Sabat „legalistów” na trumnie Franco - Jacek Bartyzel
Wrzawa, jaka powstała po opublikowaniu biogramu Generalísimo Francisco Franco w Słowniku Biograficznym hiszpańskiej Królewskiej Akademii Historii, daje wiele do myślenia. Przypomnijmy naprzód (bo prasowe newsy przepadają na dnie studni niepamięci z zawrotną prędkością), że spokojny, obiektywny i ściśle naukowy ton owej publikacji - rzecz, zdawałoby się, oczywista zważywszy charakter wydawnictwa - rozwścieczył do białej gorączki samozwańczych „kustoszy pamięci”, cierpiących wszelako bez wyjątku na tę przypadłość, że mających tylko jedno - lewe - oko do patrzenia. Przykładowo, Fernandowi Savaterowi, znanemu jako autor czytanek, z niewiadomego powodu uchodzących za filozoficzne, ponoć nawet aż „odebrało mowę”, co jednak niestety wydaje się informacją nieco przesadzoną. „Oburzonym” (słowo ostatnio bardzo popularne w tym kraju) lewicowcom hiszpańskim, przyszli natychmiast w sukurs także ich pobratymcy z innych krajów, jak marksistowski historyk brytyjski Paul Preston, a w Polsce - no, zgadnij Koteczku?, to nietrudne - oczywiście, jakże by inaczej, Gazeta Wyborcza!
Zgodnie z wypróbowaną przez czekistów wszystkich pokoleń metodą zaatakowano naprzód „po nazwisku” winowajcę kontrrewolucyjnego sabotażu i dywersji, czyli autora. Jakież to nieodpowiednie referencje do napisania biogramu Franco posiada profesor Luis Suárez Fernández - bo o nim tu mowa - zresztą członek rzeczywisty tejże Akademii, a także kilku innych - w Barcelonie i Portugalii, laureat Historycznej Nagrody Narodowej z 2001 roku? Otóż, ponoć nie nadaje się dlatego, że w swojej podstawowej sferze zainteresowań badawczych jest mediewistą. Zarzut ciekawy, bo na przykład nie przypominam sobie, aby kwestionowano predyspozycje do wypowiadania się o historii i polityce współczesnej prof. Bronisława Geremka, którego dorobek naukowy stanowiła właściwie jedna tylko monografia, też z zakresu późnego średniowiecza, i to na temat bardzo wąski oraz, nazwijmy to tak, specyficzny, dotyczyła bowiem środowiska paryskich opryszków, złodziei i ladacznic w XV wieku. To oczywiście prawda, że gros dorobku prof. Suareza stanowią monumentalne dzieła z zakresu historii średniowiecza, na czele z pięciotomowym opus o Królach Katolickich: Ferdynandzie i Izabeli. Jest jednak również prawdą, że napisał on liczącą osiem (!) tomów książkę Francisco Franco y su tiempo, opartą na źródłach nieznanych żadnemu innemu historykowi, bo udostępnionych tylko jemu materiałach archiwalnych rodziny, jest zatem osobą właśnie najbardziej kompetentną do napisania „oficjalnego” biogramu Akademii.
Jeszcze ciekawsze jest inne - niby to „merytoryczne” - oskarżenie, iż autor biogramu nie napisał, że Franco był „buntownikiem”. No proszę: kiedy lewicowcy opowiadają swoją własną narrację (a słusznie mogliby ją zaczynać już od buntu Szatana, który też przecież nie chciał „służyć”), to bunt, sprzeciw, rebelia, insurekcja, powstanie, rewolucja etc. są słowami najwyższej pochwały; śmierć królom i tyranom, wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie, których dręczy głód, lepiej umrzeć stojąc niż żyć na kolanach, itd. itp. - wszystko to ma wzbudzać u odbiorców podziw dla buntowników rzucających wyzwanie ustanowionej władzy i pragnienie ich naśladowania, a tutaj nagle tacy wściekli legaliści, buntowszczik im się nie podoba! I nic to, że „legalizm” Frontu Ludowego takiej był konduity, jak cnotliwość demi-vierge: wszakże „zwycięstwo” w wyborach zawdzięczał on bezprawnemu unieważnieniu kilkudziesięciu tysięcy niesłusznych, bo reakcyjnych, głosów. Nic to, że „legalny” rząd - a dokładniej funkcjonariusze ministerstwa sprawiedliwości! - morduje przywódcę legalnej opozycji parlamentarnej (J. Calvo Sotelo). Gdy morduje się księży, ziemian, pisarzy, uczonych i polityków prawicy, gdy płoną podpalane kościoły, wolno może pisać pokorne supliki do władzy, ażeby łaskawie nie zabijała, przynajmniej bez dania racji, ale „bunt” wykluczony, legalność ponad wszystko. Trzeba przyznać, że dawniejsza lewica miała nad dzisiejszą przynajmniej tę wyższość, że takiego legalistycznego faryzeizmu nie uprawiała.
Lecz nawet i ten faryzejski legalizm okazuje się bardzo krótki, bo chwilę potem dowiadujemy się, że co najmniej taką samą myślozbrodnią autora biogramu jest nazwanie Franco generalissimusem i szefem państwa, zaś ustaw organicznych państwa hiszpańskiego z lat 1939-1975 - jego konstytucją. Do tego zatem już doszliśmy, a raczej nas doprowadzono: nawet oczywiste fakty polityczno-prawne nie mogą być przedmiotem prostej konstatacji! Jeżeli kogoś nie lubimy, a co więcej, uważamy go za zbrodniarza, to nie wolno napisać nawet, że był tym, kim był. To tak jak by w kronikach męczenników chrześcijańskich utrzymywano, że prześladowcy: Neron, Decjusz czy Dioklecjan nie byli cesarzami Rzymu. No to kim właściwie byli: widmami? Ci imbecyle, bo inaczej tego nazwać niepodobna, nie zauważają nawet tego, że jeśli Francisco Franco nie był Generalísimo powstańczych sił zbrojnych w wojnie domowej, ani Jefe de Estado po jej zakończeniu, to w takim razie nie można również obciążać go odpowiedzialnością za domniemane zbrodnie, o które go oskarżają, bo jak może ponosić polityczno-prawną odpowiedzialność ktoś, kto nie pełnił tych funkcji, a więc politycznie i prawnie go nie było.
I wreszcie „koronny dowód”, zdaniem sfory, która dopadła prof. Suareza, jego „nienaukowości”: stwierdzenie, iż ustrój ustanowiony przez gen. Franco był „autorytarny, lecz nie totalitarny”. Tymczasem, to „oczywista oczywistość”, a samo rozróżnienie pomiędzy autorytaryzmem a totalitaryzmem jest standardem nauk politycznych, i to zupełnie niezależnie od ideowo-politycznych sympatii poszczególnych uczonych, którzy naturalnie je posiadają. Różnica ta jest kardynalna i z wielu powodów: sam prof. Suárez podał (zapewne ze względu na wymogi zwięzłości w tego typu publikacji) tylko jedną, ale właśnie najbardziej zobiektywizowaną naukowo: w totalitaryzmie (mono)partia podporządkowuje sobie państwo, w autorytaryzmie zaś „partia oficjalna”, zorganizowana jako wielonurtowy ruch skupiający wszystkie siły popierające ustrój i przywódcę jest jedną z instytucji wewnątrz państwa, jemu służącą i jemu podporządkowaną.
Lekcja, jaką otrzymaliśmy od biorących dziś odwet za swoją dawną klęskę, i próbujących nas tresować lewicowych „legalistów” jest niezwykle czytelna. „Poważnym” historykiem może być tylko ten, kto pisząc o wrogach lewicy wyrabia stachanowską normę wyzwisk i dokonuje „świeckich egzorcyzmów” nad ich zwłokami.
Jacek Bartyzel
Pierwodruk w: „Polonia Christiana” nr 21/2011