Boge Anne Lise Grzech pierworodny 20 Cienie przeszłości


  Anne-Lise Boge

GRZECH PIERWORODNY XX

CIENIE PRZESZŁOŚCI

Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny" rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cała historia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni.

  

Dla mojego syna Roalda.

Bez Twej cierpliwej pomocy przy komputerze i nieustannego wsparcia ta seria

nigdy by nie powstała.

Anne-Lise Boge

 

ROZDZIAŁ 1.

Mali płakała.

Płakała zrozpaczona tym, co miało się stać. Chlipała pod ciężarem Martina Bakkena, który, sapiąc z podniece­nia, zdawał się nic nie słyszeć. Wzdrygnęła się, poczuwszy dotyk jego nabrzmiałej męskości na udzie. Jakby nagle zbudzona z głębokiego snu, nabrała powietrza i z całą silą wbiła kolano w jego krocze. Okrzyk bólu przeszył powiet­rze. Martin opadł na nią bezsilnie, jęknął głośno i zsunął się w bok.

Mali podniosła się na łokciu. Obrzuciła skulonego męż­czyznę przelotnym spojrzeniem, po czym zebrała suknię i prześlizgnąwszy się nad nim, zsunęła się z łóżka. Stanęła pod ścianą i usiłując doprowadzić do porządku podarty gorset, znów skierowała wzrok na Martina. Mężczyzna wyprostował się i odwrócił do niej twarz.

- Przykro mi... - szepnęła drżącym głosem. - Nie słu­chałeś mnie, a ja nie chciałam...

-  Chciałaś!

Jego wzrok płonął, ale Martin nie podniósł głosu. Usiadł z trudem, a Mali instynktownie cofnęła się o krok.

-  Nie biorę kobiet gwałtem, Mali - wycharczał. - Nie musisz się mnie bać. Co cię, na Boga, opętało?

-  Powinnam była przerwać to wcześniej - wyszepta­ła. - To moja wina. Ale wiedziałeś, że nie chcę... Że nie mogę...

Martin przeciągnął dłonią po włosach.

-  Nie tknąłbym cię, gdybyś dała mi do zrozumienia, że...

-  Dobrze wiesz, o co mi chodzi! - przerwała mu gło­sem zduszonym od płaczu. - Właśnie dlatego odprawi­łam cię wtedy ze Stornes. Pamiętasz? „Nie" znaczy „nie", przynajmniej w moim języku. A teraz...

-  Tak często znów nie mówiłaś „nie" - mruknął.

Mali oblała się rumieńcem wstydu. Martin miał rację, powinna była dać mu zdecydowaną odprawę, zamiast wy­cofywać się niezdarnie, gdy nastrój robił się zbyt intymny. Igrała z ogniem od samego początku.

-  Jestem mężatką, Martin.

-  Wcześniej ci to nie przeszkadzało.

Riposta była celna. Obraz Torgrima, młodego i przy­stojnego brata Jo, stanął jej przed oczyma.

- To nie twoja sprawa - szepnęła zażenowana.

-  To prawda - odrzekł - ale wyjaśnia poniekąd, skąd brałem przekonanie, że tego właśnie pragniesz. Jedną ręką dajesz, a drugą zabierasz, Mali.

Mali poczuła się okropnie. Łzy napłynęły jej do oczu i ogarnęło ją dojmujące poczucie wstydu. Zapragnęła zna­leźć się na powrót w Stornes, leżeć u boku Havarda. Życie wydawało się wtedy znacznie prostsze, nie powinna była wyjeżdżać!

-  Wyjadę stąd, Martin - powiedziała cicho. - Tak nie można. Nie po tym... co się tu stało.

-  Więc jutro rano powiadomisz moją siostrę, że wyjeż­dżasz, bo targnąłem się na twoją cześć?

-  Nie, nie - odrzekła pospiesznie. - Niech to zostanie między nami. Ale chyba rozumiesz, że nie mogę zostać?

Zwlekał z odpowiedzią.

-  Wymiana biletu zajmie parę dni - powiedział w koń­cu. - Niełatwo zdobyć miejsce na rejs z Nowego Jorku.

Podniósł głowę i wbił w nią wzrok.

-  A jak wytłumaczysz Havardowi swój wcześniejszy powrót? - ciągnął. - Napytasz sobie więcej biedy.

-  Nie mogę zostać - upierała się. - To byłoby nie w po­rządku wobec ciebie.

Podeszła do łóżka i usiadła obok niego.

-  Wiem, że żaden z ciebie gwałciciel, Martin - powie­działa. - Troszczysz się o mnie bardziej, niż na to zasługu­ję. Wcześniej tego nie dostrzegałam, ale teraz już wiem. Nie mogę jednak...

-  Nie tknę cię - powtórzył. - Lepiej będzie dla nas wszystkich, jeśli zostaniesz.

-  Chcę jechać do domu - powiedziała powoli. - Na­prawdę, Martin. Chcę po prostu wrócić do domu.

-  A jaką wymyślisz wymówkę?

Mali potarła spocone dłonie, po czym uniosła głowę i spojrzała na Martina.

-  Powiem, że się rozchorowałam - stwierdziła.

-  Nikt ci nie uwierzy - uznał. - Z pewnością nie Jenny. Zresztą mniejsza o to, Jenny nie piśnie ani słowa. Havarda nie wyprowadzisz w pole tak łatwo.

Mali skuliła się w sobie. Ma rację, pomyślała. Havard nie da jej wiary.

-  Więc powiem mu, jak było naprawdę - powiedziała po chwili. - Powiem, że nie dałam rady...

Martin westchnął cicho i podniósł się z łóżka. Nie spoj­rzał na Mali, odwrócił się do niej plecami, nawet nie pró­bując dotknąć.

-  Przykro mi, Martin - powtórzyła, przyciskając gor­set do piersi.

Mężczyzna okręcił się na pięcie.

-  Niezwykła z ciebie kobieta, Mali - powiedział ci­cho. - Wiedziałem, że taka jesteś, od chwili gdy cię uj­rzałem po raz pierwszy. Silna i niezwyczajna. Tyle że nie zawsze grasz w otwarte karty. Dajesz się wodzić na poku­szenie i bywa, że ulegasz pokusom. Nie ukrywam, sam miałem nadzieję - ciągnął ironicznie - że jeszcze raz dasz się skusić.

Mali nie odpowiedziała, tylko spuściła głowę.

-  Więc zdecydowałaś się jechać?

Potwierdziła bez słowa.

-  Jutro wszystko załatwię - skapitulował. - Jak mówi­łem, potrwa to parę dni, ale jakoś to przeżyjesz.

Mali jeszcze raz skinęła głową. Miała ochotę go do­tknąć, powiedzieć, że przeprasza. Że go lubi i ma poczucie, iż nadużyła jego zaufania. Może nie celowo, ale jednak...

-  Przykro mi...

-  Oszczędź sobie słów - przerwał jej. W jego glosie pobrzmiewał gniew i ból. Wyszedł, zamykając drzwi bezgłośnie.

 

Mali długo nie mogła zasnąć. Łzy napływały jej do oczu na samą myśl o tym, co mogło się wydarzyć. Co ją podkusiło? Uczucie gorzkiego żalu ścisnęło jej serce, podkuliła nogi i zakryła oczy dłońmi. Co powie Havardowi? Że wraca, bo żyć tutaj było zbyt trudno? I co on na to? Da wiarę jej słowom?

Może więc powinna zostać? Martin miał rację, to byłoby prostsze rozwiązanie. Nie musiałaby nic mówić Havardowi. Tak byłoby lepiej. Przerażała ją myśl, że Havard znów mógłby powziąć jakieś podejrzenie. Nie zniosłaby tego. Musiałaby wrócić pamięcią do tamtej chwili - kiedy go zdradziła.

Mali jęknęła głośno i ugryzła się w dłoń. Nie miała po­jęcia, co zrobić. Może jednak zostać... To byłoby trudne nie tylko dla niej, ale i dla Martina. Musieliby spędzić ra­zem kolejne trzy tygodnie...

W końcu zapadła w niespokojny sen.

 

Usiadła gwałtownie na łóżku. Nie miała pojęcia, jak dłu­go spała, ale pokój wciąż spowijała ciemność. Śniło jej się coś, a sen był tak rzeczywisty, że jej serce wciąż biło w oszalałym rytmie.

We śnie przyszła do niej Ruth. Stanęła przed nią śmier­telnie poważna i wyciągnęła rękę. Mali podała jej swoją dłoń. Ruth odwróciła się i ich oczom ukazały się zabudo­wania w Stornes. Havard wybiegł im na powitanie, uśmie­chał się, kosmyki włosów przykrywały jego opalone czoło. Ruth puściła jej rękę i pchnęła ku mężczyźnie. Mali wciąż czuła dotyk jego ramion, kiedy ją obejmował, zapach jego ciała, ciepło. Strużki łez popłynęły jej po policzkach, do­tknęła dłonią rozpalonej twarzy.

- Tak, Ruth - szepnęła w ciemności. - Wracam do domu.

Kiedy Mali zeszła na śniadanie następnego ranka, przy stole zastała jedynie Jenny.

-  Dzień dobry.

-  Dzień dobry. - Mali z trudem ukrywała zażenowa­nie.

Bała się spotkania z Jenny. Nie wiedziała, czy Jenny słyszała coś w nocy. A może brat zwierzył jej się ze wszyst­kiego? Jenny nie spytała, czy dobrze jej się spało, a za­zwyczaj to robiła. I było coś w jej wzroku, czego wcześniej Mali nie dostrzegła. Gniew albo rozczarowanie. A może jedno i drugie.

Nie czuła głodu, ale napełniła talerz. Wzbudziłaby je­dynie podejrzenia, nie schodząc na śniadanie, odmawia­jąc jedzenia. Musiała zostać w tym domu jeszcze parę dni i w tej sytuacji należało zachowywać się naturalnie.

-  Martin napomknął, że zamierzasz wyjechać.

Mali sięgnęła drżącą dłonią po filiżankę z kawą.

-   Tak... będzie najlepiej - powiedziała cicho.

Jenny utkwiła w niej wzrok.

-  Inne nadzieje wiązaliśmy z twoją wizytą.

To prawda, pomyślała Mali. Jenny i jej brat mieli inne oczekiwania wobec niej, a ona nie wyprowadzała ich z błę­du. Przyjmowała podarki i dowody atencji, również ze strony Martina. Łatwo było źle zinterpretować jej zacho­wanie, musiała to przyznać.

-  Przykro mi, Jenny.

Zapadła cisza. Jenny dłubała widelcem w talerzu, wy­raźnie też nie była głodna.

-  Czy to oznacza, że zrywasz umowę z Martinem?

-  Ależ skąd! - Mali zaprzeczyła pospiesznie. - Jeśli wciąż chce skorzystać z moich usług... Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy.

Jenny pokiwała głową.

-  Szkoda, Mali - powiedziała po dłuższej chwili.

W jej głosie pobrzmiewała nagana. Mali nic nie odrzek­ła, schyliła się zażenowana nad talerzem. Długo siedziały w milczeniu. Wreszcie Mali podniosła głowę i spojrzała na Jenny.

-  Gdzie... gdzie jest Martin?

-  Pojechał do sklepu. Wróci późnym wieczorem.

-  A co ze mną? Nie powinnam też być w sklepie, skoro już tu jestem?

-  Martin nie wspomniał o tym ani słowem.

Mali pochyliła się nad talerzem. Nie będzie łatwo, po­myślała. Jedyna nadzieja w tym, że Martin zdoła wymie­nić bilet i będzie mogła wrócić do domu przy najbliższej okazji.

 

-  Możesz pojechać do Nowego Jorku jutro nocnym po­ciągiem. Statek odpływa w sobotę o dwunastej - oznajmił Martin przy obiedzie. - Albo zostać z nami przez kolejne dziesięć dni. Są wolne miejsca na następny rejs.

-  Wyjadę jutro - powiedziała cicho Mali.

Skinął głową milcząco.

-  Rozumiesz chyba, że nie puszczę cię samej w długą podróż do Nowego Jorku - dorzucił po chwili. - Trzeba znaleźć drogę do portu, nadać bagaż i...

-  Dam sobie radę.

-  Zapewne - przyznał - ale i tak nie mogę na to przy­stać. Ściągnąłem cię tutaj i czuję się odpowiedzialny za ciebie, póki jesteś w tym kraju. Odwiozę cię.

-  Nie - Mali pokręciła głową. - To zupełnie zbędne.

-  W takim razie ja pojadę - wtrąciła się Jenny. - To dobre rozwiązanie, Martinie. Masz dużo pracy w sklepie, a ja nie lękam się podróży.

Martin pokiwał głową. Przenosił wzrok z jednej kobie­ty na drugą.

-  W takim razie postanowione. Jenny cię odwiezie.

-  Jeśli nalegasz - Mali wciąż się wahała. - Wolałabym jednak...

-  Wyraziłaś się jasno - przerwał jej. - Zrobimy wszak­że tak, jak mówię.

Mali pokiwała powoli głową. Dalszy upór na nic się nie zda, Martin i tak miał przez nią dość kłopotów.

-  Zapewne ucieszy cię wiadomość, że dostaliśmy mnó­stwo zamówień.

Mali spojrzała na niego z radosnym zaskoczeniem.

-  Stroje ludowe budzą powszechne zainteresowanie - dodał. - Co będzie z naszą dalszą współpracą?

-  Jeśli wciąż jesteś nią zainteresowany...

-  Dobrze wiesz, że tak.

-  To nie widzę powodu, by zrywać umowę - stwier­dziła Mali. - Porozmawiam z Dorbet. Wszystko się jakoś ułoży.

-  A co powie Havard? Jak wyjaśnisz mu chęć pracy ze mną, skoro wracasz rychlej?

Mali zaczerwieniła się. Na samą myśl o rozmowie z Havardem poczuła nieprzyjemny ucisk w piersi. Prze­cież musi mnie zrozumieć, pomyślała. Przecież właśnie po to wyjechała z domu, by nic złego się nie stało. Może da­lej pracować dla Martina, cóż to zmieni. Poza tym chodzi o pieniądze, dużo pieniędzy. Z tego nie zrezygnuje, nie po tym, co przeżyła podczas otwarcia sklepu.

-  Jakoś to załatwię - skwitowała. - Będzie tak, jak mó­wię.

-  Z pewnością - skomentował Martin z ledwie ukry­waną ironią w głosie. - Z pewnością, Mali Stornes.

 

Mali stała w otwartym oknie pokoju. Noc była ciemna, przykryta bezkresnym niebem, na którym z rzadka migo­tały gwiazdy. Wokół rozlegał się koncert świerszczy.

Nie spakowała się do końca, pociąg odjeżdżał o szó­stej dnia następnego, więc będzie mieć na to cały poranek. Zamierzała kupić prezenty dla wszystkich w ciągu najbliż­szych tygodni, ale nagle zabrakło na to czasu. Będzie oka­zja na statku, pomyślała, przypomniawszy sobie wspaniałe sklepy na pokładzie. W każdym razie nie wróci z pustymi rękami.

Odmówiła Martinowi, kiedy ten zaoferował się zadzwo­nić do Havarda, by przygotować go na jej wcześniejszy powrót. Telefon jedynie by go zaniepokoił i wywołał nie­potrzebne zamieszanie. W kilka minut nie sposób wszyst­ko wyjaśnić. Zresztą rozmowa telefoniczna kosztowałaby majątek. To, co ma do wyjaśnienia Havardowi, powie mu prosto w oczy.

-  Zadzwonię z Bergen - wyjaśniła Martinowi. - Tak będzie najlepiej.

Oparła się o parapet i spojrzała na gwiazdy. Jej wzrok zatrzymał się na Wielkim Wozie. Wygląda tak samo jak w domu, pomyślała. To niezwykłe.

 

Dopiero po dłuższej chwili znalazła się w łóżku. Przycis­nęła jedną z poduszek do piersi, zanurzyła w niej twarz i poczuła, jak pierwsze łzy napływają do oczu. Zrobiła głupstwo, ale przynajmniej nie zdradziła Havarda. Nie tym razem. Chociaż zdrada, cóż to takiego? Nie przespała się z Martinem, ale przyjmowała jego prezenty, pocałunki i pieszczoty. Czy to nie zdrada?

- Boże, spraw, by Havard mnie zrozumiał - modliła się bezgłośnie. - Spraw, by z moich głupstw nie zrodziło się więcej zła.

Leżała długo, zanim zmorzył ją sen.

 

ROZDZIAŁ 2.

 

Mali stała na najwyższym pokładzie transatlantyku, spo­glądając na ginące w oddali zarysy Statui Wolności i Ellis Island. Ledwie półtora tygodnia minęło od chwili, gdy z tego samego miejsca podziwiała panoramę Nowego Jor­ku, kiedy statek zawijał do portu. Czas ten jednak zdawał się jej wiecznością. Tak wiele się zdarzyło.

Wychyliła się za reling, by jeszcze raz zobaczyć ogrom­ny miedziany posąg. Sylwety nowojorskich wieżowców ledwie były widoczne w falującym rozgrzanym powietrzu.

Przed nią rozciągał się bezkresny ocean. Wracała do domu. To dobrze i źle zarazem, ale inaczej być nie mogło. Miała nadzieję, że tak właśnie jest najlepiej i że Havard zrozumie. Trwożyła się na myśl o rozmowie z nim, ale ra­dowała powrotem w rodzinne strony.

Wyprostowała się i wciągnęła morskie powietrze głę­boko do płuc. Wszystko będzie dobrze, pomyślała. Zacho­wała się głupio, ale opamiętała się i wyjechała. Havard powinien to docenić i uwierzyć jej słowom. Nie miała po­jęcia, co zrobi, jeśli Havard jej nie uwierzy, ale uznała, że zasługuje na jego zaufanie. W końcu zerwała ten związek ze względu na niego. Choć prawdę mówiąc, nie tylko ze względu na niego. Bałaby się zostać dłużej. Nie ufała sobie samej ani Martinowi. To była główna przyczyna. Z tego powodu wyjechała.

Pożegnanie z Martinem miało oficjalny charakter. Uścisnęli sobie dłonie. Kontrakt na dostawy jej prac był gotowy, Martin obiecał dzwonić od czasu do czasu. Oboje wiedzieli, że ona nigdy już nie przyjedzie do Ameryki, a on nigdy nie odwiedzi ich w Stornes. Po tym, co zaszło, nie mogło być inaczej.

Mali obiecała pomówić z Dorbet o szyciu. Z góry jed­nak wiedziała, że nigdy nie zgodzi się, by córka pojechała do Ameryki, na co pewnie Martin i Jenny po cichu liczyli. Skoro sama dała się omamić bogactwu i uznaniu, bo tak właśnie się stało, cóż mogło przytrafić się pięknej i bez­troskiej Dorbet? Mali nie zamierzała nawet wspominać jej o tej propozycji. Dorbet jest mężatką, a Granvold to jej miejsce na ziemi. Trzeba żyć tam, gdzie los nas rzucił, pomyślała. Tak jest najprościej, choć w jej przypadku ta zasada doprowadziła do grzechu i nieszczęścia. Ale to się zdarzyło dawno temu. Każdy ma prawo przekreślić daw­ne przewinienia. Próbowała tak uczynić, lecz bez skutku. Grzechy wracały do niej jak fale na wodzie. Tak pewnie jest z grzechem pierworodnym. Nie da się go zmazać.

 

Rejs powrotny nie był takim świętem jak wyprawa do Ameryki. Mali wdawała się w zdawkowe pogawędki z ludźmi poznanymi przy stole kapitańskim, ale zazwy­czaj nie przeciągała posiłków. Spacerowała samotnie po pokładzie lub wcześnie kładła się spać. Trzymała się z dala od sali balowej i zabaw i z nikim nie nawiązała bliższej znajomości.

Spędziła za to sporo czasu w sklepach. To, czego nie zdążyła zrobić w St. Paul, odebrała sobie z nawiązką na pokładzie statku. Wybór towarów był imponujący i dla wszystkich znalazła odpowiedni podarunek. Nic wiel­kiego, znak pamięci. Miejsca było dość w pustej walizce, w której wiozła do Ameryki swoje prace. Po każdej wypra­wie do sklepów układała nowe nabytki w walizce z cichą radością na myśl o powrocie do najbliższych.

Wieczorami leżała na koi, a ich postaci stawały jej przed oczyma. Zastanawiała się, co słychać u Dorbet, jak postępują roboty na Wzgórzu, czy Sivert dzwonił, czy wie­dział, kiedy wraca do domu. Co jakiś czas łapała się na myśli, że raptem niedawno wyjechała z domu. Wszystko jest zapewne po staremu, ileż może się wydarzyć w ciągu miesiąca? Tyle właśnie czasu upłynie, kiedy na powrót zja­wi się w rodzinnych stronach.

 

-  Stornes, słucham.

Telefon odebrała Herborg. Na dźwięk znajomego głosu Mali żywiej zabiło serce.

-  Halo, Herborg, mówi Mali.

W słuchawce zapadła cisza. Usłyszała, jak Herborg gwałtownie nabiera powietrza.

-  Mali, na Boga... Dzwonisz z Ameryki?

-  Nie, z Bergen, mój statek przybił przed chwilą. Mogę rozmawiać z...

-  Z Bergen? Przecież miałaś...

-  Czy mogę rozmawiać z Havardem? - Mali przerwała swojej rozmówczyni, nie wdając się w wyjaśnienia. - Jest gdzieś w pobliżu?

W słuchawce znów zapadła kłopotliwa Cisza.

-  Tak... tak, zaraz go zawołam. Był tu gdzieś na po­dwórzu...

Dobiegł jej stukot odkładanej słuchawki. Mali usłysza­ła podniesiony głos Herborg.

-  Havard, dzwoni Mali.

Mali poczuła, jak miękną jej kolana. Co powie Havard?

Był zdyszany. I zdenerwowany.

-  Halo, Havard, to ja. Właśnie... właśnie przypłynę­łam do Bergen i dziś jeszcze ruszam w dalszą drogę. Przy­jadę parowcem we wtorek.

-  Do domu...

-  Tak, wszystko... wszystko ci wyjaśnię, jak będę na miejscu. Tam było mi za... za ciężko, Havard. Musiałam wracać. I... oto jestem.

Nie odpowiedział od razu, słyszała tylko jego przyspie­szony oddech.

-  To niespodzianka - wydusił w końcu z siebie. - Wi­taj w domu. Wyjdę po ciebie na przystań.

-  Cieszę się, że znów cię zobaczę - rzuciła Mali nie­pewnie. Była rozczarowana, że w jego głosie nie wyczuła większej radości.

-  Ja też - odrzekł.

Nic więcej nie powiedział, ale w tych dwóch słowach były same znaki zapytania.

-  Muszę zająć się bagażem - zakończyła Mali. - Będę we wtorek.

Spoconą dłonią odłożyła słuchawkę. Powrót do domu nie będzie łatwy, wiedziała o tym od samego początku. Do­piero teraz jednak zdała sobie z tego sprawę z całą mocą.

  

Mali stała na pokładzie, kiedy parowiec parł przez fiord w kie­runku nabrzeża. Był piękny sierpniowy dzień, jeden z tych dni wyjątkowej urody, które zdarzają się czasem jesienią.

Wszystko zdawało się Mali wyraźniejsze niż wcześniej. W powietrzu jasnym jak kryształ na ciemnej toni fiordu po­jawiały się oślepiające błyski, a pola na brzegu nabrały barwy dojrzałej żółci. Gdzieniegdzie rozpoczęto już żniwa. Było też po sianokosach, bo Mali nigdzie nie dostrzegła stojaków do suszenia, a łąki zieleniły się świeżym odrostem. Przez mie­siąc jej nieobecności ludzie nie ustawali w robocie.

Zadrżała, kiedy w popołudniowym słońcu ukazał się znajomy cypel i zabudowania. Łódź stała przy brzegu, ktoś pewnie wypływał na fiord poprzedniego wieczoru. Poczuła, jak łzy płyną jej po policzkach, a fala wzrusze­nia rozsadza pierś. Wracała do siebie! Tu był jej dom, u podnóża gór, gdzie zapach wodorostów łaskocze noz­drza. Złożyła dłonie do modlitwy i dziękowała Bogu, że uchronił ją od nieszczęść, które nie pozwoliłyby jej wró­cić w to miejsce. Bardziej niż kiedykolwiek rozumiała te­raz, co mogła utracić.

Widziała z daleka ludzi na przystani, a pośród nich Havarda i Johannesa. Uśmiechnęła się. Johannes nie przepuściłby takiej okazji. To dobrze, to tylko ułatwi powi­tanie. Z wyjaśnieniami może zaczekać do wieczora. Zresz­tą wszyscy będą domagać się wyjaśnień. Powie, że miała dolegliwości żołądkowe i postanowiła wracać. Wiedziała, że Havard nie uwierzy, ale pozostali może wezmą jej słowa za dobrą monetę. Zresztą będą musieli, nie usłyszą nicze­go więcej. Ale Havard... Poczuła ucisk w gardle na myśl o tym, ale szybko się otrząsnęła. Havard zrozumie.

 

-  Babciu!

Johannes biegł jej naprzeciw, kiedy szła po chybotli­wym pomoście. Mali otworzyła ramiona na powitanie. Objął ją z całą siłą i przytulił ciepły, miękki policzek do jej twarzy. Czuła jego przyspieszony oddech tuż przy uchu i słodki zapach jego ciała.

-  Wróciłaś wreszcie do domu - powiedział i cofnął się odrobinę, aby ogarnąć ją spojrzeniem. - Czekałem na cie­bie.

-  A ja tęskniłam - uśmiechnęła się. - Za wami wszyst­kimi - dodała, podnosząc wzrok na Havarda, który zbliżał się do nich. Mali uwolniła się od Johannesa i wyciągnęła ku niemu obie ręce. Najchętniej przytuliłaby go jak wnu­ka, ale wokół byli ludzie. Havard chwycił jej dłonie. Przy­glądali się sobie, a w jego niebieskich oczach było mnó­stwo znaków zapytania.

-  Witaj w domu - powiedział.

-  Dziękuję - odrzekła cicho. - Jestem taka szczęśliwa, że wróciłam.

-  Miałaś wrócić później.

-  Tak, ale...

Johannes szarpał ją za ramię, pokazując na walizki, które właśnie znoszono na ląd. Nie mógł ustać w miejscu.

-  Kupiłaś mi coś w Ameryce, babciu? Jego oczy błyszczały z podniecenia.

-  Chyba w to nie wątpisz? - uśmiechnęła się. - Musisz zaczekać, aż wrócimy do domu. Mam podarki dla wszyst­kich, dzisiejszy wieczór będzie prawdziwie świąteczny.

Rzuciła szybkie spojrzenie Havardowi.

-  Porozmawiamy o tym później, dobrze?

Skinął głową.

-  Nie cieszysz się, że wróciłam, Havard?

Johannes pobiegł do mężczyzn znoszących bagaże z pokładu. Zostali sami. Havard wyciągnął rękę i musnął ją po policzku.

-  Oczywiście, że się cieszę - powiedział. - Dlaczego pytasz?

Mali nie znalazła słów. Może poczucie winy nie po­zwalało jej dostrzec radości w oczach Havarda. A może po prostu liczyła na więcej.

Havard zaczął ładować walizki na wóz. Johannes tar­gał jedną z jej toreb podróżnych.

-  Za ciężka jest dla ciebie - Mali zaoferowała się z pomocą.

-  Wcale nie - odrzekł zdecydowanie i czerwony z wy­siłku podniósł torbę. - Zapisałem się do szkoły.

-  Doprawdy? - Mali złożyła dłonie. - I jak było?

-  Dobrze - odrzekł chłopiec, podając torbę Havardowi. - Zaczynam pierwszego września. I jeszcze dostałem tornister - dodał. - Najładniejszy, jaki był w sklepie, prawda, dziadku?

-  Prawda - stwierdził Havard, targając chłopca za czuprynę. - Dostałeś też piórnik, ołówki, gumkę i kredki.

-  Pokażę ci wszystko, jak wrócimy do domu - obiecał Johannes i wdrapał się na wóz. - I może tato wróci, zanim zaczną się lekcje - dodał z nadzieją.

-  To nic pewnego - poprawił go Havard. - Choć wróci we wrześniu. Tak przynajmniej powiedział, kiedy dzwonił ostatnim razem.

-  A co u Dorbet? - dowiadywała się Mali.

-  Ma dzidziusia w brzuchu. - Johannes nie pozwolił dojść Havardowi do słowa. - Dorbet jest taka gruba, że jak chodzi, to się kołysze.

Havard wybuchnął śmiechem.

-  Tak źle nie jest - wyjaśnił, zerkając na Mali. - Dziec­ko rośnie, a mama czuje się dobrze. Tak przynajmniej twierdzi - dodał i podając Mali rękę, pomógł jej wsiąść na wóz.

-  Nie bawiła się z nami, kiedy kosiliśmy trawę na gór­skim pastwisku - trajkotał Johannes. - Jakby miała ska­kać z takim wielkim brzuchem? Goniliśmy się w parach i wiesz, kto wygrał, babciu?

Chłopiec promieniał z dumy.

-  Ola Havard i ja! Pobiliśmy Havarda i Laurę, chociaż bardzo się starali. Prawda, że tak było, dziadku?

Mali poczuła ukłucie niepokoju. Spojrzała z ukosa na Havarda. Mężczyzna zaczerwienił się. Podciął nerwowo konia i wóz ruszył.

-  Tak, tak, wygrałeś - mruknął, nie odrywając wzroku od drogi.

-  Więc Laura była na hali? - Mali przyglądała się bacznie mężowi.

-  Na sianokosach są wszyscy - burknął. - Co roku.

-  W zeszłym roku jej nie było.

-  Tym razem przyszła.

Bo wiedziała, że mnie nie ma, pomyślała Mali. Co zaszło tamtego dnia? Wciągnęła Havarda do zabawy! Mali nie wie­rzyła własnym uszom. Opuściła głowę i nie powiedziała już ani słowa. Zdaje się, że Havard też będzie musiał niejedno jej wytłumaczyć, kiedy wieczorem zostaną sami.

 

Radość powitania opanowała Stornes, choć wszyscy nie mogli się nadziwić, że wróciła wcześniej. Mali poskarżyła się na dolegliwości żołądkowe.

-  Źle się czujesz? - Tordhild przyjrzała się jej uważ­nie. - Byłaś u lekarza?

- Nie uznałam tego za konieczne - wyjaśniła pospiesz­nie Mali. - To pewnie przez te nerwy przy otwarciu sklepu. I jedzenie, do którego nie nawykłam. Uznałam, że skoro nie mogę być pomocna, to...

Napotkała badawczy wzrok Havarda i zaczerwieniła się. Opuściła głowę.

-  Przez ten tydzień na statku bóle ustąpiły - dodała. - Już jestem zdrowa.

-  Szkoda, że nie mogłaś zostać do końca - uznała Herborg. - Na pewno było wspaniale?

Mali pokiwała głową i zaczęła majstrować przy zamku walizki.

-  Tak, to niezwykłe doświadczenie - powiedziała. -Tak odmienne od wszystkiego, co znałam. Ale dobrze już być w domu - dodała szybko i spojrzała na Havarda. - Tu jest moje miejsce na ziemi. Teraz już wiem na pewno.

 

Pod nieobecność Mali Marilena nauczyła się chodzić. Okrąglutka i roześmiana, stawiała niezdarne kroki na krótkich nóżkach. Córka Ruth miała się dobrze, co napeł­niło Mali radością. Była to jednak radość przemieszana z żalem, że Ruth już przy niej nie było. Nie do niej, lecz do Tordhild człapała dziewczynka z wyciągniętymi rączkami, prosząc, by ją wziąć w ramiona.

Mała Mali też urosła przez ostatnie dni. Mali uniosła ją wysoko w powietrze, a dziewczynka zaniosła się śmie­chem, znacząc bluzkę Mali strużkami śliny.

-  Zostaną plamy - zaniepokoiła się Herborg. - Mała Mali ząbkuje, dlatego się tak ślini.

-  Spiorą się. - Mali nie wydawała się przejęta, bacznie obserwując dziewczynkę.

Przyszła spadkobierczyni Stornes była pięknym dzieckiem. Ciemnobrązowe oczy odziedziczyła po bab­ci, miała też rysy jak wszyscy z jej rodu. Tylko z wło­sów przypominała matkę; były kasztanowe i zwijały się w loki nad uszami.

Johannes przestępował z nogi na nogę. Jego cierpli­wość wystawiona została na najwyższą próbę.

-  Nie otworzysz walizki, babciu?

-  No dobrze, czas na prezenty - zgodziła się Mali. - Zjemy później - dodała, odwracając się do Ane i wskazu­jąc na nakryty stół.

-  Zjemy później - potwierdził Johannes.

W tej samej chwili drzwi się otworzyły i do pokoju we­szła Dorbet. Mali rozpromieniła się, widząc córkę w do­brym zdrowiu, rumianą i promienną. Wstała i wyciągnęła ku niej ręce.

-  Zaokrągliłaś się przez ten czas - powiedziała, śmie­jąc się. - Za parę miesięcy urodzisz wielkoluda.

-  Wszyscy tak mówią - westchnęła Dorbet. - Marit twierdzi, że urodzę dwójkę.

-  Sprawdzimy to później. W twoim stanie będzie to można stwierdzić.

Johannes szarpał ją za ramię.

-  Prezenty, babciu...

-  Tak, czas na prezenty. - Mali podniosła wieko walizki. Johannes zajrzał z przejęciem do środka i powąchał zawartość.

-  Pachnie Ameryką! - krzyknął wniebowzięty. - Czuję zapach Ameryki!

Mali kupiła mu skórzane spodnie i kowbojską koszulę.

Johannes rozebrał się na środku pokoju i przywdział nowy strój.

-  Patrzcie na niego, kowboj pełną gębą - śmiała się Tordhild. - Ale z ciebie przystojniak!

Johannes z dumą paradował po izbie, a w chwilę póź­niej pozostali dzielili jego radość z podarków. Dorbet, Tordhild i Herborg dostały piękną bieliznę, Ane i Inge­borg z przejęciem ściskały flakoniki perfum. Aslak i O1av dostali wodę po goleniu.

Havard uniósł brwi, kiedy Mali wręczyła mu dwie je­dwabne koszule i krawaty.

-  To za dużo...

-  Piękne - zachwycała się Dorbet. - Nikt tutaj takich nie ma, tato, będziesz wyglądał w nich nadzwyczaj eleganc­ko.

-  Ola też jedną dostanie. - Mali grzebała w walizce. - I Sivert, kiedy wróci do domu. A to dla ciebie, Oja - doda­ła, wyciągając kolejną koszulę i brązową skórzaną kami­zelkę.

Oja siedział na krześle, trzymając Małą Mali na ko­lanach. Był ogorzały od słońca, jego włosy wydawały się jaśniejsze niż zwykle, a oczy jeszcze bardziej niebieskie. Ciepłe, roześmiane oczy. Oja promieniał szczęściem, nie sposób było tego nie zauważyć. Szczęśliwy, dumny, bez­pieczny. Mali całym sercem dzieliła jego radość.

-  Wielkie dzięki - powiedział, przyjmując podarki.

-  O takiej kamizelce dla ciebie marzyłam! - zachwyci­ła się Herborg. - Pięknie będziesz w niej wyglądać, Oja!

-  Ty też się wystroisz - Oja mrugnął do niej żartobli­wie, wskazując na delikatną bieliznę.

Herborg oblała się rumieńcem. Położyła rękę na jego ramieniu i uśmiechnęła się zażenowana.

-  No co ty - powiedziała i musnęła go pieszczotliwie po włosach. - No co ty...

Obu dziewczynkom Mali kupiła sukienki. Bardzo stroj­ne, nie do codziennego użytku, ale nie mogła się oprzeć. Tordhild i Herborg klasnęły w ręce na ich widok.

-  Prześliczne! - uznała Herborg. - Panny ze Stornes będą najpiękniejsze!

-  A sobie nic nie kupiłaś? - dopytywała się Tordhild. - Wszystkich obdarowujesz, a co kupiłaś sobie?

-  Kapelusz - roześmiała się Mali, wyciągając nieco zdeformowane nakrycie głowy z walizki. - Tam wszyscy chodzą w kapeluszach.

Założyła go i przechyliła głowę.

-  I jak wyglądam?

-  Ślicznie - uznała Dorbet. - Ale chyba kupiłaś coś jeszcze?

-  Same drobiazgi - odrzekła Mali i zamknęła waliz­kę. - Mam wszystko, czego mi trzeba.

O sukni nie wspomniała ani słowem. Zostawiła ją na farmie, podartą na piersi, jak niechciane wspomnienie złych postępków.

  

ROZDZIAŁ 3.

  

Mali opowiadała o podróży. Johannes wdrapał się na jej kolana, domagając się opowieści o rejsie przez wielkie mo­rze. O przerażających górach lodowych i falach wielkich jak domy. Tak się wyraził.

Herborg pytała, jak ubierają się damy za wielką wodą, a Dorbet o życie w Ameryce, zbytki i przyjęcia towarzy­skie. Aslaka i O1ava ciekawiła praca na farmie, zbiory, dochodowość i silosy. Aslak słyszał pogłoski, że silosy są tam w powszechnym zastosowaniu, i chciał wiedzieć, ile w tym prawdy. Mali potwierdziła - mieli silosy i używali prawdziwego kwasu mrówkowego. A klimat pozwalał na trzy nawet cztery zbiory w ciągu roku. Mężczyźni kręcili głowami z podziwem.

Tylko Havard o nic nie pytał. Mali rzucała ukradkowe spojrzenia na męża, który siedział zamyślony. Niewiele się odzywał.

Mali opowiadała o statku, o kinie i przedstawieniach, o eleganckich salonach i sali balowej, o ludziach, których poznała. Opisała farmę wyposażoną w bieżącą wodę i elektryczność, zabawy taneczne przy szampanie i eleganckich gości, zwłaszcza panie w niezwykłych kreacjach i najmod­niejszych fryzurach. Oczy Dorbet lśniły z przejęcia.

-  Chciałabym tam pojechać - westchnęła.

-  Tutaj jest ci lepiej - orzekła zdecydowanie Mali. - To było wielkie przeżycie, nie ukrywam. Nie mogłabym jed­nak wieść takiego życia.

-  Ja bym mogła - Dorbet nie miała wątpliwości.

To prawda, pomyślała Mali, patrząc na rozgorączkowaną twarz córki. Dlatego też nigdy nie powinna zasmakować ży­cia w The Hill. Zamierzała powiedzieć Dorbet o propozycji Martina, ale przy lepszej okazji. Kiedy zostaną same. Dorbet musi wiedzieć, na co się porywa, i zyskać przychylność męża. Była wszak gospodynią w Granvold i miała mnóstwo obo­wiązków. Szycie dla Martina wymagałoby poświęceń.

Marit będzie sarkać, choć szycie przynosi pieniądze. W Granvold jednak pieniędzy nie brakowało, a dla Ma­rit najważniejsza była gospodarka, rodzina i potomstwo. Uważała, że syn potrafi zadbać o żonę i dzieci, i Mali mu­siała przyznać jej rację. Marit wprawdzie zawsze z zainte­resowaniem śledziła jej pracę, ale nigdy nie wynosiła szy­cia i tkactwa ponad inne obowiązki pani domu. Na swój sposób była staromodna, trzymała się dawnych tradycji i ról społecznych. Dorbet musiałaby mieć męża po swej stronie, by przekonać teściową.

-  A twoje prace dobrze przyjęto? - dopytywała się Tordhild.

-  Tak, zainteresowanie przerosło moje oczekiwania. Mam mnóstwo nowych zamówień.

-  No i pieniędzy - powiedział O1av, nie kryjąc zazdrości.

-  Zapłacono mi - ucięła Mali.

A było tak, że wróciła z Ameryki jako majętna osoba. Nigdy w życiu nie miała tyle pieniędzy i miała nadzieję, że Havard to doceni. Nigdy nie cierpieli niedostatku, ale pieniądze z Ameryki zabezpieczą rodzinę na resztę życia. A będzie ich więcej, kiedy wypełni wszystkie zobowiąza­nia. Nie musieli więc martwić się o przyszłość, lecz wszak pieniądze to nie wszystko. Zmartwienia nie rodzą się wy­łącznie z braku pieniędzy. Wiedziała o tym z własnego do­świadczenia.

 

Serce Mali biło głośno, kiedy Havard zamykał za sobą drzwi do sypialni na poddaszu. Tyle było niedopowiedzeń między nimi, tyle pytań bez odpowiedzi. Zastanawiała się przez cały wieczór, co może mu powiedzieć, ale nie znalaz­ła właściwego rozwiązania. Będzie, co ma być. Jednakże strach, iż ich miłość nie wytrzyma ciężaru słów, towarzy­szył jej od chwili zejścia z pokładu parowca.

Miała wrażenie, że nikt nie dostrzegł jej rozterek. Może z wyjątkiem Tordhild, która zauważyła niezwyczajne mil­czenie Havarda.

-  Nie odzywasz się - powiedziała. - Zaniemówiłeś z wra­żenia? Przecież nie musiałeś długo czekać na jej powrót.

Nic na to nie odrzekł.

-  Łóżko świeżo zasłane - Mali uśmiechnęła się do męża.

-  To zasługa Herborg - odrzekł, rozpinając koszulę. - Przygotowała wszystko specjalnie na twój powrót.

Rozebrali się w milczeniu. Mali naciągnęła pospiesz­nie koszulę nocną, zdjęta nagłym wstydem wobec męża. Nie patrzył na nią. Położył się na łóżku i wsparł głowę na dłoni. Mali wślizgnęła się pod posłanie i przytuliła do nie­go, położyła mu dłoń na piersi. Dłuższą chwilę leżeli, nie odzywając się.

-  Dlaczego więc wróciłaś przed czasem?

Mali nabrała tchu.

-  Mówiłam już, było mi trudno...

- W jakim sensie trudno?

Znów zapadła cisza. Na dole skrzypnęły drzwi. Nie wszyscy jeszcze udali się na spoczynek.

-  Martin... Sądziłam, że było... że zrozumiał...

-  Wciąż cię pragnął, czy to usiłujesz mi powiedzieć?

Mali przyłożyła twarz do piersi męża i przytaknęła.

-  A ty?

-  Ja go nie chciałam, przecież wiesz - szepnęła. - Ale może dałam się uwieść gościnności, zainteresowaniu... Sama nie wiem... Może dlatego wydawało mu się, że chcę... że on może...

Poczuła, jak zesztywniał. Szybko podniosła głowę i zaj­rzała mu w oczy.

-  Nic nie zaszło - powiedziała dobitnie. - Musisz mi uwierzyć. Mogło zajść, gdybym została. Tak sądzę. A nie chciałam. Tylko na tobie mi zależy. Jedynie ciebie pragnę.

-  Jak więc mogło stać się cokolwiek, skoro tylko mnie pragniesz?

-  Nie wiem... - zawahała się. - Nastrój, ta jego natar­czywość... Nigdy tego nie doświadczyłeś? - dodała ostro, odrzucając włosy. - Nie zapomniałam, że sam...

Havard zajrzał jej w oczy.

-  Ja też nie zapomniałem - powiedział powoli. - Nie mam prawa czynić ci wyrzutów po tym, co się stało.

Mali pogładziła go po policzku.

-  Nie powinnam była znów wyciągać tej historii - szep­nęła. - Zostawiliśmy ją za sobą.

Objął ją i przyciągnął do siebie, przytulił mocno do piersi.

-  Cierpiałem - wyrzucił z siebie cicho. - Bałem się, że jego wybierzesz. Że nie wrócisz...

-  Havard...

-  A kiedy zadzwoniłaś... Byłem pewien, że... Głos mu się załamał i musiał przerwać.

-  Nie zniósłbym tego - dokończył z napięciem. - Gdy­by cię posiadł.

-  Nic między nami nie było, Havard.

-  Słyszę.

-  Ale mi nie wierzysz?

Głaskał ją po plecach, trzymał mocno, jakby się bał, że zniknie jak zjawa.

-  Wierzę - powiedział cicho. - Przecież nigdy mnie nie okłamałaś.

Mali zadrżała. Wspomnienie zdrady i kłamstw stanęło jej przed oczyma, ale nie powiedziała ani słowa. Nic dobrego by z tego nie wynikło, ten ciężar musiała dźwigać w samotności.

-  Nie mam prawa czynić ci wyrzutów - powtórzył. - Wiem, jak to jest, kiedy ktoś... ktoś pragnie...

Mali zesztywniała i ze świstem wciągnęła powietrze. Potem uniosła się na łokciu i wbiła wzrok w męża.

-  Laura?

Pokiwał głową i przeciągnął dłonią po policzku.

-  Przyszła na sianokosy - zaczął ledwie słyszalnym głosem. - Nie chciałem mieć z nią nic wspólnego, ale dzie­ci... Johannes i Ola Havard prosili, byśmy dołączyli do zabawy. Nie wiedziałem, jak odmówić...

-  To nic takiego - szepnęła Mali, choć myśl o Havardzie i Laurze pogrążonych w zabawie na górskim pastwisku dręczyła ją bardziej, niż gotowa była przyznać.

Havard chrząknął i ciągnął ochrypłym głosem.

-  Wypatrzyła mnie, jak schodziłem w dół. Szukałem owiec i dlatego...

Nabrał tchu i chwycił twarz Mali w obie dłonie.

-  Nic nie zaszło między nami - zapewnił. - Tylko tak jak Bakken ona chciała... byśmy... Wykąpała się w rzece i stała naga, kiedy przyszedłem...

Mali poczuła przypływ gniewu i zazdrości. Cóż jednak mogła powiedzieć, przecież też leżała naga w ramionach Martina. Upór Laury złościł ją jednak niepomiernie. Lau­ra nie chciała przyjąć do wiadomości, że Havard nigdy nie będzie do niej należał. Miała go tylko raz, wtedy na sianie. Ola Havard był owocem tamtej chwili.

-  Wściekła się, kiedy ją zostawiłem - ciągnął Havard. - Powiedziała, że rozpowie wszystkim, iż Ola Havard jest moim synem. I że wziąłem ją tam nad rzeką.

-  Już wcześniej ci groziła.

-  Tym razem może groźby wprowadzić w czyn - po­wiedział powoli. - Oznajmiłem jej, że nie chcę jej więcej widzieć. To się jej nie spodobało.

Mali pochyliła się nad nim i pocałowała go. Jej włosy zamknęły się nad nimi jak pachnąca złocista ciemność.

Havard przytulił ją gwałtownie.

-  Tylko ty się liczysz, Mali.

-  Tylko ty i ja - szepnęła. - Tylko my oboje.

Nie protestowała, kiedy zdjął z niej koszulę. Dwa roz­palone ciała zetknęły się ze sobą. Mali jęczała pod piesz­czotą jego dłoni, napierała, jakby nie mogła nasycić się bliskością. Błądziła rękoma po znajomym ciele, głaskała napięte mięśnie ramion i twarde uda. Kiedy wszedł w nią, poczuła się czysta, jakby razem starli to, co było, obcy do­tyk i obce pocałunki. Otwarła się na niego całą sobą, nale­żał wyłącznie do niej. W końcu było tak, jak być powinno. Miłość przetrzyma wszystko. Nikt nie stanie już między nimi. Nigdy.

 

Następnego ranka Mali zerwała się o świcie.

-  Bój się Boga - zdziwiła się Ane na widok Mali zajętej nakrywaniem do stołu. - Myślałam, że chcesz się wyspać.

-  Dość spałam - powiedziała Mali. - Muszę wszystkie­go doglądnąć. Mam poczucie, jakbym wyjechała na całą wieczność.

-  Wyglądasz na wyspaną - uznała Ane. - Dawno nie widziałam cię w równie radosnym nastroju.

Mali poczuła, że się rumieni. Odwróciła się do pieca i nalała sobie kawy. Rzeczywiście czuła się promiennie. Szczęśliwsza niż kiedykolwiek. Znaleźli na powrót drogę do siebie, wyjaśnili nieporozumienia - to wszystko kaza­ło jej się uśmiechnąć do własnego odbicia, kiedy stała na poddaszu wcześnie rano, czesząc włosy. Serce wypełniała jej wdzięczność za życie, za Havarda, za powrót do domu.

-  Tak się cieszę, że wróciłam. - Nie powiedziała nic więcej.

-  I my wszyscy się cieszymy - odrzekła Ane. - Stornes bez ciebie to nie to samo miejsce. Choć wszystko idzie do­brze - dodała szybko. - W domu i na polu. Ale kiedy cię nie ma... Sama nie wiem...

Przerwała bezradnie.

-  To tak, jakby brakowało najważniejszego - dokoń­czyła. - Kiedy ciebie nie ma.

Mali spojrzała na Ane, a potem wyciągnęła do niej rękę.

-  Dziękuję - powiedziała niemal zawstydzona, czując, jak fala ciepła ogrzewa jej serce.

Wstawał jasny sierpniowy dzień. Mali zatrzymała się na podwórku, by rzucić okiem na Stortind. Sylweta góry ry­sowała się majestatycznie na tle niebieskiego nieba. Wzgó­rza wciąż pokryte były soczystą zielenią, ale gdzieniegdzie pojawiły się pierwsze żółtawe plamy liści. Nadchodziła je­sień. Mali zaczerpnęła haust ostrego porannego powietrza i westchnęła ze szczęścia. Na chwilę stanął jej przed oczy­ma obraz farmy, Martina i Jenny, zaraz jednak otrząsnęła się i ruszyła do spiżarni.

Kiedy otworzyła drzwi, uderzył ją znajomy zapach so­lonego jedzenia i zboża. Ane miała rację, wszystko było w najlepszym porządku, choć zapasy uległy zmniejszeniu. Dość jednak zostało, by dotrwać do zbiorów i uboju. Mali przesunęła wzrokiem po rzędach kiełbas i wędzonych szy­nek wiszących pod sufitem i zdecydowała, że poda dziś mięsny posiłek, choć była zwykła środa. Dla niej jednak ten dzień nabrał specjalnego charakteru. Havard zrozu­mie, innych po prostu ucieszy świąteczny obiad.

Zajrzała do chlewu i stwierdziła, że starannie go wy­sprzątano. Pomieszczenie lśniło czystością, jeśli w ogóle można mówić o czystości w chlewie. Wykarmione różowe świniaki zakwiczały z nadzieją na jej widok. Mali zamknę­ła drzwi za sobą.

Wracając przez podwórze, zatrzymała się i spojrzała na fiord. Poranne słońce odbijało się w ciemnej toni. Duża ryba z pluskiem rzuciła się przy brzegu i Mali nagle na­brała ochoty, by zejść nad wodę, tam gdzie panuje cisza. Ruszyła przez jabłoniowy sad, trawa wciąż była mokra od rosy i zmoczyła jej stopy. Podciągnęła suknię i szła dalej.

Ściana szopy nagrzała się od słońca. Mali usiadła w trawie i oparła się plecami o ciepłe bale. Po drugiej stro­nie fiordu zapiał kogut, a dźwięk poniósł się daleko ponad nieruchomą powierzchnią wody. Po kamieniach chodził ostrygojad w poszukiwaniu jedzenia. Panowała cisza, przerywana jedynie cichym szeptem fiordu.

Mali przyłożyła głowę do ściany i objęła wzrokiem ma­jestatyczny krajobraz. Nie ma piękniejszego miejsca na ziemi, pomyślała. Aż dziw, że ta myśl tak rzadko przycho­dziła jej do głowy, zresztą może wyjazd sprawił, że pewne rzeczy widziała znacznie wyraźniej.

Tu przy szopie na łodzie przeżyła tak wiele. Gorącą schadzkę z Jo, z której zrodziło się dziecko miłości, Sivert. Dziecko, które sprawiło, iż mogła zostać z Johanem, bo miała dla kogo żyć.

Pamiętała poniżające spotkanie z Torgrimem i ten straszny ranek, gdy znaleźli Ruth. Potarła dłonią oczy, jej wzrok podążył bezwiednie do miejsca przy brzegu, gdzie ją znaleźli. Na pewien sposób tamten dzień wydał się jej bardzo odległy, choć ból był wciąż równie silny jak wtedy, jeśli tylko pozwoliła mu sobą owładnąć. Zwykle odpycha­ła go od siebie, ale on tkwił w niej na zawsze.

Poprosi Havarda, by poszedł z nią na grób Ruth po po­łudniu. Dawno nie była u swojej najstarszej córki. Usią­dzie na trawie pod zwisłą brzozą i porozmawia z nią; taka rozmowa zawsze przynosiła spokój jej duszy. I poprosi Ruth o przebaczenie. Za każdym razem prosiła ją o prze­baczenie. Świadomość tragicznego zaniedbania wobec córki nigdy jej nie opuszczała.

Drgnęła na odgłos krzyku ostrygojada. Wstała szybko, otrzepała suknię i ruszyła w górę przez jabłoniowy sad.

ROZDZIAŁ 4.

-  Jest ktoś w domu? - Dorbet wsadziła głowę przez drzwi.

-  Oczywiście - odrzekła Mali, uśmiechając się. - Wejdź do środka.

-  Myślałam o tym, co powiedziałaś wczoraj. - Dorbet zamknęła drzwi za sobą. - Że sprawdzisz, czy noszę w so­bie tylko jedno dziecko...

Poklepała się po wystającym brzuchu.

-  Ja też o tym myślałam - przyznała Mali. - Miałam nadzieję, że się zjawisz. Mam też z tobą do pomówienia o czymś jeszcze.

-  O czym?

-  Poczekaj, aż zostaniemy same - szepnęła Mali, rzu­cając znaczące spojrzenie na Ane i Ingeborg. - Chodźmy do domku - dodała głośno. - Tordhild jest na Wzgórzu, a Johannes gdzieś biega.

-  Tordhild z dzieciakiem nie mieszkają w domku, tyl­ko razem z tobą?

-  Tak, trzymają tam jedynie swoje rzeczy przed prze­prowadzką.

-  Więc Herborg i Oja przejmą domek za jakiś czas? - do­pytywała się Dorbet. - Wiem, że nie ma zwyczaju, by młodzi wyprowadzali się na swoje, ale dobrze czasem mieć jakiś kąt dla siebie. W Granvold bardzo mi tego brakuje, ale tam na­wet mowy nie ma o tym, choć drugi dom stoi pusty.

-  Tutaj też nie mówiliśmy o tym - powiedziała Mali. - Myślę, że młodym dobrze się z nami mieszka. Oja nie omiesz­ka spytać, jeśli będzie miał takie życzenie. Mogą zamieszkać osobno, kiedy Tordhild z synem wyprowadzą się na Wzgó­rze. My z ojcem nie zamierzamy wynosić się z domu.

Dorbet roześmiała się.

-  Nawet nie mogę sobie tego wyobrazić - rzuciła. - Ty w domku dla dawnego gospodarza. Nie prędzej, niż się ze­starzejesz.

-  Może trochę wcześniej - uśmiechnęła się Mali - ale jeszcze długo nie. Tordhild wkrótce zamieszka na Wzgórzu - ciągnęła. - Byłam tam dzisiaj. Roboty szybko postępują.

Dorbet kiwała głową, potrząsając grzywą jasnych wło­sów. Była opalona i dobrze wyglądała, ale Mali niepoko­iła tusza córki. Ze zgrozą wspominała ciążę Margrethe. Opuchlizna i wielki brzuch to nie były dobre znaki.

Chwyciła dłoń Dorbet i ścisnęła delikatnie. Obrączka tkwiła ciasno na palcu, skonstatowała z zatroskaniem.

-  Masz nieco spuchnięte ręce - powiedziała, poklepu­jąc córkę po dłoni. Starała się zachować naturalne brzmie­nie głosu.

-  Nie tylko ręce, cała spuchłam jak wieloryb wyrzuco­ny na brzeg - jęknęła Dorbet. - Jestem ciężka i obolała, sama nie wiem, jak wytrzymam kolejne dwa miesiące. Ola nie mieści się już w łóżku.

Zmarszczyła nos niezadowolona.

-  Nie podobam się sobie - stwierdziła, przenosząc wzrok w dół.

-  Tak to już jest w ciąży - odrzekła Mali. - Jesteś jak żywe srebro, Dorbet, więc trudno ci się przyzwyczaić. Wszystko wróci do normy, jak urodzisz.

-  Na pewno - stwierdziła z mocą Dorbet. - Nie zosta­nie ani gram tłuszczu. Jestem jeszcze młoda! Marit sądzi, że zostanę stateczną gospodynią, ale się myli. Chcę być taka jak ty - dodała, zerkając na matkę. - Urodziłaś dużo dzieci, nie jesteś już młoda, ale... wciąż piękna.

W jej głosie pobrzmiewał podziw.

-  Oj, Dorbet, Dorbet - zaśmiała się Mali i pogłaskała córkę po policzku. - Większego komplementu nigdy od ciebie nie usłyszałam.

-  Ale to prawda - upierała się Dorbet. - Od chwili gdy wyprowadziłam się z domu, widzę wyraźniej, jak różna jesteś od innych kobiet. Zawsze miałaś odwagę być inna. Uważam, że to dobrze, choć bywasz uparta - dodała szczerze.

-  I urodziłam stadko uparciuchów i odmieńców - stwierdziła ze śmiechem Mali. - Między innymi ciebie.

-  Teraz są inne czasy - tłumaczyła Dorbet. - Choć na­dal na wsi nie można sobie pozwolić na wiele. Stare poko­lenie musiało przeżyć szok, kiedy się tu zjawiłaś.

-  Może i tak - odparła Mali wymijająco. - Chodź, za­nim wróci Tordhild.

 

Mali uciskała brzuch Dorbet wprawnymi ruchami.

-  Nosisz jedno dziecko, jestem tego niemal pewna - stwierdziła, wyprostowując się.

-  Akuszerka też tak mówiła.

-  Badała cię akuszerka? - Mali nie ukrywała zaskocze­nia.

Dorbet oblała się rumieńcem. - Tak wyszło. Kłuło mnie coś w brzuchu. Ola wygadał się przed Marit, a ta ściągnęła akuszerkę.

-  Kłuło cię?

-  Akuszerka powiedziała, że to nic takiego. Mam się oszczędzać. To się zaczęło po zabawie w Granvold. Chyba za dużo tańczyłam - przyznała niechętnie Dorbet. - Sama nie wiem.

-  A teraz coś cię boli?

-  Nie, od paru tygodni nic mi nie dolega.

-  Akuszerka ma rację - przyznała Mali. - Takie bóle się zdarzają. Musisz więcej odpoczywać.

Opowieść Dorbet zaniepokoiła ją, ale Mali nie dała tego poznać po sobie. Prawda, bóle i ucisk w brzuchu ciężarnej nie są niczym nadzwyczajnym, ale mogą też być niedobrą oznaką. Skoro jednak ustąpiły, nie warto było martwić się na zapas.

-  Dzieciak jest duży? - dopytywała się Dorbet.

-  Trudno powiedzieć - orzekła Mali, pomagając cór­ce usiąść. - To mogą być wody. Mały z pewnością nie jest i jeszcze urośnie - dodała. - W ostatnich miesiącach naj­bardziej przybierze na wadze.

-  Dobry Boże - jęknęła Dorbet i położyła dłonie na brzuchu. - Nie mam pojęcia, jak on się stamtąd wydosta­nie. To będzie straszne.

Mali miała podobne obawy, ale nie podzieliła się nimi z córką. Nie pozostało nic innego jak czekać na dzień po­rodu, jednakże myśl o tym dniu nie była zupełnie wolna od trosk.

-  To wcale nie musi być straszne - uspokajała Dor­bet. - Ciąża każdej z nas rozwija się inaczej. U niektórych ledwie widać, że są brzemienne. Dziecko leży inaczej niż u ciebie. Wielki brzuch nie oznacza, że dziecko jest duże.

-  Mam taką nadzieję - westchnęła Dorbet. - Ale i tak boję się rozwiązania.

-  Będzie łatwiej, niż ci się zdaje - pocieszała ją Mali. - Nie ukrywam jednak, że dzieci przychodzą na ten świat w bólu.

-  Cieszę się, że będziesz przy mnie - powiedziała Dor­bet. - Bez ciebie nie czułabym się bezpiecznie.

-  Będzie dobrze - powtórzyła Mali. - Z pomocą aku­szerki damy sobie radę. A potem czeka cię sama radość - dodała jej otuchy. - Nie ma piękniejszego doznania, niż kiedy weźmiesz dziecko w ramiona. Z każdym dzieckiem jest podobnie, ale przy pierwszym doświadczasz tego naj­silniej. I pomyśl, co powie Ola!

-  Jemu się upiecze! - prychnęła Dorbet. - Mężczyźni mają z tego samą przyjemność. Kobiety muszą nosić dzie­ci i je rodzić. Szkoda, że nie jestem mężczyzną.

-  Wcale tak nie uważasz - uśmiechnęła się Mali.

-  Może i nie - przyznała Dorbet. - Ale oznajmiłam już mojemu, że nie chcę mieć dużo dzieci. Nie zamierzam co roku latać z brzuchem.

Dorbet zdążyła już zapomnieć, że czas jakiś trapiła się, iż w ogóle nie doczeka się potomstwa. Długo nie zachodziła w ciążę, choć przecież nie wykazywała się zbytnią wstrzemięźliwością w tych sprawach. Mali przy­najmniej nic na ten temat nie było wiadomo. Nic jednak nie powiedziała.

Dorbet spięła włosy w koński ogon. Mali wolała ją w takiej fryzurze niż z rozpuszczonymi włosami, choć naj­chętniej widziałaby warkocze u córki. Na ten temat jednak też nic nie powiedziała. Równie dobrze mogłaby gadać do ściany.

Dorbet przeciągnęła dłonią po twarzy i wyprostowała się.

-  Chciałaś ze mną o czymś pomówić.

-  Tak.

Mali usiadła na krześle naprzeciw córki.

-  Chodzi o propozycję Martina Bakkena - zaczęła. - W Ameryce stroje ludowe cieszą się wielkim powodze­niem. U nas też pojawia się ta moda, ale za oceanem bar­dziej się tym przejmują. Zresztą wszystkim, co norweskie.

-  Czego chce ten Bakken?

-  Byś zajęła się haftem i szyciem. Haftowałabyś bluzki i spódnice, z których Bakken zestawiałby gotowe stroje. W sklepie zbiera na nie zamówienia i uznał, że podołała­byś tej pracy. Nie wiem jednak, czy...

-  Tego bym chciała! - przerwała jej Dorbet z zachwy­tem. - Przecież wiesz, że umiem haftować.

-  Jako gospodyni w Granvold masz jednak mnóstwo innych obowiązków...

Dorbet prychnęła.

-  Jest dość rąk do pracy. Nie nadaję się do takich za­jęć. Nie lubię prać ani prasować czy doglądać uboju. Wolę haftować. Dostałabym zapłatę?

-  Tak - przyznała Mali. - Nie zapominaj jednak, że zostałaś gospodynią i nikt nie zdejmie z ciebie tej odpo­wiedzialności. Wkrótce urodzisz dziecko. Nie możesz też stracić przychylności Marit, nie wspominając już o twoim mężu.

-  Wszystko załatwię - powiedziała Dorbet z przekona­niem. Jej oczy błyszczały z przejęcia. - Ola na pewno mnie wesprze. Robiłabym prawie to samo co ty, a przecież nie narzekasz.

-  Wszystko ma swoją cenę - zauważyła Mali. - Są też tacy, co uważają, że źle postępuję...

-  Zdanie innych nic mnie nie obchodzi - prychnęła Dorbet. - Zarabianie pieniędzy na hafcie bardzo by mi od­powiadało. Dlaczego więc miałabym tego nie robić?

-  To prawda - przyznała Mali. - Nie możesz jednak...

-  Wszystko będzie dobrze. - Dorbet nie traciła pewno­ści siebie. - Kiedy mogę zacząć? Najlepiej od razu, w moim stanie nie nadaję się do innej roboty.

-  Rozejrzałam się trochę - powiedziała Mali. - Mogła­byś dostawać gotowe spódnice i bluzki z miasta i pokry­wać je haftem. Tak byłoby najprościej. Bakken chciałby strój z Nordmore na początek, więc...

-  Biorę się do roboty! - Dorbet promieniała. - Kiedy mogę dostać to, co niezbędne?

-  W mieście mówią, że potrwa to parę dni.

-  Łatwiej mi będzie przetrzymać ostatnie miesiące cią­ży - uśmiechnęła się Dorbet. - Czym się trapisz, mamo? To wspaniała propozycja! Ola na pewno się ucieszy!

Tak, Ola nie będzie protestować, pomyślała Mali. Ak­ceptował wszystko, co sprawiało Dorbet zadowolenie. Bar­dziej obawiała się reakcji Marit. I tego, że Dorbet zacznie marzyć o podróży do Ameryki.

-  Może wyjadę za ocean - rzuciła Dorbet, jakby czyta­ła w jej myślach.

-  Na to nie licz - ucięła krótko Mali. - To daleka wy­prawa, a twoje dziecko wymagać będzie opieki.

-  Więc Bakken przyjedzie tutaj? Pewnie chce ze mną porozmawiać i przyjrzeć się mojej pracy?

-  Jest teraz bardzo zajęty w sklepie - odpowiedziała Mali, nie patrząc na córkę. - Ufa, że dasz sobie radę. Za­pewne zadzwoni za jakiś czas, coś o tym wspominał.

-  Dlaczego wróciłaś wcześniej? - Dorbet wbiła wzrok w matkę.

Pytanie zaskoczyło ją. Zarumieniła się i zerwała z krze­sła.

-  Wyjaśniłam już - zaczęła niepewnie. - Miałam prob­lemy z żołądkiem i...

-  Kłamałaś - stwierdziła Dorbet. - Chodzi o coś inne­go, ale to nie moja sprawa. Cieszę się, że wróciłaś do ojca.

Więc Dorbet również wątpiła w jej powrót? Mali po­czuła się nieswojo. Nabrała gwałtownie powietrza, nerwo­wo majstrując przy sznurkach fartucha.

-  Wracajmy do domu - powiedziała, chwytając za klamkę. - Wybieramy się z ojcem na grób Ruth po obie­dzie. Bardzo mi tego trzeba.

-  Byłam tam dwa razy pod twoją nieobecność - przy­znała Dorbet. - Tordhild i Herborg też tam były. Grób jest zadbany. Czuję to samo co ty - dodała powoli. - Czasami po prostu muszę do niej pójść, poczuć jej bliskość. Powin­na żyć. - Głos dziewczyny stwardniał. - Nigdy nie przeba­czę temu draniowi.

Mali nie odezwała się. Łzy napłynęły jej do oczu, po­szukała chusteczki i przyłożyła ją do twarzy. Poczuła dłoń Dorbet na swoim ramieniu i jej ciepły oddech na szyi.

-  To nie twoja wina, mamo - szepnęła. - Wiem, że tak powiedziałam, ale wtedy nie panowałam nad sobą. To było jej życie. Ruth dokonała wyboru, tak jak każdy z nas. Ja też. Czasami źle wybieramy i musimy ponieść konsekwen­cje. Nie można żyć za innych.

Mali odwróciła się i przytuliła swoją najmłodszą córkę.

-  Zdaje mi się, że dorosłaś - powiedziała cicho.

Mali zatrzymała się przed grobem Ruth. Promienie słońca odbijały się w czarnym nagrobku. Róża, którą kiedyś za­sadziła bez większej nadziei, rozrosła się. Ciężkie od kwia­tów łodygi pochylały się nad płytą nagrobną.

Mali postawiła koszyk z kwiatami, który przyniosła ze sobą. Schyliła się, by usunąć z grobu opadłe różane płatki. Dorbet miała rację, grób był zadbany, ktoś zajmował się nim z troską i miłością.

Usiadła na trawie koło mogiły.

-  Chodź - przywołała Havarda, wskazując mu miejsce obok siebie. - Posiedźmy tutaj.

Siedzieli długo w milczeniu. Mali spoglądała przed siebie. W dole leżał fiord, ciemny i błyszczący w pro­mieniach słońca. Łagodne podmuchy wiatru potrzą­sały liśćmi brzozy. Drozd śpiewał swą pieśń jak nigdy dotąd. Pewnie założył gniazdo gdzieś w pobliżu, po­myślała mimochodem.

-  Ma piękny widok nasza Ruth - powiedziała powoli.

Havard przytaknął.

-  Nie powinna tu leżeć - odrzekł cicho.

-  Ale tak się stało. - Mali była na krawędzi płaczu, lecz zapanowała nad łzami. - Myślę, że jest rada, iż Marilena dobrze się chowa.

-  Powinna być ze swoją córką - dodał ciężko. - Dla­czego nie zrobiliśmy więcej, by...

-  Cóż mogliśmy zrobić, Havard? Nie chciała nas słuchać.

-  Powinniśmy byli ją powstrzymać. Zabronić małżeń­stwa. ..

-  Unieszczęśliwilibyśmy ją...

-  I tak była nieszczęśliwa. Przynajmniej zostałaby przy życiu.

Mali siedziała chwilę w milczeniu.

-  Dorbet coś mi dzisiaj powiedziała - odezwała się w końcu. - Że wszyscy dokonują wyborów i ponoszą za nie odpowiedzialność. Nie spodziewałam się usłyszeć tych słów od niej, ale widocznie dorosła. Jest właśnie tak, jak mówi Dorbet, wiesz o tym równie dobrze jak ja. Ruth do­konała wyboru, nie obwiniała nas o nic. Ufała nam, dlate­go mogła nam powierzyć własną córkę.

-  Nie wiem - odrzekł cicho. - Nie mogę przeboleć, że to zrobiła. Musiała długo cierpieć.

-  Brakowało jej odwagi, by się uwolnić.

-  Kto zdołałby się uwolnić od takiego nikczemnika?

Mali skubała źdźbło trawy.

-  Mnie się udało - wyznała po chwili.

Havard otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.

-  Johan miał zawał serca.

-  Tak, ale błagał o pomoc - odrzekła Mali nieswoim gło­sem. - Leżałam z nim w łóżku i pozwoliłam mu umrzeć.

Havard nabrał powietrza i potrząsnął głową.

-  Nie zrobiłaś tego...

-  Zrobiłam - powiedziała Mali. - Może i tak nikt nie zdołałby go uratować, ale ja miałam dość udręki i przemo­cy. On mnie zgwałcił, Havard. Zresztą nie po raz pierwszy. A potem zasłabł. Leżał jak ryba wyrzucona na brzeg i łapał powietrze. Błagał mnie o pomoc...

-  A ty... ty...

-  Nie zrobiłam nic - ciągnęła Mali, wypuszczając z rąk poszarpane źdźbło. - I nie żałowałam tego ani przez se­kundę. Ruth nie jest pierwszą z rodu, która zabiła męża - dodała. - Ja też to w jakimś sensie zrobiłam.

-  Wiedziałem, że jesteś silna - wyjąkał Havard. - Uparta jak kozioł i twarda. Ale że...

Wbił w nią wzrok.

-  Czy coś jeszcze skrywasz przede mną?

Dreszcz lęku przeszył ciało Mali. Nie powinna była nic mówić. Właściwie nie wiedziała, skąd wzięły się te zwie­rzenia. Kto wie, może próbowała jakoś usprawiedliwić własną córkę i zamordowanie Samuela?

-  Podejmowałam w życiu dobre i złe decyzje - powie­działa wolno Mali - i ponoszę tego konsekwencje. Jedno jest jednak najważniejsze, Havard: kocham cię. Pokocha­łam cię od chwili, gdy... gdy przybyłeś do Stornes. Twier­dzisz, że jestem silna - dodała, pochylając głowę. - Może to i prawda. Życie mnie do tego zmusiło. Musiałam być silna, by przeżyć i zapewnić byt rodzinie. Jestem silna w niena­wiści, ale jestem też silna w miłości, Havard. Uwierz mi.

Nic nie odrzekł. Mali wyciągnęła rękę i ujęła go za dłoń. Powoli uniosła ją do ust i pocałowała. Havard wpa­trywał się w żonę. Potem objął Mali za szyję i przyciągnął ją do piersi. I tak trwali razem.

ROZDZIAŁ 5.

 

W drodze do domu Havard podzielił się z Mali myślą, z którą nosił się od dawna: o tym, że O1av i Ingeborg mo­gliby dostać coś na własność. Kawałek ziemi przy letnich pastwiskach.

-  Właściwie to Tordhild pierwsza o tym wspomnia­ła - powiedział i zaciął konia, zmuszając go do przejścia w kłus. - Twierdzi, że zasłużyli na to po tylu latach wiernej służby w Stornes.

-  Też o tym myślałam - przytaknęła Mali - ale potem wyleciało mi to z głowy. Nie mają dzieci, więc tak jakoś wyszło, że zostali z nami. A jakie jest twoje zdanie?

-  Uważam, że tak byłoby właściwie. Ziemi na górze nie brakuje. Nie chciałem jednak robić nic, póki nie wró­cisz. Decyzje o ziemi musimy podejmować wspólnie.

-  W takim razie dajmy im kawałek ziemi koło letniej obory - uznała Mali. - Za późno już na budowę domu, ale kiedy przyjdzie wiosna...

-  Więc powiedz im o tym - Havard uśmiechnął się i rzucił zadowolone spojrzenie na żonę. - Coś mi się zdaje, że uszczęśliwimy dziś dwójkę ludzi.

-  Powiemy im razem - zdecydowała Mali, kładąc mu dłoń na kolanie. - Tak jak być powinno, jak gospodarz i go­spodyni.

-  Stornes należy do ciebie.

-  Na papierze - potwierdziła Mali. - Wiesz jednak, ja­kie jest moje zdanie. Gospodarstwo i ziemia są nasze. Bez ciebie nie dałabym rady.

Havard nic nie odrzekł.

-  Trudno ci zaakceptować, że gospodarstwo należy... należy do mnie?

Havard nadal milczał, zajęty utrzymywaniem wozu na środku drogi.

-  Nie, tak po prostu jest - stwierdził w końcu. - A sko­ro mówisz, że oboje tu gospodarzymy...

-  Myślałam o tym od dawna, Havard, by zapisać, że gospodarstwo jest nasze - twoje i moje. Spadkobierca i tak zostanie ten sam, Oja przejmie je po naszej śmierci. Wiesz jednak, że póki żyjemy, mamy równe prawa. - Mali spoj­rzała na męża i przysiadła się bliżej. - Powinniśmy byli zrobić to już dawno - ciągnęła, obejmując go w pasie. - Ale co tam, zrobimy to teraz, Havard!

Havard ujął lejce w jedną rękę, a drugą położył na ra­mieniu Mali.

-  Jeśli tego chcesz - powiedział cicho. - Poczułbym się... jakoś lepiej. Najważniejsze i tak jest to, że ty należysz do mnie. I że tego mogę być pewien.

-  Możesz. - Mali przysunęła się bliżej. - Tylko ty się liczysz. Wiem to na pewno, po raz pierwszy w życiu. Nikt nie stanie między nami.

W jego oczach czaił się niepokój i Mali domyśliła się, że chodzi o Laurę.

-  Nikt - powtórzyła. - Nawet Laura, choćby nie wiem co przyszło jej do głowy. A gospodarstwo będzie nasze. Na papierze. Załatwimy to w przyszłym tygodniu.

Wesprze go, pomyślała, niezależnie od wszystkiego. Prze­pisanie własności to dobry krok. Dawno już chciała to zrobić dla jego dobra. Tyle że Havard niechętnie podpisywał cokol­wiek po kłopotach z Sivertem i spadkiem. Teraz już nie ma to znaczenia. Havard przyjmie ten gest jako oznakę zaufania, pełnego poparcia. Będą mieli równe prawa do wszystkiego, również do Stornes. Gorzej będzie, jeśli dowie się o Torgrimie i dziecku. Wzdrygnęła się i przytuliła do męża. Nie może się dowiedzieć. Nigdy! Takich rzeczy nikt by nie wybaczył, nawet Havard.

 

Zajechali do domu na posiłek. Mężczyźni siedzieli z gazetą i czekali na zaproszenie do stołu. Ane i Ingeborg szykowały jedzenie.

-  I jak poszło? - spytała Tordhild. Trzymała w ramionach Marilenę. Dziecko było śpiące, położyło główkę na jej ramie­niu i wsadziło kciuk do buzi.

-  Dobrze - odrzekła Mali. - Grób jest taki zadbany. A róża, którą posadziłam...

-  To jakiś cud, nieprawdaż? - dziwiła się Tordhild. - Kwit­ła całe lato. U nas róże rzadko kwitną. To niezwykłe.

-  Też ją widzieliśmy, Oja i ja. - Herborg dołączyła się do rozmowy. - Jakby Ruth zakwitła. Ruth trafiła do miejsca, gdzie jest jej dobrze. Gdzie może kwitnąć - dodała zawstydzona.

Zapadła cisza. Marilena zasnęła i Tordhild położyła dziew­czynkę ostrożnie na kanapie.

-  Ładnie to ujęłaś - powiedziała cicho Mali. - Może tak jest, jak mówisz. Byłaby to duża pociecha.

Znów zrobiło się cicho, tylko od stołu dochodził brzęk naczyń i sztućców. W pokoju rozszedł się zapach świeżo zaparzonej kawy. Havard i Mali wymienili się spojrzenia­mi, Mali skinęła głową nieomal niedostrzegalnie.

-  Uzgodniliśmy coś z Mali w drodze do domu - zaczął Havard, trzymając dłoń na ramieniu żony. - To tyczy cie­bie, O1av. I ciebie, Ingeborg.

Olav podniósł wzrok znad gazety i popatrywał raz na nią, raz na niego. Na jego twarzy malował się niepokój. Pewnie boi się o pracę, pomyślała Mali. Wokół nieustan­nie zwalniano ludzi.

Ingeborg też porzuciła zajęcia i przeciągnęła nerwowo dłonią po włosach.

-  Zrobiłem coś... złego? - spytał chrapliwie O1av.

-  Złego? - uśmiechnął się Havard. - Nie, to my nie zrobiliśmy czegoś, co powinniśmy byli zrobić dawno temu. Dostaniecie ziemię koło letniej obory, gdzie będziecie mog­li postawić własny dom.

Olav zaniemówił. Siedział z otwartymi ustami, wpa­trując się w Havarda, jakby zobaczył ducha. Opuścił ga­zetę na kolana. Ingeborg wydała z siebie dziwny dźwięk, śmiech pomieszany z płaczem.

-  To wspaniale - powiedziała Tordhild z uśmiechem. - Zasłużyłeś na to, O1av.

-  I ja tak uważam - przyłączył się Oja.

O1av wstał niezdarnie i wyciągnął drżącą dłoń do Havarda.

-  Nie mogę w to uwierzyć. - Musiał chrząknąć, by wy­dobyć z siebie głos.

-  Podziękuj gospodyni - odrzekł Havard i uścisnął dłoń O1ava. - To nasza wspólna decyzja.

O1av podał rękę Mali i ukłonił się. Ingeborg odłożyła sprzęty kuchenne i podeszła do Mali i Havarda. Wymieniła uściski dłoni z obojgiem, a łzy toczyły się jej po policzkach.

-  To przecież radosna nowina, Ingeborg - powiedziała Mali, obejmując ją. - Nie płacz.

-  Jestem taka szczęśliwa - szlochała Ingeborg, chwyta­jąc O1ava za rękę. - Pomyśl, będziemy mieć coś swojego!

-  Przed zimą nie zdążymy - uznał Havard. - Wyzna­czyłem już jednak kawałek ziemi. Możemy przejść się tam po posiłku.

-  I jeszcze zamierzam uznać Havarda za współwłaści­ciela Stornes - dodała Mali. - Gospodarstwo zawsze na­leżało do nas obojga, ale nie na papierze. Teraz to zmie­nimy. - Odwróciła się i spojrzała na Oję. - To w niczym nie zmienia twoich praw. Uważam jednak, że należy tak uczynić.

-  Dobrze to rozumiem - powiedział spokojnie Oja. - Tak być powinno, od nikogo nie usłyszysz słowa sprze­ciwu. Zawsze uznawałem cię za gospodarza w Stornes, Havard - dodał. - Od dnia, w którym tu przybyłeś.

Minęła dłuższa chwila, zanim opadły emocje i wszyscy zasiedli do posiłku. Policzki Ingeborg pałały rumieńcem, a jej oczy błyszczały, nie była w stanie zjeść więcej niż ka­wałek chleba. O1av siedział wyprostowany, na pewien spo­sób wydawał się wyższy niż przedtem. Nie mogli od siebie oderwać wzroku.

To piękny widok, pomyślała Mali. Miło jest sprawiać ludziom radość.

Jeszcze nie wstali od stołu, gdy na podwórzu pojawiła się Sigrid. W jednej ręce trzymała wiadro, drugą prowa­dziła Olę Havarda. Johannes skoczył do drzwi, Mali podą­żyła za nim.

-  Spotkałam chłopaka po drodze - uśmiechała się Sigrid, gładząc Olę Havarda po włosach. - Zdaje się, że tu się wybierał, bo spędzi kilka dni w Oppstad, prawda, Ola Havard? Zastanawialiśmy się, czy ktoś pójdzie z nami na jagody?

-  Ja - krzyknął Johannes, patrząc na matkę, która wy­szła się przywitać. - Mogę?

-  Marilena...

-  Ja chętnie pójdę - powiedziała Mali. - Na krótką wy­cieczkę.

-  Nie musimy odchodzić daleko - stwierdziła Sigrid. - Owoców wszędzie pod dostatkiem.

-  To prawda, Ane i Ingeborg nazbierały całe mnóstwo jagód i borówek. Moroszki już dojrzały?

-  Byłam wczoraj sprawdzić - odrzekła Sigrid. - Trzeba jeszcze tygodnia ładnej pogody. Wygląda na to, że morosz­ki obrodziły. Musimy wybrać się w góry, Mali, jak za daw­nych lat. Na cały dzień.

Mali uśmiechnęła się.

-  Powinnyśmy. Dobrze wspominam nasze wyprawy, Si­grid.

Położyła dłoń na głowie Oli Havarda.

-  Co u ciebie, chłopcze? Dawno cię nie widziałam...

-  Wszystko dobrze - odrzekł cicho.

Wcale tak nie wygląda, pomyślała Mali. Pewnie znów w Storhaug doszło do kłótni, skoro umieszczono chłopca w Oppstad. Co będzie, jak zacznie się szkoła? Laura nie będzie mogła odesłać go ot tak po prostu. Chłopak miał chodzić do szkoły w Kvannes, co bardzo smuciło Johan­nesa. Miał nadzieję, że razem ze swoim najlepszym przyja­cielem trafią do Innvika.

-  Mam dla ciebie podarek z Ameryki - powiedziała Mali, wichrząc mu włosy. - Wejdź do środka, Johannes poszuka wiaderek.

-  Wiaderek poszuka Ane - Johannes nie dał się zbyć i wziął Olę Havarda za rękę. - Muszę zobaczyć, co babcia ma dla ciebie. Ja dostałem strój kowbojski...

Razem zniknęli za progiem. Mali spojrzała pytająco na Sigrid.

-  Laura też jest w Oppstad?

-  Nie, przysłała chłopaka z Gunvaldem. Strasznie mi żal tego dziecka.

Mali nic nie odrzekła. Razem z Sigrid ruszyła za dzieć­mi.

-  Wyszukajmy najpierw prezent, potem się przejdzie­my.

-  Ja też się nie mogę doczekać - śmiała się Sigrid. - Chcę zobaczyć jego buzię, jak dostanie podarek z Amery­ki. Rzadko cokolwiek dostaje.

Mali schowała prezent w szafie narożnej koło stołu ja­dalnego.

-  Proszę, Ola Havard - powiedziała, wręczając chłop­cu dużą paczkę. - Mam nadzieję, że ci się spodoba.

Ola Havard stał na środku pokoju z pałającymi policz­kami i błyszczącymi oczyma. Ukłonił się tak głęboko, że wyrżnął głową w paczkę, która upadła na podłogę. Zaczer­wienił się jeszcze bardziej i szybko ją podniósł.

-  Nie bój się, niczego nie zepsujesz - zachęciła go Mali.

-  Otwieraj - poganiał go Johannes, zrywając papier. - Ale się guzdrzesz!

-  Daj mu to zrobić - skarciła go Tordhild. - To jego prezent.

Kiedy Ola Havard poradził sobie z papierem, rozdzia­wił buzię z zachwytu. W środku znalazł eleganckie niebie­skie spodnie, koszulę w żywych kolorach, czarną kamizel­kę i pudełko.

-  Też takie dostałem! - krzyknął podekscytowany Jo­hannes. - W środku jest ciężarówka, Ola Havard! Będzie­my się bawić na piasku przy stodole.

W pudełku rzeczywiście była ciężarówka.

-  Bardzo dziękuję - wymruczał Ola Havard.

-  Przymierzymy ubranie? - zaproponowała Mali. - Spodnie na pewno pasują. Sprawdźmy koszulę i kamizel­kę...

Ola Havard zdjął koszulkę. Chłopak nie przebywał wiele na słońcu, pomyślała Mali, pomagając mu się ubrać. Wychudzone ciało było białe jak papier.

-  Dobrze wyglądasz - ocenił Johannes, kiedy jego przyjaciel włożył na siebie nowe ubranie.

-  Jak dorosły mężczyzna - dodała Sigrid.

-  Mogę w tym pójść do lasu?

-  Jeszcze by tego brakowało. - Mali zaczęła go roz­bierać. - Poplamisz się jagodami. Możesz się wystroić w pierwszy dzień szkoły. Zresztą zapytaj mamy - dodała.

Dopiero pomagając chłopcu włożyć starą koszulkę, dostrzegła siniaki na jego ramieniu. Zbladła, to nie były ślady po niewinnej zabawie, raczej skutek poczynań doros­łych.

Szybko zakryła je koszulką, a jej serce biło wściekłym rytmem. Przypomniała sobie chłopców z Gjelstad sprzed wielu laty. Też mieli takie ślady. Pojechała wtedy do Gjel­stad i urządziła Heldze karczemną awanturę. Więcej się to nie powtórzyło. Drugi raz ujrzała je na ciele zmarłej córki. Ruth przeszła piekło. Kto podniósł rękę na tego biednego chłopca?

Gotowała się ze złości, ale nie dała tego poznać po sobie. Złożyła starannie koszulę i kamizelkę, usiłując zapanować nad myślami, które cisnęły się jej do głowy. Trzeba działać rozważnie, najpierw powinna poradzić się Havarda, po­tem rozmówić się z Laurą. Zaniedbywać chłopca to jedno, bić to coś znacznie gorszego. A może to nie Laura? Może Gunvald? Wszystko jedno, odpowiedzialność spada na Laurę, to ona jest matką tego dziecka.

Drżącymi rękoma spakowała prezenty. Odpowiedzial­ność ponoszą rodzice. I wtedy jak grom z jasnego nieba uderzyła ją ta myśl: skoro rodzice, to również i Havard! Wszak to on był ojcem!

 

Szli ścieżką na górskie pastwiska wśród jagodowych zaroś­li. Chłopcy wrzucali jagody do kubków, ale zanim owoce zdążyły pokryć dno, znikały w ich buziach.

-  Mieliście, zdaje się, przesypywać je do dużego wia­derka? - powiedziała Mali.

-  Ale najpierw musimy spróbować, prawda, Ola Havard? - odrzekł Johannes, przywołując na upaćkane na niebiesko wargi promienny uśmiech.

Ola Havard tylko pokiwał głową, usta pełne miał owo­ców.

-  Jedzcie do syta, na kolację nie będzie nic słodkiego.

W połowie drogi między gospodarstwem a górskim pa­stwiskiem, w miejscu, w którym zwykli wypoczywać, Mali i Sigrid usiadły na zwalonym pniu, chłopcy zaś buszowali wśród krzaków jagód.

Popołudniowe słońce wciąż grzało mocno. Wełnianki kołysały się z gracją w lekkim wietrze od gór, których szczyty widać było spomiędzy wierzchołków karłowatych brzóz i świerków. Ptaki śpiewały. Mali wystawiła twarz do słońca.

-  Tak tu spokojnie - westchnęła.

-  Jak było w Ameryce? - spytała Sigrid. - Wróciłaś wcześniej, niż zamierzałaś.

Mali zwlekała z odpowiedzią. Siedziała z zamkniętymi oczyma.

-  Pojawiły się problemy... - powiedziała po chwili. - Bakken... sądził, że... Zresztą sama nie wiem. Uznałam, że muszę wracać niezwłocznie. Inaczej...

Wyprostowała się i wyrwała źdźbło trawy.

-  ...mogłabym wcale nie wrócić - dokończyła wolno.

-  On chciał, żebyś została?

-  Tak - przyznała Mali.

-  Ale ty nie miałaś wątpliwości?

Mali odrzuciła włosy z twarzy, skubiąc w zamyśleniu trawkę.

-  Miałam - szepnęła, spoglądając na bawiących się chłopców. - Ale byłam...

Odwróciła się do Sigrid.

-  Tam jest jak w bajce - ciągnęła. - Te wszystkie zbyt­ki, uwielbienie, które Martin mi okazywał...

Zaczęła czyścić owoce z gałązek i listków.

-  Dałam się wodzić na pokuszenie, tobie mogę to wyznać, bo wiem, że będziesz milczeć. Posunęłam się za daleko, przyj­mowałam prezenty i inne dowody uznania. Nie mogłam się oprzeć. On mógł to źle zrozumieć, teraz widzę to wyraźnie.

-  Nie zostałabyś ot tak po prostu - zdumiała się Si­grid. - Trzeba załatwić mnóstwo papierów, a... a co z Havardem?

-  Gdybym została, to jako żona Martina Bakkena - wyjaśniła Mali. - Taka była jego wola.

-  Dobry Boże - jęknęła Sigrid. - Co zaszło między wami?

-  Właściwie to nic. - Mali wykręciła się od odpowie­dzi. - Ale mogło coś się zdarzyć. Opamiętałam się w ostat­niej chwili. I zrozumiałam, że muszę wracać do domu. Na­tychmiast.

Siedziały przez chwilę w milczeniu.

-  Wyznałaś wszystko Havardowi?

-  Powiedziałam mu tyle, ile powinien wiedzieć - odrzekła Mali. - I powiedziałam prawdę: że tylko on się liczy. Nigdy nie byłam tego bardziej pewna.

Rzuciła ukradkowe spojrzenie na Sigrid.

-  Opowiedział mi o zdarzeniu na sianokosach. O Lau­rze...

-  O tak, bardzo na niego nastawała tamtego dnia. Ni­gdy mu nie odpuści, zresztą wcale tego nie ukrywa. Havard poszedł za owcami i...

-  Wypatrzyła go przy górnym mostku i próbowała się z nim...

-  Co ty mówisz? - zdziwiła się Sigrid.

-  Tak było. Kiedy nie dostała tego, czego chciała, za­groziła, że rozpowie, kto jest ojcem Oli Havarda.

Mali spojrzała w kierunku chłopców, by się upewnić, że nic nie słyszą. Malcy oddalili się znacznie poza zasięg jej głosu. Sigrid zamyśliła się.

-  Wiem, że się ze mną nie zgodzisz - powiedziała w końcu - ale sądzę, że Ola Havard ma prawo wiedzieć, kto jest jego ojcem. Źle mu się dzieje. Matka w ogóle nie poświęca mu uwagi i wciąż sprowadza nowych adoratorów do domu. Ojca nie pamięta, to znaczy tego, kogo uważa za ojca. Nie jest mu łatwo.

Mali przypomniała sobie siniaki na ciele Oli Havarda. Nie miała wątpliwości, że trzeba coś zrobić.

-  Jak się wszystko wyda...

-  To co? Ludzie zaczną gadać, ale na Boga, Mali, prze­trzymacie to. Havard nie jest pierwszym ani ostatnim, któ­ry ma dzieciaka na boku. Plotki ustaną, a wasz związek nie ucierpi. Nie to jest najgorsze - dodała - raczej to, jak zareaguje Ola Havard. Okłamywano go od początku. Jak on to przyjmie?

Mali nic nie odrzekła, wypatrując jasnej czupryny wśród jagodowych zarośli. Niesforne włosy opadały chłop­cu na czoło, w czym bardzo przypominał ojca. Zresztą co­raz bardziej upodabniał się do Havarda, Mali przyznawała niechętnie. Lubiła Olę Havarda, ale nie chciała mieć nic wspólnego z Laurą. I był jeszcze żal, że nie potrafiła dać Havardowi syna. Wyrzuty sumienia. Egoizm, pomyślała nagle. To było właściwe słowo: egoizm.

Ani przez chwilę nie wzięła pod uwagę uczuć chłopca. Myślała jedynie o własnych uczuciach. Wyrządzała krzyw­dę temu dziecku. Kolejnemu dziecku, musiała przyznać z bólem. Pierwszym był Sivert. Lata kłamstw i przemil­czeń powinny były czegoś ją nauczyć.

-  Nie pomyślałam o tym - szepnęła. - Sądzisz, że się rozgniewa?

-  Sądzę, że go to zrani. Bardzo cię lubi, a w Stornes czuje się bezpiecznie. I podziwia Havarda, dobrze o tym wiesz, Mali. Co poczuje, gdy się dowie, że tyle lat trzyma­no go w kłamstwie? Że jego własny ojciec nie chciał go uznać?

-  To moja wina - wyrzekła ciężko Mali. - Nigdy nie pomyślałam, że Ola Havard...

Siedziała, z roztargnieniem popatrując ponad morzem wełnianek błyszczących w świetle słońca. Ból ściskał jej serce. Jakże mogła rozprawić się z Laurą, skoro sama po­pełniała błędy? Musiała przyznać, że Sigrid ma rację. Tę sprawę trzeba omówić z Havardem.

- Cieszę się, że wróciłaś, Mali - powiedziała Sigrid, kładąc dłoń na jej kolanie. - Nie ma rzeczy, których nie można załatwić. Zawsze znajdzie się rozwiązanie.

Nie jestem tego taka pewna, pomyślała Mali, posyłając jeszcze jedno spojrzenie ku jasnej czuprynie w jagodowych zaroślach. Nie jestem tego taka pewna.

ROZDZIAŁ 6.

 

Podekscytowana i pełna oczekiwań Dorbet ruszyła w drogę powrotną do Granvold. Haftowanie to była pra­ca, którą wykonywałaby z satysfakcją. Jakże odmienna od codziennych zajęć, nudnych domowych obowiązków. Wreszcie mogłaby się ich pozbyć, przynajmniej większości z nich, choć z początku musiałaby postępować ostrożnie. Matka miała rację, Marit nie spodoba się ten nowy pomysł. Teściowa widziała ją w roli gospodyni i matki przyszłych dziedziców. To drugie wkrótce się ziści, pomyślała, zatrzy­mując się, by nabrać tchu. Marsz ją wyczerpał.

Najpierw musi porozmawiać z Olą, wytłumaczyć mu, jakie to dla niej ważne. Mogliby zarabiać pieniądze, dużo pieniędzy! Tak jak matka, chociaż ona zajmowała się czymś innym. Nie miała pojęcia, ile zarabia matka, bo w Stornes nigdy o tym nie mówiono, ale wszak na niczym im nie zbywało.

Jej też w Granvold nie brakowało niczego, ale zamierzała przekonać Olę, że możliwość zarobkowania dodałaby jej pewności siebie. Choć tego zapewne nie zrozumie, w tej materii był dość staromodny - to mężczyzna miał obo­wiązek zapewnić byt kobiecie! Takie nastawienie wyssał z mlekiem matki. Nie, powinna zagrać inną kartą: własne pieniądze uczyniłyby ją bardziej szczęśliwą. Ola dbał o to, by nigdy się nie smuciła, musiała zaś bezwzględnie mieć go po swojej stronie, zanim sprawę przedłoży Marit. Jeśli obo­je się przeciwstawią, mogła o wszystkim zapomnieć. Nie zamierzała rezygnować na samym wstępie, była na to zbyt uparta. Może kiedyś wyruszy do Ameryki! Na samą myśl o tym poczuła dreszcz emocji. Problem z dzieckiem jakoś załatwi, przecież nie wyjedzie na zawsze. W Granvold dość jest ludzi, które się nim zajmą; Marit byłaby zapewne nad­zwyczaj zadowolona, gdyby mogła sama pobyć z wnukiem. A Ola... Z nim też da sobie radę, Dorbet nie traciła opty­mizmu. Zazwyczaj potrafiła go jakoś udobruchać.

 

- I jak było w Stornes? - spytała Marit, kiedy Dorbet weszła do izby. - Matka cię zbadała?

-  Tak, uważa, że noszę jedno dziecko.

-  A więc olbrzym w drodze - zaśmiała się Marit i po­klepała Dorbet po brzuchu. - Sądziłam, że będą dwojaczki. Lepiej jednak, żeby po kolei przychodziły na świat - dodała z zadowoleniem.

Z drugim zaczekamy, pomyślała Dorbet, ale nie po­wiedziała ani słowa. Cieszyła się macierzyństwem, chciała dać mężowi syna, lecz perspektywa kolejnej ciąży nie była zbyt kusząca.

- Jesteś taka rozpromieniona - zauważyła Marit. - Czy coś jeszcze wydarzyło się w Stornes?

-  Nie, wszystko po staremu. - Dorbet nieproszona za­częła wlewać gorącą wodę do cynowej misy, by pozmywać naczynia. - Słowa matki bardzo mnie uspokoiły.

-  To i dobrze - powiedziała Marit. - Zostaw naczynia. Usiądź i odpocznij.

Wielkie nieba, pomyślała Dorbet, Marit jest dzisiaj w dobrym humorze. Odpowiednia chwila, by opowie­dzieć jej o planach na przyszłość. Najpierw jednak musi rozmówić się z mężem, a Ola nie zjawi się przed wieczo­rem.

- Pozmywam - rzuciła ochoczo. - Odpocznę później.

-  Pracowita jak mrówka - pochwaliła ją Marit. -Wiesz, że jesteśmy bardzo dumni z ciebie. Nigdzie nie ma lepszej i ładniejszej gospodyni niż tu w Granvold.

Wszystko idzie jak z płatka, uznała Dorbet, pobrzęku­jąc naczyniami w misie. Zyskała przychylność teściowej, pozostało mieć nadzieję, że dobry humor Marit nie znik­nie następnego poranka. W to, że przekona męża, nie wąt­piła ani przez chwilę. Wiedziała, jak go zadowolić, a ciąża nie była w tym żadną przeszkodą.

 

Dorbet przytuliła się do męża, kiedy leżeli już w łóżku, i położyła głowę na jego ramieniu.

-  Byłam dzisiaj w Stornes - powiedziała, przeciągając palcem po jego wargach.

-  Słyszałem od matki. Co u nich słychać?

-  Wszystko dobrze - odrzekła Dorbet. - Ze zbiorami idzie im tak jak nam. Pszenicy jeszcze nie zaczęli zbierać, ale na to przyjdzie czas we wrześniu, prawda?

-  Wiem, jak postępują prace w polu - rzucił z wyż­szością Ola i pogłaskał żonę po głowie. - Pilnujemy się nawzajem, tak jest co roku. Każdy chce być pierwszy, nikt nie lubi zwlekać z robotą.

Dorbet nie odezwała się. Głaskała męża, a ten tulił ją mocno, mrucząc z zadowolenia.

-  Matka mnie zbadała - powiedziała po chwili. -Twierdzi, że noszę jedno dziecko, i to dobra wiadomość. Jedno wystarczy.

-  Tym razem wystarczy - uśmiechnął się Ola - ale bę­dziemy mieć więcej.

Dorbet nic na to nie odpowiedziała. Leżała, bawiąc się kocem.

-  Wiesz, matka przekazała mi wiadomość - odezwała się w końcu. - Martin Bakken z Ameryki ma dla mnie pro­pozycję.

-  Jaką?

W jego głosie pojawiła się nuta podejrzliwości.

-  Bakken otworzył sklep, w którym sprzedaje wyroby matki. Ponoć idą jak woda. Matka ma tyle zamówień, że...

-  Nie rozumiem, dlaczego bierze to sobie na głowę - mruknął Ola. - Twoja matka jest gospodynią w Stornes.

Dorbet straciła rezon. Wielki Boże, pomyślała, on jest równie staroświecki jak Marit.

-  Ola - żachnęła się i pocałowała go w policzek. - Moja matka jest artystką...

-  Zapewne - zgodził się niechętnie. - Jest bardzo bieg­ła, nie twierdzę nic innego. We wszystkim - dodał wspa­niałomyślnie.

-  A ja uważam, że trzeba korzystać z uzdolnień, który­mi zostaliśmy obdarzeni. Czy się jest gospodynią, czy też nie. Mam rację?

Zwlekał z odpowiedzią. Uśmiechnął się, kiedy Dorbet uszczypnęła go w ucho, i mocno pocałował ją w usta.

-  Wiesz, że potrafię robić ładne świece, Ola?

-  Wiem. - Przyciągnął ją do siebie. - Też jesteś artyst­ką. Odziedziczyłaś talenty po matce.

-  Umiem coś jeszcze - ciągnęła Dorbet. - Umiem haf­tować.

-  Widziałem - uśmiechnął się Ola. - W skrzyni trzy­masz piękne rzeczy. Matka mówiła, że...

-  Mogę haftować dla tego Bakkena z Ameryki - wypa­liła Dorbet. - Spódnice i koszule. Będą je zszywać w Ame­ryce i sprzedawać w sklepie. Ponoć wszyscy chcą je mieć. Mogę zarobić mnóstwo pieniędzy, Ola.

Ola nie odezwał się. Dorbet spojrzała na niego z ukosa, nie dojrzała oznak niechęci na jego twarzy, wydał się jej raczej zaskoczony.

-  Mam ochotę się tym zająć - szepnęła. - Będę doglą­dać moich obowiązków w gospodarstwie, ale...

-  To nie jest dobry czas - powiedział wolno. - Będziesz miała dość zajęć przy dziecku...

-  Ale ja chcę, Ola! O czymś takim marzyłam. Będę taka szczęśliwa - dodała, przysuwając się bliżej.

-  A teraz nie jesteś szczęśliwa?

-  Jestem - odrzekła pospiesznie. - Przecież wiesz. Ale nie łatwo pełnić rolę gospodyni. Jestem jeszcze taka mło­da... i nie potrafię sprostać wymaganiom twojej matki. Ani twoim.

Wsparł się na łokciu i odgarnął jej włosy z twarzy.

-  Uważasz, że jestem z ciebie niezadowolony? - spytał, całując ją w czoło. - Nie ma lepszej w świecie niż ty.

Dorbet zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła do siebie.

-  Pochlebiasz mi - szepnęła mu do ucha. - Żadna ze mnie gospodyni. Kiepsko się sprawiam w pracach domo­wych, Ola, przecież wiesz. Lubię inne zajęcia. Na przykład haftowanie.

Koszula nocna Dorbet była rozpięta. Ola przyłożył usta do jej piersi. Oddychał coraz szybciej.

-  Przecież możesz haftować - mruknął niewyraź­nie - ale od obowiązków domowych nie uciekniesz. A kie­dy dziecko przyjdzie na świat...

-  Niczego nie zaniedbam - zapewniła go Dorbet. - Je­śli tylko pozwolisz mi...

-  Nigdy niczego ci nie odmawiałem - powiedział Ola i ścisnął jej nabrzmiałe piersi. - Przecież wiesz, że liczy się tylko twoje szczęście. Chociaż nie potrzebuję pomocy, by zapewnić ci byt - dodał zdecydowanie. - Moja żona nie musi zarabiać na siebie.

-  Wiem, Ola. Moglibyśmy jednak coś zaoszczędzić. Pojechalibyśmy do miasta we dwoje. - Poczochrała mu włosy. - Kupilibyśmy sobie, co dusza zapragnie...

Jego dłonie błądziły po jej nagim ciele pod koszulą, prześlizgnęły się ostrożnie nad brzuchem. Ola oddychał ciężko.

-  Masz ochotę? - szepnęła Dorbet.

-  A możemy?

-  Pewnie - roześmiała się cicho. - Jeśli weźmiesz mnie od tyłu.

Odwróciła się do niego i wygięła plecy w łuk. Nie dał się prosić dwa razy. Puścił jej piersi i obiema dłońmi przy­ciągnął ją do siebie, pogładził aksamitną skórę ud. Utkwił wzrok w kępie włosów między jej nogami.

-  Wejdź we mnie - przynaglała go, wyginając się i ocie­rając o niego.

Z początku był ostrożny, potem zapamiętał się zupeł­nie. Dorbet traciła oddech. Nie dotykał jej od jakiegoś cza­su. Czuła teraz, że mimo odmiennego stanu brak jej było tej bliskości. Jęczała z podniecenia, napierając na niego. Ola doszedł do szczytu i z przeciągłym krzykiem opadł za plecami Dorbet. Jego gorący, przyspieszony oddech owio­nął ją po szyi.

-  Dorbet, moja Dorbet...

Leżeli dłuższą chwilę, nie odzywając się. W końcu Dorbet odwróciła się, pocałowała go miękko w usta i obję­ła mocno za szyję. Wiatr poruszał firankami.

-  Więc chcesz haftować? - spytał raptownie.

-  Tak, bardzo - odrzekła pospiesznie. - Wiem, że po­trafię.

-  Nie wątpię - zapewnił ją - ale jesteś tu gospodynią. - W jego głosie pobrzmiewał znów ton niechęci.

-  Nie mogę robić jednego i drugiego? - poprosiła. - Moja matka tak żyje, prowadzi gospodarkę i zajmuje się tkactwem.

-  Tak wiele to dla ciebie znaczy?

-  Tak! - Dorbet przytuliła go mocniej. - Tak, Ola!

-  W takim razie niech będzie, jak chcesz - zdecydo­wał. - Ale podróż do Ameryki wybij sobie z głowy!

Dorbet podniosła się na łokciu i spojrzała na męża błyszczącymi oczyma, potem zasypała jego twarz pocałun­kami.

-  Jesteś najmilszym człowiekiem na świecie - rozpro­mieniła się. - Będę się starać, Ola, najlepiej jak potrafię. Ale co powie twoja matka? - zaniepokoiła się. - Nie będzie tym zachwycona.

-  Matka? A dlaczego? Podziwia twoją matkę i jest taka dumna z ciebie, twoich świec i wszystkich tych pięknych rzeczy, które trzymasz w skrzyni.

Przyciągnął ją do siebie i ziewnął.

-  Matka się zgodzi - powiedział. - Poza tym wyszłaś za mnie - dodał z uśmiechem - a nie za nią. Wszystko się ułoży.

 

Ola już spał, Dorbet czuwała, wpatrując się w ciemność. Jej serce biło mocno z radości, nie mogła uleżeć spokojnie. Wszystko stanie się prostsze, kiedy będzie mogła zająć się pracą. I to dla kogo, dla Martina Bakkena! Zupełnie jak matka, pomyślała z dumą. Wyrwie się z codziennego kie­ratu obowiązków.

Uniosła się i pocałowała ostrożnie Olę, pogłaskała go po włosach. W nagłym przypływie tkliwości położyła się i przytuliła głowę do piersi męża. Dziecko poruszyło się w jej łonie, dotknęła dłonią brzucha i uśmiechnęła się. Wszystko będzie dobrze, niedługo urodzi dziecko, syna. Nie miała wątpliwości, że nosi pod sercem chłopca. Ola będzie dumny i szczęśliwy. Zasłużył na to. I jeszcze będzie mogła haftować! Życie nabierze sensu.

W końcu zasnęła.

 

Ola zaczekał aż do kolacji, by przedstawić prośbę Dor­bet. Parobkowie gdzieś wyszli, dziewczęta pracowały w oborze.

Marit słuchała syna ze zmarszczonym czołem.

-  Wydaje mi się, że młoda gospodyni dość ma innych zajęć w gospodarstwie - powiedziała cierpko.

-  Nie o to chodzi - tłumaczył Ola. - Dorbet jest ar­tystką jak jej matka. Sama to przyznałaś. I wciąż jest za młoda, by przejąć wszystkie obowiązki, też tak mówiłaś. Powinna, rzecz jasna, wprawiać się do pracy na gospodar­ce, ale myślę, że ma prawo spróbować swoich sił. Przecież dobrze jej życzysz.

Marit machnęła fartuchem po stole, jakby chciała strzepnąć z niego niewidzialne drobiny kurzu.

-  Pewnie, że chcę, by dobrze jej było u nas - powie­działa cicho. - A nie jest?

-  Dobrze mi u was - wtrąciła się Dorbet - ale chciała­bym zająć się czymś innym. To dla mnie wspaniała okazja. I będą z tego pieniądze.

Marit fuknęła ze złością.

-  Od kiedy to młoda żona z Granvold musi zarabiać na własne utrzymanie? Od tego są mężczyźni. Kobiety mają inne zobowiązania.  

-  Daj spokój - zniecierpliwił się Ola. - Nie o to jej cho­dziło. Wszyscy wiedzą, że potrafię zapewnić byt własnej żonie. Dorbet jest podobna do matki, a przecież nieraz wyrażałaś się z uznaniem o wyrobach Mali.

-  Przyznaję, Mali ma zręczne ręce. Nie pojmuję tylko, skąd bierze czas na to, by...

-  W Stornes wszystko jest jak należy - przerwał jej Ola. - Mali zajmuje się tkactwem, ale nie zaniedbuje go­spodarstwa.

-  Broń mnie Panie Boże - rzuciła Marit. - Nie to mia­łam na myśli. I nic takiego nie powiedziałam, nie przekrę­caj moich słów - dodała groźnie, wpatrując się w syna.

-  W takim razie dlaczego Dorbet nie miałaby zabrać się do haftowania? Może zrobi i coś dla ciebie? - dodał pod wpływem nagłego impulsu. - Dorbet mówi, że stroje ludowe wracają do łask. Pomyśl, mamo, gdybyście w dwój­kę wystroiły się na Siedemnastego Maja! - rozochocił się. - Tylko wy dwie w całej wsi!

Marit wygładziła fartuch i wyprostowała się, wypięła do przodu wydatny biust, jakby już zdobiły go srebrne bro­sze.

-  Mądrze mówisz - zachichotała. - Już widzę te spoj­rzenia...

Dorbet milczała taktownie, choć pomysł męża w pierwszej chwili nie przypadł jej do gustu. Zamierza­ła szyć dla Bakkena i zarabiać na tym pieniądze, zdobyć uznanie w Ameryce. Jeśli jednak Marit wyrazi zgodę, zamysł Oli miał pewien sens: uszyłaby strój dla siebie i teściowej, by się wprawić w robocie. Przyglądała się Marit, która przechadzała się po izbie, poprawiając obrusy, przestawiając wazony.

-  Kto wie, może byłoby to odpowiednie zajęcie dla Dorbet - stwierdziła Marit. - Ta dziewczyna ma zręczne ręce, zawsze to mówiłam.

-  Niech więc zacznie od razu - uznał Ola. - W jej sta­nie i tak nie nadaje się do innych prac. Nosi twego wnuka pod sercem, mamo.

Dorbet spojrzała na niego ze zdumieniem. Nie przy­puszczała, że mąż ma tyle sprytu, sama lepiej by nie po­prowadziła rozmowy. Marit zaczerwieniła się z zadowole­nia, a jej wzrok spoczął na brzuchu synowej.

-  Masz rację - przyznała. - Urodzi nam następcę. Na dodatek silnego chłopa, skoro Mali twierdzi, iż nosi jedno dziecko. Pomyśl tylko, Granvold będzie mieć dziedzica - westchnęła uszczęśliwiona. - Nie mogę się doczekać. Już dobrze się czujesz? - spojrzała badawczo na Dorbet.

-  Tak, tylko ważę tyle, że ledwie się ruszam - skłamała Dorbet.

Właściwie jednak nie minęła się całkowicie z prawdą, bo dawne dolegliwości ustąpiły, a chodzenie sprawiało jej trudność. To było wbrew naturze dziewczyny i bardzo ją irytowało. Gdyby mogła pozbyć się domowych obowiąz­ków i zająć haftem... Wystarczy zacząć, a reszta pójdzie jak z płatka. Osiągnie taką biegłość, że nikt jej nie po­wstrzyma, nawet Marit. Będą zabiegać o mnie, pomyślała z zadowoleniem i niezwykłą pewnością siebie.

Marit przerwała wędrówkę po izbie i zasiadła w krześle naprzeciwko młodych. Na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.

-  Państwo z Granvold - powiedziała z błyszczącym wzrokiem. - Piękna z was para.

-   Tak, gospodarstwo jest w dobrych rękach twego syna - uśmiechnęła się Dorbet i z gracją odrzuciła wło­sy w tył, odsłaniając smukłą szyję. - Lepszego gospodarza można szukać ze świecą.

-  Masz rację - przyznała Marit. - I dobrał sobie odpo­wiednią gospodynię.

-  Przesadzasz, Marit - odrzekła Dorbet, opuszczając wzrok. - Ale się uczę. W twojej osobie mam dobrego nauczy­ciela.

Marit zamruczała z zadowoleniem i przeciągnęła ręką po siwiejących włosach. Poprawiła kok.

-  Dorbet, Dorbet, prawdziwy z ciebie skarb. Jeśli tak zależy ci na tym haftowaniu, to nie mam nic przeciwko temu.

Dorbet przyłożyła ręce do policzków, czując, że oblewa się rumieńcem.

-  Naprawdę?

-  Decyzję podejmie twój mąż - stwierdziła Marit. - Ja nie wyrażam sprzeciwu. Zobaczymy, czy zdobędziesz takie uznanie jak twoja matka.

Dorbet wstała, podeszła do teściowej i uściskała ją serdecznie, wprawiając ją tym w niemałe zakłopotanie.

Synowa nie synowa, takich rzeczy nie robi się publicznie. Odepchnęła ją lekko od siebie.

-  Ależ drogie dziecko...

-  Tak się cieszę - Dorbet nie mogła złapać tchu. - Nie chciałam robić nic wbrew twojej woli.

-  To dobrze - przyznała Marit lekko zaczerwieniona. Poprawiła włosy. - Ale to Ola...

-  Jemu też podziękuję - powiedziała Dorbet z pro­miennym uśmiechem. Wyciągnęła rękę do męża i mrug­nęła, tak że tym razem on się zaczerwienił. - Będę mu co­dziennie dziękować.

Usiadła na kanapie i przytuliła się do niego.

-  Wreszcie jesteś zadowolona? - spytał.

Skinęła głową, jej jedwabiste włosy połaskotały go w policzek. Potem położyła twarz na jego ramieniu.

-  Możemy przejść się do Stornes wieczorem? - popro­siła, ściskając go za rękę. - Muszę o wszystkim opowiedzieć mamie.

-  Możemy - odrzekł. - Jest tak ładnie.

-  Weź chustę - doradziła Marit. - Noce są już chłod­niejsze.

Dorbet skinęła głową, choć nie zamierzała posłuchać teściowej. Pogoda była wciąż prawdziwie letnia.

Kiedy Ola zamknął za nimi drzwi, rzuciła mu się w ra­miona i ucałowała.

-  Spryciarz z ciebie, Ola - szepnęła. - Tak cię kocham! Jesteś najlepszy na świecie.

Ola zaczerpnął powietrza, jego serce przepełniała ra­dość. Dorbet była taka piękna. Kochał ją do bólu, życie bez niej straciłoby wszelki sens.

Z dumą objął ją ramieniem i ruszyli ku Stornes.

ROZDZIAŁ 7.

 

Nastał czas niepogody.

Mali nie zdziwiła się wcale, bo ostatnie dni stały pod znakiem upału i wilgoci. Czasami zdarzało się tak w środku lata, ale wtedy powietrze było suche i gorą­ce, teraz zaś człowiek zalewał się potem, nie ruszając się z miejsca. Było niemal równie ciepło jak w Amery­ce. Fioletowe chmury zebrały się nad fiordem, a potem ruszyły ku górskim szczytom. Poprzedzał je porywisty wiatr, który miotał wierzchołkami drzew i odrywał białe pióropusze piany od powierzchni wody.

-  Niedobrze to wygląda. - Havard niespokojnie zerkał przez okno. - Lato było piękne tego roku, ale teraz czeka nas prawdziwa odmiana.

-  Trzeba by zwieźć resztę siana - powiedział Aslak.

-  Myślałem o tym samym, ale już nie zdążymy. Burza będzie tu lada chwila. Siano zdąży jeszcze wyschnąć, bo burza nie potrwa długo. Będzie krótka i gwałtowna. - Havard ponownie wyjrzał przez okno. - Bardziej boję się o to, by wiatr i deszcz nie położyły pszenicy. Ale nie ma co brać się do roboty, nie zdążymy - powtórzył, kręcąc gło­wą. - Zaczekamy, aż się rozpogodzi.

-  W takim razie rozprzęgnę konie - uznał Olav. - Będą spokojniejsze w stajni. rz pranie, Ane, chyba już wyschło. A zresz­tą zbierz nawet, jeśli jest lekko wilgotne. A ty, Herbor

Havard przyznał mu rację. Został przy oknie, obserwu­jąc pędzące chmury.

-  Co ma być, to będzie - powiedziała Mali, dołączając do męża. - Zbieg, zamknij okna na poddaszu, żeby nas nie zalało.

-  Będą pioruny? - Johannes również podszedł do okna. Odsunął doniczkę na bok i z zainteresowaniem wyj­rzał na zewnątrz.

-  Na to wygląda - odrzekł Havard. - Boisz się pioru­nów?

-  Nie. - Johannes nie tracił rezonu. - Słyszałem je wiele razy. Jak mieszkałem w mieście. Nie są groźne.

-  Zazwyczaj nie są - zgodził się Havard i pogłaskał chłopca po głowie.

-  Piorun może uderzyć - niepokoiła się Ingeborg.

Johannes obrócił się do niej.

-  Nie uderzy - pocieszył ją. - Prawda, Havard?

-  Nie sądzę.

Nikt jednak nie lubił burz. Mogły zaszkodzić zbiorom i zwierzętom, uszkodzić domostwa i drogi. Błyskawice i pioruny sprowadzały pożary, których ludzie bardzo się obawiali. Przy dzieciach nie mówiono na te tematy, by ich nie straszyć. Ingeborg zwykle łamała ten zakaz, bo sama panicznie bała się piorunów. Zaszywała się w kącie, trzę­sąc się ze strachu, głucha na wszelkie słowa perswazji.

I niezależnie od temperatury głowę szczelnie otulała chustą. Na dworze pociemniało, jakby zapadł zmrok.

-  Może zapalimy świece? - spytała niespokojnie Inge­borg. Stała z miską umytych naczyń i lękliwie spoglądała przez okno.

-  Jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej, to bardzo pro­szę - zgodziła się Mali. - Skończ najpierw to, co zaczęłaś.

Podeszła do Ingeborg i poklepała ją uspokajająco po ramieniu.

-  Nie będzie tak źle - powiedziała przyjaźnie. - Burza szybko minie.

-  To nie jest zwykła burza - mruknęła Ingeborg. - Spójrz na mężczyzn. To poważna sprawa.

-  Poważna sprawa? - spytał Johannes, zajęty oprowa­dzaniem małej Marileny po izbie.

-  Nic takiego - uśmiechnęła się Mali. - Będą pioruny i ulewa, jak zwykle. To właśnie Ingeborg ma na myśli.

 

A jednak nie była to zwykła burza.

Pierwsza błyskawica przecięła czarne niebo, uderzyła w skalne zbocze i wpadła do morza. W chwilę potem roz­legł się ogłuszający huk i spadła ściana deszczu. Lawina kropel uderzyła w szyby z taką siłą, że omal nie pękły. Po­tem było już tylko gorzej. Błyskawice i uderzenia pioru­nów zlały się w jedno, czasami uderzały tak blisko, że dom drżał w posadach. Ingeborg skryła się w kącie, zakrywając głowę chustą i jęcząc bez ustanku. Nawet Johannes wdra­pał się na kolana Havarda i przytulił do niego z szeroko rozwartymi oczyma.

Wszyscy zgromadzili się w izbie, jakby milcząco uzgodni­li, iż w takiej chwili muszą trzymać się razem. W taką burzę wszystko może się zdarzyć, nikt w to nie wątpił. Oja krążył niespokojnie, wzrok miał ponury. Herborg wyjęła Małą Mali z kołyski i trzymała ją w ramionach. Śledziła wzrokiem każ­dy krok męża, ale nie odezwała się ani słowem.

Przyroda rozszalała się. W ciemności ledwie się widzie­li, tylko, co chwilę izbę rozświetlał nagły błysk, po którym następował grzmot tak silny, jakby ktoś podwórze zasypy­wał bombami.

-  Żeby tylko nic się nie stało ludziom na pastwiskach - mruknął zaniepokojony Havard. - I zwierzętom. Pewnie nie zdążyli zapędzić krów i owiec do zagrody, zanim roz­pętało się to piekło.

Mali myślała o tym samym. Słyszała opowieści o pio­runach, które wbijały bydlęta w ziemię, ale nigdy nie przeżyła niczego podobnego. Oblała się zimnym potem i skuliła, kiedy kolejny błysk rozdarł ciemności. Łoskot, jaki mu towarzyszył, niepodobny był do niczego, co dotąd słyszała. Gwałtowny, rozdzierający huk wstrząsnął domos­twem.

-  Tym razem trafił - uznał Aslak, zrywając się z miejsca. Havard posadził Johannesa na kolanach matki i zbliżył się do okna. Przez szarą ścianę deszczu ledwie co byto widać, ale w oddali na ciemnym niebie pojawiła się jasnożółta smuga.

-  Zaraz się skończy - oznajmił, odwracając się. - Nad fiordem się przejaśnia.

Nie skończył mówić, kiedy rozległ się kolejny grzmot, a po nim inny dźwięk, głęboki i narastający.

-  To lawina! - krzyknął Aslak, przyciskając nos do szyby. - Poszła lawina!

Deszcz przestał padać, jakby ktoś zakręcił kran, i zapadła cisza. Smuga światła przedarła się przez otaczające ciemności.

-  Wielkie nieba! - szepnął Oja, stojący z innymi męż­czyznami przy oknie wychodzącym na fiord. - Wielkie nieba!

-  Co się dzieje? - spytała niespokojnie Mali i zerwała się z miejsca.

Dziwny dźwięk wciąż narastał.

-  Nad Utigarden schodzi ogromna lawina! - odrzekł Havard drżącym głosem. - Właśnie zabrała ze sobą szopę na łodzie!

Smuga światła wisiała nad górami, na tyle szeroka, że oświetlała drugą stronę fiordu. Widok odebrał im mowę. W dół urwiska leciały ogromne bloki skalne, niszcząc wszystko na swej drodze. Rozbiły szopę na szczapy, posy­łając je na spienione morze.

-  Dzień sądu nastał! - krzyczała Ingeborg z kąta.

Nikt jej nie odpowiedział, wszyscy stali jak sparaliżo­wani. Kolejna błyskawica wykreśliła zygzakowatą linię w górskim zboczu, a huk sprawił, że wszyscy skulili się instynktownie.

-  Żeby tylko nie poszła kolejna, bliżej zabudowań - martwił się Havard.

Znów spadł deszcz, jednak nie tak silny jak poprzed­nio. Kolejne błyskawice następowały rzadziej, burza prze­suwała się w głąb fiordu. Nad górami wciąż wisiały ciężkie chmury, ale najgorsze minęło.

W izbie zrobiło się jaśniej. Mali spojrzała na zegar, bu­rza trwała ledwie półtorej godziny, lecz jej zdawało się, że całą wieczność.

I nagle ukazało się słońce, tak jakby Bóg chciał ich przeprosić za ten przerażający spektakl. Światło zamigo­tało w kroplach pokrywających liście drzew i krzewów, a z pól uniosła się para.

-  Słońce! - krzyknął Johannes.

-  Już po wszystkim - uznała Mali. - I mam nadzie­ję, że nigdy już nas nic podobnego nie spotka. Otwórzcie okna i wpuśćcie trochę świeżego powietrza.

Trzeba nam powietrza, pomyślała. W izbie panował stęchły zapach spoconych ciał. Niektórym przydałaby się kąpiel i zmiana bielizny.

-  Zajrzyj do koni, O1av - polecił Havard. - Wypuść je, jeśli zanadto się nie wystraszyły. W innym razie zostaw je, póki się nie uspokoją. Ja idę na pastwiska. Pójdziesz ze mną, Oja?

-  Jasne - odrzekł Oja. - Cały czas o tym myślę, trzeba sprawdzić, co z ludźmi i zwierzętami.

-  Może zadzwonimy do Utigarden? Może potrzebują pomocy? - Mali spojrzała na mężczyzn.

-  Spróbuj - powiedział Havard - ale pewnie linia jest zerwana. Wezmę lornetkę i przyjrzę się bliżej. Chyba jed­nak zabudowaniom nic się nie stało, a szopa i łódź to znów nie tak wielka strata.

Dom budził się do życia. Otwarto okna, Johannes wy­biegł boso w mokrą trawę i skakał, rozbryzgując fontanny wody. Nawet Ingeborg wychynęła spod chusty.

-  Dobrze, że to nie przyszło w środku nocy - uzna­ła Mali. - Byłoby znacznie gorzej. A tak spójrz, Ingeborg, świeci słońce.

Wszyscy wrócili do swych zajęć. O dziwo Marilena i Mała Mali przyjęły burzę ze stoickim spokojem. Marilena zakwiliła kilka razy, kiedy biły pioruny, lecz w ramionach Tordhild szybko się uspokoiła. Johannes też przesiedział burzę u niej na kolanach. Wbrew obawom Mali dzieci nie przestraszyły się zbytnio.

-  Zajdźmy do komórki i spiżarni, Herborg, i sprawdź­my, czy wszystko w porządku.

Herborg skinęła głową i odłożyła Małą Mali do kołys­ki. Dziewczynka zdążyła znów zasnąć.

-  A ja przejdę się na Wzgórze - uznała Tordhild - i zo­baczę, co słychać u cieśli. Nie rozumiem, dlaczego nie ze­szli, zanim rozpętała się burza.

-  Nie sądzili zapewne, że okaże się tak gwałtowna - odrzekł Havard, naciągając buty. - Dobrze zrobisz. I za­proś ich do nas na posiłek, zanim ruszą do domów.

-  Właśnie - przytaknęła Mali. - Zaraz pewnie zjawi się Dorbet i dowiemy się, czy innym nic się nie stało.

-  Spotkamy pewnie ludzi po drodze na hale - uznał Oja. - Nie tylko my boimy się o ludzi i zwierzęta.

Mali unosiła suknię, idąc przez podwórze, ale i tak każdemu jej krokowi towarzyszył chlupot wody. Potok pędził w dół, szeroki jak nigdy dotąd. Szara zasłona desz­czu przesuwała się w dół fiordu w kierunku Kristiansund. Mali obróciła się i spojrzała na zabudowania, oddychając głęboko. To była najgorsza burza w jej życiu, mogła skoń­czyć się tragicznie, ale Bóg tym razem ocalił ich i domo­stwo.

-  Mieliśmy szczęście. - Herborg zdawała się czytać w jej myślach.

Mali skinęła głową, zadarła suknię i ruszyła do spiżarni.

 

Przez jakiś czas burza była tematem wszystkich rozmów. Nikt nie zginął, przetrwały zwierzęta i budynki. W Uti­garden też nic poważnego się nie stało, lawina strzaskała jedynie szopę i łódź. Do czasu budowy nowej łodzi gospo­darze mieli korzystać z pomocy sąsiadów.

Dziewczęta na pastwiskach nie doznały uszczerbku, nic nie stało się pasterzom i zwierzętom. Dwaj chłopcy, którzy pracowali tam tego lata, zachowali się rozsądnie i przeczekali nawałnicę pod skalną półką. Niechętnie przyznali, że burza nieźle ich wystraszyła.

-  To żaden wstyd - uznał Havard. - Sam dotąd nie przeżyłem nic podobnego.

Droga wymagała solidnych napraw. Deszcz zmył ją w paru miejscach i minęło sporo czasu, zanim znów stała się przejezdna.

Siano przemokło na stojakach, gdzieniegdzie wiatr i deszcz położyły pszenicę, ale szkody nie były duże.

Życie z wolna wracało do normy, a ludzie znaleźli sobie inne tematy do rozmów. Jednakże burza z sierpnia 1937 roku została w pamięci na wiele lat.

  

W środę pierwszego września Johannes poszedł do szkoły. Od paru dni nie mówił o niczym innym, a poprzedniego wieczoru chętnie zgodził się na kąpiel i mycie włosów.

-  Pierwszego dnia w szkole trzeba być schludnym - tłumaczyła Tordhild, czesząc ciemne loki chłopca.

-  Nie wiem tylko, czy wrócę czysty - zastanawiał się Johannes. - Na przerwach będę bawić się z innymi dzieć­mi.

-  To już trudno - śmiała się Tordhild. - Ważne jedy­nie, że stawisz się schludny na lekcje.

-  Ola Havard będzie w Oppstad na niedzielę - mówił Johannes, przestępując niecierpliwie z nogi na nogę. - Ciekaw jestem, czego nauczy się w swojej szkole. Dlacze­go nie może chodzić razem ze mną?

-  Przecież mieszka w Storhaug, a stamtąd daleko do naszej szkoły.

-  Mógłby mieszkać w Oppstad.

-  Musi mieszkać z mamą i bratem.

-  Dlaczego?

Dobre pytanie, pomyślała Mali i spojrzała na Tordhild. Ujrzawszy siniaki na ramionach chłopca, Mali nabrała prze­konania, że Ola Havard nie miał w domu łatwego życia. Le­piej byłoby mu u dziadków w Oppstad. Choć niemłodzi, An­ders i Lisbeth zastępowali dziecku rodziców. Zawsze się tam dobrze czuł i mógł codziennie bywać w Stornes. Wszyscy wiedzieli, że Ola Havard lubił przebywać z Mali i Havardem, no i, rzecz jasna, z Johannesem. Mali miała wrażenie, że chłopiec nie miał innych przyjaciół, przynajmniej nigdy o nich nie wspominał. To dziwne, bo z Johannesem świetnie się dogadywali, Ola Havard był pogodnym i zgodnym dziec­kiem. Jeszcze dziwniejsza wydawała się jego samotnicza na­tura. Pod fasadą uśmiechu Mali wyczuwała zamkniętą w so­bie i smutną duszę.

Ola Havard powinien poznać prawdę, dowiedzieć się, kto jest jego ojcem. Mali przemyślała sobie słowa Sigrid i uznała, że czas ku temu najwyższy. Chłopiec zasługiwał na to. Nic jednak jeszcze nie przedsięwzięła, nie rozma­wiała z Havardem, nikomu nie wspomniała o śladach na ciele chłopca.

Prześladowały ją wyrzuty sumienia z tego powodu, lecz wciąż odsuwała od siebie decyzję. Dowiedziawszy się o siniakach, Havard zażądałby wyjaśnień od Laury. A co zrobiłaby Laura? Mali nienawidziła samej siebie za tę sła­bość, ale wciąż nie była gotowa, by sprawa ojcostwa Oli Havarda ujrzała światło dzienne.

-  Ty mieszkasz ze mną, tatą i Marileną - tłumaczyła Tordhild. - Ola Havard też musi mieszkać ze swoją rodzi­ną. Tak już jest, Johannes.

-  Przecież on nie ma taty - dziwił się Johannes.

-  Wszyscy mają ojca - poprawiła go Tordhild. - Ojciec Oli Havarda nie żyje.

-  Ale chciałby mieć tatę - przyznał Johannes. - Mówił mi o tym.

Mali poczuła ucisk w żołądku. Chwyciła miskę i ruszy­ła do spiżarni po mąkę.

 

Tordhild postanowiła odwieźć Johannesa i wziąć Marilenę ze sobą. Chłopiec nic nie zjadł na śniadanie, ale w torni­strze dźwigał paczuszkę z jedzeniem i butelkę soku.

-  Prawdziwy z ciebie uczeń - uśmiechnęła się Mali. Stała na mostku, aby go pożegnać. - Opowiesz mi wszyst­ko po powrocie do domu.

-  Będę musiał odrobić lekcje - powiedział Johannes.

-  I nie znajdziesz czasu, by porozmawiać z babcią? Spojrzał w górę i oczy mu zabłysły. Objął Mali za szyję i uścisnął. 

-  Na to zawsze mam czas - szepnął jej do ucha.

Potem ruszył przez podwórko. Ogromny tornister nie­mal zakrywał czuprynę ciemnych loków i podskakiwał z każdym krokiem, który stawiał chłopiec. Mali poczuła nagłe wzruszenie, zdawało jej się, że nie tak dawno Sivert wyruszał po raz pierwszy do szkoły, równie podekscyto­wany i pełen oczekiwań. To ważny dzień, jeden z wielu ważnych dni. Nikt nie wiedział, co później nastąpi.

Mali przeciągnęła dłonią po twarzy i odetchnęła głęboko. Żeby tylko nikt nie dokuczał Johannesowi z powodu matki. Nie zniosłaby myśli, że chłopiec zadręcza się czymś, czego nie jest w stanie pojąć. Dla Johannesa wszyscy byli ludźmi, zawsze tak uważał. Nie da się jednak ukryć, że różnił się od pozostałych dzieci, różnił się na wszystkie możliwe sposoby.

Oby wszystko poszło dobrze, pomodliła się Mali w du­chu. Oby nikt nie wykrył, że jego rodzice są przyrodnim rodzeństwem. Wtedy grzech pierworodny zmiecie ich wszystkich jak wody przypływu.

Wzdrygnęła się, pomachała chłopcu raz jeszcze i we­szła do domu.

ROZDZIAŁ 8.

 

Szpaki obsiadały gromadnie linie telefoniczne. Wzgórza płonęły czerwienią i żółcią, a pewnego dnia na szczycie Stortind pojawił się biały puch. Zniknął wprawdzie w cią­gu dnia, ale jedno było pewne: nadchodziła jesień.

Koszono pszenicę. Havard stwierdził z zadowoleniem, że obrodziła tego roku jak rzadko. Burza poczyniła pewne szkody, ale mniejsze, niż się spodziewano. Jeśli starczy cza­su, zdołają zebrać wszystko. Wystarczy wiatr od lądu i kilka suchych dni, a ziarno nie straci nic na swej wartości.

Mali wróciła do krosien. Dopiero teraz znalazła na to czas. Od powrotu do domu musiała nadzorować pra­ce na gospodarstwie. Zbliżał się już okres spędu owiec i uboju, który również wymagał jej zaangażowania. Ufała wprawdzie Ane i Ingeborg, a i Herborg pilnie się uczyła i chętnie wykonywała wszelkie prace, ale zwyczaj nakazywał, by gospodyni trzymała pieczę nad wszyst­kim. Mimo to zasiadła w warsztacie. Lista zamówień z Ameryki była długa, więc Mali zamierzała wykorzy­stać każdą wolną chwilę.

Dorbet otrzymała niezbędne materiały z miasta i za­brała się do haftowania pierwszego stroju z typową dla niej pasją, którą okazywała zawsze, gdy zajęcie sprawiało jej przyjemność. Mimo niewielkiego doświadczenia praco­wała z finezją, która nawet Mali wprawiła w zdumienie.

Dorbet wspomniała matce o sugestii Oli, by najpierw uszyła strój dla siebie i Marit.

-  Zajmie ci to mnóstwo czasu - stwierdziła Mali. - Od­łóżmy to na później. Skończ swoją robotę. Wyślemy ją do Bakkena i zobaczymy, co powie.

-  Myślę jednak, że dali mi zgodę z tego właśnie wzglę­du - powiedziała z zatroskaniem Dorbet. - Bym uszyła coś dla siebie i teściowej. Nie byli zbytnio zachwyceni moimi planami, ani Marit, ani Ola.

-  Nie przejmuj się. - Mali poklepała córkę po policzku. - Rozmówię się z Marit. Z Olą dasz sobie radę sama - śmiała się.

Po chwili zastanowienia dodała:

-  Ten pomysł nie jest wcale taki głupi. Zyskałabyś wdzięczność Marit i żywy dowód twoich umiejętności. Po­myślimy nad tym.

-  Rozmawiałaś z Bakkenem?

-  Od powrotu do domu nie rozmawiałam - przyznała Mali. - Ale pewnie wkrótce zadzwoni.

Jak dotąd nie zadzwonił.

  

-  Widziałam cię przez okno - promieniała Marit Granvold. Stała na mostku w śnieżnobiałym fartuchu, który przykrywał jej wydatny biust i brzuch. - Witaj w moich progach, Mali.

-  Dziękuję. Dawno się nie widziałyśmy. Wciąż nie starcza czasu na wizyty u dobrych sąsiadów.

-  Co prawda, to prawda - przytaknęła Marit. - Kawa już się parzy, a Dorbet piecze wafle.

-  Nie chcę wam przeszkadzać - wzbraniała się Mali.

-  I nie przeszkadzasz. Zawsze miło cię widzieć. Obie weszły do izby, którą wypełniał zapach ciasta.

-  Mam teraz u siebie hafciarkę. Zresztą pewnie o tym wiesz.

-  Słyszałam - przyznała Mali. - Zresztą to ja przywioz­łam wieści z Ameryki. Bardzo się ucieszyłam, kiedy Dor­bet powiedziała mi, że zgadzasz się na jej nowe zajęcie. Ma przecież tyle innych obowiązków.

Rzuciła ukradkowe spojrzenie na córkę. Dorbet zaczer­wieniła się. Nie przerwała pieczenia i nie odezwała się.

-  Dorbet ma takie zręczne palce... I bardzo zależy jej na tej pracy.

-  Wiem. Trzeba by jak najszybciej wysłać gotowy strój do Ameryki, niech go ocenią, zaproponują zapłatę i przyślą listę zamówień. Ale powiedziałam też Dorbet: zadbaj o to, byście z teściową mogły pokazać się w strojach ludowych na świę­to Siedemnastego Maja w przyszłym roku. Wzbudziłybyście powszechną uwagę, a wyroby Dorbet stałyby się znane.

Marit zaczerwieniła się.

- Więc uważasz, że powinna poświęcić temu czas?

-  Tak uważam.

-  A ty, Dorbet? - Marit odwróciła się do synowej.

-  Ja też. Nabrałabym wprawy. No i pokazałybyśmy wobec całej wsi, na czym polega moja praca dla Bakkena.

-  No właśnie - zgodziła się Mali. - Zdobyłabyś uzna­nie. A jeśli komuś we wsi należy się palma pierwszeństwa, to właśnie gospodyniom z Granvold.

-  Nie powiem „nie" - puszyła się Marit.

-  Dorbet będzie bardzo zajęta - ciągnęła ostrożnie Mali. - W Ameryce zainteresowanie jest duże, więc zamó­wień nie zabraknie. Sama mam tyle roboty, że dni wydają się za krótkie.

-  Tak to już jest, jak się ma takie zdolności - przyzna­ła Marit. - Jesteśmy bardzo dumni z Dorbet. Wdała się w matkę. Nie mogę uwierzyć, że dostanie zamówienia aż z Ameryki...

Mali nic nie powiedziała. Spojrzała na córkę, która uśmiechała się promiennie. Dopięły swego, przychylność teściowej wydawała się zapewniona.

Przesiedziały jeszcze godzinę przy kawie i ploteczkach, aż w końcu Mali zaczęła zbierać się do domu. Cel wizyty został osiągnięty, pomyślała, kiedy Marit i Dorbet odpro­wadzały ją do drzwi.

-  Dziękujemy za odwiedziny i zapraszamy ponownie - żegnała się wylewnie Marit.

-  Znasz drogę do Stornes - powiedziała Mali. - Wpad­nij do nas któregoś dnia.

-  Może zabiorę się z Dorbet któregoś przedpołudnia?

-  Będziesz mile widziana. - Wyciągnęła rękę i pogła­skała Dorbet po policzku. - Dziękuję za wafle - dodała. - I powodzenia w pracy.

Dorbet uśmiechnęła się szeroko. - Dziękuję. Tak się cie­szę, że będę mogła haftować. To wiele dla mnie znaczy.

-  Wiedziałam o tym od początku - przyznała Marit. - Chcę, by ci było u nas dobrze. A poza tym to grzech marno­wać taki talent.

-  Też tak sobie myślałam - przytaknęła Mali. - Twoje zdanie i zdanie Oli bardzo się jednak liczą.

-  Oboje się zgadzamy. Tego by jeszcze brakowało!

Mali mrugnęła do córki, podała Marit dłoń i podzięko­wała raz jeszcze.

Wracała do domu, podśpiewując wesoło.

 

Ledwie przekroczyła próg domu, kiedy zadzwonił telefon.

-  Stornes, słucham?

-  Dobrze, że jesteś, Mali - odezwała się Astrid z cen­trali. - Masz połączenie z Ameryką.

Serce Mali zabiło gwałtownie. Ścisnęła słuchawkę obiema dłońmi.

-  Halo, Mali?

-  Witaj, Martin - powiedziała cicho.

Poczuła się dziwnie, usłyszawszy jego głos tak wyraź­nie, jakby stał koło niej. Obraz Martina stanął jej przed oczyma: postawny, opalony i przystojny. Mali zadrżała.

-  Jak ci minęła podróż do domu?

-  Dobrze. Co słychać u Jenny? 

-  Też wszystko dobrze. Sprzedaż w sklepie przeszła wszelkie moje oczekiwania. Mam nową listę zamówień...

-  Znów zaczęłam tkać - odrzekła Mali - ale do świąt nie uporam się z poprzednimi zleceniami.

-  Będziemy czekać cierpliwie. A co z Dorbet?

-  Też wzięła się do roboty i prześle ci pierwsze próbki przed Bożym Narodzeniem. Wiesz, że Dorbet spodziewa się dziecka. Mimo to pracuje bez wytchnienia.

-  To dobrze. - Martin nie krył zadowolenia. - Dla niej mam też mnóstwo zleceń. Chciałem zadzwonić do niej i pomówić o zapłacie i innych kwestiach. Jest przecież do­rosła, więc nie musisz pośredniczyć?

-  Nie, porozmawiaj z nią. Na pewno to doceni.

Zapadła cisza. Mali słyszała bicie własnego serca.

-  A co u ciebie? - spytał raptownie.

-  Dobrze - szepnęła powoli. - Wszystko dobrze.

Nie skomentował, ale Mali słyszała jego ciężki od­dech.

-  W takim razie sprawy idą we właściwym kierun­ku - stwierdził. - Czekam na przesyłki od ciebie i od Dorbet. Wyślij mi coś, jak tylko będziesz gotowa. Klien­ci się niecierpliwią.

-  Obiecuję.

-  Więc powodzenia. Dbaj o siebie.

-  Ty też.

Rozłączył się. Mali wolno odwiesiła słuchawkę i oparła głowę o ścianę. Poczuła jakąś dziwną tęsknotę. Sama nie wiedziała, czy to tęsknota za życiem w Ameryce, czy za nim - Martinem Bakkenem.

 

-  Bakken dzwonił po południu.

Mali siedziała, czesząc włosy. Havard leżał już w łóżku.

-  Po co?

-  Dopytywał się o moją pracę, ma też nowe zamówie­nia - wyjaśniła Mali, nie odwracając się. - Chciał wiedzieć, czy Dorbet zaczęła haftować. Tylko tyle.

Havard nic nie powiedział, więc Mali spojrzała na męża.

-  A co sobie myślałeś? - spytała z rezygnacją. - Prze­cież uzgodniliśmy, że będę dla niego pracować, niepraw­daż? To oczywiste, że musimy pozostawać w kontakcie.

Havard wciąż nic nie mówił i patrzył przed siebie ponuro.

-  Drogi mój, nie rób z igły widły. Martin jeszcze nieraz do mnie zadzwoni.

Odłożyła szczotkę, podeszła do łóżka i usiadła koło męża. Ujęła go za dłoń.

-  Havard...

Pokiwał głową, ale się nie odezwał. Mali westchnęła. Następnym razem kiedy zadzwoni Martin, nie wspomni o tym mężowi ani słowem. Podejrzliwość Havarda była nie do zniesienia. Mali wślizgnęła się do łóżka i przytuliła do niego, pogłaskała go po piersi.

-  Chciałam z tobą pomówić o czymś innym.

Havard zesztywniał.

-  Chodzi o Olę Havarda - dodała. - Dwa tygodnie temu, zanim poszliśmy na jagody, odkryłam sine ślady na jego ramieniu.

-  Sine ślady?

-  Tak, siniaki, i sam ich sobie nie nabił, jestem tego pew­na.

-  Dlaczego nie powiedziałaś mi tego wcześniej? - spy­tał chrapliwie.

-  Bo się bałam - przyznała się Mali. - Nie wiedziałam, jak zareagować. Nikt poza mną tego nie zauważył i niko­mu o tym nie wspomniałam. Chłopca też o nic nie pyta­łam. Źle się z nim dzieje.

Przez chwilę leżeli w milczeniu. Havard podłożył ra­mię pod głowę i chrząknął.

-  Powinienem rozmówić się z Laurą - uznał. - Nie chcę jednak mieć nic do czynienia z tą kobietą. Nigdy nie wiem, co jej strzeli do głowy.

Mali odetchnęła z ulgą, lecz jednocześnie ogarnęło ją poczucie winy. Powinni myśleć o chłopcu, nie o so­bie. Chodziło jednakże o syna Havarda. Do niego należy ostateczna decyzja.

-  Nie mam pojęcia, co robić - westchnął Havard. - Kłótnia z Laurą nic nie da, znasz ją dobrze. Powie, że... Doprawdy, nie wiem, co robić.

Mali objęła męża i nic nie powiedziała.

-  Może będziemy go częściej zapraszać? - zapropono­wał. - Ola Havard dobrze się u nas czuje, a my będziemy dbać o niego... Zgadzasz się?

Mali skinęła głową.

-  W takim razie zapytam. Nic by dobrego nie wynikło, gdybym... Nie, tak będzie najlepiej. Przyjrzę się mu bliżej, kiedy odwiedzi nas kolejny raz. Czy nie ma jakichś śla­dów - dodał.

Mali bawiła się guzikiem jego piżamy.

-  Sigrid zna prawdę. Uważa, że powinniśmy powie­dzieć... Chłopiec powinien wiedzieć... kto jest jego oj­cem...

-  To nie jej sprawa.

-  Co nie zmienia faktu, że może mieć rację... Ola Havard poczułby się bezpieczniej.

Havard przeciągnął dłonią po twarzy i westchnął.

-  Powinien znać prawdę - przyznał. - A ja żałuję, że mu nie powiedziałem, ale... Mój związek z Laurą nie był łatwy. A czas tak szybko leci...

Przyciągnął żonę do siebie i zanurzył twarz w jej włosach.

-  Będzie, co ma być - zakończył. - Poprosimy, by mógł częściej u nas bywać, a ja będę miał na niego oko.

Mali przytaknęła. Powinna właściwie zmusić Havarda, by uznał syna, ale nie próbowała tego zrobić. Poparłaby męża całym sercem, ale inicjatywa należała do niego. Sko­ro nie chce... Przecież to jego dziecko, usprawiedliwiała się przed samą sobą.

-  Dlaczego wszystko musi być takie trudne? - mruk­nął Havard i pocałował ją w szyję.

Mali pogłaskała go po głowie. Kiedy dłonie Hawarda wślizgnęły się pod jej koszulę nocną, nie opierała się. Wręcz przeciwnie, przywarła do niego. I kiedy wszedł w nią, była wilgotna z podniecenia. W głębi duszy wiedziała jednak, że nie jest to akt miłości, tylko pociechy. Pociechy, oboje bowiem wiedzieli, że popełniają grzech zaniedbania.

 

Johannes klęczał na kanapie i wyglądał przez okno.

-  Kiedy przyjedzie tata? - spytał niecierpliwie, odsu­wając doniczkę.

Cud tylko sprawił, że nie spadła. Ane dostrzegła, co się święci, i nic nie mówiąc, przestawiła dwie doniczki z dalia­mi na stół.

-  Przyjedzie - odrzekła Tordhild, wplatając czerwoną ko­kardę we włosy Marileny. - Trudno jednak powiedzieć, o któ­rej godzinie. Odrób tymczasem lekcje - zaproponowała.

-  Już odrobiłem - mruknął chłopiec, przyciskając nos do szyby. - Dobrze wiesz.

-  Możesz mi pokazać? - spytała Mali.

Johannes zeskoczył z kanapy i zaczął grzebać w tornistrze. Pęczniejąc z dumy, wydobył zeszyt, otworzył go na ostatniej stronie, gdzie wymalował łódź i dwa rządki litery B.

-  Pięknie - pochwaliła go Mali.

-  O tak - odrzekł nieskromnie. - Jestem bardzo zdolny.

-  Nauczyciel też tak uważa?

-  Oczywiście! Cały czas mówi, że jestem podobny do ojca. Tata też był dobrym uczniem?

-  Był, był - potwierdziła Mali. - Pyta o coś jeszcze?

-  Bez przerwy coś mówi - tłumaczył Johannes nie­cierpliwie. - A co myślałaś?

-  Podoba ci się w szkole?

-  No pewnie. Mam nowych przyjaciół. Dwójkę z drugiej strony fiordu. Będę mógł u nich przenocować? Mamo?

Właśnie zdał sobie sprawę, że zapomniał opowiedzieć o wszystkim matce.

-  Zobaczymy - stwierdziła Tordhild. - Jeśli ci na tym zależy...

-  Bardzo.

W szkole więc wszystko układało się jak należy, uznała Mali. Pierwszego dnia Johannes wrócił zachwycony, chwa­lił się nowymi podręcznikami i gadał jak najęty. Więc nikt go nie skrzywdził, pomyślała z ulgą.

-  Możesz obejrzeć cały zeszyt - powiedział Johannes, wracając na swoje stanowisko przy oknie. - On chyba ni­gdy nie przyjedzie!

-  Spójrz na Marilenę. - Tordhild usiłowała odwrócić uwagę syna. - Prawdziwy aniołek! - uśmiechnęła się i po­klepała dziewczynkę po policzku.

Marilena też uśmiechnęła się promiennie. Czerwona kokarda błyszczała w gładko zaczesanych jasnych włosach dziecka. Miała już czternaście miesięcy, była krąglutka i wesoła, bardzo przypominała matkę. Mali cieszyła się, że Ma­rilena wdała się w ród Stornesów, bo pozwalało to wyrzucić z pamięci jej ojca. Tego, że była córką Ruth, Mali nie chciała zapomnieć, choć wierzyła, że dziewczynka pozostanie pełno­prawnym członkiem rodziny Siverta. Miała nadzieję, że Ma­rilena nie dozna szoku, kiedy dowie się o wszystkim. Sivert różnił się od niej, z pewnością nie pozwoli dziecku wzrastać w niepewności. To dobrze, pomyślała z bólem, dzieci nie wolno okłamywać. Nie w taki sposób, w jaki ja okłamałam Siverta. Nie tak, jak postępujemy wobec Oli Havarda.

Odsunęła od siebie natrętne myśli i posadziła sobie Marilenę na kolanach.

-  Ale jesteś piękna - powiedziała. - Zaraz wróci tata... Sivert - poprawiła się, rzucając spojrzenie na Tordhild. - Jak ona ma was nazywać?

-  Niech sama zdecyduje - odrzekła Tordhild. - Z po­czątku będzie naśladować Johannesa. To dobrze. Potem dowie się, kim jest. Będziemy traktować ją jak własne dziecko, ale nie zamierzamy ukrywać przed nią przeszło­ści. Zobaczymy, jakiego dokona wyboru.

Mali pokiwała głową. Pogłaskała małą po miękkim policzku i pocałowała ją. Marilena nie mogła lepiej tra­fić po stracie rodziców. Ma wszelkie szanse na godziwe życie, jeśli tylko nie odziedziczy mrocznej natury włas­nego ojca, jego nikczemności i żądzy władzy. Ale to chy­ba niemożliwe, tak bardzo przypominała matkę z wyglą­du, że zapewne przejęła od niej cechy charakteru. Nic nie wskazywało na to, by miała być trudnym dzieckiem. Wprost przeciwnie, była cicha i łagodna. Byle nie za­nadto, nie powinna kiedyś w przyszłości dać się zdomi­nować mężczyźnie tak, jak się to stało z Ruth. Nie udało im się zaszczepić Ruth większej wiary w siebie, to był błąd, którego nie powtórzą z Marileną. Ani z Małą Mali. Mali rzuciła spojrzenie w kierunku kołyski, w której Ma­ła Mali bawiła się kolorowymi zabawkami.

Marilena i Mała Mali były do siebie podobne. Cór­ka Oi i Herborg odziedziczyła po babce imię i urodę. Niezwykle przypominała Mali, miała te same ciemno­brązowe oczy i jasne włosy, które zwijały się na karczku dziewczynki podczas kąpieli. I była taka uparta! Cały dom miał za swoje, jeśli mała nie dostała, czego chcia­ła. Ale potrafiła też wszystkich oczarować, zwłaszcza Havarda umiała owinąć wokół małego palca. Trzeba włożyć wiele rozsądku w jej wychowanie, myślała Mali, bo wyrośnie na samolubną istotę. Nikt nie wątpił zaś, że będzie piękna. No i jeszcze odziedziczy Stornes...

Mali westchnęła. Nie na niej spoczywała odpowiedzial­ność za wychowanie dziewczynek, choć nie zamierzała usuwać się w cień. Pozostawało mieć nadzieję, że rodzice potrafią wydobyć najlepsze cechy z obu panien ze Stor­nes.

-  Jedzie! - Johannes podskakiwał na kanapie. - Je­dzie!

Zeskoczył z kanapy, potknął się o dywan i rymsnął jak długi. Zerwał się zaraz na równe nogi, wyleciał za próg, trzaskając drzwiami tak, że zatrzęsły się szyby.

-  Wielki Boże - westchnęła Ingeborg.

Niemalże wypuściła z rąk półmisek z wędliną, który właśnie stawiała na stole. Tordhild wzięła Marilenę na ręce i podeszła do drzwi.

-  Też pójdziemy przywitać się z tatą.

Mali została w domu. Cieszyła się na powrót Siverta, ale uznała, że pierwsze chwile powitania należą do rodzi­ny. Stanęła przy oknie. Johannes dopadł ojca, który złapał go w ramiona i zakręcił się wokół. Śmiech chłopca dobiegł aż do domu. Potem Sivert objął żonę i Marilenę i przytulił obie do siebie. Mali westchnęła cicho, czując, jak ogarnia ją fala radości i wdzięczności. Znów byli razem. Wszystko będzie dobrze.

 

Siedzieli do późna, rozmawiając. Podekscytowany Johan­nes nie zasnął przed dziesiątą, wcześniej oprowadził ojca po domu i obejściu, pokazując mu wszystko. Sivert musiał podziwiać zeszyt syna, w którym ten wpisywał litery wy­raźnym, okrągłym charakterem pisma, i chwalić postępy w czytaniu. Mali nie mogła oderwać od nich oczu. Sivert stał nachylony nad synem. Byli tacy do siebie podobni, ta sama barwa włosów i oczu, identyczny uśmiech. Sivert promieniał miłością do dziecka.

- I jeszcze muszę coś dla ciebie zagrać - oznajmił Jo­hannes na koniec.

-  Na to czekałem. Nauczyłeś się czegoś nowego?

Johannes uśmiechnął się tajemniczo, przyniósł skrzyp­ki i umieścił je pod brodą. Domownicy ucichli.

-  Sam to wymyśliłem - powiedział Johannes, a oczy mu błyszczały z dumy. - Nawet mamie się nie zdradziłem, bo to miała być niespodzianka dla ciebie.

Sivert był taki sam, pomyślała rzewnie Mali, jakby nag­le przeniesiona w przeszłość. Oczy zaszły jej łzami, odchy­liła się w krześle i przymknęła powieki. Delikatne, piękne dźwięki wypełniły izbę. Johannes zrobił ogromne postępy, choć rzadko widywano go z instrumentem. Może i w tym był podobny do ojca, który skrywał się gdzieś w stodole i ćwiczył w samotności.

Johannes otrzymał zasłużone oklaski.

-  To było ładne, chłopcze - pochwalił go Sivert. Wyszedł do sieni i przyniósł własne skrzypce. - Ćwiczyłeś Ave Ma­ria!

Johannes pokiwał energicznie głową.

-  W takim razie zagrajmy razem. Zacznij, a ja się do­łączę.

Ta muzyka brzmiała dla nich jak modlitwa. Był to pierwszy utwór, który Sivert wykonał publicznie. Towa­rzyszył im w dobrych i złych chwilach. Teraz też radość i smutek wypełniły serce Mali.

Kiedy skończyli, w izbie zaległa cisza.

-  Piękne - szepnęła Tordhild.

-  I ty chcesz pracować na roli? - Havard chrząknął ze wzruszenia. - Zostaniesz muzykiem tak jak ojciec. Jesteś nadzwyczaj zdolny.

Sivert zwichrzył mu włosy, patrzył na syna z zamyśle­niem.

-  Zostanie tym, kim będzie chciał - powiedział spo­kojnie. - Najważniejsze, by dokonał właściwego wyboru. Muzyki nie utraci, pozostanie na zawsze źródłem bogac­twa i radości, niezależnie gdzie rzuci go los. Ale to prawda, Johannes - dodał - jesteś bardzo zdolny.

Mali przypomniała sobie czas, kiedy Sivert zaczął grać. On nie miał tyle szczęścia: mógł ćwiczyć pod warunkiem, że kiedyś przejmie gospodarkę. Johannes mógł pójść za głosem własnego serca.

Mali nie była pewna, czy wnuk zechce zostać na wsi. Interesował się pracą w obejściu i kochał zwierzęta, ale nic nie dziedziczył. Kiedy to pojmie, zechce może zająć się czymś innym, na przykład muzyką. Najważniejsze, by był szczęśliwy. To najważniejsze zadanie w życiu musiał wykonać sam: znaleźć szczęście. I prawdę mówiąc, miał ku temu największe szanse. On, syn Siverta i wnuk Jo.

 

Zamiast zaciągnąć firanki, Tordhild zatrzymała się przy otwartym oknie sypialni.

-  Chodź, Sivert - szepnęła. - Spójrz.

Stanął za nią, otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Noc była ciemna, lecz księżyc rzucał bladą poświa­tę na góry i fiord. Fale poruszały światłem, uderzając lek­ko o brzeg.

-  Ten widok mnie uspokaja - powiedziała Tordhild. Pod­niosła rękę i położyła ją na szyi męża. - Stęskniłam się za tobą.

Sivert przysunął policzek do jej twarzy i owionął ją jego ciepły oddech.

-  I ja tęskniłem do ciebie - odrzekł. - I do dzieci.

Stali tak przez chwilę, przytuleni.

-  To dziwne - ciągnął - ale czuję, że wróciłem do domu. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek tak pomyślę o tym miejscu. Ale myślę tak tylko dlatego - dodał - że ty tutaj jesteś. Oraz Johannes i Marilena.

Tordhild odwróciła się w jego ramionach i objęła go za szyję. Przechyliła się w tył i zadarła głowę. 

-  Jesteś w domu - powiedziała. - Nie rozumiesz? Nie­zależnie co się tu zdarzyło, to zawsze jest twój dom.

-  Kiedyś będziemy mieć własny.

-  Tak, to dobrze.

-  Myślisz, że będzie ci tu dobrze, Tordhild?

Pocałowała go miękko.

-  Będzie mi dobrze tam, gdzie ty będziesz. Ty i dzieci. Zawsze czułam, że to jest moje miejsce na ziemi. Nie wiem dlaczego.

-  Nasz ojciec tu bywał - szepnął Sivert. - W tych iz­bach, na tym podwórzu, chodził tymi ścieżkami.

-  Tak, myślałam o tym. Rzadko widywałam ojca, tęsk­niłam do niego, wymyślałam historie, w których wracał do mnie i do matki. Zwykle nie wracał. Ale tutaj wciąż czuję jego obecność.

Umilkli, Sivert przeciągnął dłonią po jej włosach.

-  Chcę cię zabrać w miejsce, gdzie umarł nasz oj­ciec.

Tordhild zesztywniała w jego ramionach. Podniosła głowę i wbiła w niego spojrzenie ciemnych oczu.

-  Nie chcesz pożegnać się z nim po raz ostatni?

-  Co powie na to twoja matka?

-  Chcę także ją zabrać. Pójdziemy w trójkę. Każde z nas na swój sposób należy do niego.

Tordhild zaczerpnęła tchu i skinęła głową.

-  Dobrze - powiedziała. - Dobrze, Sivert!

Podniósł ją i zaniósł na posłanie. Rozebrali się w mil­czeniu. Od dawna nie byli ze sobą, ale ich ciała pamiętały, znały się na wylot.

-  Tordhild - szepnął, głaszcząc jej piersi ciepłymi dłońmi. - Żebyś wiedziała, jak...

Wyprężyła się i przyciągnęła go do siebie.

-  Wiem - odrzekła cicho. - Wiem...

 

Mali odwróciła się, kiedy skrzypnęły drzwi spiżarni.

-  To ty, Sivert?

-  Tak, widziałem, jak tu wchodziłaś. - Sivert podszedł bliżej.

Mali przesypywała mąkę do dzbana.

-  Coś się stało?

-  Nie, nic. Tordhild i ja chcemy zabrać cię gdzieś. Roz­mawialiśmy o tym wczoraj.

-  Dokąd? - Mali zaniepokoiła się.

-  Na górskie osypisko - powiedział spokojnie. - Tord­hild nigdy nie pożegnała się z ojcem. Ja chcę pójść tam jeszcze raz, by mu powiedzieć, że jesteśmy razem. Tordhild i ja. Że wróciliśmy do domu.

Mali nie odpowiedziała od razu. Tysiące myśli przebieg­ło jej przez głowę. Przypomniała sobie ten dzień, kiedy była tam z Sivertem. Sądziła, że już nigdy nie wróci w tam­to miejsce.

-  Możecie pójść beze mnie.

-  Możemy. Powinnaś jednak być tam z nami. Wszyscy troje należymy do Jo.

Mali milczała. Obrazy z przeszłości tańczyły na siat­kówce jej oczu - obrazy pachnącego lata, kiedy kochała pierwszy raz, kiedy uczyła się miłości. Przetarła dłonią powieki, to było tak dawno temu. Teraz kochała Havarda. Nie należała już do Jo.

-  Boisz się reakcji męża?

Zadrżała. Sivert czytał w jej myślach.

-  Sama nie wiem...

-  On zrozumie - mówił spokojnie Sivert. - Wie, że jesteś jego, ale zniesie, że część twojego serca należy do tamtego. Bo tak przecież jest, mamo. Przecież zdarzenia tamtych dni zostawiły jakiś ślad.

Bóg jeden wie, myślała Mali. Grzech pierworodny począł się tamtego lata, ale nie żałowała. Czuła to każ­dą cząstką swego ciała, nie żałowała ani przez sekundę! Historia z Jo dobiegła końca, ale mimo całego zła to do­brze, że się zdarzyła. Uczyniła z niej tę kobietę, którą teraz była. Zaczerpnęła powietrza i spojrzała Sivertowi prosto w oczy.

-  Kiedy zamierzacie wyruszyć?

-  Po obiedzie. Herborg zajmie się Marileną. A Johan­nes...

-  Co powie Johannes?

-  Dowie się, że idziemy w góry. Na daleką wycieczkę, za trudną na jego nogi. Zresztą ma tyle innych zajęć...

-  To do ciebie niepodobne - powiedziała Mali lekko podniesionym głosem. - Przecież życzysz sobie, by nic przed nim nie skrywać.

-  Wszystko w swoim czasie - odrzekł spokojnie Sivert. Jeśli dostrzegł podenerwowanie matki, to nie dał tego po sobie poznać. - Teraz nie będziemy wspominać o Jo, nikt by na tym nic nie zyskał, Johannes najmniej. Skoro mamy tu mieszkać, ludzkie gadanie nam nie potrzebne. Kiedyś jednak...

Kiedyś opowie mu wszystko, pomyślała Mali. O Jo, jej zdradzie, o Tordhild i sobie samym. Wszystko?

-  Są w życiu sprawy, które lepiej przemilczeć - zaczęła ostrożnie. - Johannes jest podobny do ciebie, ale nie jest tobą, Sivert. Jeśli kiedyś miałby...

-  Zobaczymy - odrzekł Sivert, przestępując z nogi na nogę. - Uważam, że każdy człowiek ma prawo wiedzieć, kim jest. Ty z wszystkich ludzi powinnaś wiedzieć to naj­lepiej - dodał twardo.

Mali wstała i położyła dłoń na jego policzku.

-  Tak, odebrałam tę naukę, Sivert - powiedziała ci­cho. - Johannes jednak wie, kim jest. Synem twoim i Tord­hild. Musi wiedzieć więcej? Poznać moje postępki, dowie­dzieć się o tobie i Tordhild? Będzie szczęśliwszy, kiedy zniszczysz jego uczucia do mnie?

Sivert milczał. Odsunął jej dłoń i odwrócił się do drzwi.

-  Nie chodzi wyłącznie o ciebie - powiedział odwróco­ny plecami do matki.

Mali wstrzymała oddech.

-  Pójdziesz z nami? - spytał, kładąc dłoń na klamce.

-  Tak - szepnęła. - Pójdę.

  

ROZDZIAŁ 9.

 

Dzień był odpowiedni na górską wycieczkę, powietrze przejrzyste. Barwy jesieni dominowały wszędzie. Wełnianki na torfowiskach kołysały się z gracją. Potraciły już śnieżnobiałą barwę, którą pyszniły się w środku lat; kłosy zaczęły żółknąć, choć z daleka wciąż trudno to było do­strzec. Tak jest ze wszystkim, pomyślała Mali, zrywając jedną z łodyg, z daleka nie widać szczegółów. Zresztą i tak wszystkiego nie da się zobaczyć. Rzeczy najważniejsze dzieją się w sercu, doświadczyła tego po wielekroć.

-  Chodźmy do brodu w górze rzeki - powiedziała, kie­dy dotarli do miejsca, gdzie pasterze zwykli odpoczywać, i usiedli na pniach, grzejąc się w jesiennym słońcu. - Na pastwiskach wciąż są ludzie. Po co cała wieś ma wiedzieć o naszej wyprawie?

-  I tak się dowiedzą. - Sivert uśmiechnął się krzywo. - Możemy jednak zrobić, jak chcesz.

-  Pójdziemy górą - zdecydowała Tordhild.

Mali bawiła się utkaną siateczką, którą zabrała ze sobą. Sivert dźwigał plecak. Mali odmówiła, kiedy chciał wziąć od niej siatkę. Jej palce znikały w siatce i dotykały gład­kich liści i kiści jagód.

Kiedy Sivert napomknął o wyprawie, wspomnienia po­wróciły z całą siłą. Przypomniała sobie dzień, kiedy zniesiono ciało Jo z gór. Nie pozwolono jej nawet się z nim pożegnać, na tym między innymi polegała zemsta Johana. Wtedy też był wrzesień, koniec września przeszło dwadzieścia lat temu. Sivert miał trzy lata. Pamiętał cokolwiek? Nigdy go o to nie pytała, ale słyszała, że dzieci mają wspomnienia sięgające tak daleko. Nie zamierzała zresztą pytać o cokolwiek, może kie­dyś sam zechce coś powiedzieć.

Kiedy odwieziono ciało Jo, zeszła do ogrodu i zrobi­ła wianek z jesiennych liści klonu i jarzębinowych korali. To wspomnienie było szczególnie bolesne. Wianek nie był duży ani zbyt ładny. Stanowił jednak symbol tego, co ich łączyło: czerwone owoce oznaczały ich gorącą miłość, je­sienne liście zaś, że właśnie się skończyła. Wtedy jeszcze myślała inaczej, w rdzawych liściach wciąż miało tlić się uczucie. Nigdy nie umrzeć. I wydawało się jej, że nigdy już nie zazna szczęścia.

Co nie okazało się prawdą, myślała teraz, siedząc w je­siennym słońcu i wsłuchując się w szum potoku w roz­padlinie. Wielką miłość przeżyła później u boku Havarda. A mimo trosk i kłopotów życie po śmierci Jo przyniosło jej wiele szczęśliwych chwil.

Sivert miał rację w jednym: zdarzenia tamtych dni po­zostawiły ślad. Nigdy nie zapomniała Jo. O nie, pomyśla­ła, zerkając na Siverta, jakże mogłaby zapomnieć, skoro codziennie widziała go w synu i wnuku? Żył dalej w nich. I w Tordhild. To, że córka Jo pojawiła się w ich życiu, uznała za ironię losu. Przez cale lata z wielkim trudem ukrywała swoją tajemnicę, a teraz musiała ukrywać dwie. Mali wes­tchnęła i wrzuciła kiść jarzębinowych owoców do siatki.

Tordhild miała prawo obejrzeć miejsce, w którym zgi­nął jej ojciec. Mali miała jednak nadzieję, że po raz ostatni idą na górskie osypisko. Miejsce śmierci Jo nie powinno być miejscem pamięci. Trzeba przeszłość zostawić za sobą. Żyć dalej, a zmarłych zostawić w spokoju.

 

Szli gęsiego wąską podmokłą ścieżką. Krzewy jagód i wrzośców pokryły się barwami jesieni i płonęły pod żółk­nącymi gałęziami karłowatych brzóz. Potok nabrzmiały po ostatnich opadach huczał w rozpadlinie i uniemożli­wiał rozmowę.

Kiedy doszli do granicy drzew, krajobraz otworzył się. Mali stanęła i założywszy ręce na plecach, spojrzała w górę. Wierzchołek Stortind wznosił się majestatycznie ku lazurowemu niebu. W dole widniało ciemne osypisko, do którego zmierzali.

-  Jesteś zmęczona? - spytał Sivert.

-  Nie, chcę tylko przyjrzeć się górom. Ten widok za każdym razem odbiera mi dech.

-  Tam idziemy? - Tordhild wyciągnęła rękę w kierun­ku skalnych odłamków.

-  Tak - skinęła głową Mali. - Jeszcze kawał drogi.

-  Po co ojciec przyszedł tu z Johanem?

-  Johan poprosił go o pomoc. Powiedział, że szuka owiec...

-  Ojciec musiał się jednak domyślać, że Johan poznał prawdę. Czyż nie tak było, Sivert?

-  Tak było - odpowiedziała szybko Mali, nie dopusz­czając Siverta do głosu. - Domyślaliśmy się oboje. Chcia­łam nawet krzyknąć, by z nim nie szedł, ale... - Zerwa­ła źdźbło trawy, jak to robiła zawsze, kiedy przychodziło tłumaczyć rzeczy trudne. Usiadła na pieńku, nogi nagle odmówiły jej posłuszeństwa. - Ale i tak poszedł.

Milczeli przez chwilę. Młodzi też usiedli, Sivert wydo­był butelkę soku z plecaka.

-  Co stało się potem?

-  Prawdę znał tylko Johan. Mnie powiedział, że ze­pchnął Jo na skały. Tak pewnie było, choć Johan nigdy nie przyznałby się, gdybym sprowadziła lensmana. Półka nad osypiskiem jest wąska i przepaścista, więc jeśli ma się złe zamiary... Johan nienawidził twojego ojca, Tordhild, uj­rzałam to w jego oczach, kiedy natknął się na Jo i Siverta i zrozumiał wszystko.

-  Musiał przeżyć szok - szepnęła Tordhild. - Sądził przecież, że...

-  Tak - mruknęła Mali. - To moja wina.

Milczeli przez chwilę.

-  O winie nie rozmawiamy - odezwała się znów Tordhild. - Sivert nie jest tylko twoim dzieckiem. Do spłodze­nia dziecka trzeba dwojga. Gdybyś była szczęśliwa z Joha­nem, nic takiego by się nie stało. Winni... wszyscy troje jesteście winni.

Mali skubała trawkę, nie podnosząc głowy. Łzy napły­nęły jej do oczu.

-  Tyle że ja najbardziej - szepnęła.

 

Nie odzywali się wiele, zbliżając się do osypiska, jakby przytłoczeni ciężarem własnych myśli. Sivert zatrzymał się, kiedy znaleźli się w głębokim cieniu skał.

-  Już niedaleko - powiedział i otoczył Tordhild ramie­niem. - Jak się czujesz?

-  Dobrze.

Rzucił szybkie spojrzenie na matkę, ale nie ponowił pytania do niej. Ruszyli powoli na przód, Sivert i Tord­hild obok siebie, Mali trzymała się z tyłu. Przez ułamek sekundy pomyślała, że może Jo widzi ich z tamtego świata. Zapewne ucieszyłby się, że są razem. Jej wzrok podążył bezwiednie w górę stromego rumowiska, a to, co ujrzała, napełniło ją przerażeniem. Wydało jej się, że słyszy krzyk spadającego mężczyzny, i podniosła ramio­na w obronnym geście. Po raz kolejny obiecała sobie, że nigdy nie wróci w to miejsce, Należało do przeszłości, w której nie chciała już grzebać.

Sivert i Tordhild zatrzymali się. Mali podeszła bliżej i zobaczyła kopczyk kamieni. Wiatr uszkodził go nieco, nie na tyle jednak, by go nie rozpoznała.

-  Jesteśmy na miejscu - powiedział cicho Sivert. Tordhild skinęła głową. Sivert objął ją ramieniem i sta­li tak dłuższą chwilę.

-  Okropne miejsce - szepnęła wreszcie Tordhild i otar­ła twarz.

-  Okropne - przyznał Sivert.

Schylił się i zaczął zbierać kamienie, Tordhild przyłą­czyła się do niego. Zaczęli odbudowywać kopczyk. Uznali, że wystarczy, kiedy sięgnął Sivertowi do kolan.

-  Przyniosłam coś, co chciałabym dać... położyć - po­wiedziała Tordhild, sięgając do kieszeni.

Wyjęła niewielką fotografię, na której ktoś uwiecznił ją, Siverta i Johannesa. Pochyliła się wolno i wcisnęła ją pod kamień na szczycie kopczyka.

-  To cała nasza trójka, tato - szepnęła. - Mogło być źle, ale wszystko dobrze się skończyło. Nie musisz się mar­twić. Przynajmniej o nas.

Potem wystąpiła Mali. Sięgnęła do siatki i wyjęła wia­nek, który uwiła. Ostrożnie poprawiła listki i owoce, a po­tem bez słowa położyła go na kopczyku. Wyprostowując się, ujrzała, że Sivert trzyma skrzypce. Wiedziała, że wziął je z sobą.

-  Piękny wianek - uznała Tordhild. - Jak wpadłaś na ten pomysł?

-  Nie mogłam dać mu go wcześniej. W gruncie rzeczy niewiele mu dałam.

-  Dałaś mu Siverta.

-  Z tą świadomością żył tylko dwa dni. Dwa dni ży­cia.

I znów zamilkli.

Sivert zaczął grać. Piękne tony unosiły się na wietrze w górę, aż na szczyt. Jak w katedrze, pomyślała Mali, za­dzierając głowę.

Stali jeszcze przez chwilę, kiedy Sivert skończył. W końcu Mali zbliżyła się do kopczyka i położyła na nim dłoń.

-  Żegnaj, Jo - powiedziała cicho, lecz wyraźnie. - Już tu nie wrócę.

Odwracając się, napotkała wzrok Siverta.

-  Nie wrócę, Sivert - powtórzyła.

-  To twoja sprawa - odrzekł chłodno.

-  To nie jest grób.

-  Nic więcej po ojcu mi nie zostało.

-  Zostało znacznie więcej, niż myślisz.

Sivert nic nie odpowiedział, nie spojrzał na matkę, czubkiem buta kopał małe kamyki.

-  Nigdy go nie poznałem - przyznał po chwili.

-  Tu go nie poznasz. Jo kochał życie i światło. Nic go nie łączy z tym ponurym miejscem.

-  Ty też długo go nie znałaś - syknął i wbił wzrok w matkę. - Jak długo?

Mali poczuła, że się czerwieni. Zacisnęła dłonie. Były zimne, obce.

-  Przez krótki czas, w tym masz może i rację - odrzek­ła cicho. - Ale czas to nie wszystko, Sivert. Moje serce zna­ło Jo dobrze. Nie trzeba mi było całego życia, by się na nim poznać.

-  Wiemy, jak to jest, prawda, Sivert? - wtrąciła się Tordhild, chwytając go za rękę.

Nie odpowiedział. Mali odwróciła się i ruszyła przed sie­bie.

 

Mali przytuliła się do Havarda, położyła głowę na jego piersi, delektując się ciepłem jego ciała. Westchnęła cięż­ko.

-  Co się stało? - spytał, głaszcząc żonę po plecach. - Milczałaś cały wieczór.

-  Nigdy już nie pójdę na osypisko.

-  Było aż tak źle?

-  Nic mnie z tym miejscem nie łączy. Tam nie ma gro­bu. Trzeba zapomnieć o przeszłości.

-  Sivert ma inne zdanie.

-  Być może, ale ja tak właśnie czuję. Niech Sivert robi, co chce. I tak nigdy mi nie wybaczy.

-  Nie mów tak - zaprotestował Havard. - Sivert nie wró­ciłby do domu, gdyby żywił urazę do ciebie. Przecież sama wiesz.

-  Może i tak - westchnęła Mali. - Ale on... Zresztą sama nie wiem. Tordhild też go nie znała. Sama przyznaje, że rzad­ko go widywała. Wiedziała jedynie, że jest jej ojcem.

-  Nie bierz tego do serca - powiedział Havard i pogła­skał ją po włosach. - Sivert się opamięta.

Leżeli chwilę w milczeniu.

-  Żałowałaś kiedyś, że byłaś z Jo?

Mali podniosła głowę i spojrzała na męża.

-  Nie, nigdy - stwierdziła. - Jo... Wtedy sądziłam, że to wielka miłość. Jo miał wszystko to, czego nie miał Jo­han, a mnie brakowało miłości i opieki. Dlatego stało się tak, jak się stało.

Pogłaskała go po piersi.

-  Miłość, prawdziwą miłość znalazłam u twego boku, Havard. Wątpiłeś w to kiedykolwiek?

-  Nie, chyba nie. Choć nie mogłem uwierzyć, kiedy się zgodziłaś. Pragnąłem ciebie od tak dawna. Wydawałaś mi się taka... nieosiągalna.

-  To raczej ja miałam szczęście - przyznała Mali. - Mogłeś przebierać w dziewczynach, a wybrałeś mnie!

Roześmiał się cicho.

-  Dobrze nam ze sobą, Mali, choć zdarzają się troski.

-  Jesteśmy ze sobą na dobre i złe. Bez twojego wspar­cia nie dałabym sobie rady.

Przyciągnął ją do siebie, objął i wtulił usta w jej włosy. Długi czas leżeli spleceni w uścisku.

 

Parę drzwi dalej Herborg odstawiła Małą Mali od piersi. Dziewczynka zasnęła z rozłożonymi rączkami i zadowolo­nym uśmiechem na buzi.

- Spójrz, Oja - szepnęła Herborg. - Czyż nie jest słod­ka?

Oja zdążył się już rozebrać i stanął przed nią w samej bieliźnie.

-  Ale wyrosła - stwierdził. - I jest bardzo podobna do ciebie.

-  Raczej do ciebie i rodu Stornesów - zaprzeczyła Her­borg, głaskając dziecko po zaróżowionym policzku. - Nie widzisz?

-  Nie - przyznał Oja. - Uważam jedynie, że to najpięk­niejsze dziecko na świecie. Musi więc przypominać swo­ją urodziwą mamę - dodał i pocałował Herborg w czubek nosa. - Połóż ją w kołysce, zanim weźmiesz do nas do łóżka.

Herborg zerknęła na męża i zaczerwieniła się.

-  A dlaczego? - droczyła się z nim.

-  Dlatego że chciałbym przez chwilę pobyć sam na sam z jej matką - śmiał się Oja.

Herborg wstała i ostrożnie złożyła dziecko w kołysce stojącej pod oknem. Kiedy się odwróciła, Oja leżał już w łóżku. Z uśmiechem wślizgnęła się pod pościel i przytu­liła do męża, wsparłszy głowę na jego ramieniu. Nie odzy­wali się dłuższą chwilę.

-  Jesteś szczęśliwa tutaj, Herborg?

-  Tak - odrzekła poważnie. - Dobrze mi tu. Mam, czego mi potrzeba. Chcę ci tylko jeszcze dać syna.

-  Nie ma pośpiechu - Oja bawił się kosmykiem jej włosów.

-  Chcę, żeby stało się to teraz - upierała się. - Nie poj­muję, dlaczego nie mogę zajść w ciążę. Nie robimy nic, by jej zapobiec...

-  Sądziłem, że kobiety nie zachodzą w ciąże, kiedy karmią piersią.

-  Nieprawda - odrzekła Herborg. - Znam wiele ko­biet, które rodziły raz za razem. Dlaczego więc ja...

Przyciągnął ją do siebie i obrzucił jej twarz pocałunka­mi.

-  Nie myśl o tym. Wszystko w swoim czasie. Mamy przecież Małą Mali.

-  Powinieneś mieć syna - mruknęła z żalem. - Dziedzica. Nic nie odpowiedział. Jego ręce znalazły drogę do jej pełnych piersi pod koszulą nocną. Pod dotykiem jego pal­ców sutki stwardniały, a Herborg jęknęła z rozkoszy. Przy­sunęła się bliżej i objęła go ramionami.

-  Koszula - mruknął niewyraźnie i zaczął ją rozbie­rać.

Herborg pomogła mu. Jego oczy pociemniały na wi­dok nagiego ciała Herborg, nachylił się nad nią i schował twarz w miękkie zagłębienie na jej szyi.

-  Oja - szepnęła Herborg, splatając nogi. - Mój Oja. Niesione falą pożądania ciała połączyły się. Kiedy w nią wszedł, Herborg wyprężyła się i odrzuciła głowę w tył. Dała się wciągnąć w wir rozkoszy i ekstazy, ale jedna myśl nie dawała jej spokój, natrętna jak cierń: by tym ra­zem się udało. By zaszła w ciążę.

 

ROZDZIAŁ 10.

-  Wielkie nieba! - krzyknęła Ingeborg, wyglądając przez kuchenne okno. - Druga sobota września, a tu zja­wiają się Cyganie!

-  Cyganie? O tej porze roku? - Mali porzuciła przygo­towywanie obiadu i podeszła do Ingeborg. Drogą zbliżały się trzy wozy.

-  Skąd mają konie? - zdziwiła się. - Władze odebra­ły im konie, by powstrzymać ich wędrówki. Nic nie rozu­miem.

-  Dawno ich tu nie było - dołączyła się Ane. - Lata temu wszędzie ich było pełno.

Mali wygładziła włosy, zdjęła fartuch i wyszła na po­dwórze. Johannes wybiegł ze stodoły, podekscytowany niespodziewaną wizytą.

-  Kto to jest? - spytał zadyszany, kiedy dołączył do babci.

-  Cyganie - odrzekła Mali. - Pewnie chcą prosić o noc­leg.

-  Cyganie? - Oczy Johannesa zabłysły. - Tacy jak mama?

Mali spojrzała na wnuka, który nie mógł ustać spo­kojnie. Miał źdźbła słomy w ciemnych włosach, a na jego śniadej buzi malował się wyraz zaciekawienia. Tak, Tord­hild była z tego ludu, pomyślała, czując ucisk w żołądku. I Sivert. I Johannes.

-  Może któryś z nich zna twoją mamę - zawahała się. - Kto wie.

Wozy zatrzymały się koło spiżarni. Dwóch mężczyzn, jeden stary, drugi młody, zsiadło i podeszło bliżej.

-  Dzień dobry - przywitał się ten młodszy i wyciągnął przed siebie silną dłoń. - Jestem Tollef, a to mój ojciec Aslak.

-  Dzień dobry - powiedział Johannes, zanim Mali zdą­żyła się odezwać. - Jesteście Cyganami? Prawdziwymi Cy­ganami?

Młody mężczyzna uśmiechnął się i spojrzał na chłopca.

-  Tak, jesteśmy prawdziwymi Cyganami - powtórzył.

-  Moja mama też jest Cyganką - oznajmił chłopiec. - Znacie ją?

Mali położyła mu dłoń na ramieniu.

-  Powoli, Johannes - uspokoiła go. Wyciągnęła rękę i przywitała się z Tollefem. - Witamy - powiedziała, po­zdrawiając drugiego mężczyznę. - Dawno nie było tutaj nikogo z waszego ludu.

-  Tak, wiele się teraz dzieje - wyjaśnił Tollef. - My też właściwie się tu nie wybieraliśmy. Kupiliśmy jednak kilka koni w Trondelag i...

-  Jesteśmy w drodze, póki ktoś tego nie zgłosi - wtrą­cił się starszy. - Nie wolno nam już wędrować. Nie może­my mieć koni.

-  Słyszałam o tym - odrzekła Mali, zerkając na Jo­hannesa. - Tutaj nikt was nie wyda. W stodole jest dużo miejsca, choć część zboża już zwieziona. Jeśli będzie wam ciasno, ktoś może przespać się w sąsieku.

-  Dziękujemy za gościnę - powiedział stary. - Ty jesteś Mali Stornes?

Mali spojrzała na niego zdumiona.

-  Tak - odrzekła. - Znasz mnie?

-  Nie, ale są w taborze ludzie, którzy bywali tu przed laty. Jeden uczył twego syna gry na skrzypcach.

-  Martin? - szepnęła Mali. Położyła dłoń na brzuchu, czując, że oblewa się rumieńcem. - Martin jest tutaj?

-  A jakże - uśmiechnął się Aslak. - Postarzał się, ale wciąż gra tak, że dusza płacze.

-  Uczył mojego najstarszego syna - powiedziała cicho Mali. - Cieszę się, że znów go zobaczę.

-  Ja też gram - pochwalił się Johannes. - Jak mój tata.

-  Więc Martin uczył twojego tatę?

-  Tak było, babciu?

Mali skinęła głową bez słowa i położyła rękę na gło­wie chłopca. Co teraz będzie, zaniepokoiła się. Martin znał jej tajemnicę, może ktoś jeszcze spośród starszyzny. Co się stanie, jeśli pojmą, że Tordhild, córka Jo, jest żoną Siverta? Zrobiło jej się słabo, ale za późno już było, by się wycofać. Co ma być, to będzie. Ci ludzie nie zechcą może puszczać plotek. Potrzebowali jej pomocy i gościnności. I milczenia. Więc może sami będą milczeć.

-  Stodoła jest...

-  Ja im pokażę - wtrącił się Johannes. - Dobrze, babciu?

Mali spojrzała na chłopca z roztargnieniem i pokiwała głową.

-  Wozy mogą zostać tam, gdzie stoją - dodała. - Konie weźcie na łąkę nad fiordem, a potem zamknijcie w stodo­le. Przyjdę do was po obiedzie. Roboty jest dość, czekają narzędzia do ostrzenia i naprawy. Pewnie przyjdą ludzie z innych gospodarstw, by zobaczyć, co macie na sprzedaż.

-  Będziemy wdzięczni za wszystko - odrzekł Tollef, potrząsając małą rączką Johannesa. - Pójdziemy za tym młodzieńcem.

-  Mam na imię Johannes - oświadczył chłopiec. - Tak mnie nazywaj.

-  Dobrze, Johannes - uśmiechnął się Tollef. - Chodź­my.

 

Sivert i Tordhild wybrali się do Surnadalen na zakupy do nowego domu. Zbliżał się moment przeprowadzki, zdąży­li już przewieźć meble, które do tej pory przechowywali w szopie. Mieli nadzieję przenieść się na Wzgórze przed młocką, ale czasu nie starczyło. Trzeba jeszcze było po­malować parę ścian i przybić kilka listew, ale teraz wszyst­ko było gotowe na przyjęcie nowych domowników. Mali i Tordhild uznały jednak, że zaczekają do następnego tygodnia, by najpierw dobrze wywietrzyć pomieszczenia i pozbyć się gryzącego zapachu farb i klejów.

Sivert i Tordhild zostawili Marilenę pod opieką Her­borg, a Johannesa z babcią. Mali nie spodziewała się ich powrotu przed popołudniowym posiłkiem. Jak zarea­gują na widok Cyganów? - pomyślała smętnie, dłubiąc widelcem w talerzu.

Johannes gadał jak najęty z pełnymi ustami. Nie ła­two było ściągnąć go do stołu, Ane musiała go wołać kilka razy.

-  Poznałem starego Martina - oznajmił z przejęciem. - To on nauczył tatę grać, babciu?

Mali przytaknęła.

-  Pytał o niego. Powiedziałem, że odwiedzą ich oboje, jak tylko wrócą. Martin chce posłuchać, jak gram - dodał z błyszczącymi oczyma. - Mogę wziąć ze sobą skrzypki po obiedzie?

-  Tata mówi, że musisz bardzo uważać na instru­ment...

-  Zawsze uważam - prychnął. - Będę bardzo ostrożny. Mogę?

Mali spojrzała na chłopca, na jego rozgorączkowaną twarz i szeroko otwarte oczy. Zupełnie jak Sivert przed laty. Wtedy odmówiła, nie chciała, by spotykał się z tymi ludźmi, próbowała zabronić mu grania. Westchnęła cicho.

-  Możesz.

-  Czy ktoś dał im już coś do roboty? - spytał Havard.

-  Załatwię to po obiedzie - powiedziała szybko Mali. - Powiedz tylko, co trzeba zrobić. A ty, Ingeborg, znajdź for­mę do pieczenia wafli. Rączka się obluzowała.

-  I jeszcze dwa garnki...

-  Więc też je przygotuj. Zaniosę wszystko do stodoły.

-  Mają ze sobą jakieś tkaniny? - dopytywała się Her­borg.

-  Chodź ze mną, to zobaczysz.

-  Najpierw nakarmię Małą Mali - powiedziała Her­borg. - A ty prześpisz się po obiedzie, Marileno?

Marilena wyciągnęła rączkę i pociągnęła Herborg za włosy. Ta roześmiała się, pocałowała dziewczynkę w poli­czek i uwolniła kosmyk z malutkiej dłoni.

To dobrze, że przyjdzie później, pomyślała Mali. Zamie­rzała pomówić z Cyganami o rzeczach, o których synowa nie powinna wiedzieć. Musiała też uważać na Johannesa. Miał dobry słuch i rozumiał więcej, niż wszystkim się zdawało.

-  Mogę wstać? - spytał Johannes, ocierając usta. - Już zjadłem.

Mali skinęła głową. Chłopiec prześlizgnął się pod sto­łem i wyszedł z drugiej strony.

-  Pójdę po skrzypce - oznajmił i zniknął za drzwiami kuchni.

Mali wstała.

-  Pójdę z nim do stodoły - powiedziała. - Posprzą­tajcie po obiedzie - dodała, zwracając się do Ane i Inge­borg. - Potem będę w warsztacie.

Przez ułamek sekundy złapała spojrzenie Havarda. Ruszyła do drzwi.

Ujrzała Martina, okrążając narożnik domu. Siedział na skrzyni w towarzystwie Johannesa, który przyglądał się ciekawie staremu grajkowi. Kilka starszych kobiet zajętych było przygotowywaniem posiłku, młodsze rozwieszały na ze­wnątrz wielobarwne tkaniny. Mali skinęła im głową i zbliżyła się do Martina. Podniósł wzrok i rozpoznał ją od razu.

-  Mali Stornes - powiedział, wyciągając rękę.

Mali przywitała się z uśmiechem. - Minęło sporo cza­su - odrzekła, lustrując go spojrzeniem.

Zestarzał się. Nie wiedziała, ile ma lat, zresztą wygląd nie musiał odpowiadać metryce. Ciężki żywot sprawiał, że Cyganie starzeli się przedwcześnie.

-  Mam nowego przyjaciela - powiedział, kładąc spra­cowaną dłoń na głowie Johannesa. - Mówi, że jest synem Siverta, którego uczyłem grać wiele lat temu.

-  To prawda. Wiesz, że Sivert został muzykiem? Zna go cały świat.

Starzec uśmiechnął się.

-  Wiem - odrzekł. - Pisały o nim gazety. Powiedzia­łem wtedy, że chłopak ma nadzwyczajne zdolności.

-  Powiedziałeś - przyznała Mali. - I miałeś rację.

-  A ten młodzieniec... - Martin zwichrzył czuprynę Johannesa. - Twierdzi, że też umie grać.

-  Jest bardzo utalentowany - potwierdziła Mali. - Jak ojciec.

-  Chętnie posłucham. A gdzie jest jego ojciec? Spot­kam się z nim?

-  Sivert jest w Surnadalen - wyjaśniła Mali łamiącym się głosem. - Wrócą z żoną po południu i na pewno zechce zajść do was. Zwłaszcza jeśli się dowie, że ty tu jesteś.

-  Johannes mówi, że ojciec ma cygańską żonę. Tord­hild, czyż tak?

Mali pokiwała głową bez słowa. Czuła na sobie badaw­czy wzrok starca. Martin zwrócił się do Johannesa.

-  Przyniesiesz mi skrzypce? - spytał. - Są na wozie. Tollef ci pokaże.

Johannes skoczył na poszukiwanie Tollefa.

-  Czy to ta sama Tordhild? - zaczął Martin. - Córka Jo, który...

Urwał. Mali przytaknęła.

-  Ta sama. Więc widzisz, jakie to... trudne. Znasz hi­storię Siverta. Karoline powiedziała ci zapewne o tym, że ja... o mnie i o Jo. Sądziłam, że uda mi się to zataić przed Sivertem, więc milczałam. Aż do chwili, kiedy przyprowa­dził do domu Tordhild. Wtedy już było za późno, bo spo­dziewała się dziecka.

Martin wolno pokiwał głową.

-  Zerwali ze mną wszelkie kontakty - ciągnęła. - Na wiele lat, lecz w końcu Sivert wrócił do domu. Zdecydowa­li się na dziecko i ożenek, chociaż są...

-  Przyrodnim rodzeństwem - dokończył Martin. - Skoro się kochali... Co w tym złego - położył dłoń na ra­mieniu Mali. - Słyszy się gorsze rzeczy.

-  Tylko Havard, mój mąż, wie o wszystkim - szepnęła Mali, rozglądając się wokół. - Obiecaj mi, Martin, że niko­mu nie powiesz. To mała wioska, a ja nie chcę... Johan­nes...

-  Potrafimy milczeć - odrzekł spokojnie Martin. - Nie powtarzamy plotek i nie chcemy, by naszym działa się krzywda. A Tordhild i Sivert są z naszego ludu - dodał. - Czy ci się to podoba, czy nie. Twój wnuk jest zresztą po­dobny do Jo. To też jeden z naszych. - Jego wzrok podążył za Johannesem, który dokazywał przy przeciwległej ścia­nie stodoły.

Mali skinęła głową. Rozejrzała się wokół, wypatrując znajomych twarzy.

-  Czy jest tu jeszcze ktoś...

-  Dwie starsze kobiety, które znały Jo - potwierdził. - Nie znasz ich. Porozmawiam z nimi. Nie musisz się nicze­go obawiać, Mali Stornes.

Mali poczuła suchość w ustach.

-  Możesz mi zaufać - dodał.

Mali zajrzała mu w oczy i nie dostrzegła w nich niczego niepokojącego.

-  To się nigdy nie wyda - ciągnął żarliwie. - Zadbam o to. Musisz pozbyć się tych lęków, bo doprowadzą cię do obłędu. Sivert i Tordhild dadzą sobie radę.

Mali pokiwała głową. 

-  Ciesz się, że żyją bezpiecznie - mówił. - I że nie poszłaś za Jo. Nastały ciężkie czasy dla Cyganów. Władze odbierają dzieci rodzicom. Sterylizują nasze dziewczęta! Zdrowe, piękne dziewczęta, którym nie dane jest zaznać miłości. Zamykają całe rodziny w zakładach. Po co? Żeby­śmy zniknęli z powierzchni ziemi! Chcą wytępić nasz lud!

-  Nie mają prawa - wyszeptała. - Niech tylko dowie­dzą się o tym ci na górze...

-  Dobrze wiedzą, Mali Stornes - westchnął ciężko Martin. - Polecenia przychodzą z samej góry. Zabrali nam konie. Po drodze minęliśmy Svaneviken. Słyszałaś o Svaneviken?

Potrząsnęła przecząco głową.

-  To takie miejsce w Trondelag - wyjaśnił. - Mój syn tam jest, z żoną i dwójką dzieci. Nie wolno mi go odwie­dzać, nie mam od nich żadnych wiadomości. Spotkałem jednak Cyganów, którzy uciekli ze Svaneviken. Milczące ludzkie wraki, zniszczeni na ciele i duszy. Nie mają przy­szłości. Nie mają niczego.

Starzec oddychał ciężko, podparł głowę dłońmi. Mali stała bezradna, położyła mu dłoń na ramieniu.

-  Mogę coś dla was zrobić?

-  Nie - wychrypiał. - A ci, co mogą, nie chcą. Pozosta­je czekać i nie tracić nadziei.

Johannes pędził ku nim ze skrzypcami.

-  Znalazłem je! - krzyczał. - Znalazłem!

Martin uścisnął dłoń Mali. Jego pomarszczoną twarz rozjaśnił ukradkowy uśmiech.

-  Nie bój się - powiedział pospiesznie. - Nie ma powo­du do obaw.

-  Dziękuję - szepnęła. - Dziękuję.

 

Mali siedziała przy krosnach. Z oddali dobiegała muzyka. Johannes grał jeden utwór za drugim. Kiedy usłyszała gło­sy Siverta i Tordhild, zeszła do kuchni.

-  Przyjechali Cyganie - powiedziała.

-  Widzieliśmy wozy - odrzekł Sivert. - Nie muszę py­tać, gdzie jest Johannes.

-  Przesiaduje w stodole od obiadu. Pozwoliłam mu wziąć skrzypce. Pamiętasz starego Martina, który uczył cię grać?

Sivert podniósł głowę znad talerza, oboje z Tordhild jedli spóźniony posiłek. Oprócz nich w kuchni nie było nikogo.

-  Martin jest w taborze?

Mali pokiwała twierdząco głową.

-  Chciałby się z tobą spotkać. Rozmawiałam z nim. To dla niego gra Johannes.

-  Oczywiście, że z nim pogadam. Są jeszcze jacyś zna­jomi?

-  Znajomi?

Utkwił w niej wzrok. Oczy mu pociemniały.

-  Ludzie, którzy znali ojca.

-  Martin znał Jo... Oprócz niego...

-  Dowiemy się od Martina - przerwał jej Sivert i prze­niósł wzrok na Tordhild. - Idziesz ze mną?

Tordhild pokiwała głową, dopijając mleko ze szklanki.

-  Wezmę Marilenę - powiedziała. - Herborg zaraz ją przyprowadzi.

-  Tak, weź ją ze sobą - zgodził się Sivert. - Mała kocha muzykę i gwar.

-  Martin wie o tobie i Tordhild - wyszeptała Mali. - Ka­roline, siostra Jo, powiedziała mu o tym wiele lat temu.

-  Tak, to musiało być dawno - przyznała Tordhild. - Pamiętam ciocię Karoline. Była dla mnie taka miła. Było mi bardzo ciężko, kiedy zmarła.

-  Chodzi mi o to...

-  Wiem, o co ci chodzi - uciął Sivert. - Będziemy uważać na słowa. Tordhild jest córką Jo. Ja jestem synem niczyim.

Mali zamilkła, coś w tonie jego głosu powiedziało jej, że nie warto ciągnąć tej dyskusji. Wierzyła, że oboje rozu­mieli potrzebę zachowania tajemnicy, jej wyjawienie mog­ło mieć straszne skutki. Dla nich i dla Johannesa.

-  Wiemy, co nam wolno mówić - oświadczyła Tordhild, kładąc dłoń na ramieniu Siverta. - Prawda, Sivert?

-  Tak - odrzekł niechętnie. - Jakże chciałbym wyznać, kim jestem. Muszę jednak żyć...

-  Wiesz teraz przecież, kim jesteś - uniosła się Mali. - Tordhild też nie znała ojca, pomyślałeś kiedyś o tym?

-  Ale cały czas wiedziała, kim jest - odrzekł, wbijając wzrok w matkę. - Nie musiała ukrywać, że jest córką Cy­gana. Rozumiesz, co to znaczy, kiedy musisz ukrywać swą tożsamość? - dodał chrapliwie.

Mali nic nie odrzekła. Gorycz Siverta była w pewnym sensie zrozumiała, nie wiadomo tylko, dlaczego rosła za każdym razem, gdy poruszali tę kwestię. Westchnęła cięż­ko, wstała i wyszła z kuchni.

 

Nie wiedziała, ile upłynęło czasu, kiedy znów dobiegła jej muzyka. Piękniejsza niż wszystko, co słyszała do tej pory. Wstała od krosien i podeszła do otwartego okna na stry­chu. Wychyliła się i spojrzała w kierunku stodoły.

Grali w trójkę, Sivert, Martin i Johannes, wokół nich siedzieli Cyganie, poważni i zasłuchani. Znajome dźwięki Ave Maria ulatywały w jesiennym zmierzchu, tym razem brzmiały jednak inaczej. Trójgłos skrzypiec miał w sobie niezwykłą urodę. Mali oparła się o parapet, wpatrując się w scenę, która rozgrywała się przed nią. Widok Siverta i Johannesa napełnił ją wzruszeniem. Wydawali się być we właściwym miejscu, obaj śniadzi jak otaczający ich Cyganie, obaj nachylali ciemne, kręcące się włosy nad in­strumentami. Tony ulatujące w przestrzeń nie były zwykłą muzyką. Świadczyły o tym, że wszyscy trzej wkładali w nią całą duszę.

Nikt nie zaklaskał, kiedy skończyli. Zapadła pełna sza­cunku cisza. Sivert i Martin wymienili parę słów, Sivert skinął na Johannesa i znów zabrzmiały dźwięki. Mali zna­ła ten utwór. Słyszała, jak Sivert grał go w radiu, nazywał się chyba Amazing Grace. Nie sądziła, że Johannes go zna. Chłopiec śledził każdy ruch ojca, wyprostowany jak stru­na grał z zaangażowaniem, które rzadko spotyka się u ma­łych dzieci.

Pewnie Martin namówił Siverta, by wyjął instrument. Sivert rzadko grywał publicznie, chyba że przy specjalnych okazjach. Zrobił to teraz i Mali zastanawiała się, jaka jest tego przyczyna. Może poczuł, że znalazł się wśród swoich. Może grał dla ojca.

 

Kiedy Mali późnym wieczorem wyszła z warsztatu tkac­kiego, napotkała Siverta tuż za drzwiami. Korytarz tonął w ciemności, rozświetlany jedną jedyną świecą łojową.

-  Słyszałam, jak grałeś - powiedziała cicho. - To był piękny wieczór.

Pokiwał głową.

-  Zwłaszcza dla Johannesa - dodała.

-  Dla mnie też - przyznał Sivert. - Poczułem, jakbym wreszcie znalazł wewnętrzny spokój.

Mali milczała.

-  Rozmawiałem z Martinem - ciągnął Sivert. - Opowiedział mi o ojcu. Mówił, że najważniejsze, bym go nosił w sercu, że nie muszę bez przerwy o nim rozprawiać. Powiedział, że jestem synem Jo. Wiedziałem o tym. Jestem kimś. Mam korzenie.

-  Zawsze je miałeś.

-  Ale chciałem to usłyszeć od Martina. Lepiej się po­czułem.

-  To mnie cieszy - szepnęła Mali. - Marzyłam od po­czątku, byś miał dobre życie, ale nie wszystko się udawało. Nigdy nie zamierzałam cię skrzywdzić, Sivert.

-  Rozumiem to teraz - skinął głową. - Martin też tak uważa. Powiedział, że musiałaś być bardzo silna, by mnie urodzić. Znałaś cenę, którą mogłaś zapłacić. A to niema­ło.

Wyciągnął rękę i położył ją na ramieniu matki. Stali tak przez chwilę, patrząc sobie w oczy. Dotyk dłoni był ożywczy, był jak dar i przebaczenie.

Czekała na ten gest od dawna. Położyła dłoń na dło­ni Siverta i uścisnęła ją lekko. Stali chwilę w milczeniu. Wreszcie Sivert cofnął rękę i ruszył ku schodom.

ROZDZIAŁ 11.

 

W sobotę jedenastego września odbyło się przyjęcie w no­wym domu na Wzgórzu. Mali, Havard, Oja i Herborg wy­brali się razem. Herborg niosła w darze puzderko zdobione różanymi motywami i ciasto. Mali miała ze sobą gobelin, który sama utkała. Nazwała go Fiord w czasie sztormu. Właściwie zamierzała wysłać go do Ameryki, ale potem zmieniła zdanie. Wiedziała, że obojgu gobelin bardzo się podobał, za każdym razem, kiedy Sivert i Tordhild byli w warsztacie, zatrzymywali się przed nim na dłużej.

Mali przełożyła paczuszkę do drugiej ręki i podniosła wzrok na Wzgórze. Czyste okna lśniły zachęcająco. Czuła, jak radość ogarnia jej serce. Nie wierzyła, że Sivert kie­dykolwiek wróci w te strony. A teraz miał zamieszkać na Wzgórzu z całą rodziną.

Mali pomagała przy przeprowadzce, ale w ostatnich dniach zastąpiła ją Herborg, wieszając firanki i ustawia­jąc sprzęty. Mali zaś od rana do wieczora siedziała przy krosnach. Musiała podgonić robotę, zanim zacznie się czas uboju. Bakken spodziewał się pierwszych przesyłek w grudniu, dywaników i gobelinów oraz stroju haftowane­go przez Dorbet. Mali poprosiła córkę, by pokazała swoje dzieło na Wzgórzu, by wszyscy mogli podziwiać jej kunszt. Strój był przepiękny i Mali nie mogła wyjść z podziwu nad talentami Dorbet. Postanowiła sprawić sobie taki sam, choć jeszcze nie teraz. W święto narodowe tylko Dorbet i Marit wystąpią w strojach regionalnych. Dorbet zaczęła już pracę nad strojem Marit, w przerwach między zlecenia­mi dla Martina Bakkena. Talent do haftowania miała nie­zwykły, a zajęcie wychodziło Dorbet na dobre, odwracając jej uwagę od niedogodności związanych z odmiennym sta­nem i wypełniając dzień od poranka do nocy. Bezczynność to źródło wszelkiego zła, uważała Mali, zwłaszcza u ludzi w typie Dorbet. Wszystko więc szło jak należy.

Tak, wszystko układało się pomyślnie. Najbliżsi byli przy niej. Relacje z Sivertem poprawiły się wyraźnie po wizycie Cyganów, a Dorbet zachowywała się tak, jak przy­stało młodej ciężarnej gospodyni. Po raz pierwszy od wie­lu lat Mali szła na spotkanie mrocznej jesieni z jasnym umysłem.

Kiedy Johannes otworzył drzwi, buchnął ku nim za­pach pieczonego ciasta.

-  Musicie zobaczyć mój pokój! - krzyknął z zapałem.

-  Pozwól im najpierw wejść za próg - śmiała się Tord­hild, która pojawiła się w drzwiach kuchennych, prowa­dząc Marilenę.

Na wieszakach wisiały już czyjeś okrycia. A więc Dor­bet i Ola już tu są.

-  Jak tu ładnie - zauważył Havard, rozglądając się wo­kół. - Nie byłem tu jakiś czas.

-  To zobaczysz wiele zmian - powiedziała Herborg. - Zrobiło się tak przytulnie, kiedy powiesiłyśmy firanki.

Rzeczywiście, izba była bardzo przytulna. Trudno wręcz uwierzyć, że to ten sam dom, w którym mieszkała Ruth, pomyślała Mali. Pokoje pomalowano w jasne barwy, firanki uszyto z barwnych tkanin, wszędzie stały doniczki. Meble, przechowywane do tej pory pod brezentową plan­deką w stodole, przydały wnętrzu uroku.

-  Podoba ci się? - spytała Dorbet.

Wstali oboje na powitanie, Dorbet i Ola. Dorbet rzeczy­wiście bardzo się roztyła, ale wyglądała zdrowo, jej skóra miała złocistą barwę, a włosy błyszczały. Mali odczuwała lekki niepokój na myśl o porodzie, ale odsunęła tę myśl od siebie. Będzie dobrze. Czemu miałoby być inaczej?

-  Jest ślicznie - kiwała głową, rozglądając się wokół. - Jakie ładne meble! Pod plandeką nie wyglądały tak efek­townie!

-  Mój pokój - marudził Johannes, ciągnąc babcię za ramię. - Musisz iść ze mną na poddasze i...

-  Najpierw napijemy się kawy - powiedziała Tord­hild.

Mali dostrzegła wyraz zawodu na twarzy chłopca. Po­klepała go po ręce i uśmiechnęła się.

-  Zdążymy rzucić okiem przed kawą - uznała, wycho­dząc do sieni. - Idziesz, Havard?

Johannes już wdrapywał się na strome schody na poddasze, pokazując drogę. Pęczniejąc z dumy, otworzył drzwi do małego pokoiku, w którym mieściło się łóżko, biurko, regał wypełniony książkami i zabawkami. W kącie stał futerał na skrzypce, a przy biurku na wpół otwarty tornister.

-  Jak tu ładnie - powiedziała Mali, składając ręce.

-  I nie boisz się sam spać? - spytał Havard.

-  Pewnie, że nie - odrzekł Johannes, prostując się. - Przecież już chodzę do szkoły.

-  No właśnie - potwierdziła Mali, klepiąc chłopca po głowie. - I pilny z ciebie uczeń. Pomyśl, masz teraz własny pokój! Szczęściarz z ciebie!

-  Chcę, żeby Ola Havard go zobaczył, kiedy będzie w Stornes - oświadczył Johannes. - Wiesz kiedy?

-  Nie - odrzekła Mali - ale zapewne wkrótce.

-  Mama powiedziała, że Ola Havard może u mnie no­cować - cieszył się chłopiec. - Położymy materac na pod­łodze.

-  Niezły pomysł - przyznał Havard. - Pewnie przega­dacie pół nocy.

Johannes zerknął w górę i zachichotał.

-  Ale musimy gadać cicho, bo tata usłyszy i będzie po zabawie.

-  Chwilę możecie porozmawiać.

-  Ale nie pół nocy.

Johannes pokazał im pozostałe dwie sypialnie, naj­większa należała do Siverta i Tordhild, stało w niej też łóżko Marileny. Trzecia sypialnia nie była jeszcze umeb­lowana, Tordhild urządziła w niej tymczasową szwalnię. Z czasem przeniesie się tu Marilena, pomyślała Mali.

To niezwykłe, jak zmienił się ten dom po przebudowie. Teraz był obszerny i wygodny. Kosztowało to sporo cza­su i pieniędzy, ale efekt przerósł oczekiwania wszystkich. Ciepłe i przytulne miejsce, tak powinno tu wyglądać od samego początku. Ruth mogła spędzić w tym domu całe życie, ale tak się nie stało. Mali westchnęła i schodząc po schodach, przeciągnęła dłonią po ścianie. Wiedziała do­brze, że Ruth uradowałaby się, wiedząc, że Marilenę spot­ka radość i szczęście na Wzgórzu. Co się stało, to się nie odstanie. Przynajmniej z nieszczęścia wynikło coś dobre­go: Sivert wrócił do domu, a Marilena znalazła bezpieczne schronienie.

 

Wieczór upłynął w miłej atmosferze. Tordhild zrobiła ka­napki, podała ciastka i wafle. Za oknami zapadał jesienny zmierzch, ale w domu było jasno i ciepło.

-  Pokaż nam swoją robotę, Dorbet - powiedziała Mali, kiedy skończyli jeść. - Bardzo jej jestem ciekawa.

-  Jaki strój haftujesz? - dopytywała się Tordhild. - Z Nordmore?

-  Nie ma jeszcze czegoś takiego - odrzekła Dorbet, wyj­mując z siatki śnieżnobiałą koszulę. - W Nordmore są róż­ne tradycje. Nie uzgodniono jeszcze wspólnego wzoru, ale z tego, co wiem, są takie zamierzenia. Szyję teraz strój dla Jenny, siostry Bakkena. Oni pochodzą z Rindalen, gdzie ist­nieje strój regionalny, i takiego właśnie zażyczyła sobie Jen­ny. Teraz pracuję nad koszulą. To trudna robota - dodała, pokazując kołnierzyk, haftowany misternym wzorem.

-  Przepiękny. - Tordhild nie ukrywała podziwu. - Trzeba mieć dobre oczy, żeby coś takiego zrobić. I dużo światła.

-  Jakoś mi się udaje - odrzekła Dorbet uradowana po­chwałami.

-  A jaki strój robisz dla Marit?

-  Bardzo podobny do tego. Między Rindalen a naszym regionem są tylko drobne różnice. Byłoby więc dobrze, je­śli powstałby jeden wzór dla całego Nordmore.

-  Powiedziałaś przecież, że już powstał - zdziwiła się Mali, przyglądając się bacznie koszuli.

-  Powstał, lecz nie ma jeszcze zgody, by uznać go za obowiązujący.

-  Ten jest naprawdę piękny - przyznała Mali. - I tyle już zrobiłaś!

-  Tak, praca posuwa się naprzód - promieniała Dorbet.

-  Lubisz ją? - spytała z zainteresowaniem Herborg.

Dorbet pokiwała energicznie głową.

-  O tak. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym nie miała tej roboty.

Herborg nie odrywała wzroku od brzucha Dorbet. Mali dostrzegła tęsknotę w jej oczach. Wiedziała, że Herborg żyje nadzieją, i zastanawiała się, czy powiedzieć jej prawdę. O tym, że ona i Oja nie będą mieć więcej dzieci. Wprawdzie żaden z lekarzy nie powiedział tego otwarcie, ale Mali miała nieza­chwianą pewność, że tak właśnie jest. Widziała wcześniej ta­kie schorzenia i wiedziała, do czego prowadzą. Dla Herborg czekanie było nieznośne, lepiej więc, by poznała prawdę. Nie odzywała się jednak, póki Herborg nie poruszała tego tematu. Zdawała sobie sprawę, że synową czeka straszliwe rozczarowanie, Herborg marzyła przecież o jednym: by dać Oi syna. Powinni jednak przygotować się na inną przyszłość: gospodarstwo po nich odziedziczy Mała Mali.

Popijali kawę, rozprawiając o różnych sprawach.

-  Co sądzicie o narodowym socjalizmie? - spytał Havard. - W Niemczech wiele się teraz dzieje.

-  To bardzo niepokojące - stwierdził Sivert. - Bar­dziej, niż sądzimy. Ten Hitler to niebezpieczny człowiek. Coś mi się zdaje, że ma wielkie plany, takie przynajmniej odniosłem wrażenie podczas moich podróży. Mam przy­jaciela w Niemczech, który jest Żydem. Mówił mi, by nie wierzyć, że u nich dzieją się same dobre rzeczy.

-  Nas to nie dotyczy - powiedziała Dorbet.

-  Nie jestem tego taki pewien - odrzekł Sivert. - Trud­no przewidzieć, co nas czeka.

-  Tutaj jesteśmy bezpieczni - uznał Havard.

-  Zapewne - ciągnął Sivert - ale i tak polityka Hitlera mi się nie podoba. A teraz jeszcze skumał się z tym Mussolinim... Wyobraźcie sobie, że w Niemczech są obozy, gdzie zsyłają ludzi o odmiennych poglądach! Pisały o tym gazety.

-  Zgadzam się - pokiwał głową Ola. - To, co dzieje się w Niemczech, i nas dotyczy.

-  W jaki sposób? - zdziwiła się Dorbet. - Nic mi o tym nie wiadomo.

-  W jaki sposób... Nie wiem, czuję jednak, że sprawy mogą nagle nabrać rozpędu. Spójrzcie na Chiny i Japonię, które toczą wojnę ze sobą. Ludzie chorzy na władzę są niebezpieczni.

-  Czeka nas wojna? - Dorbet podniosła oczy znad ro­boty. - A z kim mielibyśmy wojować?

-  Nie wiem - powtórzył Ola. - Niepokój szerzy się w świecie. Coś mi mówi, że ten Hitler...

-  Od jakiegoś czasu podejmuje dziwne decyzje - stwierdził Sivert. - Czytałem ostatnio, że zabrał się te­raz za sztukę. Każe niszczyć wszystko, co mu się nie po­doba. A cóż on może wiedzieć na ten temat? Niedługo nie będzie można grać muzyki, której on nie zaakcep­tuje. Tak nie może być! Musimy bronić naszej wolności i prawa do własnych poglądów.

-  Oczywiście - zgodził się Havard. - To ważne.

-  Skoro mowa o sztuce - wtrąciła się Mali. - Czyta­łam, że amerykańska wytwórnia filmowa oferuje pięćdzie­siąt milionów dolarów za prawo do sfilmowania Krystyny, córki Lavransa.

-  Nie może być! - zdziwiła się Herborg. - To najpięk­niejsza książka, jaką znam. Będzie z tego film?

-  Nie sądzę - odrzekła Mali. - Sigrid Undset odmó­wiła. Uznała, że jak Hollywood nakręci film, to ona nie pozna swojej książki. Myślę, że ma rację.

-  To mnóstwo pieniędzy - orzekła Dorbet, nie podno­sząc oczu znad roboty.

-  Pieniądze to nie wszystko - mruknął Sivert.

-  Tak mówią ci, którzy mają dużo pieniędzy - odcięła się Dorbet. - A co mówią ci, którzy klepią biedę?

-  Dlatego uważam, że podziały społeczne są niespra­wiedliwe - tłumaczył Sivert. - Każdy powinien mieć tyle, by mu starczało.

-  Jeszcze długo tak nie będzie - stwierdził Havard. Zrobiło się późno, kiedy goście zaczęli zbierać się do drogi.

-  To był miły wieczór - powiedziała Mali i ujęła Tord­hild za rękę.

-  Jeszcze raz dziękuję za piękny gobelin - odrzekła Tordhild. - Powiesimy go w izbie na honorowym miejscu.

Ola pomógł Dorbet założyć chustę na ramiona. Dziew­czyna położyła rękę na krzyżu i jęknęła.

-  Z każdym dniem robię się cięższa - przyznała. - Wy­glądam jak słonica.

-  Nieprawda - zaprzeczyła Herborg. - Całkiem dobrze wyglądasz.

-  Nie czujesz nic niezwykłego? - dopytywała się Mali.

-  Nie - zaprzeczyła Dorbet. - Może mi tak zostanie na resztę życia? - roześmiała się i mrugnęła do matki. - To by dopiero było!

-  Wszystko się - ułoży. - Mali poklepała córkę po ple­cach. - Dziecko przyjdzie w końcu na świat.

-  Nie mogę się już doczekać - westchnęła Dorbet.

-  Ty pewnie też, Ola - powiedziała Tordhild. - Domy­ślam się, że się niecierpliwisz.

-  O tak - przyznał. - Najważniejsze jednak, by wszyst­ko dobrze się skończyło.

-  Złego diabli nie biorą - uśmiechnęła się Mali. - Masz silną żonę.

W głębi duszy nie była pewna. Niespodziewane rzeczy zda­rzają się przy porodzie. Nie podzieliła się jednak z nikim swoi­mi obawami. Pożegnali się i wyszli w ciemną jesienną noc.

Herborg skuliła ramiona i chwyciła się Oi.

-  Już jesień - zadrżała, owijając się ciaśniej chustą. - Zimno.

-  Do tej pory jesień nas rozpieszczała - powiedział Havard. - Teraz już się kończy, październik za pasem. Mam nadzieję, że pogoda nie pogorszy się, zanim spędzi­my bydło. Musimy zrobić to w przyszłym tygodniu, Oja. W środku miesiąca przyjdzie czas na owce.

-  Jakoś to będzie - uznał Oja.

Szli razem, aż do miejsca, gdzie droga opadała do Stor­nes. W oknach domu wciąż paliło się światło.

-  Dobranoc i dziękujemy za miły wieczór - powiedzia­ła Mali. - Idźcie ostrożnie.

-  Dobranoc - odrzekł Ola, podtrzymując Dorbet. - Będę na nią uważał - zaśmiał się, pokazując białe zęby.

Zniknęli w ciemności. Havard i Oja ruszyli przodem, Mali i Herborg za nimi.

-  Chciałabym być w ciąży - powiedziała Herborg tęsk­nie i wzięła Mali pod ramię. - Pragnęłabym dać Oi syna.

-  Macie wspaniałą córkę - odrzekła Mali.

-  To prawda. I bardzo ją kochamy. Ale Oja dziedziczył po ojcu i chciałby mieć następcę.

Mali poklepała ją po dłoni. Tęsknota synowej raniła ją boleśnie. Nie mogła dłużej znieść myśli, że Herborg czeka na coś, co nigdy nie nastąpi. Chrząknęła.

-  Sądzę, że nie dane ci mieć więcej dzieci - powiedziała.

Herborg stanęła jak wryta i pobladła.

-  Co ty mówisz?

-  Miałaś okropne zakażenie, pamiętasz?

-  To nie znaczy, że nie mogę...

-  Obawiam się, że nie możesz. Jestem tego pewna.

-  Ale Oja...

-  Oja ma ciebie i Małą Mali. To wiele dla niego znaczy.

-  Ale ja chciałam... Miałam...

Herborg rozpłakała się. Pochyliła głowę, jej ramiona drżały.

-  Nie jest tak źle, jak myślisz, Herborg - pocieszała ją Mali. - Macie piękną i zdrową córkę, która przejmie gospodarstwo po ojcu, kiedy przyjdzie na to czas. Byłoby gorzej, gdybyście w ogóle nie mieli potomstwa. Pamiętaj o Małej Mali - powtórzyła z naciskiem.

Herborg otarła nos rękawem.

-  Oja będzie taki...

-  Nic się nie zdarzy - przerwała jej Mali. - Oja ma wszystko, czego sobie życzył. Uwierz mi!

Herborg chlipała niepocieszona. Mali czuła się strasz­nie. Wiele by dała, by prawda nie była tak brutalna. Cały czas głaskała Herborg po plecach.

-  Nie jest tak źle - szeptała. - Musisz tylko przywyk­nąć. Pamiętaj o Małej Mali!

Weszli na podwórze. Mężczyźni zatrzymali się. Her­borg pociągnęła nosem. Pewnie długo nie zasną, pomy­ślała Mali i pogłaskała ją po policzku. Herborg na pewno powie Oi o wszystkim. To dobrze, przynajmniej będą to mieć za sobą.

-  Czemu płaczesz? - spytał Oja, kiedy wślizgnęli się do sypialni, starając się nie obudzić córeczki. Mała Mali spała słodko pod opieką Ingeborg.

Herborg padła na łóżko, szlochając. Oja usiadł przy niej i objął ją ramieniem.

-  Co się stało? Boli cię coś?

-  Nie możemy mieć więcej dzieci - wydusiła przez łzy. - Mali twierdzi, że to zakażenie, które... że nie może­my... ja nie mogę...

Oja siedział w milczeniu.

-  Będzie dobrze - powiedział po chwili. - Mamy Małą Mali.

-  Chciałam dać ci syna. Dziedzica!

-  Wcale go nie potrzebuję - odrzekł, unosząc jej twarz ku sobie. - Mam ciebie, Herborg, i naszą córkę. Mam wszystko, czego mi trzeba. Nie bierz sobie tego tak do ser­ca. Przynajmniej nie ze względu na mnie.

-  A co z gospodarką?

-  Nasza córka ją przejmie - uśmiechnął się Oja. - Je­stem tego pewien. Kolejna Mali zostanie gospodynią w Stor­nes. I to mnie cieszy.

Pogłaskał Herborg po policzku i pocałował ją w czu­bek nosa.

-  Zapomnijmy o tym, przynajmniej dziś wieczór. To nic złego, Herborg. Czeka nas tyle radości. Zresztą mama może się mylić. Ona też nie wie wszystkiego - pocieszał żonę.

Herborg przytuliła się do niego. Wciąż drżała, ale prze­stała płakać.

-  Kochasz mnie? - pisnęła.

-  Ale głuptas z ciebie. - Ola trzymał ją mocno. - Do­brze wiesz, że tak.

Herborg westchnęła i objęła go w pasie.

-  I nigdy nie przestaniesz kochać? - poprosiła cicho.

-  Zawsze będziemy darzyć się miłością, ty i ja - szep­nął. - Zawsze. Póki śmierć nas nie rozłączy. Przyrzekali­śmy sobie.

Skinęła głową i spojrzała na męża. Jej zapłakane oczy zalśniły.

-  Póki śmierć nas nie rozłączy - powtórzyła z powagą.

  

ROZDZIAŁ 12.

 

Podwórko rozbrzmiewało rykiem krów i stukotem ko­pyt. Padał deszcz, zimny deszcz przechodzący chwilami w śnieg. Zima zwiastowała swoje rychłe przyjście.

Johannes stał na mostku i śledził z zainteresowa­niem tę scenę. Mali stała obok chłopca. Jak co roku przypomniała sobie zdarzenie sprzed lat: Sivert wbiegł między przerażone zwierzęta i omal nie zginął pod ko­pytami rozjuszonej krowy. Johan go uratował, ale zo­stał poważnie ranny. Tamtego dnia powiedziała mu, że go kocha. Siedziała na podwórku, trzymając jego gło­wę na kolanach i mając świadomość, że Sivert ocalał, oznajmiła tamtemu, że go miłuje. To nie była prawda, kochała Siverta. W zamieszaniu jednak wypowiedziała tamte słowa. Wciąż pamiętała światło, które zapaliło się w oczach mężczyzny leżącego i wijącego się z bólu. Uwierzył jej, biedak. Sądził, że między nimi wszystko się odmieni.

Mali wzdrygnęła się.

-  Czyż nie są ładne?

Johannes patrzył na nią zachwyconymi oczyma. Kro­ple deszczu kapały z jego czupryny.

-  Ładne?

Mali nie zrozumiała. Nigdy nie myślała w ten sposób o krowach, ale dla Johannesa taki komentarz był zupełnie naturalny. Wszystkie zwierzęta tak traktował.

-  Ładne - pokiwała głową. - Dzisiaj jednakże nie wol­no się do nich zbliżać. Są poirytowane, nie chcą wracać do obory, skoro spędziły całe lato na wolności.

-  Nie mogą chodzić wolno?

-  Zamarzłyby na śmierć na pastwisku - wyjaśniła Mali i poklepała chłopca po głowie. - Zimę muszą spędzić w ciepłym miejscu.

-  W takim razie pójdę później do obory, by się im przyjrzeć - postanowił Johannes. - Powiem im, że przy­szłego lata znów wyjdą na świat.

-  To dobry pomysł.

-  A kiedy spędzą owce?

-  Jeśli pogoda się nie zmieni, to wkrótce - tłumaczyła Mali. - Owce trzeba wykąpać, a przed strzyżeniem muszą zdążyć wyschnąć. A tu ciągle pada.

Johannes wyciągnął rękę. Ciężkie płatki spadały mu na dłoń i natychmiast topniały.

-  Śnieg - uznał.

-  Śnieg z deszczem - poprawiła go babcia. - Śnieg pewnie zjawi się wkrótce. W październiku nigdy nic nie wiadomo.

-  Będą bić owce, prawda?

Oczy mu pociemniały. Mali skinęła głową.

-  To nieładnie.

-  Dlaczego nieładnie? Mamy owce po to, by dostar­czały nam pożywienia.

-  Wcale tak nie uważam - upierał się. - Nie chcę przy tym być.

-  Ja też nie - przyznała Mali. - Ale muszę im pomóc. Będzie dużo pracy tego dnia.

-  Nie zamierzasz tkać?

-  Tak, ale pomocy im nie mogę odmówić.

-  Mogę przyjść do ciebie do warsztatu, babciu, i zoba­czyć, czym się zajmujesz?

Mali zdziwiła się. Nie miała pojęcia, że Johannesa inte­resują takie sprawy. Chłopiec nieustannie ją zaskakiwał.

-  Oczywiście, że możesz - uśmiechnęła się. - Bardzo bym się ucieszyła. Może chodźmy tam teraz?

-  Najpierw muszę zajrzeć do krów.

-  W takim razie zaczekam tam na ciebie. Nie ruszaj się z mostka, póki krowy nie znajdą się w środku. Dopiero wtedy możesz wejść do obory.

Pokiwał głową, nie odrywając wzroku od zwierząt.

-  Przyjdę - powiedział roztargniony. - Później.

 

Mali tak była zajęta pracą, że dostrzegła chłopca dopiero, kiedy zamknął drzwi za sobą.

-  Jesteś - uśmiechnęła się i wyprostowała plecy. Zatrzymał się przy drzwiach i pociągnął nosem.

-  Dziwny zapach - uznał, krzywiąc się.

-  Zapach wełny - wyjaśniła Mali. - Podejdź bliżej, to wszystko ci pokażę.

Przekroczył skrzynkę z motkami i zbliżył się do stoł­ka, na którym siedziała. Mali odgarnęła mu mokre włosy z czoła. Miał zimną twarz.

-  Byłeś u krów?

-  Strasznie muczały - powiedział zamyślony. - Ale ucieszyły się, kiedy z nimi porozmawiałem. Havard mówi, że je uspokoiłem.

-  Pewnie ma rację - odpowiedziała Mali, skrywając uś­miech. - Spójrz, wiesz, co to będzie?

Przyglądał się gobelinowi, przekrzywiając głowę i za­mykając jedno oko.

-  Kwiaty - zdecydował w końcu. - Łąka i kwiaty.

-  Masz rację. - Mali poklepała go po plecach. - Nie wszyscy widzą to od razu. Nazwałam ten gobelin Letnia łąka.

-  Kto go dostanie?

-  Nie wiem. Wyślę go do Ameryki.

Siedział chwilę, nic nie mówiąc, potem przeszedł przez pokój, podziwiając gobeliny i kilimy.

-  Po co pojechałaś do Ameryki, babciu?

-  Po co? - powtórzyła Mali i spojrzała na chłopca. Stał odwrócony do niej plecami i dotykał tkanej powierzch­ni gobelinu. - Zaprosili mnie ludzie na otwarcie sklepu, w którym miano sprzedawać moje prace.

-  Długo cię nie było - przyznał. - Havard bardzo tęsk­nił. Ja zresztą też.

-  Ale w końcu wróciłam.

-  A nie chciałaś wracać?

Chłopiec odwrócił się i wbił w nią wzrok. Mali zaczer­wieniła się lekko.

-  Co ty wygadujesz? - zaśmiała się nieco nerwowo. - Twój tata też był w Ameryce.

-  Ale my zostaliśmy z tobą, mama i ja.

-  Havard nie chciał ze mną jechać.

Johannes pokiwał głową.

-  Dlaczego Ruth umarła?

Mali wzdrygnęła się. Gdyby inne dziecko zadało jej to pytanie, zbyłaby je zdawkową odpowiedzią. Johannes nie zadowalał się byle czym.

-  Bywają ludzie tak nieszczęśliwi, że nie są w stanie żyć - powiedziała cicho.

-  Ruth taka była?

Mali pokiwała głową. Łzy napłynęły jej do oczu.

-  Dlaczego była nieszczęśliwa?

-  Nie znam odpowiedzi na wszystkie pytania, Johannes. Niektórzy małżonkowie nie potrafią się porozumieć. O ta­kich sprawach nie mówi się głośno, więc pomoc przyszła za późno. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że Ruth cierpi.

Podszedł do stołka i oparł się o nią.

-  Samuel nie był dla niej miły?

-  Nie - odrzekła chrapliwie. - Nie był miły.

-  Wiedziałem - pokiwał głową. - Dostrzegłem to w jego oczach. - Objął ją za szyję i przytulił. - Ty masz dobre oczy, babciu.

Mali trzymała go i uśmiechała się. Znajdowała niezwyk­łą pociechę w dotyku ciepłych rączek i miękkiego policz­ka dziecka.

-  Ruth jest teraz u aniołów. Przytaknęła.

-  Tak myślę.

-  A Samuel?

Mali zawahała się z obawy, że użyje niewłaściwych słów. Johannes odsunął się i spojrzał na nią badawczo.

-  Przecież wszyscy ludzie idą do aniołów po śmierci?

-  Nie wiem, Johannes.

-  Bóg przemówił mu do rozumu - uznał Johannes. - Samuel przeprosił Ruth i teraz jest już im dobrze.

-  Może i tak - pokiwała Mali głową, choć ani w to nie wierzyła, ani tego sobie nie życzyła. Samuel ma smażyć się w piekle przez całą wieczność, pomyślała, czując, jak wzbiera w niej gniew. Nic jednak nie powiedziała. Johan­nes wdrapał się jej na kolana.

-  Dobrze ci, Johannes? - zmieniła temat.

-  Pewnie, że dobrze.

-  I cieszysz się, że macie Marilenę?

Odchylił się w tył.

-  Nie wiedziałaś, że zawsze chciałem mieć siostrzycz­kę?

-  Wiedziałam.

-  Więc teraz mam i bardzo się cieszę. Miło jest mieć siostrę, lubię się nią zajmować. Ona też mnie kocha - dodał nieskromnie. - I jeszcze mam przyjaciela. Czy­tałem w pewnej książce o dwóch przyjaciołach, którzy połączyli się krwią - opowiadał z błyszczącymi oczy­ma. - Nic nie może zniszczyć takiej przyjaźni choćby za sto lat! Zapytam Olę Havarda, czy chce to zrobić. Ale to tajemnica - ostrzegł babcię. - Nikomu o niej nie mów, bo wszystko będzie nieważne.

-  Musicie uważać - zaniepokoiła się Mali. - Może się wam coś stać, jak zatniecie się nożem...

-  To nic groźnego - wyjaśnił Johannes. - W książce wszystko opisano. Nie trzeba dużo krwi.

-  Masz nowych przyjaciół w szkole?

-  Mam, ale nie najlepszych - odrzekł poważnie. - Jest tylko jeden najlepszy przyjaciel.

-  Ola Havard?

Pokiwał potakująco głową i znów wbił wzrok w Mali.

-  Źle się z nim dzieje - oznajmił nagle. - Mam nadzie­ję, że nie umrze.

-  Chyba oszalałeś, mój chłopcze! - przeraziła się Mali. - Co się z nim dzieje?

-  Nie wiem, ale mówi, że nie chce mieszkać w Storhaug. Laura wciąż gdzieś lata, a Gunvald go nie obchodzi. Chciałby mieć tatę, tak jak wszyscy.

-  Nie wszyscy mają ojca - powiedziała z niepokojem Mali. - Wiele dzieci żyje bez ojców.

-  On to wie. Nie chce, żeby jego tata wrócił, bo nie może wrócić. Przecież nie żyje. Chciałby mieć takie­go niby-tatę, tak jak Marilena. Kogoś, kto by się o niego troszczył.

-  My troszczymy się o niego.

Johannes pokiwał głową w zamyśleniu.

-  Ola Havard wie. Chciałby przenieść się do Stornes, tak powiedział. Zapytaj jego matkę, może się zgodzi - do­dał. - Tak byłoby dobrze.

-  Nie sądzę. - Mali unikała wzroku chłopca.

-  Możesz spytać.

-  Najpierw porozmawiam z Havardem. Nie sądzę jed­nak...

-  Porozmawiaj - uśmiechnął się Johannes. - Może się uda. - Przeciągnął dłonią po włosach i ruszył do drzwi. - Obiecałem wrócić do domu na obiad. Która jest godzina?

-  Po dwunastej - odrzekła Mali. - Czas na ciebie. Odwrócił się w drzwiach i uśmiechnął się szeroko i cie­pło.

-  Pięknie tkasz - powiedział z uznaniem. - Wrócę po obiedzie - obiecał.

Mali wsłuchała się w odgłos niknących kroków. Po raz kolejny pomyślała o szczęściu, jakie spotkało ich wszyst­kich po powrocie Siverta do domu. W najśmielszych ma­rzeniach nie spodziewała się takiego rozwiązania, a teraz wszystko układało się pomyślnie. Minął czas lęków i nie­szczęść, które prześladowały ją dawnymi laty. A może nie minął, może po prostu żal i troski zbyt mocno przysłoniły jej radość życia. Smutek i radość to dwa strumienie spadające razem stromym górskim zboczem. Zawsze razem, trzeba tylko umieć je dostrzec.

Trzasnęły drzwi na dole. Mali wstała i podeszła do okna. Johannes pędził przez podwórze, a poły płaszcza powiewały za nim jak dwa skrzydła. Mali uśmiechnęła się ciepło. Mocno kochała tego chłopca. Niebezpiecznie moc­no. Gdyby coś się wydarzyło...

Ciesz się, póki możesz, szepnął jakiś głos. Dosyć ma dzień swojej biedy.

Westchnęła i wróciła do pracy.

 

Wietrzna noc zdmuchnęła z drzew resztkę liści. To naj­smutniejsza pora roku, myślała Mali, wyglądając przez okno. Było szaro i ponuro. Znikąd pociechy.

Havard spodziewał się niepogody i zdecydował spędzić owce z gór wcześniej niż zazwyczaj.

-  Lepiej dmuchać na zimne - oznajmił. - Trzeba je wy­kąpać, wysuszyć i ostrzyc, więc...

-  W Granvold noszą się z tym samym zamiarem - po­wiedział Oja. - Ola chce też spędzić owce teraz.

-  Mogę pójść z wami? - spytał Johannes. Siedział na kanapie i machał nogami.

-  Jasne - przytaknął Havard. - Każda para rąk się przy­da - dodał z uśmiechem. - A z ciebie już prawdziwy parobek?

Johannes zgodził się. - Mogę je pędzić i kąpać - oświad­czył. - Ale nie chcę być przy uboju.

-  Dobrze to rozumiem - odrzekł Havard.

Uzgodniono, że spędzą owce następnego dnia przed południem. Johannes miał wolne w szkole i obiecał stawić się o godzinie ósmej.

-  I powiedz mamie, że zjesz z nami - powiedział Havard, potrząsając dłonią chłopca i potwierdzając umo­wę. - Nasi parobkowie zawsze dostają posiłek.

Johannes zeskoczył na podłogę i zaczerwienił się z dumy.

-  Tak powiem - odrzekł i ruszył do drzwi.

 

Mali obudził dziwny dźwięk. Leżała przez chwilę w ciem­ności, nasłuchując. Wiatr potrząsał skrzydłem otwartego okna. Gałęzie gruszy drapały o ścianę, deszcz płynął z nie­ba strumieniami.

Mali wstała cicho i podeszła do okna, na parapecie ze­brała się kałuża wody. Wychyliła się w ciemną noc. Ujrzała szarą ścianę deszczu, wiatr co rusz uderzał o ściany. Biała błyskawica przecięła niebo, a po niej rozległ się grzmot. Mali zamknęła okiennicę, przyniosła ścierkę i starła wodę.

-  Co się dzieje? - Od łóżka dobiegł ją zaspany głos.

-  Burza.

Havard usiadł na łóżku, nasłuchując.

-  Tego się spodziewałem - oznajmił. - Co robisz?

-  Okno się otworzyło. Deszcz napadał do środka.

Położyła się. Przytuliła zimne stopy do ciepłych stóp Havarda. Havard opadł na poduszkę i przyciągnął ją do sie­bie.

-  Nie uda się wam spędzić owiec.

-  Może pogoda się zmieni. Na szczęście nie pada śnieg. Zobaczymy rano.

Mali przywarła do męża, kiedy nad ich głowami rozległ się kolejny grzmot. Prawie już zasypiała, kiedy Havard po­trząsnął ją za ramię.

-  Koń rży na podwórzu, przecież nie nasz. Oba konie są w stajni.

-  Koń? - Mali usiadła raptownie, czując, jak zimny pot oblewa jej ciało. - Sprawdzę.

Wsunęła stopy w pantofle i narzuciła na siebie swe­ter Havarda. Wyszła na korytarz i wyjrzała przez okno wychodzące na podwórze. Z początku nic nie dostrzegła przez ścianę deszczu, lecz kiedy błyskawica rozdarła ciem­ność, zobaczyła konia i wóz. Ktoś biegł skulony w kierun­ku drzwi wejściowych.

Mali ruszyła w dół schodów i dotarła do sieni jedno­cześnie z przybyszem.

-  Na Boga! - krzyknęła przestraszona na widok ocie­kającej wodą postaci. - Ola!

-  Musisz jechać ze mną do Granvold - wysapał prze­straszony i złapał ją kurczowo za ramię. - Dorbet źle się poczuła!

  

ROZDZIAŁ 13.

 

Mali biegła do wozu w strugach deszczu. Echo grzmotu przetaczało się po górach, a błyskawice na krótką chwilę rozświetlały okolicę.

-  Co za pogoda - powiedziała, sadowiąc się koło Oli. Kiwnął głową z roztargnieniem, był blady i napięty.

Mali poklepała go po kolanie.

-  Wszystko będzie dobrze.

-  Niedobrze z nią - wykrztusił. - Jest mokra od potu.

-  To nic niezwykłego - stwierdziła Mali, ocierając twarz.

Deszcz przemoczył ją w kilka chwil. Będzie musiała się przebrać na miejscu. Pożyczy coś od Marit. Rzeczy nie będą pasować, ale grunt, by były suche.

Kiedy wóz wytoczył się z podwórka na drogę, Mali dostrzegła, że ulewa zmyła ją w wielu miejscach. Strach zmroził jej krew w żyłach: co będzie, jeśli nie zdążą spro­wadzić akuszerki na czas? Mali zamierzała wysiąść w Granvold i wysłać Olę do Kvannes. Kontakt telefoniczny był niemożliwy, centralę bowiem wyłączano nocą.

-  Droga jest w kiepskim stanie! - krzyknęła przez deszcz. - Sądzisz, że da się dojechać do Kvannes?

-  Nie wiem - odrzekł Ola, usiłując utrzymać przera­żonego konia ha trakcie. Ilekroć rozlegał się grzmot, koń uskakiwał w bok. - Spróbuję.

W oknach Granvold paliło się światło. Mali nie mogła opanować niepokoju. Dorbet była wprawdzie młoda i sil­na, ale poród to zawsze wielka niewiadoma. Nieobecność akuszerki dodatkowo pogorszyłaby sprawę, Mali czułaby się znacznie pewniej, mając ją u swego boku.

-  Sprowadź Sigrid Innstad, Ola - zdecydowała. - Nie wiemy, czy zdołasz dojechać do Kvannes, a ja potrzebuję pomocy.

-  Matka jest...

-  Nie, Marit mi się nie przyda - odrzekła naprędce. - Sprowadź Sigrid. I jedź ostrożnie, na drodze mogą leżeć zwalone drzewa.

Skinął głową. Strugi deszczu ściekały z ronda jego fil­cowego kapelusza.

-  A jeśli Dorbet będzie mnie potrzebować?

-  To potrwa, Ola. Zdążysz wrócić - powiedziała uspo­kajająco i klepnęła go w ramię. - A jeśli droga jest prze­jezdna, ściągnij tu akuszerkę.

Drzwi się otworzyły i Marit wystawiła głowę na deszcz. Mali ruszyła schodami w górę.

-  Jak dobrze, że jesteś! - wykrzyknęła Marit i złapała ją za rękę. - Dorbet czuje się fatalnie!

Była wyraźnie poruszona, czerwone plamy wystąpi­ły jej na policzki, włosy, zwykle starannie upięte, miała w nieładzie.

-  Wszystko będzie dobrze - powiedziała Mali z nieco udawanym przekonaniem. - Będzie dobrze.

Stała w progu. Z jej ubrania i włosów płynęły strużki wody.

-  Muszę się przebrać, Marit. Dasz mi coś suchego?

-  Oczywiście. Wejdź do izby. Kazałam rozpalić w pie­cu i zagrzać wodę.

Mali zdjęła chustę, wyżęła włosy i doprowadziła je do ładu. Kiedy Marit wróciła z suchym odzieniem, wyszła do sąsiedniego pokoju. Nie chciała się przebierać w obecno­ści Marit i służącej.

-  Dokąd pojechał Ola? - spytała Marit, kiedy Mali wróciła w za krótkiej i zbyt obszernej sukni.

-  Pojechał po akuszerkę - odrzekła Marit. - Deszcz podmył drogę, więc nie wiem, czy zdoła do niej dotrzeć. Poprosiłam więc, by przywiózł Sigrid Innstad. Będę po­trzebowała kogoś do pomocy...

-  Przecież ja tu jestem!

-  Obawiam się, że to nie na twoje siły, Marit. Nie masz doświadczenia w tych sprawach. - Mali szukała przekonu­jącej wymówki. - Zadbaj lepiej o to, abyśmy miały wodę i to, co potrzeba.

Marit ściągnęła usta w proteście, ale nie odezwała się ani słowem.

-  Chcę teraz zobaczyć Dorbet.

-  Pójdę z tobą - rzuciła Marit. - Sprawdźmy, czy masz rację.

Mali nie mogła jej tego odmówić. Razem wyszły do ciemnej sieni. Nad domem rozległ się grzmot, a błyskawica oświetliła wejście na poddasze. Deszcz bębnił o dach i okna.

-  Co za noc - mruknęła Marit. - Jakby nastał sąd osta­teczny.

Mali nic nie powiedziała, ale porównanie nie przypad­ło jej do gustu. Wszystko będzie dobrze, jeszcze raz powtó­rzyła sobie w duchu. Pogoda nie ma z tym nic wspólnego. Da sobie radę, nawet bez akuszerki. Sigrid ją zastąpi.

 

W sypialni Dorbet i Oli paliło się światło. Kiedy kobie­ty pojawiły się w drzwiach, z krzesła przy łóżku Dorbet zerwała się służąca i bezszelestnie wyszła z pokoju. Dor­bet obróciła głowę. Włosy dziewczyny rozsypały się na poduszkę. Była blada, skórę na czole i nad górną wargą pokrywały kropelki potu. Jej twarz rozjaśniła się na widok Mali.

-  Mamo! - szepnęła i wyciągnęła rękę ku Mali. - Jak się cieszę, że jesteś! Strasznie się czuję.

Mali przysiadła na brzegu łóżka i chłodną dłonią odgar­nęła włosy z czoła córki. Uśmiechnęła się uspokajająco.

-  Tak zwykle bywa, ale to minie.

-  Kiedy przyjedzie akuszerka?

-  Nie wiem, czy w ogóle przyjedzie - przyznała Mali. - Jest burza i deszcz podmył drogę. Ola usiłuje przebić się do Kvannes... Posłałam po Sigrid - dodała.

Dorbet ze świstem wciągnęła powietrze. Jej twarz wy­krzywił grymas bólu. Mali położyła dłoń na jej brzuchu.

-  Od jak dawna masz skurcze?

-  Od wczoraj wieczora - syknęła Dorbet, kiedy ból ustąpił. - Z początku nie było tak źle, za to w nocy... Po kilku godzinach nie mogłam już wytrzymać i posłałam Olę. No, może po godzinie - przyznała niechętnie. - Bar­dzo się przestraszyłam...

Potężny grzmot wstrząsnął szybami. Deszcz się wzmógł.

-  Nie ma się czego bać - uspokajała ją Mali. - Dam ci coś do picia, a potem będziemy czekać. To potrwa.

-  Wszystko dobrze wygląda? - spytała Marit od drzwi.

-  Tak. Możesz zejść na dół i przynieść to, co potrzeba? Ręczniki i coś dla dziecka. I dzban gorącej wody. Zadbaj o to, by nie zabrakło gorącej wody.

Marit skinęła głową i złapała za klamkę.

-  I przynieś kawę, Marit - dodała Mali. - Kubek kawy dobrze by mi zrobił.

  

Czas płynął wolno, burza za oknami nie słabła. Sigrid zjawiła się niepostrzeżenie i Mali przyjęła jej przybycie z wdzięcznością, zwłaszcza że misja Oli się nie powiodła. Parę kilometrów przed Oppstad drogę zagrodziły mu zwa­lone drzewa.

Dorbet zapadała w niespokojny sen między skur­czami. Mali niepokoiła ich siła i to, że nie wywoływały żadnego skutku. Dziecko w łonie Dorbet nie przesunęło się ani o centymetr. Mali pokręciła głową i spojrzała na Sigrid.

-  To za długo trwa - powiedziała zatroskana. - Nie ro­zumiem, skurcze są bardzo silne.

Sigrid przytaknęła. Siedziały obie na stołkach przy ma­łym stoliku i obserwowały Dorbet.

-  Jest młoda i silna - uznała Sigrid. - Poród może być ciężki, ale na pewno da sobie radę.

-  Nigdy w to nie wątpiłam - powiedziała Mali. - To jednak za długo trwa, zaczynam się bać o dziecko.

-  Słyszysz je?

-  Serce bije trochę nieregularnie - szepnęła Mali, sta­rając się, by jej słowa nie dotarły do uszu córki. - To mnie niepokoi. Dorbet da sobie radę. Co będzie jednak, jeśli dziecko urodzi się martwe? Nawet nie chcę o tym myśleć.

 

Minęły jeszcze dwie godziny. Skurcze następowały teraz jeden po drugim. Dorbet nie miała ani chwili wytchnie­nia, leżała bezwładnie z twarzą opuchniętą z wysiłku i obrzmiałą. Mali współczuła jej niepomiernie. Obecność przy narodzinach dziecka zawsze była dla niej szczegól­nym doświadczeniem, tym bardziej szczególnym, gdy ro­dzącą była jej córka. Czuła się tak, pomagając przyjść na świat Marilenie, czuła się tak i teraz. Jej serce krwawiło, widząc bezradność i ból córki.

-  Mamo...

Mali odwróciła się od stolika. Sigrid nie było, zeszła na dół, by coś zjeść. Za oknem wciąż panowały ciemności.

-  Tak, córeczko? - spytała cicho, podchodząc bliżej.

-  Boję się.

Mali przysiadła na łóżku i wzięła ją za rękę.

-  Nie ma czego się bać.

-  To tak długo trwa, jestem wykończona.

-  Niedługo będzie po wszystkim.

Twarz dziewczyny wykrzywiła się. Chwyciła się Mali, kiedy kolejny skurcz wstrząsnął jej ciałem. Pot i łzy spły­wały po jej policzkach.

-  Dorbet...

-  To kara - jęknęła Dorbet. - Kara za grzechy. Ola myśli, że był pierwszy... Nie powiedziałam mu prawdy, a teraz...

-  Nie byłaś z nikim innym, jak już go poznałaś - po­wiedziała Mali, ocierając twarz córki. - Tylko to się liczy, Dorbet. On ufa tobie jako żonie.

-  Ale myśli, że...

-  Zapomnij o tym - przerwała jej Mali. - Nic nie musi wiedzieć. Będzie szczęśliwszy, nic nie wiedząc. Dla niego ważne jest to, kogo teraz kochasz. A chyba nie masz wąt­pliwości w tej kwestii?

-  Nie. - Dorbet pociągnęła nosem. - Nie mam. Tylko on się liczy, przecież wiesz.

-  To dobrze.

-  Ale go okłamałam...

-  Po prostu nie powiedziałaś całej prawdy - uznała Mali. - Czasami tak trzeba.

-  Też coś takiego zrobiłaś?

Mali poklepała córkę po dłoni. Jej wzrok uciekł gdzieś w przestrzeń.

-  Robiłam gorsze rzeczy.

Dorbet otworzyła oczy i spojrzała na matkę z zaskocze­niem.

-  Naprawdę?

-  Tak, ale nie chcę o tym rozmawiać. Co się stało, to się nie odstanie. Nie myśl o tym więcej, Dorbet. Nie zakłócaj jego szczęścia. Po co prać stare brudy bez potrzeby? Wszyscy mamy coś na sumieniu. Ścieżki życia bywają kręte.

-  Nie powinno się kłamać - upierała się Dorbet, nie odrywając wzroku od matki. - Sama mnie tego uczyłaś...

-  I nie cofam nauki - odrzekła Mali. - Nie wolno kłamać bez potrzeby. Nie trzeba także mówić prawdy za wszelką cenę, Dorbet. Mówieniem prawdy też można wy­rządzić krzywdę.

Dorbet pociągnęła nosem raz jeszcze i uspokoiła się. Nie na długo jednak, kolejny skurcz sprawił, że wygięła się w łuk na łóżku. Mali odsunęła na bok kołdrę i unios­ła koszulę rodzącej. Przyłożyła swój wysłużony steto­skop do napiętego brzucha Dorbet i usłyszała szybki, nieregularny puls dziecka.

-  Wszystko w porządku?

-  Tak, w porządku - skłamała. Wstała i przyniosła bu­telkę z ziołowym wywarem. - Wypij jeszcze trochę. Naj­wyższy czas, żeby się zaczęło.

 

Burza przesunęła się w kierunku fiordu, deszcz ustał. Sza­re światło poranka przedarło się przez zasłonę nocy.

-  Przyprowadź Olę - poprosiła Dorbet słabym gło­sem. - Chcę go zobaczyć przed śmiercią.

-  Nie umrzesz, Dorbet - powiedziała z naciskiem Mali. - Jesteś tylko bardzo zmęczona.

-  Przyprowadź Olę - szepnęła Dorbet przez spierzch­nięte wargi.

Mali uniosła głowę i spojrzała na Sigrid.

-  Przyprowadź go.

Sigrid zniknęła za drzwiami. Mali znów przytknęła ste­toskop do brzucha Dorbet. Serce dziecka wciąż biło nie­równym rytmem. Niech się wreszcie zacznie, pomyślała zdesperowana, bo będzie źle.

Zamierzała przykryć Dorbet, kiedy dostrzegła krew. Zamarła z przestrachu, po czym szybko zaczęła wyciągać spod córki zabrudzone prześcieradło. To nie była krew, tylko krew zmieszana z wodą. Szybkimi ruchami ścieliła łóżko, zastanawiając się, jak wywołać parcie. Cóż jednak mogła zrobić? Jedynie czekać, aż zadziałają siły natury.

-  Co robisz? - spytała Dorbet, nie otwierając oczu.

-  Zmieniam prześcieradło. Wody odeszły. Teraz przyjdą bóle parte i zaraz będzie po wszystkim. Dzieciak każe nam dłu­go na siebie czekać - uśmiechnęła się, ukrywając niepokój.

-  Gdzie jest Ola?

-  Sigrid poszła po niego.

Dorbet kiwnęła głową i westchnęła. Mali otarła spocone czoło córki. To prawdziwa godzina próby, pomyślała, patrząc na podkrążone oczy dziewczyny. Pójdzie w zapomnienie, jeśli wszystko dobrze się skończy. Tyle że nie była już tego taka pew­na. Strach ściskał jej serce, ale nie dała tego poznać po sobie. Dorbet potrzebowała wszystkich jej sił i resztek odwagi.

Obróciła się szybko na dźwięk otwieranych drzwi. Si­grid wepchnęła Olę do pokoju. Był blady i z przerażeniem spozierał w kierunku łóżka.

-  Nie dzieje się nic złego, Ola - wyjaśniła Mali. - Poród się przedłuża. Dorbet jest bardzo zmęczona, ale chciała się z tobą zobaczyć.

-  Ola...

Dorbet otworzyła oczy i wyciągnęła rękę do męża. W dwóch szybkich krokach znalazł się przy niej i przy­kucnął koło łóżka.

-  Moja Dorbet - szepnął. - Jesteś taka dzielna.

-  Nieprawda - jęknęła. - Dziecko nie chce wyjść, a ja już nie mam sił. Chyba umrę!

Ola rzucił Mali przerażone spojrzenie. Pokręcił głową.

-  Nie umrzesz - zapewnił ją Ola i pogłaskał po policz­ku. - Chcesz, żebym był przy tobie?

-   Tak. Wytrzymasz?

Przytaknął, ale nie miał pojęcia, na co się zgadza. Kie­dy nadszedł kolejny skurcz, zbladł jak ściana, a krople potu wystąpiły mu na czoło. Wydawało się, że zaraz ze­mdleje, ale zdążył złapać się wezgłowia. Zjawienie się Oli spowodowało jednak cudowną odmianę. Poród się zaczął. Mali nie miała pojęcia, jaki jest stan dziecka, ale przynaj­mniej pojawiła się nadzieja.

Przyszła godzina, której żadne z nich nigdy nie miało za­pomnieć. Dorbet straciła kontrolę nad sobą, wstrząsana falami bólu, przywarła do Oli i głośno krzyczała. Ola trzy­mał ją z całych sił, ale nie był w stanie wydusić z siebie jednego słowa pociechy, przerażony, wrzucony niespo­dziewanie w środek kobiecego świata, o którego istnieniu nie miał dotąd pojęcia.

Kiedy Mali dostrzegła główkę, Dorbet poddała się. Opadła na poduszki, płacząc bezsilnie.

-  Nie mogę - szlochała. - Dajcie mi spokój!

-  Nie, teraz musisz nam pomóc - błagała Mali. - Mu­sisz przeć, Dorbet! Dziecko nie urodzi się, jeśli nie bę­dziesz przeć. Słyszysz mnie?

-  Nie mam już siły - mamrotała Dorbet. - Nie chcę!

-  Dorbet, musisz...

Ola pogładził ją po twarzy, próbując wesprzeć Mali.

-  Ani słowa - syknęła Dorbet w odruchu nagłej zło­ści. - Miałeś z tego jedynie przyjemność, tryku jeden!

Ola zaczerwienił się i odwrócił głowę. Mali położyła dłoń na jego ramieniu.

-  Wcale tak nie myśli. Nie wie, co mówi.

Kiedy pojawił się następny skurcz, Dorbet odmówiła współpracy. 

-  Przyj - syknęła Mali. - Przyj, Dorbet!

Dziewczyna nie zareagowała, z jej ust wydobył się prze­ciągły krzyk. Mali zrobiła krok do przodu i mocno uderzy­ła ją w twarz. Krzyk urwał się jak nożem uciął, Dorbet otworzyła oczy i spojrzała z przerażeniem na matkę.

-  Pomóż mi, dziewczyno - rzuciła Mali przez zaciśnię­te zęby. - Pomóż mi!

Podziałało. Dziecko przyszło na świat po dwóch długich skurczach. Mali szybko przecięła pępowinę, uniosła małe ciało i pospieszyła do stołu. To był chło­piec, okrąglutki i zdrowy chłopiec. Z jego płuc docho­dził dziwny dźwięk, Mali chwyciła go za nogi, odwróci­ła i klepnęła w pośladki. W pokoju rozległ się wściekły krzyk. Mali zaśmiała się z radością. Położyła ostroż­nie małego na pieluszkach i spojrzała na Sigrid. W jej oczach pojawiły się łzy.

-  Macie syna - oznajmiła, odwracając się do łóżka. - Pięknego dziedzica!

Ola wstał, łzy płynęły po jego bladych policzkach. Nie puszczał dłoni żony.

-  Mamy syna, Dorbet! - wymamrotał i przytulił ją do siebie. - Syna! On żyje!

Oboje pojaśnieli, kiedy Mali położyła dziecko w ramio­nach Dorbet. Ola szlochał, obejmując ramieniem oboje. Głos odmówił mu posłuszeństwa.

-  Twój syn, Ola! - Dorbet nachyliła się nad małym z czułością. - Nasz syn!

Wyciągnęła niemowlę w kierunku męża.

-  Potrzymaj go - szepnęła. - Jest też twój.

Ola trzymał syna tak ostrożnie, jakby miał w rękach filiżankę z kruchej porcelany. Podniósł błyszczący wzrok na Mali, jego usta drżały.

-  Gratuluję - powiedziała Mali. - Wszystko poszło do­brze, Ola.

Ani słowem nie wspomniała o swoich obawach. Chło­piec był zdrowy i silny, nie ma potrzeby go chrzcić. Jeśli nic się nie stanie - a cóż miałoby się stać? - przed świę­tami Bożego Narodzenia odbędzie się uroczysty chrzest w kościele w Kvannes. Dziedzic Granvold przyszedł na świat!

Sigrid pomogła jej przebrać Dorbet i zmienić pościel.

-  Nie byłam zbyt dzielna - stwierdziła Dorbet z za­wstydzeniem.

-  Uważam, że byłaś - odrzekła Sigrid. - Chłopak dał ci do wiwatu. Tak bywa za pierwszym razem.

-  Kolejny raz będzie nieprędko - rzuciła zdecydowa­nie Dorbet. - Tego jestem pewna.

Ola nie zareagował. Trzymał syna, wpatrując się w nie­go z zachwytem.

-  Oddaj go matce - śmiała się Mali. Dorbet leżała w czystej koszuli na świeżo zasłanym łóżku.

Ola położył ostrożnie chłopca w ramionach żony i usiadł na skraju łóżka.

-  Już jesteś... już wszystko dobrze? - spytał.

-  Już dobrze - skinęła głową Dorbet. - Czuję się, jak­by traktor po mnie przejechał. Tak to jest.

Przesunęła palcem po jedwabistej skórze na główce niemowlęcia i podniosła promienny wzrok na męża.

-  Jest podobny do ciebie - uznała. - Ma taki sam nos. Tatusiowy synek. I jak się teraz czujesz? - uśmiechnęła się, wyciągając do niego rękę.

Ola nie odpowiedział. Ujął jej dłoń i przyłożył do ust, a łzy płynęły mu po policzkach. Taka była jego odpo­wiedź.

  

ROZDZIAŁ 14.

 

Nie było mowy, by Mali wróciła do domu, nie zjadłszy w Granvold wczesnego śniadania. Stół uginał się od przysmaków, wszyscy dostali jajka.

-  To przesada - protestowała Mali.

-  Gdzież tam - promieniała Marit, parząc kawę. - To wielki dzień, nie wiem, jak mam wam dziękować - uśmie­chała się do Mali i Sigrid.

 

Wcześniej Marit przyszła na poddasze, była szara ze zmę­czenia i miała podkrążone oczy. Mali wzruszyła nieomal pokorna radość teściowej jej córki. Marit stanęła przy łóż­ku zapłakana, a kiedy Dorbet podała jej wnuka, omal nie zemdlała. Opanowała się jednak, wyprostowała z godnoś­cią i nie odrywała wzroku od dziecka.

-  Cud - powiedziała - cud prawdziwy! Narodził się następca. Nowy Trygve.

Stary Trygve również pofatygował się na strych. W przeciwieństwie do żony przespał całą noc. Zaspany i rozczochrany, przyszedł zobaczyć wnuka. Nie mówił tyle co żona, ale i on miał szklisty wzrok. Wszyscy głęboko przeżyli narodziny dziecka.

Niełatwo było wygonić Marit z pokoju, przekonał ją dopiero argument, że Dorbet wymaga odpoczynku. Ola został z żoną.

-  Wrócę wieczorem - powiedziała Mali, nachylając się nad córką. - Spróbuj się przespać. Musisz odpocząć, żeby mieć pokarm. I przyjmować gości.

-  Nie mogę uwierzyć - powtarzała Marit, dolewając kawy. - Syn. To prawdziwy cud!

-  Tak, będzie kolejny gospodarz w Granvold - kiwała głową Mali. - Urodził się zdrowy i silny, więc chrzcić go w domu nie trzeba. Będzie pewnie chrzest w kościele w ja­kąś sobotę przez świętami.

-  O tak, chrzciny będą, jak się patrzy - Marit wystąpi­ły czerwone plamy na twarzy. - Co za szczęście!

-  Pilnuj, by Dorbet porządnie wypoczęła - poleciła Mali, zbierając się do drogi. - To ważne.

-  Tak, tak - pokiwała głową Marit. - Zadbam o nią, bądź pewna. Wiedziałam, że z tą dziewczyną zawita do nas szczęście. Wiedziałam od samego początku.

Dobrze, że nie spotkało jej rozczarowanie, pomyślała Mali. Tej nocy pozycja Dorbet w Granvold umocniła się. Nie była już jedynie młodą gospodynią, lecz matką przyszłego właściciela majątku. Na wsi miało to ogromne znaczenie.

 

Kiedy Mali wróciła do Stornes, zastała domowników przy śniadaniu. Zrobił się rwetes, gdy opowiedziała o narodzi­nach chłopca.

-  Kiedy mogę go zobaczyć? - spytał Havard.

-  Wybieram się do Granvold wieczorem - powiedziała Mali. - Możesz zabrać się ze mną. Trzeba jednak dać Dor­bet porządnie odpocząć, zanim wszyscy zaczną zamęczać ją odwiedzinami.

Herborg przysłuchiwała się uważnie wymianie zdań, ale nie odzywała się. Na wieść o narodzinach chłopca na jej twarzy pojawił się wyraz tęsknoty i żalu. Po rozmowie z Mali tamtego wieczora nie wracały już do tego tematu. Mali miała nadzieję, że Herborg pogodzi się z myślą, lecz wyraz jej twarzy świadczył o czymś innym. Kolejna rozmo­wa nie miała sensu, póki Herborg sama nie odczuje takiej potrzeby.

-  Wciągnę flagę na maszt - oznajmił Havard. - Widzę, że w Granvold już to zrobili.

-  Zaraz pewnie zjawi się Johannes - uznała Mali. - Ta­kiej okazji nie przepuści. A ja się położę na godzinkę. Je­stem wykończona.

-  Prześpij się - pokiwał głową Havard. - A wieczorem pójdziemy tam razem.

 

Herborg wybierała się właśnie do spiżarni, kiedy na po­dwórku pojawiła się Tordhild, przed nią biegł Johannes. Herborg zatrzymała się, owinęła szczelniej chustą i spoj­rzała na Stortind, który leżał skąpany w jesiennym słoń­cu. Pogoda była ładna, ale słońce nie miało już tej mocy. Wszystko zapowiadało rychłe przyjście zimy.

-  Witaj - powiedziała Herborg, zbliżając się. - Rozu­miem, że w Granvold coś się narodziło? I tam, i u was wi­szą flagi.

-  Chłopak - odrzekła Herborg.

-  To wspaniale - rozpromieniła się Tordhild. - Pewnie są bardzo dumni.

-  Pewnie tak - bąknęła Herborg, przekładając w rę­kach misę, którą niosła. - Jest komu przejąć gospodar­stwo.

Johannes przebierał niecierpliwie nogami.

-  Wejdę do środka - oświadczył.

-  U was też z czasem pojawi się chłopak.

Herborg pochyliła głowę. - Nie mogę mieć więcej dzie­ci - powiedziała chrapliwie.

-  Nie możesz? Dlaczego?

-  Wdało się zakażenie, kiedy byłam w ciąży z Małą Mali. Mali twierdzi, że... A ona się na tym zna - zakończy­ła smutno.

-  W takim razie jestem w dobrym towarzystwie - po­wiedziała Tordhild, kładąc dłoń na ramieniu Herborg. - Ja też nie mogę mieć więcej dzieci.

Herborg podniosła szybko wzrok.

-  Naprawdę?

-  Tak. Skończy się na Johannesie. Całe szczęście, że mamy jeszcze Marilenę... Ciężko to znosisz? - spytała, pa­trząc na Herborg badawczo.

Herborg pokiwała głową bez słowa.

-  Dobrze to rozumiem - stwierdziła Tordhild, otacza­jąc Herborg ramieniem. - Też tak się czułam. Jakiś czas myślałam tylko o tym, ale teraz jest lepiej. Mamy przecież Johannesa! No i dane mi było przeżyć, że trzymałam w ra­mionach własne dziecko. Tobie też, Herborg.

-  Ale chciałam dać Oi syna... - wyjąkała niewyraźnie Herborg. - Dziedzica...

-  Pewna jestem, że dla Oi nie ma to znaczenia - po­spieszyła z odpowiedzią Tordhild. - Ma ciebie i Małą Mali.

Dziewczynka przejmie kiedyś gospodarkę i może sprawić się równie dobrze jak chłopak. Spójrz na Mali, lepszej gospody­ni szukać ze świecą.

Herborg wciąż stała z opuszczoną głową.

-  Nie daj się złym myślom - ciągnęła z pasją Tord­hild. - Masz męża, który cię kocha, i wspaniałą córkę. Żyj pełnią życia. Syn to nie wszystko.

-  Ale Oja chciał...

-  Rozmawiałaś z nim?

Herborg przytaknęła.

-  A ja wiem, co powiedział: że ma wszystko, czego mu trzeba.

-  Powiedział tak tylko dlatego, bym...

-  Nieprawda - przerwała jej Tordhild. - Wyolbrzy­miasz problem. Rozumiem, że pragniesz syna, ale równie dobrze mogłabyś urodzić pięć kolejnych córek, tego nie da się przewidzieć. Ciesz się tym, co masz, Herborg. Nie pozwól, by nierealne marzenia zakłóciły wasze szczęście.

Herborg uniosła w końcu głowę,

-  Więc naprawdę uważasz, że Oja się... nie gniewa?

-  Jestem pewna - stwierdziła Tordhild. - Wystarczy spojrzeć na niego. Oja jest szczęśliwy. Nie zniszcz tego.

Herborg uśmiechnęła się ostrożnie.

-  Więc spróbuję myśleć o tym, co mam - powiedzia­ła. - Przecież to niemało.

-  No właśnie. - Tordhild ścisnęła ją za ramię. - Do­brze, że mi się zwierzyłaś. Takich spraw nie warto dusić w sobie.

-  Dziękuję - odrzekła Herborg. - Muszę przynieść coś ze spiżarni. Zjecie z nami?

-  Jeśli można. Sivert przyjdzie później, by pomóc w stodole. Więc chętnie...

-  Zjemy więc razem, to zawsze wielka radość. Dziś mamy mięso - dodała. - Johannes się ucieszy.

Na mostku Tordhild odwróciła się i odprowadziła wzrokiem postać Herborg. Dobrze rozumiała ból szwagierki. Uważała jednak, że los jej znów tak mocno nie do­świadczył, w końcu miała jedno dziecko. I może znalazła pociechę w tym, że Tordhild była w podobnej sytuacji, choć z przyczyn zgoła odmiennych.

Taką podjęli decyzję, oboje. Musieli, będąc przyrod­nim rodzeństwem, nie mogli ryzykować. Tordhild nigdy nie przyszło do głowy, by usunąć pierwszą ciążę. Pragnęli dziecka i wszystko, na szczęście, ułożyło się pomyślnie. Nie zamierzali jednak ponownie wyzywać losu, więc Sivert poddał się sterylizacji. Z początku Tordhild nie chcia­ła się zgodzić.

-  Tak nie można - protestowała. - Spotkasz inną... Je­śli umrę lub...

Objął ją wtedy i mocno przytulił. - Powiedziałem to za pierwszym razem i powtórzę jeszcze raz: Dla mnie liczysz się tylko ty. Zawsze może się coś wydarzyć, ale to bez róż­nicy. W moim życiu jest miejsce na jedną miłość. To takie proste.

I stało się, jak chciał.

Tordhild zdjęła buty w sieni i weszła do środka.

 

Dorbet leżała, trzymając synka w ramionach. Niemowlę zasnęło przy piersi, najedzone i zadowolone. Leżało teraz ze złożonymi rączkami jak ksiądz i spało smacznie.

Dorbet dotknęła palcem pokrytej delikatnym mesz­kiem główki i uśmiechnęła się. Jej serce wypełniała mi­łość, jakiej nigdy dotąd nie czuła. Przyłożyła wargi do miękkiego policzka chłopca, chłonąc lekko kwaśny zapach nowo narodzonego. Jest doskonały, pomyślała, przygląda­jąc mu się uważnie. Ma prosty, mały nosek, łukowate brwi i słodkie różowe usteczka. Jej syn! Dorbet westchnęła ze szczęścia i umościła się na poduszkach. Poród przebiegł burzliwie, wzdrygnęła się, lecz teraz było już po wszyst­kim. I warto było, pomyślała, patrząc na śpiące niemow­lę, choć nie zamierzała przechodzić przez to raz jeszcze. Przynajmniej nie od razu. Jej zmaltretowane ciało doma­gało się odpoczynku, ale z podniecenia nie mogła zasnąć. Poza tym Marit co rusz wpadała do pokoju z jedzeniem i piciem i by nacieszyć się wnukiem. W końcu Dorbet mu­siała prosić Olę, by zostawili ją w spokoju.

Przeciągnęła się i westchnęła raz jeszcze. Położyła dłoń na główce niemowlęcia i przyciągnęła je do siebie. Mały poruszył się we śnie i wykrzywił, jakby miał zamiar się rozpłakać, ale też westchnął i spał dalej w najlepsze. Dorbet uśmiechnęła się. Nie mogła się na niego napatrzyć. Zdawał się jej najpiękniejszą i najdoskonalszą istotą, jaką kiedykolwiek widziała. Jej serce wypełniała duma, jakże cieszyła się na myśl, że wszyscy przyjdą podziwiać potomka! Jej wzrok spoczął na pięknie zaścielonej kołysce. Nie zamierzała przekładać tam dziecka, jeszcze nie teraz. Jeszcze nie chciała wypuścić go z ramion. Nie miała po­jęcia, że istnieje taka miłość, że ma w sobie takie nieskończo­ne pokłady troski i dobra. Podniosła głowę, kiedy skrzypnęły drzwi. Ola wsadził głowę do środka.

-  Śpisz?

-  Nie, nie mogę zasnąć.

-  Przecież jesteś wykończona.

Zbliżył się bezszelestnie i nachylił nad dzieckiem.

-  Jest taki ładny!

Dorbet pokiwała energicznie głową.

-  Najładniejszy na świecie.

-  Dobrze się czujesz?

-  Już trochę lepiej, ale nie chcę tego jeszcze raz prze­chodzić. Przynajmniej nie od razu - dodała szybko.

Właściwie szczerze uważała, że jedno dziecko wystar­czy. Nie zamierzała jednak dzielić się z nikim tą myślą. Jeszcze nie teraz.

-  Mam coś dla ciebie.

Ola wyciągnął z kieszeni małe puzderko. Dorbet unios­ła się nieco i przyjęła podarek.

-  Co to? - uśmiechnęła się. - Dzisiaj to kupiłeś?

-  Nie, jakiś czas temu - przyznał. - Ale schowałem na tę okazję.

Dorbet otworzyła puzderko.

-  Ależ Ola...

Zaczerwieniła się z radości. Na ciemnoniebieskiej aksa­mitnej poduszeczce spoczywał pierścionek z białego złota z małym brylantem. Wyjęła go ostrożnie i wsunęła na pa­lec serdeczny lewej dłoni. Pasował idealnie. Brylant jaśniał w świetle, kiedy poruszyła ręką. Rozpromieniona spojrzała na Olę.

-  Jaki piękny! Brylantowy pierścionek. Oszalałeś!

-  Podoba ci się?

-  O tak! Urodziłam syna i dostałam pierścionek z bry­lantem tego samego dnia! Co powie twoja matka? Pewnie uzna, że to wyrzucanie pieniędzy w błoto.

-  Nie sądzę - śmiał się Ola. - Zdaje mi się, że teraz sama pakuje prezent dla ciebie. Moja matka zawsze była tobą zachwycona, ale teraz przechodzi samą siebie. Cały dzień spędziła przy telefonie, chwaląc się tobą i naszym synem.

Dorbet uśmiechnęła się zadowolona.

Niemowlę poruszyło się i otworzyło duże ciemne oczęta.

-  Potrzymasz go, Ola? Usiądź na łóżku i weź go. Ola zrobił, o co go prosiła. Westchnął głęboko.

-  Nie mogę tego pojąć - szepnął. - To nasz syn, Dor­bet.

-  Nasz syn i dziedzic Granvold - potwierdziła Dorbet, kręcąc dłonią. Pierścionek zalśnił. Prawdziwy brylant, po­myślała zachwycona. Prawdziwy brylant!

Chłopczyk skulił się i zaczął krzyczeć. Płuca miał sil­ne, jego wrzask odbił się echem od ścian. Ola cofnął się przerażony.

-  Zgłodniał - powiedziała spokojnie Dorbet i wzięła dziecko. - Szybko wyrośnie, bo je z apetytem.

Odchyliła koszulę nocną, obnażając pierś nabrzmiałą od mleka. Przystawiła niemowlę i owinęła je kocem. Ola sycił oczy tą sceną. Sam niewiele spał tej nocy, czuł się jednak dziwnie rozbudzony i podekscytowany, tak jak żona. Zamierzał wybrać się do karczmy, kiedy Dorbet zaśnie. Zapewne spotka tam tłum mężczyzn, zda sprawozdanie z wydarzeń i odbierze zwyczajowe gratulacje i życzenia. Już się na to cieszył.

-  Mogę wejść? - Marit wsadziła głowę przez drzwi. - Usłyszałam płacz.

-  Wejdź - zgodziła się Dorbet. - Teraz go karmię, a po­tem spróbujemy oboje złapać trochę snu.

-  Nie zdrzemnęłaś się jeszcze?

-  Nie, leżę, przyglądam się mu i nie mogę spać - uśmiechnęła się Dorbet. - Zobacz, co dostałam od Oli.

Wyciągnęła przed siebie dłoń z pierścionkiem. Marit pokiwała głową.

-  Zasłużyłaś - stwierdziła. - Też mam dla ciebie pre­zent. - Podała Dorbet płaskie pudełko. - Miałaś go dostać później, to do twojego stroju.

Była to duża i piękna brosza ze srebra. Dorbet spojrza­ła na teściową z zaskoczeniem.

-  Wielki Boże! - wykrzyknęła, biorąc broszę do ręki. - Ależ śliczna!

-  Podoba ci się?

-  Jest niezwykła - przyznała Dorbet. - Bardzo dzięku­ję, Marit. Sprawiłaś mi wielką radość.

-  I ja się cieszę. - Marit spojrzała na dziecko.

Dorbet skończyła karmić, przykryła się i podała małego teścio­wej.

-  Potrzymaj go, żeby mu się odbiło.

Marit podniosła wnuka i poczerwieniała z dumy. Opar­ła go ostrożnie o ramię i pogłaskała po plecach.

-  Cud! - mruczała pod nosem. - Prawdziwy cud!

 

Zapadał zmierzch, na poddaszu zapalono świece. Dorbet zjadła posiłek, przewinięte niemowlę zasnęło w jej ramio­nach. Leżała, nasłuchując znajomych odgłosów domu. Sprzątano naczynia, zaraz przyjdzie czas dojenia, a potem zjawi się matka. Może ojciec przyjdzie wraz z nią, pomy­ślała z uśmiechem. Jej powieki były ciężkie jak z ołowiu. Podłożyła jedno ramię pod głowę, drugim otoczyła chłop­czyka. Nachyliła się nad nim i ucałowała jego główkę. A potem wszystko rozpłynęło się w miękkim, migotliwym świetle.

 

ROZDZIAŁ 15.

Dzień wstał jasny i spokojny. Dym z komina unosił się ku niebu prostą szarą smugą. Z otwartych drzwi buchała para. Prano, było to ostatnie duże pranie przed nastaniem zimy. Zimą zmieniano wprawdzie pościel i prano odzież, ale znacznie rzadziej niż latem. Dużego prania już nie urządzano, było na to za zimno, a rzeczy by nie wyschły.

Mali wstawiła głowę do pralni. Herborg mieszała dłu­gim kijem w kadzi.

-  Jak ci idzie?

Herborg odwróciła głowę, policzki miała zaróżowione od gorąca.

-  Dobrze - krzyknęła. - Kończę pierwsze gotowanie.

-  A gdzie są służące? Dlaczego ci nie pomagają?

-  Ingeborg zaraz przyjdzie, Ane zmienia pościel na poddaszu. Dam sobie radę. Potem wybieramy się z Tord­hild do Granvold. Dorbet zaprosiła nas na przedpołudnio­wą kawę. Już wstała z łóżka i wyrywa się do ludzi.

-  To dobrze - pokiwała głową Mali. - Zabierzesz Małą Mali?

-  Tak, weźmiemy obie dziewczynki.

Mali spojrzała badawczo na Herborg. Jak się zachowa na widok chłopca? Herborg wydała się jej ostatnio jakoś odmieniona, częściej się uśmiechała. Narodziny dziedzica w Granvold nie pogorszyły nastroju synowej, czego Mali bardzo się obawiała.

-  A co z tobą, Herborg?

-  Dobrze - odpowiedziała dziewczyna i uśmiechnęła się. - Porozmawiałam sobie z Tordhild i ta rozmowa bar­dzo mi pomogła. Pociesza mnie myśl, że nie jestem osa­motniona w mojej doli.

Mali pokiwała głową. A więc tu kryła się tajemnica lep­szego samopoczucia Herborg. Przyczyna, dla której obie kobiety nie mogły mieć dzieci, była wprawdzie bardzo róż­na, ale Tordhild w swej mądrości zapewne nie wyjawiła żadnych szczegółów.

Prawdę znała tylko Mali i Havard. I jeszcze kilku Cy­ganów, pomyślała z lekkim niepokojem. Sami ją odgadli, wbrew woli Mali, ale ufała, że jej nie wydadzą. Z tajemni­cami jest jednak tak, że trzeba trzymać je w małym kręgu osób. Tylko wtedy można czuć się bezpiecznie.

-  Mamy Małą Mali - dodała Herborg. - Ona daje nam wiele radości.

-  To prawda. Cieszę się, że tak to teraz widzisz. Ingeborg pojawiła się w drzwiach, ubrana w wielki far­tuch i chustę na głowie.

-  Jesteś - powiedziała Mali. - W takim razie idę to warsztatu. Pozdrów wszystkich w Granvold, Herborg.

Tego popołudnia do Stornes zawitał Ola Havard. Mali nie wi­działa chłopca od dnia, w którym wykryła siniaki na jego ciele. Tak się jakoś złożyło, że nie było okazji. Teraz pojawił się w progu z tornistrem na plecach. Był dziwnie blady i poważny. Mali przeraziła się na jego widok.

-  Ola Havard - powiedziała, podeszła bliżej i poklepa­ła go po głowie. - Dawno cię nie widziałam.

Chłopak pokiwał głową. Nie odrywał oczu od Havarda, który siedział przy stole, posilając się.

-  Chodź i zjedz coś, chłopcze - przywołał go Havard. - Usiądź koło mnie.

Mali pomogła mu zdjąć tornister. Ola Havard wślizgnął się za stół, spojrzał na Havarda i uśmiechnął się ostrożnie. Havard poklepał go po plecach.

-  Miło cię widzieć - powiedział przyjaźnie. - Pewnie chcesz przywitać się z Johannesem?

-  Tak, ale mogę ci pomóc, jeśli potrzebujesz pomocy.

-  Narąbaliśmy dziś mnóstwo drzewa. Trzeba by ułożyć szczapy koło drewutni...

-  Jestem w tym dobry - oświadczył Ola Havard i od­gryzł kęs z kromki, którą podał mu Havard.

-  Może Johannes do nas dołączy - dodał Havard. - Z takimi pomocnikami w mig uporam się z robotą. Co u ciebie? - dodał mimochodem.

-  Dobrze - szepnął Ola Havard.

-  W szkole dobrze ci idzie?

-  Jakoś idzie.

-  A co słychać w Storhaug?

-  Była młocka, a potem bili owce.

-  Twój brat dobrze się sprawia w robocie?

-  To on przecież przejmie gospodarstwo - odrzekł chłopiec, jakby to zdanie tłumaczyło wszystko.

-  No ale zadowoleni są pewnie, że mają w tobie po­mocnika?

Ola Havard nie odpowiedział na to pytanie i skupił się na jedzeniu. Wyciągnął rękę po kolejną kromkę chle­ba i potrącił szklankę, przewracając ją. Mleko wylało się i spłynęło po krawędzi stołu. Ola Havard zesztywniał na sekundę, a potem wybuchnął przejmującym płaczem. Podniósł ręce, zasłaniając twarz w obronnym geście, jakby się spodziewał, że ktoś go uderzy.

-  Miły mój! - Mali pospieszyła ze ścierką. - Nic się nie stało. Zaraz to wytrę.

Położyła mu dłoń na ramieniu i poklepała, by go uspokoić.

-  Nie płacz, chłopcze. To nic takiego.

Ola Havard pociągnął nosem i przestał płakać. Wolno opuścił ręce.

-  Nie chciałem - powiedział nieszczęśliwy.

-  Pewnie, że nie chciałeś - potwierdził Havard. - Nic się nie stało.

Poszukał wzroku Mali i dostrzegł w nim niepokój. W życiu Oli Havarda wyraźnie nie zaszły żadne zmiany na lepsze.

Kiedy wstawali od stołu, w sieni zrobił się rwetes i drzwi się gwałtownie rozwarły.

-  Witaj, Ola Havard - krzyknął Johannes. - Czekałem na ciebie. Długo zostaniesz?

-  Do niedzieli. - Chłopak spojrzał niepewnie na Mali.

-  Oczywiście - potwierdziła. - Jeśli tylko chcesz.

-  Chcę.

-  W takim razie jutro nocujesz u mnie - zdecydował zadowolony Johannes. - Mama już się zgodziła. Chcesz?

-  No pewnie. Będziemy spać w twoim pokoju?

-  Tak. Możemy gadać całą noc. A Havard powiedział, że da nam deski. Możemy zbudować szałas na jabłoni w ogrodzie. Prawda, Havard?

-  Tak, jeśli obiecacie, że nie zrobicie sobie krzywdy.

-  Nie zrobimy - prychnął Johannes. - Prawda, Ola Havard?

-  Nie - uśmiechnął się tamten. - Jesteśmy już duzi.

-  W takim razie potrzebuję dwóch dużych pomocni­ków do pracy w drewutni - oznajmił Havard. - Zaczniemy od tego.

I całą trójką ruszyli na podwórze.

 

Mali poświęciła chłopcu mnóstwo czasu tego wieczora. Zjad­ła z nim kolację i odprowadziła na poddasze. W ciągu dnia Ola Havard stopniowo odzyskiwał humor. Rumieńce wystą­piły mu na policzki, a w oczach pojawiły się żywe iskierki. Mali pomogła mu zdjąć sweter i badawczo przyjrzała się jego chudym ramionom, ale nie znalazła żadnych śladów ude­rzeń. Miała jednak pewność, że chłopca bito i traktowano surowo. Jego niepewność i lękliwa postawa świadczyły o tym aż zanadto. Mali nie mogła pozbyć się wyrzutów sumienia.

-  Zapomniałem o Burre - rzucił, kiedy opatuliła go kocem.

Wyskoczył z łóżka i zaczął grzebać w tornistrze, w koń­cu wyciągnął z niego zniszczonego pluszowego misia zjed­na nogą.

-  To jest Burre?

Skinął głową i nieco wstydliwie przytulił misia.

-  Też takiego miałam - uśmiechnęła się Mali.

-  A Johannes?

-  Też ma misia - przyznała Mali i dostrzegła wyraz ulgi na twarzy chłopca. - Nazywa go Sofus.

-  Muszę go wszędzie zabierać - powiedział Ola Havard. - Łatwiej mi się zasypia.

-  Rozumiem.

-  Gunvald mówi, że jestem za duży, by spać z misiem.

-  Możesz z nim robić, co tylko chcesz.

-  Mamie to też się nie podoba.

Mali nie odpowiedziała. Rozumiała jednak dobrze, że ten biedny samotny chłopiec znajdował pociechę w towa­rzystwie pluszowego niedźwiadka.

Przeczytała mu bajkę, a kiedy skończyła, zjawił się Havard.

-  Chciałem tylko życzyć ci dobrej nocy.

-  Może chcecie sobie pogadać jak mężczyźni? W ta­kim razie idę. Dobranoc, Ola Havard.

Objął ją chudymi ramionami za szyję, kiedy nachyliła się, by go pocałować. Jej serce krwawiło, wiedziała jed­nak, że nic nie uczyni. Nie była gotowa, by wziąć na siebie tę odpowiedzialność i zmierzyć się z ludzkim gadaniem. Jeszcze nie teraz.

 

Ola Havard zmienił się wyraźnie podczas tych dwóch dni w Stornes. Jego oczy błyszczały, a śmiech rozlegał się w domu i na podwórku. Bawił się z Johannesem, a w prze­rwach między zabawami człapał za Havardem jak szcze­nię. Przy posiłkach siadał zawsze koło Havarda i jadł dużo. Mali uznała, że policzki zdążyły się mu zaokrąglić. Wszystko się skończyło, kiedy przyszedł czas niedzielnego obiadu. Ola Havard pojawił się smutny i poważny.

-  Muszę wracać do domu? - spytał ostrożnie. - Nie mogę zostać jeszcze przez tydzień?

-  Przecież wracasz do szkoły?

-  Mógłbym przez tydzień chodzić z Johannesem.

-  Mamie by się to nie spodobało.

Chłopiec schylił głowę i poddał się. Siedział milczą­cy i dłubał widelcem w talerzu. Mali wstrzymała oddech i spojrzała na Havarda. Wiedziała, czego życzy sobie mąż, ale wydało się to jej niemożliwe. Nie była też pewna, czy przyznanie się do ojcostwa zmieniłoby cokolwiek. Ola Havard musiałby i tak mieszkać z Laurą, więc nie widy­waliby go częściej. Cierpienie chłopca sprawiało jej ból, ale nie zmieniła zdania: jeśli prawda wyjdzie na jaw, lu­dzie zaczną plotkować, a tego chciała uniknąć za wszelką cenę.

Jeśli znów znajdą się na językach, ktoś prędzej czy później wygrzebie historię Siverta i Tordhild, a na to Mali nie mogła pozwolić. Jeśli miała ocalić jakieś dziecko, bę­dzie to Johannes. Johannes był z rodziny, Ola Havard nie. Przynajmniej nie w ten sam sposób.

Ludzie chwalili Mali i Havarda, kiedy ci zajęli się chrześniakiem. Jeśli teraz dowiedzą się, że Havard jest ojcem chłopaka, to sprawy przyjmą inny obrót. Ludzie za­rzucą im brak odpowiedzialności. A jak zachowa się Ola Havard na wieść o tym, że ojciec wyrzekał się go przez tyle lat? Mali wzdrygnęła się i owinęła szalem. Lepiej siedzieć cicho.

 

Wóz ze Storhaug wjechał na podwórze po obiedzie. Plecak chłopca stał przygotowany na mostku, Ola Havard i Jo­hannes bawili się w ogrodzie. Na chwilę mały zapomniał o powrocie do domu.

Mali dawno nie widziała Laury i Gunvalda i skonstato­wała ze zdziwieniem, że bardzo się zmienili. On utył, Laura zmizerniała. Nigdy nie była gruba, zawsze jednak miała peł­ne kształty. Teraz zaś wychudła, jej twarz ściągnęła się w gry­masie.

Weszła na mostek i poszukała Havarda wzrokiem. Gunvald został przy wozie.

-  Gdzie jest chłopak? - spytała.

-  W ogrodzie z Johannesem - odrzekła Mali. - Zaraz go zawołam.

-  Co słychać w Stornes? - Laura puściła odpowiedź Mali mimo uszu. - Byłaś w Ameryce.

-  Tak.

-  A pod twoją nieobecność twój stary zabawiał się nad rzeką - ciągnęła Laura z przebiegłym uśmiechem. - Praw­da, Havard?

Havard poczerwieniał z wściekłości, a w jego oczach pojawiły się niebezpieczne iskry.

-  Mali wie, co zaszło, wszystko jej powiedziałem - rzu­cił. - Twoje kłamstwa na nic się nie zdadzą.

-  To zależy od tego, komu ona zechce uwierzyć - syk­nęła Laura i wbiła wzrok w Mali. - Dobrze wie, co się stało, gdy zeszliśmy się poprzednim razem. Owoc naszej schadzki biega teraz po sadzie.

-  Oszczędź sobie trudu, Lauro - powiedziała spokojnie Mali i położyła dłoń na ramieniu Havarda. Przestraszyła się, że dojdzie do rękoczynów. - Słyszałam o zdarzeniu nad rzeką. Wierzę Havardowi.

-  Tak będzie dla ciebie najlepiej. Wtedy on uwierzy tobie.

-  Uwierzy?

-  Nie udawaj niewiniątka, Mali. Z kim zadawałaś się w Ameryce?

Oczy Mali pociemniały z gniewu. Wciągnęła z sykiem powietrze i spojrzała na Havarda.

-  Zawołam chłopca - uciął dyskusję Havard. - Laura wyjeżdża.

Po tej wymianie zdań pożegnanie nie wypadło najle­piej. Ola Havard założył tornister i niechętnie podreptał do wozu.

-  Ale wkrótce nas znów odwiedzi? - spytał Johannes i wsunął ciepłą piąstkę w dłoń babci.

-  Nie wiem, Johannes - odrzekła wymijająco Mali. - Nie wiem.

 

W pierwszą niedzielę listopada przyszła śnieżyca. Ciężki i mokry śnieg padał całe przedpołudnie. Potem się trochę ociepliło i drogi zrobiły się śliskie.

Tylko Johannes przywitał śnieg z radością. Zbiegł na nartach do Stornes i wpadł do sieni cały pokryty białym puchem.

-  Wielkie nieba! - roześmiała się Mali. - Wyglądasz jak bałwan!

-  Narty nie chcą jechać - pożalił się. - Śnieg się lepi.

-  Może Oja ma jakiś smar w szopie - powiedziała Mali. - Tylko on u nas jeździ na nartach.

Oja wstał, wciągnął buty, narzucił kurtkę i wyszedł z chłopcem na podwórze.

W tej samej chwili zadzwonił telefon.

-  Stornes, słucham.

-  Mali? Mówi Lisbeth Oppstad.

-  Tak, słucham.

-  Mam złe wiadomości. W Storhaug zdarzył się tragicz­ny wypadek. Ola Peder, najstarszy syn Laury, nie żyje.

-  Nie żyje? - Serce Mali zaczęło bić przyspieszonym rytmem.

-  Wyjechał z Gunvaldem saniami po kogoś. Sanie zsu­nęły się po zboczu i uderzyły w skałę. Ola Peder zginął na miejscu.

-  A co z Gunvaldem?

-  Tylko złamał nogę, ale Laura wyrzuciła go z domu. Biedna kobieta oszalała z nieszczęścia. Uważa, że to wina Gunvalda.

Mali ściskała kurczowo słuchawkę, zastanawiając się, co ten wypadek zmienia w ich życiu. Ola Havard stał się spadkobiercą gospodarstwa. To, że Havard był jego ojcem, nie miało znaczenia, dopóki Ola Storhaug figurował w tej roli w kościelnych rejestrach.

-  Musiałam ci to powtórzyć - ciągnęła Lisbeth - bo wiem, że żałobnicy zbierają się dziś wieczorem, a wyście zawsze byli związani z Olą Havardem. Chłopak na pewno jest śmiertelnie przerażony.

Mali w to nie wątpiła. Nikt się nim zazwyczaj nie przej­mował, a w takiej chwili został zapewne zupełnie sam. Laura miała dość własnych problemów, choć właściwie najstarszym synem też zbytnio się nie zajmowała.

-  Więc pojedziemy tam - zdecydowała. - O której jest spotkanie?

-  O szóstej.

 

Mali i Havard uwiązali konia przy spiżarni i szli przez po­dwórze w kierunku oświetlonych zabudowań Storhaug. Kiedy znaleźli się w sieni, dobiegł ich szmer głosów z izby. Zdążyli w ostatniej chwili, drogi były śliskie i przejazd za­brał im więcej czasu, niż się spodziewali.

Kiedy Havard pchnął drzwi i wszedł do środka z Mali u swego boku, rozmowy ucichły, a wszystkie twarze zwró­ciły się ku nim. Laura siedziała za stołem. Ola Havard stał obok jej krzesła, był blady jak ściana i miał podkrążone oczy. Na widok Havarda i Mali odetchnął. Ruszył ku nim, ale Laura przytrzymała go za rękę.

-  Proszę, gospodarz i gospodyni ze Stornes - syknęła przeciągle.

Wydawała się jeszcze chudsza i bardziej szara niż tego dnia, kiedy Mali widziała ją po raz ostatni. Oczy gorzały w twarzy ściągniętej grymasem.

Mali i Havard zatrzymali się niepewnie.

-  Wreszcie prawda wyjdzie na jaw - ciągnęła Laura i wy­sunęła ku nim drżący palec. - Widzicie ojca Oli Havarda! Oto prawda. Havard Stornes jest jego ojcem. Zaprzeczysz, Havard?

W pokoju zapadła głucha cisza.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 20 Cienie przeszłości
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 20 Cienie przeszłości(1)
(Grzech pierworodny 20) Cienie przeszłości Anne Lise Bogne
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 22 Czas grozy
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 23 Igranie z losem
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 21 Plotki
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 11 Zerwanie
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 16 Chłód
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 05 Księżycowa noc
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 25 Barwy nadziei

więcej podobnych podstron