuch miał dwie fazy, wstępną, kiedy jedynie trzepnęło sondą, osmaliło pancerz i zmiotło czujniki. Ale sam statek jeszcze istniał, temperatura zewnętrznego płaszcza chromosfery nie przekraczała dziesięciu tysięcy, pancerz wytrzymywał do piętnastu. Gdyby wtedy ruszył "Ptolemeusza"...
- To było zbyt wielkie ryzyko - mówił facet, jakby słyszał myśli Davida. - Po pierwszym wybuchu sonda straciła silniki i całkiem oślepła, trzeba by ją ściągnąć z orbity "Ptolemeusza". To się nie mogło udać, w drugiej fazie wybuchu Merak plunął gwiezdną materią, plazmą o temperaturze setek tysięcy stopni. Powłoki ochronne "Ptolemeusza" zostałyby przebite jak papier... Nie mogłeś wiedzieć, że nastąpi to dopiero po czterdziestu ośmiu minutach. Nikt nie mógł.
To było czterdzieści osiem minut umierania Nicole, zamkniętej w podsmażonej skorupie sondy. I jego czterdzieści osiem minut na mostku kapitańskim "Ptolemeusza". Na skutek podwyższonej radiacji skanery oszalały, nie mógł sporządzić pożądanej symulacji akcji ratunkowej. Wiedział, że jeśli poleci po Niki, a gwiazda wybuchnie, zginą wszyscy. Niki, on i dwudziestu trzech członków załogi. Mógł tylko czekać i liczyć upływające minuty. A Merak wciąż nie wybuchał. Po trzydziestu minutach dotarło do niego, że zabił Nicole. Przerwa w erupcji trwała czterdzieści osiem minut: zdążyliby dolecieć do sondy, wciągnąć ją na pokład i uciec na bezpieczną orbitę.
- Nie popełniłeś błędu, gdyż zadaniem dowódcy jest opieranie się na faktach i racjonalnych przesłankach, a nie zdawanie się na wariackie ryzyko. Zrobiłeś to, co każdy powinien zrobić na twoim miejscu. Nie wolno narażać wyprawy dla jednego człowieka. A poza tym... miałeś na pokładzie artefakt. Jedyny, jaki udało się znaleźć.
Powinien powiedzieć to Niki. Wyobrażał sobie, jak czeka, zmartwiała z przerażenia, pośród oniemiałych urządzeń pokładowych - była dobrym astrofizykiem i wiedziała, że lada moment może ją dobić kolejna protuberancja. Czterdzieści osiem minut to dużo sekund. Aby umrzeć, wystarczy nanosekunda. Czy myślała o nim? Modliła się do niego czy go przeklinała? Był jej jedyną nadzieją, tylko rozkaz Davida mógł ruszyć "Ptolemeusza" z orbity. A on go nie wydał.
- Pięknie mówisz - zauważył. - Odrobiłeś lekcję. Przełożeni mogą być z ciebie dumni.
- Nie wolno ryzykować całej wyprawy dla jednego człowieka - powtórzył Niselhoff. - Nawet jeśli jest to kobieta, którą się kocha.
Sukinsyn miał rację, to zdecydowało, procedura nie pozostawiała wątpliwości. Nie ruszył "Ptolemeusza" i patrzył, jak Merak puchnie, wzdęty gwiezdnymi gazami, jak rzyga w przestrzeń rozpaloną plazmą. I jak z ekranów znika iskierka, oznaczająca sondę Niki. Werdykt komisji był właściwy, zachował się jak bohater, ocalił załogę i przywiózł artefakt. Chcieli mu dać medal za dzielność, ale nie przyjął. Tydzień potem złożył dymisję i poleciał na Ocean.
Nadchodziło południe, oba słońca zbliżały się do zenitów. David przypomniał sobie, że nie jadł śniadania; najpierw nieudany połów, potem dziewczyna, teraz wysłannik. Zerwał się i zniknął we wnętrzu chaty. W chłodni trzymał zapas filetów, starczyłoby na kilka miesięcy. Wyciągnął dwa kawałki tuńczyka, wyniósł przed chatę i niedbale cisnął na ruszt, włączając panel słoneczny. Druty rozżarzyły się błyskawicznie i mięso zaskwierczało, puszczając wonny tłuszcz. Niselhoff stanął za nim i łapczywie wciągał powietrze. David właściwie nie miał ochoty się dzielić, z drugiej strony... facet wykonywał tylko swoją robotę. Tak jak David pięć lat temu.
- W chacie są talerze - powiedział. - Na półce przy drzwiach.
Gość zniknął za zasłoną i nie było go odrobinę dłużej, w końcu zjawił się, z dwoma nie tyle talerzami, co płytko wydrążonymi tacami z drewna. Kiedyś morze wyrzuciło na brzeg resztki łodzi Sehanów, a istotę bycia Robinsonem stanowiło przerabianie rzeczy przypadkowych i bezużytecznych na użyteczne i celowe.
Tuńczyk smakował przybyszowi, wymiótł wszystko i oblizywał palce. Davidowi głód szybko minął, pochłonięty myślami dziobał rybę bez entuzjazmu. Ten człowiek przywiózł ze sobą rachunki, które, jak sądził, już dawno zostały rozliczone. Przywiózł coś jeszcze, tęsknotę... Ale on nie chciał już tęsknić.
- Im naprawdę zależy, abyś poprowadził tę wyprawę - podjął Niselhoff. - Przygotują dla ciebie nagrodę, dość... specjalną, jeśli się zgodzisz. Nie jesteś ciekaw, jaką?
Nie był. Człowiekowi, który nie ma żadnych pragnień, niczego nie można zaoferować. Gdyby czegokolwiek pożądał, nie siedziałby na Oceanie.
- Szarpnęli się na niezły numer, bez dwóch zdań - Niselhoff znów sięgnął po kubek i napełnił go wodą. - Wiesz, że Sto Czterdziesta Druga Poprawka zabrania klonowania ludzi?
Wzruszył ramionami, każdy o tym wiedział. Klonowano tylko fragmenty organów potrzebne do przeszczepów.
- Postanowili ją dla ciebie złamać. Wyciągnęli rezerwę Nicole z banku tkanki i...
Drgnął, tknięty straszliwym podejrzeniem. Złapał Niselhoffa za nadgarstek, tamten upuścił kubek i cofnął się gwałtownie. Woda rozlała się po drewnie.
- Oszalałeś! - syknął przybysz rozgniewany, rozcierając obolały nadgarstek. - Nie mam z tym nic wspólnego, decyzje zapadały dużo wyżej.
Nigdy nikt z niczym nie miał nic wspólnego, wszyscy to jedynie Hermesi, posłańcy bogów przynoszący dobre wieści. A więc zdecydowali się na wskrzeszenie Niki? Zaiste, podarunek godny bogów.
- Coś już zrobili? - spytał.
- Nic nieodwracalnego, czekają na ciebie, ale są w gotowości, przygotowali zygotę i zamrozili - Niselhoff rozcierał nadgarstek i zginał palce, sprawdzając, czy David nie uszkodził mu ręki. - Wszystko dopięte na ostatni guzik i jeśli się zgodzisz... gdy "Ptolemeusz" wróci ze Strzelca, będzie czekała na ciebie Niki, młoda i piękna. Wyprawa potrwa dwadzieścia lat, jest dość czasu, aby... dorosła.
Sukinsynom naprawdę zależało. Łamanie Sto Czterdziestej Drugiej Poprawki stanowiło poważne przestępstwo, dostawało się za to dożywocie. Chyba że wysoko postawione siły uzyskiwały dyspensę... słyszał, że to możliwe w szczególnych przypadkach. Wszystko dla człowieka, który uśmiercił swoją kobietę, by przywieźć artefakt Obcych.
- Gdyby to było takie proste, sam bym to zrobił - powiedział. - Tu nie chodzi tylko o ciało, które można powielić, Niki...
- Miała osobowość - wtrącił Niselhoff - jak każdy. Gdyby chodziło o ciało, dawno byś się pocieszył... O tym też pomyśleli.
Sięgnął do górnej kieszeni kombinezonu i wyciągnął plastykową tuleję. Odetkał wieczko, wytrząsając na dłoń srebrną szpilkę.
- Pracowało nad tym czternastu psychologów, same sławy, stworzyli chyba najdoskonalszy program symulujący osobowość. Dowiedzieli się o niej wszystkiego, co można się było dowiedzieć, wbili to w samouczący program... twoja Niki po powrocie będzie dokładnie taka, uwarunkują ją. - Podał mu chipa. - Sam zobacz.
Powinien wbić mu tę szpilę w mózg. Ale popatrzył na srebrną drzazgę i zrozumiał, że nie potrafi się oprzeć. Zobaczyć, choć na chwilę... nawet gdy będzie to jedynie wirtualnym oszustwem.
Wziął chipa i nie mówiąc nic wszedł do chaty. Komp stał na odsuniętym pod ścianę biurku, dawno już nie używany. Zgodnie z radą Readera przestał wchodzić do Logonetu i to mu pomogło. Trzeba nauczyć się żyć tylko Oceanem. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj pragnął wrócić.
Zdmuchnął kurz z gogli, pstryknął w wyłącznik i wsunął chip do czytnika.
Ktoś nieźle wymyślił to wejście - David musiał przecież pamiętać ogrodową aleję, poziom wypoczynkowy orbitalnej bazy na Tolimanie III. Tam się spotkali, Nicole Egert robiła dyplom, on był kosmicznym młodym wilkiem, nowo mianowanym dowódcą chluby Patrolu, okrętu zwiadowczego "Ptolemeusz". Powtarzała się sytuacja: spacerował niespiesznie aleją wysadzaną drzewkami cytrusowymi, a ona przycupnęła na wąskiej ławeczce za zakrętem, gdzie cytrusy zastępowały bananowce. Skurwiele wiedzieli naprawdę dużo: Niki miała na sobie tę samą skromną letnią sukienkę, na kolanach rozłożony laptop, pisała rysikiem na konsoli, dyskutując przyciszonym głosem z komputerem. Była po studencku niewinna i zarazem tak kobieco urocza i zaaferowana, że przystanął i chwilę pasł oczy jej widokiem. Śmiesznie wykrzywiała usta, gryząc koniec rysika i słuchając mentorskiego głosu komputera; raz nawet pokazała mu język. Nie wytrzymał, parskając śmiechem. Niki podskoczyła jak oparzona, zatrzaskując laptopa. Spiorunowała go gniewnym spojrzeniem i wtedy zobaczył jej oczy... zielone i przejrzyste. Jak tonie Oceanu.
Ta wirtualna wyglądała tak samo. Zgadzały się piegi i lekko zadarty nos, nadający jej twarzy wyraz dziecinnego, naiwnego zdziwienia, z którego czasem pokpiwał. Bardzo się wtedy złościła, a on uwielbiał uspokajać ją pocałunkami. Wytykała mu w zamian nazbyt wystające kości policzkowe, spadek po ormiańskim przodku. Krytykowali i inne szczegóły swych anatomii, po czym lądowali w łóżku, aby dokonać analizy porównawczej. Szło im tak dobrze, że gdy Niki obroniła dyplom, postarał się o włączenie jej do ekipy badawczej "Ptolemeusza". Zaczęli nawet rozmawiać o kontrakcie małżeńskim.
Wirtual cofnął ich w czasie: Niki znowu kłóciła się z komputerem, a on jak wtedy podglądał ją, przysłonięty gałęzią bananowca. A Heraklit twierdził, że nie da się dwa razy wkroczyć do tej samej rzeki. W Logonecie można kopiować rzeczywistość tyle razy, ile dusza zapragnie. Roześmiał się głośno i już nie kryjąc podszedł do ławki. Niki poderwała głowę, udając zaskoczoną.
- Dobrze, że wreszcie jesteś - powiedziała miękko, uśmiechając się dziecinnie i łobuzersko. Poczuł, jak sztywnieją mu wargi; lubił ten uśmiech. Wiedzieli i pamiętali o wszystkim, także o charakterystycznym geście, z jakim odrzucała do tyłu długie, lekko kręcone włosy. Każdy gest fantoma natychmiast przypominał mu to, co go w Niki zachwycało.
- Witaj - powiedział po prostu i usiadł obok, spoglądając w zielone oczy. - Dobrze wyglądasz.
- Ty też - odparła, uśmiechając się filuternie. - Jaki jesteś opalony!
- Dużo przebywam na słońcu - mruknął. Dawniej mógł słuchać jej głosu w nieskończoność. Mogła mówić cokolwiek, a i tak z lekka chropawy timbre jej głosu dawał mu radosną pewność, że do końca życia nie chce słuchać niczego innego. Był zakochany. - A co u ciebie?
- To, co zawsze, uczę się... dyplom za miesiąc.
Dlaczego teraz rozmowa się nie kleiła? O czym właściwie miałby rozmawiać? Konwersował z programem, algorytmem o wysokim stopniu złożoności, z wypracowaną symulacją znającą wszystkie warianty odpowiedzi. Jedyną wartością była tu doskonałość złudzenia, pozwalająca oszukać nagle obudzoną tęsknotę. Tęsknota tkwiła w nim niczym robak, na zawsze pogrzebana. Ktoś jednak na górze zaryzykował, że będzie to żywa rana, jątrząca się w skwarze podwójnego słońca. Najpierw ją rozdrapią, a potem wspaniałomyślnie ofiarują antidotum.
- Tak dawno cię nie było - powiedziała. - A ja czekałam... Już mnie nie kochasz?
Realność symulacji porażała. Przełknął sucho, usiłując pokonać skurcz gardła. Co powiedziałaby prawdziwa Niki? Możliwe, że to samo.
- Nigdy nie przestałem cię kochać - wyszeptał. - Wierz mi, gdybym mógł odwrócić bieg dni i...
- Proszę, nie mów o tym - uniosła palec do ust i patrzyła na niego, nagle spoważniała i smutna. - Mów mi o miłości.
Ale nie chciał mówić o miłości, tylko o winie i karze, o tym, jak za nią tęskni i jak bardzo pragnie przebaczenia. Po odejściu Nicole zdał sobie sprawę, że miłość to w istocie nieustanne wypełnianie braku, sycenie głodu, którego nasycić się nie da - ale on karmił się nią i był szczęśliwy. A potem, po Meraku, zostało tylko dławiące odczucie suchej, męczącej czczości. Tutaj wypełniła ją pustka Oceanu.
- O czym myślisz? - spytała, spoglądając z troską.
- O tobie - odparł. - O tym, jak bardzo mi ciebie brakuje.
Uśmiechnęła się melancholijnie.
- Kochany, tak być nie musi - szepnęła, pochylając się. Wprost czuł jej oddech na policzkach. Musnął ustami czoło Nicole, ale tym razem nie poczuł nic - przed przybyciem na Ocean kazał sobie usunąć implant, a jego gogle nie miały sensorycznego interfesju. - Możemy być razem, gdybyś tylko się zgodził...
Koniec złudzeń, o to chodziło od początku. Ta Niki była cudem fałszywym, wirtualnym mamidłem, które miało go skusić do powrotu. Jedyny cud, na jaki mógł liczyć, był cudem niepamięci. Musi zostawić ją po raz drugi.
- (egnaj, Nicole - powiedział, przywołał panel sterowania i wylogował się.
Niselhoff stał na podwórzu w rozwidlonym cieniu rzucanym przez lądownik i oglądał coś przez gogle, pogadując ściszonym głosem do wiszącej u ust nitki mikrofonu. Być może zdawał relację swoim szefom, jeśli nie transmitował całych rozmów, David miał to gdzieś. Wyminął go bez słowa i zaczął wspinać się na wzgórze, osłaniające dom od strony morza. Starał się codziennie dołożyć przynajmniej jeden kamień. Po drodze wziął z przygotowanego wcześniej stosu dwa skalne ułamki. Szedł nie oglądając się, ale Niselhoff ruszył za nim, krzycząc niezrozumiale. W końcu go dogonił.
- Jak randka? - spytał, lekko zdyszany. - Naprawdę się postarali, co? To koronkowa robota.
Zignorował go, podszedł do podstawy postumentu i chwilę deliberował, co począć z przyniesionymi kamieniami. Wreszcie znalazł poziomą szczelinę, która mogła osłabić spoistość konstrukcji. Wsunął tam kamienie i przybił je obcasem; później przyjdzie i dorzuci zaprawy. Niselhoff z zadartą głową gapił się na budowlę z głupią miną.
- A więc to jest jeden z tych waszych postumów? - wykrzyknął. - Tam do kata, przecież to lądownik! - wskazał na wystający spod kamieni kołnierz dyszy.
- Owszem - powiedział David. - Wykorzystałem go w charakterze rdzenia. Na coś się w końcu przydał.
Niselhoff cofnął się parę kroków i z namysłem patrzył na konstrukcję, usiłując odgadnąć jej finalny kształt.
- Ręka? - spytał.
Wsporniki pocięte palnikiem, pospajane w rodzaj długich klinów i wygięte w kształt smukłych szponów, wyciągały się ku niebu, błagając lub wygrażając. Do wykończenia został tylko kciuk i sama dłoń, wyrastająca z obłożonego kamieniami lądownika, nieforemnego nadgarstka.
- Długo to tak budujesz? - pytał zdziwiony Niselhoff patrząc na palce rozczapierzone na podobieństwo czaszy radaru. Metalowe krawędzie, cięte podmuchami ostrej bryzy, wydawały z siebie przenikliwy, jękliwy dźwięk. Cała wyciągnięta ku niebu ręka wydawała się płakać. Milczeli, słuchając urywanego, dławionego szlochu.
- No i jak, zdecydowałeś się? - nie wytrzymał Niselhoff. - Powinienem zawieźć odpowiedź.
David popatrzył na ocean; przy dobrej widoczności dało się daleko na południu zauważyć niedużą plamkę tuż nad linią horyzontu. To czubek wygasłego wulkanu na wyspie Rewoltha. Odwiedził go przed dwoma laty, płynęło się tam cały dzień. Rewolth dwadzieścia lat budował olbrzymią kulę, lepiąc ją z morskiego piasku mieszanego z wapienną zaprawą. David nie pytał, dlaczego akurat kula. Robinsonowie nie pytali o cudze tajemnice.
- Nigdy żaden nie wrócił - powiedział, odwracając się do Niselhoffa. - Żaden. Ani Reader, bohater wyprawy do gromady Perseusza, gdzie zostawił połowę załogi, ani Larsen, pierwszy człowiek, który z bliska oglądał błękitne piekło Vegi i o mało od tego nie oszalał. Nie wrócił też jedyny ocalały z układu Arktura, Tri Quang. Nie wrócił Mermoz, który pierwszy zbadał gazowe olbrzymy okrążające Regulusa... Dlaczego sądzisz, że ja chciałbym wrócić?
Niselhoff zerkał niepewnie to na postument, to na Davida.
- Bo myślę, że chciałbyś wiedzieć... tak, jak chcą wiedzieć wszyscy. Nasza cywilizacja czeka na odpowiedź, którą mam przywieźć, a także na tę, którą ty przywieziesz ze Strzelca.
David przyglądał mu się spod oka. Patos tak dobrze zrobiony, że chyba aż szczery.
- Powiedz mi, Niselhoff, czy ty też masz lecieć?
Gość stropił się i uciekł ze wzrokiem w bok. Trafiony w czuły punkt?
- Czyżby uzależnili twój udział od przekonania mnie?
Tamten skinął głową, ciągle unikając wzroku Davida.
- Dlaczego ty? Nawet się dobrze nie znaliśmy, tyle co z uczelni... Dlaczego nie przyleciał Esterhazy?
- Esterhazy zginął dwa lata temu, kolaps grawitacyjny... próbowali dotrzeć do Achernara II. Wiem, że był twoim przyjacielem.
Zapadło kłopotliwe milczenie. David patrzył na postument, na wyciągnięte ku niebu szpony. To nawet lepiej, że Esterhazy... Lepiej nikogo już nie mieć. Mniej boli.
- Co ci obiecali? - spytał.
- Stanowisko twojego zastępcy... jeśli się zdecydujesz.
Wiatr przybrał na sile i stalowe szpony zawyły przeciągle w upiornej jękliwej skardze.
- To chyba zostaniesz w domu, bo ja nigdzie się nie wybieram. Gdy przyjdzie mój czas, może po skończeniu postumentu, może wiele lat później, zepchnę łódź i popłynę na północ. To będzie mój Powrót, jak każdego Robinsona.
- A Nicole? - nie rezygnował Niselhoff. Walczył o wyprawę swego życia, karierę. David sam kiedyś był taki.
- Niki odeszła... po raz drugi. Powiedz im, że się nie udało.
Niselhoff nadal zwlekał. David widział, że rozpaczliwie szuka ostatnich argumentów i desperacko naciska na spust jak strzelec, nie mogący uwierzyć, że skończyła się amunicja. Nie mógł jednak odejść bez ostatniego strzału.
- Powiedz mi, ale szczerze... Naprawdę nie chcesz wiedzieć, co jest tam, w Chmurze Strzelca, i dalej?...
David pokręcił głową z bezradnym rozbawieniem; ten człowiek niczego nie zrozumiał.
- Ja już wszystko wiem. Wszystko, co trzeba.
Przed odlotem, tuż przed wejściem do spuszczonej z lądownika windy grawitacyjnej, Niselhoff powiedział na pożegnanie: "Wiem, przysłali mnie za wcześnie. Świat ci wybaczył, wybaczyła ci nawet Nicole... ale ty sobie nie wybaczyłeś. Ale kiedyś wreszcie będziesz musiał to zrobić, a wtedy..." David kordialnie poklepał go po plecach i łagodnie wepchnął na podest, przerywając rozmowę; doskonale wiedział, że "Ptolemeusz" nie może czekać. Po prostu uruchomią numer dwa na liście i polecą. A on zostanie na Oceanie wraz z innymi Robinsonami. Zburzyli tylko spokój, który z takim trudem od lat w sobie budował.
Zapadał zmierzch, bardzo widowiskowy. Najpierw zachodziła Alfa; jej cienie wydłużały się i rozpraszały, kontrastując z wciąż spoistymi cieniami Bety. Potem błękitnobiała Alfa pogrążała się w morzu i na niebie pozostawało drugie słońce, żółte, przypominające ziemskie, tylko mniejsze. Gdy zostawały tylko pojedyncze cienie, Ocean niczym właściwie nie różnił się od Ziemi; wtedy David zazwyczaj wychodził na brzeg i obserwował zachód Bety, myśląc o tym, co będzie robił nazajutrz.
Potem, gdy było już ciemno, wracał do chaty; mógł jeszcze pooglądać gwiazdy, ale prawie nigdy nie miał na to ochoty. Może dlatego, że niebo wypełnione porzuconym sprzętem terraformatorów wcale nie przypominało ziemskiego. Dziś jednak nie mógł się zebrać, jakby na coś jeszcze czekał. Po zachodzie Bety mrok zapadał szybko, dzień gasł w ostatnich krwistych błyskach rzucanych zza horyzontu. Głęboko odetchnął, wchłaniając w siebie mokrą, słoną woń Oceanu, jego wielkość i spokój. I wtedy zauważył odległy, pełgający ogień.
Płonął na grzbiecie "wieloryba": nieduże ognisko, przytłumiane ostrymi porywami wiatru. Zbliżała się pora wielkich huraganów, które czyniły niemożliwą żeglugę, oceaniczny odpowiednik zimy; zapowiadały je nocne wichury, pierwsze ostre podmuchy czuł już na twarzy. Ognisko to gasło, to rozbłyskiwało, wydało mu się, że ktoś przy nim siedzi. Zostawił bryle w chacie, nie mógł się dokładniej przyjrzeć, ale chyba wiedział, kto to może być. Dlaczego znowu przypłynęła?
Przypomniał sobie rozmowę z Readerem zaraz po przylocie na Ocean - odwiedził go wtedy jako nestora rozproszonego po wyspach bractwa byłych kosmicznych wilków. Stary twierdził, że każdy Robinson musi zawrzeć z planetą własne przymierze, aby zostać dopuszczonym do wspólnoty z jej "duszą", jak się wyraził, nadto może górnolotnie. Ocean musi zaakceptować Robinsona, dopiero wtedy przyjdzie prawdziwy spokój, uwolnienie od męki nieposłusznej pamięci. Czy dla Davida miało to być dzisiaj?
Wdarcie się na wierzchołek skały zajęło mu trochę czasu. Gdy wreszcie stanął na grzbiecie "wieloryba", zobaczył dziewczynę dokładającą do ognia. Ostrożnie, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów, podszedł bliżej. Wcale się nie bała, zdawała nie zwracać na niego uwagi. Spostrzegł, że obłożyła palenisko płaskimi kamieniami, na których poukładała owoce morza: małe rybki, kraby i perłopławy. Przypiekane małże pękały z chrzęstem, ukazując białą, parującą zawartość. Dziewczyna wskazała mu miejsce obok siebie. Usiadł, czekając, co będzie dalej. Podniosła otwartą muszlę i podała mu ją ze swobodą i wdziękiem. Biorąc od niej skorupę, dotknął na chwilę jej palców. Nie uciekła z dłonią, nie unikała kontaktu.
- Dziękuję, Piętaszku - powiedział, podnosząc do ust ciepłą muszlę.
A potem długo w noc siedzieli, milcząc, patrząc w ogień i słuchając głuchego pomruku oceanu. Na gwiazdy nie spojrzał ani razu. Wcale za nimi nie tęsknił. Nareszcie.
Jacek Inglot
JACEK INGLOT
Urodził się 5 czerwca 1962 r. w Trzebnicy. Wrocławianin od czwartego roku życia, absolwent uniwersytetu (filologia polska), uczy polskiego licealną młodzież, pisze podręczniki i popularne artykuły o nauce języka. Pisarz i krytyk SF, także animator ruchu fanów - współorganizator kilku Letnich Obozów Fantastyki pod Wrocławiem. W prestiżowej "Odrze" prowadzi felieton "Książki pokupne", pisuje ambitne recenzje i szkice w "Nowej Fantastyce", co nie przeszkadza mu publikować michałków w fanzinach, a także wypowiadać się w różnych mediach i w różnych kulturowych porządkach. Jego twórczość nowelistyczna i powieściowa również jest rozdarta. Kibicuje Inglot kulturze wysokiej; jest przeciwnikiem amerykanizacji, tandety, niskich gustów zbiorowych, a jednocześnie był liderem grupy autorów wrocławskich preferujących prostą fantastykę rozrywkową. Świadectwem tego rozdarcia są: powtarzająca się w jego twórczości figura diabła-kusiciela, zmienny charakter głoszonych kulturowych proroctw (od czarnego i hałaśliwego pesymizmu do nadziei), także zainteresowanie ścieraniem się cywilizacyjnych impulsów i wielkimi przemianami (na przykład historią Rzymu i chrześcijaństwa).
Debiutował w "Fenixie" (2/86) opowiadaniem "Dira necessitas" (space opera), w "Fantastyce" (6/89) opublikował m.in. przejmujące opowiadanie o diabelskim kuszeniu młodego inteligenta w schyłkowym okresie PRL, "Sanctus Kobylarius Magister". Nowelę "Inquisitor" ("Nowa Fantastyka" 7/93) i jej kontynuację ("NF" 10/95) rozbudował Inglot w książkę pod tym samym tytułem. Powieść "Inquisitor" (Rebis 1996) to zręczny socjologiczny wizerunek współczesnej szkoły, a zarazem barwny diaboliczny horror, fikcja teologiczna z elementami rzeczywistości wirtualnej. W nominowanej do nagrody Zajdla drugiej powieści, "Quietus" (Zysk i S-ka 1997), daje Inglot alternatywną wizję historii Rzymu i chrześcijaństwa. W proponowanym obecnie "Powrocie Robinsona" wraca do starych (ale jarych?), także swoiście kontestowanych wątków klasycznej fantastyki Lemowskiej, co niedawno uczynił również Oramus. Znak czasu!?
Oprócz wymienionych tytułów znajdziemy prozę i publicystykę Inglota także w "Playboyu", "Życiu Warszawy", "Perspektywach". Z ostatniej chwili: po dziesięciu latach belferki definitywnie rozstaje się Jacek ze szkolnictwem i idzie w redaktory.
(mp)