Inglot Jacek Powrót Robinsona

background image

Autor: JACEK INGLOT

Tytul: powrót Robinsona

Z "NF" 10

Planeta nosiła katalogową nazwę H347PU, ale David, podobnie jak inni
Robinsonowie, wolał nazywać ją Oceanem. Patrząc na bezkresny, błękitnozielony
przestwór, pomarszczoną taflą ciągnący się po horyzont nie znajdował lepszej nazwy.
Ze swego miejsca skarpy widział wyciągnięty ku wschodowi skalisty cypel wyspy
Readera; stary pewnie też wyszedł na brzeg i sprawdzał czerpaki. Na południowym
wschodzie, dwa rumby na lewo od cypla, pokazały się trzy żagle. Potem łodzie zrobiły
zwrot i wnet znikły za wyspą - pewnie Sehanowie wypłynęli na połów.

Westchnął i zszedł na brzeg, aby zobaczyć, co jest w koszach. W nocy trochę wiało,
mogło je zerwać, szczęśliwie pławy pozostały na miejscu. Chwycił za pierwszą linkę.
Wyraźny opór, tak jakby złapała się całkiem spora sztuka. Ciągnął ostrożnie, nawijając
linkę na wrzeciono utworzone z kciuka i łokcia, gotów zapętlić ją o wkopany w ziemię
pachołek, gdyby tylko wyczuł opór zdobyczy. Ale ta, choć ciężka opierała się
niemrawo, po chwili wyciągnął kosz na brzeg.

Łypało na Davida ze środka stworzenie niewiele mające wspólnego z rybą. Składało
się z trojga wyłupiastych oczu, płetwy grzbietowej i wachlarzowatego, podwójnego
ogona; mięsa prawie nie było, za to całość pyszniła się wspaniałą purpurą. Stwór
wyglądał na kolejny eksperyment kapryśnej ewolucji Oceanu; projektowanie
podwodnej fauny przerwano w połowie, poprzestając na kilkunastu rafowych rybach
ozdobnych, skorupiakach i kałamarnicach, bardzo malowniczych, ale prawie
niejadalnych; tylko Sehanowie potrafili coś z nich wypichcić. Gdyby nie Standish,
jeden z pierwszych Robinsonów, który wpuścił do morza tuńczyka i mintaja, oprócz
sałatki z wodorostów praktycznie nie mieliby co jeść. David podniósł kosz i wytrząsnął
purpurowe dziwadło do wody. Niech dalej ewoluuje.

W drugim koszu nie znalazł nic, w trzecim kilka drobnych błękitnych rybek,
przypominających skalary, i coś, co pierwotnie mogło być mątwą, a skończyło jako
wielooczna kupa galarety, zupełnie nieapetyczna. Czyli nic, co nadawałoby się na
ruszt, i wyglądało na to, że będzie musiał sięgnąć do zamrażarki; pech, a tak lubił zjeść
na śniadanie płat świeżego, pachnącego morzem mięsa. W południe znów trzeba
będzie wypłynąć i spróbować szczęścia z wędką. Może odwiedzi Readera i dowie się,
co słychać: chłop bardzo się postarzał i chyba dojrzał już do Powrotu. Warto by się

background image

przedtem pożegnać - odchodzącego Robinsona zawsze żegnał ten, który zostawał.

Dopiero, gdy położył na katapulcie trzeci kosz, gotując się do wystrzelenia go w
morze, zauważył ślady na brzegu. Biegły tuż przy linii brzegowej, częściowo rozmyte
przez fale, dlatego ich wcześniej nie zauważył. Z obserwacją na Oceanie było kiepsko,
ze względu na podwójne cienie - Beta Mitreis wschodziła niecałe pół godziny po Alfie,
prawie cały dzień na niebie Oceanu stały dwa słońca. W ciągu dnia odległość kątowa
między nimi rosła w tempie ćwierci stopnia na godzinę, a cienie rozwierały się powoli
niczym osobliwe nożyce. To utrudniało obserwację i czyniło wszystko na Oceanie
względnym, niedookreślonym. Ale David nie miał o ten poznawczy relatywizm
pretensji ani do losu, ani do gwiazd; zabawne, podobnie jak inni Robinsonowie
przestał cenić pewność. Pewny mógł być tylko Powrót.

Ś

lady stóp drobnych i bosych biegły rozmytym szlakiem ku zwartej grupie skał,

położonej pół mili od płytkiej zatoczki, w której zainstalował czerpaki. David
przyglądał się podejrzliwie odciskom, nie wiedząc, co o tym sądzić. Zbyt małe jak na
któregoś z Robinsonów - chłop w chłopa byli to faceci nabici, najmniej dwustufuntowi,
dobrze wytrenowani w grawitacyjnych wirówkach - pasowały raczej do dziecka lub
małego chłopca. A najmłodszym znanym Davidowi Robinsonem był on sam.

Zaciekawiony, ruszył ku skałom, wrzynającym się gładko w morze wąskim garbatym
klinem. Tajemniczy ktoś biegł niezbyt szybko, na co wskazywały głębiej od pięt
odciśnięte palce. Przejęty rolą tropiciela ani się obejrzał, gdy znalazł się tuż przy
skałach. Ślady urywały się przy płaskim kamieniu, obok większego rumowiska, jakby
biegacz wskoczył nań i zaczął się wspinać. David uśmiechnął się: jeśli uciekał przed
nim, to nadaremnie. Nasunął na oczy bryle i przestawił skan na kwarc - teraz widział
każdą drobinę piasku leżącą na skałach. Widział też zarys stóp przybysza, odciski
oznaczone paskiem plaży. Trop wiódł w górę, ku grzbietowi największej skały, którą
nazywał "wielorybem" ze względu na podługowaty, obły kształt; przypominała
wyrzuconego na brzeg walenia. Lubił się na nią wspinać i patrzeć stamtąd na morze, w
stronę wyspy Larsena - teraz bezludnej, gdyż sam Larsen powrócił trzy lata temu.

Dobrnął do ogona "wieloryba" i zabierał się do dalszej wspinaczki. Nagle usłyszał
stukot kamieni; poderwał głowę i wtedy ją zobaczył.

Mogła mieć najwyżej szesnaście, siedemnaście lat. Przycupnęła na skalnej półce,
wyrżniętej w prawym boku "wieloryba", i obserwowała go wielkimi oczyma. Była
naga, jeśli nie liczyć przepaski biodrowej z glonów morskich. Miała długie,
zmierzwione kruczoczarne włosy i śniadą cerę, jak każdy z Sehanów. David zamarł w
bezruchu, bojąc się ją spłoszyć, Sehanowie zwykle trzymali się z daleka od
Robinsonów. Jeden Reader umiał się z nimi kontaktować, znał parę zwrotów z ich
narzecza i uprawiał nawet coś w rodzaju handlu, wymieniając zużyty sprzęt
elektroniczny na ich produkty. Sehanowie suszyli i impregnowali glony wykonując z
nich koce, ubrania, liny i żagle; ze starych procesorów robili ozdoby. David spostrzegł,

ż

e mała dzikuska ma naszyjnik z muszli, pośród których błyszczał procesor z rodziny

celebrixów. Dziewczyna, wciąż w niego wpatrzona, bezwiednie dotknęła złotej płytki;

background image

odebrał to jako chęć kontaktu, ale mimo rozpaczliwych wysiłków, nie był w stanie
przypomnieć sobie żadnego ze zwrotów przytaczanych przez Readera. Stary Robinson
twierdził, że język Sehanów wywodzi się z sanskrytu, ale David był zbyt leniwy, aby
sprawdzić to w Logonecie, zresztą, dzicy zawsze uciekali na jego widok. Ale
dziewczyna przyczajona na skale najwyraźniej się nie bała. Miała wcale przyjemną,
lekko pucołowatą twarz o zadartym nosie i szeroko rozstawionych, ciemnych
ciekawskich oczach. Przypominała mu... kogoś, o kim nie chciał myśleć.

Uśmiechnął się przyjaźnie i podnosił do góry otwartą dłoń, gdy wtem zza jego pleców
dobiegł przenikliwy, zgrzytliwy dźwięk. Skulona na skale dziewczyna skoczyła na
równe nogi, odwróciła się i niczym małpa wdrapała po stromej ścianie na grzbiet
"wieloryba", tam przystanęła rzucając mu krótkie, przestraszone spojrzenie, po czym
zniknęła. Musiała mieć po drugiej stronie ukrytą łódź.

David spojrzał w niebo - doskonale znał ten dźwięk. Bryle automatycznie emulowały
filtr przeciwsłoneczny, jednocześnie powiększając obraz dziesięciokrotnie. Skaner
natychmiast wyłapał obiekt znajdujący się trzy odległości kątowe od Bety, pięćdziesiąt
stopni nad horyzontem. Ostre zejście, zbyt ostre. Pilot widocznie lubił ryzyko lub też
ufał grawimetrycznym stabilizatorom. Przez chwilę David żywił nadzieję, że to tylko
nowy Robinson, szukający dla siebie wyspy. Ale położenie promu nie ulegało zmianie,
wchodził coraz głębiej w atmosferę, obniżając wysokość: bryle ekstrapolowały
parametry lotu i David pozbył się wątpliwości. Przybysz, wciąż odległy o pięćset mil,
zmierzał w jego stronę.

Od morza dobiegł charakterystyczny mlaszczący odgłos, wydawany przez glonowe
płótno Sehanów - dziewczyna siedziała w małym, dwuosobowym kecie, usiłując złapać
boczny wiatr w dziesięciostopowy grot; płaskodenna łódka kołysała się śmiesznie i

ś

lizgała na grzbietach fal. Wiało niemal bez przerwy, do żeglugi na Oceanie wystarczał

byle kawałek płótna. Nim dzikuska wykręciła na zachód, rzuciła mu pożegnalne
spojrzenie. Pomachał jej. Dziewczyna płynęła szybko lewym halsem, sprawnie
manewrując żaglem. Jak każdy Sehan żeglarstwo miała we krwi; Reader twierdził, że
słowo "sehan" w ich narzeczu znaczy "człowiek oceanu". David domyślił się, że po
ominięciu wyspy Larsena skręci na północ, w kierunku Wielkiego Archipelagu,
zamieszkałego przez tubylców. Mały Archipelag, złożony z kilkudziesięciu niewielkich
skalistych wysp, mocą niepisanej umowy przypadł Robinsonom.

David był wściekły na nieznanego pilota; zjawił się w nieodpowiednim momencie.
Mała Sehanka najwyraźniej szukała kontaktu, a dotąd jej plemię unikało obcych, poza
może Readerem. Stary opowiadał, że dwadzieścia lat temu próbowała dokonać tej
sztuczki grupa antropologów z Ziemi, ale Sehanowie okazali się odporni na naukowe
procedury. Tyle jedynie zdołano się dowiedzieć, że przybyli po tym, jak
zbankrutowana korporacja New Worlds Corp. odstąpiła od dokończenia
terraformowania H347PU, zostawiając rozgrzebaną robotę. Planeta nie posiadała
księżyca - dlatego oceaniczne pływy okazywały się dość łagodne, ułatwiając żeglugę,
niemniej jednak nocą na nieboskłonie można było podziwiać chmary gigantycznych
statków terraformacyjnych, porzuconych na orbicie. Przesuwały się co noc

background image

majestatycznie ze wschodu na zachód - świadectwo marności potęgi kredytowej. A
planeta, dobrze nawodniona, gdyż zaprojektowana jako ośrodek sportów wodnych,
stała się przytuliskiem dla takich jak on Robinsonów. No i Sehanów. Antropolodzy
przypuszczali, że to przedstawiciele jednej z hinduskich sekt, dawno już zanikłych na
Ziemi - to by tłumaczyło sanskryt. Reader stawiał raczej na potomków pierwszych
budowniczych, korporacja miała wszak siedzibę w New Delhi. Dlaczego ci akurat nie
wrócili z innymi, nie wiedział nikt.

Do domu miał dość daleko, na drugą stronę wyspy - zeskoczył z ogona "wieloryba" i
poszedł wysoką granią wzdłuż urwistego brzegu. Mógłby skrócić drogę, ale w tym
celu musiał przejść przez głęboką kotlinkę, porośniętą gęstymi krzewami i
rachitycznymi drzewkami. Zwykle je błogosławił, stanowiły jedyne na wyspie źródło
drewna, ale przebijanie się przez gąszcz zajęłoby Davidowi przeszło kwadrans.
Wreszcie wyszedł na ścieżkę prowadzącą ku chacie, którą sobie wybudował na
wschodnim krańcu wyspy, na niewielkiej wyżynie, osłoniętej od morza blokiem
przysadzistych bazaltowych skał, przypominających grupę zakapturzonych mnichów.
Dom zbudował wykorzystując tę najwyższą, zwał ją pieszczotliwie "przeorem",
stanowiła tylną ścianę skromnej jednoizbowej siedziby. Resztę postawił z
bazaltowych odłamków, spajanych wapienną zaprawą, którą uzyskiwał starodawną
metodą, paląc morskie muszle.

Na progu jego chaty, nieforemnie wyciosanym z przyniesionego przez fale pniaka,
siedział jasnowłosy facet o wydatnej, końskiej szczęce, w błękitnym kombinezonie
funkcjonariusza Patrolu - gadał akurat do naręcznego komunikatora. David zrazu nie
zauważył promu, którym przybył, ale po chwili dostrzegł jego podwójny, obły cień.
Wisiał u góry, zawieszony na grawitacyjnym holu miał nowy aerodynamiczny profil.
Nie znał tego modelu, pojazd kształtem przypominał wydłużoną kroplę rtęci. Dlatego
pilot tak ostro wchodził w atmosferę.

Facet na progu przestał nadawać do komunikatora, spojrzał bystro na Davida i
uśmiechnął się szeroko.

- David Charvet, jeśli się nie mylę...

Ten Niselhoff potrafił nawijać, dlatego go przysłali; dodatkowym argumentem było
pewnie to, że znali się z Akademii. David, co prawda, nigdy go specjalnie nie lubił;
siedzieli w jednej grupie na zajęciach z astrobiologii, gdzie Niselhoff twardo odstawiał
prymusa i kujona. Rozmawiali może trzy razy, kiedyś wpadli razem na piwo. Ambitny i
wygadany, takim go zapamiętał.

Gęba mu się nie zamykała i teraz; wszystkim był zachwycony. Najbardziej podziwiał
ruszt, który David zrobił z tytanowych szprych wyciągniętych ze stabilizatorów,
podłączonych do fotoogniwa. Urządzenie zawsze działało, w tym regionie Oceanu
właściwie nie było chmur, deszcze padały dwa, trzy razy w roku. Z zaciekawieniem
oglądał też aparat do łapania wody z nocnej mgły; Reader podejrzał to u Sehanów -

background image

wielką matę, plecioną z włókien morskich glonów, tak spreparowanych, że działały
jak najlepsze higroskopijne tworzywo. Nocą, gdy znad morza przychodziły tumany
mgły, mata nasiąkała wilgocią, wystarczyło podstawić pod dolny kraniec rynienkę i
pojemnik - w ciągu nocy potrafiło się zebrać nawet dwa galony. Dzięki temu
urządzeniu oszczędzał filtry w odsalarce; na wyspie nie było źródła.

- Już się napatrzyłeś? - spytał ostro. Wcale nie zamierzał być grzeczny. - Po cholerę tu
przyleciałeś, Niselhoff?

Przybysz, zaskoczony, podrapał się w brodę i nerwowo zerknął na wiszący w górze
lądownik.

- Oni chcą, żebyś wrócił - powiedział w końcu cicho i bez przekonania.

David nawet się tego spodziewał. Reader mówił, że co roku miewał podobne wizyty.
Potem, gdy wciąż pozostawał głuchy na namowy, przestali się zjawiać. Radził to
samo, wodę w usta i udawanie Greka. Ale David, w nadziei, że szybciej skończą,
postanowił odegrać twardego desperado.

- Wiesz, jak wracają Robinsonowie? - zapytał, a Niselhoff wzruszył bezradnie
ramionami. - Gdy przychodzi czas, Robinson wypływa łodzią w kierunku bieguna
północnego, zabierając żarcia i wody na tydzień. Tam za czterdziestym stopniem jest
strefa wielkich, wirowych prądów. Są tam otchłanie, które połknęłyby statki o
wyporności "Titanica", z żaglówką radzą sobie błyskawicznie. Nazywamy to
Powrotem. Tam nas szukajcie.

Niselhoff tylko się skrzywił.

- Uważasz, że to chore? - uśmiechał się David. Jeśli facet weźmie go za świra, to
szybciej się odczepi. - Obyczaj ten pochodzi od pierwszego Robinsona, Rona
Puttemansa. Twierdził, że tak postępowali emerytowani wikingowie. Nie podoba ci
się? Wiesz, tu nie ma domów szczęśliwej starości...

- Przyszła odpowiedź - odparł przybysz, ignorując zaczepki. David drgnął; poczuł, że
musi usiąść. Cholera, mógł się tego domyśleć. To dlatego go przysłali.

- Z Chmury Strzelca? - spytał niepotrzebnie; Niselhoff skinął głową. - Kiedy?

- Rok temu. Zaraz potem mnie wysłali. Stwierdzili, że lepiej pogadać z tobą osobiście
niż przez Logonet... mógłbyś w ogóle nie chcieć rozmawiać.

Nie mylili się, dawno zablokował kanał komunikacyjny. Tak robili wszyscy
Robinsonowie. Dla pewności.

- Co było w komunikacie?

- Trwają prace dekodujące, to obrazy i symbole. Jedno wiemy na pewno: to przekaz
od Obcych. Mam go na chipie, chcesz przejrzeć?

background image

David odruchowo wyciągnął rękę, ale opuścił ją, zawstydzony. Nie powinien wracać
do przeszłości. Nie po to uciekał. Zacisnął dłoń i uderzył się w udo. Najważniejsze to
zachować zimną krew. Ten człowiek przyleciał, aby go skusić.

- Powiedziałeś swoje, możesz wracać - odwrócił się, odgarnął zasłonę w drzwiach i
zamierzał wejść do środka.

- Oni chcą, abyś stanął na czele wyprawy - wystrzelił Niselhoff do jego pleców. -
Modernizują "Ptolemeusza", twój statek. Gdy ze mną wrócisz, będzie już gotowy.

Zamarł z ręką na ościeżnicy; zacisnął kurczowo palce, zdzierając paznokieć o ostrą
krawędź bazaltu. Kusiciel miał dobrze opracowaną ofertę.

- To ty powinieneś poprowadzić wyprawę. W końcu znalazłeś ich artefakt na piątej
Meraka. Gdyby nie to, nigdy by nie doszło do wymiany komunikatów...

David przestał słuchać. Doskonale pamiętał ten dzień, gdy penetrowali niewielki
księżyc obiegający piątą Meraka, lodową planetę przypominającą Europę. Na
skalistym okruchu znaleźli roztrzaskane resztki automatycznej sondy; wśród
metalowych strzępów poniewierała się plakieta w kształcie dysku, z wygrawerowanym
ideogramem wskazującym na kilka gwiezdnych obiektów w najbliższym sąsiedztwie
Meraka. Jeden odcinek, o wiele dłuższy, wskazywał na Chmurę Strzelca: adres
domowy. Ten dzień był dniem jego chwały, serwisy Logonetu zachłystywały się jego
nazwiskiem, chrzcząc go Davidem Odkrywcą, drugim Kolumbem i Armstrongiem.
Trzy dni potem zginęła Niki.

- Nie jestem im potrzebny - powiedział. - "Ptolemeuszem" może dowodzić
ktokolwiek.

Niselhoff pokręcił przecząco głową.

- Uważają inaczej. Na pierwszą wyprawę powinni polecieć najlepsi z najlepszych. A ty
jesteś najlepszym, bo...

- Bo poświęciłem kobietę, by ratować statek i załogę - rzucił z wściekłością i oderwał
dłoń od ościeżnicy. Spod paznokcia pociekła krew, to dobrze, niech boli. - Tylko ja...

- To nie tak - głos tamtego przybrał ton łagodnej perswazji. - Po prostu nie możemy
popełnić błędu. Potrzebny jest więc David Charvet, który nigdy go nie popełnił.

Odwrócił się i popatrzył uważnie na Niselhoffa. Gość stał w skwarze, mrużąc oczy od
oślepiającego blasku i zdawał się mówić z całkowitym przekonaniem. Nie założył
gogli, pewnie tak kazali: miał wzbudzać zaufanie szczerą, odkrytą twarzą. David bez
słowa wskazał altanę przyklejoną do południowej ściany chaty. Pod daszkiem krytym
wodorostami ustawił stół zbity z wyrzuconych przez morze ułomków drzewa, które
sam pociął na deszczułki, i dwa kamienne zydle. Tutaj gościł przypływających w
odwiedziny Robinsonów.

background image

- Czy mogę prosić o szklankę wody? - sapnął Niselhoff siadając i ocierając pot z czoła.
- Strasznie gorąco.

- A czego się spodziewać po dwóch słońcach? - odburknął niezbyt uprzejmie. Wziął z
chaty całą butelkę i dwa kubki. Chyba trochę to potrwa.

- Całkiem smaczna - pochwalił Niselhoff. - To z tego urządzenia do łapania mgły?

David skinął zdawkowo głową. Myślał o Nicole. O tamtym dniu, gdy popełnił błąd.

Gość przełknął ostatni łyk i odstawił kubek; chwilę podziwiał prosty, paciorkowaty
wzorek zdobiący polewę: kubki wyrabiali Sehanowie, posiadający na swoich wyspach
złoża gliny. Do Davida trafiły za pośrednictwem Readera, kosztowały go stary
komunikator, który pewnie ktoś z plemiennej starszyzny obnosił w charakterze
ozdobnej bransolety.

- Nie popełniłeś błędu - kontynuował przybysz. - Sam robiłem symulacje wszystkich
wariantów. Merak to gwiazda niestabilna, wiemy to teraz. Wtedy nie było żadnych
przesłanek, to pierwsza znana nam gwiazda, w którą trafiła mikrodziura. Do tej pory
znaliśmy tylko gwiazdy pożerane przez sąsiadujące z nimi czarne dziury. A to
cholerstwo siedzi w środku Meraka i zjada go powoli, ale systematycznie, okresowo
destabilizując chromosferę. Gwiazda rozbłyskuje w cyklu trzyletnim, a wyście ją badali
od dwóch miesięcy. Przed rozbłyskiem nie sposób było cokolwiek przewidzieć.

Gadał mądrze i logicznie, tak samo jak goście z komisji, która oczyściła Davida z
zarzutów. Tyle, że jemu ta przeklęta gwiazda nie podobała się od początku, coś było z
nią nie tak, czuł to, mimo że wszystkie parametry wydawały się w normie, jak to dla
gwiazdy typu G2 V. Niki chciała koniecznie lecieć i pobrać próbki korony; nie
powinien na to pozwolić, należało wysłać próbnik automatyczny. Ale ona tak lubiła
zaglądać gwiazdom do gardła... Przecież nic nie mogło się stać, rutynowa procedura,
jakich wiele przeszli. I stało się, w trzeciej godzinie, piętnastej minucie i trzydziestej
ósmej sekundzie lotu.

- Takich rzeczy nie sposób przewidzieć - mówił Niselhoff, niby do siebie. -
Destabilizacja Meraka była skokowa, żadnych objawów wstępnych. Chromosfera po
prostu wybuchła, jakby ją ktoś zdetonował.

Mógł tak gadać do świtu, David wiedział swoje. Wybuch miał dwie fazy, wstępną,
kiedy jedynie trzepnęło sondą, osmaliło pancerz i zmiotło czujniki. Ale sam statek
jeszcze istniał, temperatura zewnętrznego płaszcza chromosfery nie przekraczała
dziesięciu tysięcy, pancerz wytrzymywał do piętnastu. Gdyby wtedy ruszył
"Ptolemeusza"...

- To było zbyt wielkie ryzyko - mówił facet, jakby słyszał myśli Davida. - Po
pierwszym wybuchu sonda straciła silniki i całkiem oślepła, trzeba by ją ściągnąć z
orbity "Ptolemeusza". To się nie mogło udać, w drugiej fazie wybuchu Merak plunął

background image

gwiezdną materią, plazmą o temperaturze setek tysięcy stopni. Powłoki ochronne
"Ptolemeusza" zostałyby przebite jak papier... Nie mogłeś wiedzieć, że nastąpi to
dopiero po czterdziestu ośmiu minutach. Nikt nie mógł.

To było czterdzieści osiem minut umierania Nicole, zamkniętej w podsmażonej
skorupie sondy. I jego czterdzieści osiem minut na mostku kapitańskim "Ptolemeusza".
Na skutek podwyższonej radiacji skanery oszalały, nie mógł sporządzić pożądanej
symulacji akcji ratunkowej. Wiedział, że jeśli poleci po Niki, a gwiazda wybuchnie,
zginą wszyscy. Niki, on i dwudziestu trzech członków załogi. Mógł tylko czekać i
liczyć upływające minuty. A Merak wciąż nie wybuchał. Po trzydziestu minutach
dotarło do niego, że zabił Nicole. Przerwa w erupcji trwała czterdzieści osiem minut:
zdążyliby dolecieć do sondy, wciągnąć ją na pokład i uciec na bezpieczną orbitę.

- Nie popełniłeś błędu, gdyż zadaniem dowódcy jest opieranie się na faktach i
racjonalnych przesłankach, a nie zdawanie się na wariackie ryzyko. Zrobiłeś to, co
każdy powinien zrobić na twoim miejscu. Nie wolno narażać wyprawy dla jednego
człowieka. A poza tym... miałeś na pokładzie artefakt. Jedyny, jaki udało się znaleźć.

Powinien powiedzieć to Niki. Wyobrażał sobie, jak czeka, zmartwiała z przerażenia,
pośród oniemiałych urządzeń pokładowych - była dobrym astrofizykiem i wiedziała, że
lada moment może ją dobić kolejna protuberancja. Czterdzieści osiem minut to dużo
sekund. Aby umrzeć, wystarczy nanosekunda. Czy myślała o nim? Modliła się do
niego czy go przeklinała? Był jej jedyną nadzieją, tylko rozkaz Davida mógł ruszyć
"Ptolemeusza" z orbity. A on go nie wydał.

- Pięknie mówisz - zauważył. - Odrobiłeś lekcję. Przełożeni mogą być z ciebie dumni.

- Nie wolno ryzykować całej wyprawy dla jednego człowieka - powtórzył Niselhoff. -
Nawet jeśli jest to kobieta, którą się kocha.

Sukinsyn miał rację, to zdecydowało, procedura nie pozostawiała wątpliwości. Nie
ruszył "Ptolemeusza" i patrzył, jak Merak puchnie, wzdęty gwiezdnymi gazami, jak
rzyga w przestrzeń rozpaloną plazmą. I jak z ekranów znika iskierka, oznaczająca
sondę Niki. Werdykt komisji był właściwy, zachował się jak bohater, ocalił załogę i
przywiózł artefakt. Chcieli mu dać medal za dzielność, ale nie przyjął. Tydzień potem
złożył dymisję i poleciał na Ocean.

Nadchodziło południe, oba słońca zbliżały się do zenitów. David przypomniał sobie, że
nie jadł śniadania; najpierw nieudany połów, potem dziewczyna, teraz wysłannik.
Zerwał się i zniknął we wnętrzu chaty. W chłodni trzymał zapas filetów, starczyłoby
na kilka miesięcy. Wyciągnął dwa kawałki tuńczyka, wyniósł przed chatę i niedbale
cisnął na ruszt, włączając panel słoneczny. Druty rozżarzyły się błyskawicznie i mięso
zaskwierczało, puszczając wonny tłuszcz. Niselhoff stanął za nim i łapczywie wciągał
powietrze. David właściwie nie miał ochoty się dzielić, z drugiej strony... facet

background image

wykonywał tylko swoją robotę. Tak jak David pięć lat temu.

- W chacie są talerze - powiedział. - Na półce przy drzwiach.

Gość zniknął za zasłoną i nie było go odrobinę dłużej, w końcu zjawił się, z dwoma nie
tyle talerzami, co płytko wydrążonymi tacami z drewna. Kiedyś morze wyrzuciło na
brzeg resztki łodzi Sehanów, a istotę bycia Robinsonem stanowiło przerabianie rzeczy
przypadkowych i bezużytecznych na użyteczne i celowe.

Tuńczyk smakował przybyszowi, wymiótł wszystko i oblizywał palce. Davidowi głód
szybko minął, pochłonięty myślami dziobał rybę bez entuzjazmu. Ten człowiek
przywiózł ze sobą rachunki, które, jak sądził, już dawno zostały rozliczone. Przywiózł
coś jeszcze, tęsknotę... Ale on nie chciał już tęsknić.

- Im naprawdę zależy, abyś poprowadził tę wyprawę - podjął Niselhoff. - Przygotują
dla ciebie nagrodę, dość... specjalną, jeśli się zgodzisz. Nie jesteś ciekaw, jaką?

Nie był. Człowiekowi, który nie ma żadnych pragnień, niczego nie można zaoferować.
Gdyby czegokolwiek pożądał, nie siedziałby na Oceanie.

- Szarpnęli się na niezły numer, bez dwóch zdań - Niselhoff znów sięgnął po kubek i
napełnił go wodą. - Wiesz, że Sto Czterdziesta Druga Poprawka zabrania klonowania
ludzi?

Wzruszył ramionami, każdy o tym wiedział. Klonowano tylko fragmenty organów
potrzebne do przeszczepów.

- Postanowili ją dla ciebie złamać. Wyciągnęli rezerwę Nicole z banku tkanki i...

Drgnął, tknięty straszliwym podejrzeniem. Złapał Niselhoffa za nadgarstek, tamten
upuścił kubek i cofnął się gwałtownie. Woda rozlała się po drewnie.

- Oszalałeś! - syknął przybysz rozgniewany, rozcierając obolały nadgarstek. - Nie mam
z tym nic wspólnego, decyzje zapadały dużo wyżej.

Nigdy nikt z niczym nie miał nic wspólnego, wszyscy to jedynie Hermesi, posłańcy
bogów przynoszący dobre wieści. A więc zdecydowali się na wskrzeszenie Niki?
Zaiste, podarunek godny bogów.

- Coś już zrobili? - spytał.

- Nic nieodwracalnego, czekają na ciebie, ale są w gotowości, przygotowali zygotę i
zamrozili - Niselhoff rozcierał nadgarstek i zginał palce, sprawdzając, czy David nie
uszkodził mu ręki. - Wszystko dopięte na ostatni guzik i jeśli się zgodzisz... gdy
"Ptolemeusz" wróci ze Strzelca, będzie czekała na ciebie Niki, młoda i piękna.
Wyprawa potrwa dwadzieścia lat, jest dość czasu, aby... dorosła.

Sukinsynom naprawdę zależało. Łamanie Sto Czterdziestej Drugiej Poprawki
stanowiło poważne przestępstwo, dostawało się za to dożywocie. Chyba że wysoko

background image

postawione siły uzyskiwały dyspensę... słyszał, że to możliwe w szczególnych
przypadkach. Wszystko dla człowieka, który uśmiercił swoją kobietę, by przywieźć
artefakt Obcych.

- Gdyby to było takie proste, sam bym to zrobił - powiedział. - Tu nie chodzi tylko o
ciało, które można powielić, Niki...

- Miała osobowość - wtrącił Niselhoff - jak każdy. Gdyby chodziło o ciało, dawno byś
się pocieszył... O tym też pomyśleli.

Sięgnął do górnej kieszeni kombinezonu i wyciągnął plastykową tuleję. Odetkał
wieczko, wytrząsając na dłoń srebrną szpilkę.

- Pracowało nad tym czternastu psychologów, same sławy, stworzyli chyba
najdoskonalszy program symulujący osobowość. Dowiedzieli się o niej wszystkiego,
co można się było dowiedzieć, wbili to w samouczący program... twoja Niki po
powrocie będzie dokładnie taka, uwarunkują ją. - Podał mu chipa. - Sam zobacz.

Powinien wbić mu tę szpilę w mózg. Ale popatrzył na srebrną drzazgę i zrozumiał, że
nie potrafi się oprzeć. Zobaczyć, choć na chwilę... nawet gdy będzie to jedynie
wirtualnym oszustwem.

Wziął chipa i nie mówiąc nic wszedł do chaty. Komp stał na odsuniętym pod ścianę
biurku, dawno już nie używany. Zgodnie z radą Readera przestał wchodzić do
Logonetu i to mu pomogło. Trzeba nauczyć się żyć tylko Oceanem. Ale nie dzisiaj.
Dzisiaj pragnął wrócić.

Zdmuchnął kurz z gogli, pstryknął w wyłącznik i wsunął chip do czytnika.

Ktoś nieźle wymyślił to wejście - David musiał przecież pamiętać ogrodową aleję,
poziom wypoczynkowy orbitalnej bazy na Tolimanie III. Tam się spotkali, Nicole
Egert robiła dyplom, on był kosmicznym młodym wilkiem, nowo mianowanym
dowódcą chluby Patrolu, okrętu zwiadowczego "Ptolemeusz". Powtarzała się
sytuacja: spacerował niespiesznie aleją wysadzaną drzewkami cytrusowymi, a ona
przycupnęła na wąskiej ławeczce za zakrętem, gdzie cytrusy zastępowały bananowce.
Skurwiele wiedzieli naprawdę dużo: Niki miała na sobie tę samą skromną letnią
sukienkę, na kolanach rozłożony laptop, pisała rysikiem na konsoli, dyskutując
przyciszonym głosem z komputerem. Była po studencku niewinna i zarazem tak
kobieco urocza i zaaferowana, że przystanął i chwilę pasł oczy jej widokiem.

Ś

miesznie wykrzywiała usta, gryząc koniec rysika i słuchając mentorskiego głosu

komputera; raz nawet pokazała mu język. Nie wytrzymał, parskając śmiechem. Niki
podskoczyła jak oparzona, zatrzaskując laptopa. Spiorunowała go gniewnym
spojrzeniem i wtedy zobaczył jej oczy... zielone i przejrzyste. Jak tonie Oceanu.

Ta wirtualna wyglądała tak samo. Zgadzały się piegi i lekko zadarty nos, nadający jej
twarzy wyraz dziecinnego, naiwnego zdziwienia, z którego czasem pokpiwał. Bardzo

background image

się wtedy złościła, a on uwielbiał uspokajać ją pocałunkami. Wytykała mu w zamian
nazbyt wystające kości policzkowe, spadek po ormiańskim przodku. Krytykowali i
inne szczegóły swych anatomii, po czym lądowali w łóżku, aby dokonać analizy
porównawczej. Szło im tak dobrze, że gdy Niki obroniła dyplom, postarał się o
włączenie jej do ekipy badawczej "Ptolemeusza". Zaczęli nawet rozmawiać o
kontrakcie małżeńskim.

Wirtual cofnął ich w czasie: Niki znowu kłóciła się z komputerem, a on jak wtedy
podglądał ją, przysłonięty gałęzią bananowca. A Heraklit twierdził, że nie da się dwa
razy wkroczyć do tej samej rzeki. W Logonecie można kopiować rzeczywistość tyle
razy, ile dusza zapragnie. Roześmiał się głośno i już nie kryjąc podszedł do ławki. Niki
poderwała głowę, udając zaskoczoną.

- Dobrze, że wreszcie jesteś - powiedziała miękko, uśmiechając się dziecinnie i
łobuzersko. Poczuł, jak sztywnieją mu wargi; lubił ten uśmiech. Wiedzieli i pamiętali o
wszystkim, także o charakterystycznym geście, z jakim odrzucała do tyłu długie, lekko
kręcone włosy. Każdy gest fantoma natychmiast przypominał mu to, co go w Niki
zachwycało.

- Witaj - powiedział po prostu i usiadł obok, spoglądając w zielone oczy. - Dobrze
wyglądasz.

- Ty też - odparła, uśmiechając się filuternie. - Jaki jesteś opalony!

- Dużo przebywam na słońcu - mruknął. Dawniej mógł słuchać jej głosu w
nieskończoność. Mogła mówić cokolwiek, a i tak z lekka chropawy timbre jej głosu
dawał mu radosną pewność, że do końca życia nie chce słuchać niczego innego. Był
zakochany. - A co u ciebie?

- To, co zawsze, uczę się... dyplom za miesiąc.

Dlaczego teraz rozmowa się nie kleiła? O czym właściwie miałby rozmawiać?
Konwersował z programem, algorytmem o wysokim stopniu złożoności, z
wypracowaną symulacją znającą wszystkie warianty odpowiedzi. Jedyną wartością
była tu doskonałość złudzenia, pozwalająca oszukać nagle obudzoną tęsknotę.
Tęsknota tkwiła w nim niczym robak, na zawsze pogrzebana. Ktoś jednak na górze
zaryzykował, że będzie to żywa rana, jątrząca się w skwarze podwójnego słońca.
Najpierw ją rozdrapią, a potem wspaniałomyślnie ofiarują antidotum.

- Tak dawno cię nie było - powiedziała. - A ja czekałam... Już mnie nie kochasz?

Realność symulacji porażała. Przełknął sucho, usiłując pokonać skurcz gardła. Co
powiedziałaby prawdziwa Niki? Możliwe, że to samo.

- Nigdy nie przestałem cię kochać - wyszeptał. - Wierz mi, gdybym mógł odwrócić
bieg dni i...

- Proszę, nie mów o tym - uniosła palec do ust i patrzyła na niego, nagle spoważniała i

background image

smutna. - Mów mi o miłości.

Ale nie chciał mówić o miłości, tylko o winie i karze, o tym, jak za nią tęskni i jak
bardzo pragnie przebaczenia. Po odejściu Nicole zdał sobie sprawę, że miłość to w
istocie nieustanne wypełnianie braku, sycenie głodu, którego nasycić się nie da - ale on
karmił się nią i był szczęśliwy. A potem, po Meraku, zostało tylko dławiące odczucie
suchej, męczącej czczości. Tutaj wypełniła ją pustka Oceanu.

- O czym myślisz? - spytała, spoglądając z troską.

- O tobie - odparł. - O tym, jak bardzo mi ciebie brakuje.

Uśmiechnęła się melancholijnie.

- Kochany, tak być nie musi - szepnęła, pochylając się. Wprost czuł jej oddech na
policzkach. Musnął ustami czoło Nicole, ale tym razem nie poczuł nic - przed
przybyciem na Ocean kazał sobie usunąć implant, a jego gogle nie miały
sensorycznego interfesju. - Możemy być razem, gdybyś tylko się zgodził...

Koniec złudzeń, o to chodziło od początku. Ta Niki była cudem fałszywym,
wirtualnym mamidłem, które miało go skusić do powrotu. Jedyny cud, na jaki mógł
liczyć, był cudem niepamięci. Musi zostawić ją po raz drugi.

- (egnaj, Nicole - powiedział, przywołał panel sterowania i wylogował się.

Niselhoff stał na podwórzu w rozwidlonym cieniu rzucanym przez lądownik i oglądał
coś przez gogle, pogadując ściszonym głosem do wiszącej u ust nitki mikrofonu. Być
może zdawał relację swoim szefom, jeśli nie transmitował całych rozmów, David miał
to gdzieś. Wyminął go bez słowa i zaczął wspinać się na wzgórze, osłaniające dom od
strony morza. Starał się codziennie dołożyć przynajmniej jeden kamień. Po drodze
wziął z przygotowanego wcześniej stosu dwa skalne ułamki. Szedł nie oglądając się,
ale Niselhoff ruszył za nim, krzycząc niezrozumiale. W końcu go dogonił.

- Jak randka? - spytał, lekko zdyszany. - Naprawdę się postarali, co? To koronkowa
robota.

Zignorował go, podszedł do podstawy postumentu i chwilę deliberował, co począć z
przyniesionymi kamieniami. Wreszcie znalazł poziomą szczelinę, która mogła osłabić
spoistość konstrukcji. Wsunął tam kamienie i przybił je obcasem; później przyjdzie i
dorzuci zaprawy. Niselhoff z zadartą głową gapił się na budowlę z głupią miną.

- A więc to jest jeden z tych waszych postumów? - wykrzyknął. - Tam do kata,
przecież to lądownik! - wskazał na wystający spod kamieni kołnierz dyszy.

- Owszem - powiedział David. - Wykorzystałem go w charakterze rdzenia. Na coś się
w końcu przydał.

background image

Niselhoff cofnął się parę kroków i z namysłem patrzył na konstrukcję, usiłując
odgadnąć jej finalny kształt.

- Ręka? - spytał.

Wsporniki pocięte palnikiem, pospajane w rodzaj długich klinów i wygięte w kształt
smukłych szponów, wyciągały się ku niebu, błagając lub wygrażając. Do wykończenia
został tylko kciuk i sama dłoń, wyrastająca z obłożonego kamieniami lądownika,
nieforemnego nadgarstka.

- Długo to tak budujesz? - pytał zdziwiony Niselhoff patrząc na palce rozczapierzone
na podobieństwo czaszy radaru. Metalowe krawędzie, cięte podmuchami ostrej bryzy,
wydawały z siebie przenikliwy, jękliwy dźwięk. Cała wyciągnięta ku niebu ręka
wydawała się płakać. Milczeli, słuchając urywanego, dławionego szlochu.

- No i jak, zdecydowałeś się? - nie wytrzymał Niselhoff. - Powinienem zawieźć
odpowiedź.

David popatrzył na ocean; przy dobrej widoczności dało się daleko na południu
zauważyć niedużą plamkę tuż nad linią horyzontu. To czubek wygasłego wulkanu na
wyspie Rewoltha. Odwiedził go przed dwoma laty, płynęło się tam cały dzień. Rewolth
dwadzieścia lat budował olbrzymią kulę, lepiąc ją z morskiego piasku mieszanego z
wapienną zaprawą. David nie pytał, dlaczego akurat kula. Robinsonowie nie pytali o
cudze tajemnice.

- Nigdy żaden nie wrócił - powiedział, odwracając się do Niselhoffa. - Żaden. Ani
Reader, bohater wyprawy do gromady Perseusza, gdzie zostawił połowę załogi, ani
Larsen, pierwszy człowiek, który z bliska oglądał błękitne piekło Vegi i o mało od tego
nie oszalał. Nie wrócił też jedyny ocalały z układu Arktura, Tri Quang. Nie wrócił
Mermoz, który pierwszy zbadał gazowe olbrzymy okrążające Regulusa... Dlaczego
sądzisz, że ja chciałbym wrócić?

Niselhoff zerkał niepewnie to na postument, to na Davida.

- Bo myślę, że chciałbyś wiedzieć... tak, jak chcą wiedzieć wszyscy. Nasza cywilizacja
czeka na odpowiedź, którą mam przywieźć, a także na tę, którą ty przywieziesz ze
Strzelca.

David przyglądał mu się spod oka. Patos tak dobrze zrobiony, że chyba aż szczery.

- Powiedz mi, Niselhoff, czy ty też masz lecieć?

Gość stropił się i uciekł ze wzrokiem w bok. Trafiony w czuły punkt?

- Czyżby uzależnili twój udział od przekonania mnie?

Tamten skinął głową, ciągle unikając wzroku Davida.

- Dlaczego ty? Nawet się dobrze nie znaliśmy, tyle co z uczelni... Dlaczego nie

background image

przyleciał Esterhazy?

- Esterhazy zginął dwa lata temu, kolaps grawitacyjny... próbowali dotrzeć do
Achernara II. Wiem, że był twoim przyjacielem.

Zapadło kłopotliwe milczenie. David patrzył na postument, na wyciągnięte ku niebu
szpony. To nawet lepiej, że Esterhazy... Lepiej nikogo już nie mieć. Mniej boli.

- Co ci obiecali? - spytał.

- Stanowisko twojego zastępcy... jeśli się zdecydujesz.

Wiatr przybrał na sile i stalowe szpony zawyły przeciągle w upiornej jękliwej skardze.

- To chyba zostaniesz w domu, bo ja nigdzie się nie wybieram. Gdy przyjdzie mój czas,
może po skończeniu postumentu, może wiele lat później, zepchnę łódź i popłynę na
północ. To będzie mój Powrót, jak każdego Robinsona.

- A Nicole? - nie rezygnował Niselhoff. Walczył o wyprawę swego życia, karierę.
David sam kiedyś był taki.

- Niki odeszła... po raz drugi. Powiedz im, że się nie udało.

Niselhoff nadal zwlekał. David widział, że rozpaczliwie szuka ostatnich argumentów i
desperacko naciska na spust jak strzelec, nie mogący uwierzyć, że skończyła się
amunicja. Nie mógł jednak odejść bez ostatniego strzału.

- Powiedz mi, ale szczerze... Naprawdę nie chcesz wiedzieć, co jest tam, w Chmurze
Strzelca, i dalej?...

David pokręcił głową z bezradnym rozbawieniem; ten człowiek niczego nie zrozumiał.

- Ja już wszystko wiem. Wszystko, co trzeba.

Przed odlotem, tuż przed wejściem do spuszczonej z lądownika windy grawitacyjnej,
Niselhoff powiedział na pożegnanie: "Wiem, przysłali mnie za wcześnie. Świat ci
wybaczył, wybaczyła ci nawet Nicole... ale ty sobie nie wybaczyłeś. Ale kiedyś
wreszcie będziesz musiał to zrobić, a wtedy..." David kordialnie poklepał go po
plecach i łagodnie wepchnął na podest, przerywając rozmowę; doskonale wiedział, że
"Ptolemeusz" nie może czekać. Po prostu uruchomią numer dwa na liście i polecą. A
on zostanie na Oceanie wraz z innymi Robinsonami. Zburzyli tylko spokój, który z
takim trudem od lat w sobie budował.

Zapadał zmierzch, bardzo widowiskowy. Najpierw zachodziła Alfa; jej cienie
wydłużały się i rozpraszały, kontrastując z wciąż spoistymi cieniami Bety. Potem
błękitnobiała Alfa pogrążała się w morzu i na niebie pozostawało drugie słońce, żółte,
przypominające ziemskie, tylko mniejsze. Gdy zostawały tylko pojedyncze cienie,
Ocean niczym właściwie nie różnił się od Ziemi; wtedy David zazwyczaj wychodził na

background image

brzeg i obserwował zachód Bety, myśląc o tym, co będzie robił nazajutrz.

Potem, gdy było już ciemno, wracał do chaty; mógł jeszcze pooglądać gwiazdy, ale
prawie nigdy nie miał na to ochoty. Może dlatego, że niebo wypełnione porzuconym
sprzętem terraformatorów wcale nie przypominało ziemskiego. Dziś jednak nie mógł
się zebrać, jakby na coś jeszcze czekał. Po zachodzie Bety mrok zapadał szybko, dzień
gasł w ostatnich krwistych błyskach rzucanych zza horyzontu. Głęboko odetchnął,
wchłaniając w siebie mokrą, słoną woń Oceanu, jego wielkość i spokój. I wtedy
zauważył odległy, pełgający ogień.

Płonął na grzbiecie "wieloryba": nieduże ognisko, przytłumiane ostrymi porywami
wiatru. Zbliżała się pora wielkich huraganów, które czyniły niemożliwą żeglugę,
oceaniczny odpowiednik zimy; zapowiadały je nocne wichury, pierwsze ostre
podmuchy czuł już na twarzy. Ognisko to gasło, to rozbłyskiwało, wydało mu się, że
ktoś przy nim siedzi. Zostawił bryle w chacie, nie mógł się dokładniej przyjrzeć, ale
chyba wiedział, kto to może być. Dlaczego znowu przypłynęła?

Przypomniał sobie rozmowę z Readerem zaraz po przylocie na Ocean - odwiedził go
wtedy jako nestora rozproszonego po wyspach bractwa byłych kosmicznych wilków.
Stary twierdził, że każdy Robinson musi zawrzeć z planetą własne przymierze, aby
zostać dopuszczonym do wspólnoty z jej "duszą", jak się wyraził, nadto może
górnolotnie. Ocean musi zaakceptować Robinsona, dopiero wtedy przyjdzie
prawdziwy spokój, uwolnienie od męki nieposłusznej pamięci. Czy dla Davida miało to
być dzisiaj?

Wdarcie się na wierzchołek skały zajęło mu trochę czasu. Gdy wreszcie stanął na
grzbiecie "wieloryba", zobaczył dziewczynę dokładającą do ognia. Ostrożnie, starając
się nie wykonywać gwałtownych ruchów, podszedł bliżej. Wcale się nie bała, zdawała
nie zwracać na niego uwagi. Spostrzegł, że obłożyła palenisko płaskimi kamieniami, na
których poukładała owoce morza: małe rybki, kraby i perłopławy. Przypiekane małże
pękały z chrzęstem, ukazując białą, parującą zawartość. Dziewczyna wskazała mu
miejsce obok siebie. Usiadł, czekając, co będzie dalej. Podniosła otwartą muszlę i
podała mu ją ze swobodą i wdziękiem. Biorąc od niej skorupę, dotknął na chwilę jej
palców. Nie uciekła z dłonią, nie unikała kontaktu.

- Dziękuję, Piętaszku - powiedział, podnosząc do ust ciepłą muszlę.

A potem długo w noc siedzieli, milcząc, patrząc w ogień i słuchając głuchego pomruku
oceanu. Na gwiazdy nie spojrzał ani razu. Wcale za nimi nie tęsknił. Nareszcie.

Jacek Inglot

JACEK INGLOT

Urodził się 5 czerwca 1962 r. w Trzebnicy. Wrocławianin od czwartego roku życia,
absolwent uniwersytetu (filologia polska), uczy polskiego licealną młodzież, pisze
podręczniki i popularne artykuły o nauce języka. Pisarz i krytyk SF, także animator

background image

ruchu fanów - współorganizator kilku Letnich Obozów Fantastyki pod Wrocławiem.
W prestiżowej "Odrze" prowadzi felieton "Książki pokupne", pisuje ambitne recenzje i
szkice w "Nowej Fantastyce", co nie przeszkadza mu publikować michałków w
fanzinach, a także wypowiadać się w różnych mediach i w różnych kulturowych
porządkach. Jego twórczość nowelistyczna i powieściowa również jest rozdarta.
Kibicuje Inglot kulturze wysokiej; jest przeciwnikiem amerykanizacji, tandety, niskich
gustów zbiorowych, a jednocześnie był liderem grupy autorów wrocławskich
preferujących prostą fantastykę rozrywkową. Świadectwem tego rozdarcia są:
powtarzająca się w jego twórczości figura diabła-kusiciela, zmienny charakter
głoszonych kulturowych proroctw (od czarnego i hałaśliwego pesymizmu do nadziei),
także zainteresowanie ścieraniem się cywilizacyjnych impulsów i wielkimi
przemianami (na przykład historią Rzymu i chrześcijaństwa).

Debiutował w "Fenixie" (2/86) opowiadaniem "Dira necessitas" (space opera), w
"Fantastyce" (6/89) opublikował m.in. przejmujące opowiadanie o diabelskim kuszeniu
młodego inteligenta w schyłkowym okresie PRL, "Sanctus Kobylarius Magister".
Nowelę "Inquisitor" ("Nowa Fantastyka" 7/93) i jej kontynuację ("NF" 10/95)
rozbudował Inglot w książkę pod tym samym tytułem. Powieść "Inquisitor" (Rebis
1996) to zręczny socjologiczny wizerunek współczesnej szkoły, a zarazem barwny
diaboliczny horror, fikcja teologiczna z elementami rzeczywistości wirtualnej. W
nominowanej do nagrody Zajdla drugiej powieści, "Quietus" (Zysk i S-ka 1997), daje
Inglot alternatywną wizję historii Rzymu i chrześcijaństwa. W proponowanym obecnie
"Powrocie Robinsona" wraca do starych (ale jarych?), także swoiście kontestowanych
wątków klasycznej fantastyki Lemowskiej, co niedawno uczynił również Oramus.
Znak czasu!?

Oprócz wymienionych tytułów znajdziemy prozę i publicystykę Inglota także w
"Playboyu", "Życiu Warszawy", "Perspektywach". Z ostatniej chwili: po dziesięciu
latach belferki definitywnie rozstaje się Jacek ze szkolnictwem i idzie w redaktory.

(mp)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Inglot Jacek Powrót Robinsona
Inglot Jacek Mrs Robinsson i inne rzeczy
Inglot Jacek Quietus
Inglot Jacek Inquisitor 2 Czarownik
Inglot Jacek Opowiadania
Inglot Jacek Planeta Syren 2
Inglot Jacek Smog nad Tokyoramą
Inglot Jacek Sodomion czyli Prawdziwa Istność Bytu
Inglot Jacek Śmierć Tristana 2
Inglot Jacek Czarownik
Inglot Jacek Sanktus Kobylarius, magister 2
Inglot Jacek & Drzewiński Andrzej Diament Lady Willert
Inglot Jacek Don Kichote 2597 2
Inglot Jacek Inquisitor 1
Inglot Jacek Czarownik
Inglot Jacek Smog nad Tokyoramą 2
Inglot Jacek Quietus
Inglot Jacek Sanktus Kobylarius,magister
Inglot Jacek Niebiański MacDonalds

więcej podobnych podstron