LEOPOLD STAFF - Wybór poezji
Ze wstępu:
Krótkie przypomnienie:
Leopold Staff to poeta, dramatopisarz i tłumacz. Urodzony 14 września 1878 we Lwowie, zmarł 31 maja 1957 w Skarżysku Kamiennej. Po zdaniu matury w V Gimnazjum Klasycznym we Lwowie studiował prawo, a następnie filozofię i romanistykę na Uniwersytecie Lwowskim. W okresie studiów należał do Stowarzyszenia Czytelni Akademickiej wraz z W. Kozickim, S. A. Muellerem i O. Ortwinem (z tym ostatnim łączyła go wieloletnia przyjaźń). Był członkiem redakcji wydawanego w Krakowie pisma akademickiego "Młodość" (1898-1899). Od 1900 należał do grupy poetyckiej Płanetnicy (z Ortwinem, Muellerem i Rufferem). Odbywał liczne podróże do Włoch, przez rok przebywał w Paryżu (1902-1903). Współpracował z redakcjami pism "Lamus" (1909-1913) i "Museion" (1911,1913). W latach 1909-14 redagował w Księgarni Biblioteki Polskiej B. Połonieckiego bibliotekę Symposion, zawierającą wybory z pism wielkich pisarzy i filozofów. Lata I wojny (1915-1918) spędził w Charkowie. Od 1918 mieszkał w Warszawie, w latach 1920-21 był współredaktorem (z Berentem i Żeromskim) miesięcznika "Nowy Przegląd Literatury i Sztuki". Publikował na łamach "Masek" (1918), "Tygodnika Ilustrowanego" (1918-1923), "Kuriera Warszawskiego" (1922-1927), "Gazety Polskiej" (1931-1939). Należał do Towarzystwa Literatów i Dziennikarzy Polskich, był jego wiceprezesem (1924), a następnie prezesem (1924-1931). Od 1920 zasiadał w Zarządzie Związku Zawodowego Literatów Polskich. Był członkiem Polskiej Akademii Literatury (od 1933), w latach 1934-39 jej wiceprezesem. Okres okupacji i powstania spędził w Warszawie, wykładał w tym czasie na tajnym Uniwersytecie. Po powstaniu przebywał w Pławowicach i Krakowie. W 1949 powrócił do Warszawy, gdzie mieszkał do śmierci. Dwukrotnie został laureatem państwowej nagrody literackiej (1927 i 1951), a także laureatem nagrody Lwowa (1929), Łodzi (1931) i Warszawy (1938). Od 1931 był członkiem honorowym polskiego Pen Clubu oraz laureatem nagrody Pen Clubu za całokształt twórczości przekładowej (1948). Uhonorowany doktoratami honoris causa Uniwersytetu Warszawskiego (1939) i Uniwersytetu Jagiellońskiego (1949).
Twórczość poetycka (tomiki):
1901 - „Sny o potędze”
1903 - „Dzień duszy”
1905 - „Ptakom niebieskim”
1908 - „Gałąź kwitnąca”
1910 - „Uśmiechy godzin”
1911 - „W cieniu miecza”
1914 - „Łabędź i lira”
1916 - „Siew doli”
1918 - „Tęcza łez i krwi”
1919 - „Ścieżki polne”
1921 - „Szumiąca muszla”/”Sowim okiem/piórem” (W przewodniku encyklopedycznym Literatura Polska pojawia się pierwsza nazwa, zaś we wstępie do Wyboru Poezji z BN występuje druga, raz jest to Sowim okiem, a raz Sowim piórem - przytaczam na wszelki wypadek wszystkie nazwy, lepiej wiedzieć.)
1922 - „Żywiąc się w locie”
1927 - „Ucho igielne”
1932 - „Wysokie drzewa”
1936 - „Barwa miodu”
1946 - „Martwa pogoda”
1954 - „Wiklina”
1958 - „Dziewięć muz” (wydanie pośmiertne)
Twórczość 20-lecia międzywojennego:
Łabędź i Lira to ostatnia książka Staffa wydana przed I wojną światową. W roku 1918 wyszedł zbiór utworów publicystycznych Tęcza łez i krwi - są to wrażenia z okresu wojny, refleksje, niekiedy w formie odezwy poetyckiej lub gromkiej ody. Wizję wojny poeta stara się zastąpić uczciwym rzemiosłem, stąd nagła inwazja pseudoklasycyzmu, której Staff do tej pory zdołał uniknąć. Kolejny swój sąd o wojnie, tym razem bardziej przekonujący, zawarł Staff w Ścieżkach polnych wydanych rok później. W tym zbiorze rezygnuje poeta z przenośni symbolicznej, z alegoryzowania, wysuwa za to na pierwszy plan opis zjawisk: prozaizacja tematów, obserwacja, notowanie szczegółu - nieomal naturalistyczny opis. Są to utwory takie jak: Podój, Gęsiarka, Wieprz, Bocian, Kartoflisko. W nich wszystkich znajdziemy uwznioślenie pospolitego tematu. Sonet o gnoju - Wół - przy pomocy różnych zabiegów dostępuje wzniesienia w krainę poezji, gnój ma „dziką świeżość potęgi odwiecznej”, dymi jak kadzielnica przed ołtarzami bogów pracy, pachnie jak „wszystkie wonności Arabii”. Tymi sposobami podnosi poeta rzeczy brzydkie , a nawet odrażające, do rangi poezji. Brzydota jako obiekt poezji nie bardzo mieściła się w granicach nakreślonych przez apolliński gust Staffa, pewnie dlatego nie spotykamy się z takim „eksperymentem antyestetycznym” w jego późniejszej twórczości. Następne zbiory” Sowim okiem, Żywiąc się w locie(długie poematy, wprowadzają rozwlekłość, która ujmuje poezji atrakcyjności), Ucho igielne - kontynuują raczej poetykę „wzniosłą”, powtarzają klasyczne już w liryce Staffa nastroje, formuły dla przemijania, szczęścia, zachwycenia. Żywiąc się w locie kończy się Tryptykiem ewangelicznym, inscenizującym na nowo wydarzenia opowiedziane w Ewangelii. Cały ten tom należy do najsłabszych i najbardziej zagadkowych tworów Staffa. Wszystko tu jest pozorne, gdyż nieprzekonywujące. Nie wierzymy w zapewnienia poety, ze jego dusza „raduje się wielką radością”. Gdy poeta zamyka długi poemat Pieśń wysokiego wichru formułą: „I nie ma klęski, są jeno troleje!” nie możemy oprzeć się wrażeniu, że całego tego zbioru nie uratują nawet piękne urywki, jak na przykład fantazje na temat kolorów w Hymnie do barw.
W wydanym pięć lat później Uchu Igielnym (1927) następuje regeneracja Staffa. Nie było to arcydzieło, można jednak natknąć się na utwory prześwietlone prawdą wewnętrzną, słowami zrodzonymi z rzeczywistych wizji. Jest to cykl wierszy religijnych o długiej i poważnej tradycji. Jednak religijność poety daleka jest od wszelkiego dogmatyzmu - miał on raczej pragnienie wiary niż określoną wiarę. Rozmawia z Bogiem jak równy z równym. Po przeczytaniu tego tomiku w pamięci pozostają małe liryki: Kto szuka Cię, już znalazł Ciebie, czy Daleko pójdę, z daleka wrócę, a nie patetyczne sonety w rodzaju Mój Bóg to przepaść, Mój Bóg to bezedno. Ukoronowaniem poezji Staffa sprzed drugiej wojny są tomy: Wysokie drzewa (1932) i Barwa miodu (1936). Zawierają one bodaj najwięcej wierszy, które wytrzymały próbę czasu. W latach, gdy się ukazywały, widziano w nich wpływy „Skamandra”.
Odnowa poezji w okresie międzywojennego dwudziestolecia odbiła się w twórczości Staffa, który patronował narodzinom nowej, niepodległej wreszcie poezji. Staff nigdy nie zamykał się, przyjmował radośnie wszystko, co było nowym życiem. Nie uważał się za nieomylnego, patrzył krytycznie na swój dorobek. W Wysokich drzewach wyznał:
Któż, wie, co warte me siewy,
Które ciskałem na grudę?
O pieśni moje, o śpiewy, żniwo me skąpe i chude.
Na skale siałem i piasku,
Lecz ziarno zdrowe i czyste,
I wróci ze mnie ślad blasku
W ogromne słońce wieczyste.
To zapowiedź przejmującego wiersza w Wiklinie:
Budowałem na piasku
I zawaliło się.
Budowałem na skale
I zawaliło się.
Teraz budując, zacznę
Od dymu z komina.
Od niepełnego zwątpienia do negacji, ale zarazem typowo staffowska zapowiedź odrodzenia. Wiara poety w wartość poezji, niezachwiana w młodzieńczym i dojrzałym okresie twórczości przechodzi przez niejedną próbę.
W Barwie Miodu jeden z otwierających tom wierszy nosi tytuł Złe przykazania. Jest tu jakby przeczucie zawalenia się nie tylko własnej poezji, ale również tych podwalin, na których dotąd opierała się rola poezji w kulturze. Ten nihilistyczny utwór powstał niedługo przed wybuchem wojny. Utwór ten zapowiada dwa kolejne tomy - Wiklinę i Dziewięć Muz - które bez tegoż wiersza nie tłumaczyłyby się w całości twórczości Staffa tak łatwo. Poprzedza je tom Martwa pogoda - będąca jakby wstępem do późniejszej twórczości.
W miarę lat zmienia się stosunek Staffa do siebie i świata, zmienia się stopniowo, ale radykalnie. Ironia, pojawiająca się już w dawniejszej jego poezji, teraz nieodłącznie jej towarzyszy, rzeczy widzimy często z dwojakiej perspektywy. Jej symbolem jest odbicie w wodzie, nieraz powtarzające się w wierszach Staffa. Prawda, jeśli już istnieje, jest absolutną obojętnością, a więc jest nieprzydatna, słuszność sprawy jest bronią zbyt słabą, młodość szczęśliwa istnieje tylko we wspomnieniu, a jedyną rzeczywistością jest „to, co po wszystkim pozostaje”. Jednak pomimo takiej wiedzy o życiu poeta nie przestaje mu ufać, a jego wiara nie załamuje się nawet podczas wojny, dopiero starość spowoduje pęknięcie w harmonii Staffa. Ta harmonia rodzi się z ironii poety, która nigdy nie jest zjadliwa, nawet jego gniew jest dobrotliwy. Prawdy Staffa nigdy nie są wstrząsające, gdyż poeta zasypuje nawet otchłań kwiatami, poza tym nie odbiegają one na ogół od powszechnego doświadczenia, może właśnie dzięki temu poezja ta stałą się popularna mimo treści intelektualnych. W twórczości Staffa możemy odnaleźć również utwory, które mogą się łatwo podobać, ulotnych wierszyków pełnych wdzięku, nie wymagających trudu od czytelnika. Na przykładzie Staffa sprawdza się stara prawda, że sens poezji lirycznej polega na błyskawicznym formułowaniu stanów psychicznych - będzie to szczególnego rodzaju intymność myśli, uczuć, wyobraźni, możliwa do osiągnięcia dzięki nieuchwytnemu i nieprzetłumaczalnemu układowi słów, który jest nieszczelny, przepuszcza znaczenia, które nie wynikają z logicznego sensu zdania.
Jako temat poetycki wkracza do sielskiej liryki Staffa miasto. W Ścieżkach polnych panuje niepodzielnie wieś, zaś w Wysokich Drzewach i Barwie miodu pojawia się miasto wraz z jego ludźmi. Najczęściej są to ludzie wykolejeni lub dziwacy, być może dlatego, że dla poety, który przywyknął do idyllicznych krajobrazów miasto przedstawia się jako kraina egzotyczna. Miasto odczuwane jest jako sztuczna natura w stosunku do „prawdziwej”, dysponującej żywiołami przyrody, wywołuje w poecie sprzeczne uczucia. Dlatego powszechnie pojawia się w tej liryce żart i dowcip. Zaczęty w tych zbiorach proces upowszechnia się w Wiklinie i wydanym po śmierci poety tomiku Dziewięć Muz.
Wybór tekstów:
- TĘCZA ŁEZ I KRWI (1918)
GNIEW SPRAWIEDLIWY
l
Gniew, który wstrząsnął krwawy tron białego cara,
Wyrok swój przeciw niemu zwrócił jak miecz srogi!
Na głowach miast zakwitły czerwone pożogi
I w dłoni buntu pieni się Wolności czara.
Anioły oszalałe, z krzykiem, z dzwonów trwogi
Wylatują i spełnia się od wieków: kara!
Po stuletnim letargu budzi się ofiara,
Krwią ulice rumienią się i domów progi.
Idą cyklopy pracy, którym tłum na imię,
Czynić czarnymi dłońmi swe dzieło olbrzymie,
Parną krwią ociekają ich ściśnięte pięście.
Rzucili, co kochają, i z niemą rozpaczą
Nad bezlitością własnych rąk w sercu swym płaczą,
Ginąc, jakby im nigdy nie śniło się szczęście.
2
O, bracie robotniku, z młotem i w fartuchu!
Wulkanem są warsztaty i kopalnie ciemne.
Gniotące jarzmo pracy i złoto nikczemne
Brzemieniem na twej myśli leżały i duchu.
Lecz dusza twa u słońca była na podsłuchu
I zaraźliwe światło wniosła w twe podziemne
Nory, i rozpętała twe dłonie najemne...
Zbledli, którzy trzymali ciebie na łańcuchu!
Ramię twoje, nabrzmiałe siłą w żarach hucisk,
Wznieś i sądź krwi wyrokiem niewolę i ucisk,
I tych, co gnuśność swoją tuczyli twym potem.
Za dłoń chwytają ciebie i uściskiem bratnim
Zwą uścisk ten. Wiedz! Dierżą ją skurczem ostatnim
Strachu, widząc, że groźnym uzbrojona młotem!
3
Jak Mojżesz, za ognistym światła idąc słupem,
Grozisz wzniesioną dłonią ciemności potędze,
Siejąc wkoło sieroctwa i wdowieństwa nędze
I bruki miast okropnym zaścielając trupem.
A śmierć w swej zaczajonej, podstępnej włóczędze
Odchodzi z co dzień nowym, ciągle świeżym łupem.
Jakże potwornym pochód swój płacisz okupem,
Który los w przeznaczenia czarnej pisze księdze.
O, gorzkie, opłakane, niecofnione żniwo!
Jak straszne soki poją grozę sprawiedliwą!
Krwawym winem nasiąka twa czerwona chusta!
Ale wołałeś: "Wolność!" I gdy w przyszłość nową
Łódź nas powiezie, będzie-ć to najświętsze słowo,
Jak złoty obol kładzion umarłemu w usta.
- ŚCIEŻKI POLNE (1919)
CHLEB
Wiecznie tak samo jeszcze jak za czasów Piasta,
Po łokcie umączone ręce dzierżąc w dzieży,
Zakwasem zaczyniony chleb ugniata świeży
Przejęta swym odwiecznym obrządkiem niewiasta.
Gdy, wedle doświadczenia niechybnych probierzy,
Nazajutrz ugniot miary właściwej dorasta,
Pierzyną ciepłą kryje pulchne ciało ciasta,
Kędy cierpliwie pory wypieku doleży.
I uklepawszy w płaskie półkule miąższ miękki,
W gorący piec je wsuwa na długiej kociubie,
Skąd roztaczając zapach kuszący i miły
Wychodzą wnet pożywne, razowe bochenki,
Brunatne i okrągłe - ku piekarki chlubie -
Jak widnokrąg zoranych pól, co chleb zrodziły.
GŁÓG I TARNINA
I uczynię dla ciebie przymierze dnia onego z zwierzem polnym i z ptactwem niebieskim, i z płazem ziemnym, a łuk i miecz pokruszę i sprawię, że bezpiecznie mieszkać będą.
Ozeasz, II, 18.
Kiedy pożarem nasza ziemia cała
Niby ognisty krzak męki gorzała,
Patrząc, jak dzika śmierć lud jej przerzedza:
Jedno jedyne ocalało, miedza,
Na której dziki dziś głóg i tarnina
Odkwita niby pamięć, co wspomina
Pokój...
Wsi cicha, którą sercem całem
Wielbiłem w pieśni, o, w jakiejż musiałem
Ujrzeć cię nędzy, w zgorzeli, w zniszczeniu,
Które dopustem padły pokoleniu.
Twych pracowników za to, że cierpliwie
Trud siejąc, żęli niedostatek w żniwie
I mężnie twarde znosili przednówki,
Dzieląc ochotnie los pszczoły i mrówki.
Wśród martwych zgliszczy wsi kwitnącej ongi,
Dziś na pohańbień skazanej urągi
Przez wściekłość mordu i grabieży zdzierskiej,
W śnie martwym leży chłopski trup żołnierski,
W spokoju, który na wieki oniemia,
Trup obojętny i głuchy jak ziemia.
O, chłopie! Ile razy, w ciągłym trudzie,
Śniłeś o wczasie jak o błogim cudzie!
Zmuszony stąpać ciężko, krok po kroku,
W kieracie wiecznie powrotnych pór roku,
Jakże pragnąłeś spocząć przy swym płocie!
Oto dziś twoje pierwsze bezrobocie...
Na twarz upadły, jak mnich w wniebowzięciu
Krzyżem leżący, trzymasz w swym objęciu
Ziemię, synowski jej dając i bratni,
Pełen miłości swój uścisk ostatni...
Śniąc o bezczynnej wywczasów wygodzie,
Ach, nie o takiej marzyłeś nagrodzie,
Ani ty, sioło, smutny dzisiaj grobie!
Któż tak okrutnie z tobą począł sobie,
Że zgroza dość się nie może nadziwić?
Ach, ci, co przyszli ciebie uszczęśliwić!
Ci, co od wieków ludziom, wbrew ich woli,
Swe dobrodziejstwo niosą, które boli!
Łaskawce, którzy w swej sławnej lekami
Chowają wszystkie wymysły męczarni!
Gdy radzą, bijąc dłońmi w stół zielony,
Każdy cios czują na sobie zagony!
Gdy kartę świata palcem dzielą śmiało,
Z każdym ich ruchem gdzieś krwią broczy ciało!
Kiedy na mapie tną ziemię na ćwierci,
Wszystkie stronnictwa są stronnictwem śmierci!
Kiedy zniszczone są dziś orne pola,
Kiedy odłogiem leży płodna rola,
Z jakąż tęsknotą myśl w te czasy wraca,
Gdy szczęściem były znój, mozół i praca,
Które zwierzęcy szał najeźdźców ludu
Zgwałcił w dostojnej ich powadze trudu!
I znowu, ziemio ty mogił i krzyży,
Abyś od ciosów nie odwykła spiży,
Aby ran twoich - pot roboczy, żyzny
Nie pozasklepiał gojącymi blizny:
Stalą rozdarto ci żywiące łono
I pochopnymi dłońmi odnowiono
Mogiły mnóstwem okopowych dołów,
Krzyże palami wilczo jamnych kołów
I uwieńczono mrącą bez wyrzutu
Cierniowym wieńcem kolczastego drutu,
Aby sprawdziło się w całej istocie,
Że męczennicą jesteś na Golgocie.
Ale zostały pola, góry, rzeki,
Została ziemia wieczniejsza niż wieki
I nie wytępią naszej świętej trójcy,
Człowieka-skiby-pługa, żadni zbójcy!
Bo je potwierdza obrazem swym niebo,
Jako zwierciadło wiszące nad glebą,
Kiedy obłoków swych faliste stada
W postaci skiby zoranej układa
I w błękit nocny, niby w rolę czarną,
Gwiazdy swe sieje jako złote ziarno.
Wieczność swej pracy czytaj na nieb stropie,
O, umęczony, spracowany chłopie,
I na swej ziemi, po dniach zawieruchy,
Razem ze zbożem siej ziarno otuchy!
Bo w ręku Boga dola twa bezpieczna.
Rozbój chwilowy jest, a praca wieczna!
Czymże są koła, co dźwigają, głośne
Hukiem piorunów, działa śmiercionośne,
Wobec jadących przez drogi rozstajne
Kół, które wiozą snopy życiodajne?
Czym są bagnety te w kozieł stojące
Przy mendlach snopów, które złoci słońce,
By wóz je zabrał w uścisk swoich drabin?
Czym jest przy widłach żyźniących karabin?
Chłopie! Gdy spulchniasz twarde nieużytki,
Ty toczysz walkę! Żołdak dzikie bitki
Zwie jej imieniem i bezmyślne rzezie!
Choć kuty w jednym pług i miecz żelezie,
Niegodną nazwy jest i dostojeństwa
Czynu i walki - wojna, bękart męstwa!
Przeszło tak mało, a darń porosła
Błoń zrytą... Trawo, któraś się podniosła,
Choć nie podnieśli się, co cię deptali!
Niechaj im śpiewa wiatr i szelest fali,
I szum drzew cichy, i świerszczy muzyka,
I rechot żabi, że minęła dzika
Burza, co ziemię wstrząsnęła tętentem,
I że znów święte jest, co było świętem!
Tu, kędy wściekle grzmiał huragan wojny,
Znów w pole idzie, w świt, trud bogobojny,
By pór koleją w pocie siać i zbierać,
Cieszyć i smucić się, żyć i umierać
I, znosząc dolę i niedoli chłostę,
Wieść życie, w Bogu tak równe i proste
Jak wiejska droga wiodąca na cmentarz,
Gdzie czeka spokój, boży parlamentarz,
Zapraszający w wieczną ciszę w gości
Tych, którzy żyli w pracy i w miłości...
Wieczny spoczynek zmarłym!... Niech wspomina
Tych, co cierpieli, ten głóg i tarnina,
Te proste chamy wśród krzewów, co z nędzy
Ziemi zniszczonej odkwitły najprędzej,
Wstydząc, że od serc ludzkich miłosierniej
Czynią cieszące kwieciem krzaki cierni...
PODÓJ
W oborze, podle krowy, która słomy snopiec
Depcąc chlasta ogonem śród cierpliwej bójki
Z muchami łechcącymi ją z bzyczeniem rójki
W łzawe oczy i w nozdrza, chcąc do żywa dopiec:
Dziewczyna hożej krasy, a mocna jak chłopiec,
Wprawnymi ruchy ręki uważnej i czujkiej
Pociąga napęczniałych, ciężkich wymion dójki,
Dzierżąc, na niskim zydlu, pośród kolan skopłec.
I gdy ciecz mleczna strzyka i z sykiem się pieni,
Rozlewając woń ciepłą i zapach ziół świeży,
I napełnia naczynie, wzbierając po wręby:
Mleczarka w jej gęstości i złocie odcieni
Wita skarb masielnicy jutrzejszy i szczerzy
Do śniegu przyszłych serów śnieżne jak ser zęby.
GĘSIARKA
Z czteroletnią powagą, w spódniczce po bose
Stopki i w kaftaniku na wyrost, to wąską
Drepce miedzą, to znowu brodzi młaką grząską,
Z rannym świtem, nim słońce traw osuszy rosę.
Krasą krajką przeplótłszy lnianowłosą kosę,
Z kromką chleba w chusteczce za pasa przewiązką,
Dłoń prawą uzbroiwszy wierzbiny gałązką,
W lewej wlecze za sobą źdźbło złocistokłose.
Sznur gęsi, z których każda jak łódka się słania,
Sunie jak szereg białych znaków zapytania:
Czy dziecko ich pilnuje, czy one je wiodą
Jak na śnieżnym łańcuchu, by ustrzec przed szkodą,
I odwracają szyję u każdego skręta,
Czy nie zgubiło z dłoni pastuszego pręta.
KARTOFLISKO
Pod niebem, co jesiennym siąpi kapuśniakiem,
Na sejm zlatują wrony w żałobnym zespole
I z krzykiem krążą nisko nad kobiet orszakiem,
Rozpinając swych skrzydeł czarne parasole.
A robotnice w twardym, cierpliwym mozole,
Okryte - każda innym - barwistym wełniakiem,
Dziobią pilnie motyką ziemniaczane pole,
W miękkiej ziemi stopami zaparte okrakiem.
Pośród mgły i szarugi, przemokłe do nitki,
Grudy grzęd rozgarniają schylone najmitki
I spod zeschłych badyli i płytkich korzeni
Zbierają krągłe bulwy, jak jaja spod kwoki,
I rzucają je w wiadro lub ceber głęboki,
Co głucho grzmią jak bębny na odmarsz jesieni.
GNÓJ
Czcigodny gnoju, dobroczynne łajno,
Tchnące, jak znojna najmity pazucha
I nowa skóra chłopskiego kożucha,
Ostrej tężyzny siłą życiodajną!
Żyzności łaskę kryjesz w sobie tajną
I ciało ziemi łaknie twego ducha.
W tobie nadzieja pól i wsi otucha,
Bo czynisz siejbę stokrotnie wydajną
Zdrowiem z obory kiedy bijesz mlecznej,
Masz dziką świeżość potęgi odwiecznej,
Którą się brzydzą mieszczuchowie słabi.
Lecz czarnym bogom pracy, gdy im w lica
Dymisz w świt chłodny, niby kadzielnica:
Pachniesz jak wszystkie wonności Arabii!
WÓŁ
W bezstrunnej rozwidlonych twoich rogów lirze
Milczy hymn niemy pracy. Roboczym nawykiem
Kroczysz z wolna, pod jarzma twardego dotykiem,
Z ciszą ziemi i duszy chłopskiej w wiecznym mirze.
Dzień witasz hasłem znoju: przeciągłym porykiem,
I gdy potężny kark twój i mocarne krzyże
Lśnią potem w blasku słońca jak posągu spiże,
Sam jesteś najwznioślejszym mozołu pomnikiem.
W czcigodnej swej powagi ciężkim majestacie,
Jak starożytne bogów zwierzęcych postacie,
Miłość i cześć człowieka wziąłeś po nich w spadku:
Choć z pokorą, co patrzy z łagodnych ócz tobie,
Synowi Człowieczemu-ś oddał je przy żłobie,
Jak jest na wigilijnym odbite opłatku.
- SOWIM PIÓREM (1921)
CZYTELNICY
Zmierzchem, gdy gaśnie blask słonecznej kuli,
Nad brzegiem wody, gdzie drzew widma mdleją,
Marzy młodzieniec, spragnioną nadzieją
Całując karty powieści o Julii.
I gdzieś o setki mil, parku aleją
Krocząc samotnie, dziewczyna najczulej
Tę samą księgę do swej piersi tuli,
Szepcąc z słodyczą oddania: "Romeo!"
Ta sama książka, chwila i tęsknota
Otwarła duszom ich miłości wrota,
Gdzie, wszedłszy razem w swych wiosen ozdobie,
W objęciu wspólnym przeżyły ekstazy
Pierwszych upojeń, nie znanych dwa razy,
Choć się nie znają ni wiedzą o sobie.
VITA NUOVA
Twych lic, oczu i włosów słodki cud potrójny
Różowość w sobie, błękit i złoto ma rana,
W które wiosna przychodzi przez ptaki witana,
Łącząc swe usta z twymi w pocałunek spójny.
Rozkoszny wiew zefiru, pieściwy i czujny,
Bielą szat obejmuje ci smukłe kolana
I lekko niesie ciebie jasna kwiatów piana
Po zielonej traw fali, szumiącej i bujnej.
A gdy zginiesz mym oczom, jak widziadeł cienie,
Pozostawiasz bolesne, a słodkie wspomnienie
Godzinom moich zadum, twej krasy piastunek:
Czar, co się po zniknięciu dziwnie doskonali,
Jak woń po wyniesionej z pokoju konwalii,
Jak w śnie poznany uśmiech, uścisk, pocałunek.
ŚWIATY
Gdyby świat widział jeno całą swoją sławę
W dziełach rąk waszych, wojny synowie nieczyści,
Którzy hańbicie piękno wawrzynowych liści,
Krwawymi dłońmi kładąc je na czoło krwawe;
Gdyby za całą musiał wystarczyć nam jawę
Przesycony chuciami zysku i korzyści
Krąg zatoczony mieczem mściwej nienawiści:
Jakież by życie było nędzne i plugawe!
Czym wasze dzikie myśli, szczęk zbrój, dział warczenia,
Czym siła wasza wobec jednego westchnienia,
Które w ciszy z Chrystusa dobyło się łona!
Czym surmy waszej mocy, które brzmią po świecie,
Wobec złotego brzęku pszczół, co na Hymecie
Na wargach uśpionego siadały Platona!
GDZIE SIĘ PODZIAŁA...
Gdzie się podziała dawna miłość nasza?
Wszystko przemija, czas wszystko uśmierca.
Jako kwaśnieje słodka wina czasza,
Tak też i nasze zmieniły się serca.
Ach, kamień, który stopa nasza depce,
Trawa, o którą szata się ociera,
Wiatr, co nam muska włos, gdy w ucho szepce,
Wszystko nam cząstkę nas samych odbiera!...
- ŻYWIĄC SIĘ W LOCIE (1922)
HYMN DO BARW (fragment)
O, barwy! Przystanie
Stęsknionych oczu! Bezkresne litanie
Stopniowań wschodu i zachodu słońca!
Tęczo siedmioma kręgi śpiewająca,
Jak siedem chórów anielskich! Dżdżu rosy,
Co stysiąckrotniasz niebo! O! niebiosy,
Niewyczerpanie zmiennych chmur bezdroże!
Morze! Zielone, modre, mleczne morze,
W którym się wszystkich uczuć dreszcze mienią!
Łąki l lasy wiosną i jesienią,
Jak triumf świetne, jak mądrość głębokie,
O, aksamitne tony jędrno-sokie,
Przeciągłe pełnych akordów agonie
Mgłą przechodzące w łagodną harmonię!
Zadumo fiołków pobożna! Ekstazo
Róż purpurowa! Nie dotknięte] zmazą
Lilii modlitwo panieńska! Motyle,
Ptaki w klejnotów ukąpane pyle!
Ogonie pawia i szyjo gołębia!
O, łusko wężów i ryb, które głębia
Wód żywi, kryjąc perły i korale,
Jak ziemia rubin, szmaragd i opale,
I ty, krwi, ze wszech najgodniejsza śpiewu,
Matko rumieńca: miłości i gniewu!
Jaki by los twój był, czym byś był, świecie,
Bez barw i światła, gdyby wszystko: kwiecie,
Liście, niebiosa, wody i powietrze,
Szarością było jak zmierzch, kiedy zetrze
Wieczór polewę ziemi ręką mroku?
Czy życie miałoby choć ślad uroku?
Czyby istniało szczęście, uśmiech, radość,
Chociaż myśl o nich mająca snu bladość?
Czy słodki byłby szum drzew, śpiew strumienia,
Świergot ptaszecy lub spokój milczenia,
Gdyby nie w barwnej głosiły się toni,
Gdzie światło chadza z ufnością dłoń w dłoń?
Czy liść tak samo szumi, gdy się mieni
Zielenią wiosny lub złotem jesieni?
Przyjazny we dnie szmer nie zdąż się, nocą,
Niesamowitą, dreszcz budzącą mocą?
Czyli sok wina albo miąższ brzoskwini
Byłby rozkoszą, jaką sercu czyni,
Bez złocistości płynu, bez opusza
Owocu, co swym wdziękiem usta zmu&za
Na smak przestrajać źrenicy rozkosze,
Gdy jak pokusę pod słońce go wznoszę?
Czy puchar cieszy cię po ciemku pity?
A czy wśród nocy kwiat mrokiem spowity
Nie pachnie smutkiem, goryczą, cierpieniem?
Czy chmura duszy nie przygnębia cieniem?
I czy boleści, co w noc się panoszy,
Dzień nie łagodzi, a światło nie płoszy?
O, tajemnicze wpływy i przesnucia!
Powinowactwo barwy i uczucia,
Światła i duszy, głębokie, otchłnnne,
Jako praźródło jedności w przedranne
Świty istnienia! Krzepiąca zieleni,
Siostro nadziei! Zuchwała czerwieni,
Drażniąca żądze, gniew i bunt wspaniały!
Żółci, bliźniaczko zawiści i chwały!
I ty błękicie, namiocie spokoju,
Wyrazie marzeń i snu... O, zestroju
Lgnących w przymierze sił! O, barwy, znaki
Porozumienia w praongiś jednakiej
- Starszej niż gromkie płowo "niech-się-stanie" -
Wspólnocie bytów, dziedzicznej w wymianie
Liczebnej soków człowieka i ziela!
O, barwy smutku i barwy wesela!
Nie jestże każda barwa zadumana,
Rozumna tajną myślą, w brzaskach rana
I zorzach zmierzchu, w koronie łodygi
Świeżej i zwiędłej? O, głębio religii
Światła i barwy! Wielka tajemnico
Koloru oczu, który darzy lico
Cudem dna duszy! Czy oczy nie przeto
Są dziwnie piękne, że same podnietą
Podziwu płoną? Czy istnieją myśli
Świętsze niż światło, sny piękniejsze niśli
Najprostsza barwa wrzosu? Kto zaprzeczy,
Ze barwy są li spojrzeniami rzeczy,
Ich snem, zadumą, myślą i marzeniem?
Kto rzeczom zaprze duszy, gdy cierpieniem
Jest tajemnica wszelkiego trwania?
O, barwy, nieme, głębokie wyznania
Mych sióstr i braci: głazów, drzew i wody,
Tęczowej muszli i omszałej kłody,
Które choć zmiana, zgon, zniszczenie trudzi,
Jednak dla Boga żyją i dla ludzi.
Nie sąż miłością samą, święta, mądrą?
Gdy niemą grozę kryje prawdy jądro,
Gdy jest pozorem każda rzecz okólna,
Złudą uczucie wszelkie i myśl wolna:
O, barwo, szczelna przerażenia masko,
Litością złudy tyś, pozoru laską!
Tyś miłosierdziem prawdy, która kusi
Cudem ku śmierci, gdy już w śmierć wieść musi.
- UCHO IGIELNE (1927)
ODCHODZĄCEGO DNIA CHWAŁA...
Odchodzącego dnia chwała codzienna
Ma siłę twórczą w widnej na błękicie
Nadziei jutra, która jest niezmienna
I w Bogu wiecznie rozpoczyna życie.
Przygasa chwila pogodna zachodu.
Na nieskalanie czystym tle lazuru
Jedyny obłok lśni, równy od spodu,
W górze kłębiący się falą konturu.
Jak marmurowy kształt śpiącego Boga,
Który, w lenistwie błogiego znużenia,
W nieskończoności modrego rozłoga,
Spoczął po sześciu żmudnych dniach stworzenia.
Do Niego modlę się. Niedosięg nieba
I cisza zmierzchu, który wszystko złoci,
Każą mi mówić tylko to, co trzeba,
W obliczu śmierci i Boga dobroci.
Serce pożąda li jednego kęsu
Chleba miłości, który jest mi dany,
I dziś już słowo "szczęście" nie ma sensu,
Kiedy o szczęściu sen jest zapomniany.
Rana od strzały w piersi, wszystkim jawna,
Czy rana w sercu, której nikt nie wyzna,
Z dawna doznane, uleczone z dawna,
Zniknęły do cna i pobladła blizna.
Jest jednak. Panie, jeszcze pamięć chwili,
Gdy nieść kazałeś coś, co spadło z ramion.
Kamień? A może pamięć już się myli?
Skrzydła? A może duch złudą omamion?
Ty wiesz, o, Panie! Nie jestem subtelny,
Nie umiem włosa rozszczepiać na czworo,
Ale wie duch mój, że jest nieśmiertelny
I że płomienie wieczności w nim górą.
Trawy, którymi wiatr cichy kolebie,
Śmieją się ze mnie, wiedzące i zdrowe,
Żem wieczność w Tobie odpychał od siebie,
Jakbym chciał duszę swą skrócić o głowę.
Wszystko się śmieje ze mnie, że Twą chwałę
Pragnąc poniżyć, rozwiać w ułud dymie,
Pisałem z głupią pychą przez b małe
Wielkie, potężne Twoje, Boga, imię.
Szukałem Ciebie w chmurach, na niebiosach
I na tej niskiej, pełnej grobów glebie
I dzisiaj widzę, w radosnych łez rosach,
Że Bóg był bliższy mnie niż ja sam siebie.
I wiem to jedno, że gdy mnie ułożą
Na sen wieczysty, żmudnego pielgrzyma,
Natenczas ujrzę wieczną światłość bożą
Zamkniętymi na wieki oczyma.
J. K.
Runęła góra, runął dąb,
Dąb twardy, góra wzniosła.
O grób się pogłębiła głąb,
A wzwyż wyżyna wzrosła.
Zawarły się spiżowe drzwi,
Zapadły wieczne wrota,
A śmierć, niszcząca żywot dni,
Zwiększyła skarb Żywota.
* * *
Jak Ciebie, Panie mój, gwoździe do krzyża,
Tak mnie do Ciebie miłość ma przybiła
I nie oderwie mnie już żadna siła
Od Twojej mocy, co - słaba! - omdlewa.
Jakaż mi strona: czy prawa, czy lewa
U boku Twego? Nie wiem, byle miła
Dusza ma Tobie, Męczenniku była,
Co jeno łaski Twojej się spodziewa.
Nie wzniosłem, jako ów z Arymatei
Człowiek, ciężkiego krzyża na Twej drodze,
By Twe podzięki odebrać najsłodsze.
Ale nie tracę, o, Panie, nadziei
I grzeszne serce me nie żyje w trwodze,
Boś z lewej strony dojrzał serce w łotrze.
* * *
Mój Bóg to przepaść! Mój Bóg to bezedno,
Kędy, błyskawic wichurami smagan,
Tańczy, w tęcz wirze, słońc i gwiazd huragan,
Gdzie wszystko jednym jest i wszystkim jedno!
O, jakże spojrzę duszą nędzną, biedną,
Ja, co dzień wszystkich win brzemieniem zmagan
Godzien li kary, potępień i nagan,
W tę światłość nagą, nadludzką, wszechwiedną?
Wieczność ma, w ziarno skupiona, jak chwila,
Ponad otchłanią w grozie się pochyla
I nagle, głowy porwana zawrotem,
Spada z okrzykiem prostopadłym lotem!...
O, straszna słodycz! O, rozkoszna trwoga
Tego runięcia, jak grom, w uścisk Boga!...
-WYSOKIE DRZEWA (1932)
WYSOKIE DRZEWA
O, cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa,
W brązie zachodu kute wieczornym promieniem,
Nad wodą, co się pawich barw blaskiem rozlewa,
Pogłębiona odbitych konarów sklepieniem.
Zapach wody, zielony w cieniu, złoty w słońcu,
W bezwietrzu sennym ledwo miesza się, kołysze,
Gdy z łąk koniki polne w sierpniowym gorącu
Tysiącem srebrnych nożyc szybko strzygą ciszę.
Z wolna wszystko umilka, zapada w krąg głusza
I zmierzch ciemnością smukłe korony odziewa,
Z których widmami rośnie wyzwolona dusza...
O, cóż jest piękniejszego niż wysokie drzewa!
LIPY
Odkąd dla Muz i własnej poważnej igraszki,
W chłodnym cieniu ochronnej lipy czarnoleskiej,
Wyśpiewałeś na lutni swej pieśni i fraszki,
Pogodną sztuką z rymem wiążąc rym królewski:
Od czterech wdzięcznych wieków i dla wiecznej chwały,
Złotej jak miód natchniony w twym pisanym dzbanie,
Wszystkie kwitnące słodko lipy w Polsce całej
Pachną imieniem twoim, Kochanowski Janie!
WOLNOŚĆ
Ciasno mi, Panie, na kolumnie
Pychy samotnej, gdzie choć stoję,
Trwam sztywny, jakbym leżał w trumnie,
I są spętane ruchy moje.
Wolności pragnę ponad wszystko!
Daj mi szerokie pole kołem,
Bym mógł przed Tobą klękać nisko
I jeszcze niżej hołd bić czołem.
NOC
Niebo, jak Chrystus ranami,
Gwiazdami podziurawione,
Spowite, jako w przepaskę
Biódr, w Mlecznej Drogi zasłonę.
On ciemny, On niewidoczny,
Jak na sczerniałym obrazie,
Jeno blachami srebrnymi
Jaśnieje w nocy ekstazie.
- BARWA MIODU (1936)
ZACHÓD JESIENNY
Przeszłość jak ogród zaczarowany,
Przyszłość jak pełna owoców misa.
Liści opadłych złote dywany,
Winograd ognia strzępami zwisa.
Zmierzch, jak dzieciństwo, roztacza cudy.
Barwne muzyki miast myśli przędzie.
Nie ma pamięci i nie ma złudy.
Wszystko jest prawdą. Wszystko jest wszędzie.
Sok purpurowe rozpiera grono
Na dni jesiennych wino wyborne.
Wszystko dziś piękne było. Niech płoną
Rudoczerwone lasy wieczorne.
ZŁE PRZYKAZANIA
Trudny i twardy będzie, poeto, twój urząd
Czuwania w śnie o brzasku,
A ślad twój tak nietrwały jak trop ptasich nóżąt
Na lotnym, wietrznym piasku.
Przeszukuj lotem ducha dal wielomilową,
Jak zwrotnikowy pasat,
Zdobywaj co dzień Boga i siebie na nowo
I nie miej nigdy zasad.
Zaprzysięgniesz swą wiarę, ukochasz rojenia,
Wiecznie niewierny dnia hasłu,
Poznasz wszystkie zawody, gorycze, cierpienia,
Lecz ci nie wolno mieć zasług.
Aż wszyscy w najsławniejszym bezimiennych rzędzie
Cześć i nagrodę znajdziecie
W wiekach tak bardzo późnych, że już liczb nie będzie,
I nie na jednym już świecie.
DO MUZY
Mam pewność niezachwianą, wierzę uroczyście,
Muzo, com ci nie przestał służyć i hołdować,
Że mi się kiedyś, cudna, zjawisz osobiście,.
Ażeby mi za trudy moje podziękować.
Lub może twa uraza skargę mi wytoczy,
Żem nie był ciekaw ciebie, natchnień mych przyczyno,
Albowiem nie widziałem cię nigdy na oczy
I nie wiem, czy brunetką jesteś, czy blondyną.
Powód jest, ale - przebacz! - nie lubię się smucić.
Chociaż bez ciebie, boska, lecz dla ciebie żyję.
Więc przybądź i jeżeli chcesz mi co zarzucić,
Zarzuć mi ręce na szyję.
HARMONIA
Miałem wielkie pogody i chmurne niewczasy.
Krok mój, zdobywczy niegdyś, zmienia się w obrończy,
Nie wróżą mi zwycięstwa me z czasem zapasy.
Zostaje prosta prawda, że wszystko się kończy.
Lecz chociaż zgasło lato i jesień wnet minie,
Zmierzch mi się nie uśmiecha w rozdźwięku udręce.
W sobie zestrajam sprzeczny ten świat, Apollinie,
Boś chyba po to tylko dał mi lutnię w ręce.
PŁÓTNO ŻYWOTA
Nie szukaj u mnie, młody bracie, nauk.
Choć bliscy, jakżeśmy sobie dalecy!
Na nic ci myśli mej nawyk czy nałóg,
Własnym gałganem musisz odziać plecy.
Jeśli ci zdaje się, gdy nagle wstanę,
Że coś wskazuję mądrym doświadczeniem,
Jest to ruch tylko, gdy przez się utkane
Płótno ze strachem mierżę swym ramieniem.
4