|
Jeśli media, według terminologii Josepha Klappera, mają moc wpływać na zmianę opinii lub poglądów, zgodnie z intencją nadawcy komunikatu, następnie na zmianę formy lub skali wiedzy oraz zachowanie i utwierdzenie odbiorcy w jego opinii lub wzorze zachowań, to moc środków społecznej komunikacji ma siłę magicznego pocisku, który może razić dowolny obiekt, w dowolnym punkcie, czasie, przestrzeni i z matematycznie wyliczalną skutecznością. Dlatego tak bardzo niepokojące są wszelkie przekazy komunikacyjne o charakterze budzącym lęk, postrach, panikę, poczucie zagrożenia czy narastającą grozę. Postawy takie sprzyjają bowiem w zastraszonym społeczeństwie procesom anomii, atomizacji i indyferentyzmu moralnego.
Jeżeli zgodzimy się z analitykami terroryzmu, że jego głównym i zasadniczym celem jest kreowanie wielopiętrowych poziomów społecznego strachu i manipulacja tym strachem, to w świetle tego wszelkie przekazy mediów masowych wyzwalające w ich odbiorcach różne rodzaje strachu tworzą zjawisko terroryzmu medialnego, którego przejawom warto się bliżej przyjrzeć.
Ze szczególnym rodzajem przemocy medialnej mamy do czynienia wtedy, gdy środki masowego przekazu jawią się jako rodzaj pręgierza. Poddane mu jednostki czy określone zbiorowości negatywnie przedstawiane w mediach zostają wydane na pastwę niezliczonej, anonimowej, wielomilionowej publiczności. Nie mogą się bronić i odpierać zarzutów, zaś możliwość repliki przy ich słabości przekształca się w groteskę. "Ktoś, kto godzi się na wywiad w telewizji, nie należąc do wewnętrznego kręgu dziennikarskich strażników, wkłada głowę w paszczę lwa" - pisze wybitna specjalistka badań masowej komunikacji i opinii publicznej, profesor uniwersytetu w Mainz Elizabeth Noelle-Neumann.
Stawianie pod medialnym pręgierzem łączy się także z prowokowaniem przemocy przeciw określonym grupom, organizacjom lub jednostkom, będącym przedmiotem niechęci społecznej lub wrogości koncernów medialnych. I choć prawo zabrania mediom otwarcie zachęcać do przemocy czy nienawiści, to mogą one świadomie demonizować określone grupy czy podmioty w taki sposób, że zostają one narażone na realne ryzyko przemocy ze strony pojedynczych osób lub całych społeczności.
Pręgierz, który w efekcie niszczy czy zadaje śmierć cywilną, wymierza razy bardziej bolesne niż śmierć fizyczna, dlatego że żonglując odpowiednio prawdą i kłamstwem, służy wyłącznie kłamstwu, stając się zaprzeczeniem swojej istoty i swego znaczenia. Gdy za tak bolesną karą staje fałszywe oskarżenie, mamy do czynienia z działaniem ukrytym, przybierającym różne postaci, z zastawianiem pułapek i zasadzek włącznie, charakteryzujące metodę kłamcy. Można rzec, iż mamy do czynienia z działaniem diabolicznym.
Jak zauważa autor znakomitej książki "Filozofia kłamstwa" Wojciech Chudy: "Diabeł stanowi personifikację kłamstwa, jest kłamcą, który kryje się za nicością, za Nieuchwytnym, jedynie podejrzewanym, wyczuwanym i rodzącym zwątpienie". Jednocześnie za ową dwuznacznością, zwątpieniem i podejrzliwością jawi się bezkrytyczna pewność, dogmatyzm i zaślepienie. Właśnie z takim rodzajem diabolicznej pewności uderza medialny pręgierz2. Badacze coraz częściej przychylają się ku hipotezom łączącym narastanie w społeczeństwie przemocy fizycznej i psychicznej wraz ze wzrostem częstotliwości pojawiania się krwawych scen w przekazach medialnych. Badania psychologów wykazują, iż odbiorcy mediów uczą się agresji, przejmując jej przejawy jako wzory zachowań. Podobnie jak w przypadku innych nawyków społecznych agresywny styl zachowania jest przyswajany w wyniku obserwacji działań otoczenia oraz przekazów medialnych.
W ankiecie przeprowadzonej w więzieniach USA 9 na 10 skazanych uważało, że programy telewizyjne o przestępczości mogą nauczyć kryminalistę nowych chwytów, a 40 proc. przyznało się, że próbowało popełnić przestępstwa, które widzieli kiedyś na ekranie telewizora. Oglądanie przemocy w telewizji przynajmniej pośrednio sprzyja agresji, a bezpośrednio zaburza relacje międzyludzkie.
W Niemczech obliczono, że w czasie 10 lat nauki szkolnej dzieci spędzały przed telewizorem około 18 tys. godzin, w stosunku do 15 tys. godzin spędzonych na lekcjach w szkole. Jak wykazują badania przeprowadzone przez UNESCO, 88 proc. dzieci na całym świecie w wieku 10-16 lat zna Terminatora, postać graną przez Arnolda Schwarzenegera. Można więc mówić o globalnej infrastrukturze przemocy w mediach elektronicznych.
Badania statystyczne i eksperymentalne dowodzą, iż recepcja przemocy obniża wrażliwość widzów na agresję, osłabia powstrzymujące przed nią siły wewnętrzne, zmienia lub zniekształca odbiór rzeczywistości. Badania laboratoryjne potwierdzają wpływ przemocy telewizyjnej na zachowania społeczne. Długotrwałe eksponowanie przemocy w telewizji może wzmacniać agresywne zachowania widzów, osłabiać czynniki powstrzymujące agresję, stępiać wrażliwość na agresję, kształtować u widzów obraz rzeczywistości społecznej niezupełnie adekwatny do stanu faktycznego.
Każdego tygodnia w niemieckiej telewizji emitowane są obrazy zawierające 4 tys. zabójstw. Jak wyliczono, oznacza to pokazywanie zabójstwa co dwie i pół minuty czasu antenowego. Analogiczna sytuacja panuje w całej Europie. Widzowie takich scen stają się niewrażliwi na rzeczywiste skutki przemocy. Nie zdają sobie sprawy z jej konsekwencji. Dlatego bawią się nią - czy to jako dzieci na placu zabaw, czy to jako uczniowie w szkole, gdy imitują zbrodnicze zachowania terrorystów lub agresję osób chorych psychicznie. Mając dostęp do narzędzi przemocy, atakują nimi kolegów lub nauczycieli.
Rozmaite lęki, niepokoje, irracjonalny strach, a nawet fobie budzi także obserwacja brutalnych scen i drastycznych horrorów. Lęki te, zapisując się w podświadomości, mogą mieć charakter intensywny i długotrwały. Nie zawsze można przewidzieć, jakiego rodzaju treści wpłyną najbardziej negatywnie na odbiorcę i na jakiej sferze jego psychiki odcisną największe piętno.
Psychologowie podkreślają, iż chcąc oszacować potencjalną szkodliwość przerażających przekazów, należy dokonać ich typologii (np. zagrożenia fizyczne i psychologiczne), ocenić stopień ich realizmu oraz uwzględnić różne zmienne, np. dojrzałość i stabilność emocjonalną odbiorcy. Ważny jest też kontekst odbioru. Denis McQuail informuje, powołując się na badania holenderskie z 2000 r., iż 31 proc. przebadanych holenderskich dzieci przyznało, że bało się po obejrzeniu telewizji. Obserwacja nastolatków i dorosłych wykazała, że osoby oglądające telewizję co najmniej przez 4 godziny dziennie bardziej odczuwają agresję w stosunku do siebie i uważają świat za bardziej niebezpieczny, niż ci, którzy spędzają przed telewizorem najwyżej 2 godziny dziennie.
Media jako podmioty cechujące się tzw. wyprzedzeniem czasowym narzucają tematy, dostarczając ich niejako na stół swoim widzom. Medioznawcy amerykańscy znaleźli na to określenie "agenda-setting function": funkcja ustalania porządku dziennego. Media ustalają porządek informacji, nadają ton publicznej debacie, wpływają na odbiorców, kształtują opinie całych grup społecznych. Jeśli pomijają określone wydarzenia, to praktycznie nie funkcjonują one w świadomości społecznej. "Kto słyszał o sprawie palestyńskiej czy czeczeńskiej przed spektakularnymi zamachami terrorystycznymi, których głównym celem było zwrócenie uwagi mediów i utrzymanie tego zainteresowania?" - pyta badaczka terroryzmu związanego z RAF. W tej sytuacji obie strony żerują na sobie. Terroryści dostarczają newsy, a media je niemal bezrefleksyjnie podchwytują.
Zastanawiający jest fakt, iż proponowany przez media porządek serwisów informacyjnych układa się w porządek przemocy i strachu. Z racji, iż środki masowego przekazu oferują w przeważającej mierze komunikację jednostronną, odbiorcy czują się wobec takiego porządku bezsilni. Media zaś, posługując się zimną selekcją, prowokują swoich odbiorców do jeszcze bardziej dramatycznych zachowań w celu zwrócenia uwagi na własne przekazy.
Przemoc, efekty specjalne, nieszczęścia u wielu osób wywołują stan fascynacji złem. Jest to świat nierealny, świat symulakrum, który jednak może zamienić się w rzeczywistość. Podejrzenia o istnienie związków między rzeczywistymi aktami przemocy a oglądaniem przestępczości w mediach nasiliły się pod wpływem kilku zabójstw na pozór bez motywu, jak w przypadku masakry w Columbine w USA w 1999 r., gdy dwaj nastoletni uczniowie zamordowali 12 rówieśników i nauczycieli, a 24 osoby ranili. Do podobnych zdarzeń doszło w 2002 r. w Erfurcie w Niemczech, gdy 19-latek zabił 17 uczniów gimnazjum, po czym popełnił samobójstwo. Do podobnych incydentów dochodzi zarówno w USA, jak i w Europie co kilka miesięcy. Pojawia się więc pytanie, w jakim stopniu przemoc propagowana w mediach wpłynęła na sprawców tych szokujących wydarzeń?
W USA odbyło się kilka rozpraw sądowych, w których media były oskarżone o zachęcanie do przemocy. Mimo że żadna z nich nie zakończyła się wyrokiem skazującym, to obserwatorzy procesu podkreślali, iż sprawy przeciwko mediom są niezwykle trudne, gdyż efektem wyroków sądu musiałyby być powszechne zakazy i cenzura.
Badacze mediów jednak wprost mówią o zależnościach między przemocą w mediach a przemocą realną. Denis McQuail zauważa, że niektóre media de facto wspierają kampanie nienawiści, i choć podkreśla także, iż skuteczność mediów uzależniona jest od wielu czynników, to jednak w wielu odnotowanych przypadkach media odegrały znaczącą rolę. McQuail stawia też pytanie szersze - o udział mediów w podżeganiu do wojen, w tym wojen domowych i narodowych. Jest zdania, że są powody, by przypuszczać, iż media przyczyniły się do wzniecenia przemocy etnicznej w byłej Jugosławii na początku lat 90. ubiegłego wieku. Poczucie zagrożenia, będące wartością względną, kształtują media goniące za sensacją i gorącymi newsami. Z tego powodu wiadomości telewizyjne i niemal cała zawartość tabloidów przypomina kronikę kryminalną, a wiele programów publicystycznych ukazuje najdrastyczniejsze zbrodnie. Tego typu obrazy bombardujące konsekwentnie, regularnie każdego dnia odbiorcę mediów powodują u niego poczucie zagrożenia.
Socjolodzy odnotowują zjawisko tzw. facylitacji społecznej, a więc procesu, dzięki któremu jednostki wywierają wzajemnie intensyfikujący wpływ na swoje zachowanie. Przejawiać się to może w ten sposób, że jeśli ze wszystkich źródeł informacji dochodzą głosy o stale narastającej przestępczości, to po jakimś czasie odbiorcy są przekonani o realności tego zjawiska, choć sami z jego przejawami się nie zetknęli. Społeczności towarzyszy także poczucie narastającego wewnętrznego zagrożenia, co powoduje nakręcanie spirali strachu - eskalację społecznego poczucia zagrożenia przestępczością. Jest to zjawisko bardzo szkodliwe, gdyż nie tyle ostrzega, ile paraliżuje społeczeństwo. Zwracają na nie uwagę sami pracownicy policji. Psycholodzy przyznają, iż raz wyzwolony strach trudno jest opanować. Dochodzi do procesu sprzężenia zwrotnego. Sprawcy, wiedząc, że odbiorcy obawiają się ich komunikatów, poczynają sobie coraz śmielej.
Brian Jenkins, ekspert ds. terroryzmu i bezpieczeństwa w RAND Corporation, stwierdził w 1974 r., że "terroryzm to teatr", a ataki terrorystów są często starannie zaplanowane w taki sposób, by przyciągnąć uwagę mediów. O mediach wielu badaczy terroryzmu mówi jako o sojuszniku terrorystów. Media pomagają im, świadomie lub nie, w osiągnięciu celów. Swoje akcje terroryści planują bardzo starannie, tak by przyciągnąć uwagę międzynarodowych mediów elektronicznych i prasy. Analitycy jednoznacznie twierdzą, iż terroryści z biegiem lat eskalują przemoc; przeprowadzane zamachy stają się coraz bardziej krwawe. Podobnie jak w hollywoodzkim kinie akcji także na planie realnym trup ściele się coraz gęściej. Niemieccy terroryści RAF (Rote Armee Fraktion) od początku swojej działalności rozumieli i doceniali znaczenie mass mediów. Po każdym zamachu wydawali "programowe" oświadczenia niezwiązane z konkretnymi akcjami lub przesyłali dla prasy odpowiednie zdjęcia.
Spektaklem medialnym na globalną skalę, nieporównywalnym z niczym innym, był największy zamach terrorystyczny w historii na dwie wieże World Trade Center w Nowym Jorku i Pentagon 11 września 2001 roku. Płonące i walące się wieże pokazywały przez 24 godziny na dobę wszystkie stacje telewizyjne świata, przerywając uprzednie programy. Wieże WTC zawaliły się na oczach niemal całego świata. Widzowie całego globu otrzymali transmisję "live" z apokalipsy.
W świecie cywilizacji informacyjnej szczególny rodzaj terroru obserwujemy podczas wojny informacyjnej. Mamy tu przede wszystkim do czynienia z manipulowaniem informacją. Polega to na wykorzystywaniu prawdziwych informacji, ale w taki sposób, by wywołać fałszywe implikacje, np. drogą pomijania wybranych, istotnych, ale niewygodnych wiadomości, lub poprzez taką ich selekcję, żeby budziły fałszywe skojarzenia. Informacje zmanipulowane zaznaczają mniej lub bardziej realne zalety podejmowanych spraw, natomiast maskują lub przemilczają ich ciemne strony.
Znawcy tematu podkreślają, że szczególnym rodzajem manipulacji z punktu widzenia info-agresora jest "fabrykacja informacji", czyli świadome tworzenie fałszywych informacji i podawanie ich za prawdziwe. Znawca tematu Rafał Brzeski podkreśla jednak, że do "jawnych kłamstw można posuwać się praktycznie bezkarnie po uzyskaniu kontroli nad większością mediów i ośrodków opiniotwórczych przeciwnika. Przy czym istotniejsza jest kontrola nad mediami niż nad ośrodkami opiniotwórczymi".
Albowiem sprawując kontrolę nad mediami - jak zauważa Brzeski - można szybko wykreować posłuszne sobie ośrodki opiniotwórcze, które będą uwiarygodniać sfabrykowane informacje. Informacje zmanipulowane i sfabrykowane wykorzystuje się w walce informacyjnej będącej specyficzną, agresywną formą sterowania społecznego w złej wierze, "zadaniem prowadzącego walkę informacyjną jest zniszczenie przeciwnika za pomocą informacji" - pisze Rafał Brzeski. Głównym pociskiem w walce informacyjnej jest informacja niszcząca, której zadaniem jest osłabiać strukturę przeciwnika, inspirować jego błędne decyzje i działania.
Przykładem wojny informacyjnej może być znana i szeroko komentowana na forach internetowych tzw. operacja Hasbara. Chodzi tu o instrukcję przygotowaną dla sieci ochotników uczestniczących w wojnie informacyjnej w międzynarodowych mediach i internecie. Operacja opatrzona została nazwą "megaphone". Ma wzmacniać, kreować i utrwalać jedne opinie oraz zagłuszać te, które uzna za wrogie i szkodliwe.
Na wstępie instrukcji czytamy: "Mamy przewagę militarną, ale przegrywamy walkę w międzynarodowych mediach. Musimy zyskać na czasie, by wojsko odniosło sukces. Możemy mu pomóc, pozostając kilka minut więcej w Internecie. Ministerstwo Spraw Zagranicznych podejmuje wysiłki, by zrównoważyć media, ale wszyscy wiemy, że ta bitwa rozgrywa się na poziomie ilości. Im bardziej angażujemy się w komentarzach, blogach, odpowiedziach i sondażach, tym więcej zdobywamy opinii przychylnych naszej sprawie". W innym miejscu instrukcji dowiadujemy się, że: "Megaphone wyświetla argumenty dostosowane do aktualnej chwili i wyznacza media, na które należy właśnie zwrócić większą uwagę. Uczestnicy, rekrutowani w Izraelu i w krajach diaspory, mają pełną swobodę formy i treści oddziaływania, ale dla tych, którzy mają mniej czasu, przewidziano gotowce, które da się wkleić wszędzie jednym kliknięciem. Czasem to rozbudowane wypowiedzi, czasem pojedyncze, te same zdania w różnych wersjach, do wyboru w kilku językach".
W wojnie informacyjnej media, nasycając opinię publiczną odpowiednim stężeniem masy informacyjnej, mogą doprowadzić do stworzenia stanu społecznej apatii, przy jednoczesnym umacnianiu wśród odbiorców przekonania, że poinformowanie jest wystarczające do aktywnego uczestnictwa w życiu społecznym. Prowadzi to do pasywnej obserwacji i praktycznie samowykluczenia z czynnego życia społecznego. Robert K. Merton i Paul F. Lazarsfeld, obserwując to zjawisko, nazwali je "dysfunkcją narkotyzującą".
Konkludując, musimy stwierdzić, iż pojęcie terroryzmu medialnego nie stanowi wytworu "semantycznej anarchii", jak powiedziałby jeden z badaczy terroryzmu Conor Gearty. Egzemplifikacja licznych fenomenów terroryzmu medialnego unaoczniła istnienie i skalę tego złożonego i wciąż wymagającego wielu interdyscyplinarnych badań zjawiska.
Jedną z ważnych funkcji mediów jest funkcja kontrolna życia politycznego i społecznego. O mediach wciąż mówi się jako o tzw. czwartej władzy. Funkcja ta może być spełniona jedynie w państwach i krajach, które gwarantują wolność praw swoim obywatelom oraz związaną z tym wolność słowa zagwarantowaną w konstytucji. Jeśli jednak czwarta władza prowadzi własną globalną "grę w strach", to czy można mówić o demokratycznym państwie prawa? Czym jest faktycznie tzw. czwarta władza i czym są środki masowej komunikacji, gdy ich przekazy dezintegrują życie państwowe i społeczne? I to w sytuacji, gdy dla wielu obywateli jedynie media stanowią główne źródło wiedzy o polityce? Co stanie się z poszczególnymi narodami i społeczeństwami, gdy media będą wzmacniać działania grup terrorystycznych siejących strach i nieufność w stopniu narastającym? Wyobraźmy sobie akt terroru bez nagłośnienia w mediach. Czy zjawisko współczesnego terroryzmu zaistniałoby bez wspomagania i siły cywilizacji medialnej?
Wobec tak dramatycznej rzeczywistości nasuwa się kolejne pytanie postawione przez jedną z autorek podejmującą temat terroryzmu medialnego. Dlaczego nie podlega on penalizacji, skoro wszyscy zgadzamy się co do tego, że każda przemoc winna być skutecznie ścigana i karana?
Terroryzm medialny w naszych rozważaniach to przekazy medialne siejące grozę i strach, rozbijające życie społeczne nie tylko narodów, ale w dobie cywilizacji informatycznej życie całych kultur i cywilizacji. Terroryzm medialny przejawia się w przekazach nasyconych przemocą i agresją, w przekazach relacjonujących tzw. terror dnia codziennego, zwykłe życie, w którym agresorami czy terrorystami stają się ojcowie wobec córek, matki wobec mężów i synów. To także przekazy skupiające się na codziennym multiplikowaniu katastrof i wydarzeń dramatycznych, budzących lęk i przerażenie, a stanowiących efekt katastrof związanych z rozwojem cywilizacji technicznej lub związanych z żywiołami natury (tornada, trzęsienia ziemi, powodzie, pożary) itp. I wreszcie to relacje z agresywnych działań terrorystów manipulujących przekazami medialnymi. Ostatni, chyba najmniej opisany dotąd rodzaj terroryzmu medialnego, to wojna informacyjna, ponieważ jej istotą jest ukrycie. Jej odkrycie i demaskacja czyni ją w praktyce nieskuteczną.
Znakomity badacz mediów George Gerbner, komentując swoje badania, zauważył: "W historii ludzkości zdarzały się już bardziej krwawe czasy, ale żadna z tych epok nie była przesiąknięta obrazami przemocy w tym stopniu, co nasza. Kto wie, dokąd zaniesie nas ten potworny strumień widzialnej przemocy (...) wpływający do każdego domu przez migoczące ekrany telewizorów w postaci scen nienagannie wyreżyserowanego okrucieństwa". |
|
|
O tym, że polski wymiar sprawiedliwości porażony jest licznymi patologiami, wiemy nie od dzisiaj, a konkretnie - od samego początku Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, kiedy to na niezawisłe sądy partia nałożyła brzemię misji. Wprawdzie treść misji zmienia się w zależności od aktualnego etapu, kiedy to wczorajsze mądrości zostają unieważnione, a na ich miejsce wchodzą mądrości nowe, ale brzemię misji ciągle jest takie samo: transmitować politykę partii do mas.
Na obecnym etapie, jak wiadomo, sprawą najważniejszą staje się przywrócenie jedności moralno-politycznej, i to w skali całej Europy. Dlatego również do niezawisłych sądów musiały dotrzeć stosowne rozkazy, by w ramach powierzonej im misji szczególny nacisk położyć na zwalczanie przesądów związanych z tak zwaną wolnością słowa. Te przesądy wywodzą się z bałamutnej zasady wymyślonej przez rzymskiego reakcjonistę i homofoba Ulpiana, że cogitationis poenam nemo patitur, co się wykłada, że za myśli się nie karze. Za myśli, to znaczy - za poglądy. Granica między dozwolonym a zakazanym była dla każdego widoczna, bo stanowiła granicę między poglądem a czynem. Ale polityczna gorliwość natychmiast podpowiada, że to nie tylko głupie, ale i szkodliwe, bo jeśli by tak każdy zaczął wypowiadać własne poglądy, to na osiągnięcie upragnionej jedności moralno-politycznej w skali kontynentu musielibyśmy czekać aż do końca świata. Zatem, jeśli już ludzie muszą koniecznie jakieś poglądy wygłaszać, to niech wygłaszają poglądy zatwierdzone przez europejskie autorytety. Dlatego też wynaleziono przestępstwo myślozbrodni, czyli zbrodniczych poglądów, a któż lepiej poprowadzi walkę z myślozbrodniami, jeśli nie niezawisłe sądy? Oczywiście niezawisłym sądom należy włożyć w ręce miecz w postaci ustaw wprowadzających surowe kary, a to za kłamstwo oświęcimskie, a to za kłamstwo klimatyczne, a to za kłamstwo transformacyjne, a to za antysemityzm, a to za ksenofobię, a to za homofobię, ale wiadomo przecież, że nawet najbardziej czujny ustawodawca wszystkiego nie przewidzi i że wymiar sprawiedliwości też powinien wykazać inwencję na swoim odcinku frontu ideologicznego. I okazuje się, że na kim jak na kim, ale na niezawisłych sądach można polegać w każdej sytuacji.
Oto w marcu br. Sąd Najwyższy podjął uchwałę, z której wynika, że za ujawnienie wiadomości stanowiącej tajemnicę państwową odpowiada nie tylko ten, na kim spoczywał prawny obowiązek jej ochrony, ale każdy, kto ją ujawnił. Uchwała zapadła w sprawie dziennikarzy "Rzeczpospolitej", którzy w swoim czasie opisali aferę szpiegowską z udziałem oficerów WP. To stanowisko niezawisłego sądu stwarza niezwykłe możliwości ograniczania swobody wypowiedzi pod pretekstem ochrony tajemnic państwowych. Wprawdzie w Polsce trudno by znaleźć jakąś dziedzinę, w której mielibyśmy jakieś tajemnice; przeciwnie - państwo nasze jest penetrowane na wylot nie tylko przez unijnych urzędników, przed którymi nie mamy przecież żadnych tajemnic, ale i przez agenturę, która specjalnie nie ukrywa nawet finansowego zasilania przez zagraniczne fundacje, ale to nic nie szkodzi, bo przy odrobinie dobrej woli za państwową tajemnicę wymagającą ochrony może ex post zostać uznane wszystko, a już specjalnie - okoliczności rozkradania państwa przez razwiedkę, a w szczególności - kto ile ukradł i gdzie schował forsę. Z uchwały niezawisłego Sądu Najwyższego wynika bowiem, że zdradzić tajemnicę można nawet nieświadomie, to znaczy - nie mając pojęcia, że to akurat tajemnica. Gdyby bowiem wszyscy wiedzieli, że jakaś wiadomość stanowi tajemnicę, to jakaż to tajemnica? Zatem wygląda na to, że jedynym następstwem tej uchwały będzie dalsze ograniczanie konstytucyjnych swobód obywatelskich, co wpisuje się w misję zaganiania europejskich narodów do wspólnej obory, to znaczy, pardon - budowania jedności moralno-politycznej w skali Europy, co na obecnym etapie jest najwyższym nakazem.
Stanisław Michalkiewicz
Z pamiętnika Donalda "Cudotwórcy"
Czwartek, 7.05.2009 r.
Nie zgadzamy się z prognozą Komisji Europejskiej przewidującą w Polsce recesję, bo jest błędna! Wzięła się ona na pewno stąd, że komisarze nie oglądali naszych przedwyborczych reklamówek. Przecież stać nas na gospodarczy cud. Już niedługo przyspieszymy i wykorzystamy rozwój naszej gospodarki. Jean-Vincent, czyli nasz "Jacek" z Ministerstwa Finansów, tłumaczył to już wiele razy. Jesteśmy w znacznie lepszej sytuacji niż kraje strefy euro i to my powinniśmy je ratować, a nie one nas! A gdy wprowadzimy euro (2012 r. jako ostateczny termin też jest niezagrożony), to dopiero zostawimy wszystkich daleko w tyle!
Piątek, 8.05.2009 r.
Nie mam natury człowieka wymiękającego w sytuacjach konfliktowych. Wiem, że Malbork jest twierdzą trudniejszą do sforsowania od Wawelu, ale to nieważne! Uroczystości rocznicowe z okazji 20. rocznicy kontraktowych wyborów nie będą przeniesione z Gdańska do Malborka, ale do Krakowa! Twardym trzeba być, a nie miękkim! Poza tym nie mamy powodów, żeby obawiać się związkowców. Nawet zapraszamy ich na nasze listy wyborcze! Przecież Marian był kiedyś szefem "Solidarności", a teraz będzie z nami! I nikt się go nie boi... Lechu z Gdańska też obiecał, że nie pojedzie na żadne spotkanie Libertasu i będzie świętował tam, gdzie ja.
Sobota, 9.05.2009 r.
Dzwoniła Angela. Prosiła, żebym wszystkiego przypilnował. Najważniejsze, żebyśmy nie podawali ręki tym, co odrzucają traktat lizboński. Powiedziałem jej, że już rozmawiałem z Lechem. Obiecał, że mimo niewielkich zarobków nie będzie robił żadnej dywersji, a tym, co są przeciwko traktatowi, to on może podać co najwyżej nogę. Sytuacja jest chyba opanowana. Janusz z Lublina będzie mógł trochę wypocząć. Chwilowo nie musi pokazywać się na konferencjach prasowych z tym świńskim ryjem ani nawet organizować żadnej zbiórki pieniędzy wśród studentów.
Niedziela, 10.05.2009 r.
Chłopaki od pijaru opracowali nową taktykę przedwyborczą. Zamiast "10 zobowiązań PO" wstawili nowy, 10-punktowy program. Mamy bardzo dobre hasło wyborcze: "Postaw na Polskę!". Wyborcy chyba widzą już, że stawiamy... Danka do niedawna była unijnym komisarzem. Róża reprezentowała Unię w Polsce. Teraz obie zostawiły dotychczasowe stanowiska, bo postawiły na Polskę! Z patriotyzmu wybrały start do europarlamentu z pierwszego miejsca na naszej liście! Żeby mocniej postawić na Polskę, Róża nie chciała nawet chwalić się na karcie wyborczej swoim faktycznym nazwiskiem. Ale Państwowa Komisja Wyborcza się nie zgodziła! Nawet tam sięgają długie łapy opozycji...
Poniedziałek, 11.05.2009 r.
Nasi biznesmeni zaczynają mnie drażnić. Mówią dziennikarzom, że rząd nic nie robi, żeby ratować gospodarkę przed kryzysem, a tylko pozoruje działania! Narzekają, a potem, jakby nigdy nic, będą chcieli stanowisk w zarządach państwowych firm! I żeby im jeszcze ustawę antykominową zlikwidować... Nie zauważyli, że minęły już prawie dwa lata, odkąd nasz rząd uważnie przygląda się sytuacji na rynku finansowym? Nie wiedzą, że bezrobocie spadło, do czego i my się przyczyniliśmy przez zwiększenie zatrudnienia w ministerstwach? Nie czytają gazet, czy co? A może, tak jak związkowcy, działają na zlecenie opozycji?
Wtorek, 12.05.2009 r.
Jacek twardo trzyma się swojej prognozy szybkiego wzrostu PKB. Będzie dobrze! Nawet jeśli Komisja Europejska będzie miała rację i rzeczywiście przyjdzie recesja. Według Jacka, to żaden problem. Ogłosimy wtedy, że wzrost jest, tyle że ujemny... Podobnie w sprawie przyjęcia euro. Termin 1 stycznia 2012 r. jest pewny, ale możliwa jest kilkuletnia zwłoka. O tym, iż można wejść do ERM2, przyjąć euro i jakoś sobie radzić w kryzysie, świadczy przykład Litwy i Słowacji. Odkąd Litwini są w ERM2, bardziej opłaca im się odwiedzać Polskę! Przyjeżdżają, robią hurtowe zakupy, uczą się języka polskiego... Tyle że zamiast "Litwo, Ojczyzno moja", częściej mówią: "Jak dobrze, że Biedronka jest tak blisko".
Środa, 13.05.2009 r.
Nie jest dobrze! Lechu chyba się obraził! Od paru dni wszyscy go ostro krytykowali i teraz nasz noblista znów chce jechać do Madrytu na spotkanie organizowane przez Libertas! Prawdopodobnie za swój występ ma tam dostać 100 tysięcy euro... Zaalarmowałem Janusza. Wiedziałem, że w razie potrzeby da radę szybko zebrać wśród studentów jakąś większą kwotę. Janusz szybko obiecał, że gdyby Lechu zrezygnował z wyjazdu, wtedy dostanie nawet 110 tysięcy euro... Tylko czy nie jest już za późno? Lechu jest tak nakręcony, że nawet te 10 tysięcy więcej może go nie przekonać! I co ja teraz powiem Angeli?
Piotr Tomczyk
Przewodnicząca Rady Miejskiej w Lęborku, wywodząca się z ramienia Platformy Obywatelskiej, Wanda K. kradła prąd. Na posesji do niej należącej znaleziono kilka dni temu nielegalne przyłącze energetyczne. Sytuacja z jednej strony - do tych najcięższego kalibru nie należy, z drugiej jednak strony - pani przewodniczącej grozi kara pięciu lat więzienia, poza tym jest funkcjonariuszem publicznym, czyli osobą zaufania publicznego, na dodatek wywodzącą się z partii rządzącej.
O całym zajściu napisał zaledwie jeden portal internetowy - Wirtualna Polska. - Jeśli coś takiego miałoby miejsce z udziałem działacza PiS, to pan marszałek Komorowski zwołałby konferencję prasową i powiedziałby, że prasa na Jamajce z oburzeniem donosi, iż działacz PiS ma nielegalne przyłącze - żartuje Joachim Brudziński, sekretarz generalny PiS. Jego zdaniem, pomorska Platforma Obywatelska jest środowiskiem dość specyficznym. - Zupełnie inne standardy obowiązują pana prezydenta Karnowskiego w Sopocie, gdzie świadectwo moralności wystawia mu świeżo upieczony minister sprawiedliwości. Czekam, kto teraz wstawi się za panią przewodniczącą Lęborka - mówi już poważnie Brudziński. - Cóż, ryba psuje się od głowy, a głowa Platformy to Platforma pomorska, tam jest przecież matecznik premiera Tuska. Oczywiście, rzecz w skali przestępstw, które dzieją się w naszym kraju, niezbyt wielka, jakieś lewe przyłącze. Natomiast charakterystyczne jest to, że jakoś dziwnie nie interesuje się tym TVN, "Gazeta Wyborcza" czy inne media. Nie mam złudzeń, że gdyby to za naszych rządów przytrafiło się jakiemuś samorządowcowi PiS, a nawet teraz, za rządów PO, kiedy jesteśmy w opozycji, to z lubością by wszyscy mogli o tym przeczytać na czerwonym pasku w TVN. A tutaj, w tym przypadku, jak to się mówi kolokwialnie: "pies mydło zjadł". Nikt o tym nie mówi, więc sprawy nie ma - podsumowuje Brudziński. Inaczej sprawę widzi poseł PO Grzegorz Dolniak. - Uważa pani, że to jest rzecz warta, aby podawać ją w mediach? - odpowiedział nam zdziwiony poseł Dolniak. - Nie rozumiem, co to ma wspólnego z Platformą Obywatelską. Radna w Lęborku podlega takim samym prawom jak każdy obywatel. Każdy, kto dopuścił się wykroczenia, powinien ponieść karę. I nie ma znaczenia, czy to radny PO, czy np. PiS. Tu nie ma żadnej taryfy ulgowej - powiedział nam poseł.
Izabela Borańska
Rewolucja Tuska
Narzeka się często na brak konkretnych osiągnięć rządów PO. Niedawno Rafał Ziemkiewicz napisał w „Rz”, że jest to najgorszy rząd dwudziestolecia. Ale pod rządami Donalda Tuska dokonuje się jednak zasadnicza przemiana polskiej polityki. Gdyby się okazała trwała, Polska już nie będzie taka sama.
Rewolucja ta wyraża się w liczbach. Według wielu badań z ostatniego roku Polacy dobrze zdają sobie sprawę z tego, że rząd Tuska nie może pochwalić się realnymi sukcesami. Według jednego z sondaży 79 proc. badanych nie było w stanie podać żadnego problemu, który rozwiązał rząd. A mimo to Polacy wydają się w swojej większości nadal niezmiernie zadowoleni z dokonanego w 2007 r. wyboru. W tym samym sondażu aż 54 proc. badanych deklarowało, że popiera PO. Wygląda więc na to, że pierwszy raz większość Polaków nie oczekuje od rządzących tego, czego obywatele wymagają zazwyczaj od rządów w krajach demokratycznych - rozwiązywania problemów. Co więcej, wydaje się, że ten rząd nie oczekuje też tego od siebie - co najwyżej byłby skłonny zająć się nimi w przyszłości lub scedować je na społeczeństwo. Determinację rząd Tuska wykazywał tylko w dwóch sprawach - mediów publicznych oraz prywatyzacji szpitali, ale obu na szczęście nie doprowadził na razie do końca.
Wystarczy dobra prezencja
Oczywiście zdolność do rozwiązywania problemów nigdy nie była silną stroną polskiej polityki, a w kampaniach obiecywano co popadnie. Leszek Miller zapowiadał nawet, że na wierzbach wyrosną gruszki. Potem niemal wszyscy rządzili mniej więcej tak samo. Ale dzisiaj polityczna indolencja, nazwana szumnie, lecz niedorzecznie postpolitycznością, została podniesiona do rangi doktryny państwowej i zaakceptowana społecznie.
Czego więc Polacy oczekują od rządu? Po pierwsze, żeby dobrze wypadał, dobrze ich reprezentował i nie przynosił im wstydu - a dokładnie mówiąc tego, co w ich oczach uchodzi za wstyd. Po drugie, żeby zostawił ich w spokoju, jeśli tylko nie zagrozi im kryzys gospodarczy. A po trzecie, by zapewnił im rozrywkę przez gnębienie i piętnowanie tych, którzy zostali uznani za wrogów publicznych.
Rządy PiS w niestabilnej koalicji z Samoobroną i LPR nie robiły dobrego wrażenia. Media się starały jak mogły, by to złe wrażenie pogłębić. Przez ostatnie półtora roku dodatkowo jeszcze przeczerniano przeszłość, zmieniając ją w zupełną karykaturę. Sam PiS zrobił zbyt mało, by się temu przeciwstawić. Na przykład nie sporządził własnego bilansu zamknięcia, nie spróbował zbudować własnej przekonującej kontrnarracji lat 2005 - 2007, która nie ograniczałaby się tylko do słusznych, ale bezradnych, narzekań na media. Oczywiście byłoby to trudne. Trauma porażki była wielka, a przeciwnicy polityczni zastosowali jedną z najbardziej skutecznych w polskich warunkach broni - ośmieszanie i drwiny.
Warto dodać, że dobre reprezentowanie w odczuciu większości Polaków sprowadza się do tego, żeby się dobrze prezentować - w kraju i za granicą. Na tym przecież polegał fenomen popularności Jolanty i Aleksandra Kwaśniewskich. Od tego czasu niewiele się zmieniło. Popularność Radosława Sikorskiego czy Donalda Tuska wynika głównie z tych samych operowomydlanych marzeń. Sukces w polityce zagranicznej to albo pochwały Zachodu, albo uzyskanie z Unii pieniędzy (czy i na co je wydatkujemy, już nikogo nie interesuje), albo wygranie jakichś rozgrywek personalnych, na przykład zablokowanie Eriki Steinbach lub umieszczenie Radosława Sikorskiego na pozycji sekretarza NATO. Polacy nie mają pojęcia o polityce światowej, nie interesują się nią. Nie czytają prasy polskiej, a co mówić o zagranicznej. Dotyczy to także niektórych największych gwiazd polskiego dziennikarstwa. Media polskie donoszą o świecie co najwyżej wtedy, gdy zdarzy się gdzieś katastrofa, na co dzień wolą koncentrować się na wewnętrznych awanturach. Jeśli chodzi o warszawskie plotki i personalne spory, każdy jest specjalistą. Wystarczy ustawić przed kamerą polityka o niewyparzonym języku, trochę go pobudzić, i już program gotowy. Polacy postrzegają więc politykę zagraniczną w znanych sobie kategoriach rywalizacji sportowej, która ma służyć leczeniu ich zbiorowych kompleksów. Nie ma w tej perspektywie wielkiej różnicy między Robertem Kubicą a Radosławem Sikorskim. Dlatego tak łatwo przychodzi rządowi chwalić się rzekomymi sukcesami, jak pakiet energetyczny lub Partnerstwo Wschodnie. W rzeczywistości nasze relacje z sąsiadami wcale się nie polepszyły, co widać natychmiast, gdy Polska odważy się zająć odmienne od nich stanowisko. Nasza pozycja w Europie i w stosunku do USA zdecydowanie osłabła.
NZS na miejsce "Ordynackiej"
PiS doszedł do władzy z bardzo ambitnym hasłem budowy IV Rzeczypospolitej, a więc głębokiej reformy państwa. Cel był prosty i jasny - zbudowanie silnego, suwerennego państwa, które wreszcie upora się z komunistyczną przeszłością i korupcyjnymi układami oraz zniweluje rosnące różnice materialne, nie w imię socjalistycznej równości, lecz narodowej, republikańskiej solidarności. Okazał się wtedy, że był to program ponad siły tej partii, ale - co gorsza - także ponad siłę i ambicję Polaków. Ostatecznie wybrali oni spokój zamiast politycznych sporów, dążenia do przebudowy państwa i politycznej walki o pozycję Polski w Europie. Niechęć do wysiłku intelektualnego i politycznego wynika również z tego, że ostatnie lata były wyjątkowo pomyślne pod względem gospodarczym. Tuska wyniosła do władzy koniunktura. Rosnące zarobki i silna złoty sprawiały, że społeczeństwo stało się względnie zadowolone i syte. Platforma zagwarantowała bezpieczeństwo rozmaitym grupom i środowiskom, zaniepokojonym radykalnymi działaniami, a często samą tylko retoryką PiS - od korporacji adwokackich, przez szarą strefę biznesu, po zatrwożoną lustracją elitę. Wprawdzie PO nie do końca realizuje postulaty tych grup, ostrożnie wybierając „trzecią drogę”, ale faktycznie stała się ich parasolem ochronnym. Świadczyły o tym nominacje Zbigniewa Ćwiąkalskiego i Krzysztofa Bondaryka.
Afery Jacka Karnowskiego i senatora Misiaka pokazały, jak bardzo w PO biznes splata się z polityką. Wprawdzie obaj zostali usunięci z partii, lecz jej systemowy charakter pozostał niezmieniony. Dzisiaj wyraźnie widać, że jej walka z SLD w poprzednich latach, przyłączenie się do idei IV RP, wynikała raczej z chęci pokonania konkurencyjnej, eseldowskiej grupy polityczno-biznesowej, a nie chęci zmiany reguł gry i budowy państwa prawa. Dawni członkowie NZS chcieli zastąpić „Ordynacką”. Nepotyzm PSL został po bardzo krótkotrwałym oburzeniu społecznie zaakceptowany. A fakt, że ministrem mógł zostać Michał Boni, oraz zaciekła obrona Wałęsy są czytelnym sygnałem dla środowisk zaniepokojonych ujawnianiem przeszłości.
Niesiona poparciem większości mediów i grup interesów Platforma doskonale zaspokaja potrzeby ludu na rozrywkę polityczną. Obsługuje wiele gustów, ale obietnica zmiany stylu - z pełnego spięć i nienawiści na pełen rozwagi, spokoju i miłości - została zrealizowana w równym stopniu co obietnica przyspieszenia wzrostu gospodarczego. Tyle że teraz nienawiść kieruje się w stronę tych, których nienawidzić można i należy: od prezydenta przez „pisowskich” dziennikarzy i „pisowskie” instytucje po najsławniejszego magistra historii ostatniego dwudziestolecia Pawła Zyzaka.
Nową cechą dyskursu politycznego jest niemal całkowite wypranie go z treści. Standardem stały się argumenty ad hominem, wyśmiewanie się z nazwisk, happeningi telewizyjne. Przymiotnik pisowski, uchodzący za dyskwalifikującą politycznie i obywatelsko obelgę, używany jest mniej więcej w ten sam sposób co przymiotnik rewizjonistyczny lub syjonistyczny w latach 60. oraz burżuazjny i reakcyjny w latach 50. Stosowany jest do każdego niewygodnego poglądu niezgodnego z linią obozu rządzącego i wspierających go mediów. Politycy rządzącej partii, dysponujący pełnią środków władzy, mówią bez żenady o „pisowskich resztkówkach”, o „pisowskim prezydencie”, o „pisowskich publicystach” czy wręcz „pisowskich lizusach”.
Nie ulega przy tym wątpliwości, że Platforma dokonała prawdziwej rewolucji środków uprawiania polskiej polityki - na gruncie przygotowanym przez Kazimierza Marcinkiewicza. Profesjonalizacja polskiej polityki polega na większej niż kiedykolwiek skuteczności oddziaływania na nastroje społeczne. Platforma sprawnie zarządza zbiorowymi emocjami i wyobrażeniami, wykorzystując niski stopień wykształcenia polskiego społeczeństwa, którego wcale nie podniosło wyprodukowanie przez prywatne pseudowyższe uczelnie tysięcy ćwierćinteligentów (co uznano za jeden z największych sukcesów III RP).
Postpolityczność, czyli prywata
Rządy Platformy stanowią nową jakość w polskiej polityce także pod innym względem. Otóż pierwszy raz się zdarzyło, że ktoś obejmujący urząd premiera otwarcie i niemal całkowicie podporządkował swoje działania osiągnięciu innego stanowiska - tylko nominalnie wyższego, lecz oznaczającego, przynajmniej dotąd, znacznie mniejszy zakres realnej władzy: prezydentury. Tak chwalona „postpolityczność” jest przede wszystkim próbą realizacji tego celu bez względu na koszty, jakie z tego powodu mogłaby ponieść Polska. Podobnie stało się w polityce zagranicznej. Minister postanowił zostać sekretarzem generalnym NATO. Od początku szanse miał nikłe. I bynajmniej nie chodziło tylko o jego stosunek do Rosji. Amerykanie nie mogli nie zauważyć nielojalności Radosława Sikorskiego, i to nie tylko w stosunku do swoich dawnych politycznych sojuszników, lecz także do siebie samego sprzed paru lat. Ponadto Niemcy na pewno nie zapomnieli tego, co mówił, gdy był ministrem obrony w rządzie PiS, choć jego dzisiejsze pokłony w ich stronę oraz stronę Rosji są przyjmowane z satysfakcją. Przekonanie, że po ostatnich wypowiedziach o Steinbach (o tym, że przyjechała do Polski z Hitlerem i razem z nim z niej wyjechała), kanclerz Niemiec mogłaby poprzeć kandydaturę Sikorskiego, świadczy o całkowitej nieznajomości nastrojów nad Szprewą i Renem. Jak wiadomo, sam zainteresowany ogłosił, że nigdy nie był kandydatem. Tę misterną grę mogącą co najwyżej zachwycić publiczność „Szkła kontaktowego” zakończono mocnym akordem - Donald Tusk wystąpił z bezprzykładnym atakiem na prezydenta jeszcze w czasie trwania szczytu. Nawet gdyby wersja zdarzeń prezentowana przez Platformę była prawdziwa, rozpętanie tej awantury pokazuje, jak bardzo dobro państwa zostało podporządkowane osobistym ambicjom tego polityka.
Wszystkie te gry i zabawy nie byłyby możliwe bez innej zasadniczej zamiany - bez nowej konfiguracji polskiej sceny politycznej. Przez lata symboliczna bariera dzieliła ją na dwa segmenty: ludzi „Solidarności” i ludzi PZPR. Tylko nieliczni, jak Barbara Labuda czy Andrzej Celiński, skłonni byli zmienić identyfikację polityczną, mimo że w istocie nie było nigdy zasadniczych różnic między lewicą postsolidarnościową i liberalnymi postkomunistami. Łączyło ich i pokrewieństwo ideowe, i wspólne polityczne interesy. Nie przypadkiem pierwsi na masową skalę zignorowali tę barierę demokraci.pl.
Dzisiaj już ona nie istnieje. Nikogo już nie szokuje widok Onyszkiewicza obok Rosatiego, Lecha Wałęsy i Tadeusza Mazowieckiego stających ramię w ramię z Kwaśniewskim, Danuty Hübner na listach Platformy czy poparcie Tuska dla Cimoszewicza. Platforma przejęła klientelę SLD i dawną klientelę UW, zespalając w jednej wielkiej rodzinie autorytety z jednej i z drugiej strony. Dziś nie ma już obrońców PRL. Nawet eseldowcy o nim jakby zapomnieli. Walka toczy się natomiast o dziedzictwo „Solidarności”. Sztandarem, pod którym skupili się ci koalicjanci, stał się Lech Wałęsa - ale nie Wałęsa przywódca antykomunistycznego powstania, lecz Wałęsa kompromisu, Wałęsa - ofiara IPN, Wałęsa, którego słabości miałyby być usprawiedliwieniem dla niemal każdego TW.
Koniec politycznego postkomunizmu oznacza także ujawnienie sztuczności wszystkich innych identyfikacji politycznych. W rezultacie panuje całkowita dowolność i zmienność. Decydują tylko lojalności grupowe i kalkulacja polityczna. Dawni politycy PiS wspierają Platformę - i vice versa. Można sobie wyobrazić, że w przyszłości politycy centrolewicy lub niektórzy działacze SLD znajdą się w Platformie, która w Polsce chciałaby uchodzić za liberalną, w Europie za chadecką, a w istocie jest przede wszystkim partią antypisowską, pozwalając nawet dawnym beneficjentom PRL przywdziać postsolidarnościowy kostium. W dodatku przeżywamy smutny zmierzch autorytetu politycznego Kościoła. Nie jest on w stanie zmierzyć się z problemem przeszłości. To nie jest już Kościół kardynała Wyszyńskiego. Nie jest to Kościół, który dał światu Jana Pawła II. Nikt już nie jest interreksem.
Koniec pluralizmu?
Spychając medialną ofensywą PiS na margines, wasalizując i przekupując PSL oraz przejmując resztki politycznego postkomunizmu, Platforma ma więc szansę zrealizować to, co kiedyś zapowiadało PiS - budowę partii obejmującej szerokie spektrum wyborców - tyle że w wariancie centrowo-lewicowym. Ten wielki, coraz bardziej realny sukces Platformy zagraża jednak polskiej demokracji. Dotąd żadna partia w Polsce nie była w stanie zmonopolizować sceny politycznej. SLD z powodu swojej haniebnej przeszłości zawsze musiał powściągać swe zapędy i liczyć się z oporem tych Polaków, którzy byli związani z ruchem „Solidarności”. PiS zaś nigdy polskiej demokracji i wolności nie zagrażało - zagrażało tylko establishmentowi III RP. Opór wobec jego działań był zresztą zbyt wielki, aby mogło ono w jakimkolwiek stopniu zagrozić politycznemu lub ideowemu pluralizmowi. Zagrożenie zaś ze strony populizmu w wydaniu plebejskim lub narodowo-radykalnym było tylko płodem histerycznej imaginacji.
Źródłem niebezpieczeństwa nie jest dzisiaj siła Platformy, lecz filozofia i praktyka jej rządów. Po pierwsze Platforma, mająca w swej nazwie „Obywatelska”, traktuje Polaków nie jak obywateli, lecz jak manipulowalną masę, niwecząc niedawne nadzieje na renesans republikańskiego ducha. Świadczy o tym nieznana w rozwiniętych demokracjach kariera specjalistów od wizerunku oraz PR, czyli propagandy.
Po drugie PO dąży bez zahamowań do zniszczenia największej partii opozycyjnej. A ponieważ tego rodzaju dążenie nigdy jeszcze nie zyskiwało taki wielkiego poklasku i poparcia, możliwość zniesienia de facto politycznego pluralizmu staje się realna.
Po trzecie Platforma podjęła działania zmierzające do likwidacji mediów publicznych jako forum publicznej debaty. Media prywatne, których poziom zdecydowanie się obniżył, w pogoni za widzem kierują się zyskiem oraz interesem politycznym właścicieli, a nie troską o jakość polskiej demokracji. Tylko tym daje się wytłumaczyć niemal stałą obecność w nich ludzi, których w normalnym państwie, o jakim takim poziomie cywilizacyjnym, wstydzono by się pokazywać i odmawiano oglądać.
Po czwarte pod patronatem PO nastąpiła daleko idąca degrengolada debaty publicznej. Można dyskutować z poglądami i opiniami, nie da się dyskutować z obelgami. W dodatku wtedy, gdy już padają argumenty, mają czysto instrumentalny charakter. Oto na przykład ci, którzy jeszcze niedawno występowali przeciw jakiejkolwiek polityce historycznej, twierdząc, że zajmowanie się upamiętnianiem przeszłości nie jest zadaniem państwa, dzisiaj chcieliby uprawiać totalistyczną politykę historyczną, zakazując publikacji i przedsięwzięć niezgodnych z przygotowywanymi uroczystościami państwowymi. Destruktorzy narodowych mitów chcą teraz budować spiżowe pomniki - często swoje własne.
Po piąte Platforma pozwala sobie na otwarte lekceważenie podstawowych zasad wolnościowego ustroju - wolności słowa, wolności badań naukowych i autonomii uniwersytetów. Fakt, że premier wypowiada się na temat pracy magisterskiej, że próbuje się przeprowadzić kontrolę na UJ, nasyłając „niezależną” komisję akredytacyjną pod przewodnictwem senatora Platformy (nie przyszło mu oczywiście do głowy, aby po objęciu mandatu zrezygnować z tego stanowiska) oraz nieuzasadniony atak na IPN są rzeczą bez precedensu w ostatnim dwudziestoleciu.
Dekretowanie metodologii
Charakterystyczne jest to, że sprzyjające Tuskowi media zagraniczne przemilczały te zdarzenia, gdyż są one w najwyższym stopniu kompromitujące. Nie do pomyślenia jest bowiem, by w jakimkolwiek kraju zachodnim szef rządu wypowiadał się na temat najgorszej nawet pracy magisterskiej, doktorskiej lub habilitacyjnej. Jedynym zadaniem polityków wobec uniwersytetów jest tworzenie ogólnych reguł ich działalności, a nie ingerencja w treść nauczania lub prac naukowych.
Wystąpienie Donalda Tuska, a potem nadgorliwa akcja minister Barbary Kudryckiej, nie były przypadkowe. Doskonale wpisują się w mechanizm opanowywania sfery publicznej, demonizowania i likwidowania przeciwników ideowych. Nietypowa było tylko próba użycia środków bezpośredniej kontroli. Sposób postępowania w sprawie habilitacji Marka Migalskiego pokazuje, że istnieją metody bardziej efektywne, a nasycone ludźmi dawnego reżimu środowiska akademickie gotowe są do ich użycia.
Tym razem piewcy tolerancji, którzy przy innych okazjach deklamowali przypisywane Wolterowi słowa o tym, że trzeba bronić wolności wypowiedzi także tych, z którymi się nie zgadzamy, milczeli jak zaklęci. W ataku na młodego autora, na jego promotora - jednego z najwybitniejszych polskich historyków - oraz na kierownictwo IPN nastąpiło klasyczne odwrócenie znaczenia słów, zgodnie z najlepszymi wzorami marksistowskiej dialektyki. Nagonka prowadzona jest pod hasłem obrony Lecha Wałęsy przed nagonką, łamanie zasad pod hasłem obrony zasad, oskarżając IPN o partyjność chce się go upartyjnić, a pod pozorem obrony naukowych standardów dokonuje się zamachu na ich podstawę.
Pierwszy raz od lat 50. metodologia stała się sprawą polityczną, choć wszyscy wiedzą, że chodzi o coś zupełnie innego - o nieprzyjemne fakty i mało hagiograficzną narrację. Ci, którzy jeszcze nie tak dawno twierdzili, że bardziej niż dokumentom należy wierzyć składanym ustnie po latach oświadczeniom funkcjonariuszy SB lub że trzeba bezwzględnie ufać każdej, nawet spisanej po latach, relacji ofiar pogromu, utrzymują obecnie, że ustne świadectwa dawnych opozycjonistów czy mieszkańców miejscowości, gdzie mieszkał kiedyś Lech Wałęsa, w ogóle nie mogą być traktowane jako źródła. Nie odróżniają oni źródeł anonimowych od anonimizowanych, których użycie jest standardem w naukach społecznych stosujących metody jakościowe. W istocie zaś rządzący i establishment chcieliby zadekretować taką „metodologię”, dzięki której na końcu zawsze pojawiałaby się książka napisana w duchu profesora Friszkego lub artykuł w stylu niezależnego publicysty Mirosława Czecha.
Nienapisane książki
Tak kompromitująca polskie „liberalne” elity sprawa pokazuje raz jeszcze, jak wiele z mentalności komunistycznej przetrwało w III RP. Bardzo często słyszymy, że nie można badać biografii tych, którzy wywalczyli dla nas wolność. Znaczyłoby to jednak, że ta wywalczona przez nich wolność jest jakąś inną wolnością niż ta, która panuje w krajach prawdziwie demokratycznych i wolnych - i ta, o którą nam kiedyś chodziło. Obama nie wysyła kontroli na Harvard, Merkel nie organizuje konferencji metodologicznych na uniwersytecie w Heidelbergu, Sarkozy nie recenzuje prac magisterskich obronionych na Sorbonie, Bush nie próbował zamknąć ust autorom nawet najbardziej krytycznych wobec niego publikacji. Historia III RP była i jest historią nienapisanych książek, tematów tabu, niedopowiedzeń i sekretów. I nie chodzi tylko o biografie głównych bohaterów czasu przełomu, jak: Wałęsy, Mazowieckiego, Kuronia, Geremka, Michnika, Bujaka, lecz o najważniejsze procesy ostatniego dwudziestolecia od prywatyzacji poprzez budowę partii politycznych, po przekształcenia i trwanie poszczególnych instytucji. Książka Pawła Zyzaka, zestawiając sprzeczne ze sobą wypowiedzi Wałęsy, dotyczące przełomowych chwil jego życia uświadamia nam, jak wiele niewyjaśnionych faktów jest w jego życiu i w całej najnowszej historii Polski.
IV Rzeczpospolita miała być republiką wolności i prawa. Niewątpliwie w ostatnich latach udało się poszerzyć przestrzeń debaty i przestrzeń wolności. Dzisiaj trwa kontrofensywa. Dalsze skonsolidowanie i umocnienie władzy Platformy może naruszyć fundamenty polskiej demokracji. Partia liberałów stała się największym od 1989 roku zagrożeniem dla wolności i suwerenności Polaków. Filozof Joseph de Maistre twierdził, że każdy naród ma taki rząd, na jaki zasługuje. Na pewno należy ograniczyć ważność tego stwierdzenia do narodów wolnych. Inaczej musielibyśmy uznać, że zasługiwaliśmy na rządy Bieruta, Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego. Zapewne Polacy w pełni zasługują na rządy Donalda Tuska. Miejmy jednak nadzieję, że nie zasłużą na jego prezydenturę.
Zdzisław Krasnodębski
Zdzisław Krasnodębski jest socjologiem i filozofem społecznym, profesorem Uniwersytetu w Bremie i UKSW w Warszawie. Współpracuje z „Rzeczpospolitą”
Wieczny ciułacz
Dziura Tuska.
Deficyt budżetowy po marcu 2009 roku wyniósł 10,6 miliarda złotych wobec deficytu po lutym w wysokości 5,27 miliarda.
To daje 58,3% planowanego wykonania budżetu w tym roku - podało Ministerstwo Finansów.
I co ?
I nico ! Nikt nie bije na alarm, nikt nie szuka winnych, nikt nie analizuje jakie to będzie mieć konsekwencje dla finansów UBekistanu.
Teraz przynajmniej wiemy po co Vincentowi 20,5 mld USD lini kredytowej z MFW.