Cherville Gaspard
SERCE I HONOR
I. MAGNY I JEGO MIESZKAŃCY.
Wsie z okolicy la Beauce mają cechę specyalną, która stanowi rażący kontrast z przysłowiowem bogactwem tej miejscowości.
Jedna z nich, Magny, zarówno jak inne siedziby tego żyznego kraju, składa się z długiej ulicy, nieprawidłowo zabudowanej domami, a raczej lepiankami, zapadłemi w ziemię o słomianych strzechach, z oknami, wychodzącemi zazwyczaj na podwórka pełne gnoju i cuchnącej wody, których wygląd jest jednocześnie brudny i nędzny.
Chociaż dość szczupła liczba mieszkańców nie nadawała jej wielkiego znaczenia, chociaż położenie w okolicy, odległej o dwa kilometry od głównego traktu pocztowego, a o ośm od miasta de Dreux, stolicy okręgu, stawiało ją po za przypuszczalnemi ruchami walczących, Magny, w roku strasznym — w nieszczęsnych miesiącach wtargnięcia wrogów — nie odznaczała się bynajmniej od innych miej
scowości d'EureetLoir, pod względem zapału w demonstracyach wojennych.
Pianie koguta, ryczenie krów zgłodzonych, odgłos dzwonu kościelnego, utraciły we wrześniu roku, przywilej służenia za pobudkę do pracy lub modlitwy, mieszkańcy budzili się i zasypiali przy donośnych odgłosach trąbki lub głuchego stuku bębnów.
Główna ulica wioski utraciła zwykły pozór pracowitego ula, nie widać było wiecznie idących w jedną i w drugą stronę robotników, z koszami na plecach, z narzędziami na ramionach, kobiet uginających się pod ciężarem płacht pełnych ziela, taczek skrzypliwych, wozów z piszczącemi osiami, koni wlekących się leniwie, ani bydła poprzedzającego pastuchów.
Z grona tych odwiecznych figurantów, jedni, czworonożni, zostali albo zamknięci, albo wyprowadzeni daleko w głąb kraju, drudzy stanowczo porzucili swe dawne zajęcia rolne.
Chwila orki ugorów pod jesienne zasiewy dawno już nadeszła, a nikt jeszcze nie pomyślał oddać pługa swego do kowala; winne latorośle czerwieniły się na wzgórzach, grona przybierały barwę coraz mocniejszą, a żadnemu z winiarzy miejscowych nie przyszło na myśl zająć się ich uprawą.
Chociaż cała ludność wioski była na dworze, to ulica, pozbawiona ruchu i zwykłego hałasu, wydawała się ponurą.
Gospodynie, dziewczęta, starcy, grupowali się przededrzwiami: pierwsze niespokojne, zgnębione.
U jednych matek, którym pospolite ruszenie zabrało
syna, twarze nacechowane były boleścią, dochodzącą do egzaltacyi.
Wszystkie zdawały się z biegiem czasu zapominać o nieprzyjemnych wrzaskach, które w życiu wiejskiem stanowią niezbędną właściwość płci pięknej; gdakały wprawdzie ze zwykłą gadatliwością, ale gdakały półgłosem.
Nowiny zawsze nadzwyczajne, które przynosili włościanie, powracający z targu, depesze nie mniej fantastyczne, które stróż polowy przylepiał na ścianie merostwa, stanowiły treść tych rozmów.
Zdrada dowódzców była następstwem wszystkich komentarzy, podnoszonych przez szanowne damy, — fakt zresztą bardziej zwykły po wsiach, aniżeli gdzieindziej: jeżeli wróg zabrał francuskie chorągwie, to dla tego, że: "nas zdradzono, że nas sprzedano!"
Widzieć można było i ludzi na pozór zmęczonych, znużonych, widocznie bardziej przymusowem bezrobociem, do którego nie byli przyzwyczajeni, aniżeli wypadkami, które ich do bezrobocia zmuszały.
Dwa lub trzy razy dziennie pozór prawie żałobny tej ulicy zmieniał się na kilka minut.
Grupa uzbrojonych wieśniaków pokazywała się w oddali; prowadzili oni do Dreux jakiego biednego podróżnika, którego papiery nie miały należytych formalności.
Zaledwie ich spostrzegano, szept stłumiony dawał hasło do burzy; wyraz "szpieg" przebiegał zgromadzenie.
I wkrótce wszyscy się ruszali i jedno przez drugiego, rozpychając się i kułakując, biegli w stronę wzmiankowanego konwoju, obrzucali więźnia wymysłami i złorzeczeniami, gotowi doraźnie ukarać go za występek.
Trzeba było nie lada energii i cierpliwości ze strony konwoju, ażeby odeprzeć gwałt i przebyć tę rozjuszoną tłuszczę bez szwanku.
Skoro konwój znikał, tłum powoli zaczynał się rozchodzić, hałas zcicha!, a wioska Magny przybierała wygląd opisany powyżej.
Były to jednak tylko wrażenia przelotne; główna akcya i główny hałas koncentrowały się na niewielkim kwadratowym placyku, otoczonym lipami, na jednym z brzegów którego wznosił się kościół, z merostwem po prawej, a który w Magny nazywano Wielkim Placem, choć wieś posiadała właściwie jeden plac tylko.
Na tym właśnie placu, ośm godzin dziennie, ku wielkiej uciesze uliczników, którzy przedtem nie bywali nigdy na takiem święcie, męzka i zdrowa połowa ludności ćwiczyła się w sztuce wojskowej.
Przedstawiała się ona bardzo charakterystycznie.
Próżnobyś szukał mundurów w szeregach tej improwizowanej milicyi: oficerowie, podoficerzy i żołnierze, nosili bluzy, bluzy robocze pomięte, wytarte, wyblakłe, pobielone promieniami słońca i deszczem, często wystrzępione, podarte, dające spostrzedz przez jaki krzyczący otwór koszulę, albo i ciało nawet.
Niektórzy członkowie tej straży narodowej, pragnąc się bądź co bądź zastosować do przepisów, które okazały się niezbędnemi "wobec nienawistnego barbarzyństwa niemców, postanowili ozdobić kołnierze, bluzy i szew spodni kilkoma metrami wstążki czerwonej wełnianej, przyszytej czarną lub białą nitką.
Zaledwie dwunastu miało trzewiki, inni zadawalniali
się obuwiem, używanem przez bataljon z Mozelli, mianowicie łapciami, które zupełnie licowały z niedoświadczeniem nowych rekrutów w ich nieprawidłowych manewrach.
W innych okolicznościach, być może, śmieszne strony tej parady wojskowej zostałyby przez niejednego wyszykanowane; ale w chwili uroczystej którą opisujemy, nie było nikomu do śmiechu i kpinków.
Im bardziej byli niezgrabni, im bardziej śmieszni ci weterani pługa, dziś dobrowolni rekruci i obrońcy ojczyzny, tem na większe zasługiwali poszanowanie.
Zresztą, na każdym kroku dawali świadectwo dobrej woli; szczerość ich spóźnionego zapału, ujawniała się nadewszystko w wąsach, podkręconych zawadyacko nad ustami każdego.
Surowość ich wzroku, zaognienie twarzy, przekonywały, że się przejęli poważnie rzemiosłem, o którem tak mało mieli wyobrażenia; zlewali się krwawym potem, ażeby tylko zadowolnić swych instruktorów, już to prezentując broń, już otwierając kurki swych fuzyi w harmonijnej zgodności.
Jeden oficer w kasku strażaka, zbrojny w pałasz, jedyną oznakę jego stopnia, musztrował w uderzaniu na wroga około dwudziestu włościan.
Drugi oddział ćwiczył się w obrotach wojskowych, co niestety, ku wielkiemu umartwieniu sierżanta, kierującego tym oddziałem, szło z wielkim oporem.
Inna grupa tworzyła pikietę; ci, co ją składali, starali się jaknajlepiej zużytkować czas wolny od musztry, wchodzili do karczmy, tam pili, częstowali się wzajemnie
lichem winem, przynosząc zaszczyt wszystkim wytrawnym pijakom.
Galeryę składały krzykliwe dzieciaki, zarówno mało umiejące się hamować w zachwytach jak i w krytykowaniu, przywoływane nieustannie do porządku i nieustannie powracające do swego z efronteryą wróbli.
Około tuzina śmiejących się i szepczących pomiędzy sobą dziewcząt, siedziało przed kościołem, zdając się również przyjmować żywy udział w tem, co się działo na placu.
Dla dopełnienia tego obrazu, dodajmy, że w kącie cmentarza, chłopiec od cieśli i organista wprawiali się w grę na trąbcę i bębnie z hałasem, będącym w stanie rozbudzić wszystkich mieszkańców tego skromnego miejsca umarłych.
II. KARTA DZIEJOWA.
Zanim przejdziemy dalej, rzućmy okiem na moralny i materyalny stan okolicy.
Naród wiejski przyjął pierwsze hasło wojny roku bardziej ze zdziwieniem aniżeli ze smutkiem.
Zamiast porywów szlachetnych i czynnych manifestacyi, włościanie uzbroili się w dziecięcą próżność, co dla Francyi nie mogło być oczywiście rękojmią zwycięztwa.
Mieszkańcy wiejscy nietylko, że się spodziewali zwycięztwa, ale byli go pewni.
Gdy zdobycie Sedanu zachwiało te optymistyczne złudzenia, w niektórych sercach powstał wybuch gniewu, chociaż w większości zdołało ono obudzić zaledwie ponure zdziwienie.
Pomimo to jednak, rozkaz pospolitego ruszenia nienapotkał oporu, z którym od dwudziestu lat występowali włościanie przy poborze.
W połowie września, nie było wsi, która nie znajdowałaby się pod bronią i nie zdawała się być zdecydowaną na stawienie oporu niemcom.
Umysły zapalne, będące inicjatorami ruchu, musiały się zawieść co do wartości tych wojowniczych manifestacyi. Ci nawet, którzy przypatrywali się im zbliska, sądzili, że włościanie porzucili nareszcie bierną obojętność, z którą przypatrywali się wypadkom, roznamiętniającym kraj cały.
Przypuszczali, że stara krew galijska poruszy się znowu zapałem męztwa z roku , że zajęcie ziemi ojczystej będzie sygnałem jednej z tych walk narodowych, która lepiej niż wszystkie zdobycze okrywa sławą wszczynające ją narody.
Złudzenie było krótkie, rozczarowanie okropne!
Gdyby nawet wszyscy byli powstali, to nie wszyscy popchnięci byli jednem i tem samem uczuciem.
Niektórzy, mała liczba, zapaleni wielkiemi słowami:
"ojczyzna i zemsta wrogom", zapisali się do szeregów dobrowolnie, zarówno dumni, zarówno zrezygnowani, jak ich starsi bracia.
Inni poszli dla tego, że tak uczynili tamci, dlatego, że z rasowych skłonności wojowniczych zostało im jeszcze zamiłowanie ćwiczeń i hałasów wojennych, a najbardziej dla opowieści słyszanych o okrucieństwach prusaków.
Czyż nie lepiej było paść szlachetnie z bronią w ręku dla ocalenia kraju, ogniska domowego, rodziny, aniżeli zostać żywcem spalonym w domu, jak włościanie z Ba zeilles?
Trzecia frakcya, daleko liczniejsza od dwóch pierwszych, zsunęła się aż do dna spadzistości, na którą popchnęło ją drugie cesarstwo.
Zniewieściała dobrobytem, osłabiona przez apatyę moralną, nie znała nic poza interesami osobistemi, innych obowiązków, prócz zadowolnienia swych zachcianek — jeżeli przeto znalazła się w szeregach, było to jedynie dla tego, że władza tak chciała.
Równie niezdolna stawić czoła przed naciskiem opinii publicznej, jak oprzeć się rozkazom jakiego prokonsula, postanowiła grać rolę w przygotowaniach wojennych, z tem przekonaniem, że nie mogąc stać się ciałem; postanowiła ćwiczyć się w używaniu broni, przyrzekając sobie w duchu po tysiąckrotnie nie posiłkować się nią wcale.
Z takiemi żywiołami trudno się było łudzić, że naród przejmie się bohaterstwem Hiszpanów lub Polaków; było to napróżno tracić wymowę dla pobudzenia do walki świętej tych natur nawskróś egoistycznych.
Zresztą, trzeba wyznać, czasy bohaterstwa minęły i dziwnem byłoby łudzić się, że sieje wskrzesi.
Zwątpienie polityczne albo próżność narodowa pobudzała Francyę do prawdziwego anachronizmu.
Wojna roku nie była już taka, jakie wsławiły lata , , , tak jak sposób prowadzenia walki przez żołnierzy Ludwika XIV nie daje się przyrównać do czasów rzymskich.
Doskonałość uzbrojenia, wyborna taktyka prusaków, wystarczały do sparaliżowania i znicestwienia energii i zapałów indywidualnych, bodaj największych nawet.
Cała Francya uzbroiła się w kosy i piki, ażeby natrzeć na tych wrogów, zawsze zabezpieczonych, nie ufających ani na chwilę wypadkowi i uzbrojonych jak dla mordowania lwów, według twierdzenia niektórych sławnych proklamacyj, które historya przechowała, jako jedne z więcej okazów postrachu.
Wreszcie, jeżeli żołnierze błądzili wobec tej świętej sprawy to i władza inteligentna wcale im w tem nie ustępowała.
Sławny proces wyświetlił egoizm, głupotę, niezaradność wodzów, na których spada znaczna część odpowiedzialności za nasze klęski.
Pomimo większej wiary, dobrej woli i uczuć mniej pospolitych, władze cywilne nie okazały się bardziej zręcznemi. Ich błędy nie podyktowała im zapewne obrzydła ambitność, ale dla niektórych osobiste sprawy przeważały dobro publiczne.
Zamiast centralizować w oddali starych żołnierzy, zapamiętałych patryotów spragnionych walki, tak, ażeby
być w posiadaniu liczebnie dużych pułków i nadewszystko poważnych, zdatnych do odparcia szeregów wroga, każdy prefekt, każdy podprefekt, każdy mer, starali się mieć małą załogę miejscową, formalnie niemożliwą do obrony, której następstwem było najczęściej pozbawienie życia kilku zacnych ludzi, bez opóźnienia bodaj na chwilę marszu nieprzyjaciela.
Zamiast by wyszukać miejsce dla zorganizowania partyzantki, powołując pod broń wszystkich ludzi dobrej woli, osłabiano energję w tych ostatnich, starając się, ażeby pozostawali na miejscach, gdzie ich najmniej było potrzeba.
Na południe od Versailles, minąwszy Rambonillet, zaczyna się obszerna równina, ciągnąca się aż do Couryille wprost do lasów orleańskich i Dreux, na wschód i zachód.
Okolica ta, jej położenie i żyzność była oczywiście łakomym kąskiem dla armii niemieckiej pod Paryżem, tu bowiem mogła się zaopatrywać w zapasy żywności.
Z drugiej strony, jej topograficzna powierzchnia, wysokość pagórków, brak wody i naturalnych przeszkód, niedostateczna ilość lasów, czynią ją wcale nieodpowiednią dla gerylasówki przeciw wojskom, tak doskonale uorganizowanym, tak hojnie zaopatrzonym w kawaleryę, jak wojska króla Wilhelma.
Na zasadzie jakiego wyrachowania nie opróżniono przynajmniej tego spichrza obfitości stolicy?
Dla czego nie zcentralizowano ochotników, wolnych strzelców, których nie brakowało, w kraju lesistym, górzystym i wodnistym, który z nią sąsiaduje, a nazywa się Perche, gdzie istotnie mogliby okazać nielada przysługę?
To są pytania, których rozpatrzenie zaprowadziłoby nas za daleko.
Powinniśmy tylko wiedzieć, że z chwilą, gdy rząd narodowy nakazał pobór wszystkich zdrowych mężczyzn do lat , wszystkie wsie z Beauce zawrzały życiem, a ich mieszkańcy przygotowywali się do walki z zapałem tak entuzyastycznym, ażeby oszukać nawet tych, dla których charakter wieśniaków nie jest tajemnicą.
III. AFRYKANIN.
Sierżant straży narodowej w Magny, o którym mówiliśmy w końcu pierwszego rozdziału, był sobie poczciwym człowieczkiem lat około sześćdziesięciu.
Po sposobie noszenia broni, po jaskrawości technicznej jego wskazówek, po komendzie prowadzonej po wojskowemu, łatwo można było poznać, że długo służył.
Wąsy jego nie były owego wypadkowogo wyglądu, jak u innych obywateli z Magny; długie, pełne, zawiesiste, rozszerzające się stopniowo aż po sam kołnierz płaszcza, ryżowe i tylko pobielone przy końcach siwizną, a to w skutek dymu z fajki, nieustannie trzymanej w ustach,
musiały sięgać epoki, w której ich właściciel opuścił szeregi; szacunek i staranność z jaką pielęgnował tę relikwię, świadczyły, że musiał być bardzo przywiązanym do swego dawnego zajęcia.
Cywilna służba starego żołnierza dawała się także łatwo odgadnąć przy ściślejszem zbadaniu jego powierzchowności.
Twarz pokiereszowana, obrużdżona, przedstawiała we wszystkich swych częściach składowych tę cerę ceglanoczerwoną, której się nabywa ciągłem życiem na otwartem polu.
Tylko na nosie, nosie orlim, chociaż trochę nieprawidłowym, to ogólne zabarwianie miało odcień nieco żywszy, i z brunatnej czerwoności przeszło do fioletu...
Był szczupły, tej szczupłości zwykłej pracownikom roli, co jest raczej skutkiem zczerstwienia muskułów, aniżeli ich osłabienia.
Chociaż był rzeźki, jednak przygarbione plecy i wklęśnięte piersi świadczyły o starości, jakkolwiek przygarbienie to mogło być także skutkiem ciągłego używania krótkiej gracy, służącej do fasonowania wina, gdyż zajęcie to nie pozbawiało go wcale siły i zdawał się być zarówno żywym jak rzeźkim.
Ta krzywizna karku, wcale nielicująca z bronią, nie drażniła bynajmniej sierżanta.
Nieraz, gdy pozwalały mu zbyt liczne zajęcia z elewami, wyprostowywał się, starając się nadać swej postaci pyszny wzrost, jaki kiedyś bezwątpienia posiadał: ale garb był uparty i dość było chwilki zapomnienia, ażeby krzyż pacierzowy przybrał swe łukowate położenie.
Najważniejsza część stroju sierżanta sięgała zapewne jak i wąsy jego, czasów świetnej przeszłości.
Była to jedna z owych kurtek, które nosili szeregowcy w pierwszych latach panowania LudwikaFilipa, a które dają się spotykać na plecach wszystkich JeanJean de Charlet.
Galony trochę poczerniałe widniały na rękawach.
Móle jednak okazały się nieubłagane, niestety, dla tego zasłużonego ubioru.
Ich chciwość wyryła ślady w mnóstwie esów i floresów, dzięki którym sukno przekształciło się w kanwę.
A przytem weteran znacznie zeszczuplał od dnia w którym wynalazł go w magazynie, ku umartwieniu swego kapitana. Wypełniał go zaledwie w połowie.
Ale za to na mundurze ocalało z pół tuzina guzików opatrzonych cyfrą , mające oznaczać numer jego dawnej roty, i to już wystarczało, ażeby jego pan był równie zeń dumny, jak generał ze swego munduru, obszytego galonami. Natomiast, pantalony, wcale nie odpowiadały pojęciom wojskowym, były one z niebieskiego płótna, wyblakłe w skutek częstego prania w ługu i posztukowane w dwudziestu przynajmniej miejscach kawałkami, świadczącemi rozmaitością barw o czasie, w którym ozdobiły pantalony.
Ozdoba głowy podnosiła za to w zupełności ten dysonans: składała się z olbrzymiej czapki policyjnej, opasanej szeroką czerwoną wstążką wełnianą, której połysk przy każdym z szorstkich ruchów sierżanta zdawał się co chwila uciekać i znikać w powietrzu.
Stary żołnierz nazywał się Klaudyusz Bordier, ale
w Magny najczęściej nazywano go przydomkiem Afrykanin, albo ojciec Afryka, co było następstwem jego częstych opowieści o marszach w Algierze.
Bordier był gorącym patryotą, sam wyraz "prusacy" wywoływał na jego twarzy ogniste zabarwienie; z jego małych oczu tryskał płomień; gryzł gorączkowo swoje wąsy, gdy wobec niego mówiono o postępowaniu wroga w głąb kraju.
Wylewał łzy, na wieść o klęskach francuzów, a gdy rozkaz zwołał pospolite ruszenie, chociaż wiek uwalniał go od służby, stanął przed radą, prosząc jak o łaskę, ażeby mu pozwolono zaciągnąć się do szeregu.
Dano mu ją tem skwapliwiej, że straż narodowa liczyła bardzo niewielu starych żołnierzy i że pomoc byłego sierżanta z ej roty nie była wcale do pogardzenia.
Mieszkańcy Magny zostali poruszeni do głębi zapałem tego ochotnika; była nawet mowa, ażeby go zaawansować na kapitana.
Ale ta szlachetna determinacya nie doprowadziła do żadnych rezultatów.
Pomimo gorliwości, z jaką wykonywali ćwiczenia, większość tych improwizowanych żołnierzy nie gniewałaby się wcale, gdyby nigdy nie miała potrzeby zastosowywać swej umiejętności wojennej, która kosztowała ich tyle trudów, na praktyce.
Z dowódzcą takim jak Afrykanin, z tą głową zapaloną, wiecznie tylko marzącą o walkach, człowiekiem, który śmiał twierdzić, że obowiązkiem jest umrzeć dla tego, ażeby ojczyzna nie umarła, stawało się mimowoli prawdopodobnem, że bądź co bądź wypadnie zapoznać się z ogniem.
To też, oddając zupełną sprawiedliwość jego wojskowym zdolnościom, mówiąc głośno o jego szlachetności, nie brakło też i wyborców, którzy przyrzekli sobie nie głosować za nim.
Z drugiej strony, JanPiotr Bideux, właściciel handlu kolonialnego w Magny, powaga, prześladował winiarza jedną z tych ponurych nienawiści, którą w dyplomacyi wiejskiej wybornie pokrywa pozorna obojętność.
Nienawiść ta była następstwem drobnych nieporozumień; ale rozwinęła się, wzrosła i stała się dość gwałtowną u najniezbędniejszego człowieka we wsi, ażeby ten mógł zapobiedz osobiście i użyć swego wielkiego wpływu dla niedopuszczenia do wyboru swego przeciwnika.
Dlatego też, protegowany kupca Stefan Morineau, otrzymał podwójne epolety.
Została jeszcze posada lejtenanta, na którą nie głosowano dnia pierwszego, lecz wybory miały się odbyć nazajutrz.
Stronnicy Klaudyusza Bordier pragnęli go utrzymać na tem skromniejszem stanowisku.
Ale Afrykaninlejtenant nie mniej stałby solą w oku JanowiPiotrowi Bideux, jak Afrykaninkapitan.
Nie mając kandydata pod ręką, pomyślał sobie, że najpewniejszym środkiem pozbawienia winiarza stopnia, jakim go chciano nagrodzić, było postaranie się o ten stopień dla siebie.
Otóż, ponieważ w całem Magny zarówno jak i w okolicach nie było może ani jednego mieszkańca, któryby nie był w stosunkach z JanemPiotrem Bideux, czy przez sprzedaż, czy przez kupno, ponieważ wszystko zależało od
niego — nie potrzebujemy przeto dodawać, że chociaż w oczach większości jego zapały wojskowe były śmieszne, żaden z jego klijentów nie odmówił mu swego głosu.
Kupiec został wybrany, a ludność Magny musiała się zadowolnię zostawieniem staremu żołnierzowi prawa noszenia jego odwiecznych galonów na usługi milicyi obywatelskiej.
IV.GDZIE CHRZEST OGNIOWY POJAWIA SIĘ WCZEŚNIEJ, ANIŻELI BYŁ SPODZIEWANY.
Opłakaną ciemnotę wieśniaków podwaja uparta próżność, która niejednokrotnie zamienia ich w głupców.
Nie pojmując wcale tragicznych wypadków, których ofiarą była Francya, tłomaczyli je i komentowali po swojemu, nie przypuszczając nawet, że się mogli mylić.
Wkroczenie niemców było faktem spełnionym; jednak niektórzy włościanie, uparcie pieszczący to, co im pochlebiało, twierdzili, ze było niepodobieństwem, ażeby najście wroga mogło się rozciągnąć aż do tej pięknej miejscowości, którą zamieszkiwali, że najście to nie dotknie ich bynajmniej, że można być zupełnie spokojnym.
Jednakże, pomimo silnej wiary włościan wogóle, a mieszkańców Magny w szczególności, dla tej spokojnej
dotąd okolicy nadszedł dzień, w którym złudzenia ustąpiły prawdzie.
Tór drogi żelaznej, idący wzdłuż pocztowego traktu w odległości trzech kilometrów od miasta, stał się pewnego poranku milczący i opuszczony, co miało znaczyć, że Versailles było zajęte przez nieprzyjaciół.
Wkrótce potem dowiedziano się, że kawalerya niemiecka zainstalowała się w Kambouillet, nastąpnie, że ukazała się w Houdan, o sześć mil zaledwie od Magny; wreszcie dostrzeżono ruchy partyzanckie i wolnych strzelców, przedstawicieli słabych sił francuzkich, rozproszonych w tej okolicy, ich obecność świadczyła, że teatr wojny zbliżał się coraz bardziej i bardziej.
Ośmnastego października, ostatnia nadzieja, której się czepiali zapaleni optymiści Magny, rozprysła się niepowrotnie i rozpoczęły się utarczki.
Około południa jeden z pasterzy, blady i drżący, przybiegł na plac i oznajmił przybycie nieprzyjaciela.
Nie tylko go widział, ale rozmawiał nawet z dowódzcą awangardy.
Tę przednią straż zostawił w odległości kilometra od wioski, na drodze od Bu do Abondant, prowadzącą wprost do Dreux.
W tej chwili, kiedy to opowiada, musi się ona znajdować na pagórkach, wznoszących się nieopodal Magny.
I nagle, nastąpiła zmiana sytuacyi, tak raptowna, jak widzieć się daje w teatrze — osada, w jednej chwili, dotąd spokojna, przedstawiała obraz przerażającego nieładu.
Bęben huczał tak, jak gdyby mu chciano gwałtownie, rozbić pęcherz, odgłos trąby rozlegał się z tak przeraźliwą
potęgą, że nie dorównałaby jej pewno trąba aren anioła: wszystko to dla zwołania pod broń mieszkańców.
Ale dzięki elastyczności języków wiejskich, nowina obiegła wieś prędzej, aniżeli dały się słyszeć te grzmiące hasła.
Kobiety, wzruszone, oszołomonione, wrzeszczały, lamentując i załamując ręce.
Niektóre uciekały do lasu, ciągnąc za sobą opierające się krowy.
Dwa czy trzy stada owiec również popędzono w tym samym kierunku.
Konie, których mężczyźni chcieli dosiąść, skacząc, rwąc się i stając dęba, podnosiły kurz na ulicy w gęstych kłębach.
Wszystkie zwierzęta łączyły swe ryki, wycia i rżenia z tysiącami wykrzykników ludności.
Strażnicy narodowi, wychodząc z domów z bronią w ręku, nabijali ją pospiesznie, a wkrótce odgłos dzwonu, bijącego na trwogę, powiększył swemi dźwiękami i tak już głośną grozę tej sceny.
W kilka minut, około czterdziestu ludzi, piąta część wszystkich, stanęło na placu.
Mały ten oddział znalazł się tam bez dowódzców; kapitan był w Dreux od wczoraj, zaś ani lejtenant, ani podlejtenanci nie ukazali się dotąd.
Nieobecność tę czy powolność, tłomaczono sobie rozmaicie; ale milicya z Magny, nader niedostatecznie wyćwiczona, drżąc z niecierpliwości, wyraziła wreszcie zdanie, że nieobecność generała nie powinna być przeszkodą do rozpoczęcia walki.
Klaudyusz Bordier był obecny, to też włościanie jednozgodnie zapragnęli, ażeby stanął na ich czele, byleby tylko wyruszyć, nie czekając na nikogo.
Pomimo, że się powoływał na szacunek przynależny władzom, pomimo protestacyi i oporu, sierżant musiał ustąpić.
Mer, który właśnie nadszedł na to, zwyciężył jego ostatnie skrupuły i upoważnił do wymarszu.
Na jego komendę oddział zapuścił się w parów, idący równolegle z drogą do Bu, posławszy uprzednio mnóstwo kpin i drwinek pod adresem tych, co się opóźnili.
Była to prawdziwa niewdzięczność; ta mądra rezerwa dygnitarzy milicyi oddawała tym dobrym ludziom przysługę, którą powinni byli lepiej ocenić.
Prowadzony przez dowódzcę zarówno niedoświadczonego, jak ostatni z szeregowców, oddział naraziłby się z pewnością na jaką katastrofę.
Klaudyusz Bordier, który w ciągu swojej służby odbył już nie jedną kampanję, mógł przeciwnie natchnąć oddział spokojem i zimną krwią, tak niezbędną dla odniesienia zwycięztwa.
Na pewnej odległości przed dojściem do szczytu pagórka zawołał: halt! i udał się sam na zrekognoskowanie stanowiska wrogów.
Jak zwykle bywa w takich razach, pastuch przecenił niebezpieczeństwo.
Armia składała się z dwunastu ułanów podjazdowych.
Szli oni w. kierunku Dreux i znajdowali się w niewiel
kiej odległości od wioski Abondant, ale odgłos kroków usłyszanych w oddali, wprowadził ich w podejrzenie.
Po kilku zwiadach pikiety, zatrzymali się i zdawali się naradzać.
Było prawdopotmem, że się cofną.
Winiarz ogarnął sytuacyę z szybkością i iście wojskowym zrozumieniem rzeczy.
Dał rozkaz zaprzestania muzyki na trąbce i bębnie, gdyż trwała już za długo, rozkazał swym ludziom, ażeby cofnęli się z drogi, gdzie narażeni byli na ciągłe lornetowanie prusaków, kazał im zejść w dość głęboki wąwóz dla zakrycia ich ruchów, zaprowadził ich w biegu po drodze wiodącej do Bu, gdzie rozstawił ich zasadzką w małym lesie, przez który kawalerya zmuszoną była bezwarunkowo przechodzić, cofając się.
Tak skromna kombinacya strategiczna mogła była sprowadzić zniweczenie oddziału ułanów.
Odzyskawszy dawną energję, ojciec Afryka starał się natchnąć nią swych współobywateli.
Pragnął im dać do zrozumienia, o ile korzystnem było, ażeby nieprzyjaciel wpadł w zasadzkę, nie przeczuwając jej wcale; zaklął ich na wszystkie bogi, ażeby pod żadnym pozorem nie dawali ognia przed sygnałem jego świstawki; sam zaś uplacował się na końcu lewego skrzydła, to jest od strony, przez którą mieli cofać się nieprzyjaciele.
Niestety! ułani byli jeszcze o jakie pięćdziesiąt metrów od Klaudyusza Bordier, gdy nagle dał się słyszeć jeden strzał nieśmiały, za nim drugi i w jednej chwili rozpoczął się ogień ze wszystkich broni.
Przy pierwszym strzale, niemcy, z niezrównaną zgo
dnością, wstrzymali konie, naradzili się przez chwilę i wkrótce cofnęli się po płaszczyznie, dla uniknięcia gradu kul, świszczących im koło uszu; wtedy, puściwszy wodze koniowi, odjechali w najszybszym galopie.
Klaudyusz Bordier ze swej strony wypadł na drogę; wściekły, że go nie posłuchano, zerwał swą czapkę policyjną, rzucił ją na ziemię i jął czynić gwałtowne wymówki żołnierzom.
Jednak strzelanina tych poczciwców nie była wcale bez skutku.
Jeden z kawalerzystów został w tyle; jego koń raniony biegł coraz wolniej, przebył ze dwieście metrów drogi i stanął.
Zanim towarzysze ułana mogli byli przyjść mu w pomoc, wzywani kilkakrotnemi wystrzałami z rewolweru, około tuzina odważniej szych włościan, rzuciło się na prusaka, ujęło go i uprowadziło.
V. OTOCZENIE KLAUDYUSZA BORDIER — MONTAIGU.
Mały oddział powrócił do Magny w tryumfie prowadząc więźnia; zwycięzców powitano z niedającym się opisać zapałem.
Trudno sobie wyobrazić gwar, jaki w owym dniu bo
haterskiego czynu zapanował zarówno na placu, jak w szeregach wojskowych osady.
Ci, co przyjęli udział w zajściu, któremu w Magny przydawano znaczenie walki, opowiadali o niem każdemu z obecnych po raz dziesiąty czy dwunasty co najmniej, ubarwiając je naturalnie szczegółami fantastycznemi, i podnosząc swoje zasługi bez najmniejszego wstydu.
Inni, owi rozsądni, których znajomość swego charakteru powstrzymała w domu, przygotowali objaśnienia mniej lub więcej uzasadnione, i po powrocie pierwszych byli niemniej dumni jak prawdziwi zwycięzcy.
W tej chwili upojenie tryumfu wzięło górę nad innemi sprawami do tego stopnia, że nikt nie pomyślał nawet o tem, ażeby od nich żądać zadośćuczynienia.
Dwie tylko postacie, ponure i gniewne, nie przyjmowały udziału w powszechnej radości.
Pierwszą był Klaudyusz Bordier, który nie mógł wmówić w siebie, że uwięzienie jednego ułana powetowało utratę pozostałych jego towarzyszy.
Daleki od tego, ażeby łączyć się z zadowoleniem swych współobywateli, złorzeczył upadkowi dyscypliny w ich gronie, a w szczególności nieposłuszeństwu jednego z szeregowców, nazwiskiem Arseniusz Bistrac, którego niefortunnemu strzałowi kawalerya pruska zawdzięczała swoje
ocalenie.
Drugą z dwóch osobistości, które abnegowały powszechną radość, był JanPiotr Bideux, kupiec, człowiek lat czterdziestu sześciu, wzrostu wyżej niż średniego i nieco nazbyt otyły.
Po wyniosłej postaci, prawie imponującej, po wyró
żnianiu, jakiem go otaczali wszyscy mieszkańcy, można było na pierwszy rzut oka poznać, że należał do dygnitarzy wiejskich.
Tego dnia miał na sobie bluzę zarówno jak inni, ale starannie wypraną, wyprasowaną i ozdobioną haftem, pod ktorą widać było ciepłą wełnianą kamizelkę, chroniącą go od przeziębienia; pantalony z materyi grubej wprawdzie, ale ciepłej i mocnej ujmowały długie sztylpy butów; wreszcie, jak człowiek, który chce pokazać ludziom, jak należy szanować zdrowie, zarzucił na plecy surdut z sukna bronzowego, na którego rękawach trzy czy cztery naszywki wełniane świadczyły o jego stopniu wojskowym.
Szabla starego fasonu, na pochwie której figurował kogut gallijski, a którą nosił pod bluzą na pasie, w połowie płóciennym, w połowie skórzanym, kepi błyszczące nowością, skąpo wyszyte włóczką, zarówno jak paletot, dopełniały stroju.
Powierzchowność jego, zarówno jak i sposób chodzenia, wyróżniały go stanowczo z pośród otoczenia, w jakiem się znajdował.
Praca na słońcu przy żniwie nigdy nie opaliła mu skóry; ręce miał zbyt białe, zbyt miękkie, ażeby miały się wziąść za motykę lub zająć się pługiem; żaden wysiłek, żadne zmęczenie nie obciążyło muskułów w tem ciele miękkiem i delikatnem.
Jego otyłość była nieco monstrualną, ale ta monstrualność właśnie świadczyła, że wiódł życie prawie siedzące, pomimo mnóztwa zmarszczek, zachował pozór prawie młodzieńczy.
Z włosami siwemi ale kędzierzawemi i spadającemi
w lokach na plecy, z nosem szczupłym nieco przygarbionym we środku i przypominającym na końcu piramidę, JanPiotr Bideus wyglądał co najmniej na nadwornego chórzystę.
Nie trzeba było jednak ufać pozornej poczciwości, tryskającej z jego policzków: prostopadłe zmarszczki przy powiekach, i przy końcach ust, niektóre linje zbyt ostre pod przykryciem tłustości, oskarżały ich właściciela, ie był surowy i chciwy, a przytem uparty i stanowczy
Z drugiej strony usta wązkie, nieustannie gryzione krótkiemi i ostremi zębami, świadczyły, że nie jest to wcale człowiek ewangelicznego miłosierdzia.
JanPiotr Bidenx był bogaty; ale bogactwo na wsi nie jest jeszcze argumentem, wystarczającym dla wszystkich; obudza ono więcej zawiści aniżeli kredytu, to też nie tyle majątkowi ile naturze swego handlu zawdzięczał poważny wpływ, jaki wywierał na współobywateli.
Pod pozorem wina, które służyło mu za godło, handel jego miał tyle różnorodnych odcieni, że trudno je wyłożyć.
JanPiotr Bideux handlował zawsze przedmiotami największego zbytu i budzącemi największą ciekawość gawiedzi.
Można było dostać u niego sukna i taczek, zboża i płótna, owsa i baranów, belek, desek, instrumentów muzycznych, wina, cukru, świec i szkła przeróżnego gatunku.
Wynajmował krowy wieśniaczkom, zbyt biednym, żeby je kupić; a przytem, jeżeli miał pewną gwarancyę, pożyczał nawet pieniądze swoim klientom.
Wszystko to, wyrobiło mu we wsi stanowisko powa
żne i oddało mu w ręce monopol dostarczania ze wsi i z okolicy takich produktów jak zboże, siano, wino, kartofle, na targi miejskie, albo przedmioty te, tytułem zastawu przechodziły przez jego ręce przed pójściem w obieg, i najczęściej nie dawało żadnych zysków swym właścicielom.
Rozmaitość przedmiotów jego handlu dała mu możność zawiązania stosunków nie tylko z mieszkańcami Magny, ale i z włościanami, mieszkającemi w pięciu lub sześciu wioskach okolicznych.
Wielcy i mali, bogaci i ubodzy, wyrobnicy, winiarze, rzemieślicy — nie było nikogo, ktoby go kiedykolwiek nie potrzebował.
Dzierżawcy okoliczni, młynarze z sąsiedztwa, którzy zawszą znajdowali potrzebę obracania swemi pieniędzmi po za zwykłemi operacyami folwarcznemi i nie mogli często stawiać się na termin, byli także do pewnego stopnia zależni od niego.
Ludzie nie potrzebujący, którym pod dobrą gwarancyą, nigdy nie odmawiał kredytu, musieli ulegać mu w zupełności.
Kupiec, lejtenant straży narodowej w Magny, należał słowem, do liczby tych ludzi, którym wielkość przewróciła w głowie, to też wraz z Klaudyuszem Bordier nie chciał przyjmować udziału w wesołości mieszkańców.
Nie należy przypuszczać, że żal lub wstyd, iż nie zjawił się coram populo, co dawało jawne świadectwo o wątpliwości jego męztwa, wpłynęły na takie usposobienie.
Przeciwnie, był nawet zadowolony z siebie i sumienie miał spokojne.
Ale hałas, jaki powstał dokoła osoby jego nieprzyjaciela Afrykanina, drażnił go niepomiernie, a z drugiej strony, chociaż oddawna już ukrył w bezpieczne miejsce część swoich towarów, to jednak niepokoiła go tak blizka obecność prusaków.
Siedział w pierwszej z dwóch izb, z których składała się kordegarda, wprost kominka, na którym płonęły drzazgi.
Naprzeciwko niego, na rogu jednej z ławek, siedział jak na koniu, z rękoma skrzyżowanemi i z pochyloną głową bohater dnia.
Obydwa palili fajki, ale nawet w sposobie palenia zachodziła pomiędzy nimi różnica.
Kłęby dymu, które sierżant wypuszczał z fajki, składającej się z miedzianej oprawy i z takiej że pokrywki, fajki krótkiej i wzorowo czarnej, wychodziły z jego ust obficie i z niezmierną szybkością.
Długi cybuch lejtenanta był z wiśni, wciągał z niego dym powoli, w długich odstępach i wypuszczał go w postaci cienkich, stopniowo rozszerzających się paseczków:
Ani jeden, ani drugi nie rzekli do siebie słowa, gdy wejście dwóch nowych osobistości, zmusiło ich przerwać dotychczasowe medytacye.
Pierwszym był Kuźma Girard, bębniarz, przezwiskiem Bedindin; drugim był ten sam Bistrac, którego niezręczność sprowadziła chmury na czoło naczelnika przedpołudniowej wyprawy.
Bedindiu był człowiekiem lat czterdziestu, mały, krępy, i tak brzuchaty, że gdy cylinder bębna stanął przy nim, był zmuszony, chcąc dosięgnąć środka tego instru
mentu, trzymać pałeczki w sposób wcale nieprawidłowy, co jednak nie przeszkadzało mu hałasować za dwudziestu.
Pełniąc obowiązki bębniarza w wojsku osady i organisty w kościółku, był niemi na wskroś przejęty.
Jego pyzata twarz starannie wygolona, z oczkami małemi i nieustannie zamykanemi przez powieki wązkie i pomarszczone, nacechowana była niejako wyrazem świątobliwości i byłaby odpowiednia bardzo dla sutanny.
Miał na sobie czarną włóczkową bluzę, zrudziałą od słońca w prostopadłych szwach, oraz czarne spodeńki — dar księdza proboszcza; żona jego, pani Bedindinowa, zamieniła je na pantalony przez doszycie płótna niebieskiego
Rażący klerykalizm tego kostjumu okupywał w znacznej części szeroki pas skórzany, nabijany gwoździami, z którym Bedindin nie rozstawał się nawet przy jedzeniu a nadewszystko czerwona wstążka, którą otoczył kaszkiet, a której końce rozwiewając się na wietrze i spadając na środek pleców, nadawały mu do pewnego stopnia pozór rekruta.
Bistrac, który w rzeczywistości nosił imię Arsenjusza, miał lat dwadzieścia dwa.
Był to podrzutek, wychowany na łasce wszystkich, przeważnie zaś Klaudyusza Bordier, który go miał u siebie przez długie lata.
Biedaczysko dotknięty był słabością, ktorą medycyna nazywa koxalgją, a która jest skutkiem nieprawidłowego zeskoczenia kości udowej.
Temu zawdzięczał ustawiczne zmiany swej postaci, które niekiedy były bardzo dziwne. Gdy Bistrac odpoczywał na swej dobrej nodze, był wzrostu zwyczajnego
człowieka, gdy jednak przewrócił się na drugi bok, zdawał się być karłem. I to właśnie było powodem jego śmiesznego przydomku; służył ciągłe za przedmiot złośliwości wieśniaków, którzy nieustannie bawili się jego kosztem.
Przez wybryk natury, bardzo zresztą powszedni, nieszczęśliwy ten człowiek miał twarz prześliczną: rysy regularne, duże czarne oczy z wyrazem słodkiej melancholii i pewną dystynkcyą, nader rzadką u wieśniaków.
Ubiór Bistraca był o wiele mniej staranny od ubioru Bedindina; chociaż powietrze było już chłodne, cały jego kostyum składał się z koszuli z szarego płótna i z włóczkowych spodni w kratki białe i niebieskie, tak krótkich, jak dar proboszcza ofiarowany bębniarzowi.
Na nogach nie miał naturalnie butów, lecz chodaki.
VI. PIERWSZA POTYCZKA.
Bębniarz przyniósł nową wiązkę drzewa, ażeby wystarczyła na noc.
Kulas zbliżył się do ściany, z mocnem postanowieniem, zdjęcia z niej jednej z fuzyj, które na niej wisiały;
już ją miał w ręku, gdy sierżant, zerwał się z ławki i przybiegł doń szybko:
— Czego tu chcesz, łotrze? — zawołał — i po co dotykasz się naszej broni?
Bistrac puścił fuzyę tak, jak gdyby była rozgrzaną do czerwoności. Zmięszał się i spuścił głowę, od czasu do czasu tylko, rzucając na rozgniewanego Afrykanina błagalne spojrzenie, które rozbroiłoby tygrysa.
— Ojcze Bordier — rzekł w końcu — wiecie dobrze, że Tomasz Langot płaci pięć soldów, ażebym go zastępował na placu, a że właśnie przyszła kolej na niego...
— Tomasza Langot! — przerwał sierżant z niewypowiedzianą goryczą — a wieleż ci dał Tomasz Langot, ażebyś go zastąpił dziś rano w lesie Baudry, gdzieś się tak pięknie popisał? Gdyby Tomasz Langot przyszedł na stanowisko jak inni, nie mielibyśmy w naszem gronie niezgrabjasza, któryby niedopuścił niemców w zasadzkę.
— Och! — odparł łagodnie kulas — ja byłbym zawsze przyszedł, ojcze Bordier, wiecie dobrze, że Lorencya, która ma was za żywe srebro, pomimo waszego wieku, prosiła mnie, ażebym był przy was dla skrócenia uzdeczki, jeżeli tego zajdzie potrzeba; wiecie także, że gdy wasza córka chce czego, ja nigdy nie mogę jej nie usłuchać. A przytem dodał — zapóźno trochę starając się uniewinnić — to nie moja wina, że ta przeklęta fuzya wypaliła, zanim dotknąłem się kurka. Wreszcie, wszak to nie przeszkodziło nam wyjść cało z tej wyprawy, ojcze Bordier.
Afrykanin wzruszył ramionami z oburzeniem i gwałtownym ruchem ręki przekręcił trochę na bok swą czapkę, co dodało jego fizyonomii jeszcze surowszy pozór.
— Powinieneś wiedzieć — odparł — że jeżeli jesteś w mundurze, nie należy mnie nazywać ojcem Bordier. Powinieneś większą na to zwracać uwagę. Co się zaś tyczy więźnia, dzięki któremu, ty i twoi koledzy hałasujecie więcej, niż my onego czasu w Isly po wzięciu do niewoli króla marokańskiego wraz z jego dworem, beduinami, kobietami, wielbłądami i całem "zatrzęsieniem", to powinieneś był wiedzieć dotychczas, że prawdziwy żołnierz nie uważa się za zwycięzcę dopóty, dopóki nie pokona nieprzyjaciela na głowę. Co zaś do twego zastępowania Tomasza Langot w szeregach i na placu bitwy, to sobie raz na zawsze wybij z głowy. Mam ja dosyć tego zastępstwa, które służy tylko do podniecania gnuśności w żołnierzach. Ruszaj spać, jak to przystoi w twojem położeniu, nie jesteś zdatny i czy moja córka chce tego czy nie, staraj się, ażebym cię nigdy nie widział ani w szeregach, ani nawet przed drzwiami kordegardy.
Biedny Bistrac odszedł w rozdrażnieniu, był bowiem przekonany, że jeśli nie nadawał się do szeregów, dzięki swej nieszczęśliwej kompleksyi, to w każdym razie znał się na subordynacyi wojskowej. Już był przy drzwiach, gdy JanPiotr Bideux, który podczas krótkiej przemowy sierżanta okazywał wielkie zniecierpliwienie, zatrzymał go z gestem rozkazującym i kazał mu wrócić.
— Afrykanin baje — rzekł lejtenant głosem szorstkim i wyniosłym — wielkie zwycięztwo, jakie odniósł tego poranku przewróciło mu w głowie. Weźże sobie fuzyę ze ściany, mój chłopcze, i idź spokojnie zarobić sobie pięć soldów.
Pomimo tej przemowy, tak ponętnej dla niego, kulas
nie spieszył się z wypełnieniem rozkazu, stał nieporuszony z oczyma wlepionemi w sierżanta: dotkliwy żal, jaki się malował w jego oczach, wyrażał uczucie daleko głębsze, niż chęć okazania szacunku władzy wojskowej.
Co do Afrykanina, ten zbladłszy z gniewu, gryzł wąsy z gorączkową zawziętością.
Kupiec, przeciwnie, zdawał się być zachwycony efektem, jaki jego słowa wywarły na przeciwnika; złośliwy uśmiech kręcił mu się na ustach i zwróciwszy się do Bistraca, mówił dalej:
— Czy nie słyszysz, co mówię do ciebie? Miałżebyś jeszcze w uszach słowa ojca Bordier? Bah, ależ on jest nadto stary, ażeby nie wiedział, że trzeba być posłusznym władzy. Zresztą, nie jest to tak łatwo fabrykować żołnierzy z tak starych chłopów jak tutejsi, którzy nie wiedzą nawet czy fuzya nabija się przez lufę czy przez kolbę. Gdyby naprzykład chciano zabronić jakiemu biedakowi zarabiać na chleb, dmuchając w palec, w zastępstwie innego mogącego się wylegiwać na łóżku, to jeszcze rozumiem. Idź więc Bistrac; teraz sierżant zrobi sobie prawdziwą przyjemność i sam wyszuka ci flintę, z którą pójdziesz na służbę.
JanPiotr Bideux nie miał wyobrażenia o dyscyplinie, jaką był przejęty stary żołnierz: Klaudyusz Bordier zbliżył się do ściany, zdjął fuzyę ręką drżącą od gniewu, podał ją kulasowi i dał mu znak do odejścia; poczem, zwracając się do Bedindina, ktory skończywszy układać drzewo, usiadł na niem i przysłuchiwał się tej scenie z zaciekawieniem człowieka, dla którego kłótnie osób bliskich, nie są obojętne, i rzekł:
— Bedindin, bądź łaskaw zostawić mnie samego z lejtenantem: mamy ze sobą do pomówienia w kwestyach służbowych.
— Dlaczegoż Bedindin ma wychodzić? — zapytał szorstko oficer. — Czyż nie zajmuje także, jak i wy, miejsca w kordegardzie? Nie przypuszczam, ażeby Kuźma Girard miał zaprzedać prusakom plan kampanii, jaki pragniecie pewnie mi zakomunikować.
Bębniarz zaśmiał się wesoło w odpowiedzi na żart zwierzchnika; Afrykanin nie zwrócił prawie na to uwagi; jego bladość powiększyła się, ale wzruszenie przejawiło się tylko w kilku drgnięciach muskułów; widocznie wysilał się na to, ażeby opanować irytacyę i być spokojnym.
— Panie Bideux — rzekł do zwierzchnika, który nakładając nową fajkę, udawał, że jest bardzo zajęty tą czynnością — panie Bideux, pan mnie nie lubisz, a ja ze swej strony, kłamałbym, twierdząc, że mam dla pana wielką przyjaźń. Taki stosunek istnieje nawet. pomiędzy braćmi, nic przeto dziwnego, że zdarzyć się może pomiędzy ludźmi obcemi sobie. Ale przypuśćmy na chwilę, że obaj jesteśmy synami jednej matki i ie ta matka kona — wszak ani ja, ani pan nie pragnęlibyśmy z jej śmiertelnego pokoju robić sceny dla naszych kłótni i nieporozumień? Panie Bideux, matką,. ktora kona w tej chwili, jest Francya, która jest więcej jak naszą matką: dlatego właśnie, nie pozbawiając się bynajmniej wzajemnych dla siebie uczuć, nie powinny nam one przeszkadzać do wypełnienia obowiązków, jakie względem niej mamy!
Słowa te, wypowiedziane z wzruszającą prostotą, rozbiły się o twardą obojętność kupca, nie poruszywszy go
wcale; podniósł głowę i spojrzał na mówcę z odcieniem politowania
— Do licha! a toście się zapalili ojcze Bordier — zawołał po skończeniu przemowy sierżanta i dziwna rzecz, że wam tchu nie zbrakło. Sam proboszcz nawet nie mówił by tak długo, nie odpocząwszy bodaj na chwilę. Ale nie wiem, czego właściwie chcecie odemnie? Nie kocham was, ani was nie nienawidzę; zawiele mam poważnych interesów, ażebym się miał zajmować tem, co mi nie może przynieść żadnych korzyści. Zresztą, nie należę do liczby ludzi, którzy liznąwszy trochę mustry, mniemają się już być generałami; chcę uchodzić za takiego, jakim jestem, ojcze Bordier, to jest za uczciwego handlarza zboża, który zostawia ludziom fachowym pielęgnowanie i poprawę losu tej, którą nazywacie naszą matką.
— Niestety, tacy umarli lub są uwięzieni — mruknął stary winiarz z odcieniem szczerego bolu.
— To nieszczęście, wielkie nieszczęście, ojcze Brodier, ale to jeszcze nie powód, ażebyśmy mieli robić to, czego oni dokonać nie byli w stanie, oni, którzy byli prawdziwymi żołnierzami!
— Każdy człowiek, biorący za broń dla ojczyzny, jest żołnierzem, panie Bideux — odparł sierżant; — naród, powstający dla odparcia wroga, choćby nawet jego członkowie byli słabi i nieudolni, wart nieraz najpoważniejszej armii. Ale pan wiesz to równie dobrze jak ja, że jeśli w tłoczni jeden będzie pchał na dół, a drugi do góry, to cała robota będzie bezskuteczną. Dlatego też, ja, który pana nigdy o nic nie prosiłem, błagam pana dzisiaj o zapomnienie na
szych wzajemnych uraz, ażeby jaknajlepiej bronić naszego małego zakąteczka.
Przemowa ojca Afryki dokonaną została ze słodyczą, co świadczyło o wysiłku, jaki musiał sobie zadawać, ażeby trafiła do celu, jednakże nie wywarła na słuchaczu innego wrażenia prócz szyderstwa.
— Bronić się — zawołał z pogardą: bronić się! Gdzież są pańskie pułki, pańska kawalerya, pańskie działa? Bronić się, a tak, tak, wszak taki rozkaz pana prefekta! Ach, niech prusaki mają się na baczności! Ale gdy uprowadzą nam inwentarz, zbiory całoroczne, cały nasz dobytek, czy pan prefekt nam to powróci? Czy odbuduje nasze domy, gdy nam je spalą? Czy zajmie się wychowaniem naszych dzieci, czy da chleba naszym wdowom, gdy nas nie stanie? Doprawdy, ojcze Bordier, nie umiem panować nad sobą, gdy słyszę coś podobnego! Nie byliśmy nigdy najsilniejszymi, bądźmyż spokojni i siedźmy cicho! Nie mamy generałów, nie mamy żołnierzy, nie stawiaj my ż na kartę tego, co nam zostało; dajmy prusakom to, czego pragną, i niech sobie idą z Bogiem. A jeśli nie chcą odejść, niech sobie zostaną! Niema już Napoleona; jeżeli jego miejsce nęci Wilhelma, niechaj je sobie zabierze. Ja mu tam przeszkadzać nie będę!
Stary żołnierz nie mógł dłużej hamować swego oburzenia; zerwał się, drżąc i szczękając zębami.
— Panie Bideux — zawołał głosem wzruszonym — przed wypowiedzeniem tego, co pan mówisz, należało przynajmniej zdjąć trójkolorową kokardę, którą pan nosisz na czapce.
— Dobrze jej na mojej głowie, jak i na pańskiej, ro
zumiesz, stary zawadyako — odparł kupiec z gniewem — ja mam na celu tylko dobro kraju i jego mieszkańców. Żeście w pięćdziesięciu zabili konia i uwięzili jednego człowieka, już wam się zdaje, żeście dokonali cudu! Cierpliwości! Poczekajmy trzy lub cztery dni, a gdy wieś zostanie spaloną, nasz dobytek zrujnowany, oraz inwentarz uprowadzony, wtedy przekonamy się jaką ponieśliśmy stratę.
— Dobrze więc, niech przyjdą! — odparł Klaudyusz Bordier, który stał się purpurowy z gniewu — nie to bynajmniej nas przeraża, i gdyby dla ich wypędzenia potrzeba było poświęcić moją biedną chałupę, sambym natychmiast podłożył paczkę zapałek pod każdą strzechę, która ją pokrywa.
Afrykanin zdawał się być tak przejętym, że Bedindin byłby przysiągł, że wykona natychmiast to, co mówi.
— No, no, tylko bez głupstw, sierżancie — zawołał z wybuchem — jestem waszym sąsiadem i nie mam bynaj
mniej ochoty spalić się z wami. — Ale pozwól mu, niech gada — ozwał się lejtenant,
nie odgadujesz powodów takiej zapalczywości; jego dom!... Wszak go znasz równie dobrze jak ja. Jaką ma wartość? Trzy czy cztery zagony winogron i lepianka, na którą prusacy nie spojrzą nawet — to jego cała chudoba. Co mu to szkodzi postępować niby szlachetnie, jeśli inni będą poszkodowani, a nie on. On myśli, że nic nie straci, a jeszcze zyska, gdyż jego nadobna córunia ma podobno romansik z moim chłopcem, więc gdy ja zbiednieję, to się zmniejszy nierówność, jaka ich dzisiaj przedziela. Ale wybij tosobie z głowy, dobrodzieja; choćbym nawet doszedł do takiej nędzy, w jakiej ty jesteś, jeszcze nic nie wskóracie.
Sierżant zdawał się być bliskim obłędu; rzucił się na przeciwnika i schwycił go za gardło.
— Cofnij to coś powiedział, nędzniku — zawołał. — O mnie możesz mówić, co ci się podoba, ale od mojej córki wara; nie wolno kalać tej świętości takiemu jak ty łotrowi!
Napad ten wywołał walkę; Afrykanin ściskał przeciwnika za gardło z siłą, jakiej się nie można było spodzie" wać po człowieku tych lat co on, kupiec zaś, niemniej rozwścieczony, starał się wyrwać z jego kleszczy.
Krzyki z zewnątrz, pomiędzy któremi słychać było głosy: "do broni!" położyły koniec temu zajściu.
Opuściwszy przeciwnika, sierżant porwał karabin i wybiegł na dwór, gdzie bębniarz go już uprzedził.
Lejtenant wydobył z pochwy szablę i udał się za nimi.
Ale, postępując w ciemności, wbrew swemu stanowisku, nie omieszkał ukryć się starannie za swych obydwóch podwładnych.
VII. WSZYSCY CHCĄ ŻYĆ!
Skoro lejtenant, sierżant i bębniarz postąpili kilka kroków w kierunku placu, spostrzegli, że plac zajęty jest nie przez niemców, jak przypuszczali, ale przez dość spore stado krów i wołów,
Kilku wieśniaków, stojąc na drodze, starało się zapobiedz napływowi bydła.
W zbytniej gorliwości, jeden z nich, ściśle wypełniając rozkazy, pchnął bagnetem wołu, który śmiał mu być nieposłusznym. A biedne zwierzę rozwścieczone, biegało naokoło placu, rycząc przeraźliwie.
Inni żołnierze straży narodowej, schwytawszy za kołnierz przewodników, szarpali ich i kułakowali jeden przez drugiego, tłumiąc ich protestacye klątwami i starając się ich zaprowadzić na odwach.
JanPiotr Bideux z trudem utorował sobie drogę przez tę tłuszczę dwu i czworonożnych, gdy jednak zapragnął uspokoić wzburzenie, zgodny chór ryczących i wrzeszczących przedstawiał nie lada trudność do zwalczenia.
— Mamy przecie tych, co kradną nasze bydło i uprowadzają je do prusaków, zawołał jeden z obecnych to zdrajcy — wołał drugi — chcą nas zamorzyć głodem. Powiedźcie raczej, szpiegi — krzyknął trzeci — trzeba ich natychmiast zaprowadzić do Dreux. — Za często — zawołał znowu jakiś stary wieśniak — to byłaby już piąta podróż dzisiaj. Rozstrzelajcie ich bez namysłu; gdyby tak wszędzie postępowano z tymi, co nas sprzedają, nie bylibyśmy tak często zdradzani!
Był to projekt najśmielszy, więc jak zwykle bywa, tłum uczepił go się jaknajchętniej.
Sytuacya zaczęła przybierać charakter groźny na podróżnych, których ubranie już i tak połatane, zostało przez szarpaninę podarte na strzępki, gdy lejtenant poprzedzony przez dobosza, który zaświecił latarkę, ośmielił się wejść w środek tłumu.
Wziął latarkę z rąk Bedindina i oświecił nią twarz jednego z jeńców, którego stanowczość opozycyi i ubiór staranniejszy świadczyły, że był przewodnikiem przybyłych.
Chciał przemówić, ale ten nie dał mu dojść do słowa.
— Kroć sto tysięcy! — zawołał głosem ochrypłym, jaki się często daje słyszeć u ludzi tego fachu — jeżeli kiedykolwiek bardziej pochlebiało komu spotkanie was, ojcze Bideux, to mnie dzisiaj. Jakto, nie poznajesz mnie? Jestem Franciszek Minard z Merinville, ten sam, który miał z wami tyle interesów handlowych i który nie przypuszczał, aby go spotkano z kułakami tam, gdzie się spodziewał znaleźć gościnność.
Lejtenant uścisnął serdecznie dłoń negocyanta, ale pomimo całej powagi, jakiej JanPiotr Bideux używał we wsi, to świadectwo publiczne o prawomyślności przybyszów, okazało się bezskutecznem wobec rozdrażnienia tłuszczy.
Kowal, rodzaj Herkulesa, z czarnemi kędzierzawemi włosami, o cerze ogorzałej, który trzymał jeńca za kołnierz i ściskał go jak w kleszczach, przemówił po myśli ogółu.
— Sprzedawałeś krowy panu Bideux, to być może, ale nie będziesz twierdził, przyjacielu, że i te dzisiaj przyprowadziłeś dla niego?
— Ładne masz o mnie wyobrażenie, morusie ty jeden — odparł handlarz bydła — ojciec Bideux jest klientem dobrym, ani słowa, ale gdybym się tylko na niego oglądał, nie starczyłoby mi często na flaszkę wina. Czy wy macie jednego tylko osła do okucia w okolicy? A w takim
razie żałuję was bardzo. Ale mniejsza o to. Odkądże to aresztujecie spokojnych ludzi, idących za swemi interesami? Odkądże to tamujecie im swobodę handlu? Jedna z moich krów została ranioną, będę poszukiwał sądowej satysfakcyi.
— Odtąd, odkąd ci uczciwi handlarze oddają prusakom to, co nam nie wystarcza, i odkąd sprzedają im nasze tajemnice pod pozorem handlu — odparł surowo kowal.
— Mówicie to, czego nie wiecie, ojcze Brizot — rzekł JanPiotr Bideux, mieszając się do rozmowy z humorem — Franciszek Minard jest uczciwym człowiekiem; jego rzemiosłem jest sprzedaż wołów, sprzedaje tedy woły, ale nic nie świadczy, że sprzedaje je prusakom.
— Jeżeli to nie jest pewnem, to przynajmniej jest prawdopodobnem — odparł kowal — Franciszek Minard prowadzi swe bydło do Hondan, sam to powiedział, a że w Hondan są prusacy, więc bydło jest dla nich.
— Doprawdy, te krowy nie rezonowałyby lepiej od was — zawołał lejtenant, widocznie zniecierpliwiony takim uporem. — Że są niemcy w Hondan, w Versailles, to być może; ale w tych miastach są także i francuzi. Chcecie więc, żeby ich głodem zamorzyó, dla tego, że mieli nieszczęście być zaatakowanemi wcześniej od nas? Zresztą, komersanta nic to nie obchodzi: jego towar jest do sprzedania, ten go bierze, kto płaci. Pieniądz jest biały w każdym kraju.
— Za pozwoleniem, panie lejtenancie — ozwał się chrapliwy głos sierżanta, który zdołał dotrzeć do oficera — pieniądz niemców jest czerwony przez krew naszych synów poległych w walce z niemi.
Uwaga była słuszną, ale pobudziła jeszcze bardziej niecierpliwość JanaPiotra Bideux, zwłaszcza, że pochodziła z ust jego wroga Afrykanina, z którym miał tak niedawno żywe zajście.
— Po raz drugi, ojcze Bordier — zawołał — proszę was nie wtrącać się do tego, co do was nie należy, i mówić tylko wtedy, gdy was zapytają. Powtarzam, że Franciszek Minard jest moim przyjacielem i że odpowiadam za niego. Proszę więc go uwolnić, jak również jego ludzi. Odprowadzicie stado do stodół w Mathurin, gdzie zamkniecie je pod klucz, Doniosę o tem panu merowi i jutro się wszystko wyjaśni.
Włościanie byli posłuszni, ale kilka głuchych szeptów niezadowolenia dało się słyszeć w tłumie.
Popularność JanaPiotra Bideux zmalała najwyraźniej od rana.
Wielki kupiec z Magny mało sobie z tego robił, i podczas, gdy część jego podwładnych wypełniała rozkaz, przezeń wydany, a reszta wchodziła tłumnie do koszar, on udał się wraz z uwolnionym przez siebie handlarzem do karczmy.
Skoro usiedli jeden naprzeciw drugiego w kącie zadymionej sali, a oberżysta postawił przed nimi na stole butelkę i dwie szklanki, rozmowa zaczęła się jak zwykle bywa między ludźmi handlującymi, od interesów.
— Ładne bydełko macie, Franciszku — rzekł kupiec z Magny, napełniając szklankę towarzysza — ale dla małego zarobku musicie przebywać spory kawał drogi. No jakże wam tam wogóle idą interesa?
— Pcha się biedę jak można, ojcze Bideux, chociaż
niekiedy, jak naprzykład dzisiaj, pcha się wcale nie tęgo. Kiedyż się to skończy, musicie o tem lepiej wiedzieć odemnie?
— Oho — odparł lejtenant, podchwytując pytanie handlarza — dobre czasy minęły, już ich nie zobaczemy. Wrzeszczą na cesarza niby to, ale to nie przeszkadza, że z nim właśnie uleciały dobre czasy. Nigdy nie zarobiemy więcej, jak wtedy, kiedy on był. Za dobrze widać było, kiedy tak krótko trwało.
Ach, to ci generałowie zdradzili go tak samo, jak jego poprzednika — rzekł handlarz bydła z westchnieniem.
— A ci Judasze deputowani, którzy nie chcieli mu dać kilku miljonów, żeby zająć jego miejsce — mówił dalej JanPiotr Bideux, który zdawał się być bardziej wtajemniczonym w operacye polityczne; macie, są dopiero miesiąc, a początek daje nam dobre pojęcie o tem, co będzie później! Walczyć zapamiętale, kiedy się niejest silniejszym, podrywać handel, rujnować biedny naród, to piękna zasada.
— A cóż chcieliście ojcze Bideux od hołyszów, którym nawet na kupno garnczka nie wystarcza? Król czy cesarz, trzeba przecie, żeby jakiś władca był bogaty, i dla tego właśnie Napoleon nie będzie zastąpionym.
— Tak, złe czasy wróciły — ciągnął lejtenant z odcieniem smutku — podług mego rachunku dość będzie dwunastu miesięcy, jak ten, który przebyłem, a cały dorobek mego życia pójdzie na marne, i nawet wiedzieć nie będę gdzie!... Wszyscy mi są dłużni i pod pozorem, że niema ani pracy, ani sprzedaży, ci zbrodniarze umówili się nie płacić mi wcale, a jednak to im nie przeszkadza przycho
dzić do sklepu i brać na kredyt towary, których im przecie niepodobna odmówić, ze względu na przyszłość.
— Podobno, ojcze Bideux, macie nielada ambaras z waszym owsem?
— Jakim owsem? — odparł kupiec zdziwiony, nie znajdując na razie żadnej odpowiedzi.
— Do licha, przecie trąbią po całej okolicy, żeście zakupili tysiąc korcy po żniwie?
Kupiec z Magny wybuchnął śmiechem tak szczerym, że rozmawiający z nim, sam wieśniak, a więc człowiek wtajemniczony we wszystkie subtelności wiejskiej dyplomacyi, nie podejrzywał wcale nieszczerości.
— Tysiące korcy owsa — odparł pierwszy — ale przedewszystkiem za jakie pieniądze? A zresztą nie jestem tak głupi, mój Franciszku! Tysiące korcy owsa! Chyba dla tego, żeby je zasklepić w piwnicy, jak to robią zwykle ci mądrale, a potem znaleźć je, jak oni, pordzewiałem, nawpół przegniłemi, prawie nie do użytku — dziękuję! Ja bo tam inaczej zwykłem patrzeć na rzeczy. Dachy pokrywam słomą nie zaś dobrem ziarnem. Ale dajmy temu pokój — dodał zwracając się nagle do handlarza, jak gdyby pragnął pobić go ostatecznie — spodziewam się, żem nie skłamał, broniąc was na placu, że nie dla prusaków prowadzicie wasze zwierzęta?
"Franciszek Minard oburzył się.
— Ja? — zawołał poważnie, ja mam popełniać taką zdradę? Ja mam prowadzić moje bydełko do obozu nieprzyjaciół! Ach ojcze Bideux, nie spodziewałem się, żeby taki przyjaciel jak wy; miał mnie o coś podobnego posą
dzać Handluję z miejscowemi rzeźnikami, tylko wyłącznie z rzeźnikami.
— Tak, ale rzeźnicy zabijają woły dla niemców.
— A to już ich wina nie moja. Gdybyście naprzykład kupili krowę i tak się najedli, żebyście aż umarli, to może i wtedy ja byłbym za waszą śmierć odpowiedzialnym, co?
— Macie racyę, Franciszku, i także macie racyę, że nie handlujecie z niemcami, gdyż pewno zamiast pieniędzmi, zapłaciliby wam za towar bagnetami!
Handlarz bydła wzruszył ramionami z oburzeniem.
— Głupstwo! — mruknął głosem odpowiednim do swego ruchu; — powiedzcie raczej, że gdybym targował z niemi jak inni, to płaciliby mi jak innym dobrem złotem francuskiem, dźwięcznem i dobrej wagi,
— Złotem! — odparł lejtenant, w oczach którego błysnął ogień.
— Spytajcie się w Manicamp, rzeźnika z Hondan, czy ich pieniądze są fałszywe? I nie targują się nigdy! Z niemi niema żadnych "jeżeli" albo "gdyby" jak z naszemi intendentami. Ale mówiliśmy przed chwilą o owsie: po czemu wam płacił hurtownik za trzydzieści worków na targu
— O, on kupuje dla dworu, zdaje się, że w ostatni czwartek płacił po dwanaście franków.
— Otóż, dowiedzcie się, ojcze Bideux — odparł handlarz, mrugając znacząco — w Wersalu płacą po dwadzieścia trzy i im więcej się im dostarcza, tem są wdzięczniejsi.
Lejtenant zamyślił się; po chwili handlarz zaczął znowu mówić.
— Teraz, ojcze Bideux, zdaje mi się, zera was dostatecznie przekonał o uczciwości moich zamiarów, nieprawdaż? Możecie więc mnie już dać wolność. Gdybym miał zostać zatrzymanym tu aż do jutra rana, wam by się to na nic nie przydało, a ja poniósłbym straty na jakie sto pistolów.
— Ale jesteście przecie aresztowani, Franciszku?
— No, gdy mnie wypuścisz, to się i areszt skończy.
— Tak, ale mogą mnie wsadzić do ciupy na wasze miejsce.
— Was? Cóż znowu? Któżby się odważył was dotknąć w Magny? Zresztą, jest sposób załatwienia tej sprawy tak, ażebyście nie byli skompromitowani; gdy zamkną moich ludzi i moje bydło; odniosą wam klucze od stodół. Nie zważając na nic, połóżcie je na kominie, reszta już do mnie należy. Wracając, dostaniecie odemnie za owies po cenie ostatniego kursu w Wersalu? Zgoda, ojcze Bideux?
— Nie, co do tego, to zbyt ryzykowne — odparł lejtenant zamyślony — to mi chleba nie da. Ale jak będziesz wracać po zakupy, poproszę cię o jedną przysługę.
— Jaką? — zapytał kupiec skwapliwie.
— Nic wielkiego; moja kobieta chce przesłać ubranie dziecku.
— Waszemu chłopcu? Ależ dobrze, spełnię wszystko jaknajakuratniej, ojcze Bideux. Właśnie jego bataljon był w Senonches, kiedy przechodziłem.
— Bóg wie gdzie będzie, gdy będziesz wracał tamtędy, mój biedny Franciszku! Zanim użyją naszych synów do walki, mordują ich marszami, manewrami i każą im umierać z głodu i zmęczenia! I pomyśleć tutaj, że już od
jedenastu lat prawie płaciłem blisko po sto franków, ażeby tylko Firmin nie był żołnierzem! To przykre, jak sądzisz? — To kradzież, istna kradzież! — odparł handlarz bydła wzruszając ramionami. I wy się wstawiacie za takim rządem. Doprawdy jesteście za dobrzy, na waszem miejscu nie wzdragałbym się zyskiwać po jedenaście franków na worku towaru!
— Nie mój Franciszku, ja tego nie robię dla rządu, odparł JanPiotr Bideux — robię to dla kraju!
— Ach, gdybyście tak mieli zamiast waszych trzydziestu, tak z parę tysięcy korcy, to zrobilibyście dobry interes!
— Chociaż ich nie mam, Franciszku, to zawsze wiem. zkądby ich dostać, ale jeżeli tego nie robię, to dla tege, że nie chcę. Nie, powtarzam, taki zarobek wcale mnie nie nęci; znaczyłoby to połączyć się z wrogiem, a potem złożyć głowę. O ty naprzykład, prowadzisz bydło na rzeź do Hondon, a i to złapali cię tak, że nie wiem jak cię ztąd uwolnić.
— A jednak muszę ztąd wyjść, mój Bideux, a im prędzej tem lepiej. Więc jak mówiliśmy, z powrotem wezmę waszą paczkę do Tourouvre, oddam ją waszemu chłopcu i zafunduję mu dobry obiad, niech się odżywi po trudach wojskowych, wy zaś za to położycie klucze od obór na kominie.
Lejtenant straży narodowej pokiwał głową.
— Zły to środek — odparł — nie zdążysz ujść ze swojem stadem, chwycą cię i sprawa się pogorszy. Pójdźmy raczej razem do mera; jest nim ojciec Boucand, młynarz, dobry człowiek i znający się na handlu; wezmę cię na swoję odpowiedzialność i dostaniesz półpasek. Tylko głup
stwo palnąłeś, żeś gadał, że idziesz do Hondan, gdzie wszyscy wiedzą, że są już tam niemcy; dla czego nie masz się udać do Mantes, gdzie ich jeszcze nie ma, możesz potem skręcić w połowie drogi, jeżeli zechcesz.
— Oh, ten Bideux — odparł handlarz bydła, śmiejąc się grubym śmiechem — dobrze mówisz, że jesteś łotrem z łotrów. Bo i prawda, gdy powiem, że idę do Mantes, będę w porządku. Idźmyż do mera, a z powrotem przyniosę ci połowę zysku z owsa, bądź spokojny.
W chwili, gdy obaj towarzysze wychodzili z karczmy, spotkali Klaudyusza Bordier, który wręczył klucze dowódzcy.
— Pójdziecie z nami do młyna pana Boucand — rzekł tenże. Prowadzę tam Franciszka, pan mer da wam odpowiednie rozkazy.
VIII. BOHATERKA.
Córka ojca Afryki Lorencya Bordier miała lat ośmnaście, była najpiękniejszą dziewczyną w Magny i wbrew przysłowiu: "Nikt nie jest we własnym kraju prorokiem", każde jej wejście na zabawę w oberży pod Białym Koniem, gdzie bawiła się co niedziela z miejscową młodzieżą
przy dźwiękach fałszywych skrzypiec, powodowało pewną sensacyę.
Mieszczanie widocznie byli innego zdania, gdyż nazywali ją zaledwie przystojną.
Wzrostu średniego, szczupła, była Wistocie raczej strojną niż piękną; rysy miała regularne, czoło i nos zarysowane misternie, ale chociaż przytem miała zęby olśniewającej białości, usta pełne i ślicznie zaróżowione, chociaż jej oczy lekko zagłębione w arkadach powiek, miały dość blasku i życia, jednak gdy jakieś żywsze uczucie przejmowało dziewczynę, twarz jej nabierała wyrazu ostrego, który znacznie umniejszał urok jej powierzchowności.
Dzięki cerze czerwonej i śniadej jak u mulatki, wydawała się wówczas nawet jakby dziką.
Nie tyle przeto piękności Lorencyi, ile jej wrodzonemu wdziękowi, przypisać należy jej powodzenie we wsi rodzinnej.
Ta córka biednego winiarza przyszła na świat z przeczuciem kokieteryi, ta chłopka miała w samej sobie intuicyę jakiejś wyższości.
Była pierwszą, która porzuciła starodawny czepek znany w okolicach Beauce, rodzaj płóciennych kleszczy ze skrzydłami na skroniach, który miał istotnie właściwość oszpecania zwyczajnych śmiertelniczek, a nie upiękniał wcale brzydkich.
Ona pierwsza zastąpiła go kokieteryjnem ubrankiem paryzkiem, z koronek, ozdobionych wstążkami i szerokiemi frendzlami; już to czerwonej już niebieskiej barwy.
Jej inicyatywie również okolica zawdzięczała wprowadzenie w modę rodzaju klatki z obręczami stalowemi, która
tak długo służyła za spódnicę, a którą nazywano krynoliną.
W sobotę, gdy szła na targ, tak kierowała sprawy, ażeby opuszczać miasto dość późno i wracać spacerem; spotykała piękne damy, badała ukradkiem ich toalety, wywiadywała się ostrożnie o sposobie kroju sukni, ułożenia włosów, a w tydzień potem widziano ją wchodzącą na salę balową z innowacyą, która robiła furorę.
To wyemancypowanie się ze starych zwyczajów, ta pogarda opinii, spowodowały pewien hałas w Magny.
Tylko młodzież płci męzkiej była zachwyconą.
Co się zaś tyczy dziewcząt, to te, zanim poszły w jej ślady, na czem kończyły zwykle, w początkach zawsze o mało jej nie zjadły z zazdrości.
Dojrzalsi byli surowi po swojemu, otwarcie szykanowali skłonności małej Bordier do strojów.
Mówiono o niej, jak o koniu, który stojąc na jednem miejscu, drapie ziemię kopytami i kiwa łbem, jak gdyby się chciał wydać piękniejszym — to klaczka rasowa (Ia Piaffeuse),
Przydomek la Piaffe został przy niej na całe życie.
Ojciec Bordier zaczął od energicznej walki przeciwko fantazyom swej jedynaczki.
Wzgardzenie ubraniem głowy narodowem przyprowadzało go do rozpaczy, w dniu, w którym Lorencya przymierzyła po raz pierwszy czepeczek z wstążkami, przywieziony z Dreux, stary żołnierz zaperzył się z gniewu.
— Jeżeli jeszcze kiedykolwiek zobaczę ten szmat na twej głowie — rzekł do niej gniewnie — możesz być pewna, ie ci go zerwę przy wszystkich i wytrę nim buty!
Lorencya odpowiedziała z goryczą.
Ale, pomimo, że gderała na ojca głosem wcale nie oznaczającym szacunku, zdecydowała się jednak ukryć nowomodny czepeczek w szafie, ale dla tego tylko, żeby go wyjąć zaraz gdy stary się odwrócił, schować go do jarmarku i pójść ubrać się do przyjaciółki.
Następnych niedzieli, gdy nadchodziła zwykła godzina zabawy, powtarzało się to samo.
Pewnego pięknego dnia, w chwili, gdy Lorencya w nowym stroju przechodziła główną ulicą z kilkoma dziewczętami, skacząc i śmiejąc się srebrnym śmiechem młodości, nagle spotkała się oko w oko z ojcem, który wyszedł znienacka z jednej z poprzecznych uliczek, wiodących do winnicy, przy której, pomimo niedzieli pracował.
Zjawisko tak przeraziło Lorencyę, że wyrwawszy rękę z pod ramienia towarzyszki chwyciła się za czepek.
Afrykanin zmarszczył swe gęste brwi, spoglądając surowo na córkę, ale w końcu odwrócił się, wzruszywszy ramionami i odszedł w milczeniu.
Milczenie to, pomimo całej srogości, Lorencya przyjęła za aprobatę jej kokieteryjnych wybryków.
Od tego dnia, już nie starała się ukrywać czepeczka przed ojcem; nie tylko, że nie lękała się powracać w nim do domu, ale nawet przypinała na głowie w obecności starego wiarusa.
Wdowiec, po kilku latach pożycia małżeńskiego, stary żołnierz, miał dla swej jedynaczki czułość sięgającą zachwytu.
Kraj i córka — oto wszystko co kochał prawdziwie; nie wahałby się oddać życie za jedno i drugie.
Na nieszczęście przywiązanie do córki przerodziło się w nim w słabość, podniecaną rolą macierzyństwa, w jaką musiał się wdrażać rad nie rad.
Gdy była małą, nie mając na niańki, którymby zresztą nie mógł dowierzać, nosił ją ze sobą na pole i sadzał w improwizowaną kołyskę wraz z pożywieniem całodziennem i narzędziami roboczemi.
W winnicy, pod namiotem, który wystawił umyślnie, ażeby się uchronić od słońca i deszczu, umieszczał ją na siedzeniu zrobionem ze złożonej w czwórnasób własnej kurtki, następnie, co chwila zaglądał czy dziecko nie potrzebuje go przypadkiem; przynosił jej kwiaty, owoce, chcąc ją rozerwać, całował i bawił się z nią; potem, wracając do pracy, kopał motyką z podwójnym zapałem, chcąc powrócić czas stracony.
Gdy urosła, jeszcze sam się zajmował jej ubraniem, zdrowiem, edukacyą, zarówno jak sam jeden tylko cieszy się jej małemi postępami w szkółce i jej pięknością.
Pod wpływem tej samotności, tych zachwytów, tej dumy ze swej jedynaczki, poczciwy wiarus, ulegał mimowoli wszystkim kaprysom córki, która przez spryt wrodzony pojęła wkrótce, że może powodować ojcem, ile jej się rzewnie podoba.
Gdyby chciała nadużywać tej władzy; byłaby miała od niego wszystko, czegoby tylko zapragnęła; ale stary żołnierz dał jej w dziedzictwie pewną żywość charakteru, która nie szła w parze z obłudą. To też dziewczyna często unosiła się, była uparta, gderliwa, zanim nareszcie uciekła się do dyplomacyi, to jest do pewnych pieszczot, do pewnych czułych wyrazów, gdy zwracała się do ojca;
postępowanie to wydawało zawsze pożądane dla niej owoce.
Klaudyusz Bordier był zanadto rozsądny, ażeby nie zrozumieć ile ta gorączka kokieteryi miała w sobie niebezpieczeństwa dla córki, ta skłonność do zbytków mieszczańskich oburzała zarówno jego pojęcia prostoty jak i przywiązania do starodawnych zwyczajów; każda nowość, którą Piaffe zamierzała, wprowadzić na wsi, napotykała ze strony ojca żywe opozycye i była powodem scen dość gwałtownych. Ale rozbrojony miłością jaką uczuwał względem, córki, wiarus zawsze przegrywał sprawę, pod wpływem złego humorku Lorencyi.
Gdy przez kilka dni był pozbawiony jej chichotu, był jakby spragniony, ażeby je przywrócić na jej usta, ażeby otrzymać od niej kilka czułości, kilka nawet pocałunków, zdecydował się na. tolerancyę, wmawiając w siebie, że złe nie było przecie tak wielkie i że pomimo wszystkiego, córka może być uczciwą zarówno w czepeczku z wstążkami, jak i w chustce zawiązanej po wiejsku.
Lorencya była zarozumiała, a pewien rodzaj pierwszeństwa, które zdobyła przez swą dbałość o modę, powstrzymał ją od krótkich i szkodliwych miłostek.
Bluzy z zabaw w Magny i okolicy wcale nie licowały z jej strojami; to też młodzież męzka, pomimo że chętnie z nią obcowała, okazywała jej szacunek i traktowała ją do pewnego stopnia jak panienkę.
Znano tylko jednego jej kochanka, mianowicie Firmina Bideux.
Był to rodzaj sekwestratora, który z Dreux, swego
stałego miejsca pobytu, przybywał do Magny dla tańczenia z chłopką.
Takie postępowanie wywołało pewne szepty pomiędzy młodzieżą, chłopcy nie mogli patrzeć na jego surdut bez pewnej odrazy, tembardziej, że tak wyróżniał się znacząco w sali, i że jego właściciel obtańcowywał najpiękniejszą wieśniaczkę; to też wyszukiwali tysiące powodów, ażeby z nim zawiązać kłótnię.
Dziewczęta nie mniej były zazdrosne z tak świetnej konkiety, jaką robiła ich koleżanka i mściły się tysiącami docinków.
Ich zdaniem, pan urzędnik kpił sobie z Lorencyi, i że prędzej czy później sama przekona się o tem:
Jednak, czy to że skłonność Piaffki dla tego młodego człowieka nie była jeszcze zbyt żywą, czy że przeczuwała, że jej rywalki mogły mieć słuszność, dość, że z jej strony nastąpiło pierwsze opamiętanie.
Pewnego wieczoru, na placu przed balem, odbyła długą i nader ożywioną rozmowę ze swym wielbicielem; przycisnęła go, jak to mówią, do ściany, oświadczyła mu, że jeżeli chce, ażeby ich stosunki miały miejsce nadal, to powinien jeszcze tego samego wieczoru udać się do jej ojca i wyznać mu swoje zamiary.
Gdy jednak, nie zapierając się miłości, pan urzędnik Szukał pozorów dla odroczenia tak stanowczego i uroczystego kroku, odwróciła się, weszła na salę tańca i ująwszy pod rękę pierwszego chłopca, jakiego spotkała na drodze, puściła się z nim w wir włościan polkujących, przy akompanjamencie żelaznych podkówek.
Po skończeniu polki, młody mieszczanin, który przez
cały ten czas śledził Lorencyę, zbliżył się do niej i poprosił do następnego kontredansa; ale nie odpowiedziawszy mu ani słowa, bohaterka nasza sama zaprosiła jednego z sąsiadów i udała się wraz z nim zająć miejsce w kadrylu.
Takie postępowanie, które powtarzało się ile razy Firmin próbował pogodzić się z dziewczyną, miało szalone następstwa.
Wieśniacy wybornie odgadli co musiało zajść pomiędzy kochankami; radzi byli stałości uporu wieśniaczki i kompromitacyi pięknego pana.
Szepty i tłumione śmiechy dawały się słyszeć przy pierwszych odmowach ze strony Lorencyi; przy następnych jednak zamieniły się one w huragan oklasków i szyderstw, dzięki którym pan urzędnik zmuszony był opuścić salę przy odgłosach "a pódziesz", podczas gdy jego wybranka, wesoła i uśmiechnięta, kołysała się na ramieniu drugiego kawalera.
Zajście to utrwaliło popularność, jakiej używała córka winiarza w gronie okolicznej młodzieży.
We dwa miesiące potem, jakkolwiek Firmin Bideux stał się znowu nieodstępnym tancerzem Lorencyi Bordier, nowy ten związek nie napotkał żadnej opozycyi ani nagany. Firmin stał się już "jednym ze swoich".
Nagadano się, naprzypuszczano, nadrwiono i napłakano do woli.
Ale cóż począć z zaślepieniem dziewcząt.
Z drugiej strony jednak, czyż można było przypuszczać, ażeby JanPiotr Bideux, człowiek tak zamożny, zgodził się kiedykolwiek na małżeństwo swego jedynaka
z dziewczyną, mającą zaledwie ze cztery zagony wina w posagu?
Trzeba było być tak szaloną jak Lorencya, żeby się; tem łudzić!...
Urzędnik, a przytem bogaty dziedzic, pobawi się nią, potem znudzi się i porzuci.
Trzeba przyznać, że w gruncie rzeczy było trochę racyi w tych dowodzeniach.
Winiarz zarówno jak kupiec niechętnie patrzyli na ten stosunek.
Ale młodzi ludzie nie wiele sobie robili z ojcowskich przesądów.
Ich stosunek wziął niebawem górę nad zwykłemi miłostkami otaczającej ich młodzieży wiejskiej.
Firmin zakochał się na seryo w pięknej Piaffce.
Był to chłopiec zacny, słodki i dobry, któremu można było tylko zarzucić pewną słabość charakteru.
Kilka lat spędzonych w jednym z pensyonatów w Dreux, powiększyło zasób jego wiedzy, i tem samem wyróżniał się stanowczo z grona często rubasznych i cynicznych towarzyszów młodości; a jego uczucie względem Lorencyi stało się o wiele czystsze i świętsze od zwykłych wiejskich miłostek.
Kobieta, na jakiem bądź stopniu społecznym, nigdy nie jest nieczułą na subtelności uczucia; to też słodycz, uległość, nie wielkość wymagań ze strony kochanka, jak również jego przywiązanie i zachwyt dla niej, wywarły na Lorencyi głębokie wrażenie; wkrótce odpłaciła mu czułością za czułość.
Szacunek jaki mieli dla siebie, i obawa żartów po
wstrzymała ich od trywjalności tego rodzaju wiejskich stosunków; bawili się, chodzili na bale, tańczyli wraz z innemi chłopcami i dziewczętami, nieraz spędzali całe noce na salach tańca, skacząc przy dźwiękach fałszywych skrzypiec, śpiewając, szczebiocząc, śmiejąc się jak inni, ale nigdy nie byli tak słodko wzruszeni, jak podczas powrotu, gdy idąc ręka w rękę pomiędzy drzewami alei głównej, dziewczyna opierała mokrą prawie od zmęczenia główkę na ramieniu towarzysza, od czasu do czasu rozmawiała z nim po kilka zdań urywanych, którym najczęściej zamiast odpowiedzi służyło wzajemne ściśnienie dłoni w milczeniu.
Ta idylla trwała przez długie lata, ku wielkiemu podziwieniu ze strony żeńskiej połowy ludności w Magny.
IX. OJCIEC I CÓRKA.
Po przejrzeniu papierów handlarza bydła, którego zresztą znał z nazwiska, i na zapewnienie tegoż, że udaje się do Montes, mer Boucaut zgodził się na zdanie Bideux.
Pomimo protestacyi ze strony starego Bordier, Franciszek Minard opuścił młyn, zaopatrzony w kartę przejścia a objąwszy w ponowne posiadanie swą trzodę, pośpieszył pognać ją w stronę Hondanu.
Po tym drugim wypadku, przy którym przeciwnik nie tylko że zakpił sobie ale i tryumfował, Afrykanin został przyprowadzony do najwyższej pasyi; przeszedł przed kordegardą nie zatrzymując się wcale, nie odpowiedziawszy nawet na przyjazne powitania, które wbrew wszelkim prawidłom i tradycyom wojskowym załączył szyldwach, i udał się do domu, położonego na końcu wioski.
Domy włościan z Beauce, czy to bogatych czy biednych, podobne są wszystkie do siebie, a ich nędzny wyglądstanowi rażący kontrast z płodnością pól okolicznych.
Dom Klaudyusza Bordier nie stanowił wcale wyjątku z tego ogólnego prawidła; szerokie wrota prowadziły na podwórko zasłane gnojem; po prawej stronie wszedłszy na podwórze, stał dom, składający się z dwóch izb frontowych i z pagórka; naprzeciw niego, w innym budynku znajdowały się: obora, spiżarnia i tłocznia.
Pierwsza izba stanowiła sypialnię Afrykanina, a zarazem kuchnię, pokój jadalny i miejsce, w którem zbierała się rodzina.Ściany dawniej otynkowane, dziś dzięki wpływom czasu i dymu, były jakiegoś ciemnobrunatnego koloru, podłoga zaś z czarnej ziemi, w której podkówki butów porobiły niebezpieczne wądoły; sufit z poczernionemi belkami na których wisiały deski, urządzone w kształcie półek, a podtrzymujące sery, worki z jarzynami i przyrządy kuchennogospodarcze, wysoki komin z wydatnym daszkiem i kilkoma hakami, oto wszystko, co stanowiło podstawę izby. Zawartość jej składała się z szafy, wielkiego kufra, ze stołu dębowego, łóżka przykrytego jakąś zieloną matę
ryą i drewnianego zegaru, przybitego do ściany, który monotonnem tiktak skandował sekundy.
Pokój Lorencyi do którego wchodziło się przezedrzwi umieszczone wprost komina, był, przeciwnie, umeblowany z pewnym zbytkiem, którego inicyatywa była przedewszystkiem czułość ojca, pomimo surowości, z jaką występował przeciwko modnym zachciankom Piaffki.Ściany były wyklejone kolorowym papierem, łóżko zaś i okna ozdobione firankami z tkaniny bladoniebieskiej.
Na komodzie orzechowej, w pośród mnóstwa filiżanek i figurek porcelanowych, które Lorencya wygrała na zabawach wiejskich, dominował złocony zegar, prezent imieninowy od starego wiarusa; wreszcie, nawet sztuka malarska miała przedstawicieli w tym przybytku, pod postacią czterech jaskrawych obrazów, w których artysta, widocznie mniej dbał o rysunek niż o barwy.
Gdy Klaudyusz Bordier wszedł na podwórze, usłyszał jakieś głosy w pierwszej izbie.
Spojrzał w okno zdziwiony trochę, że córka nie spała jeszcze o tak spóźnionej porze, prowadziła ożywioną rozmowę z jakimś mężczyzną, którego twarzy nie mógł dostrzedz, ale którego poznał niebawem po wzroście i wykrzywionych kształtach.
Był to Arsenjusz, sierota, którego ojciec Afryka zwykł był nazywać przydomkiem Bistraca.
Pomimo rozmowy, jaką miał z tym ostatnim, po mimowolnem nieposłuszeństwie, które spowodowało ucieczkę niemców, ojciec Bordier dotąd jeszcze nie mógł się pozbyć niechęci dla mimowolnego jej sprawcy, wszedł szybko do
stancyi i nie mówiąc ani słowa do córki, nie patrząc nawet na biednego Bistraca, rzucił się na niskie krzesło, stojące w kącie przy kominie, na którym tliły się dwie głownie, i zaczął zapalać fajkę, oddawna już zagasła, dzięki tak licznym i niespodziewanym wypadkom tego wieczoru.
Młodzi ludzie wydali się bardzo pomieszani; ale Lorencya skinęła na kulasa, ten skierował się ku drzwiom, ona zaś usiadła przy ojcu po drugiej stronie ogniska.
Stary, pochyliwszy się dla dostania węgla, dostrzegł dość sporą paczkę, którą Arsenjusz niósł w ręku, i zawołał nań groźnie:
— Gdzie idziesz? Cóż to tam niesiesz? Dlaczego zamiast sandałów masz buty?
Z właściwą sobie łagodnością, kulas, który już był na progu, wykonał szybki półobrót i uzbroiwszy się w słodki i dobroduszny uśmiech, którym nieraz już rozbroił wiarusa, zbliżył się doń, szukając w myśli, na które z trzech zapytań ma dać przedewszystkiem odpowiedź.
— Ojcze Bordier — rzekł wreszcie — samiście mi mówili przecie, że jak się idzie w drogę, to trzeba kłaść buty, a ponieważ do Senonches mam dobrych dwanaście milek, zrzuciłem saboty, a wziąłem trzewiki.
— Ach, idziesz do Senonches — odparł Klaudyusz Bordier, marszcząc brwi.
— To pani Bideux poseła przez niego ubranie i bieliznę dla Firmina — wmieszała się Lorencya, rumieniąc się zlekka, pod wpływem badawczego wzroku ojca.
— Ubranie! Bieliznę! — zawołał stary. Dlaczegoż już razem nie posyła szarpi, żeby miał czem ranę zasklepić? Firmin jest przecie bardzo nieszczęśliwy, że został rekru
tem. Aj, te baby nie wiedzą, że ich posyłki, ich wygódki bałamucą tylko biednych chłopów, którzy są dzisiaj jedyną nadzieją Francyi.
— A tak — odparła Lorencya z goryczą — bo są rodzice, którzy dbają o swoje dzieci. Wszyscy nie są tacy, jak ojciec, dzięki Bogu. Czyż to nie dosyć poświęcenia, że ich oddali do wojska. Robi się co można, ażeby nie pomarli z głodu, z nędzy i zimna, maszerując w brudnych, bluzach, w które ich stroi wasz rząd przeklęty. Zresztą ojciec tego nie może zrozumieć. Czyż pani Bideux nie ma własnej woli? Czy może zabronicie także biednemu Arsenjuszowi zarobić te sto soldów, które mu przyrzekła.
Pomimo niemałej irytacyi, w jaką wprowadzały go te słowa, które dla niego były bluźnierstwem, tembardziej, że wychodziły z ust jogo córki, stary patryota nie znalazł odpowiedzi; zaczął stukać po cegłach komina małemi szczypcami, które trzymał w ręku, co powodowało tysiące iskier, i milczał w zamyśleniu.
Lorencya skorzystała z jego nieuwagi, i dała znowu znak kulasowi, który po cichu wymknął się z izby.
Błysk zadowolenia przebiegł w oczach młodej dziewczyny, westchnienie ulgi wybiegło jej z piersi, skoro usłyszała stuk bramy, zamykającej się za odchodzącym.
Chcąc się uspokoić z doznanych wzruszeń, po chwili usiadła znowu naprzeciw ojca.
Spokój w izbie przerywało tylko prawidłowe tiktak zegaru.
Trwało to dość długo; wreszcie Lorencya wstała, objaśniła świecę, której knot, wyrastając co chwila, osłabiał światło, i zwracając się do Klaudyusza Bordier, zapytała:
— Czy nie położycie się tatusiu dzisiaj?
— Nie — odparł tenże ze słodyczą, rażąco odmienną od ostrych wystąpień poprzednich — mam z tobą do pomówienia.
Piękne oblicze Lorencyi zmieniło się trochę i z pewną obawą zajęła miejsce.
— Co? — zawołała — znowu pewnie stare historye na temat moich sukien i czepków? Powinieneś się był domyśleć ojcze, że skoro cała młodzież poszła do wojska, że skoro w każdej chwili spodziewamy się napadu wrogów i śmierci, nie będę się przecie stroiła.
— Wcale nie o tem pragnę mówić z tobą, moja córko — odparł Klaudyusz Bordier, kręcąc głową. Prawda, że wolałbym cię widywać mniej przesadną w strojach, że radbym był bardzo widzieć na twej głowie płócienne chustki, jak nosiła moja biedna żona, a twoja matka; ale wytłomaczyłem sobie, że można być uczciwą kobietą i w tych barwnych fatałaszkach, zarówno jak w grubej spódnicy i w perkalowej chustce na głowie; to też dałem ci wolę postępować w tym względzie jak ci się spodoba. Nadużywałaś trochę tej swobody, ludzie gadali, obmawiali, ale uważałem cię zanadto dumną, ażebyś miała zapomnieć o honorze. Jednak doszłaś do lat, w których trzeba zacząć być rozważną; wszyscy eleganci mensą na mężów, a dziewczyna powinna obcować tylko z takim mężczyzną, którego może zostać żoną.
Lorencya nie mogła pohamować swego zniecierpliwienia; przytyk, jaki dostrzegła w ostatniem zdaniu ojca, nie mógł być złagodzonym czułością, w którą ubrał swoja, przemowę.
To też przerwała ze wzburzeniem:
— Któż to jest ten młodzieniec, który niby nie może zostać moim mężem?
— Firmin Bideux — odparł wiarus z powagą. Krew, która przed chwilą zabarwiła policzki dziewczyny, ustąpiła miejsca nadzwyczajnej bladości.
— I dlaczegóż to? Czy może dlatego, że ma kilka soldów więcej odemnie? Któż mu zabroni, jeżeli mu się tak podoba?
— Być może, ale mam jeszcze inne powody. Przedewszystkiem zaś ten, że uczciwa córka nie wychodzi za mąż wbrew woli swego ojca.
— A jakaż jest wola ojca?... — wyszeptała Lorencya drząc na całem ciele i spuszczając powieki.
— Moją wolą... — odparł wiarus; ale miarkując się, dodał: — Nie, mojem najszczerszem pragnieniem jest... błagam cię o to jak o łaskę... nie myśl już o tym chłopcu!
— Ale jeszcze raz, dlaczego? Jeżeli mnie kocha i jeżeli...
Zatrzymała się, poczem dodała z mocą:
— A więc tak! Jeżeli i ja go kocham! Ach doprawdy, możnaby sądzić, że ojciec nie jest przy zdrowych zmysłach! Jeżeli nie chcesz, ojcze, mieć go za zięcia, to dlatego tylko, że jego ojciec jest bogaty, a ty biedny!...
— Nie — odparł Klaudyusz Bordier, zapalając się z kolei — dlatego, że jestem uczciwym człowiekiem, a jego ojciec niejest takim.
— Ach, rozumiem! — zawołała Lorencya ze zwykłem uniesieniem. — Nigdy nie byliście w zgodzie z panem Bideux. Nawet dziś wieczorem na placu kłóciliście się ze so
bą, Bistrac mi to opowiadał; a ponieważ nie jesteście jednego zdania w tej lub owej kwestyi, ponieważ zazdrościcie sobie, ponieważ nienawidzicie się obaj, to dlatego, my, wasze dzieci, mamy cierpieć? O, nie, nigdy tego nie będzie; nieraz ojciec twierdził, że mam ojca usposobienie: to też o tyle będę upartą, o ile ojciec będzie nierozsądnymi i przysięgam, że nikt prócz Firmina nie będzie moim mężem.
Nie pierwszy to raz Lorencya brała górę nad ojcem; zdarzało jej się to niejednokrotnie przy najbłahszych okolicznościach.
Dzięki wolności i swobodzie, w której była wychowaną i podobieństwu usposobień, rozmowa zawsze miewała pewną szorstkość i nieraz przybierała charakter nader ożywiony, ale uczucia, pod wpływem których znajdował się tego wieczoru Klaudyusz, pozwoliły mu pohamować zwykłą gwałtowność.
Pomimo więc, że opór córki przeciwko woli ojcowskiej bolał go bardzo, wzruszył tylko ramionami i odpowiedział Lorencyi, zirytowanej i drżącej temi słowy.
— Niech i tak będzie, myśl o sobie i nie dbaj o smutek, jaki sprawisz twojemu staremu ojcu; taka to dzisiaj moda. tak jak i modnem jest ubierać się dziwacznie. Kocham cię dosyć, ażeby ci to przebaczyć, moje dziecko. Ale pomyśl, że opór nie będzie mniejszy ze strony pana Bideux; oświadczył mi przed chwilą w obecności Bedindina, który zapewne rozbębnił to już po całej okolicy, że nigdy nie zgodzi się na to, ażeby jego syn złączył się z rodziną takich jak my, nędzarzy. Ty ręczysz za siebie, moja biedna Lorencyo, ale czy jesteś pewną, że twój gagatek
nie okaże się albo słabszym, albo... bardziej szanującym wolę ojca?
Lorencya zbladła; lekkie drżenie przebiegło po jej ustach.
Ale odparła gorączkowo:
— Och, gdybyś wiedział tatusiu, jak mnie Firmin
kocha, to byłbyś pewnym, że to co mówisz jest niepodobieństwem.
Wiarus pokręcił głową; poczem, przysunąwszy się do córki tak, że znalazł się naprzeciwko niej, ujął ją za obie ręce.
— Słuchaj, dziecko — rzekł — od sześciu miesięcy staram się zapobiedz waszym stosunkom, gdyż przeczuwam wszystko, co ci może przykrość sprawić, a że tam czasem gderam na ciebie za te fatałaszki, to jeszcze nie dowodzi, żebym nie miał przelać ostatniej kropli krwi, ażeby okupić każdą z twych łez. Po sposobie wyrażenia się pana Bideux o tobie, byłbym złym ojcem, gdybym nie starał się zwrócić twojej uwagi na grożącą ci niedolę. Znosiłem to, że Firmin przychodził do nas co niedziela, już dla togo samego, żeś ty była szczęśliwą, a potem, że go nie znam ze złej strony. Chłopak nie jest złym, ani podstępnym; miał rozum nie uprzedzać o niczem ojca. To ta jego kochana mamunia, brudna zarówno z powierzchowności jak i słaba z charakteru, dodała mu odwagi do podtrzymania waszego stosunku, i zdaje się, że to dla ciebie gorzej moje biedne dziecko.
Słysząc tę pochwałę dla ukochanego, Lorencya, wzruszona i tryumfująca, wstała ze swego krzesła i usiadła na
kolanach ojca; ale przy ostatnich słowach, które wymówił, zerwała się szybko.
— Ach, nie masz serca ojcze, że obmawiasz tę kobietę; wszak już z dziesięć razy słyszałam od ciebie, że jest świętą.
— I męczennicą, tak mówiłem to, i powtarzam, bo to właśnie mnie przeraża.
— Ależ ona zna sposób myślenia Firmina i mój — odparła Lorencya znowu się zapalając — a że zgadza się na wszystko, najlepszym dowodem jest to, że tu przychodzi. Gdybyś był ojczulku przyszedł o godzinę wcześniej, byłbyś ją tu spotkał; obieśmy wysłały Bistraca, ażeby zaniósł biednemu chłopcu to, co ulżyć może jego nędzy.
Każda najmniejsza bodaj aluzya, tycząca się odstępstwa od subordynacyi wojskowej, miała przywilej irytowania starego żołnierza; to też, jakkolwiek wielkie było przejęcie się jego sprawami bieżącemi, nie mógł się powstrzymać od grymasu pogardy dla owej nędzy, którą jakoby przechodził "biedny chłopiec", ale po chwili, wrócił do poruszonej kwestyi.
— Wistocie — rzekł — pani Bideux nie sprzeciwiała się dotąd projektom swego syna, przychodzi odwiedzać ciebie pokryjomu, ażeby się jemu przypodobać; ale gdy ten tyran, którego nazywają panem Bideux, powie: "nie, nie i nie", bądź pewna, że jak przez całe swoje życie, tak i wtedy, ta biedna kobieta odpowie: amen. Czyż zaprotestowała bodaj jednem słowem, gdy przed trzema laty, zabronił jej ni ztąd ni zowąd odwiedzić jej konającego ojca? I powtarzam ci, Firmin, pomimo że jest piękny, pochodzi
z tej samej rasy owiec, które nie śmią beknąć, nawet wtedy, gdy ich zarzynają.
Lorencya widocznie wzruszona temi dowodzeniami, którym przyznawała dużo słuszności, zaczęła się przechadzać po izbie.
— Powinnaś się nad tem zastanowić, moje dziecko — mówił dalej ojciec Afryka. — Ile mogłaby ucierpieć twoja duma, gdybyś stała się pośmiewiskiem całej wioski, gdy już stanie się głośnem, jak ci ludzie zakpili z nas sobie, nie chcę nawet przypuszczać; i dla tego trzeba by stanowczo zapobiedz takiej ostateczności. Zezwolenia ojca, nie otrzymacie nigdy, bądź tego pewną. Nie należy on do rzędu tych ludzi, których wzruszają łzy, nawet łzy żony i syna. Mówię to do ciebie, nie jako ojciec, ale jako przyjaciel, wierzaj mi, nie dawaj woli przyjaźni, która cię doprowadzi do złego. Skorzystaj z nieobecności Firmina i zapomnij o nim; kawalerów nie zbraknie ci, a jeżeli ten, którego wybierzesz nie będzie tak bogatym...
— Ech, co mi tam po pieniądzach! — zawołała Lorencya, przerywając ojcu; czy sądzisz, ojczulku, żem kiedy pomyślała o tem? Kochałam Firmina, gdyż jest słodki, gdyż jest dobry, miły, łagodny, gdyż jest sobą samym wreszcie, i zdaje mi się, że nigdy nie mogłabym kochać innego.
— Tak ci się zdaje, nie chcę cię przekonywać, że się mylisz, bynajmniej; ale na pamięć twojej matki, w imię tej czułości, jaką ci zawsze okazywałem, gotów jestem upaść przed tobą na kolana i zawołać: "Lorencyo, bądź odważną i mężną, porzuć mrzonkę, która cię będzie kosztowała spokój i szczęście."
Chciał ująć rękę córki, ale ta, której wzruszenie wzrastało z każdą chwilą, usunęła się z niechęcią.
Weteran zmarszczył nagle brwi i twarz jego przybrała wyraz groźny.
Zaczął mówić wolno i poważnie.
— Dotąd nie wspomniałem ci ani słowa o sobie, moja córko, o żałobie, którąbym zmuszony był nałożyć, gdybyś stała się ofiarą osoby, wyróżnianej tu przez wszystkich, ale i daleko bardziej nienawidzonej, lichwiarza, zbogacającego się krwawą pracą biedaków, człowieka bez czci i wiary, który bez żadnych skrupułów złamał już ze dwadzieścia razy słowo za lichy zarobek, i gotów jest handlować krajem, jak handlował sumieniem. Wszystko to ciążyło mi kamieniem na sercu od chwili, kiedy dostrzegłem stosunek twój z jego synem. Jednakże, chociaż dolatywały do moich uszu setki docinków, dotyczących was obojga, nigdy nie wspomniałem ci o tem. Zapomniałem o własnej, osobistej niechęci, bylebyś ty była szczęśliwą; ale z chwilą, w której związek ten doprowadzić cię może do kompromitacyi i hańby, zmienia się postać rzeczy, i tak jak potrafiłem w miłości mej znaleźć odwagę, prosić cię, tak również zdobędę się na tyle siły, ażeby ci zabronić stosunków z synem pana Bideux raz na zawsze.
Lorencya stała się bardzo bladą; jej oczy błyszczały gorączką; pierś falująca podniecała uczucia, które nią miotały; ale pomimo całego ogromu wzruszenia, nie mogła się oprzeć chęci zaoponowania ojcu, jak to zwykła była czynić przy każdej żywszej przemowie, to też głosem cierpkim, prawie wyzywającym, krzyknęła:
Dobrze, niech ojciec robi, jak mu się podoba, jeżeli pragnie mojej hańby.
Klaudyusz Bordier powstał, spojrzał oko w oko córce; milczący, zdumiony, zdając się nie rozumieć słów
córki.
Na widok tej twarzy, zazwyczaj uśmiechniętej, teraz konwulsyjnie zmienionej, opanował go jakby przestrach zmierzył córkę od stóp do głów, ale po chwili otrząsnął się ze zgrozy i jakby odpychając jakieś straszne przypuszczenie, rzekł półgłosem:
— Nie, to być nie może!... Lorencyo, dobra, kochana Lorencyo, powiedz, że tak nie jest.
Na ten przejmujący okrzyk czułości i szlachetność człowieka proszącego o łaskę, serce Lorencyi zmiękło; egoizm ustąpił miejsca rozrzewnieniu.
Padła na kolana, a chwyciwszy jedną z rąk wiarusa szepnęła głosem, przerywanym łkaniem:
— Przebacz mi ojcze, przebacz!
Klaudyusz Bordier odepchnął córkę tak gwałtownie, że aż padła na ziemię; jednocześnie, wzrok jego przeniósł się na fuzyę wiszącą w pobliżu komina, ale nie uczynił ruchu, ażeby ją pochwycić.
Podszarpnięty w swej jedynej miłości i chlubie, biedny winiarz tknięty do żywego, nie wiedział jak ma postąpić.
Padł ciężko na krzesło, gdzie przez długi czas siedział milczący, przygnębiony, złamany.
W ciągu kilku godzin ojciec i córka nie przemówili do siebie ani słowa; Lorencya, wsparta o komin, łkała ciągle.
Wiarus, wsparty łokciami o kolana, ukrył głowę w dłoniach i milczał.
Od czasu do czasu, szorstko, jakby się wstydząc miękkości, ocierał szybko łzę, spływającą zwolna po pomarszczonych policzkach.Świeca zgasła, izba była pogrążona 'w ciemnościach, i przez szyby zaczęły już powoli zaglądać promienie wschodzącej jutrzenki.
Klaudyusz Bordier, zwracając się do córki, rzekł łagodnie:
— Połóż się, Lorencyo, pewno potrzebujesz spoczynku, biedne dziecko.
Za całą odpowiedź, nieszczęśliwa wzięła ojca za rękę, podniosła ją do ust, ale winiarz objął ją wpół i całując, wyrzekł:
— Zarówno jak ty, i ja muszę sobie robić wymówki, biedne dziecko; o tak, nie ty jedna jesteś tu winna; oboje powinniśmy prosić o przebaczenie tej, co tam w górze, opłakuje pewnie nieszczęście, jakie nas spotkało!..
X. CO SIĘ KULASOWI PRZYTRAFIŁO W PODRÓŻY.
Smutnym był zbiór wina w roku . Przez dziwną ironję losu od kilku lat łodygi winne, nie były tak obficie obrosłe czerwonemi gronami i od lat
kilku słońce nie działało na ich smak pomyślniej, jak w tym właśnie roku.
Jednakże, liście winnych latorośli zaczęły się już pokrywać purpurową barwą, a włościanie przejęci nowemi obowiązkami i obawą o przyszłość, jeszcze nie pomyśleli
o zbiorach, które miewały dla nich dotąd tak wielkie znaczenie.
Jedni mówili, że lepiej było zostawić jagody na pastwę ptaków, aniżeli dozwolić prusakom pić wino, które się z nich dobędzie; w ten sposób pozbyć się można przynajmniej niepotrzebnego zachodu; inni nie podbierali winogron poprostu dla tego, że nikt im nie dawał przykładu.
Ale oszczędność wieśniacza rzadko decyduje się na stratę, bodaj najdrobniejszą, ażeby miała poświęcić produkt takiej wagi jakimś innym widokom.
Nie było to wcale hasło do rozpoczęcia zbiorów, okolica nie roiła się tłumem wesołych robotników, po ścieżkach i alejach ogrodów nie uwijały się taczki i narzędzia pomocnicze winiarzy, podczas, gdy osły z wozami pełnemi winogron kręciłyby się tu i owdzie; a jednak zbiór dokonany został jakoś pomimo woli, niewiadomo jak i kiedy, bez zwykłych okrzyków wesela i radości.
Klaudyusz Bordier był jednym z najpóźniejszych podbieraczy.
Około połowy paździarnika wyciągnął ze stodoły narzędzia, poprawił je należycie, zreperował całą tłocznię i oświadczył córce, że za dwa lub trzy dni, wypadnie zabrać się do wina.
Wypadki nie pozwoliły mu spełnić projektu i zdawał się zupełnie nie pamiętać o tem, że tam, na polu, ma jago
dy, zaczynające już pękać pod podwójnym wpływem świeżych nocy i dni słonecznych.
Błąd Lorencyi drasnął zarówno jego czułość względem córki jak i dumę.
Im więcej rozmyślał, tem bardziej cofał się od podzielania jej mrzonek, jak mówił, a jego serce rozdzierało się na myśl o rozpuście, która mogła stać się następstwem jego słabości, na myśl o życiu złamanem, strasznej przyszłości, czekającej biedne dziecię.
Do rozpaczy ojca, do oburzenia uczciwego człowieka przyłączały się wyrzuty mniej głębokie, mniej dotkliwe, ale bardziej rozdrażniające,
Dbały nadzwyczaj o opinję publiczną, przekonany, że honor, o który mu tak chodziło, że jego pięćdziesięcioletnie, niczem nieposzlakowane życie może spotkać kompromitacya, wiarus z przestrachem widział zbliżającą się chwilę, w której, stan córki nie będzie już dla nikogo tajemnicą, ona zarówno jak on staną się przedmiotem ogólnych docinków i szyderstwa całej wioski!
Lorencya wydawała się o wiele spokojniejszą, a czarne przewidywania ojca, nie wywierały na niej zbyt żywego wrażenia.
Bez wątpienia, żałowała ona swego postępku, ale przedewszystkiem dlatego, że widziała ile następstwa jego przerażały jej ojca.
Ale w gruncie rzeczy, tak była pewną, że błąd ten prędzej czy później da się powetować małżeństwem, że uniknie ciosów szyderstwa, iż prawie nieuczuwała żadnych wyrzutów sumienia.
Z miłością miała wiarę, a w jej młodzieńczej wyo
braźni rychło wyrównywały się wszelkie przeszkody, oddzielające ją od Firmina.
Myślała tylko o losie swego ukochanego i o tem, jakby najprędzej można się było z nim zobaczyć.
Nazajutrz, po owej scenie z ojcem, opisała kochankowi wszystko co zaszło, i z gorączkową niecierpliwością, rachując godziny, oczekiwała powrotu posłańca, wysłanego przez Katarzynę Bideux do syna, nie wątpiąc, że ten ostatni da odpowiedź Bistracowi.
Jakkolwiek małą była skrucha Lorencyi, w głębi duszy przerażało ją jednak poniżenie, które ją mogło spotkać.
Stała się mniej spokojną a chcąc umniejszyć w miarę możności gniew i ból ojca, unikała starannie wszystkiego co mogło go rozdrażnić.
Bistrac powrócił po upływie dni pięciu.
Było to wieczorem, ojciec i córka jedli obiad, siedząc naprzeciw siebie przy dwóch końcach długiego stołu.
Lorencya rozpoczęła rozmową o winie byłby już wielki czas podbierać grona — mówiła — połowa ziarn już popękała, a gąsienice i ptaki mogą nie zostawić z nich ani śladu, gdyby się dłużej spóźniać, a zresztą, czyż inni nie podebrali już wina?...
Winiarz, wobec nawału innych zatrudnień, zdawał się być obojętnym na los winnych gronek; to też milczał, a córka mówiła dalej, starając się go zmusić do pośpiechu.
Nagle, usłyszała dobrze znany sobie skrzyp bramy; następnie, poznawszy charakterystyczne stąpanie kulasa, urwała przemowę i zbladła.
Co ci się stało? — zapytał weteran, który siedząc
naprzeciwko drzwi wchodowych, widział uśmiechniętą postać sieroty ukazującą się na progu — mówiłaś o winie, oto właśnie mamy jednego podbieracza.
Poczem, zwracając się do Bistraca, który tym razem zdawał się być skrępowanym jego obecnością, rzekł:
— No cóż, kulasie, zdaje się, żeś coś zanadto długo spacerował?
— Aha, dobrze wam śmiać się ojcze Bordier, a gdybyście tak sami z takiemi nogami jak moje puścili się aż do Sennoche, zkąd właśnie powracam, ładnie byście wyglądali! A zresztą rekruci byli tak kontenci ze mnie, że nie chcieli mnie za nic puścić z powrotem. Oj dalibóg, nigdym się tak dobrze nie ubawił, jak w ciągu tych dwóch dni, które spędziłem w ich gronie. I gdyby nie ta przeklęta noga, ojcze Bordier — dodał Arsenjusz z głębokiem westchnieniem — z której słusznie kpili sobie ci chłopcy, pewno nie rozmawialibyście dziś ze mną, bo zostałbym między niemi. A może zostałbym generałem albo. sierżantem; jak wy, ojcze Bordier. Kto to wie!
— Gadaj zdrów — odparł wiarus — no, no, siądź sobie tam, mój chłopcze, dorzuć drzewa na komin, ogrzej się, a jeśli chcesz, łyknij trochę zupy.
Bistrac zdawał się być głęboko zalterowanym.
Od czasu do czasu rzucał na Lorencyę wejrzenie pełne pomięszania; potem, obracając czapkę w ręku, spuszczał oczy z wyrazem obawy i nie śmiał ich podnieść na winiarza.
Ten ostatni odgadł od razu, że córka pisała do kochanka i że kulas przyniósł odpowiedź.
— No, cóż się tak kręcisz jak szczur w mące — za
wołał gderliwie — jeżeli ci polecono powiedzieć panience coś takiego, czego ja nie mam słyszeć, to mów, ja się oddalę.
Lorencya ze swej strony, była widocznie wzruszoną, nie tyle z niecierpliwości, z jaką czekała odpowiedzi od rekruta ile z alteracyi, w jakiej znajdował się biedny posłaniec; to też zawołała ze zwykłą żywością.
— Ojciec dobrze mówi. Ruszże się. Jeżeli masz do mnie list od Firmina, dlaczego mi go nie oddajesz? Ojciec wie, jak wszyscy, że mamy ze sobą stosunki.
Po takiej przemowie, zdawało się, że Bistracowi spadł ciężar z piersi.
Ale chociaż pozbył się nieszczerości, która nie leżała w jego charakterze, opanował go nowy niepokój; napróżno szukał po wszystkich kieszeniach, pismo, które miał ze sobą — znikło.
— Ach, do licha, mruknął z odcieniem rozpaczy, gdzież się podział ten list przeklęty? To wasza wina, ojcze Bordier, mówiliście mi o różnych rzeczach, a zapomniałem o najgłówniejszej. A Firmin tak mi polecał ten list? Do licha, co się z nim stad mogło!
— Miałbyś zgubić mój list? — zawołała gniewnie Lorencya.
— Ale gdzież tam, nie zgubiłem, napewno nie zgubiłem — odparł Bistrac, wciąż macając się po kieszeniach. Miałem go jeszcze u pana Bideux, który raczył mnie ugościć szklanką wina, podczas, gdy jego żona udała się po dwie sztuki stusoldowe, ażeby mi zapłacić. List do panny Lorencyi miałem w kieszeni, razem z listem od syna do pani Bideux, położyłem go na stole, a na dowód, żem go
miał, pamiętam doskonale że kapnąłem nań winem i że obcierałem go o spodnie. Możem go tam i zapomniał!.. Biegnę panienko, niech, panienka będzie spokojna, natychmiast powracam.
Kulas, mocno zgryziony niezadowoleniem i gniewem Lorencyi, chciał się oddalić, ale winiarz porwał go za ramię.
— Napróżno chcesz biedz, mój biedny chłopcze, rzekł doń, wypuszczając gęste kłęby dymu z fajki, którą zapalił przed chwilą, List, który zostawiłeś tam na stole nie jest stracony dla wszystkich, ale też i nie tak zaraz powróci do osoby, do której był zaadresowany.
— Znowu te same przypuszczenia, tatusiu! — zawołała Lorencya, z tem większą goryczą, że znała delikatność włościan na punkcie otwierania cudzych listów.
Bistrac w rozpaczy rwał się za włosy i kułakował się w brzuch.
— Potrzebaż było nieszczęścia! — mówił. A pan Firmin obiecywał mi jeszcze, że będę jego towarzyszem honorowym, gdyż dla kalectwa nie mogę biegać jak inni. Tak się łudziłem, że będę na panny weselu, panno Lorencyo! Nawet jeszcze wtedy, gdym kładł do kieszeni jednę ze sztuk stusoldowych dla opłacenia mego wpisowego. Co powie Firmin, co powie? Powie, że jestem niezdarą, do niczego, i będzie miał racyę!
— Hm! — mruknął weteran, który z twarzą ukrytą w dłoniach, zdawał się mieć ochotę wycofania się z tej sceny — jeżeli była tam mowa o ślubie, to się da słyszeć!
— To wszystko jedno, trzeba natychmiast udać się do pana Bideux — zawołała Piaffe, ktora wbrew usiłowaniu
ażeby zapanować nad wzruszeniem, zdawała się być, jakby pozbawioną zmysłów — a szukaj także po drodze, możeś go zgubił! Ruszaj że, ruszaj, już byś do tego czasu dawno powrócił.
Bistrac wybiegł, dając olbrzymie susy.
W ciągu jego nieobecności, która trwała około dwudziestu minut, Lorencya widocznie zaniepokojona, chodziła po pokoju, nasłuchując czy nie wraca.
Ojciec Bideux, milcząc i nie ruszając się z miejsca, palił w kącie izby fajkę.
Sierota powrócił zgnębiony.
Tym razem, zamiast jakiejkolwiek otuchy, pan Bideux przyjął go jak najgorzej; oświadczył mu, że nie widział listu ani na stole, ani pod stołem, a gdy kulas nalegał i obstawał przy swojem, szorstko kazał dać sobie spokój, pod pozorem zajęcia przy układaniu winogron w głównej piwnicy.
Bistrac doniósł przytem, że zauważył, jakoby pani Katarzyna, która nie śmiała przemówić do niego ani słowa, była bardzo zapłakaną.
Słysząc przypuszczalne wymówki Firmina, Bistrac musiał przytem przyjąć złorzeczenia Lorencyi, która mu ich wcale nie szczędziła.
Szczęściem dla niego, wiarus, który już kilkakrotnem wzruszeniem ramion protestował w milczeniu na taką burzę, postanowił odezwać się głośno:
— Choć będziesz krzyczeć na niego całą dobę — zawołał szorstko do córki — czy myślisz, ze treść listu pisanego do ciebie nie będzie wszystkim wiadoma? Z tego, co kulas mówi, widać, że on tu wcale nie jest winien, i że
znać w tem rączkę pana Bideux, który użyje wszelkich środków, ażeby list, o którym mowa nie doszedł do ciebie. Przestań więc gderać. To co się stało, musiało nastąpić; wcześniej czy później — wszystko jedno. Zajmijmy się raczej winobraniem, o którem mówiłaś mi nie tak dawno. To nas rozerwie. Tłocznia już jest gotową, od jutra zaczniemy pracować. Pójdę do Bizota, żeby dorobił parę szrubek, wy pomyślcie o tem, ażebyśmy mieli jak najwięcej pomocników przy winobraniu.
XI. JAK ODBYWAŁY SIĘ ŻNIWA W ROKU .
W niektórych miejscowościach podczas żniwa, przechował się zwyczaj, rozpowszechniony niegdyś przy dawnych zbiorach, a któremu pewne miejscowości z Normandyi i Burgundyi zostały wierne: zamiast, by starać się o robotników płatnych do pomocy, wieśniak otrzymywał pomoc ze strony swych rodziców, przyjaciół, sąsiadów, tak że żniwo stawało się świętem rodzinnem, kończącym się zazwyczaj wspólną nutą.
Jednakże, wbrew swej popularności, Klaudyusz Bordier nie tak łatwo zgromadził potrzebną ilość robotnic i robotników.
Wszyscy ludzie zdolni do pracy, byli na wskróś przejęci wypadkami chwili.
Z początku odpychano stanowczo przypuszczenie o najściu prusaków, raz dla tego, iż wioska leżała w dolinie, a nadewszystko dla tego, że dzięki zarozumiałości, będącej charakterystyczną cechą włościan, nie przypuszczano, iżby dla tak pięknej miejscowości jak Magny nie był zachowany przynależny szacunek.
Ale na widok tego, co niestety działo się w pobliżu, mieszkańcy Magny oprzytomnieli i pozbyli się niewczesnej pychy; gorączkowy niepokój zastąpił dotychczasową apatyczną ciszę.
Niepokój ten dotyczył nadewszystko bogactw rolnych. Stodoły były pełne, ale nikt jeszcze nie młócił zboża; wobec niebezpieczeństwa nikt nawet nie marzył o tera, ażeby je zawieźć na targ. A jednak, zostawić zboże w stodołach, znaczyło to narażać je na rabunek, sprzedać je znowu za bezcen, również nie było widoków, i prawdę mówiąc, z dwóch ostateczności ta ostatnia była stokroć gorszą, bo była niezwłoczną i niezawodną, gdy tymczasem pierwsza zależała jeszcze od przyszłości.
Piotr Bideux zaproponował sposób, który usuwając zboże z przed oczu napastników, mógł tem samem uspokoić jego współmieszkańców.
Wzgórze pokryte winem u stóp którego ciągnie się wieś Magny, spoczywa na obszernych pokładach białego marglu. Pokłady te ulegają eksploatacyi od niepamiętnych czasów. To też wzgórze to w rozmaitych kierunkach poprzerzynane jest niezliczonem mnóstwem galeryi;
z nich niektóre przedstawiają głębokie suteryny, a przytem wszystkie te otwory dostępne są dla oczów.
Największa z tych suteryn otrzymała przydomek Wielkiej Piwnicy; jej galerye, jej rozgałęzienia mają więcej niż kilometr długości.
Badając Wielką Piwnicę, Bideux zauważył, że jedna z jej galeryi kończy się olbrzymią jamą, w kształcie rotundy i że miejsce to, położone wyżej od poziomu całej suteryny, wolne jest tem samem od wszelkiej wilgoci.
Zauważył nawet, że w miejscu łączenia się tej jamy z arteryą główną, możnaby z łatwością zbudować mur, któryby zupełnie zamaskował jej istnienie.
Otóż, zaproponował, ażeby miejsce to użyć za wspólny spichrz, do którego każdy z mieszkańców winien zwieźć nietylko zbiory rolne ale i cenniejsze przedmioty, poczem wzniosłoby się mur, przed którym możnaby dla większej pewności zwieźć kilka fur ziemi.
Myśl tę przyjęto z zapałem; od rana do wieczora słychać było w Magny już to głuchy, już hałaśliwy, ale zawsze prawidłowy spadek cepów, bijących kolejno snopy i powietrze.
Z nadejściem nocy, pszenica, żyto i owies zostały złożone na wozy i odstawione do Wielkiej Piwnicy, gdzie mer wyznaczył każdemu z włościan oddzielne miejsce
Worki się zapełniały, a murarze stawiali już odpowiednią ścianę, zadaniem której miało być zamaskowanie tajemnego śpichrza.
Klaudyusz Bordier przededniem przygotował wszystkie narzędzia do podbierania wina, dzierżawca Morineau, kapitan straży narodowej w Magny, który chętniej aniżeli
pan Bideux oddawał sprawiedliwość zasługom swego podwładnego pożyczył mu, pomimo, że sam był zajęty, własnego wozu i koni.
Balon, rodzaj wielkiej kadzi, w której układa się grona, dla odstawienia ich do tłoczni, ułożony został na wozie; za nim poszły taczki, służące do przenoszenia wina, kosze i kubły starannie wymyte — wszystko to zawieszono na drabkach wozu; szło tylko o robotników, których trudno było zrekrutować.
Stróż wiejski, karczmarz, drobny rolnik, nazwiskiem Gervais, przyrzekli swoją pomoc, ze swej strony; Brizot, kowal, jeden z najzagorzalszych partyzantów starego sierżanta, oświadczył, że zamknie kuźnię, na złość wszystkim osłom z Magny i zostawiając ich na woli Opatrzności, sam dopomoże takiemu przyjacielowi, jak ojciec Bordier.
Wszystko to jednak razem równało się pięciu ludziom, włączając tu Bistraca, który przecież nie mógł figurować za całą jednostkę.
Otóż, ponieważ w tłoczni potrzeba było najmniej trzech ludzi, zostawało tedy wszystkiego półtora do obsłużenia czterech koszów.
Na nieszczęście, Piaffka również niepomyślnie starała się o personel żeński, ktorego pieczy porucza się zwykle obrywanie gronek,
Córka winiarza przejęta była przez swe dawne przyjaciołki z takim chłodem, że powróciła mocno zasmucona, przyprowadzając zaledwie dwie dziewczynki, jedną piętnasto a drugą szesnastoletnią. Natomiast, jakby dla odwetu, żona dobosza, z którą nigdy nie miała zbyt ścisłych stosunków, ofiarowała się sama z tem, że może przygoto
wać jedzenie z wielką przyjemnością. Była to uprzejmość równie nieprzewidziana, jak niegrzeczność i chłód doznany ze strony przyjaciółek.
Nie zrażony brakiem ludzi, Klaudyusz Bordier postanowił pomimo to przystąpić do pracy. Zostawił Brizota przy tłoczni, do której miał wrócić po zainstalowaniu wszystkich ludzi i udał się do winnicy.
Była szósta z rana, słońce wschodziło z poza przezroczystych chmurek, a łagodne jego promienie oświetlały szarawym blaskiem drogę pomiędzy ciemnemi jeszcze wzgórzami.
Jesień bardziej dawała się poznać na wzgórzach, aniżeli na innych częściach okolicy.
Lipy, topole, klony i dęby już powoli obnażyły gałęzie, liście pożółkły, igły sosen i szyszki posiwiały od kurzu; nawet trawa i drobne krzewy zaczęły zdradzać przybycie dni smutku.
Droga pod górę była nadzwyczaj uciążliwą, to też, pomimo, że wóz nie był zbyt obciążony, koń robił widoczne wysiłki, Klaudyusz Bordier ujął za wędzidło, chcąc go nakłonić do prędszego chodu.
W tej chwili, Bistrac, który od kilku chwil wspiął się na wozie i przyłożywszy rękę do czoła spoglądał przed siebie, dał znak weteranowi, ażeby stanąć.
— Wiecie co, ojcze Bordier — zawołał — będziecie mieli zaraz aż zanadto robotników, gdyż widzę w waszej winnicy ludzi, których nie zapraszaliście wcale.
— Co on tam mruczy, ten bęcwał? — zapytał wesoło Afrykanin
— Mówię, że widzę dwóch, trzech, czterech męż
czyzn tuż przy winnicy... Dobrzy z nich będą pomocnicy, bo widzę ztąd jak błyszczą ich fuzye. Strzeżcie się, ojcze Bordier, to może prusacy!... Przecież nie z tą garstką kobiet, która idzie za nami, będziecie stawiać im opór?..
Winiarz wzruszył ramionami, ale jednak zatrzymał konia i podparł koła dużemi kamieniami, poczem, podczas, gdy Arsenjusz zeskakiwał pospiesznie z balonu, wyjął z drabki sporą kłodę i ścisnął ją w ręku.
— Czekaj na mnie tu — ozwał się do Bistraca — idę na zwiady; gdy tamci nadejdą, powiedz im, żeby się nie ważyli iść dalej. A gdy usłyszysz moje gwizdnięcie, marsz galopem do domu. Nie tyle mi chodzi o wino; bo to bagatela, ale koń ojca Morineau nie powinien być wystawiony na niebezpieczeństwo.
Co mówiąc, Klaudyusz Bordier oddalił się powoli, podpierając się na kłodzie jak na lasce.
Ze szczytu wzgórza można było dostrzedz niewielką przestrzeń, zarosłą winem; doszedłszy tam, Afryka nie zauważył, że jakiś mężczyzna siedzi nad brzegiem rowu, oddzielającego winnicę od drogi i z apetytem spożywa śniadanie jego kosztem.
Na chustce, starannie rozłożonej na kolanach, leżało kilka gronek winnych. W jednem ręku trzymał spore grono, w drugim zaś pajdę chleba i chciwie gryzł to chleb, to ziarnka.
Jednocześnie pośród liści winogron, Klaudyusz dostrzegł trzech innych ludzi, którzy widocznie gospodarowali w winnicy równie bez ceremonii jak pierwszy.
Gastronom poranny był tak zajęty pożywieniem, że
stary żołnierz mógł niepostrzeżenie zbliżyć się i napatrzyć mu się dowoli.
Był to bardzo młody człowiek, z lekkim puszkiem nad wierzchnią wargą, atoli twarz jego mocno opalona na słońcu, świadczyła, że młodzieniec ten oddawna już prowadzi życie po za domową strzechą.
Oblicze miał szczere i pogodne, wzrok śmiały i pewny siebie; ale lekkie zmarszczki przy ustach nadawały tej twarzy wyraz złośliwości.
Nie fizyonomia jednak tego nieznajomego zajmowała Klaudyusza Bordier, najbardziej intrygował go jego kostyum.
Człowiek ten był widocznie żołnierzem, gdyż obok niego leżał raniec i fuzya, której lufa tworzyła świetlną smugę wśród listeczków trawy połyskującej rosą, przytem rękojeść rewolweru wyglądała z pochwy przyczepionej do pasa.
Ale winiarz, któremu zdawało się, że zna uniformy wszystkich armii na całym świecie, był absolutnie zdumiony kostyumem nieznajomego.
Kostyum ten składał się z krótkiego surduta z grubego niebieskiego sukna bez żadnej strefy pomiędzy szwami, o dużych guzikach z czarnego rogu i ze spodni z tego samego materyału wpuszczonych w cholewy butów z żółtej skóry.
Głowa zdobną była w wysoką o płaskim i szerokim rondzie czapkę tejże barwy co ubranie; tylko na jednym jej boku widać było kokardę narodową, podtrzymywaną przez małą błyszczącą klamerkę.
Lubo mocno zaintrygowany, Afrykanin nie badał
więcej.
Ten człowiek był francuzem i żołnierzem, był więc przyjacielem; wziął swą kłodę pod pachę, zbliżył się prostując zgarbioną postać i stanąwszy przed nieznajomym
rzekł:
— Smacznego apetytu, kolego!
— Prosiemy, ojczuleczku... jeżeli znalazło się dla czterech będzie i dla pięciu. Pozwólcie sobie.
— Do licha, młodzieńcze — odparł weteran, nieco urażony poufałą odpowiedzią nieznajomego — może mam więcej prawa do tej winnicy, niż kto inny.
— Och, och, mówicie to dziwnym tonem, ojczuleczku. Załóż się, że ta ziemia, te grona i te liście, to wszystko jest waszą własnością! Jeżeli tak, to mogę was zapewnić, że nigdy nie jadłem smaczniejszych jagód!... To wam przynosi zaszczyt. A że tam trochę liwrów zbraknie do rachunku, to niech was komplement nagrodzi.
— No, no, bylebyście tylko nie jedli za wiele — od parł poważnie Klaudyusz Bordier.
— Dlaczegoż to, ojczuleczku — zapytał młodzieniec złośliwie spoglądając na mówiącego.
— Mówię to z doświadczenia, bo byłem przez lat siedm w Algierze, mój chłopcze; jagody to rzecz słodka w ustach, ale ścina z nóg żołnierzów; a chociaż nie znam waszego munduru, musicie być pewnie żołnierzem.
— Coś w tym guście: jestem wolnym strzelcem, dzielny starcze, bo wistocie jesteście dzielnym człowiekiem.
Jakkolwiek w głosie młodzieńca było jeszcze trochę
ironii, komplement pochlebił winiarzowi, który z zadowoleniem pokręcił siwego wąsa.
— No, ale żeby się nasycić, potrzeba kolego, aby wino wystało najmniej ze dwa lata. To byłoby za długo. Szczęściem, mam ja u siebie trochę zapasu wystałego winka; jeżeli masz ochotę napić się z jednym ze starych wojaków, to mój chłopiec Bistrac, który stoi tam opodal, pobiegnie po flaszkę. Takie wino nie ztrąci cię z nóg, ja ręczę za to, mój chłopcze.
Wolny strzelec powstał i spojrzał na starego wieśniaka z pewnem zdumieniem, poczem, ujął go za rękę, a uścisnąwszy ją serdecznie, zawołał:
— Do kroćset, jesteście nie tylko dzielnym, ale i zacnym człowiekiem!.
— Och! Nie masz mi za co dziękować, kolego; to nie idzie w rachubę, bo obowiązkiem każdego obywatela jest dzielić się z tym, który broni jego ziemi ojczystej, ani wiesz nawet jaką mi oddasz przysługę.
— A to jak?
— Została mi się pełna beczka, a lada dzień należy się spodziewać napadu rabusiów; otóż, wolę ażeby wino moje zostało wypite na miejscu, aniżeli żeby się miało dostać w ręce prusaków; i jeżeli tylko chcecie zrobić tę przysługę, to jestem na wasze rozkazy.
— A więc, co do mnie, kolego — odparł wolny strzelec z pewnem wzruszeniem — to zanim się doczekamy waszej beczki, już słysząc wasze słowa rozgrzany jestem. Me wszyscy włościanie w naszym kraju podobni są do was, dobry ojczulku; od wczoraj z rana, to jest od chwili, w której opuściliśmy lasy św. Arnolda, w każdej wsi,
przez które przechodziliśmy, odmawiano nam nietylko ognia i światła, ale nawet nie chciano nam nic sprzedać za dobry pieniądz, tak żeśmy zmuszeni byli przepędzić noc dzisiejszą w stogu siana, a wczoraj nie jedliśmy wieczerzy.
Z oczu weterana wybiegł błysk niezadowolenia: zmarszczył brwi, ale nie starał się bynajmniej oskarżać rodaków.
— Jest jeszcze wielu dobrych francuzów, mój chłopce — ozwał się z pewnem rozrzewnieniem.
— Bez wątpienia, skoro was spotykamy; ale nie możecie twierdzić, ażeby się ludzie tacy rodzili tu korcami.
— Prędzej czy później przekonają oni was, że jesteście w błędzie — odparł z powagą Klaudyusz Bordier. Ale nie teraz czas na takie rozmowy. Zatrzymajcie się tu chwilkę, a ja pójdę dać zlecenie temu wiercipięcie Bistracowi, który umiera z niespokojności, pewien, że nie napotkałem przyjaciela lecz prusaków.
Co mówiąc, wiarus, ze zwykłą sobie porywczością, udał się szybko w stronę zostawionego na drodze wozu.
XII. GDZIE LORENCYA DOWIADUJE SIĘ, ŻE LIST JEJ CZYTANO.
Po odejściu Afrykanina, wolny strzelec zawołał towarzyszy, którzy niezwłocznie przybyli.
Było ich trzech i z pozoru różnili się wiele od pierwszego.
Dwóch młodych, silnie zbudowanych, ale o twarzach pospolitych; słowa ich były rubaszne, ruchy szorstkie, chód śmiały robotników z okolic Paryża.
Co się zaś tyczy trzeciego, ten, o wiele starszy, był średniego wzrostu, szczupły i kościsty, chociaż pomimo to wyglądał bardzo rzeźko; pochodził on widocznie z Normandyi, jak wnosić można było z charakterystycznie przeciągłej wymowy.
Dwoje małych siwych oczu, żywych i błyszczących, nos w kształcie dzioba drapieżnego ptaka — oto i wszystko, co można było odróżnić na jego twarzy; reszta znikła w potężnej brodzie, noszącej wszystkie odcienia rudzizny, od białożółtej barwy aż do czerwonej.
Z daleka, nos wydawał się również obrosły, jak reszta część twarzy. Oszpeciła go ospa, a głębokie bruzdy, jakie pozostawiła, pokryte były warstwą kurzu, czarnego jak węgiel, co naturalnie pocentkowało ten szlachetny organ tak, jak gdyby jaki artysta ośmielił się na nim robić próby arabesek.
Właściciel tego krzyczącego nosa i jego dwaj towarzysze nosili taki sam kostyum co i młodzieniec; ale podczas, gdy względna czystość stroju tego ostatniego dowodziła, że strój ten był nieraz czyszczony, kurtki i pantalony trzech innych, zdawały się pochłonąć kurz i błoto ze wszystkich miejscowości, które przebyli; mnóstwo dziur świadczyło także, że panowie ci częściej wałęsali się po krzakach, aniżeli po szerokich gościńcach.
Ci czterej ludzie należeli do jednej z tych partyi wolnych strzelców, które powstawały ze wszystkich prawie ludniejszych miejscowości, na wieść o wkroczeniu wroga.
Ci należeli do departamentu, jednego z najbliższych Paryża.
Opinja publiczna niejednakowo zapatrywała się na poświęcenie tych szlachetnych ochotników. Niektórzy wychwalali ich nadmiernie, podczas, gdy widocznie poważna organizacya prusaków i kształt ziemi, na której zmuszone były operować, paraliżowały działania tych band. Większość znowu wyrażała się o nich z pogardą i twierdzi, że nie, przysłużyły się wcale krajowi.
Bez wątpienia, że zrekrutowane z pierwiastków surowych, nie znające prawidłowego ustroju, często nie ufające swoim oficerom, partye wolnych strzelców nie zawsze dawały świadectwo o dyscyplinie, bez wątpienia, że do ich szeregów zabłąkało się kilka mniej skrupulatnych osobników, których obecność w pewnych okolicznościach mogła być kompromitującą, prawie wszystkie zanadto, jak to we zwyczaju francuzów, goniły za efektem, nadając sobie śmieszne kwalifikacye i tworząc ze siebie niekiedy rabusiów " z opery komioznej; pomimo to, jednak wypełniały swój obowiązek zawsze z zapałem, a niekiedy z bohaterstwem; świadczy o tem dwadzieścia bitew, a wymowniejsze jeszcze świadectwo składa owa dzika nienawiść jaką budziły w nieprzyjacielu, owe straszne okrucieństwa, jakich dopuszczali się prusacy, schwytawszy w swoje ręce wolnego strzelca.
Trudno u nas, niestety, o przyznanie zasług temu, co dobrowolnie przelał krew swoją za ojczyznę; gdy jednak niewdzięczność pochodzi od tych, którzy siedzieli jak u Pana. Boga za piecem, jest ona zarazem śmieszną i nieuczciwą!
Wolni strzelcy "a la Branche du Chene" jak się przezwała kompanja, do której należeli nowi nasi znajomi, obozowali od września w wązkim pasie leśnym, ciągnącym się z okolic Hondanu aż do Rochefort.
Zaraz z początku swego istnienia partya ta dała się we znaki niemcom; zabrała kilka furgonów z pieniędzmi, rozbiła kilka spichrzów ruchomych; a pierwsze oddziały jakie odważyły się wkroczyć w lasy Rambouillet zostały zdziesiątkowane przez ich szaspoty, ale prusacy nie omieszkali zorganizować zasadzki na zasadzki.
Zdradzona przez jakiegoś włościanina, Branche de Chene wypadła na oddział, który miał się jakoby składać z dwunastu ułanów. Otoczona do koła, w ciągu dziesięciu minut walczyła pierś w pierś z nieprzyjacielem pięć razy liczniejszym i została pobitą.
Zaledwie pół tuzina ochotników zdołało umknąć do lasu; reszta zmarła na placu boju lub też dostała się do niewoli, co, niestety, wychodziło na jedno.
Dwóch z ocalałych, rannych udało się podobno do domu; czterej pozostali postanowili ukrywać się w lesie; cóż, kiedy i tu dniem i nocą przebiegały patrole, i zbiegom groziło niebezpieczeństwo dostania się do niewoli bez możności honorowej oporu; wtedy zdecydowali się dotrzeć do wielkiego boru, ciągnącego się z małemi przerwami od Dreux aż do lasów Perche i Maine.
Projekt ich był tem słuszniejszy, że wielkonosy strzelec, którego młody człowiek nazywał węglarzem, zaś dwaj inni ojcem Fumeron, znał najdrobniejszy krzaczek w całej okolicy, gdzie przez dwadzieścia lat zajmował się swojem rzemiosłem.
Podczas, gdy młody ochotnik opowiadał towarzyszom o zawarciu nowej znajomości i o dobrem przyjęciu jakiego doznał, wóz przyjechał w otoczeniu winiarzy i winiarek, a wkrótce potem ukazała się Lorencya z Bistrakiem, który dźwigał olbrzymią konew wina.
Widok ten wywołał pewien entuzyazm w tych, dla których konew była przeznaczoną.
Jednakżebył ktoś, mianowicie ów młodzieniec, na którym pojawienie się Lorencyi wywarło większy wpływ aniżeli konew "nektaru bogów."
Podczas, gdy piękna dziewczyna, rozpostarłszy obrus z domowego płótna na trawie, ustawiała na nim bochen chleba tak wielki, jak kamień młyński, apetyczny kawał słoniny i jajka na twardo, młodzieniec kręcił się koło niej i zaczął prawić jej komplimenta.
Klaudyusza Bordier, chciwego wiadomości z pola bitwy, niecierpliwiła ta galenterya.
Podczas, gdy jego nowi przyjaciele dzielili pomiędzy sobą chleb i słoninę, zadawał im pytania za pytaniami. Ze jednak panowie ci zbyt skwapliwie zapełniali sobie buzie i zbyt często zaglądali do konwi z winem, młodzieniec postanowił odpowiadać na pytania wiarusa, nie przestając jednakże oczkować i śmiać się z Piaffką.
Powiadomił winiarza o wypadkach, które zmusiły ich zmienić pole działania, jak niemniej o projekcie, powziętym przez nich, osiedlenia się na jakiś czas w lasach de Dreuz.
— No, to dobrze, to bardzo dobrze, moje dzieci — odparł stary żołnierz, którego serce rozpływało się, znalazłszy się w gronie ludzi tak zupełnie podzielających jego
uczucia. Będziemy więc sąsiadami; jeżeli wypadki wojenne przyprowadzą was w okolice Magny, nie zapomnijcież zapytać się o dom ojca Bordier, zwanego Afrykaninem, winiarza w życiu cywilnem, a sierżanta w boju; o którejkolwiek porze zastukacie do drzwi moich, będziecie przyjęci tak, jak obecnie.
— Och, bądź spokojny ojcze, odparł śmiejąc się młodzieniec, a wskazując mu na towarzyszy, których usta, podczas ich rozmowy nie przestawały pracować przy konwi — z takiem winem i z taką słoniną, nie ma obawy, żeby tych trzech drabów zapomniało o waszych zaprosinach. Ale, ale, dotąd nie zdążyłem wam ich przedstawić! Ten, co ma swój fach wypisany na twarzy, to węglarz; dwaj inni, co tyle zaszczytu przynoszą mamce, która ich karmiła, nazywają się Bobo i Gaffier, myśliwi, brakonjerzy z powołania i karyerowicze bezmyślni, trzech królików równie dzielnych wobec pół tuzina butelek. Co się zaś mnie tyczy, to nie omieszkam się wam również, przedstawić: nazywani się Paweł Vatria; nie będę wam wychwalał mego malarskiego fachu, ponieważ węglarz który chce uchodzić za znawcę, zapewnia, że to rzemiosło pędziwiatrów; ale co się tyczy pamięci, panie Bordier, to mogę was zapewnić, że choćbym był na końcu świata, to piękne oczy waszej córki sprowadzą mnie do Magny.
Jakkolwiek, będąc wieśniakiem, Klaudyusz Bordier nie mógł być wielkim znawcą ludzi, jednakże uderzony został różnicą w manierach i w sposobie wyrażania się tego młodzieńca i jego trzech towarzyszy; zauważył także, iż ci ostatni traktują go z pewnem odznaczeniem i unikają poufałego tykania.
— Widzę, że pan lubisz wesołość. Tem lepiej dla pańskich ludzi; wesołość wodza, to otucha dla podwładnych, bo pan jesteś wodzem, nieprawdaż?
— O, cóż znowu, ojczuleńku, i tak mam wiele zaszczytu, że jestem... jak wy tam nazywacie?... kwatermistrzem — odparł ten, co się nazwał Pawłem, uderzając po skórzanym pasie, umieszczonym pod kurtką, bo władza, która co prawda, ma wiele innych rzeczy na głowie, powierzyła mi staranie o kassę. Generałem czy kapralem, jak wolicie, chociaż mu brak jednego numeru na czapce, jest węglarz; dowództwo należało mu się z prawa, ponieważ w tym stopniu zdobył Sewastopol, służąc w ym parku.
— W tym? Pan byłeś w tym? — zawołał zwracając się do węglarza, Klaudyusz Bordier, którego postać wyprostowała się nagle.
Wolny strzelec, z gębą napchaną, odparł twierdząco skinieniem głowy.
— Sacredié! Ależ i ja także jestem z go, wasz brat!... I pomyśleć tylko, że już od lat dziesięciu z górą nie miałem sposobności spotkania kolegi, ażeby porozmawiać o tym! A co, widzicie — dodał Klaudyusz Bordier z tryumfem, zwracając się do wieśniaków z Magny — czyż nie przeczucie wiodło mnie dzisiaj do winnicy.
Co mówiąc, ujął rękę, którą węglarz nie mniej szczęśliwy od niego, wyciągnął doń niezwłocznie, i obaj rzucili się sobie w objęcia, następnie wiarus, szczerze i głęboko wzruszony, usiadł na ziemi tuż przy byłym kapralu.
Wtedy pomiędzy temi dwoma poczciwcami rozpoczęła się jedna z tych typowych gawęd, które się dają słyszeć
przy tego rodzaju spotkaniach; dla obojętnych słuchaczy rozmowy takie nie przedstawiają interesu, ale dla starych wojskowych, dzięki wpływowi tego zapału, który przejmuje ich organizmy aż do szpiku kości, mają one urok niewysłowiony.
Dowódzcy, pułkownicy, oficerowie, wyższa i niższa służba, wszystko słowem, co tylko w ciągu dwudziestu lat stało się członkami go pułku, zostało tu wypowiedziane ze szczegółami i szczególikami, dotyczącemi każdego wspomnienia.
Winiarze i winiarki, jedni siedząc, drudzy stojąc, otaczali dokoła grupę, w której Bobo i Gaffier, skwapliwie korzystając z zapału węglarza i jego kolegi, podwoili zabiegi przy konwi, zaś młody ich towarzysz coraz to bardziej nadskakiwał Lorencyi.
Na nieszczęście Bistrac przerwał tę zajmującą gawędę; nie trwała jeszcze półgodziny, gdy ten, zbliżywszy się do winiarza, dotknął z szacunkiem jego ramienia, mówiąc:
— Ojcze Bordier, czy nie widzicie, że słońce wschodzi? Rozmowa, chociaż zajmująca, chleba nie da. Ludzie ze wsi nie dopisali, to też trzebaby robotę dawno zacząć, jeżeli chcecie, żeby się skończyła.
— Co ten urwis gada — zawołał węglarz. Ludzie wam nie dopisali i nie mówiłeś o tem do tego czasu, mój stary? A czy to sądzisz, że od czasu jakeś wyszedł z go to już rekrutowano go z liliputów? Ej, chłopcy — dodał wolny strzelec, zwracając się do towarzyszy — nie dość jest napchać żołądek, trzeba za to zapłacić. Oto przyjaciel, wiarus z go, który nas nakarmił, nie znając nas wcale. Teraz kolej na nas. Jest ich wszystkiego pięcioro czy sze
ścioro i to w połowie kobiety, na cały pułk winogron, tak iak my w Rambouillet, z tą tylko różnicą, że jagody winne są o wiele słodsze od bagnetów pruskich! Naprzód, marsz! Pokażmy im, co umiemy.
Rozkaz został spełniony z entuzyazmem; w mgnieniu oka, wolni strzelcy, zrzucili kurtki, na których ułożyli broń a uzbroiwszy się natomiast w noże ogrodnicze i koszyki, przekształcili się na winiarzy.
W pięć minut później całe towarzystwo znakomicie wzmocnione zabrało się do zbioru.
Klaudyusz Bordier i jego pułkowy kolega zachwyceni wypadkiem, który ich połączył, stanęli tuż obok siebie, ażeby przy pracy nawet być w stanie ciągnąć dalej rozmowę tak nagle przerwaną przez małego kulasa; Bobo i Gaffier zasmakowali niebawem w pracy, która pozwoliła im sprawić sobie pyszny deser po śniadaniu i spożywać winogrona w ciągu dnia całego; to też z zapałem wyśpiewywali mnóstwo piosenek, ku wielkiej uciesze winiarzy, którzy nieśmiało starali się chórem podchwytywać melodye.
Ze swej strony, młody wolny strzelec, pod pozorem nieumiejętności, samodzielnego podbierania wina, przekonał Lorencyę, że ona nie może obyć się bez jego pomocy; że on będzie niósł koszyk, ona zaś piękna Piaffka będzie wrzucać odcięte grona.
Lorencya, trochę kokietka, była zanadto wielką śmieszką, żeby odrzucić propozycyę paryżanina, którego galanteryą bawiła ją nieskończenie.
zachwycająca w słomianej pasterce, z czerwonem obszyciem, tworzącem niejako woalkę, która ją zasłaniała
od promieni słonecznych, Lorencya odpowiadała jak najchętniej na androny swego nowego wielbiciela, który nie przestawał ich prawić, echo nieustannie powtarzało wybuchy jej srebrnego śmiechu, głośnego zwłaszcza wtedy, gdy Paweł Vitrin klękał przed winem, które ona podbierała, dla ułatwienia jej pracy, jak mówił, a właściwie dla tego, ażeby korzystając z okoliczności, oświadczyć się jej po raz setny, albo błagać ją o pocałunek.
Atoli, pomimo wad swego charakteru i błędów wychowania, córka winiarza zwracała baczną uwagę na swe nieszczęśliwe położenie; wiedziała ona dobrze, iż jakkolwiek przyjemnemi były szaleństwa młodego żołnierza, mogły one zrodzić plotki w gronie jej współmieszkańców, to też od czasu do czasu zamyślała się i poważniała.
Takie zmiany w jej humorze i fizyonomii nie mogły ujść oka Pawła Vitrina.
— Widzę, że słowa moje drażnią panią — rzekł wreszcie — ale ponieważ jest to u mnie mimowolne, mam nadzieję, że mi pani wybaczy.
— Och! Wiem — odparła Piaffe, że wszystko coś mi pan mówił, to było tylko żartem, wiem, chociaż jestem tylko wieśniaczką; nie jestem ja tak głupią, ażebym miała przyjmować na seryo tę piękną miłość dla dziewczyny, którą pan znasz zaledwie od rana i którą porzucisz i nigdy może widzieć nie będziesz. To też nie mam panu nic do przebaczenia, ponieważ zarówno jak pan ubawiłam się żartami; ale przyszło mi na myśl, że gdyby mój narzeczony słyszał nas, zabolałoby go to bardzo i ta myśl właśnie odebrała i i humor.
— Ach! pani ma narzeczonego i kochasz go pani?
— O tak! — odparła Lorencya z przeciągłem westchnieniem.
— Gdzież bawi teraz ten ubóstwiany szczęśliwiec?
— Niestety, na wojnie, tak jak pan, tak jak cała nieszczęśliwa młodzież; może jest ranny, może chory, a napewno bardzo smutny, podczas, gdy my, żartujemy sobie.
Teraz wolny strzelec spoważniał.
— Jesteś poczciwą dziewczyną, panno Lorencyo — odparł — ja nie mam ani przyjaciółki, ani narzeczonej, któraby tęskniła za mną, nie mam nikogo, prócz matki staruszki, która liczy teraz pewnie minuty i czeka na mnie ze drżeniem serca; ale wiem dobrze, i pojmuję, że wybranka jednego żołnierza, powinna być uszanowaną przez drugiego. Nie pocałunku więc wymagam już teraz, od pani, Lorencyo; ale szczerego uściśnienia ręki przyjaciołki, a uścisk ten przyrzekam oddać pani kochankowi, jeżeli go spotkam, opowiedziawszy mu wszystko, co zaszło między nami.
Piaffka ujęła dłoń młodzieńca i ścisnęła ją z całego serca.
Szczerość tego uczynku podnieciła jeszcze sympatyę, jaką Paweł Vitrin zdawał się uczuwał dla córki winiarza — jego nadskakiwanie miało już inny charakter; nie mniej jednak było pełne zapału.
Pracowali w dalszym ciągu, przerywając sobie pracę nieustannem szczebiotaniem, a Lorencya zupełnie uspokojona od chwili gdy strzelec uwolnił ją od miłosnych wynurzeń i rozweselona jego werwą paryzką, znowu zaczęła chichotać się na całe gardło.
Ta wesołość, to trzpiotarstwo niezwykle oburzyły jez winiarek, mianowicie Ismeryę, żonę Girarda, dobo
sza, który w Magny znany był pod przezwiskiem Bedindina.
Girardowa miała lat około czterdziestu, i była o tyle swarliwą, o tyle złą, o ile szpetną pod chustką w bronzowe kraty przy męzkich ruchach.
Oprócz rozmaitych przydomków męża, które jej nadawano z końcówką, żeńską, znaną jeszcze była pod przezwiskiem Czerwonej Mrówki, a dla dopełnienia jej charakteru dadamy, że nie darowała nawet najdrobniejszemu stworzonku.
Czy to jakie brzydkie zajście, czy mąż uderzył żonę, czy żona źle żyła z mężem, zawsze i wszędzie pośrednią przyczyną była Girardowa.
Kłótnie, swary, bijatyki, były dla niej uroczystością, figurowała zawsze w pierwszych rzędach widzów dla podniecenia zjadliwemi słowami osób działających, zwłaszcza, gdy widziała, że kłótnia słabnie.
Jako była kucharka, podjęła się przygotować pożywienie dla podbierających wino.
Otóż przyniósłszy podwieczorek i ogarnąwszy pracowników, jednym rzutem oka dostrzegła poufały stosunek pomiędzy Lorencyą i młodym żołnierzem.
Pod pozorem zajęcia się odcinaniem gronek, starannie zwracała na nich oko, komunikując spostrzeżenia swoje sąsiadom i sąsiadkom z winnicy; spostrzeżenia te nie musiały odznaczać się życzliwością, bo mężczyźni, słuchając jej wzruszali ramionami, zaś dziewczęta spoglądały na młodą parę ze złośliwym uśmiechem.
Wreszcie, gdy już uznała, że ma dosyć spostrzeżeń, pod pozorem, że garnki potrzebują jej obecności, udała się
na wieś i tu chodząc od chaty do chaty opowiedziała z niezliczonemi ubarwieniami, że Lorencya dała za wygranę młodemu Bideux na rzecz jakiegoś paryżanina.
To też, gdy partya winiarzy powróciła na wieś, przywożąc ostatnie kosze pełne winogron, poza któremi szedł Paweł Vitrin w towarzystwie córki winiarza, wszyscy mieszkańcy stali przededrzwiami swych domostw.
Ciekawość była umotywowaną przybyciem wolnych strzelców, których po raz pierwszy widziano w Magny, jakkolwiek codziennie mówiono o nich.
Atoli, wybuchy śmiechu i dwuznaczne szepty, dały rychło poznać Lorencyi, że pomimo całej niewinności stósunku z nieznajomym, już stała się powodem plotek i szykan ze strony swych współmieszkańsów.
Wieczerzę spożywano zazwyczaj w tłoczni, i pomimo całej uroczystości chwili, nie robiono do niej żadnych specyalnych przygotowań.
Cały jej zbytek zasadzał się na olbrzymiej misie, w którą wchodziło niemniej jak pół tuzina królików a czasami i więcej; oprócz tej tradycyonalnej potrawy, zupa jarzynowa i mięso gotowane dopełniało całości trapezy.
Rozprzęgłszy konia, zbadawszy pracę Brizota i jego pomocników, którzy zaopatrzyli tłocznię w nowe obręcze, Klaudyusz Bordier rzucił okiem na przygotowania do wieczerzy.
Węglarz, który zamierzał dotrzeć do lasu de Dreux jeszcze tej nocy, zawiadomił wiarusa, że jego towarzysze odejdą zaraz po wieczerzy; Bordier przyrzekł im, że ich odprowadzi aż do Rouvres; kowal, jako człowiek rozna
miętniony do wszystkiego co się tyczyło wojska, oświadczył się także z gotowością towarzyszenia przybyłym.
Nie było więc czasu do stracenia i jeżeli podróż miała dojść do skutku, należało przystąpić niezwłocznie do wieczerzy.
Na nieszczęście, Czerwona Mrówka, pragnąc dać jaknajwiększy rozgłos swej plotce, tak starannie obiegała wszystkie chałupy na wsi, że uczta dotąd nie była gotową.
Gdy winiarz wszedł do izby, będącej jej pracownią, zaledwie rozpoczynała skrobać kartofle, przeznaczone jako dodatek do zupy.
Rozdrażniony tem opóźnieniem, zapytał ją z pewną żywością, gdzie jest córka.
— W swoim pokoju. Zamknęła się tam z nowym gachem! — odparła brutalnie Girardowa.
Stary żołnierz przygryzł wąsy i zbladł nieco, ale nic nie odparłszy na brutalność złośnicy, otworzył drzwi do pokoju córki.
Lorencya znajdowała się tam wistocie.
Siedziała przy oknie, przez które wpadały ostatnie promienie zachodzącego słońca, na jej kolanach leżało małe album, w którem Paweł Vitrin coś rysował.
Powróciwszy do wsi, zaprojektował on córce winiarza, że zrobi jej portret.
Na myśl, że mogłaby posłać swój wizerunek narzeczonemu, Lorencya skwapliwie przystała na tę propozycyę.
Złośliwość Girardowej zbyt boleśnie dotknęła wiarusa, ażeby się to nie odbiło na jego humorze.
To tez prawie z gniewem zarzucił córce lenistwo.
Zawstydzona wobec nieznajomego, Piaffka odpowiedziała ojcu zbyt cierpko; a gdy młody artysta, spostrzegłszy, że jest przyczyną tego zajścia, zaczął dowodzić dziewczynie, iż ma już naszkicowany jej profil i może portretu dokończyć z pamięci, córka winiarza, zirytowana okropnie zaczęła podnosić głos coraz więcej.
Winiarze, dziewczęta i ludzie z tłoczni przybiegli na hałas.
Na nieszczęście, Lorencya w gniewie zaczepiła Girardową.
Była to iskra rzucona na garść słomy.
Rozrzucając kartofle po izbie, megera zerwała się, podniosła głowę, pięście przyłożyła do boków i zaczęła palić słowa prawdy Lorencyi, i to podnosząc głos o oktawę wyżej, tak, że ją doskonale było słychać na ulicy i że jak zwykle bywa w takich razach, już mnóstwo ciekawych zaczęło stawać przed domem.
— Cóż to, czy jestem twoją sługą? — wrzasnęła. Jeżeli tak! To padam do nóżek! Musiałabyś mi dobrze zapłacić, ażebym kopciła się w kuchni dla takiej jak ty ladacznicy. Służyłam ja, to prawda, ale u szlachetnych ludzi, wiesz przecie o tem i chleb gryzetek tego gatunku, co ty, nigdy przez moje usta nie przejdzie. Czy to moja wina, że ty wolisz się dawać ściskać żołnierzom po kątach, zamiast dbać o gospodarstwo, jak to jest obowiązkiem uczciwych dziewcząt? Czyś to nie powinna była sama oprawić królików. I kolacya byłaby gotową i nie czepiałabyś się nikogo.
Piękna Piaffka odcinała się ząb za ząb, wcale nie zdając się być zażenowaną.
Gdyby nie obecność ludzi, rozjuszone kobiety rzuciłyby się na siebie.
Klaudyusz Bordier, z przerażeniem i boleścią przypatrywał się tej scenie, nie wtrącał się. wcale, w obawie, ażeby nie wywołać daleko śmielszej aluzyi do okropnego położenia córki.
Ale przed okiem węglarza nie uszło pomięszanie w rysach starego kolegi, dlatego też wyszedł na środek izby, schwycił rubasznie Girardową za ramię i wskazał jej drzwi.
Furya nie zmięszała się tem bynajmniej, przeciwnie, odwróciwszy się szybko, przyskoczyła z pazurkami do oczu wolnego strzelca.
Ale pomimo swej szczupłości i drobnych kształtów, węglarz okazał się człowiekiem olbrzymiej siły.
Ujął ją za obie ręce, ścisnął je silnie i ciągnąc ją przez podwórze pomimo oporu, rzucił ją w środek zebranego tłumu ciekawych, którym zamknął bramę przed nosem.
Lekarstwo okazało się gorszem aniżeli występek.
Ujrzawszy się w gronie sąsiadów i sąsiadek i widząc, że nie grozi jej już żadne niebezpieczeństwo, Girardową zaczęła wykrzykiwać z wściekłością:
— Ach, przeklęta dziewko! — syczała strasznym głosem, który niekiedy przypominał świst lokomotywy — dam ja ci twego paryżanina; twoje miejsce pomiędzy ladacznicami i hultajkami. Ty hańbisz naszą rodzinną wioskę, gdzieśmy wszyscy poczciwi, Bogu dzięki! Zachciało ci się ojca dla bachora, który ci cięży w łonie! Draba, który przybiera skórę wolu, ażeby porwać krowę! Dobrześ zro
biła, wybierając sobie takiego zastępcę, gdyż co się tyczy młodego Bideux, to on pluje na ciebie, nędznico! Tak cię traktuje, jak na to zasłużyłaś!.. To stoi napisano; czytaliśmy list, w którym on pisze o tobie. A przytem, mogę ci dodać, że cała wieś wie, iż zobaczemy za trzy czy cztery tygodnie twego bękarta!...
Blada i drżąca Lorencya nie zdobyła się na żadną odpowiedź.
Podczas, gdy kilku sąsiadów łaskawszych aniżeli inni, uprowadzali Girardową, Piaffka chodziła po domu jak szalona. Jej ojciec siedział w kącie alkierza na swojem zwykłem miejscu, pałający gniewem, gdyż głos megery był tak donośny, że słychać go było wewnątrz izby aż nadto dobrze.
Gdy córka przechodziła około niego, podniósł głowę, ale nie robił jej żadnych wymówek.
Ona weszła znowu do swego pokoju, zamknęła drzwi na dwa spusty, rzuciła się na łóżko i zalała łzami.
Po wieczerzy, w chwili odejścia wolnych strzelców, Paweł Vitrin zapragnął pożegnać się z Lorencya; ale Klaudyusz Bordier napróżno stukał do drzwi, Piaffka nie otworzyła.
XIIL NAPAD.
Jako świadek opłakanych wypadków w roku , śledząc wszystkie fazy szlachetnego zapału i okropnego opuszczenia, w jakiem znajdowali się wieśniacy Francyi, doszedłem do przekonania, że nadewszystko brak nam było jedności w dowództwie, ażebyśmy się mogli podnieść do wysokości tak bohaterskich czynów, jakich przykłady dała nam Hiszpanja i Rossya.
Gdyby nieubłagana zaciętość, gdyby gorący patryotyzm, które dały się poznać przy ostatnich wysiłkach konającej ojczyzny, pojawiły się o kilka tygodni wcześniej, to zdaje nam się, że nietylko wróg poważny i wybornie uzbrojny, zostałby wstrzymany przez nasze improwizowane oddziały, ale nawet możnaby było korzystnie zmienić warunki, w jakich nasza ostatnia nadzieja, armja z nad Loary, przystępowała do swych działań.
Zapomniano zupełnie o roku i to było grubym błędem.
Pozostawiono obronę własnemu zmysłowi departamentów — to było błędem.
W ciężkiej chwili, będącej następstwem sromotnego poddania się Sedanu, wszędzie panował chaos, nietylko w administracyi, ale nawet w umysłach.
Prowincya nie jest tak skłonną do solidarności, której naród zamieszkały w Paryżu hołduje tak wytrwale.
Te masy zniewieściało długim dobrobytem, ogłupione wielkością katastrofy, błąkały się niepewne, pomiędzy przestrachem i grozą napadu.
Ci, którzy podjęli się kierować niemi, jakkolwiek mieli szlachetne pobudki, tracili głowę, stanąwszy oko w oko z wątpliwą odpowiedzialnością, którą wzięli na swe barki; bez planu wspólnego działania, zbyt często uwzględniając wpływy miejscowe, doszli do tego, że mniej ich obchodziło uratowanie kraju aniżeli sława samodzielnego oporu.
W czasie pierwszego miesiąca wtargnięcia wrogów" zdawało się, że każde miasto, każda wieś, przyswoiły sobie słynne hasło włoskie: Fara da se!
Zdecydowano się bronić każdą piędź ziemi departamentu d'Eure et Loir.
Nie należało jednak robić sobie żadnych iluzyj co do szans podobnej walki.Żadna okolica nie była mniej odpowiednią od tej płaszczyzny o niewielkich wzgórzach; mało nawodnionej, do wojny partyzanckiej, jedynej jaką we wrześniu i październiku zmuszeni byliśmy przedsięwziąć z kilkoma bataljonami niepraktycznych członków pospolitego ruszenia i wieśniaków uzbrojonych w fuzye nad wyraz liche.
Zdawano się nie przypuszczać poważnej roli, jaką okręg Beauce miał odegrać w pracowitym wysiłku, którego musiał się podjąć nieprzyjaciel, ażeby dotrzeć do stolicy.
Prusacy zmuszeni byli nie tyle zwracać nań uwagi jako na teatr wojny, niż jako na spichrz obfity, wybornie
położony dla wykarmienia ich wojsk pod Paryżem w ciągu zimy.
Czy też wistocie było zupełnie niepodobnem, ażeby wrogowie znaleźli ten śpichrz pustym, lub przynajmniej, ażeby obfitość prowizyi została znakomicie zmniejszoną?
Taki rezultat byłby z pewnością większą przysługą dla kraju, aniżeli utarczki, w których kilku poczciwców padło bez korzyści, jeżeli nawet nie bez sławy.
O tyle więc, o ile koniecznem było dla nich posiadanie takiego magazynu, Niemcy, zawsze wybornie poinformowani o naszych działaniach i pewni, że im się skarb wymknąć nie może, trzymali się swej rozważnej taktyki.
Posuwali się tylko zwolna po płododajnym departamencie, nie wahając się nigdy cofnąć, każdej chwili, gdy nie dowierzali przewagi swych pułków na punktach, do których zostały doprowadzone.
Trzydziestego września zajmowali linję przechodzącą przez Mantes, Neauphlele Cháteau i Rambouillet, października zaatakowali Epernon, broniony przez dwa oddziały z rezerwy; zainstalowali się w Hondanie i dopiero weszli do Chartres.
Na wschód, w okręgu de Dreux ruch ich opóźniał się bardzo.
Natomiast, rekonensanse mnożyły się z każdą chwilą i prawie codzień silne patrole ułanów, dążąc już to z Hondanu już z Epernon, to znowu z Chartres ukazywały się u bram miejskich.
W Dreux działo się to samo, co i gdzieindziej.
Na widok siły zbrojnej i sztuki wojskowej, nie było
co marzyć o obronie miasta otwartego i tak zarządzanego jak Dreux,
Byłoby bez wątpienia daleko mniej i przykładniej wstrzymać mobilizacyę, będącą dotychczas jedynie na papierze, skoncentrować wszystkich silnych i dobrej woli ludzi wraz z rezerwistami na granicach departamentu w Perche, kraju górzystym, lesistym, gdzie sama natura dostarczała pozycyj dość obronnych dla tak niepraktycznego i nierozgarniętego żołdactwa.
Ale to poddanie się bez boju podniecało starą dumę galską, a pewna część mieszkańców protestowała hałaśliwie, przeciwko rozważnym kombinacjom taktyków.
Podzielając te uczucia w zupełności, administracya, składająca się z ludzi światłych, była zmuszoną poddać się prawdzie, że walka byłaby bezskuteczną. To też, trzymając się kolejno systemu oporu i wyczekiwania, już to ustępowała gorączce patryotycznej, przywołując do obrony miasta straże narodowe z pobliskich okolic, już w obawie na samą myśl, ażeby nie wywołać splondrowania i obrócenia w perzynę powierzonego sobie kraju, śpieszyła pozbyć cię bataljonów rezerwy, przedstawiających regularne siły jej armii.
Te hałasy, ten szczęk broni wywołał wzburzenie pośród ludności wiejskiej.Łatwość z jaką, przy pierwszych utarczkach, znikali "kulturni" nieprzyjaciele, niemal codziennie, — obudziła w wieśniakach niesłychaną odwagę, pijani łatwemi zwycięstwami, włościanie wzdychali tylko do bitwy, a nawet ci, którzy dotąd byli chwiejni i lękliwi nabrali ognia i werwy.
W Magny zapał wojenny doszedł do szczytu.
Nawet JanPiotr Bideux uznał za stosowne wstrzymać się od klątw politycznych, których używał tak często.
Jakkolwiek nieznajomość sztuki wojskowej, nie pozwalała mu na przyjęcie czynnego udziału w ćwiczeniach, na których straż narodowa strawiała dni całe, asystował im jednak uparcie, co mu poprawiło opinje, nieco skompromitowaną od czasu słynnej sprawy z zasadzką.
Cały zaszczyt tego małego zwycięztwa, za które oddział miejscowy otrzymał urzędowe podziękowanie, zwłaszcza, że więzień pruski, został odstawiony do kapitana fregaty dowodzącego regularnem wojskiem okręgu, — cały zaszczyt przypadał w udziale Klaudyuszowi Bordier, ale ten ostatni utracił dawny zapał.
Od czasu poznania hańby swej jedynaczki; w twarzy i w postawie ojca Afryki, nastąpiła ogromna zmiana; nie chodził już tak prędko jak dawniej, nie komenderował z tą siłą w głosie, stanowiącą taki kontrast z jego siwemi włosami, a zgarbiona postać nadawała mu cechę prawdziwie oryginalną.
Wypełniał skrupulatnie obowiązki sierżanta, i równie jak dawniej był cierpliwym przy nauczaniu rekrutów; ale stracił dawny zapał i tę jowialną gorliwość, z jaką rozpoczął swą nową służbę; nie miał już tych ruchów żołnierskich, które miały własność obudzania homerycznych śmiechów w szeregach.
Zawsze ponury, zamyślony, opierał się wszelkim zaprosinom do karczmy, powracał śpiesznie do domu i niewychodził wcale dopóty, dopóki nie nadeszła chwila spełniania obowiązków służbowych.
Nieśmiąc zrobić zarzutów kupcowi, nie wahano się jednak potępiać go zcicha; ta surowość opinii publicznej była tembardziej uzasadnioną, że postawa lejtnanta, wobec swego podwładnego, zawsze groźna stawała się niekiedy wyzywająca.
W takich razach, znękana twarz Afrykanina marszczyła się, błysk przebiegał pod jego gęstemi brwiami, przygryzał gorączkowo siwe wąsy; ale zadawalniał się tem, że odwracał głowę i odchodził w milczeniu.
Pewnej nocy około drugiej godziny z rana, umyślny posłaniec przywiózł rozkaz od kapitana, ażeby zwołać straż narodową z Magny, przysłać do miasta pięćdziesięciu ochotników a z pozostałemi stanąć przy schyłku dnia w lasach Mesangere dla pilnowania obrony drogi z Hondenu i przystępu drogi żelaznej, przechodzącej przez te lasy.
Takie zasadzki bardzo teraz częste, nie doprowadziły jednak do żadnych poważniejszych rezultatów; ale służyły jako pretekst do zbyt wielu libacyi, ażeby nie znalazły zwolenników, pięćdziesięciu ochotników znalazło się natychmiast.
Kapitan przygotowywał się do objęcia dowództwa, gdy lejtenant Bideux, przybył w pełnym uniformie i oświadczył, że chcę osobiście dowodzić.
Taka dobra wola wywołała pewne zdziwienie, gdyż do tego czasu bogaty kupiec chętnie usuwał się od tego rodzaju wycieczek.
— Ach! Więc pan do nas dziś należysz, panie Bideux? — Ozwał się doń z ironją kowal Bizot, którego wysoka postać dominowała po nad oddziałem.
— Na każdego przychodzi kolej, mój chłopcze — odparł Bideux; pan Marineau dowodził już dwa razy, do mnie trzeci raz należy; a zresztą mam kilka interesów do załatwienia w Dreux, to skorzystam ze sposobności i upiekę dwie pieczenie przy jednym ogniu.
— Pięknie! Sprawy własne i sprawy kraju — to rozumiem! Zawołał kowal coraz uszczypliwiej traktując kupca. Widzę, że pan masz nadzieję, iż wszystko się skończy jak dawniej na zabawce; rodzaj wesela, na którem bęben zastępuje skrzypce. Ach! Do licha! Gdyby tak być miało, ja pierwszy będę dezerterem! Gdy rzemieślnika odrywają od pracy, to dla tego, że jest rzeczywista potrzeba; panie Bideux; straż narodowa powinna być strażą, nie czem innem!
Podczas tej przemowy, kapitan przyśpieszał odjazd małego oddziału; w chwili, gdy już miano ruszać, dostrzegł starego sierżanta, który sądził, że jest jego obowiązkiem towarzyszyć wyprawie, ale którego twarz ponura i gniewna świadczyła, o ile był niezadowolniony z dowództwa lejtenanta Bideux.
Ponieważ dzierżawca Morineau lubiał bardzo wiarusa postanowił go więc pozbawić tej nieprzyjemności.
— Wy, ojcze Bordier, rzekł doń, wyprowadzając go z szeregu, zostaniecie się ze mną. Wiecie dobrze, iż ja nie należę do tych, co chcą się wynosić. Zapłaciłem wprawdzie sześćdziesiąt sześć franków za parę epoletów, ale to mnie nie nauczyło dowództwa; zawszę mylę się, która lewa, i gdybym was nie miał u siebie, to kto wie czy umiałbym odróżnić czoło oddziału od jego tyłu, prowadząc go na wojnę.
Właściciel pokaźnego folwarku, którego zabudowania widniały na końcu wioski, w pewnej odległości od domku winiarza, pan, a raczej wielmożny pan Morineau, jak go nazywano, był jeszcze człowiekiem młodym, chociaż już nieco podżyłym, twarz jego pełna i oczy jasne tchnęły prawością i szczerością.
Bardzo szanowany w Magny, popularność swą zawdzięczał także swemu usposobieniu dobrego dziecka i wesołości z jaką załatwiał wszystkie stosunki.
Nie dumny! mawiali włościanie.
Była to największa pochwała, na jaką ludzie ci mogli się zdobyć.
Kazał ochotnikom ruszać, a około piątej zrana udał się ze stu pięćdzisięcioma ludźmi, którzy mu pozostali, na szczyty Mésangé.
Jakkolwiek wcale niewyćwiczony po wojskowemu, dobry ten oddział wykonał marsz w większym porządku, aniżeli się można było spodziewać.
Bywały wprawdzie chwile pewnych pomyłek w szeregach, pewnego zamięszania bagnetów zwłaszcza gdy chodziło o wykonanie jakiego wojskowego ruchu; ale arcypoprawny porządek w jakim posuwano się naprzód, świadczyło, że weteran z wojen Afrykańskich wcale nie napróżno tracił czas i zabiegi.
Oddział manewrował w dwóch równoległych linjach. z których każda trzymała się po jednej stronie drogi; poprzedzała go awangarda, oświetlająca pochodniami pole na prawo i na lewo; hałaśliwy szczęk, jaki dawniej towarzyszył najmniejszym ruchom oddziału, dziś nie dawał się już słyszeć, ku umartwieniu gamenów wiejskich!..
Gdy się zbliżono do szczytu wzgórza, o dwieście metrów od lasu, Klaudiusz Bordier, na którego wielmożny Marineau przelał z taką skromnością dowództwo, kazał oddziałowi stanąć w pewnem zagłębieniu ziemi, ażeby zanim dzień nadejdzie rozejrzeć się po miejscowości, którą trzeba było obsaczyć.
Smutek Afrykanina dopełnił jeszcze straszny niepokój; zły humor, którym tłomaczyły się te dwa uczucia, wybuchał z całą siłą za każdym razem, gdy szczęk broni i rozmowy głośne dawały mu poznać, że wydany przez niego rozkaz milczenia nie był ściśle spełniany w szeregach.
Napróżno kapitan starał się go kilkoma łagodnemi słowy uspokoić.
Od czasu do czasu, kładł się na ziemię, słuchał długo a wstając pomrukiwał coś takim tonem, że łatwo było pojąć, iż to co usłyszał bynajmniej nie sprawiało mu przyjemności.
— Co tam u djabła bruździ wam, ojcze Bordier? Spytał go Morineau. Cóż wam mogły korzonki zboża opowiedzieć do ucha?
— Nic dobrego, kapitanie, odparł Klaudyusz Bordier, i wdzięczny panu jestem, żeś mi nie pozwolił pójść z tamtemi.
— Co przez to rozumieć?
Sierżant przystąpił do swego zwierzchnika, tak ażeby go nikt więcej nie mógł słyszeć.
— To rozumiem, że jest zanadto wiele koni i armat na drodze, ażeby starcie nie, nastąpiło dzisiaj i że to, co
mogłoby się stać z naszymi ludźmi przy komendzie pana Bideux wcale nie przyniosłoby zaszczytu Magny.
Dzierżawca położył się teraz na ziemię i zaczął się wsłuchiwać, jak przedtem Klaudjusz.
— To prawda, że słychać wielki stuk podków
rzekł wstając Ha trudno! Trzeba było być na to przygotowanym. Nie darmo przecie przyczepiono mi te epolety! W każdym razie, proszę cię, mój stary Bordier, daj wskazówki, jak należy postąpić. Chcę być kapitanem, ażeby zginąć jeżeli zajdzie tego potrzeba, ale nie dla tego, ażeby prowadzić swych biednych chłopców na niechybną zagładę.
Klaudjusza Bordier uspokoiła nieco taka stanowczość i tak skromna odwaga kapitana straży narodowej w Magny.
Zaczynało się rozwidniać.
Wybrał się w stronę lasu, ciągnącego się przed nimi w odległości jednego kilometra.
Ponieważ nic nie ruszało się w głębi lasu, pozostała część oddziału przyłączyła się wkrótce do nich, a wiarus zajął się wydawaniem odpowiednich rozkazów.
Lasy de la Mésangére leżą na szczycie wzgórza, u stóp którego ciągnie się nieskończona ulica wioski Magny.
Z tego wybitnego punktu widać wieś i całą sąsiednią dolinę; po za winnicami, zajmującemi przeciwległy pagórek, rozciąga się kawał łąki w kierunku folwarku Brissard i wsi d'Abendant; wreszcie wyniosłe mury z lasu de Dreux zamykają horyzont z tej strony.
Z drugiej strony rozciąga się inna dolina, prawie równa, na końcu której przechodzi droga do Hondanu, a następnie równolegle tor drogi żelaznej; po za torem, z pośród pasów wina, sadów i ogrodów widać wsie Cherisy i Saint Denis; ta ostatnia wskazuje kierunek drogi z Dreux do NogentleRoi.
Lasy de la Mesangere, rosnące na dawnych, skałach poprzerzynane są, przepaściami i urwiskami o tyle głębokiemi, że się doskonale nadają do obrony.
Oczywiście daleko praktyczniej było ukryć się od strony drogi Hondanu aniżeli Magny, gdzie znajdują się wyłącznie szerokie gościńce, przez które najprawdopodobniej Niemcy mogliby przechodzić; zresztą w ten sposób szyldwachy mogłyby być bliżej siebie, niż po drugiej stronie lasu; to też na końcu pierwszego z tych dwóch kordonów wybrano starą skałę, która miała reprezentować sztab główny i gdzie stanęła obozem pozostała część straży narodowej.
Klaudyusz Bordier i pan Morineau stanęli dla obserwacyj na jednej z tych wyniosłości, jakie przez odwieczną pracę winiarzy stała się małemi górami, a które noszą nazwę kopców.
Wyniosłość ta, wysoka na dwanaście metrów, stanowiła jakoby ostre zakończenie prostokątu. Jerzyna, genet, gatunek białego wina, i inne krzewy, rosnące na jej kamieniach, stworzyły naturalne boki figury geometrycznej zwężonej u góry a stanowiącej prostokąt.
Dzień zapowiadał się chłodny i dżdżysty, szara mgła zalegała dolinę i łąki; nie widać było drzew lasu, a raczej przedstawiały się one jako czarne plamy na tle tej mgła
wicy, niszczącej wszelkie kolory i zacierającej wszelkie kontury.
Atoli, niepewne odgłosy z oddali stawały się coraz wyraźniejsze: już głuche, już wzrastające i dozwalające odróżnić brzęk metalu po nierównościach drogi.
Weteran, klęcząc, dużo strawił czasu na obserwowaniu horyzontu, jakgdyby go chciał przeniknąć do głębi.
Towarzysz jego, przeciwnie zmęczył się tą bezużyteczną mitręgą i wysilał się konceptami skrócić nudę sytuacyi.
Co się zaś tyczy strażników narodowych, ci widząc, że godziny biegną jedna za drugą, wytłumaczyli sobie, że zasadzka dzisiejsza skończy się na tem, na czem skończyły się dawniejsze, i jak zwykle bywa w takich razach, gdy otucha zastępuje miejsce przestrachu, zaczęli hałasować, a głośne śmiechy wybuchały niekiedy pod sklepieniem krzewów leśnych.
Podwakroć, Klaudjusz Bordier zmuszony był opuszczać swoje miejsce dla przywołania ich do ciszy, jakiej wymagała sytuacya i dla zgaszenia stosu suchych gałęzi płonącego w jednem z zagłębień skały, dokoła którego rozsiedli się niesforni żołnierze.
Wróciwszy na miejsce, zastał dzierżawcę śpiącym; ale zerwał się wiatr, mgła nie była już tak gęstą i do pewnego stopnia chmury jej stawały się przezroczyste; nagle, weteran, nie przestając patrzeć w kierunku gościńca, którego najbliższe kontury dawały się już dostrzegać, spostrzegł, że w oddali gościniec zmieniony jest w długą czar
ną wstęgę, ciągnącą się aż do horyzontu; i że od czasu do czasu, wstęga ta połyska świetlnemi iskierkami.
Zaklął i poruszył gwałtownie śpiącego Morineau.
— No. Co to jest? Co się stało, ojcze Bordier? — zawołał ten ostatni, porywając fuzję myśliwską, która z obowiązkową szpadą, stanowiła jego uzbrojenie.
— To się stało, że gdyby mgła trwała dłużej, prusacy zgnietli by nas, zanim zdołalibyśmy się spostrzedz. A te bydlęta ryczały tam w lesie, jakgdyby gwałtownie chcieli jednej chwili przenieść się ad patres.
Morineau, zaspanemi oczyma, zaczął ze swej strony przyglądać się niezmiernej kolumnie zbliżającego się wroga.
— A do kroćset! Toć jest tych psów chmara!. — mruknął z westchnieniem. Oj musimy mieć nielada robotę!
— Tak, tak! — Odparł Afrykanin, a zdaje mi się jeszcze, żem widział pewne błyski złowieszcze od strony Cherisy. Zbliżają się więc odrazu z Hondanu i z Nogent a niedałbym grosza, że i niemcy z Chartres przyślą nam swoich ambasadorów. Trzeba mi powiedzieć, co chcecie zrobić kapitanie, i to natychmiast. Gdy ci zbóje przybędą tutaj będzie już zapóźno, znają oni aż nadto dotrze swoje rzemiosło, ażeby nie przewąchać naszej obecności w lesie; widzisz pan ile nam czasu pozostaje do namysłu, ułożenie planu kampanii i innych kombinacyi.
Morineau spojrzał na sierżanta z takiem przerażeniem, że w innych warunkach naraziłby się na śmieszność.
— Jakto, kpisz sobie ze mnie, ojcze Bordier? Inaczej przecież nie zadawałbyś mi takiego pytania. Jeżeli
tu jesteśmy, to wcale przecież nie dla własnej przyjemności, ale dla tego, że myślano, iż możemy się przydać na co! Dlaczego chcesz, ażebym sobie łamał głowę nad zastanawianiem się, czy nie lepiej byłoby, gdybyśmy się znaleźli gdzieindziej? Jeżeli znajdą, żeśmy dostatecznie długo obsaczali lasy de la Mesangere, każą nam odejść i wtedy odejdziemy!
Stary żołnierz spuścił głowę.
— Może zanadto będą zajęci sami — odparł — ażeby mieli zajmować się strażą narodową z Magny, nawet gdyby sypał się na nią grad bomb i kartaczy! Tak, kapitanie, trzeba to mieć na względzie!
— Ani bomby ani kactarze nie zmuszą mnie do odwrotu, zanim nie dostanę odpowiedniego rozkazu, mój Bordier; ale ty, weteran, ciekawy jestem, cobyś zrobił na mojem miejscu?
— O, niepytaj o to, co jabym zrobił, kapitanie, odparł weteran głosem poważnym i wskazując czarną massę niemieckich batalyonów, gdyby oni byli dziesięć razy liczniejsi a ja gdybym był sam jeden, biłbym się aż do postradania ostatniego szczątka mego szkieletu, raz że to obowiązek każdego Francuza, a powtóre że mam i inne jeszcze przyczyny po temu!
W tej chwili potężny ryk, długo rozlegający się w powietrzu, dat się słyszeć opodal ochotników. Ziemia zatrzęsła się nagle.
Był to ryk armaty.
Czerwone barwy na policzkach dzierżawcy znikły bez śladu.
Stał się bladym i z trudem połykał ślinę.
— Hasło dane — rzekł doń wiarus, z pewnym niepokojem patrząc w oczy wodza — taniec będzie ochoczy, gdyż te potwory, wierne zwyczajowi owemu, zaatakują nas z trzech stron odrazu.
— Brr! — Odparł Morineau, oddychając pełną piersią, — dziwne to jednak uczucie usłyszeć po raz pierwszy ten ryk ponury, łydki mi drżą jak liście. Ale to nic, mój stary Beduinie, dobrze będą musieli pracować, bo piersi mam silne i czuję, że się nie ruszę z miejsca.
To świadectwo rezygnacyi, w połączeniu z tak głębokiem poczuciem obowiązku, niezwykle podniosło niedoświadczonego wodza w oczach starego żołnierza; ścisnął mu energicznie dłoń i głosem pełnym wzruszenia, zawołał:
— Byłem dość często w ogniu, ażebym nie miał znać jego grymasów; gdybyś pan był nawet bardziej strapionym pierwszym hukiem działa, nie pragnąłbym dla naszych biedaków lepszego wodza. Bądź więc spokojnym kapitanie, nie mnie będziesz musiał doradzać opuszczenie stanowiska, któreś mi powierzył.
Ojciec Afryka, musiał przerwać, albowiem z głębi lasu dał się słyszeć nowy hałas; jego towarzysz i on odwrócili się i dostrzegli pewną liczbę ludzi, którzy porzuciwszy broń, zrywając w biegu czerwone galony, któremi poprzyozdabiali sobie czapki i bluzy, — zbiegali szybko ze wzgórza, u stóp którego leżało Magny.
— Ach! Łotry! Krzyknął dzierżawca, rzucając się z intencją wstrzymania zbiegów; ale wiarus ujął go za ramię i rzekł.
— Pozwól im zmykać kapitanie, zawadzali by nam tylko. Mała gałązka jesionu, jeżeli dobrze był szczepio
ny, zada lepszy cios, aniżeli gruba pałka brzozowa, która pęknie na dwoje przy pierwszem uderzeniu. Zresztą — mówił dalej, wskazując ciemną kolumnę prusaków, ciągnącą w alei — wszak nie mamy pretensyi zwyciężyć te tłumy, cóż więc nam zależy na obecności kilku tchórzów, jeśli śmierć tylko nas czeka!
Co powiedziawszy, obaj towarzysze opuścili stanowisko i wkrótce znaleźli się w gronie żołnierzy straży narodowej, których zastali bardziej zmięszanemi ucieczką towarzyszy aniżeli pojawieniem się prusaków i hukiem armaty.
XVI. BITWA.
Siły niemców, aż do chwili utarczki, którą pompatycznie nazwano bitwą de Dreux, skoncentrowane były na równinach departamentów d'EureetLoir i Loiret, przez które szli do Loary, centralnej arteryi kraju, gdzie zaimprowizowana armja miała im zadać krwawy szach w Coulmiers.
Ale fatalność skazywała francuzów na wytrzymanie po raz drugi strasznej próby nieszczęścia pod Sedanem; kapitulacya Metzu miała sparaliżować bohaterstwo ostatnich obrońców ojczystej ziemi.
Stawszy się panią swych czynów, armja księcia Fry
derykaKarola kroczyła śmiało; francuskie straże, rezerwa i ochotnicy mieli przed sobą sześć nowych korpusów armii, złożonych z oddziałów najlepiej wyćwiczonych i najpotężniejszych w całych Niemczech.
Szesnastego listopada, wielki książę Meklemburski przedsięwziął wymarz, skutkiem którego miało być, począwszy od Chartres, zgładzenie i rozproszenie wszystkich oddziałów francuskich, znajdujących się po drodze.
Dreux, przez jakiś czas opuszczone, jak powiedzieliśmy wyżej, zostało znowu zajęte przez słaby korpus, złożony z siedmiu bataljonów rezerwy, z kilku oddziałów marynarzy i wolnych strzelców nie mający ani jednego artylerzysty.
Cztery bataljony z Calvados i la Manche, bataljon z Chateaudun broniło miasta i jego poblizkich okolic; dwa bataljony z NogentleEotron i Dreux stanowiły koniec linii francuzkiej, rozciągającej się nie więcej jak na piętnaście kilometrów.
Wybornie świadomi liczby oddziałów, jakie mieli przed sobą, i wierni przytem taktyce, która tyle razy ich nie zawiodła, Niemcy manewrowali w ten sposób, ażeby okrążyć je piąciokrotnemi siłami, wzmocnionemi potężną artylerją.
Skutek takiej walki nie mógł być wątpliwy.
Nie była ona bez sławy dla francuzów; ciosy naszych wojsk wcale nie dały wrogom oczekiwanych przez nich rezultatów.
Pomimo tej krzyczącej dysproporcyi i ognia tak umiejętnie dawanego przez artylerję niemiecką, opór był nadzwyczaj energiczny.
Marynarze sprawiali się tak dziarsko, że pochwala ich nieustraszoności byłaby zbyteczną.
Rezerwiści po większej części stojący w szeregach po raz pierwszy, rywalizowali z innemi w odwadze i krwi zimnej.
Bronili się oni przy Nuisement i Luat, centrach pozycyi, na których stały główne siły wroga, z wytrzymałością, świadczącą o tem, czego można się było spodziewać po tych chłopcach, gdyby otrzymali byli wykształcenie wojskowe zupełne, gdyby kilka miesięcy ćwiczeń dały im były tę spójnie, której im teraz brakło.
Cofali się, nie zostawiając wielu jeńców w rękach najeźdźców.
Kilka oddziałów, zaskoczonych w nocy, zdołało nawet nazajutrz powrócić do swego korpusu, przebiwszy się omackiem przez szeregi wrogów.
Gdy kapitan i stary sierżant straży narodowej z Magny przybyli do lasu, znaleźli swoich ludzi razem, gdyż większość z przestrachu opuściła wyznaczone im stanowisko.
Toczyli oni nieskończone rozmowy o potrzebie i bezuzyteczności obrony; jedni, młodzi i bardziej odważni, patryoci akcentowali wstyd, jaki byłby dla mieszkańców Magny, gdyby mieli uciekać nie walcząc tak jak bracia ich z Luat, z Cherisy i z innych okolicznych wiosek; drudzy rozważniejsi, kładli nacisk na to że prusacy nie omieszkają pastwić się nad ich domami i mieniem.
Klaudjusz Bordier ostro przerwał te refleksje, nakazując ciszę, głosem, który nie pozwalał na odpowiedź.
— Słuchajcie dzieci — zawołał — ci którzy chcą odejść, są wolni; droga do Magny jak szeroka, ponieważ jest łąką, a my niezatrzymujemy nikogo. Tylko winienem was uprzedzić, że kulturni prusacy zaczynają obsaczać pola, i że ci, których pochwycą z bronią czy bezbronni narażają się na śmierć niechybną.
— Tak, tak! — Wtrącił dzierżawca śmiejąc się grubym głosem i przeczuwając intencję swego sierżanta: — są gusty i guściki, ojcze Bordier. Ci którzy wolą tak umrzeć, aniżeli dostać kulką na polu bitwy, mogą wybierać, nie przeszkadzamy.
Perspektywa takiej ostateczności uspokoiła odrazu niezdecydowanych i dodała ducha pozostałym; ci ostatni zaczęli głośno sarkać na niedawnych zbiegów.
Innym razem, gwałtowny sierżant byłby chórem podtrzymywał ich oskarżenie, ale, jak powiedzieliśmy, od kilku dni zaszła niezwykła zmiana w całem jego usposobieniu.
— Trzeba być bardzo oględnym, chłopcy, jak się kogo oskarża, odparł. Dzięki tym, co zostali, poznaję tych, co umknęli, prawie wszyscy są ojcami rodzin i to ich uniewinnia. I gdybyś ty, Ledoux, co utrzymujesz żonę i pięcioro dzieci z własnej pracy, a i ty, Fleuriot, który żywisz starych rodziców, gdybyście uciekli, nie miałbym wam tego za złe. O tym tylko, który ryzykuje wyłącznie własną skórę, można powiedzieć, że jest podłym, jeżeli ucieka.
— A przecie i wy, ojcze Bordier, macie córkę — wtrącił jeden z wieśniaków, — to moglibyście także wrócić go domu?
Weteran zmięszał się trochę i przygryzł wąsa; ale ponieważ ci z żołnierzy, którzy opuścili powierzone sobie punkta obrony, zaczęli prosić, ażeby im pozwolono powrócić na dawne stanowiska, nie potrzebował przeto dać od
powiedzi.
Rozporządzając zaledwie pięćdziesięcioma ludźmi ze straży narodowej, uznając potrzebę nierozłączania ich z sobą, i nie przypuszczając ażeby mogli być zaatakowani od strony miasta, umieścił ich o pięć do sześciu metrów jednego od drugiego wzdłuż lasu od strony Hondanu; zabroniwszy im surowo dawać ognia do pojedyńczych kawalerzystów, którzy mogliby się pomiędzy nich zabłąkać i zaleciwszy nie strzelać na dłuższy dystans jak na trzydzieści do czterdziestu metrów, powrócił na swój punkt obserwacyjny w towarzystwie dzierżawcy.
Kwadrans czasu ich nieobecności wystarczył, ażeby wywołać prawdziwą rewolucyę w okolicy.
Korpus prusaków, który widzieliśmy na gościńcu, skierował się na lewo i znikł w winnicach pomiędzy wzgórzami, okalającemi Cherisy; zostało tylko kilka patroli ułanów i kirasjerów, maszerujących po gościńcu i po torze drogi żelaznej.
Okolica, prawie spokojna z tej strony, stanowiła rażący kontrast z wymownemi hałasami, dolatującemi z odległości naj wyraźniej bardzo blizkiej.
Począwszy od Cherisy, na długość sześciu do ośmiu kilometrów ku południowi, dawała się słyszeć strzelanina karabinowa, nieustannie podniecana głuchemi odgłosami wystrzałów armatnich. Raz słychać ją było w jednym tylko punkcie, to znowu z podwójną siłą wzrastała opodal,
nieraz wybuchała krótkim i potężnym ogniem plutonu, częściej zaś, gdy tyraljerzy działali sami, była ciągłą, jednostajną i podobną do stuku tysiąca młotów po tysiącu kowadeł.
Wzrok patrzących prawie nic nie stracił z tej krwawej tragedyi, rozgrywanej w odległości kilku tysięcy metrów; długi szereg białych i gęstych dymów, oświetlanych niekiedy ogniem, jak błyskawicami, — to było wszystko.
Niekiedy jednak, gdy mgła, dość jeszcze gęsta, rozrzedzała swe chmury, które wiatr unosił po nad wierzchołki drzew jabłkowych, rosnących w dolinie, widać było na pewnej przestrzeni jakąś czarną linję, będącą niemieckim bataljonem albo na wzgórku pewien oddział ludzi i koni stanowiących baterję.
Obserwowany z oddalenia, ten obraz bitwy był bardziej ciekawy, aniżeli przerażający; 'to tez, dzierżawca, którego ucho miało już czas przyzwyczaić się do tego hałasu, co niedawno tak wielkie na nim robił wrażenie, obecnie zupełnie spokojny palił fajeczkę, podczas gdy jego towarzysz studyował długo, chciwie wszystko, co się tam działo, o ile tylko mógł zasięgnąć wzrokiem.
— Tęgo się prażą, ozwał się wreszcie dzierżawca; ale, chociaż nie znam ja się na tem, pozwól, ojcze Bordier, że ci powiem, iż nie widzę dotąd nic, coby nam groziło niebezpieczeństwem.
— Masz pan słuszność, kapitanie, odparł Afrykanin, przykładając znowu rękę do czoła, ażeby lepiej widzieć, co się dzieje w oddaleniu; oczywiście, prawe skrzydło niemców nie rusza się dalej, jak ci lansjerzy, których pan sam widzisz, a których nazywają ułanami; nie wysunęli się
naprzód dla tego, że jeśliby nasza rezerwa odparta zaczęła się cofać w tę stronę, wpadłaby do ich obozu pod Hondanem, jak jaskółki w sieć łobuzów.
— Jakto? Więc my nie będziemy atakowani? — odparł dzierżawca, który pomimo swej pozornej odwagi, nie mógł się wstrzymać od westchnienia, jakby mu ciężar spadł z piersi.
— To prawdopodobne i byłoby to bardzo szczęśliwe, gdyż nie mogę ukrywać przed panem, panie kapitanie, że jesteśmy w powietrzu, jak mówili oficerowie pułku, to jest że nie mamy za sobą ani jednego korpusu, który mógłby nas podtrzymać. Tu nie ma żartów. Musiemy rachować tylko na samych siebie, a — dodał stary wiarus ze znaczącym grymasem, to bitwa prawdziwa!..
— Do kroćset! Nie poznaję cię, mój stary. Dawniej byłeś tak twardy, że cię można było gotować! — Zawołał Morineau. — Nie teraz czas do desperacyi; mamy jeszcze pięćdziesięciu ludzi, gotowych na wszystko. Ponieważ twierdzisz że bitwa prawdopodobnie nas ominie, możemy więc mieć tylko do czynienia z odosobnionemi żołnierzami. Co do mnie, stary Beduinie, uczuwam wściekłą ochotę zetrzeć się z Prusakiem; nie powinno być przecie trudno zgładzić zająca, pędzącego na pojedynka w pełnem polu, i...
Sierżant przerwał nagle wskazując panu Morineau słupy kurzu, jakie ukazały się na drodze.
— Uwaga, kapitanie, szepnął: — prędzej się panu nadarzy sposobność, niż pan sądzisz. Oto zwierzyna, która ładnie mogłaby nas urządzić.
Wistocie, pośród chmur piasku, powodowanych ko
pytami koni, dostrzegli wkrótce głowy kolumny kawalerzystów, galopujących po drodze.
Gdy oddział ten przybył do punktu najwyżej położonego w całej okolicy, zbadał jeden z pagórków na prawo, poczem puścił się przez pola i przybył rozpocząć walkę na tej wyniosłości, odległej na dwa kilometry ód lasu Mésangere, od którego oddzielał ją kawałek ugoru i kilka jabłoni.
Oddział składał się ze szwadronu huzarów niebieskich.
Zaledwie kawalerya zajęła stanowisko, a już posłała część swych ludzi na zwiady w wąwóz, ciągnący się u stóp pagórka.
Dziesiątek żołnierzy odłączył się z prawego skrzydła szeregu, poczem rozdzielony został na małe oddziały po dwóch i trzech ludzi; każdy z nich starannie objeżdżał okolicę, obznajmiał się z miejscowością i już stępa, już galopem przejeżdżał wzdłuż lasu.
Z niemniejszą starannością zbadali oni część lasu zwróconą ku Magny, poczem, sformowawszy szereg powrócili na stanowisko, zajmując lewe skrzydło szwadronu.
Badacze ci zbyt byli groźni, ażeby weteran nie poznał się na znaczeniu ich manewrów.
To też szybko zbiegł ze swego wzgórza i ponowił wieśniakom dawne rozkazy, zalecając, ażeby przypomnieli je swoim towarzyszom.
Gdy powrócił do swego obserwatoryum, szwadron, podzielony na dwie części nierówne, zaczął się ruszać; część większa uformowana w kolumnę, schodziła przez łąkę, kierując się w stronę wioski; druga, złożona z dwudziestu jeźdźców szła w kierunku lasu.
Z rozwagą, odznaczającą ich najdrobniejsze czyny, Niemcy zmienili taktykę. Przywódzca kazał im stanąć w odległości około czterechset metrów od lasu; czterech tylko huzarów udało się naprzód i zaczęło manewrować już to po "brzegach już na froncie gęstych krzaków, przed któremi stali.
Był to manewr umyślny, ażeby podniecić tych, co się mogli znajdować w lesie i w ten sposób odkryć ich obecność.
Ale tym razem rozkaz wydany przez sierżanta spełniony był ściśle. Nikt nie śmiał strzelić przed hasłem danem ze wzgórza i w lesie panowała grobowa cisza.
Jeden z huzarów, powracając, przesunął się w odległości zaledwie dziewięciu metrów od wzgórza, na którem pan Morineau, ukryty w krzakach, trzymał fuzyę konwulsyjnie ściśniętą w rękach.
Spostrzegłszy niemca tak blizko siebie, przyłożył się szybko do broni, i byłby uległ pokusie, gdyby nie rozkazujący ruch wiarusa, nie zmusił go do powstrzymania się od tego czynu.
— Jeszcze nie! kapitanie! Jeszcze nie! mruknął sierżant; to figura nie dość znaczna.
— A niech cię piekło pochłonie, ojcze Bordier! Zawołał zniecierpliwiony dzierżawca: — miałem go na końcu lufy!
— Cierpliwości, kapitanie — odparł Afrykanin, przygotowując się do strzału — cierpliwości! Będziesz pan miał więcej okazyi za chwilę, aniżeli się pan spodziewasz. Nasi biedni chłopcy nie są dość silni i trzeba im napędzić coś dobrego.
W istocie to "coś dobrego" zbliżało się do lasu w postaci całej połowy oddziału, druga bowiem stała ciągle na swem stanowisku obserwacyjnem.
Kawalerzyści w ruchu, bardziej pewni siebie, trzymali się w ściśniętym szeregu.
Morineau i jego towarzysz widzieli zbliżających się, pierwszy z gorączkową niecierpliwością, drugi z zimną krwią, jaka cechowała go w chwilach stanowczych.
— Tobie panie oddaję należny zaszczyt, szepnął sierżant zcicha: weźże pan na cel ich marszałka, tego z prawej, ja zaś zadowolnię się tym giermkiem z lewej. Ale nadewszystko razem, kapitanie. Nie strzelaj pan, dopóki nie krzyknę: ognia!
Huzary zbliżyli się na odległość trzydziestu kroków od wzgórza. Mając się zapewne rozdzielić, ażeby osobiście zbadać wnętrze lasu, zwolnili biegu.
— Chwila nadeszła. Ognia! Zawołał sierżant.
Dwa strzały zlały się w jeden, a po chwili, prawie bez przestanku, rozpoczęła się straszna strzelanina z krzaków.
Oddział niemców zmięszał się, trzech ludzi spadło; kilka koni rannych unosiło swych panów, przez pola, a żaden nie mógł ich uspokoić.
Podoficer, wzięty na cel przez dzierżawcę przewalił się na wznak bijąc powietrze rękoma; poczem padłszy na łęk u siodła zsunął się na ziemię, a koń, który go wlókł przez czas jakiś, uwolniwszy się od jeźdźca, połączył się z plutonem.
Na widok swego powodzenia, dzierżawca cofnął się,
i z rozpromienioną twarzą rzucał swą czapkę do góry, wołając:
"Niech żyje Francya!"
Stary żołnierz ujął go za ramię a uradowany dzierżawca, rad nie rad; musiał powrócić na dawne stanowisko w krzakach.
— Czy chcecie dostać kulką z tyłu jak i z przodu, kapitanie? Ani pan się spodziewasz, że jesteśmy w dwóch ogniach. Cofajmy się na czworakach, tylko żywo!
Bada była zbawienną.
Pomimo krótkiego dystansu, jaki mieli przebyć, kilka kul niemieckich zaczęło już świstać w krzakach w, chwili, gdy wchodzili do lasu.
Piketa, pozostawiona na obserwacyi, dogoniwszy huzarów, od których się odłączyła, rozbiła się w tyraljerkę i zaczęła odpowiadać na wystrzały, pochodzące z głębi lasu.
W tymże czasie, chiton, który oddzielił się od szwadronu i udał się w stronę wsi, pędził w galopie przez łąkę.
Osobliwa zmiana nastąpiła w twarzach i w całem usposobieniu tych wieśniaków, których widzieliśmy tak niezdecydowanemi, gotowemi osłabnąć w obec niebezpieczeństwa, wtedy, gdy niebezpieczeństwo to było groźbą zaledwie.
Pierwsza ta zamiana kul zagrzała najzimniejszych, podnieciła najbojaźliwszych.
Szalony, ognisty, zdecydowany na wszystko i strzał za strzał oddający mały ten oddział w dziwacznych mundurach, w poszarpanych bluzach, nabrał cechy prawdziwej
potęgi, od chwili gdy z fuzyą w ręku rozpoczął walkę za ojczyznę!
Oczywiście, nie miała ona ani zimnej krwi, ani bohaterskiej rozwagi, którą nadaje dyscyplina i życie wojskowe.
Pomimo całej odwagi, zachowanie się tych ludzi było o wiele głośniejsze, aniżeli nalażało.
Ponieważ potrzebowali dodawać sobie wzajemnie otuchy, rozmawiali głośno, już to podniecając siebie samych, już rzucając przekleństwa na wrogów, na wzór bohaterów Homera, których naśladowali bezwiednie.
Niepraktyczność ich była wielką, ale zmysł wojskowy, tak charakterystyczny u francuzów, natchnął ich taką zręcznością, że prawie wszyscy unikali ciosów nieprzyjacielskich, celnie strzelając już to z za krzaków, już z za odłamu skały lub pnia drzewnego.
Co się tycze pana Morineau, to zapach prochu upoił go zupełnie; Z twarzą czerwoną, z oczyma błyszczącemi, z surdutem otwartym, odpowiadał strzałem na strzał i to wychodząc z lasu na miejsca zupełnie odkryte. Celował długo, palił z obu luf dubeltówki i znowu powrócił do lasu.
Husarzy zeszli z koni; kordon, okrążający schronienie Francuzów, podwojony został przez przybycie posiłków, a strzały dawały się słyszeć co sekunda.
Kule pędziły w głąb lasu; chrzęst gałęzi łamanych przez nie mięszał się z ich strasznym świstem; nieraz wpadały w drzewa z odgłosem i głuchszym i matowym, nieraz pokrywały kurzem i ziemią wieśniaków, ukrytych na swych stanowiskach.
Kilku ludzi zostało w ten sposób rannych; pierwszy
draśnięty pastuch, przezwiskiem Rzemień, postradał część policzka, co mu obnażyło szczękę.
Był to jednak bohater nie lada: Przewiązał sobie ranę chustką i rzekł podnosząc fuzyę:
— Szczęściem, że to lewy policzek, bo to mi nie przeszkadza do celowania.
— Prawda — odparł Morineau, który podczas walki nie widział poświęcenia w tem, co mu się wydawało poprostu żartem — ale za to nie będziesz mógł żuć tytoniu, biedny chłopcze!
Klaudyusz Bordier nie ustępował innym w gorączkowym zapale: twarz jego tchnęła ożywieniem iście młodzieńczem, nozdrza roztwierały mu się co chwila, a swą czapkę policyjną przypłaszczył jak za dobrych czasów.
Dwa czy trzy razy zaledwie zmuszony był nabijać swą fuzyę, a natomiast chodził tu i owdzie, obojętny na kula, świszczące mu nad uszami, badając stanowiska swych ludzi, zmieniając je w razie gdy mu się wydawały zagrożonemi i wogóle dając jaknajlepsze rady.
Gdy czterech czy pięciu wieśniaków raniono, w obawie ażeby ich jęki i widok krwi nie zdetonował towarzyszy, kazał ich odprowadzić w głąb lasu; poczem znowu rozpoczął bieganinę wzdłuż szeregu, zalecając wieśniakom celność strzałów, wreszcie, zbadawszy brzegi lasu od strony wsi, pokilkakrotnie dał rozkaz oszczędzania nabojów.
Dzierżawca, który właśnie w tej chwili nabijał dubeltówkę, usłyszał ten rozkaz i odwrócił się z oburzeniem:
— Co ty tam mruczysz, stary? Jakto, więc to ty, zaszczyt i sława Magny, rozkazujesz oszczędzać wrogów?
Nie słuchajcie go, chłopcy, do licha! Strzelajcie, strzelajcie bez końca, w imię republiki, w imię ziemi ojczystej! Jakkolwiek wiarus był zawsze panem siebie, tym razem nie mógł się powstrzymać; przystąpił do wodza i z szorstkością, wychodzącą po za różnicę ich stopni wojskowych, zawołał:
— Palić proch, to nic nie znaczy, kapitanie; to tyle znaczy, co race urwisów. Tu wchodzą w rachunek tylko kulki, trafiające do swego przeznaczenia. Spotrzebowałeś pan ich może już ze czterysta; patrzyłem ja na to, jakeś się pan zabawiał strzelaniną, a jednak ani jedna nie była tak skuteczna, jak owa pierwsza. Taki sam skutek ze strzałów naszych ludzi, gdy tymczasem ci przeklęci huzary wcale nas nie oszczędzają.
Jakby na potwierdzenie słów wiarusa, w tejże chwili, o cztery kroki od nich padł wieśniak, któremu kula strzaskała nogę.
Nieszczęśliwy z błędnemi oczyma wydawał przeraźliwe jęki i obydwoma rękami trzymał strzaskaną nogę, z której krew, sącząc się strumieniem uformowała na trawie długą i rozszerzającą się co chwila kałużę.
— Cóż więc mamy począć? Zapytał dzierżawca, bardziej zmięszany szorstkością sierżanta, aniżeli żałosnym widokiem, jaki miał przed oczyma.
— Cofnąć się i dotrzeć do wsi, jeżeli jest to jeszcze możliwe, odparł Afrykanin tonem oschłym i prawie rozkazującym.
Bezwiednie stając się bohaterem, szlachetny dzierżawca oburzył się na ten projekt.
— Nigdy! Zawołał, akcentując odmowę głośnem przekleństwem.
— Nie wszystko powiedziałem, kapitanie. Chodź pan, chodź, zobaczysz pan, czy możemy się wahać.
Co mówiąc, ujął go za ramię, i zaprowadził w kierunku granicy lasu; ale w tejże chwili jakiś człowiek blady, z okiem błędnym, zaledwie mogąc utrzymać fuzyę, przybliżał się z tej strony, a przedzierając się gwałtownie przez krzaki, wołał:
— Na pomoc! Dobrzy ludzie, na pomoc! Złoczyńcy podłożyli ogień we wsi, nasze domy się palą; o dobrzy przyjaciele, palą się nasze domy!
Nie skończył jeszcze, gdy strzelanina ustała prawie nagle; wieśniacy zbiegli się ze wszystkich stron, bladzi
i pomięszani, a po chwili wszyscy z kapitanem Morineau na czele pędzili na. brzeg lasu.
To o czem doniósł przybyły, to co Klaudjusz Bordier przeczuwał w duchu, było już teraz straszną rzeczywistością.
Z pomiędzy wysmukłych topoli i rozłożystych drzew owocowych, dobywały się olbrzymie masy czarnego i białego dymu; przybierając coraz to inne barwy, dym wznosił się w górę, to znowu, tłuczony wiatrem, obnażał języki ognia.
Pożar wszczął się odrazu w pięciu czy sześciu miejscach.
Rozpacz i zgnębienie tych nieszczęśliwych, którzy nie mogąc bronić drżeli o całość swych domów i tych ukochanych istot, które w nich zostawili, nie miała granic boleść z jaką przypatrywali się ruinie i zgliszczom tego, co stanowi
ło owoc zabiegów, trosk i pracy całego życia, łatwiejsze jest do zrozumienia, niż do opisania.
Jedni płakali głośno jak dzieci; drudzy patrzyli na płonącą wieś osłupiałym wzrokiem, jakby widok ten pozbawił ich zmysłów; niektórzy znowu, najmłodsi i najenergiczniejsi wybuchali wściekłością, klątwami i pogróżkami.
Kapitan Morineau należał do tych ostatnich; ale oburzenie jego wkrótce przybrało rozmiary prawdziwego szaleństwa.
Z miejsca, na którem stał, widać było dokładnie niebieskawe dachy jego dworku, pokrytego szyfrem, i jak mówiliśmy, położonego na końcu wsi.
Nagle, dostrzegł, że z dachu jednego z zabudowań fermy buchnął wązki i lekki słup dymu, poczem, prawie natychmiast, olbrzymia czarna chmura, tłukąc się na szczycie dachów zakryła przed nim widok jego domu.
— Moja żona! moje dzieci; moje biedne dzieci! Zawołał, jak gdyby ci, do których się zwracał, mogli go słyszeć, ale wkrótce powracając do dawnych myśli i konwulsyjnie zaciskając fuzyę, ryknął:
— Na Prusaków, chłopcy, na Prusaków! Niech nas zamordują; ale miejmy przynajmniej tę pociechę, żeśmy pomścili nasze żony i nasze dzieci.
Wykrzyki pewnej liczby wieśniaków świadczyły, że w szalonej wściekłości, jaka ich opanowała, gotowi byli spełnić ten niedorzeczny rozkaz.
Inni mówili o przebyciu łąki cwałem i udaniu się na ratunek swych domostw.
Klaudjusz Bordier, któremu zajmowanie się losem własnego mienia nie przeszkadzało bynajmniej bacznie śle
dzić za ruchem wojsk nieprzyjacielskich i który dostrzegł, że linja tyraljerów, posuwając się zwolna, zbliżyła się już zanadto i że jeden oddział cwałował po lewej stronie, ażeby odciąć zbiegom możność ucieczki, krzyknął nagle i zdołał zapanować nad wrzawą.
Ujął bez żadnych względów kapitana za kołnierz surduta i przywoławszy mularza, nazwiskiem Wincenty Bigand, człowieka z determinacją i niepośledniej siły, zawołał:
— Paneś mi oddał dowództwo i ja tu rozkazuję, panie Morineau. Trzymaj go dobrze, mój Wincenty i nie pozwól mu biedz na oślep, ażeby złożył głowę bez potrzeby.
Poczem, występując nieco naprzód lasu, ażeby go wszyscy mogli słyszeć, dodał:
— Co do was, to uprzedzam, że pierwszemu, który ztąd wyjdzie przed moją komendą, palnę w łeb, jak psu! A wiecie dobrze, iż to Afrykanin umie dotrzymywać słowa! Chcecie iść na Prusaków? Oszczędzają wam połowę drogi, oto już są bliziutko! Na stanowiska, przyjaciele, jeśli nie chcecie być porżnięci, jak barany. Na stanowiska, i ognia, ognia ciągle, dopóki nie upatrzę chwili, nadającej się do ucieczki!
Groźba katastrofy była tak widoczną, że uderzyła tych biednych ludzi, pomimo całej ich rozpaczy.
Nawet dzierżawca zrozumiał wyższość strategii swego sierżanta i pierwszy był za wznowieniem bitwy; prawie natychmiast straszna strzelanina wstrzymała niemców, znajdujących się zaledwie w odległości stu kroków.
Przez ten czas, Klaudjusz Bordier zebrawszy około
dwudziestu ludzi, kazał im uprzątnąć rannych, których. liczba wzrastała co chwila, i udać się z niemi przez wąwóz, ciągnący się wzdłuż wzgórza Cherisy, ku drugiemu końcowi lasu, zkąd byłoby im łatwo znaleźć tajemną ścieżkę, przez którą mieli pewne szansę dostania się niepostrzeżenie do wioski.
Dopiero, gdy znikli mu z oczów w krzakach, połączył się z oddziałem, dobrze już przerzedzonym.
Weteran, przygotowany na poświęcenie życia, miał nadzieję, że mu się uda wycofać swoje wojska, pojedyńczemi oddziałami, nie przestając stawiać oporu nieprzyjacielowi z kilkoma towarzyszami, nie mniej jak on zrezygnowanemi na wszystko.
Już wysłał drugą kolumnę, już znowu wpuszczał kulę w obie lufy swej fuzyi, gdy straszne krzyki przerażenia, po których nastąpiło kilka wystrzałów, przekonały go, że drugi oddział nie był tak szczęśliwy jak pierwszy.
Niebawem przybyło kilku zbiegów pomięszanych i wołających:
— Jesteśmy zdradzeni! Prusacy są w Mésangere, otaczają nas! Giniemy!
Pomiędzy żołnierzami wiarusa zapanowało iście pospolite ruszenie. Kto tylko mógł, umykał.
Po raz drugi ogień ustał nagle i schronienie francuzów stało się teatrem nie dającej się opisać sceny zamięszania i rzezi.
Po wystrzałach, które im dały poznać, że towarzysze ich zdołali odwrócić Francuzów, huzary, do których teraz; wieśniacy obróceni byli twarzą, wrzasnęli ura i wpadli w głąb lasu.
— Do mnie chłopcy! — Wołał Klaudjusz Bordier tubalnym głosem.
Niestety! Liczba włościan z Magny zmalała do pięciu a mianowicie: ojciec Morineau, mularz, raniony Rzemień i dwóch innych wieśniaków. Wszyscy otoczyli sierżanta i z odległości dwudziestu kroków prażyli ogniem napastników.
Reszta, szalona, uciekała w różne strony.
Większość dosięgła wzgórza, zniżającego się tu wiosce; jedni zostali porąbani szablą, drudzy zostali wzięci do niewoli, zależnie od humoru jeźdźców, którzy ich dogonili.
Ci z wieśniaków, którzy ukryli się w lesie, sądząc, że gęstwina ich ocali, zawiedli się także: po każdym wystrzale następował krzyk bólu i jęk konających.
W zamięszaniu, jakie wywołał napad Niemców, Klaudjusz Bordier dostrzegł, że kapitan Morineau padł, uderzony kolbą przez jednego z żołnierzy; chcąc go pomścić, dzielny wiarus puścił się w stronę żołnierza, ale zawadziwszy o trupa upadł jak długi.
Wypadek ten ocalił mu życie.
Właśnie w tej chwili jeden z huzarów mierzył doń z rewolweru i wypalił. Widząc, że upadł, prusak nie wątpiąc, że strzał go dosięgnął, połączył się z towarzyszami, zajętemi uganianiem się za resztką francuzów, którzy, ze swej strony, cofali się w głąb lasu.
Niesłysząc powtórnego strzału prusaka, Klaudjusz Bordier zrozumiał jego pomyłkę i skorzystał z niej.
Przeczekał kilka chwil, poczem, wstawszy zwolna, przykucnął za grubym dębem, gdzie znalazł stanowisko, z którego mógł wybornie bronić swego życia.
Atoli, gdy ostatnie odgłosy walki nikły w oddaleniu gdy huzarzy już się nie pokazywali, Klaudjusz Bordier zrozumiał, że godzina jego śmierci jeszcze nie wybiła. To też nie myślał już narażać życia, o które w walce nie dbał przecie wcale.
Zamiast więc udać się w kierunku Magny, zagłębił się w przeciwną stronę i od drzewa do drzewa, od krzaku do krzaku, udało mu się dotrzeć do zarośli wprost Cherisy, gdzie leżąc pod krzakiem, czekał.
XV. JAK SIĘ TERORYZUJE ZWYCIĘŻONYCH
Nastąpiła noc ciemna i głucha; na łące pokrytej cieniem panowała zupełna cisza; z hałaśliwych odgłosów, które napełniały ją. przed kilku godzinami, zostały tylko głuche grzmoty w oddali.
Klaudjusz Bordier ostrożnie przebył las, w którym odbywała się walka:
Przybywszy na brzeg i rzuciwszy okiem na dolinę, w której leżało Magny, nie mógł się wstrzymać od przekleństwa.
Zdawało mu się, że pożar trwa jeszcze w całej grozie: długa ulica wioski znaczyła się długim pasem czerwonej łuny, której odblask tłumił światło gwiazd błyszczących na firmamencie; ponieważ wiatr pchał obłoki dymu w jego
stronę, nie mógł więc rozróżnić domóstw, a tembardziej odszukać wzrokiem swojej chałupy.
Atoli, przy świetle, które jaskrawiej błysnęło na końcu wioski, ujrzał oddział kawalerzystów i zrozumiał, że Niemcy są jeszcze w Magny.
Jeżeli chce zobaczyć córkę, nie powinien narażać się na niebezpieczeństwo dostania się w ich ręce.
Lubo znużony wiekiem i wypadkami, wiarus przebył pagórek, na którym się znajdował aż do odległości kilometra od końca wioski, poczem okrążywszy go i dotarłszy do przeciwległego wzgórza udał się w kierunku Magny.
Z tej wyniosłości widok przedstawiał się w całej grozie.
Spalone chaty rozsypały się, a na zgliszczach widać było zwęglone ich belki.
Od czasu do czasu, wiatr podniecał ogień, następowały wybuchy gęstego dymu, a łuna zawsze jaskrawa i groźna oświetlała nagie kominy sterczące jeszcze na dawnych. miejscach; następnie, obniżając się stopniowo, ogień powracał do swej dawnej pracy na zgliszczach.
Powoli, ogień pokazywał się tylko w niektórych szczelinach, przez które wybuchał pod postacią mnóstwa iskier i różnobarwnych płomyków.
Z przeciwnej strony — dzięki fantazyi zwycięzców — nie wiele zabudowań skazano na zgładzenie.
To też, z niezwykłą radością Klaudjusz Bordier dostrzegł komin w całości sterczący po nad dachem jego chałupy nietkniętej, komin z którego wybiegał wąski pasek niebieskawego dymu.
Na myśl, że skończy się wreszcie straszny niepokój,
w jakim się znajdował, zapomniał o wszelkich podejściach i środkach ostrożności, jakich nabył w wyprawach swoich w Kabylii.
Opuścił pagórek biegnąc z całej siły przez łąkę, zarosłą winem i nie starając się bynajmniej stłumić swych kroków.
Doleciały go odgłosy: patrzcie, jeden żyje!
Kula świsnęła mu po nad głową, dał się słyszeć wystrzał; ale Klaudjusz nie zatrzymał się; przesadził płot i znalazł się na własnem podwórzu.
Okno było oświetlone; ale na odgłos jego kroków światło nagle zagasło; a ponieważ zatrzymał się, ' sądząc, że w domu gospodarowali żołnierze pruscy mógł usłyszeć szepty i pewne poruszenia wewnątrz.
To rozwiało jego zaniepokojenie; postąpił naprzód i zastukał zlekka do drzwi.
Przez pewien czas nikt nie odpowiadał; po chwili jednak, drżący głos, który stary żołnierz poznał z niewypowiedzianem wzruszeniem, zapytał:
— Kto tam?
— To ja, Lorencjo, odparł weteran, starając się głos swój możliwie przytłumić.
Piaffka wyszła z domu, nie zapomniawszy go jednak zamknąć, i rzuciła się w objęcia ojca.
— Ach! mówiła pośród łkań radości. Bogu Chwała! Więc nie jesteś zabity, mój ojcze, jak mówiono?
Afrykanin nic nie odpowiedział; trzymał ją w objęciach, i przyciskał ją namiętnie do piersi, kładł rękę na jej włosach, jej ramionach, jak gdyby chciał się przekonać, że była żywą i całą; okrywał pocałunkami jej policzki, po
których łzy nie przestawały płynąc, i powtarzał bezustannie te dwa wyrazy:
— Moja córko! Moja córko! Moja córko!
Po kilku chwilach tej radości, wiarus zapanował nad sobą i biorąc rękę Lorencyi pod ramię, rzekł:
— Chodźmy do domu, niech się tobą do woli napieszczę, Lorciu droga!
— Ale ojczulku, odparło dziewczę z pewnem zażenowaniem, mamy kogoś w domu.
— Kogo? Zapytał ojciec.
Lorencya wahała się przez chwilę; poczem, z żywością człowieka, zdecydowanego na wszystko, rzekła:
— Pani Bideaux!
Klaudjusz Bordier zadrżał i wypuścił rękę córki.
— Ależ ojczulku! — Zawołała ta ostatnia. — Znowu przychodzą ci dawne myśli do głowy! Czyż nie wiesz, że państwo Bideaux są teraz równie nieszczęśliwi jak my? Sklep ich zrabowano, a mieszkanie i zapasy spłonęły; nie wiadomo, co się dzieje z panem Bideux, który udał się do Dreux z innemi. Biedna kobieta umiera prawie z niespokojności, a jednak, gdy dowiedziała się o mojem sieroctwie, gdyż Wincenty opowiadał, że ojczulka zabito, zapomniała o swojem i przybyła, ażeby mnie pocieszyć. Czyż miałam jej drzwi pokazać?
— Nie mówię, żebyś źle zrobiła, — odparł wiarus, napozór uspokojony, ale zawsze chmurny. Cóż chcesz, nie jestem panem siebie, gdy wspomnę o krzywdach, jakie mi ci ludzie wyrządzili.
— Ci ludzie są może lepsi od nas. Ojczulek rozpacza, myśląc, że mnie Firmin porzuci, a ja jestem pewną, że
nie; ja, słyszysz ojczulku, i jego matka mówiła mi przed chwilą, że on wypełni swój obowiązek.
— Hm! — mruknął starzec, gdyby to ojciec powiedział, to co innego, chociaż i wtedy jeszcze nie byłbym pewien.
— Ojciec to zawsze taki niedowiarek, odparła Lorencja z pewnym odcieniem gniewu; zostaw ojczulku przeszłość w spokoju, skoro my nic nie możemy w niej zmienić. Firmin i jego matka postarają się, jestem teraz pewna tego, ażeby nasze małżeństwo doszło do skutku, a wtedy co powiesz, ojczulku? No, wchodźmy, pani Bideux nie zje was a i wy ojcze, powinniście być dla niej pobłażliwi, skoro ona ulitowała się nademną.
Ta odpowiedź, wygłoszona tonem pewnym, prawie wyniosłym, dziwnym w ustach dziewczyny, której świadomość swego występku powinna byłaby stłumić go nieco, tłomaczy się zarazem wyjątkowym wypadkiem, który z sieroty zrobił panią domu i przez zbyt wczesne dojrzewanie dziewcząt w wioskach francuzkich.
Przy ostatnich słowach, nie czekając na odpowiedź, popchnęła ojca we drzwi, które roztworzyła niebawem.
Pani Bideux była wysoką i szczupłą; twarz jej, wysuwająca się z pod płaskiego czepka, miała barwę i odcienia woskowe, skutek życia siedzącego, jakie wiodła w swym magazynie, z którego nigdy nie wychodziła, z wyjątkiem niedziel, udając się na mszę.
Pomimo, że miała zaledwie czterdzieści pięć lat, czoło jej, policzki i szyja pełne były zmarszczków; ciemne pręgi podkreślały jej oczy, ongi piękne zapewne, a których słodki wyraz przyćmiony był teraz smutkiem; brak zębów
przyczyniał się również do nadania jej fizjognomii cech zgrzybiałości.
Silnie zgarbiona, nosiła głowę pochyło.
Istnieją w rodzie ludzkim istoty przeznaczone na cierpienia, ofiary nieszczęsne, którym natura odmówiła wszelkich środków obrony osobistej.
Do takich istot należała pani Bideux.
Nazbyt słodka, ażeby powziąść jaką myśl buntu, zanadto była przejętą przeczuciem obowiązków żony, ażeby nie przyjmować z poddaniem i uległością rozkazy tego, którego uważała mniej za męża, jak za pana swego.
Znosząc bez skargi wszystkie jego kaprysy, przyjmując za rozkaz najdrobniejsze jego życzenia, ulegając szalonej chęci zbogacenia się, będącej głównym powodem zabiegów kupca, nie mając nigdy własnego zdania, wyrzekając się wszystkiego dla siebie samej, nie sądząc nayniegodziwszych postępków męża, w tem przekonaniu, że ponieważ nie przyjmuje na siebie żadnej za nie odpowiedzialności, niebo więc będzie zawsze dla niej otworem, — była od lat dwudziestu pięciu bierną, uległą a zwłaszcza oddaną całem sercem niewolnicą którą Bideux wodził na pasku i powodował jak mu się żywnie podobało.
Ubrana w ciemną suknię, krojem tylko przypominającą ubrania wieśniaczek, Katarzyna Bideux siedziała przed kominem i dmuchając w węgle starała się zapalić świecę. — Ach to wy, ojcze Bordier — rzekła — gdy weteran zbliżył się do koła, zakreślonego drżącem światłem łojówki, poznałam was po głosie. Nie możecie sobie wyobrazić, jak mnie to wzruszyło, mój biedny Bordier. Mówiono,
żeście zabici! O przestraszyliśmy się okropnie! A gdybyście mogli zobaczyć, jak nasza Lorencya rozpaczała.Żona kupca zrobiła lekki nacisk na wyrazie "nasza," a Piaffka, która zwróciła na to uwagę, tryumfująco spojrzała na ojca.
Ten ostatni, odpowiedziawszy na powitanie Katarzyny Bideux, pozostał chłodny i pochmurny.
Zauważył on, że wbrew rozpaczy, o której mu mówiono, stół był wysunięty na środek izby i nakryty.
Nie zrobił żadnej uwagi, zbliżył się, nalał sobie pełną szklankę wina, wychylił ją do dna, odkrajał kawał chleba i sera i usiadłszy przy kominie wprost pani Bideux, zaczął chciwie zajadać.
— Wybaczcie mi, pani Katarzyno, że mam pełne usta, kule mnie oszczędziły, to prawda; ale, umieram z głodu, w czem zresztą nie ma nic dziwnego, gdyż od trzydziestu godzin nie miałem nic w ustach.
— O, nie krępujcie się, ojcze Bordier. Niestety! dodała pani Bideux z głębokiem westchnieniem, nie jesteście sami, co nie jedli i nie pili dzisiaj.
— Nie licząc tych — dodał skwapliwie Afrykanin, — którzy może już wcale nie powrócą i nie będą mogli jeść, tak jak ja teraz.
Umyślna czy mimowolna, bądź co bądź niezręczna ta aluzja, przypomniała pani Bideux osobiste obawy: usta jej zmarszczyły się, w twarzy nastąpiła zmiana, w oczach ukazały się łzy, i zawołała z głośnem łkaniem:
— Ach mój Boże, mój Boże! Czyż w istocie nie mam zobaczyć mego męża. Czy doprawdy nie powróci tak jak wy, ojcze Bordier? Może został zabity? Gdzie on jest?
Jak się to stało, że opuścił innych? Dom, towar, ach to byłby wielki cios dla niego, ale gdybym go zobaczyła tylko, zarazby mi lżej było! O, gdybym go miała stracić, oszalałabym, moi drodzy, napewnobym oszalała!
Teraz weteran spojrzał na córkę znacząco, poczem odparł, lekko szyderczym głosem:
— Nie rozpaczajcie tak, pani Katarzyno; to nierozsądnie. Mąż pani nie należy do rzędu tych zapaleńców, którzy dla byle czego pozwolą sobie w łeb palnąć, pani wiesz o tem równie dobrze jak ja!.. W Dreux nie brak przyjaciół; zabezpieczył się u jednego lub drugiego, a jutro, jeśli ta szarańcza rabusiów i podpalaczy — niech ich niebo pochłonie — zechce nas od siebie uwolnić, zobaczysz go pani całym i zdrowym jak dawniej. O innych tego nie możnaby powiedzieć.
Miał na myśli młodego rezerwistę, zwłaszcza, że go dziwiło, iż ta matka, której namiętne przywiązanie do syna znał aż nadto dobrze, była mniej zajętą jego losem aniżeli losem męża.
— Tak, dodała Lorencja, pragnąc potwierdzić słowa ojca z uczuciem litości, — nasi biedni rezerwiści, którzy dawniej znajdowali się w wielkim niebezpieczeństwie, zdołali go przecie uniknąć? Dlaczegóżby pan Bideux misi koniecznie paść ofiarą?
— Dwa widma, to zanadto! Jęknęła kupcowa z nowym wybuchem łez i wyrzekań.
— Ach! rezerwiści wycofali się, rzekł weteran, jedząc dalej, — tem lepiej!
Piaffe uczuła się dotkniętą i odparła:
— O wielu z nich padło ofiarą, bo to nieuniknione
nieszczęście! Ale nasi wyszli cało, a to najważniejsza, gdyż na tym świecie — bliższa koszula ciała, — nieprawdaż, pani Bideux? Byli w Morvillete, Prusacy przeszli po za nimi, ale ponieważ wodzowie zdradzili ich, jak zwykle, byliby wszyscy wyginęli, gdyby nie nastąpią noc, dzięki której zdołali dotrzeć do wsi i tu zamienili swoje mundury na pożyczone im ubrania wieśniaków.
— Patrzcie państwo! I któż cię tak dokładnie poinformował o tem, co się stało pięć czy sześć godzin temu o dwie duże mile?
Wyraz promiennej radości, jaką oblaną była twarz Piaffki, zmienił się nagle i zlekka zbladła.
— Ach, mój Boże! Odparła zamieniając znaczące spojrzenie z matką swego kochanka, cała okolica mówi o tem, może się ojciec przekonać. W każdym razie, jeżeli to jest prawdą, dodała, starając się przybrać wyraz spokoju, nasi biedni chłopcy są już odtąd zabezpieczeni.
— Aż do najbliższej sposobności, odparł Afrykanin, wzruszając ramionami; gdyż spodziewam się, że pierwszą ich myślą będzie znowu zorganizowanie swego korpusu.
— Zorganizowanie korpusu! Zawołała Lorencja z wybuchem — ależ oszaleliby chyba!
Blada twarz Katarzyny Bideux ożywiła się również, to też zawołała głosem drżącym od wzruszenia:
— Ach, nieszczęśliwi! nieszczęśliwi! Niech te domy, w których otrzymali gościnność, Bóg pobłogosławi, będę oto modliła się co rano i co wieczór; ale nadewszystko niech ich nie opuszczają, dopóki nas trapić będzie ta niegodziwa wojna!
Słów takich Klaudjusz Bordier nie mógł słuchać za
zwyczaj bez gniewu; ale widocznie na płeć i wyjątkowe położenie tej, która je wymówiła, stanowiły dlań okoliczności łagodzące.
Skończywszy jeść, schował nóż do kieszeni i ze zwykłą sobie starannością zaczął nakładać fajkę.
Ta krew zimna przyprowadziła do rozpaczy jego córkę, która odziedziczyła, jakeśmy to już zauważyli, bardzo wiele rysów jego gwałtownego charakteru.
— Ach! Bo pani jeszcze nie znasz ojca Bordier,
pani Bideux. Wszystko, cośmy dziś widzieli, wieś spalona, nasze domy zrujnowane, nasi ludzie pomordowani na progach ich chałup, wszystko wydaje mu się bardzo dobrem! Niech zabiorą synów, braci, narzeczonych, niech ich zaciągną do szeregów, niech im każą zdychać z głodu, z nędzy, zimna, on powie, że to bardzo słusznie! Wie pani, to całe szczęście, że nasi chłopcy z rezerwy nie salwowali się ucieczką z tej strony gdzie on był, bo byłby ich wydał, daje na to moje gardło.
— Ach! — rzekła Katarzyna Bideux, kryjąc zrozpaczoną twarz w dłoniach.
Tym razem sierżant, zapalając fajkę łuczywem, pomyślał, że wypada dać odpowiedź.
— Gdyby Prusacy chcieli ich zabrać — rzekł — wciągając z pewnym wysiłkiem kilka kłębów dymu z tlejącego zaledwie tytoniu — kazałbym się rozstrzelać, ażeby tylko ich do nich nie dopuścić. Ale gdyby nawet ten, któremu dałbym schronienie był moim synem, gdyby przybył do ranie, ażeby uniknąć swego obowiązku żołnierza i Francuza, wypędziłbym go z domu, który shańbiła by obecność podłego zbiega!
Słowa te, wiarus wypowiedział ze stanowczością głęboką i pełną zapału.
Katarzyna Bideux w zgnębieniu opuściła głowę; twarz jej drgała konwulsyjnie.
Lorencya, której gniew ojca zazwyczaj nie przestraszał, byłaby mu z pewnością dała odpowiedź. Ale w tej chwili właśnie, zastukano gwałtownie do drzwi.
Obie kobiety wstały zaniepokojone, a Lorencya, zagasiła światło, tak jak przy wejściu starego.
— O to nic — ozwał się spokojnie Klaudyusz Bordier — to stukanie przyjaciela. Niemiec stuknąłby szablą albo butami, ten zaś drepcze w sandałach.
Co mówiąc, poszedł otworzyć.
XVI.
Gdy weteran bramę otworzył, na podwórze wśliznął się jakiś mężczyzna.
Po jego charakterystycznym układzie ciała, poznał odrazu Bistraka, pomimo, że noc była nadzwyczaj ciemna.
— Cóż cię sprowadza o tej porze? — zapytał go ostro. Na dźwięk tego głosu, sierota tak się zmięszał, że przez pewien czas nie mógł wymówić ani jednego słowa.
— To wy, ojcze Bordier, to jest nie, to pan, panie sierżancie — zawołał wreszcie, jak to, to wy? To pan? A cóż tamci mówili, żeście zostali zabici!.. Więc napróżno
beczałem, idąc tu, przez całą drogę! Ach do kroćset! Dość płaczu! Gdybyście wiedzieli, jak mi teraz wesoło: Biega mi coś po brzuchu, jak żywe srebro. Tak, mam ochotę jakby do tańca, a jednak pomimo to, czuję jeszcze łzy w oczach. O bo wy jesteście aniołem stróżem dla mnie, ojcze Bordier, bo gdy nie mogłem zapracować, to wasz chleb jadłem. I gdybyście chcieli mi wyświadczyć łaskę, ojcze — nie to jest, przepraszam, panie sierżancie, — chciałbym was uściskać.
Pomimo wzruszenia, jakie go opanowało, słysząc ten naiwny — wybuch uczuć chłopca, Klaudyusz Bordier był zdania, że mu nie wypadało zadość uczynić jego prośbie.
To też, wyciągnął tylko rękę do kulasa, który ujął ją w obie dłonie, poczem ozwał się ze słodyczą w głosie:
— Tak, tak, jesteś dobry chłopak, wiem o tem; ale nie mówisz mi, co tu porabiasz o pierwszej godzinie po północy?
— Przychodzę tu dla tych nowych chustek, o, tych chustek, które mam pod pachą, ojcze... panie sierżancie; nie dla was, to się rozumie, ale dla pani Bideux i dla jej syna.
— Jej syna — powtórzył stary wiarus.
Ale żona kupca, która z Lorencyą słuchała całej rozmowy we drzwiach, zbliżyła się szybko i zawołała.
— Wielki Boże, co się stało z moim mężem? Bistrak, widocznie zmięszany, nic nie odpowiedział;
wszedł do chałupy, dokąd pozostali udali się za nim, siadł na rogu pieca, obracając czapkę swą w ręku, i nie spuszczając oczu z Katarzyny Bideux, której twarz zmieniona, świadczyła o strasznem jej zaniepokojeniu.
— To się stało... to się stało, szepnął w końcu, że pan Bideux się znalazł.
— Znalazł!.. Więc go zabito? — Zawołała Katarzyna rozdzierającym głosem.
Tym razem, Bistrak pokręcił głową przecząco.
— Ależ nie, nie, wcale go nie zabito i żyje tak jak ojciec Bordier, którego niebo nam ocaliło szczęśliwiej A dowodem tego, jest to, że sam rozmawiałem z nim, i że on mnie tu przysłał...
— Dla czegóż go nie przyprowadziłeś — zapytała Lorencya; wszak wiedziałeś, że pani Bideux bawi a nas?
— Dla czego? A boby go Prusacy nie puścili, tak, moja Lorencyo!
— Więzień! On jest więzień! — Zawołała kupcowa, padając na krzesło i wydając ciężkie westchnienie.
Widok tej boleści, obudził litość w sercu, weterana; zbliżył się do nieszczęśliwej i ujął ją za rękę.
— Nie rozpaczaj tak, Katarzyno. Więźniów wojennych nie morduje się z krwią zimną, zwłaszcza, gdy się ich ma tak wiele, jak dziś Prusacy. Mężowi pani nie zagraża żadne niebezpieczeństwo, wierzaj mi pani, conajwyżej może go spotkać, to mała przejażdżka na tamtą stronę Renu. On ją przeżyje!
Bistrak znowu pokręcił głową.
— Przepraszam, ojcze Bordier... to jest panie sierżancie, ale zdaje mi się, że się mylicie. Nie ma się co śmiać. Naprzykład co do was, to radzę wam nie pokazywać się na oczy tym psom wściekłym, tym huzarom. Zdaje się, żeście im tam w lesie zabili coś pięciu żołnierzy, z których jeden miał wysoką rangę. Gorsi są oni od lwów,
moi drodzy, ogłosili oni, że jeżeli dowódzca nie został zabity, to dadzą za niego pięćset... nie wiem jak się tam ich monety nazywają... dość że pięć sztuk wartości stu soldów każda temu coby go przyprowadził. Pewnie nie prawili by mu komplementów.
Weteran, zdumiony nowiną, że na głowę jego nałożono tak wysoką cenę, wzruszył pogardliwie ramionami.
— To, co się działo na Mesangere nie dotycze wcale pana Bideux, odparł z niecierpliwością; nie był tam i wszyscy o tem zaświadczą. Chociaż więc prusacy są rabusiami, on nie może odpowiadać za innych.
— Aha, tak, będą się ceremonjować, odparł kulas, uparcie trzymając się swego zdania; może nie spalili domu ojca Bouchet, biednego ośmdziesięcioletniego staruszka, a przecież nie mogą twierdzić, że on znajdował się na Mesangere, gdyż, jak wiecie, sparaliżowane ma ręce i nogi! A trzeba wam wiedzieć, że choć pan Bideux jest bardzo przezorny, źle się zamaskował, w Dreux bowiem zamienił wprawdzie mundur na kapotę wieśniaka, ale nie wiedząc, że nasza okolica jest strzeżona bardziej aniżeli jaka forteca i że każdego, kto tu przybywa aresztują, schował swoje piękne kepi, całe połyskujące od srebra. To kepi właśnie prusacy znaleźli przy nim wraz z trzema kulami w kieszeni od spodni, co ich przekonało, że pan Bideux nie należy do rzędu niewinnych. Główny dowódzca, mały staruszek, z niezliczonemi orderami na piersiach i z twarzą napuszoną jak u wieprza, powiedział do mera, ze ponieważ nie znaleziono innych oficerów, ten odpowie za wszystkich.
W miarę jak Bistrak opowiadał, łkania Katarzyny
Bideux zwiększały się coraz bardziej; wreszcie zamieniły się w przejmujące krzyki; zapełniała izbę swemi lamentami, już to podnosząc ręce ku niebu z błagalnemi wykrzykami, już opuszczając głowę na piersi, powtarzała z wyrazem okropnej rozpaczy.
— Mój mąż! Mój biedny mąż!
Klęcząc przy niej, Lorencya również cała we łzach, napróżno starała się ją uspokoić; Klaudyusz Bordier, z nachmurzonemi brwiami, z twarzą zmienioną i z nieustannie poruszającemi się wąsami, chodził wzdłuż i wszerz pokoju; zmięszany wrażeniem, jakie wywołały wiadomości. Bistrak wodził zdumionym wzrokiem po każdej z tych trzech osób po kolei, uderzając nieustannie piętami swych sandałów o skrzynię, na której siedział.
Nagle, gdy robiąc te zygzaki po izbie, sierżant przybył przed biedną kobietę, ta ochłonęła z przygnębienia i zwracając się doń, zapytała głosem gorączkowym i złamanym:
— Mój Boże! Mój Boże! Nie macie litości nad mojem sieroctwem. Dla czego mi nie chcecie doradzić! Powiedzcież, co mara począć? Wy wiecie co, bo jesteście mężczyzną, żołnierzem! Gdybym wiedziała, że za pieniądze oddadzą mi męża, to dam, ile zażądają! Mamy więcej grosza, niż ludzie sądzą.
Ach, nie żałowałabym ich, to pewna, chociaż kosztowały mnie one wiele pracy, łez i zabiegów; ale oddałabym wszystko, wszystko, byleby męża odzyskać. Nie chcę źyć jeżeli mi go zamordują! Mój Boże! Cóż by się ze mną stało, gdyby jego nie było na świecie, gdybym nie miała go już zobaczyć, gdybym go nie mogła usłyszeć. Nie, nie,
nie! dodała wstrząsając się na samą myśl tej ostateczności; nie chcę żeby mi go zabijano, chcę go ocalić, wy musicie nas ocalić ojcze Bordier, błagam was.
Weteran usiadł przed kominem; myślał, machinalnie wciągając dym z fajki.
— Pieniądze! — Odparł w końcu: — może będą żądać od was więcej, aniżeli dać możecie, pomimo całych waszych bogactw, biedna kobieto; to nie jest droga do celu. A cóż ty, mały — dodał zwracając się do Bistraka — czy wiesz, gdzie go zamknęli?
— Do kroćset! Ależ siedzi sam jeden w małej salce merostwa, tam gdzie to nauczyciel chowa swoje papiery — przededrzwiami stoi szyldwach.
— Tak, ale w tej izdebce jest okno, wychodzące na ogród, a ogród ten nie jest ogrodzony od strony rzeki.
— To prawda, ojcze Bordier, odparł Bistrak, ale te chamy mają oczy na wszystko. To też postawili dwóch ludzi przed oknem, o którem mówicie. Widziałem ich na własne oczy.
Starzec spuścił głowę.
— Za ciężko na jednego, mruknął, jakby mówiąc do siebie. Wczoraj nie brakło by mi towarzyszów. Miałbym Brizota, Brikolę, Wincentego Wiganta, Dzikiego i wielu innych; ale teraz, gdy śmierć i pożar nas dotknęły, wątpię, żebym znalazł bodaj jednego, coby chciał ryzykować. Ale Bóg mi świadkiem, Katarzyno, że gotów jestem narazić siebie, ażeby wam wygodzić, oczywiście, bo dla pana Bideux, przebacz: ie mi szczerość, nic bym nie uczynił, o tem mogę was zapewnić.
Żona kupca zadrzała, ale odparła z większym spokojem:
— Myślcie więc tylko o mnie, ojcze Bordier. Tak, wiem ja dobrze, iż mego męża szkalują po całej okolicy, przez zazdrość; ale Bideux nie jest zły, mogę przysiądz na to. A zresztą, nie on, ale ja was proszę o pomoc, ojcze Bordier; jego życie i moje, to jest jedno i to samo, tak że ratując jego, mnie uratujecie. Wreszcie, nie o nas samych tu idzie, mój Bordier, wszak nasze dzieci się kochają i...
Katarzyna nie skończyła; oczy wiarusa błysnęły ponurym ogniem, rzucając na nią gniewne, prawie pogardliwe spojrzenie.
— Nie czas mówić o naszych dzieciach, pani Bideux, odparł oschle; staraj się pani o nich zapomnieć na teraz, tak jak ja zapomniałem o nich.
— Tak, ja wiem — Lorencja nie opowiedziała wszystkiege — odparła Katarzyna drżąc i nowym wybuchając płaczem — to nieszczęście, wielkie nieszczęście; ale trzeba im wybaczyć, oni tak młodzi, ojcze Bordier, zwłaszcza że występny gotów jest naprawić winę.
Weteran, spuściwszy głowę odpowiedział tylko wzruszeniem ramion.
— Ach, i wy tacy jesteście jak inni — zawołała Katarzyna, dostrzegłszy tę niemą odpowiedź. Otoż, powiadasz nam, żeśmy ludzie uczciwi, słyszycie, ojcze Bordier, i że nie ja będę — broniła memu synowi powrócić honor shańbionej przez niego dziewczynie.
— O ja też o was, Katarzyno, byłem spokojny, ho wiem żeście nie zdolni do podłości; macie serce prawe;
ale jesteście tylko kobietą i bez urazy, dodać muszę, że nie wszystko u was szło po waszej myśli.
Lorencya, której niecierpliwość wzrastała przy każdem słowie ojca, zabrała głos; ale rozkazujące wejrzenie starego nakazało ciszę, a w tejże chwili, żona kupca, wstawszy nagle, pobiegła do drzwi, wiodących do pokoju Piaffki i zawołała:
— Firmin! Firmin!
— Firmin?
— Tak! odparła Katarzyna, mój syn znajduje się tutaj; w którym szukał schronienia, spalono. Dziękuję Bogu, że mi ta myśl przyszła do głowy, gdyż przekona was, że poczuwa się do spełnienia obowiązku, tak jak jego matka!
Młodzian przez chwilę zachowywał milczenie.
Zgodnie z opowiadaniem Lorencyi, odłączywszy się od swego korpusu, zmienił mundur na ubranie, którego mu pożyczył jeden z wieśniaków i dostał się do wsi.
Gdy Lorencya usłyszała stuk do drzwi, wprowadziła go do swego pokoju, gdzie padłszy na krzesło, i będąc strasznie znużonym marszem przez pola, jaki odbył nazajutrz po całodziennej bitwie, zasnął głęboko.
Gdy się ukazał we drzwiach, matka ujęła go za ramię i pociągnęła na środek izby.
— Firmin — rzekła doń — wielkie nieszczęście nam grozi; ale zanim ci opowiem, o co idzie, pragnę, ażebyś powtórzył ojcu Bordier to, coś nam mówił, jego córce i mnie, zaraz po przybyciu do Magny.
Firmin Bideux był młodzieńcem wysokiego wzrostu o jasno blond włosach, o rysach regularnych, płci nieco limfatycznej, a twarz jego nacechowana była, jak twarz
maski, do której bardzo był podobny, wyrazem melancholijnej słodyczy.
Zbliżył się do weterana ze spuszczonemi oczyma, kręcąc w obie strony w palcach stary słomiany kapelusz, który mu służył za przykrycie głowy.
— To co im mówiłem, ojcze Bordier, byłbym wam powtórzył oddawna, gdyby wojna i pospolite ruszenie nie porwały mnie tak prędko: że się kochamy z Lorencyą i że nigdy nie przyszło mi do głowy pojąć inną kobietę, a nie ją, za żonę. Mój Boże, zawiniłem, wiem o tem; lepiej byłoby, gdyby się stało inaczej, i nie przeczę, że mieliście prawo pogardzać mną, ojcze Bordier; ale trzeba mi przebaczyć, gdyż teraz nie ma siły, mogącej mi zabronić nadania naszemu dziecku nazwiska, które mu się należy
— Widzisz, widzisz, ojczulku! — Zawołała Lorencyą z tryumfem, podczas gdy wiarus pociągał coraz większe kłęby dymu z fajki: — wiedziałam, że on nie będzie żądał mojej hańby!
Nie mniej wzruszona, Katarzyna Bideux połączyła ręce obojga młodych ludzi i ucałowała ich z kolei.
— No, no, ojcze Bordier, rzekła, nie sroż się tak na tych biedaków; daj im słówko otuchy, ażebyśmy mogli znowu zacząć myśleć o nieszczęśliwym więźniu.
— Nie wątpię o szczerości twych zamiarów, mój chłopcze — odparł sierżant, ponury i zafrasowany — życzę ci, ażeby żadne przeszkody nie stanęły ci na zawadzie, a nawet spodziewam się tego. Ale, w każdym razie, gdyby hańba miała nas dotknąć, nie ciebie będę obwiniał!
Katarzyna zaledwie dała mu dokończyć zdania; jej
rozpacz, stłumiona na chwilę, wzrosła znowu, a wzruszenie jej nie miało granic.
— Ach mój chłopcze, mój biedny chłopcze, gdybyś wiedział, co ci mam oznajmić! Bideux jest w niewoli u Prusaków.
— Mój ojciec — powtórzył młodzieniec, blednąc.
— Chcą go zamordować... Mój Boże, może czas jeszcze. Każda chwila, którą traciemy, przybliża go do śmierci — dodała, łamiąc ręce z nowym wybuchem rozpaczy.
Poczem, nagle, zwracając się do weterana, dodała:
— Ojcze Bordier, mówiliście przed chwilą, że gdybyście mogli znaleźć towarzysza, to byście spróbowali uratować mego męża! Ach! Ja was dobrze zrozumiałam; myśleliście, że się uda wyprowadzić go przez okno od ogrodu, gdzie niemcy postawili dwóch szyldwachów. Otóż tego towarzysza macie już: Firmin pójdzie z wami!
Poczem, szalona z przestrachu na myśl o niebezpieczeństwie, na które dla ocalenia męża, chciała narazić syna, nieszczęśliwa kobieta ukryła twarz w dłoniach, głośno łkając.
Ale i Lorencya doznała tego samego uczucia; to też ujęła młodzieńca pod ramię i przyciskając się do niego rzekła z mocą:
— Ty nie pójdziesz! Nie, nie, nie pójdziesz, Firmin, zabraniam ci! — Zawołała.
Trzeba oddać sprawiedliwość, że syn kupca nie wahał się ani chwilę; uwolnił swe ramię i usunąwszy zlekka Lorencyę, przystąpił do sierżanta spokojny i zdecydowany.
— Dziękuję wam, ojcze Bordier, za to, co chcecie dla nas uczynić; mówiłbym wam o wdzięczności, gdybyście
nie mieli zostać wkrótce moim ojcem, gdybyście już nim nie byli dla mnie w obliczu Boga. Gotów jestem iść za wami i słuchać waszych rozkazów.
Wiarus przez pewien czas nie odpowiadał; walczył z myślami, pełnemi goryczy.
Po wybuchu przerażenia, z jakim córka jego przypadła do Firmina, przypomniał sobie, że kilka chwil temu mówił sam przecie o tej wycieczce, a Lorencya nie okazała żadnego wzruszenia.
Nie mógł wątpić, że w sercu jego córki pierwsze miejsce zajmuje nie on, lecz kto inny; miłość jaką miał dla niej, pomimo całej swej głębi, przedstawiała tylko czas przeszły: Firmin był przyszłością, upojeniem prawdziwej miłości, przyszłemi rozkoszami macierzyństwa.
To stwierdzenie odwiecznej prawdy obudziło w nim bolesny smutek, ale wolny od gniewu i oburzenia.
W chwili nawet, gdy Lorencya zdradziła swoje uczucia pomyślał, że w pomocy jakiej żądano od niego mógłby znaleźć środek do stanowczego uwolnienia córki od grożącej jej hańby.
Jak sam powiedział, wierzył on w prawość młodego człowieka i jego matki; ale zbyt dobrze znał egoizm i chciwość kupca, znał aż nadto dobrze poddańczą uległość, z jaką domownicy wypełniali wszelkie jego życzenia, ażeby nie miał się obawiać o spełnienie tych obietnic.
A jeżeli poświęcił by swoje życie dla okupienia wolności Jana Piotra Bideux, czy wtedy również małżeństwo córki doszłoby do skutku? Czy poświęcenie to nie ośmieszyłoby córki w opinii publicznej. Czy Firmin i j ego mat
ka nie osłabliby gdyby szło o wypełnienie świętego obowiązku?
Takie myśli wywarły głębokie wrażenie na winiarzu.
Pod ogorzałą cerą, jego prosta dusza pełną była najszlachetniejszych pobudek. Zapalił się na myśl podniesienia swych obowiązków ojcowskich aż do bohaterstwa i ułożył sobie niezwłocznie odpowiedni plan po temu.
— Nie, mój chłopcze — odparł Firminowi, nie pójdziesz ze mną, gdyż przyszedłem do przekonania, że jednego człowieka dość będzie; mógłbyś mi tylko przeszkodzić, a nigdy dopomódz.
Ale ponieważ Firmin obstawał przy swojem energicznie — dodał, udając wesołość, nie licującą z tem, co się działo w głębi jego serca:
— Ta, ta, ta! Tracisz czas i piękne słówka napróżno, mój drogi; zapytaj swej przyszłej małżonki, czy, gdy Klaudjusz Bordier postanowił co kiedykolwiek, czy można zmienić jego postanowienie! Pójdę sam, bo tak potrzeba i basta!.
— Nie, ojczulku, zanadto chcecz się narazić! Zawołała teraz Lorencja. Mój Boże, mój Boże! Czyż znowu zamyślasz walczyć, jak w ciągu dnia całego?
Zaczęła gorzko płakać; weteran ujął ją w objęcia, posadził na kolanach i zaczął ją namiętnie całować.
— No, no — rzekł — nie płacz tak, córeczko. Czyż nie pamiętasz tych historyj, które ci opowiadałem, gdy byłaś bardzo małą, trzymając cię tak jak dzisiaj na kolanach, tych historyj o Kabylach, którzy nago rzucali się na nas, gdyśmy stali na pikiecie? Ja znam to już dobrze, widzisz kochanko moja, zanadto jestem otrzaskany z wojną. Zo
baczemy się jeszcze, uspokój się, Lorencyo. Zresztą, czyż nie masz opieki męzkiej? Wszak Firmiu dotrzyma słowa, jestem tego pewny. Co ci tam po starym, pocieszysz się i będziesz szczęśliwą.
Ale nie — pośpieszył dodać, spostrzegając, że łkania córki podwoiły się — porzućmy te myśli. Czy sądzisz, że teraz będąc pewien, że mnie czeka kielich wina za twoje zdrowie na twojem weselu, czy sądzisz, że będę o tyle niezręcznym, ażebym się wystawił na pocisk prusaka? Nigdy, moja córeczko! Osusz więc łzy i pocałuj mnie, jeszcze, jeszcze; wiesz dobrze, że nigdy się nie nasycę twemi pocałunkami.
Pomimo wysiłków, starzec czuł. że głos zaczyna mu odmawiać posłuszeństwa i słabnąć.
Wstał śpiesznie, usadowił zapłakaną córkę na krześle, które opuścił i skierował się ku drzwiom, szukając wzrokiem Bistraka, który od czasu owej opowieści, uznał za stosowne zleźć z beczki, na której siedział i przykucnąć w milczeniu w przeciwległym rogu izby.
— Chodź no tu, paplo — rzekł — potrzebuję cię; no, nie drzyj tak zawczasu, nie idziesz na wojnę!
— Och, ojcze Bordier! Odparł sierota, unosząc się na zdrowej nodze, przekonałem was przecie, że nie jestem tchórzem, gdyż wtedy, gdyśmy to wzięli niemca. do niewoli, ja wystrzeliłem pierwszy!
— I szczycisz się tem, osiołku ty jeden! Odparł wiarus z ruchem pogardliwym, który oznaczał, że Klaudjusz Bordier nigdy nie mógł przebaczyć Bistrakowi tego nadużycia. Mam nadzieję, że dzisiaj lepiej wypełnisz zlecenia; będą one nader proste: oto gdy pan Bideux będzie wolny,
odprowadzisz go do jego żony. Słyszycie, pani Katarzyno? Odwagi więc i do widzenia wkrótce.
Mówiąc to, sierżant wyszedł z domu, zamknąwszy starannie drzwi za Ferminem, który udał się za nim; prędko, uprowadzając tego ostatniego w głąb podwórza, rzekł doń głosem stłumionym.
— Dobrze, żeś wyszedł, mój chłopcze, bo mam ci coś do powiedzenia. Jeżeli nie powrócę, trzeba być przygotowanym na wszystko, dotrzymaj wreszcie obietnicy, cokolwiekbądź robiłby twój ojciec, ażeby ci przeszkodzić, raz, że jest to obowiązek uczciwego człowieka, a powtóre, że nie będziesz miał prawa zapomnieć, iż ten, któregoś nadużył zaufania, nie wahał się... szafować swem życiem dla ocalenia tego, który zawsze starał się mu szkodzić. Bądź dobrym i czułym mężem dla mej Lorencyi; ona będzie miała ciebie jednego tylko na świecie; nie trzeba, ażeby żałowała swego dotychczasowego opiekuna, gdy go nie stanie. Ale to jeszcze nie wszystko — dodał, nakazując milczenie Firminowi, który chciał mówić: — jesteś żołnierzem; nasz biedny kraj nie ma nadmiaru dzielnych synów; kobiety, a może i twój ojciec będą się starali powstrzymać ciebie; pozwól im mówić; ale trwaj w uporze. Ten, który się ukrywa, gdy inni idą w ogień, dostają kulką w plecy, jako ostatni z nędzników. Umknij tak jakeś się zjawił, nie uprzedzając ich nie mówiąc nic nikomu, a im wcześniej tem lepiej, jutro badaj, jak tylko zobaczysz twego ojca; jest to najłatwiejszy sposób połączenia się ze swym korpusem. A teraz, pocałuj mnie, mój chłopcze, i do zobaczenia na tym albo na tamtym świecie.
Co powiedziawszy, stary żołnierz, ze stoicyzmem od
rywając się od tych ostatnich uścisków, wyszedł za bramę, którą Bistrak roztworzył i szybko zapuścił się w głąb ulicy; ale wkrótce skręciwszy w jedną z poprzecznych uliczek, usłyszał sierotę, który powłócząc nogą, brnął za nim, silnie stukając sandałami.
Gdy się z nim ten ostatni połączył, wprowadził w kąt, utworzony ścianą jednego z domów i płotem od ogrodu, a ująwszy kulasa za kołnierz bluzy, rzekł:
— Słuchaj mnie dobrze i tym razem staraj się wypełnić rozkazy moję po wojskowemu.
— O wypełnię napewno, ojcze Bordier, napewno...
— Udasz się do pułkownika prusaków — mówił dalej wiarus, przerywając mu — do tego grubego dowódzcy, jak go tam nazywasz; powiesz mu, że wiesz, gdzie się ukrywa człowiek, który zorganizował obronę lasu Mesangere, a o którego mu tak chodzi; że jesteś gotów doprowadzić doń jego żołnierzy, z warunkiem, nie że ci dadzą nagrodę w monetach wartości stu soldów każda, ale że uwolnią pana Bideux, który nie byłby nawet zdolny do zrobienia zamachu na psa niemieckiego, a cóż dopiero na wojsko.
To osobliwe zlecenie, które Klaudjusz Bordier wypowiedział z prostotą świadczącą o jego szczerości, obudziła zrazu wrodzoną szlachetność Bistraka i cześć jaką miał dla wiarusa.
— O nie, nie! — zawołał — za nic tego nie zrobię; takiego czynu nigdy się nie podejmę, ojcze Bordier, nigdy! Was oskarżyć, was wydać za tego pasibrzucha Bideux, tego zwierza, który nie wart haka na którym kiedykolwiek będzie dyndał, jeżeli jest Bóg na niebie! Do kroćset! Gdybym przyłożył rękę do takiej podłej sprawy, nie wystar
czyłoby kamieni w całej okolicy dla ukamienowania mnie tak, jak na to bym zasłużył.
Zgniewany energją, z jaką biedny Bistrak odmówił spełnienia jego planów, weteran odepchnął go gwałtownie; ale im bardziej oburzał się na sierotę, tem bardziej ten obstawał przy swojem.
Nareszcie opozycyę swoją Bistrak poparł wybuchem głośnego płaczu; wtedy Klaudyusz Bordier przestał nalegać i zastanowiwszy się, że współudział Bistraka nie był koniecznym, cofnął się aż do głównej ulicy i poszedł w głąb wioski.
Zbliżał się tuż do placu, na którym stał korpns straży pruskiej i już znajdował się prawie obok zgliszcz domu kupca Bideux, gdy Bistrak który kulejąc starał się zdążyć za nim, wydał okrzyk zdziwienia i zatrzymując go wskazał mu palcem człowieka wysokiego wzrostu, którego postać odbijała się na tle szarych obłoków.
Klaudyusz Bordier stanął nie mniej zdziwiony.
W postaci tej poznał właśnie pana Bideux, wolnego i spozierającego ze smutkiem na ruinę swych zabudowań w towarzystwie innego człowieka odzianego w jedną z tych długich, sukman, które służą za zwykły strój dla handlarzy bydła i drobiu.
— Milyon kartaczów! Ojcze Bordier — mruknął Bistrak — gdybyście chcieli spełnić dla pana Bideux to, coście zamierzali, palnęlibyście kapitalne głupstwo.
Afrykanin nie miał czasu odpowiedzieć na to słuszne bądź co bądź zdanie; usłyszał za sobą gwizd słaby i obrócił się.
Znajdował się w tej chwili tuż obok szopy, mającej
przedstawiać kuźnię, a położonej wprost zabudowań kupca Bideux.
Szopa była pogrążona w ciemności; ale drugi gwizd dał mu poznać, że sygnał ten skierowany był do niego, to też udał się w tę stronę, i niebawem spotkał Brizota.
— Ojcze, Bordier — rzekł doń kowal, tłumiąc głos i ściskając mu dłoń energicznie, źle robisz, chodząc tak po wsi, powietrze Magny nie służy ci. Wejdź i śpiesz się. Orzeźwiemy się buteleczką, a potem, jeżeli zechcesz, odprowadzę cię kawałek po drodze jaką sobie wybierzem, bo trzeba wybrać jaką drogę i to niezwłocznie.
Co mówiąc, Brizot ujął wiarusa za rękę, wprowadził go do ciemnej szopy, dokąd za niemi wszedł nieodstępujący sierżanta kulas, który na każdym kroku zawadzał o kawałki starego żelaztwa, o narzędzia, złożone do reperacyi i o inne przedmioty, znajdujące się w kuźni.
XVII. KUPIECBOHATER.
Niemcy nie oddalili się tak prędko, jak spodziewali się tego mieszkańcy Magny.
Po załatwieniu głównej sprawy, przyszła kolej na szczegóły. To też zabrali się skwapliwie do dzieła, zwłaszcza, że nie mieli we zwyczaju zaniedbywać niczego, co tylko mogłoby utrwalić postrach dla ich kolumn wojskowych.
Głównem ich zadaniem było pochwycenie dowódzcy oddziału, o którym pułkownik huzarów, zmaltretowanych przez włościan, mówił, że jest to "wódz bandy rabusiów", z oburzeniem, jakie w innych okolicznościach byłoby poprostu komicznem.
Kilku ludzi pod komendą oficera, wtajemniczonego w imię, nazwisko i dokładny rysopis Klaudyusza Bordier, udało się o świcie przypuścić szturm do jego domu.
Trupy włościan, zebrane w wilję tego dnia wieczorem w lesie i na łące, zostały złożone na rozkaz władzy przed kościołem. Żołnierze stali przy nich na straży.
Matki, żony, dzieci mogły dopominać się o prawo pogrzebania szczątek ich synów, mężów i ojców; ale widok tych trupów był nadto przejmujący grozą, ażeby ktokolwiek śmiał się dopominać o nich.
To też, ciała leżały nietknięte z oczyma osłupionemi, z twarzami wykrzywionemi bólem, w ubraniach, do tego stopnia pokrwawionych, że cienkie nitki szwów formowały na ziemi szerokie krwawe pręgi.
Gdy ukończono rów głęboki, nad wykopaniem którego pracowało kilku robotników na jednym z końców cmentarza, pomimo oporu proboszcza, który chciał nad grobem odprawić zwykłe modlitwy za umarłych, wrzucono czternaście ciał do wspólnego dołu i wszystko było skończone. Oprócz żołnierzy niemieckich, niewiele osób było świadkiem tej smutnej ceremonii.
Tylko dzieci przez wrodzoną sobie ciekawość, ze zwykłą nieustraszonością, wsunęły się pomiędzy huzarów.
Poszanowanie dla śmierci, tak żywe, tak głębokie zazwyczaj w naszych wioskach, zmalało.
Żaden z mieszkańców nie zjawiał się w tej żałobnej ulicy; ocalałe domy pokryte były grobową ciszą; ledwie kiedy niekiedy, z oddali, można było spostrzedz z po za zielonych zasłon na oknach, twarz bladą, zmieszaną, która jednak niebawem ukrywała się starannie.
Zamierzony cel został doprowadzony do skutku.
Przerażenie ludności Magny było tak wielkie, że wszelka chęć nowego buntu została bezwarunkowo stłumioną.
Rzeczywistość, rujnująca najmniej śmiałe dotychczasowe złudzenia, pogrążyła wszystkich tych biedaków w bezwładność, nie dającą się opisać.
Rodzaj moralnego paraliżu odebrał im wszelką władzę myślenia i działania.
Opłakiwano zmarłych, świeżo pogrzebanych; spichrze oddano na pastwę szczurów, dobytek pochłonięty przez ogień, ale w płaczu tym myślano tylko o ocaleniu samych siebie.
Nawet ci, co postradali całe mienie, przerażeni, oczekiwali gorszych jeszcze rzeczy.
Niektórzy z tych łudzi, których widzieliśmy w walce, ci wieśniacy, których kilka godzin rycerskiego patryotyzmu przekształciło w sposób tak zadziwiający, ulegli również obezwładnieniu całej wsi, zdjętej przestrachem.
Niedawno zdawało im się, że byli najgroźniejsi, teraz stali się najsłabsi ze wszystkich.
Ledwie kiedy nie kiedy ośmielili się wycedzić, jakie przekleństwo na podpalaczów i rabusiów.
Ponieważ każdy zamknął się we własnej chałupie, al
bo u sąsiadów, którzy im dali chwilowy przytułek; mieszkańcy wogóle przeztali się odwiedzać wzajemnie.
Katarzyna Bideux i jej syn opuścili dom winiarza na kilka godzin przed przybyciem żołnierzy.
Przysłany przez Klaudjusza Bordier, kulas uprzedził ich o uwolnieniu kupca.
Biedna kobieta pobiegła i drżąca, oszołomiona z wzruszenia, znalazła go na podwórzu w. towarzystwie człowieka, z którym postrzegł go weteran.
Bideux nie został bardzo rozczulony czułością, z jaką Katarzyna rzuciła mu się w objęcia.
Nosił on na twarzy ślady przestrachu, zbyt dotkliwego dla człowieka, który nigdy nie odznaczał się nazbyt wielkiem męztwem i który twierdził, że nigdy nie trzeba przystępować do walki, nie będąc pewnym własnej przewagi.
Atoli, w tej chwili, widok ruiny, jaką dostrzegł zamiast swego domu i towarów, przejmował go głębiej aniżeli wspomnienie o minionem niebezpieczeństwie.
Liczył w myśli straty materyalne, tem znaczniejsze, że jak wiadomo szanowny kupiec był zawsze nienasyconym.
Był to pierwszy szach zadany mu przez fortunę.
Od dwudziestu pięciu lat jego operacye, większe czy mniejsze, prowadzone z tą rozwagą, nie baczącą na żadne skrupuły sumienia, zawsze uwieńczone były zwycięztwem.
Ponieważ trzymał w ręku prawie wszystkich włościan, miał więc o sobie samym jaknajlepsze mniemanie. Sądził się być wyższym od wszystkich i każdego.
To też wypadek i sita wyższa, które obeszły się z nim i z częścią jego dorobku tak po macoszemu, musiały w ry
sach jego wywołać gruntowną metamorfozę. Był to rodzaj zgnębienia pokrzywdzonej dumy i gniew.
Nic więc dziwnego, że nieodwzajemnił czułostkowatych wzruszeń biednej Katarzyny; przeciwnie musiemy oddać mu tę sprawiedliwość, uśmiech oświetlił jego twarz pochmurną i gniewną, gdy po za żoną, dostrzegł syna.
— Ty tutaj, biedny mój chłopcze! Zawołał, żałując go namiętnie; wymknąłeś się więc także? Ach, myślałem już, że cię nigdy nie zobaczę na tym świecie. Gdyby nie Franciszek Minard, którego widzisz ze mną, byliby mnie zgładzili na miazgę! A w jakim stanie są moje towary! Pamiętasz, te skrzynie z mydłem, te worki z ryżem! Wszystko to przepadło — dodał z głębokiem westchnieniem, uderzając nogą w pakę, zawierającą kilka garści owoców suszonych — i to nie licząc, że przeszło za dwanaście tysięcy franków naszego mienia dogorywa tam, na zgliszczach!
Człowiek; którego wskazał Bideux, a który nie był nikim innym, jak tylko handlarzem bydła, wspomnianym już w początkach niniejszego opowiadania, posunął się naprzód z żywością.
— To twój syn, JaniePiotrze — ozwał się: — poznaję go. Wiem, że chciałbyś nagadać się z nim do woli, ale tu nie miejsce po temu. Prusak bo, widzisz, ciekawszy jest od baby. Gdyby spostrzegli twego chłopca z ostrzyżonemi włosami i małym wąsikiem, chcieliby się zaraz dowiedzieć, zkąd się zjawił i jakim sposobem się tu znajduje. Bezwątpienia, że lejtenant Birman jest poczciwym chłopcem i prawie tak czułym, jak trzymiesięczny byczek, gdy ma ze dwie flaszki wina w jelitach; ale nie ryzyko
wałbym prosić go za twego syna, ażeby go uwolnił tak jak za siebie. A zresztą ruina twego mienia wlazła ci zanadto w głowę, mój Janeczku. Chcąc wrzeszczeć tak jak ty, trzeba się zamknąć w czterech ścianach; tam lepiej słyszeć się można i nie ryzykuje się być słyszanym. Zresztą, jak ci już mówiłem, o świcie muszę wyruszyć w drogę i nie gniewałbym się wcale, gdyby się dało gdzie wypić byle jakiego winka... jeżeli masz jeszcze.
Uwaga była słuszną. Bideux zrozumiał handlarza.
Co się zaś tyczę Katarzyny, to wzruszona na samą myśl o niebezpieczeństwie, na jakie mógł się jej syn narazić, skierowała się już do zabudowań, w głębi, ciągnąc go za ramię, jak gdyby niemcy stali już na karku i chcieli go jej porwać.
Zabudowania te ocalały.
W rzeczywistości, kupiec z Magny mniej był poszkodowany przez pożar, aniżeli większość z jego współmieszkańców.
Ogień strawił tylko front jego domu, sklep, i pokój stołowy, w którym jadała zazwyczaj rodzina i czeladź.
Pozostała część zabudowań, okalająca dosyć obszerny plac ziemi, złożona z oddzielonych od siebie próżnemi przestrzeniami magazynów, składów i spichrzów ocalała.
Ogień nie przedostał się nawet do stajni, nad którą wznosiła się facyatka, mogąca służyć za mieszkanie.
Tu właśnie mieściły się sypialnia i inne izby, w których chowano niektóre towary mogące w domu frontowym uledz zepsuciu przez wilgoć.
Katarzyna otworzyła pokój, zajmowany przez jej męża i zapaliła lampę.
Była to mała i nadzwyczaj nizka izdebka, której jedyne okienko wychodziło na podwórze.
Umeblowanie w niej było czysto mieszczańskie: łóżko i komoda jesionowe; na środku duży stół jadalny orzechowy, pokryty serwetą ceratową, duże biórko rzeźbione arcydzieło XVIIIgo wieku, ale odrapane i noszące ślady dawnej świetności, dzięki tylko kilku ocalałym kwiatkom i arabeskom; za siedzenie służył jeden jedyny fotel antyk z malowanego drzewa, pokryty wypłowiałym aksamitem utrechtskim i kilka krzeseł wysłanych ordynarną słomą.Łóżko było bez firanki; sufit pokryty tynkiem, a ściany, skąpo pomalowane glinką wystarczały do scharakteryzowania wstrętu, jaki bogacz wiejski miał dla zbytku.
Pierwsze chwile poświęcono zwierzeniom; syn opowiedział to, co już wiemy.
Co się zaś tyczy ojca, to zawdzięczał on życie wypadkowi, który przyprowadził do Magny Franciszka Minard, odbywającego podróż na koźle powozu oficera administracyi niemieckiej, który udawał się do Dreux dla zorganizowania ekspedycyi na Versailles.
Dowiedziawszy się o krytycznem położeniu swego przyjaciela, handlarz bydła, czy to pomny przysługi otrzymanej przed dwoma miesiącami, czy też wiedziony jakiem mniej szlachetnem uczuciem, dość że otrzymał obietnicę oficera wstawienia się za więźniem.
Niemiec zaprowadził go przed oblicze komendanta huzarów, który stanął kwaterą we młynie.Święcono zwycięztwo, pijąc poncz młynarza a libacye złagodziły nieco rubaszny humor strasznego pułkownika.
Kostium Franciszka Minard, a nadewszystko czapka z włóczki niebieskiej i białej zmiękczyły go ostatecznie.
Podobało mu się umieścić ją prostopadle na głowie jej właściciela z daszkiem do góry, a koncept ten zyskał poklask wszystkich obecnych oficerów.
Wtedy panowie ci, rozweseleni, zaczęli popychać handlarza to w jedną, to w drugą stronę, i przerzucać go sobie nawzajem jak piłkę.
Ten ostatni, pozwalał ze sobą robić wszystko, byleby tylko uzyskać to, czego pragnął. Uprzejmość swoją doprowadził nawet do tego stopnia, że wykonał na podłodze kilka koziołków, ku niesłychanej uciesze najpoważniejszych oficerów.
Gdy wstał, daleko mniej zbolały niż udawał na pozór, pułkownik dał mu znak, że może mówić.
Wtedy Minard przedstawił mu, że rozstrzelanie kupca Bideux niewiele przyniosłoby korzyści armii niemieckiej, że przeciwnie jeniec ten, przaznaczony na śmierć mógłby jej oddać nieocenione usługi, jako kupiec, który cały handel okoliczny dzierży w swojem ręku.
Zaklinał się na honor, jak i na kącik, zostawiony dlań w raju, że kupiec jest niewinny.
Bideux był tak Bogu ducha winien, jak krowy któremi on handluje, i gdyby włościanie z Magny byliby go słuchali, nie poszliby na rzeź niechybną, a żołnierze pruscy nie mieliby przyjemności palić ich chałup.
Zarazem, nie omieszkał skorzystać ze sposobności i przedstawił w najczarniejszych barwach Klaudyusza Bordier, wywdzięczając mu się tem samem, za opozycyę, jaką stawiał wówczas, gdy mu z pomocą przyszedł Jan Piotr
Bideux; przedstawił go jako strasznego zapaleńca, jako człowieka niebezpiecznego, który na każdym kroku i przy każdej sposobności namawia włościan do powstania.
Słowem, wymową swoją wygrał sprawę.
Pułkownik jednocześnie dał rozkaz jednemu z oficerów zarządzić poszukiwania wiarusa i dostawienia go za jakąbądź cenę, i zarazem oznajmił handlarzowi bydła, że Jna Piotr Bideux przestał być jeńcem.
Tak opowiedział kupiec żonie swojej i synowi poświęcenia Franciszka Minard.
To też oboje, wynurzali handlarzowi skwapliwie wyrazy wdzięczności.
Firmin energicznie ścisnął rękę handlarza, a Katarzyna ze łzami w oczach, ozwała się doń drżącym głosem: . My nie jesteśmy niewdzięczni, panie Minard i będę prosiła codzień pana Boga, ażeby nam pozwolił wywdzięczyć się panu w jakikolwiekbądź sposób. Tego coś pan uczynił dla mego męża, nigdy panu nie zapomnę, nigdy! Gdy pomyślę, że gdyby nie pan, mogłabym go zobaczyć w liczbie tych pokrwawionych trupów, ach, Boże wielki, drżę na samą myśl o tem!..
Co mówiąc, biedna kobieta, zakryła oczy dłonią, jak gdyby chciała odpędzić straszne widmo śmierci.
— Na to się żyje, moja gosposiu, na świecie, ażeby pomagać nawzajem. Bideux jest moim przyjacielem i dowiódł mi tego; przyszła kolej na mnie; a zresztą, prusacy nie są tak źli, jak się wydają na pozór. Oni są jak woły, trzeba się tylko umieć zabrać do nich.
— Wreszcie, bądź co bądź, odpierała Katarzyna ocierając wilgotne policzki, są jeszcze dobrzy ludzie na
świecie; pan, panie Minard i jeszcze ktoś inny, co widząc łzy moje, gdyż nie mogę wypowiedzieć ilem wycierpiała, udał się natychmiast spróbować czyby się nie udało uwolnić Janka z więzienia, narażając tem samem własne życie! Od początku tej rozmowy, JanPiotr kilka razy spoglądał pod stół, jakby szukając czegóś; przy ostatniem jednak zdaniu, zwrócił się szybko do Katarzyny, zmarszczył brwi i zapytał:
— I któż to taki, co chciał życie swoje dla mnie narażać?Żółta woskowa barwa twarzy pani kupcowej nie zmieniła się wprawdzie, ale widać było, że pod rozkazującym i sztywnym wzrokiem męża, zmięszała się niezwykle.
Przez chwilę nie dała żadnej odpowiedzi; ale gdy Firmin podniósł głowę, dla zabrania głosu, pospieszyła wyrzec:
— Nie należy on wcale do naszych przyjaciół, Piotrze. Trzeba walki, ażeby przekonać się, jakie ma znaczenie los, trzeba nieszczęścia, ażeby wiedzieć, komu się ma zaufać. Ten — dodała — zmieniając głos coraz bardziej, ten, który nie wahał się ani chwili dać przytułek, mnie, gdy odwołałam się do jego litości, to Klaudyusz Bordier, stary winiarz.
Katarzyna nie miała czasu skończyć; JanPiotr uderzył z całej siły w stół pięścią, co spowodowało taniec szklanek i talerzy; zaklął tem straszliwiej a Franciszek Minard nie omieszkał mu zawtórować.
Klaudyusz Bordier! — zawołał z wzrastającym gniewem: — to Klaudyusz Bordier obiecał uwolnić mnie z więzienia? Przez dziurkę od klucza zapewne? A może przez
okno uprosiwszy szyldwacha, by mi posłużył za drabinę? I ty byłaś o tyle naiwną, żeś mu wierzyła? O Jakżeś niedorzeczna, Katarzyno! Ten zbrodniarz miałby mnie ocalić! Ależ on czeka tylko na śmierć moją, ażeby swoje projekciki doprowadzić do skutku! Tylko że śmierć wie, kiedy ma nastąpić, i jeżeli myślał, że ja umrę, to był zarówno głupiutki jak ty, moja żoneczko!
— Jednakże — spróbowała przerwać Katarzyna.
— Cicho! — Odparł jej małżonek, nakazując milczenie zarówno surowym głosem jak ruchem. — Bordier jest złoczyńcą; nasze nieszczęścia nie są winą Niemców, ale jego. Tych dwunastu czy piętnastu nieszczęśliwych, których pogrzebano niedawno, to on ich zamordował; nasze domy on spalił. A wiesz ty, co on nas kosztuje ten twój Klaudyusz Bordier?... Dwadzieścia tysięcy franków! Tak, drogi Minard, dwadzieścia tysięcy franków, jeżeli nie więcej! A wszystko to dla tego, że mu Afryka odebrała zmysły, że zdołał wmówić, przeklęty idyota, w tych głupich chłopów, że są żołnierzami! Gdyby włościanie z Magny mieli olej w głowach, to by się oddali byli pod protektoryat prusaków, a tego Bordier zamknęliby na cztery spusty. Ale cierpliwości! Tymczasem staraj się, Katarzyno, ażebym nie słyszał nigdy nietylko jego nazwiska, ale żebym nawet nie wiedział o którymkolwiek z członków jego otoczenia. Ani ty, ani nikt z domowników, żeby mi o nich nie wspominał!
Katarzyna wysłuchała tej gwałtownej tyrady ze spuszczoną głową, nie probując nawet oponować.
Ale jej syn, do którego tak jasno skierowane były
ostatnie wyrazy kupca, nie mógł oprzeć się wzruszenia, które też odbiło się w rysach jego twarzy.
Firmin, dla tego może, iż nie znał prawie wcale czułości ze strony swego ojca, zachowywał się względem niego z szacunkiem i uległością większą aniżeli inni jego rówieśnicy po wsiach.
JanPiotr Bideux był mężem i ojcem wyjątkowej natury.
Zaślubił Katarzynę bez miłości; przyjście na świat dziecka nie było w jego życiu epoką ani szczęściem.
Prowadząc życie regularne, nigdy nie był on powodem skarg ze strony żony, ani też tembardziej rozweselał jej życia.
Kochał rodzinę, to prawda, ale kochał ją tak, jak wszystko, co stanowiło jego własność: jak domy, grunta, towary, wcale nie więcej, i to kochał ją z tym warunkiem, że służyć mu miała za narzędzia mniej lub więcej użyteczne w pracy przy powiększeniu jego kapitałów.
W epoce dzieciństwa, Firmin był malcem natrętnym i płaksą; musiał ruszać wszystko, co było w sklepie; rozsypywał groch, robił sobie zabawkę z przedmiotów handlu, wykradał cukierki i t. p.
Potrzeba zwracania nań ciągłej uwagi, przeszkadzała matce do szybkiego załatwiania interesów sklepowych.
Bóść było, ażeby ojciec zobaczył go przy kantorku w sklepie, a wnet wybuchał gniewem i nieraz, pomimo wrodzonej sobie krwi zimnej, nie obdarzył go rzetelnym klapsem.
Iakie postępowanie bolało serce matki, tak wrażliwej na wszystko, co dotyczę jej dziecka; to też starała się
wszelkiemi siłami zatrzymać go w pokoiku przyległym do sklepu, zdala od wzroku ojca; biegła doń natychmiast, gdy była wolną, okrywała go pocałunkami, aż do przesady i zostawała przy nim dopóki jej znowu nie odwołano.
JanPiotr widywał syna tylko w godzinach pożywienia. Pierwotne jego wychowanie było wyłącznie zadaniem matki, która, mimowoli, natchnęła syna uczuciem abnegacyi, do jakiej ją. samą zmuszał obowiązek.
Następnie, gdy Firmin miał lat piętnaście, gdy wyszedł ze szkoły, ażeby zostać w domu rodzicielskim, pozorna obojętność JanaPiotra zmieniła się.
Nie tylko znalazł w nim dzielnego powiernika, drugi tom matki; jak ona, Firmin był uległym i posłusznym, jak ona, zachwycał się przebiegłością handlową ojca: nigdy mu w niczem nie przeczył; ale nadto, zauważył, że Firmin był chłopcem przystojnym, lepiej wychowanym i więcej mającym w głowie niż rówieśnicy jego we wsi. To pochlebiało jego miłości własnej. Jednocześnie dostrzegł w nim materjał na człowieka, który usilnie starać się będzie o powiększenie jego bogactw, cel, któremu poświęcił całe swoje życie.
Te spostrzeżenia poruszyły jego serce i obudziły całą miłość ojcowską, jaką tylko w niem posiadał.
Objawy czułości nieco spóźnione ze strony Bideux poruszyły tem bardziej młodego człowieka, że były wcale niespodziewane; szczęście jakiego doznał, nie mogło atoli zmniejszyć uległości i bojaźni względem ojca, co dzięki przykładom ze strony matki stało się u niego nałogiem.
Na nieszczęście, tym razem, młody człowiek, draśnięty do żywego, na gniew ojca odparł nie mniejszym gnie
wem namiętność i uczucie poruszyły w nim wszystkie stłumione dotąd instynkty: baranek poważył się bunt podnieść.
Katarzyna wyczytała to postanowienie w pewności, z jaką wytrzymał wźrok ojca; rzuciła się do niego, ujęła go w objęcia, ale nie mogła przeszkodzić mu do wymówienia następujących wyrazów.
— A ja — wyrzekł młodzian spokojnym, ale stanowczym głosem: — uprzedzam cię, ojcze, że ci posłusznym nie będę, gdyż nigdy nie zarumienię się, wymawiając imię uczciwego człowieka, którego córka, o czem ojciec wie przecię, ma zostać moją żoną!
Gdyby grom uderzył mu nad głową, nie byłby tak zmienił postaci kupca.
Znał on miłostki Firmina i Lorencyi, znał je oddawna, nieraz śmiał się z nich szczerze, pewny, że będą one powodem hańby dla jego nieprzyjaciela.
Nie wątpił także, że kiedykolwiek musi być mowa
o małżeństwie tych dwojga istot, ale Krezus z Magny był tak przekonany, że dość mu będzie zmarszczyć brwi, ażeby wszystko wróciło do porządku, że nie przywiązywał żadnej wagi do ich stosunku; aż oto, tej wstrętnej miłostce zawdzięczał po raz pierwszy otwary opór swej woli!
Przez jakiś czas zdawał się być sparaliżowanym
i milczał.
Katarzyna, przyciskając się do syna cała drżąca, błagała go, ażeby milczał, ażeby jej zostawił rozmówienie się z ojcem, przyrzekając, że zdoła wszystko załatwić pomyślnie.
Nareszcie, JanPiotr Bideux, blady, z oczyma pałają
cemi gniewem, cofnął się szybko, porwał flaszkę i wymachując nią, zawołał z wściekłością:
— Ach, łotrze jeden! Do tego stopnia podłości doszedłeś! Chcesz pojąć za żonę bękarta tego nicponia, tego nędznego golca! Wiedz że i zapisz to sobie, że zanim przystanę na to, wolałbym widzieć cię zdychającym jak psa pod płotem!
— Piotrze, Piotrze — rzekła Katarzyna, wyciągając do męża ręce błagalnie — nie mów takich słów okropnych: w naszem położeniu obecnem, są one zbrodnią! Nieszczęście jest przecie w ręku Boga, który cię słyszy!
Przekleństwa ojca nie wiele obeszły Firmina: wymysły są po wsiach rzeczą powszednią.
Natomiast epitet, jakim kupiec obdarzył Lorencyę, dotknął go boleśnie; głos jego drżał nieco, gdy odpowiedział:
— Ta, o której mówicie, ojcze, nie zasłużyła na wasz gniew bynajmniej. Jeżeli dzisiaj nie mogę prócz niej pojąć za żonę innej kobiety, to wina wyłącznie moja, gdyż ja sam w ciągu dwóch lat przeszło starałem się o pozyskanie jej miłości.
— Jej miłości! — powtórzył Bideux z wybuchem gwałtownego śmiechu — jej miłości, nicponiu! Powiedz raczej, żeś chciał zadowolnić jej pohopność do strojów, które chciała opłacać mojemi pieniędzmi; znają tu dobrze tę twoją Piaffkę!
— Ani ja, ani ona nie liczyliśmy wcale na pieniądze ojca — odparł młodzian, zimny aż do przesady w swoim uporze; żeniąc się wbrew ojca woli, wiem dobrze, iż muszę
rachować wyłącznie na samego siebie pod względem materyalnym, i nie ukrywałem tego przed Lorencyą. Ale Bideux nie słuchał i mówił dalej.
— Cóż ty na to? — Zapytał, zwracając się do Franciszka Minard — więc po to pracowałem trzydzieści łat, po to zbierałem grosz do grosza, ażeby wreszcie zobaczyć moje sztuki stusoldowe, naturalnie te, które mi ten rozbójnik pozwoli ocalić, wydawane na wstążki, falbany i fioki dla tej flondry! A do kroćset! A niechże prusacy zabiorą sobie natychmiast wszystko co mi pozostało; wolę, dalibóg, wolę. Ale tak nie będzie. Chcesz walczyć z JanemPiotrem Bideux, mój drogi — dodał, prawie grożąc — strzeż się. Z tych, co chcieli mnie drażnić, nie wielu znajdziesz takich, którym by to wyszło na dobre.
— Mylisz się, ojcze, ja obstaję przy swojem, bo uczciwość domaga się sprawiedliwości — odparł Firmin, którego zimna krew zdawała się wzrastać w miarę potęgowania się ojcowskiego gniewu.
JanPiotr nie panował już nad sobą.
Ten despota, w którego domu nikt nie śmiał mu dotąd przeczyć, doprowadzony został do szału przez opór syna, przez przeciwienie się jego woli, a jednocześnie wściekała go obojętność i stanowczość, z jaką Firmin obstawał przy swojem.
Odpowiedział burzą klątw pod adresem Klaudyusza Bordier i jego córki, a wreszcie zwrócił swój gniew na Firmina, który dotąd przecie okazywał mu bezwarunkowy szacunek.
Ten ostatni, którego spłakana Katarzyna zaklinała na wszystko, ażeby milczał — ozwał się do niej.
— Ależ uspokój się marno, mam lat dwadzieścia dwa; muszę czekać więc trzy lata jeszcze; dobrze, będę czekał.
Przy tych słowach, Bideux, wściekły z gniewu, porwał znowu za butelkę; byłby rzucił nią w syna, gdyby Franciszek Minard nie uchwycił go za rękę.
Przez kilka chwil, klątwy ojca mięszały się z jękami i prośbami Katarzyny; ale ta ostatnia, przy pomocy handlarza bydła, zdołała wreszcie wyprowadzić syna z izby.
Gdy Franciszek Minard powrócił, zastał Bideux'a, który z gniewu wcale nie ochłonął; chodzącego wzdłuż i wszerz izby, jak lew w klatce; zmuszony był wysłuchać gorącej deklamacyi na niewdzięczność dzieci i na waryactwo tych, którzy pragną ich mieć jaknajwięcej, deklamacyi, popartej najwstrętniejszemi klęskami, najrubaszniejszemi oskarżeniami i wybuchami przeciwko tej, która, zagiąwszy parol na dobro kupca, uwiodła mu syna.
Handlarz słuchał z sarkastycznym uśmiechem, nie przeszkadzając mu wcale, gdyż jak mówił, każde bydle musi się wywnętrzyć.
Ale JanPiotr umiał ocenić cierpliwość swego rodaka, który też niebawem przemówił w te słowa.
— Wierzaj mi, mój drogi, że te wszystkie krzyki na nic się nie zdadzą; rozgrzeją ci tylko krew, nic więcej, a to zarówno szkodzi bydłu jak ludziom. Poco zawracać sobie głowę tem, co nie może nastąpić ani dziś ani jutro? Twój syn jest żołnierzem, chce czy nie chce musi się oddalić; gdy cię pożegna, zostanie ci jeszcze trzy lata władzy nad nim. A w ciągu trzech lat wiele rzeczy może się zmienić!
Bideux nie był zbyt otwartym ani z obcemi, ani z samym sobą; nigdy nie przyznał się, że ze wszystkich powodów jego wściekłości na samą myśl tego małżeństwa, najważniejszym była głęboka nienawiść, jaką od wielu lat, miał w sercu dla winiarza. Jednakże wzruszenie, w jakiem się znajdował, wskutek opisanego zajścia, zdradziło tę ukrytą ranę.
— Tak — zawołał — ale tymczasem należałoby zapobiedz szalonej radości tamtych ludzi...
— Daj pokój bydłu, przyjacielu — przerwał mu skwapliwie Minard. Co się tyczę starego, to bądź spokojny, ma on już za swoje. Miałem i ja na niego chrapkę, i właśnie tej nocy, gdy mi się zdarzyła sposobność, nie omieszkałem przystawić mu stołka. Przy jednem ogniu upiekłem dwie pieczenie: prosząc za ciebie, przypomniałem sobie, że tylko temu staremu afrykaninowi zawdzięczam stratę trzydziestu pięciu sztuk tuczonego bydełka, każda najmniej po pięćdziesiąt pistolów; to też dobrzem go osmarował. Jeżeli niemcy go schwycą, djabli go wezmą jak nic; ręczę ci.
To zwierzenie, wypogodziło nieco pochmurną twarz JanaPiotra; spostrzegł to handlarz i rozglądając się dokoła, mówił dalej:
— Powiedz że z tobą Bideux nie jest przecie tak źle jak mówiłeś. Huzary obeszli się z twojem mieniem po przyjacielsku. Zostawili ci wszystko w porządku. Masz szansę nie lada!
— Aha — odparł z goryczą kupiec, którego te słowa rozdrażniły znowu. Gadaj zdrów! Tutaj nic nie zabrali, to prawda, gdyż sklep zapalił się za prędko i nie mieli od
wagi dostać się na podwórze; ale moje towary, moje biedne towary, wszystkie spalone albo zrabowane! Miałem ich więcej jak za dwadzieścia tysięcy franków, mój drogi. To moja ruina, ruina, powtarzam!
— No, no! — zawołał handlarz; — gdybyś nawet nie mógł sprzedawać musztardy i świec wieśniakom z Magny, nie byłbyś biedniejszy, gdybyś mógł zyskać sto za sto na innych interesach.
— Sto za sto? — Zapytał Bideux, zapominając o domowych zmartwieniach i niespokojnie przysuwając się z krzesłem do handlarza.
— Tak, sto za sto. Ja tyle zyskuję, mój drogi, a że właśnie lejtenant ma mi dać w antrepryzę dostawę bydła dla całego wojska, mam nadzieję, że zyski jeszcze powiększę. Powtarzam ci więc, jeżeli masz owies, to nie szukaj innego zbytu, gdyż nic lepszego nigdy nie znajdziesz.
Jan Piotr, przygryzając usta, spuścił głowę, snadź dla tego, ażeby rysy jego twarzy nie zdradzały głębokiego wrażenia, jakie wywarł na nim obraz tych świetnych interesów; nie dał się jednak uwieźć cynicznej otwartości z jaką Minard opowiadał mu o smutnym handlu, jakim się trudnił.
— Nie — odparł — tobie nie dziwię się Franciszka, każdy drze jak może; ale takie geszefty to nie dla mnie. Widzisz, nasze stanowiska różnią się wielce ze sobą; gdy mój chłopak wróci do swego pułku, mogą go zabić, a wtedy będę zmuszony wymawiać sobie, że karmiłem tych, co go zabili; zarobione pieniądze nie smakowałyby mi tak jak zazwyczaj. A zresztą, kto wie, może czerwone spodnie powrócą.
— Gadaj zdrów! — Zawołał handlarz z wybuchem: — a toć ich przepędzono już po za Senonches; byłoby gorąco, gdyby ich znowu ujrzano. A zresztą, czyż mojem rzemiosłem, jak ci mówiłem, nie jest sprzedaż bydła? Byle mi tylko nie wypłacono monetą fałszywą, mało mnie obchodzi, czyja ręka mija daje Nie Ucząc, że gdybym odmówił im sprzedaży bydła, prusacy i tak by je zabrali. Ani pieniędzy, ani towaru, ładnie bym wyglądał! Wreszcie, rób jak chcesz, moj drogi; machnę jeszcze kieliszek i pożegnam cię; świta już przeszło od godziny a mein Herr Birman, wracając do Dreux, ma mnie podwieść do QuatreChemins. Nie zapominaj jego nazwiska, a jeśli przypadkiem, będziesz miał na zbyciu kilka tysięcy worków owsa i będziesz chciał je zbyć dobrze, udaj się do Houdami albo Versailles'u i zapytaj o lejtenanta Birmana, z trzynastego korpusu, znanego pod przezwiskiem białego wilka w obu tych miejscowościach: powiesz mu, że jesteś przyjacielem o którym mu wspominałem, a ręczę ci, że odejdziesz zadowolony, zwłaszcza gdy nie zapomnisz przynieść ze sobą butelki szampana.
Bideux pokręcił kilka razy głową, pragnąc doraźnie zakcentować przeczenie.
Poczem, wstał dla pożegnania gościa, który na zakrzywionym kiju przymocowywał swój węzełek.
— Bywaj zdrów, przyjacielu — rzekł tenże, wyciągając doń rękę: — ale jeszcze jedno słówko. Gdy twój młody kogut powróci cało z wojaczki i jeżeli mu choroba z głowy nie wywietrzeje, przyślij że mi go do Sable. Wiesz przecię, że jeden klucz wypycha drugi. Jego ko
chanka może być bardzo miła, ale mam i ja przecie dziewkę wcale nie do pogardzenia; czerwona jak jabłko z Marniere, a wesoła jak ziemba! Ręczę, że gdyby twój urwis spędził jeden tydzień w jej towarzyztwie, z pewnością nie pomyślałby o Piaffce. A przytem, muszę ci powiedzieć, że i posążek ma wcale pokaźny, ta moja Liza; dam jej gotóweczką pięć tysięcy talarków; nie liczę w to, że jeżeli rok mi się tak skończy, jak się zaczął, to jeszcze mogę dołożyć od czterech do pięciu set pistolów. Wartoby nad tem pomyśleć, co, jak sądzisz, Piotrze?
Ostatnie słowa Franciszek Minard poparł znaczącem mrugnięciem; skłonił się potem kupcowi i wyszedł z izby widocznie zadowolony, że mu się udało postawić kandydaturę córki na małżonkę przypuszczalnego spadkobiercy bogatego kupca z Magny.
Ale od kilku chwil, miłostki Firmina stały w myślach JanaPiotra na drugim planie; jeszcze słychać było stuk ciężkich butów Minarda na schodach, gdy kupiec roztworzył biórko, wziął kawałek papieru i skreślił na nim następujące słowa: "Lejtenant Birmann, ty korpus, Versailes, Houdan," poczem starannie schował go w teczce.
XVIII. GDZIE JANPIOTR BIDEUX PRZYSPOSABIA SIĘ DO ODWETU.
Niemcy nie mając już nic do czynienia w Magny, zdecydowali się nareszcie dotrzeć do właściwego korpusu.
Ale plan ten nie został jednak urzeczywistniony w zupełności.
Klaudyusz Bordier wyśliznął się, pomimo nąjstaranniejszych poszukiwań zarówno w jego chacie jak i w domach sąsiednich, a poczciwy major nie miał satysfakcyi skarcenia tego śmiałka, który z bronią w ręku poważył się stanąć w obronie swego kraju.
Ale zwycięzcy radzili sobie w takich razach po swojemu; oficer zadecydował, że wina nieznalezienia przestępcy spada na mieszkańców wioski i że dla tego gmina zapłacić winna tytułem kontrybucyi wojskowej cztery tysiące franków w srebrze i dwa tysiące w naturze.
Pan Boucand, młynarz i mer na cały okręg, był zarazem, jak widzieliśmy, amfitryonem głównego sztabu, którego w ciągu dnia i nocy minionej, suto uraczył swojem winem i likierami.
Ale ta gościnność bynajmniej nie obowiązywała tych którzy z niej korzystali, była bowiem następstwem przymusu i groźby; mer był w rozpaczy.
Miał on u siebie tylko dwa tysiące franków w chwili wyznaczenia kontrybucyi i te oddał prusakom; to też, Przyparty do muru, nieco poturbowany, wydarty za włosy
mimo że basował wytwornemu na pozór lejtenantowi, musiał w towarzystwie jednego z oficerów chodzić od drzwi do drzwi, po wszystkich domach, jakie ocalały od pożaru, a które prusacy grozili obrócić w perzynę, jeżeli kontrybucya nie będzie zebraną natychmiast.
Pomimo ubogiego wyglądu, wioski z okolicy Beauce są rzeczywiście bardzo dostatnie.
W innych okolicznościach, dość byłoby dziesięciu minut dla dostania u ich mieszkańców summy dwa lub trzy razy większej, niż wymagano; teraz jednak, dużo brakowało jeszcze do uzupełnienia całości.
Nie podobna było spodziewać się datków od tych biedaków, których mienie obrócone zostało w zgliszcza.
Wszędzie przytem, wymawiano się mniej lub więcej zręcznie, pomimo całej grozy położenia.
Woleli przystać na ewentualne spełnienie gróźb prusaków, aniżeli pozbywać się reszty ocalałych pieniędzy; to byłoby ciosem nad ich siły.
Zresztą, wielu mężczyzn ukryło się lub uciekło a chociaż niekiedy żony ich nie były szczere, twierdziły jednak że nie wiedzą, gdzie mężowie ich pochowali dorobek pieniężny.
Na szczęście, jakaś istota przychylna, zwróciła uwagę pana Boucaud, że chociaż sklep JanaPiotra Bideux został zniszczony, to jednak zabudowania przyległe ocalały i że byłoby dziwnem, gdyby kupiec nie był w posiadaniu większej summy, aniżeli było potrzeba.
Mer, zawsze w towarzystwie eskorty, pobiegł do kupca.
Zastał go właśnie na podwórzu w chwili, gdy z Kata
rzyną i jednym ze służących zajmował się wydobywaniem ze zgliszcz szczątków ocalonego towaru.
Mer wyraził powód swego przybycia; Bideux się zawahał, obecność jednak oficera i żołnierzy z eskorty przemogła skąpstwo. Przypomniał sobie, że o mały włos nie padł ofiarą ich bagnetów i dla tego też udał się na górę do swego pokoju i wkrótce powrócił, niosąc dwa rulony po tysiąc franków, to jest summę, jakiej właśnie potrzeba było do uzupełnienia kontrybucyi; naturalnie nie omieszkał znowu zakląć na Klaudyusza Bordier, któremu uparcie przypisywał wszystkie swoje straty.
Możemy dodać, że również nie wzdragał się bardzo z wydaniem podatku w naturze, który prusacy zbierali po całej wsi pod postacią worków ze zbożem, z owsem, kartoflami i beczek z winem; większej części tego podatku dostarczyły spichrze JanaPiotra.
Gdy łupy te zostały złożone na wozy, zrabowane zarówno jak i konie, trąbki dały hasło opuszczenia Magny.
Huzarzy, dobrze zaopatrzeni w prowianty i łupy z trudem wsiedli na konie; komenda wodzów zmięszała się z brzękiem pałaszy, poczem oba szwadrony skierowały się w stronę Dreux, uszykowane w kolumnę, uprowadzając ze sobą dwunastu jeńców, silnie powiązanych.
Oficerowie, wpółleżąc na swych siodłach, gwarzyli wesoło, paląc cygara; żołnierze jechali zgodnie ze zwyczajem, właściwym rasie germańskiej, polegającym na śpiewaniu na całe gardło jakiego lied'u, wysławiającego ich ojczyznę, wypuszczając z ust kłęby dymu, wychodzącego z ich porcelanowych fajek.
Wszyscy zadowoleni, wszyscy weseli, wszyscy cie
szący się jasnowłosy synowie Arminiusa i nie zdający się nawet przypuszczać, że ktokolwiek bądź może im zarzucać, iż wojnę prowadzą na sposób pierwotny, po barbarzyńsku.
Kilkoro dzieci biegło za niemi.
Gdy wiatr zniósł ostatnie kłęby kurzu, podniesionego kopytami koni, gdy stuk podków o ziemię znikł w oddali, dzieci powróciły, wydając głośne okrzyki; ale przez jakiś czas wieś zdawała się być nieczułą na te hasła wolności.
To, co się wydarzyło w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin tak było podobne do snu, że nikt nie śmiał przypuszczać, iż straszny chaos już się zakończył.
Kobiety, tknięte ciekawością i potrzebą wylania swych uczuć, odważyły się pierwsze wyjść na progi domostw; powoli w ulicy zaczęły się formować grupy.
Szeptano z silną gestykulacyą.
Od czasu do czasu widzieć można było, jak niejedna z interlokutorek ocierała łzy fartuchem; opowiadania wzajemne stawały się coraz patetyczniejsze; głosy przybierały coraz to donośniejsze tony, w miarę wzrastania zapału; namiętne zwierzenia, czułe pocieszania wzajemne, łączyły się z chórem wyrzekań.
Mężczyźni, głębiej dotknięci walką i zniszczeniem, dali na siebie czekać dłużej.
Chmurni, milczący, prawie gniewni chodzili oni wprost i wstecz najczęściej samotni, a niekiedy w małych grupach, zatrzymując się długo przed każdym ze zniszczonych budynków i ogarniając okiem, smutniejszem aniżeli zagniewanem, te obnażone kominy, te ściany w gruzach, których cegły przybrały barwę czerwoną, z pręgami już to czarnemi już białemi, następnie te stosy szczątków mebli, i na
czyni dymiące się jeszcze pod popiołem, a przedstawiające majątek niejednej rodziny!
Wzruszająca scena odbyła się na cmentarzu.
Po wyjeździe niemców, jedna z kobiet, wdowa po zabitym w przeddzień kołodzieju, zabitym dla tego, że znaleziono przy nim mały kieszonkowy pistolet, udała się na miejsce wiecznego spoczynku, i zbrojna w rydel i łopatę starała się rozkopać dół, w którym złożono trupów, gdyż mówiła, że nie chce, ażeby jej mąż był pochowany jak pies!
Piękną była i pełną grozy ta chłopka klęcząca, z rozwianym włosem, z pałającym wzrokiem, z twarzą nabrzękłą od całodziennego płaczu i jeszcze dotąd zalaną potem i łzami, kopiąca ziemię z prawidłowością maszyny; wydająca przy każdem z uderzeń rydla przeciągłe westchnienie i usuwająca ziemię nogami, ażeby prędzej dotrzeć do celu!
Potrzeba było wmieszania się mera i proboszcza, potrzeba było obietnicy, że denaci otrzymają pogrzeb godny siebie, ażeby oderwać tę kobietę od daremnych usiłowań, . musiano ją odprowadzić pod ręce z mogiły męża.
Atoli, gdy się już nagadano i nawyrzekano do woli, wieś przybrała znowu wyraz właściwego sobie ożywienia.
Pomimo najcięższych przejść, wieśniak francuzki wkrótce odzyskuje zapał do pracy; w pracy znajduje on największą pociechę po troskach i doznanych zawodach.
W kilka godzin, pewna liczba kobiet wrzeszczała jeszcze w niebogłosy; ale mężczyźni, a raczej część ich tylko Pozostała w Magny, zabrali się do roboty.
Jedni poszli szukać bydła po polach i koni, puszczonych na wolność przy najściu prusaków; drudzy zajęci byli rozwalaniem ścian, które groziły upadkiem i mogły runąć na przechodniów; niektórzy zaczęli rozgrzebywać zgliszcza, wyjmować z nich resztę mebli, któreby się mogły jeszcze przydać na co, wyciągali poopalane deski, mogące służyć na opał, dość że wszyscy zaczęli się powoli ruszać.
JanPiotr Bideux stanął pierwszy do pracy. Pomimo pomocy żony i furmana okazywał wielką niecierpliwość, to też zebrał wnet pomocników z pomiędzy tych mieszkańców, którzy jak dobosz, znajdowali się w pewnej zależności od niego, jako dłużnicy.
Zmieniwszy kurtkę na starą płócienną bluzę, sam zachęcał ich do pracy własnym przykładem, stając zawsze pierwszy a odchodząc ostatni, i przerywając robotę zaledwie na parę chwil dla zaspokojenia głodu.
Ta gorączkowa czynność była mu wrodzoną, to też, w trzy dni, pomimo że zrobił wycieczkę do Dreux, zgliszcza sklepu zostały oczyszczone; resztki materyałów budowlanych, zostały zmiecione do jednego kąta, zwęglone belki do drugiego i wreszcie, z desek zaimprowizował klitkę, która zastąpiła chwilową lukę w jego zabudowaniach. W ten sposób przyszedł do porządku.
Pośpiech ten miał racyę bytu.
Podwójny cios, jaki dotknął kupca z Magny, poruszył go do głębi:
Chociaż straty były o wiele mniejsze, niż twierdził, w każdym razie bolały go niepomiernie.
Zawsze zwycięzca, nie mógł pogodzić się ze stratą, nawet w czasie najścia wrogów.
Miał próżnię do zapełnienia i pragnął odwetu; dzięki swemu usposobieniu, musiał siłą woli zdobyć się na ten odwet, i deficyt pokryć jakimbądź kosztem.
Nie wzruszały go bynajmniej tysiące przykrości, jakich, doznał z powodu Klaudyusza Bordier, zwłaszcza po zniknięciu tegoż.
A przykrości to były nie małe, pomimo bowiem, że włościanie z Magny, drogo okupili swą sławę, umieli jednak ocenić zapał sierżanta.
Wiedzieli oni dobrze, że walka w lesie Mésangere zyska pożądany rozgłos w całej okolicy; przeczuwali, że 'stanie się ona legendą z ojca na syna; to też dumni byli sami z siebie.
Zimna krew, odwaga i nieustraszoność, z jakiemi stary winiarz przewodził tej nierównej walce, zrobiły zeń żywy portret bohatera; to też w pierwszych chwilach zapału, zyskał on u swych współobywateli nie małą popularność; stał się przedmiotem wszystkich rozmów, zarówno w karczmie jak przy ognisku domowem i na placu wiejskim.
Nie przestawano uwielbiać jego męztwa, jego poświęcenia, a także wychwalać prawości, szlachetności i uczciwości jego charakteru, czego dał tylokrotne dowody.
A tajemniczy jego odjazd powiększył tylko ogólne zainteresowanie się jogo osobą.
Od owej nocy, gdy zjawił się na krótko w swej lepiance, nikt go więcej nie zobaczył.
Bistrak, który mu towarzyszył w chwili odejścia,
wrócił do Magny po dwudziestocztero godzinnej nieobecności; ale zamiast by wrócić do łobuzerki z wiejskiemi ulicznikami, mały kulas wstąpił niezwłocznie, w charakterze ucznia, do kowala, który użył go do miechów.
Gdy go badano, odpowiadał, że opuścił Kladyusza Bordier na ulicy i że nie wie, dokąd się udał.
Najciekawsi domagali się uparcie większych wyjaśnień; ale, w takich razach, wtrącał się Brizot, i głosem najostrzejszym, wydalał niedyskretnych, którzy nachodząc mu kuźnię, byli jakoby powodem ochładzania się żelaztwa.
Ponieważ huzarzy zabrali mu wszystkie gotowe podkowy, ani on, ani inni przeto nie powinni byli tracić czasu na gawędy, jeżeli, jak mówił, nie chcą, ażeby wszystkie osły z Magny zaczęły chodzić do góry nogami!..
Szorstkość kowala zawsze prawie wywoływała pożądany skutek; nie przeszkadzało to jednak plotkarzom wiejskim komentować ucieczki sierżanta po swojemu.
Zdaniem pessymistów, biedny Afrykanin zabity został przez patrol wrogów, a ciało jego zostało wrzucone w jedną z Licznych przepaści, zarosłych winem; inni przeciwnie, utrzymywali, że wiarus przyłączył się do wolnych, strzelców, wałęsających się ciągle po lasach de Dreux, i że niebawem da znad o sobie.
Bądź co bądź, oba te przypuszczenia, utrwylały tylko sympatyę, jaką powzięto dla weterana.
Każdy z objawów tej sympatyi, był ciosem w samo serce kupca.
Pomimo, że nie zdradzał swych uczuć, wszystkie pochwały, nie wyłączające stwierdzonego przez Firmina i Ka
tarzynę zaparcia, z jakiem sierżant chciał życie swe narazić, byleby jego uwolnić, upokarzały go i gniewały strasznie.
Myśli jego zajęte były raz żądzą odzyskania straconych pieniędzy, a powtóre uczuciem zemsty; z początku jawnem, stopniowo jednak łagodzonem siłą woli, zostawionem do lepszych czasów.
Co się tycze pierwszej części jego programu, plan JanaPiotra był już powzięty w tej samej chwili, gdy Klaudyusz Bordier spostrzegł go na oglądania zgliszcz i ruiny swego sklepu.
Konstatując rabunek, pierwszą jogo myślą było: "Niemcy mnie zrabowali, Niemcy mi za to zapłacą!"
Siły i środki, mówiąc stylem sądowym, dla człowieka tego co on charakteru, były na drugim planie.
Sławne "Zbogaćcie się," rzucone na pastwę rządu konstytucyjnego, znalazło sobie trwałe ujście; zepsucie, jako duch czasu, rozszerzyło zarazę po całym kraju.
W naszem współczesnem życiu, gdzie wszystko jest tak przybliżonem do siebie, gdzie kommunikacye są, że tak powiemy, doraźne, natychmiastowe, pomiędzy najwyższemi sferami finansowemi i politycznemi, a skromnym handlem wiejskim, nie istnieje tak wielki przedział, jak by się zdawało napozór.
Powodzenie może usprawiedliwić wszystko, zarówno u góry jak u dołu.
Ponieważ znikły wszelkie skrupuły przed nowem hasłem wieku, dla czegóż by zniknąć nie miały wobec patryotyzmu?
Jeżeli w opowiadaniu niniejszem, które wcale bajką
nie jest i nie służy niestety za odbicie pojedyńczego faktu, kładziemy nacisk na główne przyczyny tych występnych tranzakcyj z obowiązkiem, to jedynie dla tego, że pośród tylu nieszczęść, takie cząstkowe nawet zeszpecenie narodowego rozumu wydaje się nam najbardziej opłakanem.
Franciszek Minard podszepnął, jak wiemy, poprawienie niedoli kupca.
Jeżeli więc Bideux nie zdradził przed nim doskonałych warunków, w jakich się znajdował dla pójścia w ślady handlarza, było to skutkiem dyplomacyi wrodzonej wieśniakowi, który dopiero wtedy staje się szczerym, gdy widzi w szczerości tej prawdziwy dla siebie interes; było to wszystko skutkiem tego, że pomimo przysługi, jaką mu okazał handlarz bydła, Bideux lękał się, ażeby ten ostatni nie chciał być wspólnikiem operacyj, których cały ciężar kupiec mógł podtrzymać samodzielnie; było to także skutkiem tego, że równie rozważny jak skryty, Bideux chciał się przekonać i upewnić, czy stosunki handlowe z armią niemiecką, będą w istocie tak korzystne, jak twierdził handlarz.
Wycieczka jego do Dreux, miała to właśnie na celu.
Powrócił upewniony i jął naglić swych ludzi do jaknajszybszego ukończenia roboty, co mu niezbędnem było dla rozpoczęcia zamierzonej dostawy.
Wtedy znalazł się wobec dwóch zupełnie różnych sobie trudności.
Według zasiągniętych informacyi, ze wszystkich płodów ziemi, intendentura pruska, najbardziej potrzebowała owsa i opłacała go najhojniej.
W domu została mu właśnie partja owsa bardzo niewielka, a i w niej podczas rabunku zrobiono niemałą szczerbę.
Mówiliśmy na początku opowiadania, że mieszkańcy z Magny, starannie pochowali, jedni meble, a wszyscy prawie zboże, w największej z opuszczonych i zacieśnionych przepaści na wzgórzu, u stóp którego rozciągała się wioska.
Przepaść ta; którą nazywano Wielką Piwnicą, składała się z wysokich i szerokich galeryi, a cała jej głębokość sięgała około dwóch kilometrów.
Najbardziej schowana i najsuchsza z tych galeryi została obróconą na spichrz; złożone na kamieniach, wszystkie te bogactwa rolne, nie podlegały wilgoci.
Murarze zbudowali nadto ścianę dla zamknięcia tej galeryi, i w ten sposób ukryli ją z przed oczu najezdników.
Pan Bideux umieścił tam prawie wszystkie swoje zbiory.
Odebrać je było to obudzić podejrzenie; nie dla tego przecie ukrył prawdę przed handlarzem bydła, ażeby teraz brać na świadków całą ludność Magny.
Pozostawała mu, co prawda, możność zakupienia innego zboża; ale we wsi i w poblizkich okolicach, dzięki Wielkiej Piwnicy, nikt nie zostawił sobie więcej, jak tylko tyle, ile było niezbędnem na pokarm dla koni.
Przytem, w niedalekiej przyszłości, należało się spodziewać zwyżki cen, zwłaszcza, jeżeli, jak przypuszczał, inni także, zechcą skupywać zboże dla niemców, a zwyżka ta, mogłaby mu o wiele zmniejszyć świetne zyski, na samą myśl, o których, oczy płonęły mu radosnym blaskiem.
Rozważył także bardzo trafnie, że pomniejsi rolnicy i dzierżawcy, którzy, tak jak on, ukryli swe towary
w Wielkiej Piwnicy, lękając się, ażeby podczas nowych napadów, nie zrabowano im takowych, byliby zachwyceni mogąc mu odprzedać je, nawet po zniżonej cenie
Otwarcie więc Wielkiej Piwnicy, miało go ostatecznie zrobić panem poważnej prowizyi, nabytej przy jaknajlepszych warunkach, to też łamał sobie głowę, ażeby znaleźć środek, któryby mu pozwolił ujawnić jego życzenie, niczem nie zdradzając przed ogółem rzemiosła, jakiemu zamierzał się poświęcić.
Pomimo całej ważności tego zadania, zaczął pracować nieustannie nad odzyskaniem utraconego wpływu, który teraz wyłącznie zagarnął Klaudjusz Bordier.
Odzyskał go łatwiej, aniżeli można byłoby sądzić, wobec sympatyi, jaką się cieszył Afrykanin.
Każde ludzkie społeczeństwo jest dziwnie zmienne; włościanie nie ustępują pod tym względem nikomu.
W ciągu doby, Magny wysławiało własne zasługi, twierdząc, że żadna wieś w okolicy nie umiała walczyć z takim zapałem.
Ale nazajutrz, nie straciwszy nic z dumy, już przywiązywano mniej wagi do tego zaszczytu.
Przesyt był o tyle prędszym, o tyle zupełniejszyw, o ile, że tak powiemy, nie było rodziny, której by ten dzień pamiętny nie pogrążył w żałobie lub którejby straty materyalne, nie dotknęły nazbyt boleśnie.
Wielkość tych ostatnich powiększały jeszcze potrzeby codziennego życia.
Niejedni zmuszeni byli szukać schronienia w jakiej stodole, lub też zamieszkać w zaimprowizowanym na pręd
ce baraku, i nie było prawie gospodarstwa, do którego po najściu prusaków nie potrzebaby było dokupywać nie tylko prowizyi, ale i naczyń domowych.
Kto miał sposobność przypatrzeć się zblizka dzikiemu niemal przywiązaniu włościan do pieniędzy, zrozumie rozpacz, z jaką nieszczęśliwi ci przystępowali do nowych wydatków.
Jeden, który właśnie zabił wieprza na dwa tygodnie przedtem, zmuszony był prosić słoniny do okraszenia zupy u sąsiada; inny któremu zrabowano wymłócone zboże, musiał kupować chleb u piekarza.
Takie smutne rzeczywistości nie mogły naturalnie złagodzić myśli i wspomnienia o sławie; jej to również zawdzięczać należy osłabnięcie zapału dla dzielnego wiarusa.
Pan Bideux, chcąc przyśpieszyć zdyskredytowanie winiarza, postąpił sobie z wielką rozwagą i przezornością.
Od chwili wyjazdu niemców, zaczął się ukazywać cowieczór pod Białym Koniem, gdzie dawniej zjawiał się tylko wypadkowo.
Większość mieszkańców zbierała się tam, w wielkiej sali; jedni kręcąc się koło bilardu, drudzy okrążając stoły, na których cerata zastępowała zwykły marmur, jedni pijąc, drudzy rozprawiając lub zadawalniając się słuchaniem.
W ciągu dwóch pierwszych wieczorów, kupiec cierpliwie znosił wybuchy zachwytów na cześć swego wroga; nazajutrz, gdy kilka skarg, kilka wyrzekali zaczęło się dołączać do panegiryków na rzecz starego sierżanta i tryumfujących opowieści, wtrącił niby niechcący, że insynuacye te są jego zdaniem trochę spóźnione; przypomniał, że nie było we wsi rozsądnego człowieka, któryby nie przepo
wiadał nieszczęść będących koniecznem następstwem tak nierozsądnego powstania.
Nie słuchano takich ludzi; niechże teraz chwalą sobie tych, których szaleństwo wywołało tyle śmierci i spowodowało taką ruinę.
Chociaż zdanie to wysłuchane było w milczeniu, mającem oznaczać, że wywołało ono na słuchaczach pewne wrażenie, pan Bideux starannie omijał nazwiska.
Atoli, zanadto mało ukrywał swą nieprzyjaźń, ażeby miała się ukryć przed pochlebcami wiejskimi, którzy też postanowili natychmiast z niej skorzystać.
Dobosz, pewien rolnik nazwiskiem Gervais i karczmarz, wszyscy nadzwyczaj przebiegli pomimo niepozornych powierzchowności, odgadując ukrytą myśl swego chlebodawcy, zaczęli mu nadskakiwać, ofiarując się z pomocą.
Nie tylko starali się upewnić gości Białego Konia, że Klaudyusz Bordier jest winowajcą, niegodnym hołdów, ale zaczęli oddziaływać na najbardziej wpływową frakcyę ludności, równie drażliwą na punkcie widoków materyalnych, jak na punkcie wynurzeń miłosnych, na kobiety.
Praca ich była o tyle skuteczną, że nastąpiła zmiana frontu nagła i stanowcza.
Wkrótce, z małemi wyjątkami, wszyscy mieszkańcy Magny piorunowali na Klaudyusza Bordier, składając nań wyłączną odpowiedzialność za wszystko, co wycierpiał on sam i jego współobywatele; wkrótce też obdarzono go przezwiskiem starego szaleńca.
Jednocześnie, ponieważ mężczyźni z usposobieniem energicznem i u których patryotyzm wrzał w piersiach w całej pełni, umarli lub byli w niewoli, pamięć o wiel
kim fakcie walki zaczęła się stopniowo zacierać, a wraz z nią znikać zaczęła myśl o zemście na wrogach za napad i rabunek.
Oczywiście, w miarę zmniejszania się sympatji mieszkańców Magny dla Afrykanina, pan Bideux widział, że wpływ jego zaczyna przybierać dawną siłę i że zyskuje już dawny szacunek swych współobywateli.
Po upływie czterech czy pięciu dni, okoliczności wydały mu się dość sprzyjającemi do rozpoczęcia swego planu, dzięki któremu miał zostać panem i sprzedać swoją wieś rodzinną.
Od chwili wycofania się huzarów, przez główną ulicę Magny, ciągle przejeżdżali żołnierze cudzoziemscy.
Armia, operująca pod wodzą Wielkiego Księcia w Perche, utrzymywała stosunki z wojskiem, które oblegało Paryż, wysyłając patrole na drogi nawet drugorzędne.
Garnizon pruski, ze swej strony, starał się wytrzebić wolnych strzelców, którzy ukryci w lesie, krzywdzili nieraz przechodzące wojska i z właściwą sobie odwagą sprzątali niekiedy ze świata pojedyńczych jeźdźców.
Tak więc, we wsi prawie codziennie, a często i kilka razy na dzień, składały wizyty już to małe oddziały już to całe roty, dążące dla połączenia się z głównym korpusem armii; jedni i drudzy przechodzili zazwyczaj, nie zatrzymując się wcale, ale widok ich wywoływał zawsze głębokie wrażenie.
Wspomnienie nieszczęść, które zawdzięczano tym mundurom usposabiało umysły do panicznego strachu.
Pewnego popołudnia, gdy coś ze dwudziestu ułanów zatrzymało się w Magny dla napojenia koni, mieszkańcy
byli pewni, że nastąpi nowa okupacya, to też stało się powszechne zamięszanie.
Nazujutrz zrana, hałas, który w ciągu kilku minut przebiegł z jednego końca wioski na drugi, wywołał najżywsze wzburzenie.
Jak zazwyczaj, najburzliwszym okazał się żywioł kobiecy: dziewczęta i mężatki gestykulowały, podnosiły ręce do nieba, wyrażały swą rozpacz w najpiskliwszych tonach, na jakie tylko mogły się zdobyć ich gardła.
Mężczyźni, biedzi i znękani łączyli się w gruppy, a każdy mówił do sąsiada, zniżając głos w obawie, ażeby go nie podsłuchano.
— Czy wiesz, Wielka Piwnica została sprzedana prusakom?
Zkąd wieść ta przybyła? W jaki sposób, i kto mógł zdradzić istnienie tego spichrza przed wrogiem?
Nikt nie chciał łamać sobie głowy nad rozwiązaniem tej zagadki.
Wielka Piwnica została sprzedana prusakom!
Nie pytano o więcej; szeptano w dalszym ciągu, rzucając od czasu do czasu wzrok niespokojny to na jeden to na drugi koniec głównej ulicy, jak gdyby oczekiwano przyjścia wrogów dla zabrania łupów, będących wynikiem zdrady.
Najrozsądniejsi mieli zamiar udania się do mera, ażeby naradzić się z nim, co wypadało przedsięwziąść; ale, od onegdaj, pan mer, któremu złe obejście huzarów silnie szarpnęło zdrowie, wyjechał na kuracyę do Granville; adjunkt był również złożony chorobą od kilku miesięcy.
Głównym reprezentantem władzy municypalnej był pan Bideux; do niego też udano się na naradę.
Włościanie zastali go w trakcie ustawiania w stajni dwóch koni, które właśnie kupił przed chwilą; zwierzenie ich przyjął ze zdziwieniem, wybornie odegranem, jeżeli nie było szczerem.
Twierdził on, że poraz pierwszy słyszy o czemś podobnem i że w ogóle nie daje temu wiary.
Dodał, że jednak nie trzeba zaniedbywać tego faktu, ażeby później nie żałować, że się nie posłuchało głosu ogółu.
Zresztą, mówił jeszcze po namyśle, że wczoraj rozmawiając z naczelnikiem oddziału, usłyszał odeń przy pożegnaniu groźną przestrogę, że wkrótce wieś będzie miała nowiny.
Czy to były słowa rzucone na wiatr, czy też aluzya do spełnionej zdrady? ręczyć nie może.
Ale bądź co bądź — dodał — rabunek tak dalece opróżnił stodoły, że wielu mieszkańców chętnie by zapewne weszło w posiadanie swego mienia.
Zresztą to zależy od nich samych; wreszcie, prosi ich, ażeby nie robili sobie z nim ceremonii.
Gdyby zapragnęli opróżnić Wielką Piwnicę, on odbierze także to, co do niego należy; zostawiłby swoją własność, gdyby inni byli zdania, że nie ma obawy o to, że wróg zagiął parol na ich dobro, jak to miał w zwyczaju zawsze, gdy wypadkiem odkrył jaką tajemną skrytkę, czy to prywatną, czy publiczną.
Bezinteresowność i abnegacja pana Bideux, zaakcentowana tak doraźnie, zjednała mu serca wszystkich; ale
ostatnie zdanie jego przemowy przedłużyło twarze słuchaczy i wywarło wielki wpływ na ich postanowienie.
To też jednozgodnie zdecydowano się otworzyć Wielką Piwnicę nadchodzącej nocy.
Natychmiast zawiadomię wszystkich, ażeby przygotowali wozy i konie jak można najśpieszniej.
Gdyby jedna noc nie wystarczyła dla transportu, postanowiono, że opróżnienie Piwnicy uskutecznionem zostanie następnej.
Jednakże, chociaż postanowienie to powzięli najstarsi ludzie we wsi, wieść o zdradzie, dzięki której Wielka Piwnica miała być jakoby zaprzedana prusakom, znalazła niedowiarków, tak jak i podszczuwania pana Bideux przeciwko Klaudyuszowi Bordier nie podobały się niektórym mieszkańcom Magny
Najbardziej upartym z liczby tych ostatnich był kowal, z którym czytelnicy nasi spotkali się już kilka razy w ciągu niniejszego opowiadania.
Bizot, był to chłop wysoki, prawie olbrzym, z piersią zawsze obnażoną, silnie porosłą włosem, w długim fartuchu skórzanym i rękami zakasanemi, na których muskuły były wyprężone jak struny.
Przy jeżowatym gęstym włosie, z kłaczastą brodą, zakrywającą mu większą część twarzy, z dużemi błyszczącemi oczyma, nosem płaskiem, obwisłemi wargami, z poza których ukazywały się rzędy krótkich ostrych zębów, wcale nie był pięknym; ale brzydota ta licowała z jego rzemiosłem.
Co do wewnętrznego usposobienia, to Brizot wyro
żniał się prawdziwą oryginalnością z grona włościan, wśród których żył.
Nie posiadał on ani sprytu, ani przebiegłości, ale natomiast był nadzwyczaj sercowym i zarazem gwałtownym w uczuciach, o jakich włościanie bardzo słabe mieli pojęcie.
Oczy tego herkulesa zachodziły łzami, gdy widział płaczące dziecko, a znowu w przystępie gniewu byłby bez iskry litości zamordował człowieka.
Próżność, ta szpetna wada naszych włościan, była mu wcale obcą; był jednak zarozumiały i bronił swej niezależności, nieustannie przeklinając wszelką władzę.
Szowinista, nucący chętnie jaką patryotyczną piosenkę przy uderzaniu młotem o kowadło, odznaczył się, jako jeden z najgorętszych partyzantów podczas najścia prusaków.
Z tego też powodu zawsze okazywał żywą sympatyę dla Klaudyusza Bordier.
Już przed wojną, najprzyjemniejszemi wieczorami były dlań te, które spędzał w towarzystwie weterana, siedząc z nim przy stole pod Białym Koniem, przy butelce zawsze pełnej i dwóch zawsze próżnych szklankach.
Afrykanin opowiadał, kowal zaś pochłaniał te opowiadania wojenne z takiem upodobaniem, jak wino ojca Rustique'a, szynkarza; obaj szczęśliwi i zadowoleni.
Po zajściu w Mesangere, przyjaźń tę zastąpił rodzaj poszanowania z domieszką czułości.
Podziwiając jego odwagę, pojął on zarazem, że uczucia, jakie miotały duszą wiarusa dla dobra ojczyzny, wyróżniały go niepomiernie z pośród pozostałych mieszkańców Magny.
To też szanował go o tyle, o ile go kochał.
Nie dopuszczając żadnej wyższości nad sobą, tyra razem skłaniał czoło przed wyższością charakteru wiarusa.
Jeżeli kiedykolwiek mówił o sierżancie, głos jego zdradzał zawsze pewne wzruszenie.
Nic więc dziwnego, że gdy włościanie chcieli go zmusić do trzeźwiejszego poglądu na czyny i zasługi wiarusa, Brizot stanowczo nie chciał solidaryzować się z niemi w tej mierze.
Ten Brizot nie był paplą; przeciwnie, jego kościste pięście, prawie tak twarde jak jego młoty, służyły mu za odpowiedź i nieraz puszczał je w ruch, zamiast czczej gadaniny.
Polemika, poparta takiemi argumentami nie znaj dowała wielu zwolenników.
To też, od pierwszego dnia zaraz, nikt nie byłby ryzykował prowadzić z nim rozmowy.
Figurował on zawsze w liczbie przeciwników pana Bideux; Brizot miał instynkty prawości i równouprawnienia, które podnosiły bunt przeciwko czynom niesłusznym, jakie przeczuwał raczej aniżeli poznawał się na ich odcieniach dyplomatycznych.
Nienawidził kupca tem bardziej, że jego manewry przy wyborach, które nastąpiły po uzbrojeniu straży narodowej, uwieńczone zostały tryumfem, i że oburzało go tchórzostwo, jakiego kupiec dał niejednokrotne dowody.
Od owej nocy, w której widzieliśmy, jak namawiał Klaudyusza Bordier do opuszczenia Magny, od chwili gdy Bistrak wstąpił do niego jako uczeń, nie starał się nawet ukrywać swej nieprzyjaźni dla bogatego sąsiada.
We wsi, gdzie nikt nie chce otworcie narażać się na skompromitowanie, nieprzyjazna postawa Brizota wobec tak wpływowej osobistości jak Bideux, musiała go do pewnego stopnia odosobnić, ale z drugiej strony, siła fizyczna obudza taki szacunek u włościan, że kuźnia miewała zawsze dość liczne odwiedziny ciekawych.
Pod dachem zawsze jest cieplej jak na otwartem powietrzu, to też, bawiąc się widokiem rozpryskujących się iskier na kowadle, rozprawiano o różnych kwestyach.
Trzech czy czterech włościan znajdowało się w kuźni, gdy Bedindin, który otrzymał rozkaz zawiadomienia ludności o zapadłem postanowieniu przedstawicieli gromady i rady municypalnej, przybył do Brizota.
Bistrak, zawieszony na miechu, który rozdmuchując ze świstem powietrze, czerwienił lub osłabiał czerwoność około puł tuzina długich i cienkich sztab żelaza.
Gdy barwa metalu przeszła z karminowej w białą, kowal, nie przerywając rozmowy z gośćmi, ujmował po jednej sztabie, kładł ją na kowadle i dzielił na równe części, które następnie zginał w półkole.
Jakkolwiek uchwała miała być ogłoszoną prywatnie, dobosz uzbroił się w oznakę swej godności, i przybył z bębnem na plecach.
Zatrzymał się przed kuźnią w chwili, gdy kowal wyjmował nową sztabę żelaza z pieca, i skłonił mu się, składaiąc, według zwyczaju pozdrowienie całemu towarzystwu.
— A, to ty, sapristi! — zawołał Brizot, spostrzegłszy przybyłego; mógłbyś też sobie sprawić taką tykę jak ta sztaba, do poganiania twojej trzody; przynajmniej byłbyś pewien, że nikt ci nie nastąpi na nogi.
Ponieważ, mówiąc te żartobliwe słowa, kowal podsunął rozpaloną sztabę tuż pod sam nos Bedindina, ten odskoczył jak oparzony; ale mniemając, że godność nie pozwala mu odpowiedzieć przystąpił do spełnienia zaszczytnego obowiązku wiejskiego herolda.
— Brizot, przybyłem tu w imieniu pana mera, ażeby was uprzedzić, że jeżeli macie jakiekolwiek meble, zboże lub towary w Wielkiej Piwnicy, to proszeni jesteście o przybycie nocy dzisiejszej około godziny jedenastej wieczorem wraz z wozem, taczkami, lub wogóle z jakiemikolwiek przyrządami, do zabrania tych przedmiotów z wyż rzeczonej Piwnicy. Zawiadomcie o tem także waszych przyjaciół i znajomych.
— Patrzcie, patrzcie, huknął kowal, który zdążył już odłamać kilka równych kawałków ze sztaby, no i na co to niby miałbym zabierać zboże z Wielkiej Piwnicy? Czy może dla tego, ażeby się łatwiej dostało do pruskich brzuchów?
— Dla tego, iż znaleźli się tacy, którzy zdradzili istnienie Piwnicy, tak jak w Paryżu zdradzono cesarza, odparł z powagą dobosz.
— Co ty mi tam będziesz gadał? — Zawołał kowal, akcentując swe zdanie potężnem uderzeniem młota o kowadło. — Dowiesz się, że to ten twój cesarz właśnie zdradził Francyę i sprzedał ją, co jeszcze gorzej. Co zaś do Wielkiej Piwnicy to w całem Magny jest tylko jeden człowiek, który byłby zdolny do takiego postępku, jeżeli naturalnie widział w tem swój własny interes, a tym człowiekiem jest ten, który cię tu przysłał.
Od chwili rozpoczęcia tej przemowy, Bedindin uwa
żał za stosowne cofać się coraz bardziej i odpowiedział już ze środka ulicy.
— Co? Co? Zaczynacie już posądzać pana mera?
Możecie być pewni, że mu o tem doniosę, panie Brizot.
Groźba podnieciła irytację kowala.
— Donoś sobie, to twoje rzemiosło, tak jak mojem
rzemiosłem jest kuć osłów, ty byś handlował i święconą wodą! Powiedz przytem komisyi, że wtedy odbiorę moją własność z Wielkiej Piwnicy, kiedy mi się spodoba; że jeżeli mi się nie spodoba, a ktokolwiek ośmieli się ruszyć to co do mnie należy, to postąpię z nim tak jak z gwoździem na kowadle. Powiedz jej także, że to ja uprzedziłem sierżanta, iż go ten łotr handlarz bydła denuncyował przed huzarami. Tak, to wybawiło" twego wypadkowego mera; Bordier dobrze jest ukryty; kpi sobie jak z niego tak i z prusaków. Nie liczę w to, że jeżeli istnieje sprawiedliwość, to przy pierwszem ukazaniu się czerwonych mundurów, otrzyma nagrodę, gdy tymczasem twój Bideux i jego klika pójdzie do ciupy, jak na to zasłużyli.
— Brizot! — zawołał Bedindin, który o tyle cofał się w głąb ulicy, o ile rozjuszony kowal przybliżał się doń ze sztabą rozpalonego żelaza:
— Brizot! Pamiętaj, że obrażasz władzę, której jestem przedstawicielom; Jest to bunt przeciwko prawu.
— Prawo! — odparł kowal: — co wy mi tam będziecie wyjeżdżać z prawem? Czyż prawo nie karze tych, co popierają i tolerują dezercyę? Bideux ukrywa swego Firmina w swoim domu pod pozorem choroby; jakieś tam skaleczenie czy słabostka nie przeszkadza jednak chłopcu bie
gać po wsi po całych nocach. Powiedz o tem swojemu merowi, żmijo obrzydła!
Brizot, którego gniew podniecał, krzyczał jeszcze długo; ale dobosz oddalił się szybko: a klątw i złorzeczeń kowala słuchali tylko ciekawi a zwłaszcza ciekawe, które na krzyk rozmawiających ukazały się na progach swych domostw.
XIX. GDZIE PAN BIDEUX UŻYWA I NADUŻYWA WŁADZY MUNICYPALNEJ.
Sprawy rodzinne pana Bideux nie przedstawiały się tak pomyślnie jak sprawy jego handlu; domownicy byli w ciągłem przygnębieniu.
Katarzyna z dawnym zapałem wzięła się do pracy przy gospodarstwie, które polegało całkowicie na niej.
W chwilach wolnych od tych zajęć pomagała przy odsiewaniu zboża i przebierania winogron, do czego jej mąż na pozór przywiązywał tak wielką wagę, i tak jak dawniej zawsze była gotową do obsłużenia klientów, gotując, sprzątając i zajmując się reperacją zniszczonej bielizny.
Uległość jej, zgodnie z wolą pana Bideux, dochodziła do niewolniczości.
Od czasu owej sceny, którą opowiedzieliśmy powyżej, nie odważyła się ona ani razu wymówić imienia Klaudyusza
Bordier ani Lorencyi, przeciwnie starała się unikać wszelkich okoliczności, które mogłyby przypomnieć minione zajścia.
Natomiast, wcale nie umiała pokryć smutku, jaki ją trapił.
Podkowy pod oczami rozszerzyły się, cera żółta zaczęła przybierać odcienia ołowiane, drżenie nerwowe, do którego była zawsze skłonną, stawało się teraz coraz częstszem, wreszcie usta jej poruszały się ciągle w konwulsyjnych skrzywieniach.
Gdy wysokie to widmo, ubrane czarno, spoglądało na męża wzrokiem ranionej gizelli, słodkim i błagalnym, Bideux, dawniej tak obojętny na to co nazywał "komedyą, " dostrzegł w tych czarnych źrenicach wymówkę nienawistnego życia, jakie od lat dwudziestu pięciu zgotował tej nieszczęsnej istocie.
Gdyby był lepszym obserwatystą, mniej zajmował się materyalną stroną życia, kupiec byłby dostrzegł pewien przymus zarówno w postawie jak i w sposobie wyrażania się Katarzyny.
Przywiązanie, jakie ta ostatnia miała dla męża, nie zmniejszyło się, to prawda; nie ulękła się ona, jak dawniej żadnego poświęcenia dla człowieka, którego nosiła nazwisko; ale to poświęcenie stosowało się teraz mniej do męża jak do obowiązku.
Złudzenia szczęścia, jakiemi poiła się tak długo, gdyż, dzięki swym zasadom religijnym, nie mając prawa sądzić pastępków męża, za które on sam był tylko odpowiedzialnym, widziała w nim zawsze półboga, — zaczynaią chwiać się powoli.
Dopóki knowania czasowego władcy okręgu dotyczyły tylko obcych, dopóki jego rubaszne postępowanie ją tylko jedną miały za ofiarę, Katarzyna mogła schylać głowę bez protestu.
Przez okazanie nienawistnej niewdzięczności dla człowieka, który w jej oczach, pomimo wszelkich uprzedzeń, okazał się tak życzliwym i pełnym zaparcia, przez odmówienie Lorencyi na poprawę opinii, co powiedzmy na chwałę włościan, jest u nich prawie świętością, przez podrażnienie jej miłości macierzyńskiej, kupiec zrobił szeroką szramę w zasłonie, jaką żona jego pokrywała się przed nim dobrowolnie.
Ta miłość macierzyńska, przybiera często u wieśniaczki dzikie cechy.
Zajęta pracą, nie miewa ona nigdy prawie dla dziecka, zwłaszcza gdy dziecko to podrośnie, takich oznak czułości, jak kobiety miejskie; ktoby jednak chciał sądzić z większości przykładów w tym względzie, pomylił by się bardzo.
Staje się ona wcale inną, gdy najmniejsze niebezpieczeństwo zagraża tej ukochanej istocie; gotowa jest popełnić nawet zbrodnię, dla ocalenia dziecka.
Katarzyna Bideux była właśnie jedną z tych włościanek, u których uczucie takie dochodzi do szczytu namiętności.
Ten syn był jedyną radością jej życia, pociechą, w smutkach, które pomimowoli trapiły ją niemiłosiernie; jego widok kazał jej zapominać o tej podrzędnej roli, na jaką skażaną była we własnym domu; pieszczoty z nim dodawały jej otuchy i łagodziły cały ciężar jej pracy; uśmiech
dziecka powstrzymywał jej pogardliwą obojętność dla ojca, czynił ją pobłażliwą na jego sknerostwo i traktowanie rubaszne dozgonnej towarzyszki życia; wmawiała w siebie, że przecież wszystko to robi się na korzyść Firmina; była szczęśliwą, że może pracować i cierpieć dla niego.
Wstąpienie tego syna do rezerwy było dla niej potężnem strapieniem; jego odjazd pogrążył ją w prawdziwej rozpaczy.
Odzyskawszy go, nie dopuszczała nawet myśli, ażeby zmuszoną była znowu się z nim rozstać.
Na tym punkcie, wszystkie jej zabiegi skierowane były, ażeby tylko utrzymać syna w przyzwoitej odległości od wszelkich niebezpieczeństw, myśl o których w ciągu dwóch miesięcy nabawiała ją takim strachem, że na samo wspomnienie dostawała nerwowego drżenia; nic nie mogło z niej wyrugować tej uporczywej myśli.
Z naiwnością wszystkich roznamiętnionych, utworzyła sobie plan, którego powodzenie wydało jej się niezawodnem.
Zaraz od pierwszego dnia ulokowała Firmina w pokoiku, przyległym do jej sypialni i nie pozwalała mu wychodzić z domu.
Ponieważ rezerwista wraz z nią po powrocie swoim, przybył do domu w nocy, wyobrażała sobie, że w Magny nikt nie wie o jego obecności, a w razie, gdyby obecność tę wykryto, była gotową dać odpowiedź, że jako ciężko chory, nie mógł żadną miarą połączyć się ze swoim korpusem.
Projekt ten, nie jawnie wprawdzie, zawsze jednak uzyskał aprobatę pana Bideux.
W jego umyśle, pomimo wszelkich kombinacyi materyalnych, przywiązanie do syna zajmowało jeszcze wcale pokaźne miejsce.
Wielkim był gniew, jaki obudziło w nim wyznanie miłości Firmina dla Lorencyi, ale przywykły do zwycięztw nie wątpił, że odniesie tryumf nad tym kaprysem młodzieńca, przelotna ta chmura nie mogła więc zgładzić uczucia, jakie pieściło w sobie takie serce, jak jego.
Kochał go trochę, bo Firmin był jego synem, kochał go bezwątpienia daleko więcej dla tego, że widział w nim swego sukcesora, rzemieślnika, który umiejętnie będzie prowadził rozpeczęte dzieło, gdy jego nie stanie
Rubaszny ten wieśniak miał niesłychaną żądzę wywyższenia się.
Nie majątek, któryby go postawił na stopę mieszczanina, zajmował jego marzenia, sięgał on znacznie wyżej, a chodząc w sandałach wysłanych słomą, marzył o miljonach!
Zmierzywszy całą potęgę małych zysków powtarzających się do nieskończoności, a także wieczny wyzysk maluczkich, uwierzył on w te miliony, które miał zrobić on sam, czy syn, prowadzący dalej jego rzemiosło.
Nie krępujący się bynajmniej poszanowaniem obowiązku i miłości dla kraju, człowiek ten nie przeciwił się obecności Firmina w Magny, zabezpieczonego od kul pruskich i od przeróżnych nieprzyjemności wiejskich, a przytem, było mu wcale na rękę mieć tak cennego pomocnika do zamierzonych operacyj.
Dla tego też nie przeszkadzał zabiegom Katarzyny, dotyczącym ukrycia obecności Firmina w domu rodziciel
skim. Pozwolił jej postępować dowolnie, aż do chwili, w której powołano go do pełnienia obowiązków mera.
Wtedy zadał sobie pytanie, czy ze stanowiska wojskowego, wiedząc o dobrowolnej nieobecności rezerwisty i tolerując jego dezercyę wobec wojny, i najścia wrogów, czy nie naraża syna na straszne złorzeczenie opinii, siebie zaś samego na skompromitowanie.
Pytanie to zaniepokoiło go nie na żarty; że jednak przypadało ono właśnie w dzień wyznaczony, na otwarcie Wielkiej Piwnicy, które go zaabsorbowało w zupełności, odłożył więc decyzyę w tej mierze na dzień następny.
Firmin, zarówno jak matka, zaczął utrącać powoli dawną uległość, do jakiej przyzwyczaiło go wychowanie.
Unikał starannie wszystkiego, co mogłoby wywołać nowe starcie pomiędzy nim a jego ojcem; abnegacyę swoją posunął do tego stopnia, że nawet znosił rubaszne klątwy i złorzeczenia, jakiemi pan Bideux pastwił się nad winiarzem i jego córką; ale wbrew takiemu postępowaniu, postanowienia jego nie zmieniły się bynajmniej.
Gdyby kupiec mógł usłyszeć rozmowy, jakie młody człowiek prowadził ze swą matką, gdy byli sami, poznałby odrazu, że miłostka nie była wcale "słomianym ogniem", jak mniemał.
Przedmiotem tych rozmów była wyłącznie Lorencya.
Katarzyna okazywała się zawsze dość pobłażliwą i wyrozumiałą na ten stosunek syna z Piaffką; obecnie miała ona dla tej ostatniej coś więcej jak życzliwość.
Nie posuwała się bynajmniej aż do zachęcania syna do buntu przeciwko woli ojcowskiej; zalecała mu, przeciwnie szacunek, ale zarazem i cierpliwość, przysięgając mu,
że uczyni wszystko, co od niej zależy, ażeby odnieść zwycięztwo nad uprzedzeniem, o którego niesłuszności odważyła się nawet raz czy dwa razy powiedzieć głośno, nie oskarżając wprawdzie męża, ale też i nie składając winy na dziwny zbieg wypadków.Życzliwość taką ze strony matki, Firmin zawdzięczał dwom okolicznościom.
Pomimo rozprzężenia obyczajów pomiędzy młodzieżą wiejską, o którem mówiliśmy poprzednio, porzucenie jest wypadkiem rzadkim i zawsze surowo karconym przez opinię publiczną.
Postępek taki nie tylko podniecał sumienie uczciwej i pobożnej Katarzyny, ale nie znosiła myśli, że syn jej, a sprawca hańby Lorencyi może się dostać "na ludzkie języki. "
Jej życzliwość dla Piaffki miała inny powód: wobec nowego odjazdu rezerwisty, któremu pragnęła bądź co bądź zapobiedz, miłość była dla niej najpewniejszym pomocnikiem.
Mniemała ona, nie bez słuszności, że młody człowiek nie zdecyduje się nigdy zostawić samą i bez oparcia, tej, która lada dzień mogła zostać matką, i ze ślepym egoizmem, który bywa następstwem gorących uczuć, cieszyła się ze zbiegu wypadków, mogącego zapobiedz temu nieszczęśliwemu odjazdowi.
Przywiązanie Firmina do córki winiarza istotnie było wielkie.
Na prośby matki nie wychodził on wprawdzie w ciągu dnia z pokoju, w którym był zamknięty, ale za nadejściem nocy, gdy pan Bideux znajdował się już w swo
im gabinecie, Firmin wstawał, przechodził koło łóżka Katarzyny, otwierał ostrożnie drzwi, schodził boso ze schodów i okrążając wieś przez ogrody, spędzał z Lorencyą jakiś czas, poczem wracał do domu tą samą drogą i zachowując też same ostrożności.
Już postępowanie takie trwało od tygodnia, a czy to że Katarzyna miała sen twardy, czy też przez dobroć matczyną nie chciała się budzić, dość że niczem nie zdradziła świadomości tych nocnych wycieczek.
W rozmowach z synem nigdy nie wspomniała o nich ani półsłówka.
Atoli, tego samego poranku, w którym postanowiono wypróżnienie Wielkiej Piwnicy, Katarzyna, wstawszy i rzuciwszy okiem do pokoju Firmina, przekonała się, że łóżko, jego jest nietknięte, widocznie więc nie nocował w domu.
Zadrżała od stóp do głowy.
Miałżeby Firmin odejść? A może jest przy Lorencyi? Czy nie stał się czasami ofiarą jakiego wypadku?
Przerażenie biednej kobiety było okropne.
Robiła co mogła, ażeby oddalić od siebie pierwsze i ostatnie z tych przypuszczeń.
Musiał być u winiarza, gdzie albo dzień go zaskoczył, albo dziewczyna zachorowała?
Ta ostateczność nawet przedstawiała pewne niebezpieczeństwo.
Pan Bideux mógł zauważyć jego nieobecność, odgadnąć, gdzie się znajduje, i conajmniej mogłoby ztąd wyniknąć nowo starcie, jak to o którem nie mogła wspominać bez rozpaczy.
Na szczęście, mąż jej, którego zastała chodzącym po podwórzu, zdawał się być niezwykle zajętym; przy pomocy Bedindina i innego człowieka, zajmował się budową płotu z desek, który przystawiony, do wielkiego spichrza, miał być wyciągnięty aż do bramy wjazdowej.
Pan Bideux powitał Katarzynę, jak zazwyczaj, kiwnięciem głowy; poczem, zbliżywszy się do niej, zapytał pocichu:
— Czy na górze wszystko w porządku.
— Tak jest — odparła, ledwie żywa.
— To dobrze. Zamkniesz go w swoim pokoju. Miałaś słuszność, żeś go nie wypuszczała z domu przez ten tydzień, ale teraz ja się nim zajmę.
Co powiedziawszy, nie słuchając wcale odpowiedzi, kupiec zajął się zbijaniem desek.
Katarzyna stała przez jakiś czas na miejscu, jak sparaliżowana.
Oświadczenie męża zrobiło jej pewną ulgę; ale nie mogła pozbyć się myśli, że ukrywając ucieczkę Firmina przed mężem, stawała się pomimowoli wspólniczką syna.
Pierwszy to raz skłamała przed mężem, a myśl o tem przestępstwie, napawała ją niewysłowionym bólem i pomieszaniem.
Wreszcie, ona, co nigdy nie wtrącała się do przyczyn wydawanych sobie rozkazów, gubiła się teraz w domysłach, nie mogąc odgadnąć, co właściwie zmuszało męża do zalecenia, ażeby Firmin pozostawał w zamknięciu.
Gotowa zawsze zapominać o samej sobie, byleby tylko myśleć o synu, chciała pójść go uprzedzić.
Pytała siebie, czy byłoby niemożebnem wprowadzić go tak, ażeby go nie spostrzeżono; ale od chwili gdy na miejscu spalonego sklepu stanęła palisada z desek, na podwórze można się było tylko dostać przez jedną bramę, a właśnie przy bramie tej pracował kupiec.
Zresztą, taka wizyta w dzień biały w domu Klaudyusza Bordier, nie mogła ujść oka ludzkiego; to też, Katarzyna postanowiła przystąpić do zwykłych zatrudnień, ciągle przemyślając nad odpowiednią okazyą, i nie spuszczając oka z męża, ciągle zaniepokojona, czekała.
Pan Bideux był tak zajęty robotą, że oświadczył życzenie zjedzenia śniadania z robotnikami.Śniadanie to składało się z chleba i sera. Katarzyna, która przyniosła jedzenie, zauważyła, że jedząc, mąż jej ciągle szeptał coś do Bedindina.
Dobosz, weselszy niż kiedykolwiek, śmiał się do rozpuku z tego, co opowiadał kupcowi, który nie dzieląc tej wesołości, widocznie jednak podniecał dobry humor dobosza tem, że raczył go słuchać.
Przytem, co chwili przychodzili i wychodzili z podwórza mieszkańcy Magny, liczniej niż kiedykolwiek; zarówno śniadanie jak praca były przerywane przez coraz to nowego przybysza.
Było to skutkiem tego, że sprawa Wielkiej Piwnicy, tak małej wagi napozór po wypadkach z dni poprzednich, wywarła pomiędzy włościanami żywe wzburzenie.
Od czasu gdy Bedindin rozgłosił powzięte postanowienie władzy, włościanie porzucili swoje zajęcia.
Jedni, ci mianowicie, którzy w Piwnicy ukryli tylko niewielką ilość zboża, przyklaskiwali temu przedsięwzię
ciu, mogli bowiem podreperować się trochę; natomiast, ci co mieli w Piwnicy przedmioty znaczniejszej wartości, w obawie nowych rabunków, ostro krytykowali decyzyę władzy.
Wreszcie, stan, w jakim się miały znajdować bogactwa rolne w tej podziemnej galeryi, był przedmiotem nieskończonych komentarzy, a otwarcie, mające nastąpić w nocy równie dawało wiele do myślenia.
Atoli, około pierwszej z południa, Katarzyna, śledząca z okna za tem, co działo się na podwórzu, ujrzała wchodzące dziecko, które szepnęło coś panu Bideux, ten zaś rzucił młotek z ruchem zniecierpliwienia, wyszedł i zniknął po za bramą wraz z młodym posłańcem.
Postanowiwszy, nie tracić okazyi, nad którą czekała od samego rana, pani Bideux zeszła na dół i skierowała sie szybko w stronę bramy; ale, w chwili, gdy ją otwierała, Bedindin zastąpił jej drogę i ozwał się szydersko:
— A więc i wy, obywatelko, chcecie asystować przy chrzcinach?
— Jakich chrzcinach? — Spytała Katarzyna zdziwiona.
— Aha! Więc wam kupiec — mówił dalej dobosz, śmiejąc się w najlepsze nic nie wspominał, że Magny powiększyło się o jednego obywatela? Prześliczna Piaffka zadała tej nocy nie mało trudów akuszerce!
Chmura przebiegła przed oczyma biednej matki, drżące kolana uginały się pod nią; drżenie jej stało się nagle tak żywem, że ręką nie mogła ująć za klamkę; po której próżno biegały jej palce.
— Otwórzcie, otwórzcie mi! — rzekła do Bedindina.
— Otwieram, otwieram, pani Katarzyno — odparł posłuszny dobosz.
Ale pani się zanadto przejmujesz, pani Katarzyno; taka drobnostka nie powinna panią tak martwić. Pan Bideux mówi, że ponieważ nie byliście państwo na weselu, nie odpowiadacie więc za następstwa.
Katarzyna nie słuchała go.
Krokiem tem prędszym, o ile był niepewnym, biegła przez ulicę i przybyła na plac.
Mała garstka ludzi zebraną była przed drzwiami merostwa; przebyła ją nie bez trudu, tak pomięszana, iż nic mogła poznać ani jednego z tych, co ją składali, że nawet nie odpowiedziała na przywitanie Bistraka, który się także znajdował w liczbie gapiów.
Ze dworu jeszcze, usłyszała wybuchy zanadto często słyszanego przez nią głosu, ażeby go nie miała poznać.
Otworzyła drzwi, wiodące do sali, w której mówiono; ale drzwi te podtrzymywano z wnętrza sali.
Od czasu, gdy była pewną, że to ojciec i syn ścierają się znowu ze sobą, szaleństwo podnosiło siły biednej kobiety.
Silnie popchnęła drzwi, wsunęła się do izby i upadła prawie bez ducha na jedną z ławek, błędnym wzrokiem spoglądając na aktorów tej sceny.
Nauczyciel szkółki, sekretarz merostwa, siedział przy biórku, na którem leżała duża księga ludności; z oczyma spuszczonemi, widocznie zaambarasowany, ogryzał koniec pióra, snać, dla powstrzymania się od wybuchu.
Tuż obok niego stał pan Bideux, którego twarz pur
purowa świadczyła, że przechodził paroksyzm strasznego gniewu.
Przed stołem Firmin, wzruszony, rozgorączkowany, chodził po izbie, nie mogąc powstrzymać wielkiego wzburzenia, w jakiem się znajdował.
Dwóch mieszkańców ze wsi, Wincenty Deniau, winiarz, i kowal Brizot trzymało się opodal na uboczu.
Pomimo że rozmowa była hałaśliwą, przerwano ją jednak z chwilą wejścia Katarzyny.
Ujrzawszy tę ostatnią bez życia prawie siedzącą na ławce, młody człowiek przybiegł do matki; ale Bideux; stojąc pomiędzy nim a nią, odepchnął syna.
— Dobrześ zrobiła, żeś przyszła, pani Bideux — zawołał — nigdy obecność twoja nie była bardziej pożądaną.
Córka Bordiera, jak mówią, wydała na świat dziecię płci męzkiej, taka to dola wszystkich panien i ręczę, że we wsi nikogo to nie zadziwi. Ale żarty na bok; oto syn twój jest o tyle nierozsądny, że zjawił się tutaj i przyznał, jakoby ma być ojcom tego bękarta. Ja protestuję temu, ponieważ jest to moim obowiązkiem, i mam nadzieję, pani Bideux, że i ty przyłączysz się do mnie, ażeby mu zabronić do spełnienia podobnej niestosowności.
Katarzyna wyszeptała kilka słów niezrozumiałych. i zaczęła płakać.
— Nie o łzy ja proszę ciebie — rzekł kupiec, ściskając ją za ramię i szczypiąc dotkliwie, czy chcesz, czy nie chcesz wzbronić mu podpisania jego hańby i naszej?
Uszczypnął ją tak silnie, że twarz biednej kobiety skrzywiła się z bólu.
Firmin spróbował raz jeszcze zbliżyć się do niej, ale tym razem ojciec odepchnął go z taką gwałtownością, że zawadziwszy o krzesło, runął jak długi na ziemię.
Katarzyna krzyknęła przeraźliwie; ale Firmin zerwał się, blady i drżący.
— Ojcze — rzekł głosem podniesionym, lubo widocznie hamowanym — żądam, ażebyś z mego powodu nie znęcał sie nad moją matką. Miłości, jaką mam dla niej, dorównywa tylko szacunek mój dla ciebie, ale oświadczam ojcu, że ani jej prośby, ani rozkazy twoje, nie zapobiegną spełnieniu tego, co uważam za swój święty obowiązek!
— Wiwat! — ozwał się szeptem kowal.
Ale wykrzyknik ten znikł wobec nowego wybuchu pana Bideux, który opanowany ponowną furją, złorzeczył Lorencyi, nadając jej, jak wtedy, podczas pierwszej sceny, kwalifikacye najrubaszniejsze, posądzając ją o ladacznictwo i oburzając się na to, co nazywał podłością ze strony syna.
Te klątwy i krzyki musiały pewno dojść do uszu osób stojących na ulicy.
Bideux przypuszczał, pomimo uniesienia, w jakiem się znajdował, że syn wybuchnie równym gniewem i że następstwa tego wybuchu będą mogły odwłóczyć bodaj na jeden dzień spełnienie powziętego przezeń zamiaru.
Ale Firmin, blady, drżący z głową i oczyma spuszczonemi, pozostawał milczącym; pomimo całego bólu i cierpienia, umiał się powstrzymać od odpłacenia klątwami za klątwy.
— Zresztą! Zawołał kupiec kończąc — rozprawiam i unoszę się zbytecznie. Przychodzisz tutaj uznać to dziecko za swoje? Jako mer, mam prawo cię zapytać, co ro
bisz w tej chwili w Magny, zamiast się znajdować w bataljonie. Gdzie jest twój urlop? Pokaż mi swoje papiery? Nie masz ich. Mam prawo cię zaaresztować, pamiętaj, żeś jest dezerterem!
Katarzyna zerwała się z oczyma załzawionemi, pomięszana, a krzyżując ręce, głosem stłumionym z przerażenia wyszeptała:
— Nie wywołuj nieszczęścia, Piotrze, strzeż się, ażebyś kiedykolwiek nie pożałował!
— Nie bój się, mateczko, — odparł Firmin — ojciec nie będzie miał potrzeby aresztować mnie, gdyż nigdy nie zamierzałem uciec z pułku jak podły i że tylko czekałem rozwiązania Lorencyi, ażeby puścić się w drogę i połączyć się z towarzyszami.
Tym razem, Katarzyna, nie bacząc na gniew męża, przyskoczyła do syna; ujęła w objęcia i przytulając go do piersi, rzekła.
— Nie, nie ty nie odejdziesz, ja nie chcę, żebyś mnie opuszczał, nie chcę znosić męk i tortur przez całe dnie i noce, na myśl, że w tej chwili może padasz na pola jakiej bitwy; nie chcę cię widzieć w snach, zakrwawionym; przyzywającym matki, która cię nie słyszy! Nie mogę, czy wiesz, nie moge się na to zgodzić, albo oszaleję! Nie, ty nie odjedziesz, powiedz mi, że nie odjedziesz?
Młodzieniec, ciężko oddychając z wzruszenia, gorączkowo pocałował biedną kobietę.
— Chciałem odejść, nie uprzedzając cię o tem matko. Ach jakże żałuję, że wypadek dzisiejszy nie pozwolił mi tego uczynić! Ale zaklinam cię, matko, miej odwagę i nie odbieraj mi sił, których i ja przecie potrzebuję.
One mi są niezbędne. Czyż wolałabyś, ażeby prędzej czy później spadła na mnie klątwa, gorsza od śmierci, jeżeli się na nią zasłuży?...
— Ale nie myślisz — odparła Katarzyna, która w rozpaczy czepiała się wszystkich gałęzi, że bawisz już od tygodnia u nas i że...
— Och, bądź spokojną, mateczko, odparł przerywając Firmin, który odgadł jej myśli, mój dobrowolny powrót uniewinni mnie w oczach dowódzców; mój kapitan jest zacnym człowiekiem, opowiem mu całą prawdę, jak uwiódłszy dziewczynę, nie chciałem jej opuszczać w chwili, gdy moja obecność była niezbędną. Nie będę nawet karany. Ty jedna tylko niepokoisz mnie, droga matko; musisz zdecydować się na to, w czem mi tak pragniesz przeszkodzić, w przeciwnym bowiem razie, odejdę zrozpaczony.
Katarzyna ukryła twarz w dłoniach i opadła na ławkę.
W trakcie tego, pan Bideux spacerował po sali, mrucząc to do jednego to do drugiego z obecnych, dodając cały suplement klątw pod adresem córki winiarza i rzucając od czasu do czasu groźne wejrzenie na żonę i syna.
Ten ostatni zbliżył się do nauczyciela.
— Panie Blanchard — rzekł doń — pytam się ja pana teraz od siebie, czy pan chcesz czy nie chcesz zapisać w akcie urodzin oświadczenia jakie panu uczyniłem przed chwilą w obecności moich świadków Brizota i Wincentego Denian?
Sekretarz, przybierając minę coraz bardziej opłakaną, gryząc gniewnie koniec pióra, pytał oczyma pana Bideux, jak ma postąpić.
— Zabraniam ci tego, Blanchard, czy słyszysz? Odparł tenże.
— Powinieneś być rozsądny, mój chłopcze — rzekł półgłosem nauczyciel, wyciągając swą długą szyję przez szerokość stołu dla przybliżenia się do Firmina, nie sprzeciwiaj się ojcu; gniewa się i nie ustąpi, na dzisiaj, reprezentuje on mera i trzeba zrobić to, co zechce. Zresztą, co ci tak na tem zależy, mój drogi? Oświadczenie twoje będzie równie dobre za pół roku jak dzisiaj, i gdy powrócisz....
— A jeżeli nie powrócę? Odparł Firmin z powagą. Nie, panie Blanchard, właśnie dla tego, że mogę niepowrócić potrzeba załatwić to dzisiaj; i dla tego właśnie zechcesz pan zapisać natychmiast to, co oświadczyłem w obec moich świadków; prawo tego wymaga!
— Prawo? Co ty mi tam wyjeżdżasz z prawem? Prawem dla syna jest być posłusznym woli rodziców.
Firmin podniósł głowę i poraz pierwszy ośmielił się wytrzymać pałający wzrok kupca.
— Nie, odparł, prawo takie następuje dopiero po tem prawie, które każe ojcu nadać nazwisko swojemu synowi!
Bideux nic nie odpowiedział; wyrwał księgo aktów cywilnych z rąk sekretarza, zamknął ją i włożył pod pachę, a zmierzywszy pogardliwie syna, skierował się ku drzwiom.
Firmin zbliżył się do okna i otworzył je na oścież.
Wieść o starciu ojca z synem rozeszła się po wsi i dość było kilku minut, ażeby mała garstka ciekawych zamieniła się w tłum niezliczony.
— Biorę was wszystkich za świadków bezprawia, jakiego się tu dopuszczono — zawołał Firmin do tłumu. — Zjawiłem się do merostwa, ażeby oświadczyć, zgodnie z wolą najwyższego prawa, że jestem ojcem dziecka, które Lorencya Bordier wydała na świat nocy dzisiejszej. Sekretarz merostwa odmawia mi zapisania tego oświadczenia do księgi, jak nakazuje prawo. Jeżeli zdarzy mi się nieszczęście, wy zaświadczycie, że uznałem syna swego, nieprawdaż?
— Tak! Tak! Brawo, Firmin! Odparły setki głosów i setki rąk złożyły się do oklasków.
Kupiec, rzuciwszy się na syna, odciągnął go od okna j, szalony z gniewu, trzymając go przechylonego po nad stołem, groził mu pięścią; ale ręka jego ujęta nagle w żelazne kleszcze, nie zdążyła spaść na syna.
— Precz z łapami, albo i ja się tu wtrącę! — Zawołał Brizot, zwalniając Firmina. U siebie, możecie, panie Bideux, znęcać się nad rodziną; ale w domu publicznym, wara!
— Brizot, puść ojca, zaklinam cię!
— Panie Bideux, ozwał się znowu Brizot podniesionym głosem, gdybym miał zaszczyt mieć takiego syna, jak wasz, zamiast go potępiać, uściskałbym go raczej!
Co mówiąc, zacny kowal, przycisnął Firmina do swych piersi i złożył na obu jego policzkach dwa głośne pocałunki.
Wtedy manifestacya wieśniaków przeszła w prawdziwy entuzyazm; ale nie trwało to długo.
Dały się słyszeć głosy: "Prusaki! Prusaki! i tłum rozbiegł się we wszystkie strony jak gromada spłoszonych ptaków; jedni starając się dotrzeć do własnych domów,
drudzy dążąc w stronę ulicy, zkąd dały się słyszeć te złowrogie hasła.
Wistocie, przybyły dwa bataliony landwery, idące z Dreux dla połączenia się z wojskami pod Paryżem.
Od tygodnia, wizyty takie były codzienne; oddziały niemców różnej broni przebywały Magny, dążąc to w jedną, to w drugą stronę; ale ponieważ nie zatrzymywały się wcale, ponieważ nawet rzadko kiedy kawalerzyści poili tu konie, zaczęto się już przyzwyczajać do nich, a zamięszanie, jakie z początku powodowała ich obecność, stawało się coraz mniejsze.
Tego dnia jednak, wskutek zamierzonego otwarcia Wielkiej Piwnicy, taka niepożądana wizyta przeraziła najmniej lękliwych.
Gdy szwadron ułanów, przebył zrana wieś całą, o zwykłej godzinie takich przemarszów, i gdy dzień już się miał ku schyłkowi, a niemcy nie pokazywali się więcej, każdy winszował sobie spokoju, z jakim będzie można przystąpić do otwarcia skarbu, a niektórzy proponowali nawet przyśpieszenie tej pracy i rozpoczęcie jej przed nadejściem nocy.
Obecność dwóch batalionów zrujnowała wszystkie nadzieje.
Pan Bideux został uprzedzony w chwili, gdy zamykał szafę, do której schował księgę urodzin.
Wzruszenie jego było nie niniejsze jak podwładnych, gdyż zrozumiał, że przybycie wojska o tak późnej godzinie miało oznaczać chęć przenocowania w Magny.
Atoli, pomimo całego pomięszania, nie zapomniał
otworzyć drzwi do sali, w której miała miejsce scena, opisana przed chwilą.
Katarzyna i Firmin byli sami, siedząc jedno obok drugiego na ławce, trzymając się za ręce i płacząc oboje; syn starał się uspokoić matkę.
— Katarzyno — ozwał się kupiec — ruszaj natychmiast do domu, słyszysz? A co się ciebie tycze, ojcze rodziny, dodał rzucając pogardliwe wejrzenie na syna, to jeżeli dla wyleczenia cię potrzeba będzie małej wycieczki do Prus, znajdziemy i na to sposób!
Poczem, szarpnąwszy silnie drzwiami, wyszedł nie spojrzawszy nawet na syna; nałożywszy szarfę, skierował się w stronę dowódzców wojska, stojących na placu.
Usłyszawszy głos męża, biedna kobieta powstała mimowoli, jak marjonetka.
Gdy wyszedł, postąpiła naprzód, jak gdyby chciała wypełnić rozkaz, dany jej tak rubasznie, ale boleść matczyna wzięła tym razem górę nad uległością, która z przyzwyczajenia stała się u niej automatyczną: opadła znowu na ławkę, a przyciągając syna ku sobie, posadziła go na kolanach i konwulsyjnie przycisnęła go do piersi.
— A więc dobrze! pójdziesz! — Zawołała, przerywając sobie już to dla ucałowania jedynaka, już dla gwałtownego płaczu; pójdziesz, jeżeli chcesz koniecznie, jeżeli tego koniecznie potrzeba. Ale pocałuj mnie, pocałuj mnie raz jeszcze, Firminie! Ach gdybym miała kiedykolwiek żałować, żem się dość nie napieściła tobą, to byłoby okropne! Boże, czy dla tego nam dajesz dzieci, ażeby je zabijano? Czy dla tego każesz je nam kochać bardziej niż siebie samych, ażeby je potem opłakiwać wiecznie? Woj
na! Szatan ją chyba wynalazł! Biedna kobieta jedną ma tylko radość na świecie, jedno szczęście, jedną myśl o dziecku; a i to mają jej porwać! Nie, będę odważną, Firminie, zmuszę się do rozsądku, przyrzekam ci; ale przyrzeknij mi także, iż powrócisz do twojej matki... Ach! dodała, opuszczając ze smutkiem głowę, gdybym cię miała już nie zobaczyć, prędko bym się połączyła z tobą, gdziekolwiek mógłbyś się znajdować!
Jakaś myśl przerwała jej rozpacz; zaczęła nagle szperać po wszystkich swoich kieszeniach.
Niestety! Żona bogacza z Magny znalazła tylko około piętnastu franków w gotówce i prawie ze wstydem wsunęła je w ręce syna.
— Cóż mam robić, mój Boże! — rzekła. Gdybym poprosiła męża, odgadłby, że to dla ciebie.
Nagle, przypomniawszy sobie o zegarku zawieszonym na złotym łańcuszku u piersi, odjęła go i pomimo protestacyi Firmina, włożyła mu go do kieszeni.
— Weź to jeszcze. W razie potrzeby, sprzedasz go, Bideux może się będzie gniewał. Tem lepiej — dodała gorączkowo, przynajmniej będę cierpiała jak ty, bo i ty cierpieć będziesz!
Następnie zaczęła znowu okrywać pocałunkami policzki syna, równie wzruszonego, jak ona.
— Matko! ozwał się Firmin: musiemy się rozstać, bo siły mnie opuszczają. Mój Boże! Nie płacz, że powrócę, przysięgam ci. Czyż chcesz odebrać mi odwagę ty, która mię tak kochasz, i która wiesz, że jej tak potrzebuję? Jeszcze jeden pocałunek mateczko, i powiedzmy sobie, zegnaj nie na zawsze, ale do prędkiego zobaczenia!
Co mówiąc, Firmin wyrwał się z jej ramion, i uciekł nie mając odwagi się obejrzeć, podczas gdy nieszczęśliwa, zgnębiona bólem, rzuciła się do okna, ażeby zobaczyć go raz jeszcze!
XX. PATRIA!
Rozstawszy się z matką, Firmin Bideux skierował się, przyspieszając kroku, w stronę domku winiarza.
Ulica pełną była żołnierzy, którzy, pod komendą wodzów, wybierali sobie kwatery we wsi.
Władza municypalna mało potrzebowała ułatwiać im w tym względzie. Niemcy sami starali się o to, ażeby im było i wygodnie i bezpiecznie.
Podoficer wchodził pierwszy, badał dom gruntownie, wyznaczał liczbę ludzi, mających tu zamieszkać, zapisywał kredą na drzwiach albo na okiennicach numer roty i batalionu, poczem szedł dalej lokować innych.
Firmin przybywał w porę; około tuzina żołnierzy stało z bronią przy nogach przed chatą winiarza.
Mieli oni jednak przewodnika w osobie Gerarda Bedindina, który już to pantominą znaczącą, już to siląc się na zgermanizowanie francuzczyzny, starał się ich namówić, ażeby weszli do chaty, nie czekając powrótu wodza.
— Dobry win tam jest, dobry win, panowie, duży win.
I robił ruch, jak przy piciu.
Grube śmiechy niemców oznaczały, że zrozumieli o co mu chodzi.
Być może, że dla podłości człowieka, który im dawał te wskazówki mieli zasłużoną pogardę, dość że żaden z nich nie ruszył się z miejsca.
Na nieszczęście, dobosz, który zdawał się wielką przywiązywać wagę, ażeby wskazówki jego nie były bezskuteczne, ośmielił się zlekka popchnąć jednego z żołnierzy, stojącego najbliżej bramy.
Ten odwrócił się i z taką siłą uderzył go pięścią, że Bedindin runął pod same nogi Firmina, który właśnie starał się przedostać przez prusaków.
W tej chwili podoficer wyszedł z podwórza.
Był to wysoki mężczyzna o bladej twarzy, okolonej jasnoblond brodą; nosił okulary, a twarz jego, nieco melancholijna, miała wyraz zbyt słodki, ażeby przybrać mogła cechę marsową, nawet pod kaskiem żołnierza.
Spostrzegłszy, że Firmin zbliża się ku niemu, zatrzymał się.
— Panie, ozwał się syn kupca, z tą śmiałością francuza, który nie włada żadnym obcym językiem: żona mi zległa zeszłej nocy; jesteśmy ludzie biedni, a dom jest zbyt mały dla tylu żołnierzy.
Podoficer, uspokoił go znaczącym ruchem głowy, ale nieomieszkał napisać kilku słów niemieckich na drzwiach, poczem oddalił się wraz z oddziałem.
Takie dodanie otuchy i wzrok pełen życzliwości ze strony niemca zastanowiły Firmina; ale śpieszno mu było zobaczyć Lorencyę; wszedł więc do domu.
Akuszerka przyniosła właśnie dziecko do matki i powiadomiła ją o tem, co się stało w merostwie; to też, gdy Firmin przyszedł, Lorencya wyciągnęła doń ręce i długo przyciskała go do piersi.
— Ach jak ja cierpię, bo widzę, że miałeś dużo zgryzoty, ozwała się doń zcicha; ale to wszystko jedno, czuję jakby ogień szczęścia, który mnie upaja, który mi każe śmiać się i śpiewać. Jak mi jest błogo, że już lada dzień będę cię mogła przed całem światem nazywać moim drogim mężusiem! Gdyby ojciec mógł słyszeć twoję obronę, jakżeby żałował, że śmiał cię posądzac o nikczemość! Byłam aż nadto pewna, iż nie opuścisz twej biednej Lorencyi! Gdyby był ojciec, z jakąż ochotą przypomniałabym mu te nasze sprzeczki, jakie prowadziliśmy o ciebie! Ale nic nie straci na tem, że poczeka, nieprawdaż? bo gdy powróci... A te wszystkie baby, które mną tak pogardzały, toż to "będą skakać dopiero! To będzie dopiero pociecha, w dzień naszego ślubu!
Wierna instynktom wieśniaczki, Piaffka długo jeszcze fantazyowała na ten temat.
Ważna sprawa, czy na ślub weźmie białą suknię, czy jaką inną, zajęła sporo czasu w tej gadaninie. Płacz dziecka, które trzeba było karmić, gmatwały jeszcze tę kwestyę.
Wzruszony do głębi zajściem w merostwie, Firmin był smutny i poważny, odpłacał kochance miłością za czułość, ale błagając ją, ażeby się uspokoiła, przypominając
jej przestrogi akuszerki, która tak zalecała spokój i bezwarunkową ciszę.
Biedny chłopiec zapominał o własnych troskach; Lorencya przysięgała, całując go, że już mówić nie będzie, ale znowu zaczynała szczebiotać, a okropność położenia nie pozwalała Firminowi nalegać dłużej.
— Tymczasem — mówiła dalej Lorencya — będziemy zupełnie spokojni; w tej chwili wszystko jest po naszej stronie: twój powrót, odjazd mojego ojca. Ach, gdyby był tutaj, nie bylibyśmy tak swobodni! Nie mogłabym mieć ciebie cały dzień przy sobie! Bo ty nie pojedziesz, jakeś to mówił niedawno, prawda? Teraz nie możesz mnie opuścić! Zabiłbyś jednym ciosem i matkę twoją i żonę. A cóż by się stało z twoim synusiem? No pocałuj go, mój drogi! Jaki on piękny, prawda? I po co miałbyś odjeżdżać? Jesteśmy zwyciężeni, wojna skończona; niech nam dadzą innego cesarza, i niech sobie idą ci prusacy. Co nas reszta może obchodzić? Bismark czy Napoleon, nikt nam nie przeszkodzi kochać się, nikt nas nie pozbawi naszego szczęścia. Niech nas zostawią w spokoju, o to jedno tylko prosimy; niech mi nie zabierają mego mężusia, niczego więcej nie pragnę!
Piaffka, silnie rozgorączkowana, byłaby jeszcze długo rozprawiała z kobiecym egoizmem, który niestety! miał źródło w pomysłach fatalnego roku; ale przeszkodził jej stuk kroków, rozlegających się w pierwszej izbie; dał się słyszeć szczęk broni i głosy, mówiące obcym językiem; zadrżała, wsunęła się pod kołdrę, blednąc ze wzruszenia.
Firmin dorozumiawszy się, że Niemcy powrócili, otworzył drzwi do izby.
Było ich dwóch tylko: podoficer, który tak łaskawie uległ jego prośbie i żołnierz, który zdawał się być jego służącym, gdyż pomagał mu do pozbycia się kasku i szabli, a następnie z praktycznością prawdziwej gospodyni zabrał się do rozpalania w piecu.
Podoficer powitał gospodarza swego skinieniem głowy, nie bez życzliwości, skierował się ku niemu i ozwał się po francuzku z silną przymieszką germanizmów.
Przy powtarzaniu jego słów, nie będziemy silić się na ten żargon, bo moglibyśmy być niezrozumiani.
— Dom ten zatrzymałem dla siebie, rzekł podoficer, żołnierze daliby wam się zanadto we znaki; palą, piją, śpiewają i spać nie dają; to też, umieściłem ich dalej, a sam zamieszkam tu, jestem spokojny i nie robię nigdy hałasu.
Firmin podziękował, a zauważywszy, że niemiec przez drzwi z dziwną sympatyą przypatrywał się młodej położnicy, poprosił go, aby wszedł.
Podoficer zbliżył się do łóżka z pełną szacunku ostrożnością i dość nieśmiało odparł na pozdrowienie Lorencyi.
— Niech się pani nie lęka — rzekł — mego kasku, munduru i nabitej broni, pod tym strojem jest człowiek, a człowiek nie zrobi krzywdy chorej kobiecie i niemowlęciu. O te małe dzieci, ja bym je chciał wszystkie ucałować!
Piaffka, wzruszona, podała mu dziecko od piersi; niemiec ujął je, długo mu się przypatrywał i przyłożył usta do czoła malca, jak mógł najdelikatniej.
— Córeczka? — zapytał.
— O nie! — odparła Lorencya z dumą: — to chłopiec!
Długie westchnienie dobyło się z piersi podoficera; powtórnie pocałował dziecko, poczem oddał je matce; w chwili gdy się odwracał, Firmin dostrzegł, że oczy zaszły mu łzami.
— Pan jesteś żonaty? — Zapytał.
— Ja! — odparł głucho niemiec.
— Może pan także masz małe dzieciątko ?
— Ja!
Co mówiąc, rozpiął mundur i wydobył z worka zawieszonego na piersiach pomięty i potłuszczony pugilares.
Wydobył zeń paczkę listów, i starannie owiniętą; w płótno kopertę, z której wyciągnął fotografię, przedstawiającą młodą kobietę z niemowlęciem na rękach.
— To pańska żona, a to pańskie dziecko, nieprawdaż? — Spytała Lorencya, wpatrując się w fotografię.
— Ja! — Odparł znowu niemiec z wysiłkiem, moja żona i moja córeczka!
Po tych słowach, dwie łzy, starannie dotąd hamowane, spłynęły mu po policzkach, blednących coraz bardziej.
Udał, że poprawia okularów i otarł łzy swą szeroką dłonią.
— Moja żona, prawie jest tak ładna, jak pańska — ozwał się do Firmina, siląc się na wesołość, któraby mogła zopobiedz wzruszeniu.
— O i córeczka także młodziutka — odparł zagadnięty, przypatrując się fotografii z za ramion Lorencyi i odgadując już potroszę powód życzliwości wroga.
— Córeczka przyszła na świat piątego czerwca — ozwał się ten ostatni, biorąc fotografię i znowu starannie kładąc ją wraz z portfelem do woreczka na piersiach. Pan
nie jesteś żołnierzem? — Zwrócił się po dokonaniu tej operacyi do Firmina, jak gdyby chciał się oderwać od myśli, które go zajęły.
Firmin, trochę zmięszany, dał głową znak przeczenia.
— Chory?
— Tak — odparł rezerwista.
Niemiec był o tyle dyskretnym, że nie pytał więcej; ale Lorencya, której rozmowa ta przypominała temat, przerwany przybyciem Niemców, nie mogła pominąć okazyi, ażeby niewyrazić swego oburzenia dla wojny i jej okropnych następstw.
— Tak, tak — zawołała — on jest chory i to całe szczęście; gdyby nie to, to byliby go nam zabrali, tak jak pana zabrano pańskiej żonie i pańskiemu dziecku. Biedna kobieta! Jak ja ją żałuję! Ileż to łez musiała ona wylać po pańskim odjeździe? Czy pan myśli, że nie jest lepiej sto razy umrzeć, niż pytać się co chwila, czy ten, którego się kocha umarł, czy żyje? Ależ to okropne! Niech się biją ze sobą królowie i cesarze, ale niech nam zostawią naszych mężów, niech nam zostawią ojców naszych dzieci; oni do nas pierwej należą niż do nich!
Niemiec słuchał w milczeniu.
Po drganiach, jakie ukazywały się na jego twarzy, wnosić można było, że przemówienie młodej kobiety poruszyło w nim cały stos uczuć, bohatersko stłumionych; ale starał się wszelkiemi siłami pokonać bunt swego serca; był poważny i milczący jak kamień.
— Ale — ciągnęła Piaffka z wieśniaczą gadatliwością — jeżeli pańska córeczka urodziła się piątego czerwca,
to miała zaledwie kilka tygodni, jakeś się pan udał na wojnę?
— Dwa! — Odparł lakonicznie podoficer.
— I pan mogłeś ją opuścić! — Zawołał z podwójnem niedowierzaniem — i żona puściła pana! O tego ja pojąć nie mogę! Gdyby mój mąż tak miał zrobić, wzięłabym dziecko na ręce i chcąc wyjść, musiałby chyba przejść po naszych trupach.
Niemiec podniósł głowę, błysk przebiegł po jasnoniebieskich jego oczach, nieco zamglonych, i pomimo okularów twarz jego przybrała wyraz pysznej energii; ruchem nie bez godności podniósł otwartą dłoń ku niebu i głosem drżącym ale silnym, wyrzekł jeden tylko wyraz:
— Patria!
Nastąpiło długie milczenie.
Pomimo całej trzpiotowatości tej wiejskiej dziewczyny, hasło to, ten wyraz, wystarczający do wyjaśnienia poświęcenia obcego żołnierza wywarł na niej bezwiednie głębokie wrażenie; uczuła, że dreszcz przebiegł jej po całem ciele.
Ten patryotyczny obowiązek, o którym tak często wspominał stary winiarz, a którym młody niemiec był niemniej przejęty, zaczął olbrzymieć w jej oczach i zrodził w niej wiarę w jego potęgę.
Pomięszanie Firmina stało się jeszcze większem, jeszcze widoczniejszem.
Był on szczerym, wyrażając chęć połączenia się ze swym korpusem, twierdząc, że nie ustąpi egoistycznym podszeptom tych, co go kochali, gdy zwierzał się Klaudyuszowi Bordier; nie osłabł także wobec zobowiązania, jakiego podjął się przed wiarusem; pomimo całej ważności po
wodów, jakie zmusiły go do odroczenia chwili odjazdu z Magny, czuł że opóźnienie to jest przestępstwem.
Stanowczość, z jaką niemiec wypełnił swój obowiązek nie mniej okrutny, poniżyła go we własnych oczach; czuł się zawstydzonym wobec tego wroga, który dał mu naukę, jak tłumić należy wybuchy serca, uczucia miłości i ojcowstwa, w chwili, gdy cierpi ojczyzna!
Jak zaznaczyliśmy wyżej, Firmin, pomimo bojaźliwości, jaką zawdzięczał wychowaniu, wcale nie był pozbawionym energii.
Postanowił odjechać; ale byłby może nie raz jeszcze uległ proźbom i łzom Lorencyi, byłby może ostygnął w zapale, gdyby wyciągnęło doń świeżo wydane na świat dziecko; byłby może odwłóczył wyjazd na dzień lub dwa jeszcze.
Przykład niemca dał mu poznać, że wypełnienie obowiązku nie cierpi wahania, a tem bardziej zwłoki.
Jeżeli obawiał się osłabnąć, czyliż nie mógł uniknąć tej walki, odejść, nie uprzedziwszy Lorencyi, nie oglądając się po za siebie?
Gdy podoficer wyszedł z domu dla zajęcia się komendą roty, Firmin znalazł pretekst do opuszczenia pokoju, napisał kilka słów peżegnania na kawałku papieru, w który zawinął zegarek i łańcuszek, jakie dostał od matki; poczem, powrócił i usiadł przy wezgłowiu chorej, którą zastał w stanie widocznego wzburzenia.
Odważne poświęcenie niemca zdziwiło ją więcej aniżeli wzruszyło.
Dla braku oświaty, włościanie mogą instynktownie tylko wypełniać akt bohaterstwa, a nigdy nie zdołają oce
nić wyższości moralnej czynów, natchnionych przez podniosłość uczuć.
Nie mogąc sobie ich wytłomaczyć, stosują je do poziomu swoich maluczkich umysłów, aż wreszcie stają się dla nich obojętni.
Jeżeli Lorencya była ździwioną, dostrzegłszy w młodym niemcu te same uczucia patryotyczne, jakie miał jej ojciec, stary żołnierz, to z drugiej strony była ona zanadto przyzwyczajona do uważania ich za puste wyrazy, ażeby wzruszyć się niemi.
Natomiast, jako kobieta i to kobieta kochająca, nie mogła nie dostrzedz wrażenia, jakie jedno słowo niemca wywarło na Firminie; to też, gdy ten powrócił na miejsce, ująwszy go za rękę, rzekła doń, siląc się na wesołość:
— Powiedz mi, mój drogi, wszak prawda, że on nas bierze za głupszych, aniżeli jesteśmy, ten długi szwab w okularach? Najpewniej, musiał on z dobrej woli opuścić żonę i dziecko, kiedy poszedł na wojnę?
— Dla czego? — Odparł Firmin z powagą. — Z całego jego zachowania się widać, że mówi prawdę. A zresztą, mówił dalej, spuszczając głowę, niemcy kochają swój kraj, tego im nikt nie zaprzeczy. W ich wszystkich pieśniach, które śpiewają podczas marszu, zawsze jest mowa tylko o Niemczech.
Lorencya przerwała mu niecierpliwie:
— Co też ty mówisz! Ładny jest ich kraj! Zawołała; podnosząc głos aż do krzykliwości, jak zwykle, gdy była zgniewaną. Ziemia, która nie daje nic co się nazywa, ani chleba ani wina! Zabijać się dla obrony takiej ziemi, także!... Chociaż nie wygląda mi on na głupca, nie sądzę
iednak, żeby się miał bić dla tego. Najpewniej nie kochał ani żony ani córki, jeżeli porzucił ich; podły człowiek!
Firmin zbladł, a oczy jego unikały wzroku Lorencyi; iednak odpowiedział ze stanowczością, która tworzyła rażący kontrast ze słodyczą jego głosu.
— Nie jest się podłym, gdy obowiązek, jakiego się dopełnia, jest okrutniejszym nawet od śmierci.
Lorencya coraz więcej zniecierpliwiona, nie słuchała go wcale.
— Tak — mówiła dalej — jego odwaga, to obawa tych żandarmów, którzy go nią natchnęli; ale na szczęście my tu nie mamy żandarmów, którzyby zabierali mężów biednym istotom!
— Gdyby twój ojciec był tutaj, Lorencyo, powiedziałby ci, że oprócz żandarmów, jest jeszcze sumienie, które wystarcza ludziom uczciwym.
Młoda kobieta zerwała się z wezgłowia, siadła na łóżku i zawołała z twarzą zrumienioną gniewem:
— Sumienie! Czyż ci to sumienie nie mówi, że byłoby zbrodnią opuszczać nas w takiej chwili? Któż będzie bronić twego dziecka, nie mówię o sobie, któż je będzie bronił przed zemstą twojego ojca, który nie omieszka mścić się na nas, gdy ciebie nie stanie? Ta przeklęta wojna już mi mojego ojca porwała! Tężeli ty odjeżdżasz, nie będziemy mieli nikogo, coby się ujął za nas, coby chciał nas obronić!
— Ale — odparł Firmin z pewnem wahaniem — jeżeli, jak przypuszczasz, byłbym zmuszony do odjazdu, znaleźliby się przecież ludzie we wsi, którzyby się wstawili za tobą. Czyż nie mogłabyś poprosić o opiekę Brizota, tego
poczciwca, który się nikogo nie lęka; Brizot nie pozwoli cię na włos znieważyć, a jego siostra i żona przyjmą cię, jak własne dziecko.
Podczas gdy Firmin mówił, biedna Piaffka mierzyła go wzrokiem do głębi.
Z gestem rozpaczy chwyciła głowę obiema rękami, a kryjąc twarz w kołdrze, zalała się łzami.
Po chwili, łkając, rzekła:
— Boże, mój Boże! On chce nas porzucić!
Boleść jej, przez gwałtowność wrodzoną jej charakterowi, nie miała granic; Firmin silnie wzruszony nie cofnął jednak swego postanowienia.
Przejmujące wzruszenie, jakiego doznał, zaakcentowało silniej jeszcze konieczność niezwłocznego usunięcia się z domu, gdzie nietylko jego wola mogłaby się zachwiać, ale nadto rozpacz Lorencyi mogłaby przybrać coraz groźniejsze rozmiary.
To też, ująwszy ją w objęcia, starał się ją uspokoić i przekonać, że obawy jej są płonne.
Ale, już to dzięki tajemniczemu przeczuciu, już to, że Firmin zdradził kilku niezręcznemi zwrotami kłamstwo, Lorencya odpłacając mu czułością za czułość, nie przestawała wyrzekać i płakać; poczem, z wyborną intuicyą tego, co mogło okazać się zbawiennym środkiem na Firmina, ujęła niemowlę, wydane na świat dnia poprzedniego i śpiące w powijakach, i dopomniała się dlań także o pocałunek.
Biedny Firmin, z sercem złamanem, sam nie mógł się łzom oprzeć.
Hałas otwierających się drzwi położył koniec tej okropnej scenie; do pokoju wszedł Bedindin, a zwracając
się do młodego Bideux, oświadczył mu, że matka jego chce się z nim widzieć, że czeka nań w merostwie i że powinien udać się tam natychmiast.
Wybór tego posłańca, to dziwne miejsce schadzki zastanowiło Firmina i nie wiedział sam, co ma zrobić.
Lorencya przyszła mu z pomocą:
— Idź, idź, mój drogi, zobacz się z matką, jeżeli życzy sobie tego; w ten sposób będzie nas troje, którzy zmusimy cię, ażebyś pozostał.
Firmin nie zdecydował się odrazu, zwłaszcza że dostrzegł na nikczemnej twarzy dobosza złośliwy uśmiech; po chwili jednak przyszło mu na myśl, że dzięki tej okazyi, może opuścić Lorencyę, nie szukając innego pretekstu do wyjścia z domu.
Była wtedy ósma godzina wieczorem; przypuszczał, że z merostwa uda mu się wyjść ze wsi przez jedną z licznych uliczek, prowadzących na pola.
Powiedział więc Bedindinowi, ażeby oznajmił matce, że niebawem zjawi się do niej najniezawodniej.
Chciał jeszcze raz ucałować Lorencyę i dziecko, a zresztą, pragnął jaknajprędzej pozbyć się obecności nikczemnego dobosza.
Zostawszy sam na sam z Piaffką, Firmin uczuł, że go ogarnia dziwna obawa.
Pytał siebie, czy zobaczy jeszcze kiedy te dwie ukochane przezeń tak czułe istoty, marzył o tem, że opuszczając je w ten sposób, może już nigdy nie będzie miał pociechy otwartego żegnania się z niemi!...
Lorencya znacznie się uspokoiła. Widziała ona tyle razy, jak Katarzyna opierała się wyjazdowi syna do armii,
że przy takiej socyuszce nie wątpiła, że uda się wybić z głowy jej kochanka wszelkie zapały patryotyczne.
Uśmiechając się znowu, nagliła go, ażeby poszedł zobaczyć się z matką:
Idźże prędzej, kochaneczku, mówiła; jest to sposobność przyniesienia rai jaknajprędzej dobrej nowiny, ażebym mogła czekać cierpliwiej, spróbuję usnąć, tem bardziej, że czuję się trochę zmęczoną.
Firmin robił nadludzkie wysiłki, ażeby ukryć swoje pomięszanie.
Pomimo jednak całego wzruszenia, nie zapomniał wsunąć pod poduszkę Lorencyi zegarka i papieru, na którym skreślił poprzednio wyrazy pożegnania dla tej, ktorą nazywał swoją żoną.
Co uczyniwszy, długo ją trzymał w objęciach, pokrywając jej twarz i ramiona pocałunkami, których zdawał się być nienasyconym, podczas gdy Piaffka zachwycona, ale i figlarna zarazom, podniecała jeszcze oporem jego roznamiętnienie.
Nareszcie, usta jego zatrzymały się raz jeszcze na ustach młodej kobiety, rzucił ostatnie wejrzenie na owinięte w powijaki dziecko, poczem, z gwałtownym wysiłkiem przerywając wahanie, wybiegł.
Lorencya, wyciągając się w łóżku wołała doń:
— A powracaj jaknajprędzej!
Czas już był wielki, ażeby Firmin wyszedł; zaledwie zamknął drzwi, wiodące do jej pokoju, siły go opuściły, a w zbytku wzruszenia, upadł na ławkę.Łzy, z takim wysiłkiem powstrzymywane dotąd, lunęły potokiem po konwulsyjnie drgającej twarzy młodzieńca.
Podoficer niemiecki wrócił do domu i znajdował się w izbie.
Siedział na krześle pomiędzy stołem i kominkiem, w tem samem miejscu, gdzie zazwyczaj siadywał stary Bordier.
Ogień wesoło buchał na kominku; na stole stała butelka wina do połowy próżna i szklanka upita również do połowy, pośrodku zaś mała fotografia, którą pokazywał młodym ludziom, a którą czarny portfel skórzany podpierał tak, że stała prawie prostopadle.Żołnierz długo wpatrywał się w postacie tych dwojga istot; ale niekiedy odrywał się, dla zaspokojenia wymagań podniebienia: ujmował szklankę, podnosił ją do wysokości światła, patrzył na promienie, łamiące się w smakowitym płynie, wąchał, smakował z widocznem znawstwem, poczem ujmując fajkę powracał do swych oględzin, otoczony kłębami dymu.
Atoli, przy wejściu Firmina do izby, powstał i zbliżył się doń z uśmiechem.
Dostrzegłszy łzy i twarz zmienioną przybyłego odstąpił ździwiony.
Chciał mówić, ale Firmin, wskazując na pokój Lorencyi, położył palec na ustach.
Niemiec zrozumiał prośbę, podał mu rękę, uścisnął ją serdecznie, a pociągając go do kominka, wskazał mu krzesło wprost siebie i rzekł zniżonym głosem:
— Pan chcesz odjechać?
Firmin skinął głową na znak twierdzenia.
— I pan także opuszczasz żonę, opuszczasz dziecko? O, nieszczęście, wielkie nieszczęście!
Podoficer powiedział to tak szczerze, że Firmin już; przedtem ujęty jego życzliwością, ośmielił się zaufać jego szlachetności.
— Patria, powtórzył, nie tak solennie jak tamten, ale głosem głuchym a jednak stanowczym i zrezygnowanym.
— Och, patria! — odparł niemiec, podnosząc oczy ku niebu, jakby chciał je wziąść za świadka tego strasznego poświęcenia, do którego zmusza ich obowiązek.
Potem, zamyślił się i pogrążył w głębokiej rozwadze; jego oczy przebiegały z młodego człowieka na mały wizerunek, któremu przypatrywał się długo.
Milczenie to trwało dopóty, aż Firmin powstał; ale podoficer, przycisnąwszy do ust fotografię, którą miał przed sobą, podał mu ją.
— Pan i ja jesteśmy żołnierzami, rzekł doń; na wojnie, gdybym mógł pana zabić, to pana zabiję; ale pan masz żonę, pan masz dziecko, jak ja; jesteś pan jak ja nieszczęśliwy; tutaj jesteśmy braćmi.
Co mówiąc, napełnił winem drugą lampkę i podał mu ją, stuknął o nią swoją szklanką tak, że dno tej ostatniej dotknęło wierzchniego brzegu pierwszej.
— Za pańskie zdrowie, za szczęśliwy powrót, towarzyszu — rzekł niemiec, poczem, schylając się w stronę Firmina i jeszcze zniżając głos, dodał:
— Pan jesteś synem burmistrza, mera, nieprawdaż ? Pański ojciec sprzedaje dużo owsa intendentowi Petermanowi a meinherr Petermann dobrze żyją ze zwierzchnikami; w sztabie głównym niczego mu nie odmówią.
— Do czego pan zmierza? — Zapytał Firmin, ździwiony temi słowami niemca.
— Pan jesteś rezerwistą — ciągnął niezmięszany podoficer: rezerwista, którego nasi żołnierze spotkają winien, być aresztowany. Przed chwilą przychodził tu jakiś człowiek i wołał pana do merostwa? Merostwo będzie pierwszą stacyą, z której powędrujesz pan do Berlina.
Pomimo całego zdumienia, Firmin znał aż nadto dobrze swego ojca, ażeby nie zrozumieć, że wypełnił już groźby swoje, wydając go w ręce wrogów.
Uśmiech ironiczny, jaki dostrzegł na ustach Bedindina potwierdził prawdziwość tego spostrzeżenia.
Jednakże przeraziło go ono tak dalece, że w rysach jego twarzy widać było straszną zmianę.
— Och! — Ozwał się podoficer, chcąc rozwiać w młodzieńcu to, co przyjął za znak niedowierzania: — Żołnierz nigdy nie kłamie wobec kolegi. Gdy opuściłem państwa, udając się do mojej roty, meinherr Petermann i burmistrz przy mnie prowadzili żywą rozmowę.
Pomimo, że źle mówię po francuzku, zrozumiałem ich doskonale. Burmistrz, mer, to pański ojciec. On to właśnie mówił, że chętniej wolałby, ażebyś się pan znajdował w Prusach, aniżeli w pułku francuskim. A potem mówił o pańskiej żonce Petermanowi. Nie chce żebyś się pan żenił, pogardza tem małżeństwem.
Przyszła kolej na Firmina, uścisnął z całą serdecznością dłoń swego nowego przyjaciela.
— Nigdy nie zapomnę przysługi, jaką mi pan oddałeś — zawołał z wylaniem: — wybawiłeś mnie pan od hańby. Czyż później nie mogliby mnie oskarżyć, żem się dobrowolnie dał uwięzić, ażeby tylko uniknąć wojny? Cała sromota tego układu spadła by na moją głowę? Nigdy
nie zgodzę się na to. Muszę im umknąć, za jaką bądź cenę! Gdy się nie zjawię do merostwa, ojciec mój najpewniej wskaże ten dom, i tu przyjdą mnie zabrać ! A moja biedna Lorencya, przed którą ukryłem mój projekt z takim trudem; gdyby mnie aresztowano przy niej, mogłaby życie postradać!
Niemiec, wpółleżąc na krześle, spoglądał na młodzieńca wzrokiem pełnym litości. Wlał do obu lampeczek resztę wina z butelki i trącając jednę o drugą z tą samą ceremonją jak przedtem, wstał:
— Tak, tak, powiedział: ten dom może za chwilę stać się tem, czem merostwo, drogą do Niemiec, jeżeli ptaszek nie frunie prędko, bardzo prędko, może się złapać!
Co mówiąc, zarzucił na plecy Firmina starą sukmanę wojskową, a na głowę włożył mu czapkę żołnierską; poczem, chcąc się wytłomaczyć, rzekł:
— Nie obawiaj się pan; ja nie powtórzę tego com słyszał; a zresztą król Wilhelm jest dość mocny, ażeby się miał obawiać jednego wroga więcej. Ruszaj więc, kolego, niech cię Bóg prowadzi, a powracaj szczęśliwie do swej biednej żoneczki i twego biednego dzieciaczka.
Firmin uścisnął serdecznie rękę, którą wyciągnął doń podoficer.
— Wypadki wojenne może zetkną nas kiedy ze sobą; ja wypełnię mój obowiązek, a pan swój; jednego tylko pragnę, ażebym z chwilą nadejścia pokoju, mógł podziękować panu przyjacielskim pocałunkiem.
Wtedy, podczas gdy niemiec, postawiwszy drugą butelkę na stole, pogrążył się znowu w zadumie, Firmin wyszedł ostrożnie z domu.
Był czas wielki po temu.
Nie zrobił stu kroków, gdy usłyszał miarowe kroki oddziału żołnierzy, zmierzających ku niemu.
Oddział składał się z dwunastu ludzi.
Poznawszy pomiędzy nimi Gerarda Bedindina, który im służył za przewodnika, nie mógł wątpić o celu ich wędrówki.
Przeszli w odległości trzech kroków od niego; ale starannie ukryty w cieniu domów i dzięki przytem mundurowi pruskiemu, zdołał zejść im z oczu.
Nieco dalej, przeskoczywszy przez płot jednego z ogrodów, znalazł się we wsi.
Pozbywszy się niemieckiej sukmany, nie tyle niepotrzebnej ile kompromitującej, skierował się na wschód, ażeby dotrzeć do Normandyi, gdzie najście wrogów nie zostawiło jeszcze zbyt wielkich śladów i oddziały straży narodowej znajdowały się stosunkowo dość blizko siebie.
XXI. CZARNY MIESIĄC.
Straszny był Grudzień roku.
Zdawało się, że zima, ten nieubłagany wróg francuzów z roku , zawarła sojusz z niemcami, ażeby bądź co bądź pokonać naród francuzki.
Już nie z nieprzyjacielem trzykroć liczniejszym i potężnym przez swe wyćwiczenie wojskowe i prawidłową organizacyę, musieli walczyć młodzi rekruci, źle odziani, bez amunicyi, bez broni nieraz: dziś miotali się oni wobec okropności zimy, która niegdyś, przed laty, zamieniła w bandę zbiegów to, co nosiło szumne miano Wielkiej Armii!
Te dzieci, ci zaimprowizowani żołnierze, ci ludzie powołani do walki przez pospolite ruszenie, ci ochotnicy przyzwyczajeni do wszelkich rozkoszy wypoczynku, zmuszeni byli w ciągu trzech tygodni, podczas zimna, dochodzącego do stopni, odbywać długie przemarsze po śniegu, biwakować w zaspach, wlec się i konać na tem mroźnem posłaniu.
Zwycięzcy z roku przeszli do legendy.
Nowi obrońcy ojczyzny zasłużyli także na rozgłos w potomności; zwyciężani nawet, nie okazali się oni mniej bohaterskimi od zwycięzców!
Namiętności polityczne doprowadzają nieraz opinię do sądów niesprawiedliwych; ale zdania, wypowiedziane w takich okolicznościach, są zazwyczaj stronne; niebawem już nastąpi chwila, w której żaden francuz nie będzie mógł nie oddać czci należnej pamięci tych, którzy nigdy nie rozpaczali w chwilach rozpaczy.
Pomimo całej okropności, całego ogromu klęsk, będących następstwem obrony, sława winna zawsze otoczyć imię tych, co potrafili wynieść swe serca po nad zwykły poziom i zrozumieli, że kraj, który nosi miano Francyi może paść tylko z mieczem wzniesionym do góry.
Orlean został odebrany, później jednak stracony znowu; po żywej utarczce pod Marchenoir, cofnięto się noga
za nogą aż do Mans gdzie wojska francuzkie nową poniosły klęskę.
Tylko energii narodowej nie można było zwyciężyć.
To nagłe, to nieprawdopodobne następowanie po sobie katastrof takich, jak pod Wissemburgiem, Reichshoffen, Forbachen, Sedanera, Metzem etc, trzymało francuzów zawsze na nogach; pomimo że tyle tysięcy ludzi pokrył całun śmierci, że wodzowie pułków francuzkich znajdowali się w rękach wrogów, Francya miała jeszcze, miała zawsze gotowych do boju żołnierzy.
W miarę jak jedna mogiła otwierała się dla przyjęcia poległego wojaka, zdawało się, że stara ziemia Gallów wydała zaraz na świat drugiego, gotowego poledz jak pierwszy.
Nowe armie zostały zebrane na północy i wschodzie, a patryoci, bardziej drżący niż wystraszeni, pocieszając się, że ostatnia z nich została przeznaczoną do walki na terytoryum ogołoconem przez wojska nieprzyjacielskie, zapominali niestety o rzeczywistości i pieścili tę nazbyt ułudną nadzieję!
A rzeczywistość ta, może nadto dziś zapomniana istotnie była straszną nawet dla tych, których wiek albo okoliczności trzymały po za obrębem walki.
Trzeba było przeżyć te dnie żałoby, ażeby ocenić cały ogrom ich okropności.
Pułk czy batalion niemiecki, zawładnąwszy miastem czy wsią, odłączał cię od reszty świata.
Wtedy nieszczęścia przeszłości i obawa o przyszłość bledły w obec gorączkowego gniewu, jaki cię ogarniał.
Wyjść, nie można było! Na każdym kroku, na ulicy serce się krajało na widok tych nienawistnych mundurów.
Nawet samotności, tej jedynej pociechy jeńca, mieć nie było można! Dozorca odprowadzał cię aż do wrót więzienia !
Będąc panem w twojem mieszkaniu, narzucał ci się ze swą obecnością; jeżeli stanowisko pozwoliło ci osiągnąć odosobnienie w jakiej komórce, którą on pogardził, to i wtedy nawet jego szorstkie wyrazy, jego ciężkie kroki, brzęk jego uzbrojenia na bruku, mówiły ci o jego obecności !
Z Paryża mało było nowin; z prowincyi nie było ich wcale.
Nawet miejscowe stosunki przerwały się powoli; gdyby były podtrzymywane, to mogłyby tylko powiększyć boleść, jakiej doznawano i smutki, jakie przenoszono z takiem pognębieniem.
Zdarzyły się chwile takiej rozpaczy, że zapytywano siebie, czy to sen, czy rzeczywistość?
Niekiedy, rzadko jednak, jakieś zjawisko podniecało odwagę nieszczęśliwych męczenników.
Dzikie krzyki, tentent galopujących koni, odgłos wystrzałów wywoływały cię z domu.
Przed oczyma twemi przebiegała jak huragan horda jeźdźców, wrzeszcząc, gestykulując, brzęcząc fuzjami i od czasu do czasu strzelając w stronę obłoków.
Patrząc w tym kierunku, można było dostrzedz balon, błyszczący jak punkcik złoty, przy świetle wschodzącego słońca, i kierujący się w stronę południa.
Wrażenie nie daje się opisać: można byłoby mniemać, że ten balon, to głos z Paryża, przemawiający do ciebie; serce omal nie wyskoczyło z piersi; powieki zachodziły łzami; ten punkt, połyskujący jak meteor, śledzono oczyma dopóki się dało, a gdy znikł nareszcie w oddali, spostrzegano się, widząc, jak żołnierze zirytowani powracają z bezskutecznej wycieczki, a na odgłosy ich szalonego "hura"! odpowiadano okrzykami: "Niech żyje Francya!"
W Magny, jak i w pozostałej części zajętego kraju, nadzieja była w agonii.
Przez październik i część listopada podtrzymywało ją echo walk, staczanych w okolicy; dopóki armja francuzka znajdowała się w pobliżu, sądzono, że wypadki wojenne zapędzą ją w te strony.
Ale te głuche odgłosy armat słabły z dniem każdym, aż nareszcie ucichły zupełnie.
Wprawdzie, około połowy grudnia usłyszano je znowu.
Tym razem było to w stronie Paryża; to też, te ponure odgłosy z pod murów stolicy mogły tylko dorzucić jedną jeszcze rozpacz do wszystkich dotychczasowych rozpaczy !
Było to właśnie w chwili, gdy ziemia stała się równie ponura jak dramat.
Wieś pokryta była grubym płaszczem śniegu; pola, łąki, winnice znikły pod tym białym całunem i tylko gdzieniegdzie widać było ciemne tło wzgórzy świadczących o nierówności płaszczyzny.
I tylko kiedy nie kiedy, można było dostrzedz na tym smutnym pejzażu kilka istot żyjących; były to małe
oddziały żołnierzy, maszerujących po drogach; były to stada kruków, kraczących w kilku zakątkach płaszczyzny; ubrani czarno, jak jedni tak drugie, pierwsi szukali żeru pomiędzy żywemi, drugie szukały trupów.
Przedłużanie się okupacyi odniosło tryumf nad obojętnością wieśniaków; filozofowanie, z jakiem tylu włościan występowało w początkach wojny, znikło zupełnie.
Pomimo strasznych doświadczeń losu, jakim ulegli mieszkańcy Magny, już to przez zrabowanie ich mienia, już przez obrócenie w perzynę ich domostw, nie mogli oni jednak strawić tych ciągłych przemarszów żołnierzy pruskich, z któremi zmuszeni byli dzielić resztę mienia, ocalonego na zgliszczach, a nieraz nawet i kawał chleba, który z takim trudem zebrali.
Pewien rodzaj boleści niemateryalnej zaczął się przyłączać do tych przeciwności pozytywnych.
Zwycięzcy zanadto dawali się im we znaki, ażeby nie mieli pogardzać niemi.
Obecność niemców stała się dla nich bardziej nienawistną, aniżeli nazajutrz po strasznej egzekucyi, jakiej ulegli; ale natomiast, z niezwykłym rozsądkiem, będącym charakterystyczną cechą tych poczciwców, niczem nie zdradzili swej boleści, że pomiędzy sobą mają człowieka, którego handlowe stosunki z nieprzyjacielem nie były już dla nikogo tajemnicą.
Tym człowiekiem był Jan Piotr Bideux.
Świetny rezultat pierwszego interesu, jaki załatwił z intendenturą niemiecką, pod protektoryatem swego przyjaciela Franciszka Minarda, upoiły go aż do szaleństwa.
Rozporządzając, dzięki przetargom wewnętrznym, olbrzymią ilością owsa, sprzedawał go za cenę dwa lub trzy razy większą, aniżeli go owies kosztował; ta szlachetna administracya gotowa była brać po tych cenach wszystko co chciał, co tylko mógł jej dostarczyć.
Takie oferty, takie cudowne zyski przedstawiały majątek, nie w dalekiej przyszłości, nie zdobyty wytrwałą pracą, i nadzwyczajną oszczędnością, pobierając do od sta, za pożyczki w gotówce, albo oszukując na wadze i gatunku sprzedawanego towaru, nie; było to bogactwo natychmiastowe, które mogło stać się źródłem złota, płynącego w ciągu kilku miesięcy; było to urzeczywistnienie snu, jakim kołysał się, nie śpiąc, w ciągu lat trzydziestu.
Gdyby kupiec z Magny miał był skrupuły, z pewnością cofnął by się przed takiem zjawiskiem; ale widzieliśmy, że gdy szło o handel, sumienie jego milkło i patryotyzm nie mógł go powstrzymać.
Wahanie jego było jedynie tylko skutkiem obawy; gdy się tej pozbył, marzył wyłącznie już o postawienie się na szczycie tego dostatku, jaki mu się nastręczał.
W tym celu, należało rozwinąć działalność, na którą nie pozwalał mu już ani wiek, ani zbytnia otyłość; zaczynało mu już sił braknąć.
W ciągu tych dwóch miesięcy pracował dniem i nocą; jadł stojąc, chodząc pośpiesznie, jeżeli stał, lub jadąc na wózku
W ciągu tego czasu, kto wie czy trzy razy odpoczywał w łóżku.
Zawsze w drodze, już to dla zebrania, już dla sprzedaży towaru — nie zatrzymywał się w Magny, chyba tylko
dla zajrzenia do składów lub dla wzięcia złota, którego domagało się to olbrzymie przedsiębiorstwo.
W tych chwilowych pobytach, mało się zajmował Katarzyną Bideux, która opiekowała się domem i do której, od chwili sceny w merostwie, nie odzywał się wcale, chyba tylko wtedy, gdy wymagały tego interesy handlowe.
Po wyjeździe Firmina, niezwykła zmiana nastąpiła w charakterze i w życiu biednej kobiety; zdawało się, że syn odchodząc, zabrał ze sobą duszę swej matki.
Siedząc po za kantorkiem w sklepie, obsługiwała klientów, odbierała pieniądze, nie zawiązywała z nimi żadnej rozmowy, nieczuła na dowcipy, na przymówki tak zwykłe u włościanek i słuchała ich, nie zdradzając ani jednym rysem twarzy, że słyszała, o co im chodziło.
Zmarszczki na czole, wklęśnięcia na jej twarzy zwiększyły się niepomiernie; sińce pod oczyma rozszerzyły się nadwyraz; jej cera żółta przybrała barwę hebanową, a nerwowe drgania, wstrząsające nią co chwila, dochodziły do takich rozmiarów, że nie mogła już nalać z flaszki jakiego płynnego produktu nie rozlawszy go na kantorku.
Powiedziała o tem mężowi i prosiła go o pozwolenie przyjęcia pomocnicy.
— Dobrze — odparł szorstko Bideux, ale z warunkiem, że będziesz zawsze obecną przy sprzedaży; w handlu można tylko zaufać własnym oczom; inaczej, nigdy się nie uniknie kradzieży.
Atoli, nawet wzrastająca szorstkość, z jaką była traktowana, opór, z jakim JanPiotr postanowił nie odzywać się do niej, nic nie mogło zmniejszyć jej godnej podziwu rezygnacyi.
Zawsze uległa i potulna, zawsze oddana zabiegom przy gospodarstwie, pomimo że ciągła nieobecność męża ieszcze bardziej powiększała ranę w jej sercu, nigdy nie wydała szeptu goryczy, nigdy nie skarżyła się na losy; jedynie tylko uwielbienie połączone z czułością, jaką objawiała dawniej dla męża, dziś, dzięki ostatnim wypadkom, zmniejszyło się o wiele.
Głos jej małżonka i pana stracił już dar wywoływania błogich dreszczów w jej ciele; z suchem okiem patrzyła na jego odjazd lub powrót.
Gdy spojrzenia ich spotykały się ze sobą, spuszczała powieki i nie podnosiła ich długo.
Od czasu odjazdu Firmina, nigdy nie było o nim mowy pomiędzy mężem i żoną; kupiec zdawał się zapominać o tem, że miał syna.
Raz tylko, gdy jeden z woźniców zażądał odeń rachunku w chwili odjazdu partyi owsa, przez co wprawił go w wielki ambaras, kupiec rzekł do Franciszka Minard, który przybył właśnie i zaproszony został na lampkę wina:
— Ach gdyby mój nicpoń Firmin pilnował swego obowiązku, nigdy nie straciłbym tysiąca franków, któreby dostały mu się kiedyś po mnie! Jak sądzisz, Franciszku, czyż nie lepiej by to było, aniżeli lecić na złamanie karku i na nędzę do tych włóczęgów rezerwistów ?
Handlarz bydła nie omieszkał przyznać słuszności temu zdaniu; ale ze swej strony, skorzystał z okazyi, ażeby udzielić koledze wiadomości o synu.
Zapędzony interesami do Corbeil, spotkał pewnego młodzieńca ze swej okolicy, który był jeńcem niemców.
Wybadawszy go, dowiedział się, że korpus w którym znajdował się młody Bideux, maszeruje teraz po Normandyi; korpus ten, mówił, przyjął udział w kilku bitwach pomiędzy Louviers i Rouen; ale więzień upewnił go, że Firmin, którego widział na kilka dni przed dostaniem się do niewoli, ocalał i że cieszy się jaknajlepszem zdrowiem.
Podczas gdy Franciszek Minard mówił, postać Katarzyny zmieniła się do niepoznania; oczy jej przybrały nieruchomy zachwyt; usta otwierały się jakgdyby dla wypuszczenia zbytku radości, która przepełniała jej serce; piła te słowa, upajając się niemi, nie mogąc się nasycić; handlarz bydła już skończył, a ona jeszcze słuchała!
Wmięszanie się JanaPiotra przywróciło ją do przytomności.
Ujęła butelkę, chcąc nalać wino, ale jej drżenie, podwojone wzruszeniem, było tak wielkie, że wino polało się strugą po stole.
Mąż wyrwał jej tę butelkę z niecierpliwością; napełnił obie lampki i nie wspominając już wcale o tem, co opowiadał Minard, zwrócił rozmowę na ulubiony temat swych operacyj.
Jednakże, w kilka chwil potem, przybycie kilku wozów ze zbożem, zmusiło kupca do wyjścia na podwórze i Katarzyna została sama z handlarzem bydła.
— Panie Minard, ozwała się doń z pośpiechem, jakgdyby chcąc skorzystać z okazyi, która mogła była trwać niezbyt długo: czy list, oddany na pocztę w Wersalu mógłby dojść do rąk żołnierza?
— W Wersalu nie, pani Bideux; ale list oddany w mieście albo we wsi, gdzie nie ma prusaków, dojdzie na
pewno. Chcesz pani napisać do swego syna, nieprawdaż? Będę pojutrze w Tours, daj mi pani to pismo, a nie jestem mężczyzną, jeżeli komis pani zostanie bez skutku.
— Bo widzi pan ja nie tyle list, ile to chciałam mu posłać.
Co mówiąc, wyjęła z zanadrza dwa bilety po sto franków, obwinięte w kawałek dziennika, i podała je Handlarzowi bydła.
— Do licha! — Odparł tenże, śmiejąc się basem; widzę, że luidory mierzą się teraz u państwa garncami. Nie wątpię, że źródło tych pieniędzy jest cokolwiek podejrzane.
— Przysięgam na honor uczciwej kobiety, panie Minard — zawołała Katarzyna z żywością — mylisz się pan! Te pieniądze nie należą do mego męża! Zanim pan zaczniesz przypuszczać, wolę odrazu powiedzieć, zkąd one pochodzą: są to pieniądze, otrzymane ze sprzedaży części mej wyprawy, która, pochodząc od moich rodziców, jest przecie moją własnością, i sądzę, że mogłam nią rozporządzać do woli, bez uchybienia obowiązkom żony!
Normandczyk niemógł się nie roześmiać, słysząc tak naiwną delikatność.
Nadto sceptyczny, ażeby wierzyć w wieczną miłość, nie pozbywał się słodkiej nadziei, że spadkobierca Bideuxa zostanie jego zięciem.
Będąc przyjacielem i powiernikiem męża, nie wątpił, ze zamiary na tym punkcie doprowadzi do skutku; uważał jednak za stosowne zaskarbić sobie także względy żony, gdyż tym sposobem mógł być jeszcze pewniejszym powodzenia.
To też starał się uspokoić wzruszenie, które go tak ździwiło; zapewnił ją, że wierzy, iż pięniądze, które posyłała, są jej własnością, i nie omieszkał dodać, że pani Bideux, jako wspólniczka dobra mężowskiego, mogła była przecie powstrzymać się od sprzedaży swych łyżek i zaczerpnąć z kassy wspólnej.
Nie dość tego: obwiniał surowość ojca, którego nazwał skąpcem i ponownie przyrzekłszy Katarzynie, że jej list i pieniądze dojdą do miejsca przeznaczenia, zostawił ją nieco pocieszoną.
Pomimo że Jan Piotr Bideux mało napozór zajmował się synem, i mimo swych licznych zajęć, niemógł jednak niekiedy nie wspomnieć o nim.
Szczęście, z jakiem Firmin uniknął machiawelskiego planu, który rozłączając go z Lorencyą, miał zachować spadkobiercę pp. Bideux, od wypadków wojennych spotęgowało jeszcze nienawiść kupca dla kochanki syna; nienawiść ta ujawniła się przy kilku sposobnościach.
Oddział, do którego należał podoficer, który otoczył taką życzliwością młodych ludzi, oddalił się nazajutrz; ale inno roty niemców zatrzymywały się w Magny, a Jan Piotr Bideux, będąc zawsze u steru władzy municypalnej i wiedząc, że Piaffka jest ściśle osamotnioną, lokował u niej żołnierzy najhałaśliwych i najordynarniejszych.
Wypędzona ze swej izdebki i z własnego łóżka, oszołomiona wymaganiami, którym zadość uczynić nie była wstanie, zmuszoną była usunąć się z dzieckiem do tłoczni i tam ukryć w słomie, ażeby siebie i dziecko ochronić od zimna, które, w ciągu kilkunastu nocy, było okropne!
Pewnego dnia, gdy natrętni żołnierze domagali się od niej wina, którego nie miała, ulękłszy się pogróżek, zostawiła do ich rozporządzenia cały dom i zgodnie z radą Firmina udała się pod opiekę Brizota.
Przyjęta jak siostra przez poczciwego kowala i tu jednak nie uniknęła knowań nieubłaganego kupca.
Puszczono w obieg najohydniejsze plotki i pomimo całego ich nieprawdopodobieństwa, plotki te znalazły posłuch wśród łatwowiernych wieśniaków.
Zaczęto ją podejrzywać o występne stosunki z człowiekiem, który ją przytulił, a żona Brizota dostała kilkakrotne ostrzeżenie o zdradzie, której, jak mówiono, stała się bezwiednie ofiarą.
Pomimo całego ogromu smutku, w jaki pogrążył ją odjazd kochanka, pomimo całego zaniepokojenia wskutek braku wiadomości o nim, Lorencya. jak wszystkie młode wieśniaczki, bolała ciężko nad temi posądzeniami i nieraz gorzkiemi zalewała się łzami.
Rozpacz jej powiększyła jeszcze stokroć jedna najświeższa nowina.
Klaudyusz Bordier nie powracał do Magny; wiedziano tylko, że przyłączył się do wolnych strzelców w lasach de Dreux.
Od czasu do czasu odgłos jakiego waleczniejszego kroku tego małego oddziału, obiegał okolicę i ożywiał dawne uwielbienie wieśniaków dla ich współobywatela.
Dowiedziano się, że musieli się cofnąć aż do Senonches i wałęsać się po jego niezmierzonych obszarach; nareszcie, pod koniec grudnia rozeszła się straszna wiadomość i opowiadano, że cały oddział, wciągnięty do głębo
kiego wąwozu przez jakiegoś zdrajcę, został w pień wycięty i że w liczbie poległych znajdował się też Afrykanin.
Wiadomość ta doprowadziła Lorencyę do szalonej rozpaczy.
W gruncie rzeczy i pomimo zboczeń w swym charakterze, miała ona dla ojca, tak dobrego, tak miłego ojca, szczere i głębokie uczucie; a przytem egoizm włościanki był w niej nadto dotkliwie draśnięty, gdyż nigdy nie uczuwała całej doniosłości opieki, jakiej teraz pozbawioną była.
Jeden tylko Brizot, z liczby wszystkich mieszkańców Magny, powątpiewał o autentyczności tej nowiny; widząc, że Piaffka płacze, wysilał się na całą wymowę, jaką posiadał, ażeby ją przekonać, że było niepodobieństwem, iżby stary Afrykanin dał się złapać prusakom, jak szczur w pułapkę i twierdził, że gotów jest przebiedz wszystkie lasy Senonche, ażeby odszukać ojca Bordier, i klął się na wszystkie świętości, że go żywcem odnajdzie!
Lorencyę pocieszały także niekiedy odwiedziny matki Firmina; były one najczęściej tajemnicze.
Gdy kupiec miał nie powrócić na noc, gdy sklep był zamknięty i wieś pusta, Katarzyna wychodziła z domu, zjawiała się w izdebce, zajmowanej przez Lorencyę i siostrę Brizota i spędzała tu całe godziny.
Zawsze miała dużo życzliwych słów dla Lorencyi, jakkolwiek nie mogła się pozbyć tej mrukliwości, jaka cechowała jej teraźniejsze życie; siadała przed kołyską, w której spoczywało niemowlę i przypatrywała mu się, nie widząc nic dokoła siebie; można byłoby mniemać, że nie mogła się nasycić widokiem dziecka jej ukochanego syna!
Wejrzenia jej nie opuszczały go ani na chwilę; były weń wlepione nawet wtedy, gdy odpowiadała urywkowo na zapytania, które jej zadawały lokatorki izdebki.
Jeden tylko Jan Piotr Bideux nie dostrzegał zmian, jakie od dwóch miesięcy nastąpiły w zdrowiu Katarzyny, a które tak łatwo wyczytać można było w rysach jej twarzy.
Nie uszły one oka ani Lorencyi, ani Brizotów, którzy bardzo byli tem zaniepokojeni; uprzedzali ją, ażeby się oszczędzała, prosili, ażeby udała się do Dreux na poradę do doktora.
Ale Katarzyna zadawalniała się tylko podziękowaniem za życzliwość, twierdząc, że to nic, i że powrót Firmina natychmiast ją wyleczy; ale pewnego dnia, znalazłszy się sam na sam z Brizotową i gdy ta ostatnia ponowiła swoje nalegania, Katarzyna odparła, wzruszając ramionami:
— I na co to się zdało? Jeżeli biedny chłopiec nie powróci, to i tak wiem o tem, że wkrótce się z nim połączę.
Pewnego dnia, gdy kowal przybył do sklepu, pani Bideux zaprowadziła go na pierwsze piętro, zamknęła się z nim i długą prowadziła rozmowę.
Konferencye te powtórzyły się dwa czy trzy razy i dwa czy trzy razy Brizot udawał się do Dreux, dokąd nie powoływał go żaden osobisty interes.
Te tajemnicze rozmowy, te wycieczki, zaogniły ciekawość kobiet w domu kowala; jego żona, siostra i nawet Lorencya próbowały wyciągnąć go na słówka, ale stanowczy kowal niczem się nie zdradził.
Atoli, pewnego dnia, gdy się zabierał do ponownej wycieczki, Brizotową zajrzawszy do kieszeni kapoty mę
żowskiej, znalazła tam duży list opieczętowany; ale kowal uprzedził ją, zanim zdołała odczytać adres.
Wyrwał jej list z rąk, z pewną gwałtownością i zmierzył ją takim wzrokiem, że nie śmiała nalegać.
Jan Piotr Bideux, co prawda, miał inne zajęcia, nie żeby miał się interesować bladością Katarzyny, żeby stwierdzać coraz częstsze wybuchy spazmów, które tamując jej oddech, pozbawiały ją zmysłów nieraz przez całą minutę.
W początkach stycznia, godny przedsiębiorca nie wiedział już, czem się bardziej zająć.
Pomimo całej energii, pomimo całej chciwości i żądzy nie stracenia ani jednej kropelki z tego złotego oceanu, w którym kąpał się dom jego, nie mógł nastarczyć ani obstalunkom, ani zapotrzebowaniom.
Zapotrzebowania produktów ziemnych przyjęły takie rozmiary, o jakich mają pojęcie tylko naoczni świadkowie wypadków.
Cały zapas ziarna z całego okręgu pochłaniały wojska niemieckie, stojące pod Paryżem.
Góry worków na wybrzeżach sięgały aż do szczytów stojących tam kamienic; podczas gdy koleje żelazne dowoziły olbrzymie transporty zboża, sznury wozów napełniały się workami przedewszystkiem owsu, obstalowywanego przez pruską intendenturę.
Ten szlachetny eksport doszedł nareszcie do tej miary, że nie tylko zbrakło zboża, ale i płótna na worki!
Trzeba je było zastępować staremi kołdrami, prześcieradłami, suknem i w ogóle czemś, co tylko je mogło zastąpić.
Przewodnicy tych karygodnych tranzakcyj, upoważnieni do naznaczania ceny, nie potrzebowali jej podwyższać: ofiarujący podwyższali ją sami.
Czy to, że nie śmieli odstawiać zboża na targi, czy — a byłoby to na ich chwałę — że bezpośrednie stosunki z wrogiem były dla nich wstrętne, chętnie jednak radzi pozbyć się zboża, które stanowiło główny ich dochód, wieśniacy, bądź co bądź, sprzedawali je pośrednikom, cisnącym się do ich stodół.
Od świtu do późnej nocy procesja wozów, wózków i taczek, przebywając główną ulicę Magny, zatrzymywała się przed zabudowaniami Jana Piotra Bideux.
Dziesięć koni, jakie kupiec miał teraz, nie wychodziło prawie z zaprzęgu; jego wozy udawały się dniem i nocą już to w stronę Dreux, już to w kierunku Hondanu, gdzie Niemcy wystawili olbrzymie śpichrze.
Powodzenie tego przedsiębiorstwa, doprowadzało ongi tak przezornego kupca, aż do szaleństwa.
Ten zbyt szybki, olbrzymi, nie tylko zadawalniał jego chciwość, ale nadto pochlebiał jego dumie; kładł na rachunek swego sprytu to, co zawdzięczał jedynie podłości swego sumienia.
Nic nie miał na myśli, prócz żądzy zbogacenia się; jednego tylko pragnął, mianowicie, ażeby ten tak pomyślny stan trwał aż do chwili, którą sam sobie naznaczył.
Coraz to wzrastające rany ojczyzny, powiększające się żałoby nic go nie obchodziły — jak nie obchodziła go boleść Katarzyny, jak nie zajmowały go niebezpieczeństwa, na jakie syn jego był narażony.
W swych nieustannych podróżach, jednem tylko uchem słuchał wieści o jakiejś nowej klęsce rodaków.
Tyle miał przecie interesów na głowie, zacny ten człowiek!
Atoli należy mu oddać sprawiedliwość: pomimo że bez wyrzutów sumienia załatwiał interesy Niemców, pomimo że bez zarumienienia pił z agentami intendentury, bardzo wątpliwą jest rzeczą, ażeby pożądał ostatecznego zgładzenia wojsk francuzkich; raz że taka ewentualność byłaby napewno zachwiała obroty finansowe, a wreszcie dlatego, że albo się jest Francuzem, albo się nim nie jest!..
Ten ciągły hałas, ten nieustanny ruch wozów, odstawiających prowjant dla wrogów, zaczął obudzać pewną sensacyę w Magny.
Na okiennicach domu kupca pojawiły się przyklejone pewnej nocy plakaty, nie szczędzące najostrzejszych epitetów na zdrajcę; było nawet kilku śmiałków, którzy nie wahali się patrzeć z ukosa na radcę municypalnego, pełniącego obowiązki mera.
Pewnego dnia, gdy przejeżdżał w swym kabryolecie — Brizot, który przybijał podkowy koniowi przed swoją kuźnią, pogroził mu pięścią i rzucił klątwę; ale w tej chwili Bideux stanął nazbyt wysoko, ażeby nie miał pogardzać takiemi drobnostkami; co najwyżej dawał jałmużnę z uśmiechu, wobec tych czczych objawów niechęci swych podwładnych.
Stycznia, udał się z rana do Houdanu i zapowiedział, że nieobecność jego trwać będzie aż do dnia następnego.
Atoli, około jedenastej wieczorem, ujrzano, że powrócił.
Według zwyczaju, odprzągł konia, ulokował go w stajni i wszedł do domu.
Ku wielkiemu zdziwieniu, nie tylko nie zastał żony w domu, ale nawet łóżko nie było posłane.
Otworzył okno, a dostrzegłszy światło w jednem z okien chaty kowala, położonej po drugiej stronie ulicy, nieco naukos od sklepu, zwrócił się w głąb izby.
Służąca spała na krześle obok kominka.
Obudził ją.
— Idź po panią; jest u Brizotów, rzekł ze zwykłą sobie surowością: — i niech mi natychmiast powraca, rozumiesz? Potem, obudzisz Jana, woźnicę; wasąg jest naładowany. Powiesz mu niech da owsa koniom o drugiej po północy, gdyż o trzeciej powinien już być na drodze do Houdanu.
Podczas gdy służąca wypełniała jego rozkazy, kupiec wyjął z szafy kawał chleba, butelkę i kieliszek i zaniósł to wszystko do pokoju na pierwszem piętrze.
Pomimo jednak, że kazał natychmiast powrócić, Katarzyna długo dała mu czekać na siebie.
Skończył swą skromną wieczerzę i zajął się inną daleko przyjemniejszą jej sprawą: odpiąwszy trzos skórzany, jaki nosił pod bluzą, wysypał zeń sporo sztuk złota, które liczył i układał w rulony po dwadzieścia pięć sztuk każdy.
Widok złota tak go zaślepił i zaabsorbował, że przesuwając je przez ręce, ważąc na dłoni i lubując się jego dźwiękiem, nie słyszał skrzypnięcia drzwi i nie odwrócił się nawet w chwili, gdy do izby weszła Katarzyna.
Drżąca, z oczyma błędnemi, z współotwartemi ustami, oddychając z wysiłkiem, nieszczęśliwa podobna była do widma.
Przerażona wieścią o powrocie męża, zerwała się natychmiast, gdy przyszła po nią służąca; atoli wzruszenie jej było tak wielkie, że musiała zatrzymywać się co krok i na przebycie tak krótkiej przestrzeni, potrzebowała około dwudziestu minut czasu, w ciągu których z dziesięć razy myślała; że już wybiła jej ostatnia godzina.
Biedna kobieta dotknięta była chorobą serca, w obec której tyle strasznych ciosów, przyspieszało tylko fatalną katastrofę.
Podczas gdy rzuciła się na krzesło, starając się ręką zatrzymać niesforne bicie serca, Bideux, z okiem zaognionem liczył, ważył i lubował się dźwiękiem swych luidorów; odsuwał się i zbliżał do stołu, już to podziwiając piękny szereg rulonów, już to równając niektóre wystające monety, uśmiechając się, pieszcząc je wzrokiem, składając usta zwykle zaciśnięte, tak jak gdyby chciał je ucałować, i mówił sam do siebie:
— Ośmnaście! Już jest ośmnaście! Jeszcze więc tylko brak dziewięciu tysięcy franków, a sumka w kufrze zaokrągli się zupełnie.
Wrażenie, pod wpływem którego się znajdował, było tak słodkie i tak absorbujące go w zupełności, że kazało mu zapomnieć o głębokiej irytacyi, jaką uczuł, odkrywszy wizyty swej żony w domu, w którym schroniła się Lorencya.
Atoli odwrócił się do Katarzyny, której trudny od
dech doleciał do jego uszu i ozwał się do niej głosem wesołym, prawie czułym i melodyjnym:
— Spójrz no tylko! Co powiesz na to, matko? Odpowiedziało mu westchnienie, głębsze jeszcze niż poprzednie, poczem Bideux ciągnął tym samym tonem:
— A czy wiesz, co mi przyszło do głowy, gdym powracał z Houdanu; czy wiesz, matko? Oto to, że jeżeli tak dalej pójdzie, jeżeli tak potrwa w ciągu dwóch miesięcy jeszcze, to bądź spokojna, Katarzyno, nie będziesz już potrzebowała zawijać świecę za grosz w kawałek szarej bibuły, przysięgam ci!
— Dwa miesiące! Odparła zagadnięta głosem złamanym. Dwa miesiące! Dość się on przez ten czas nacierpi, w ciągu dwóch miesięcy nasz biedny chłopak może życie postradać!
Jan Piotr Bideux odwrócił się, jak oparzony. To wspomnienie o Firminie wyrwało go z upojenia złotem i znowu zapaliło go dawnym gniewem.
— A tak! zawołał: — Ledwiem wyjechał, poleciałaś zaraz do jego bękarta, chcąc się pewno po nim pocieszyć!
Zwykłe drżenie Katarzyny stało się konwulsyjnem; jej ramiona, ręce i nogi dygotały jak żywe srebro; pierś falowała gwałtownie.
Atoli, poraz pierwszy w życiu, biedna kobieta wytrzymała wściekłe wejrzenie męża.
— Jego bękart jest jego dziecięciem, zawołała tłumionym głosem, ale jednak pełnym stanowczości, która zdumiała kupca. Kto wie, czy nie przyjdzie chwila, w której zarówno jak ja będziesz szczęśliwy, mogąc ucałować swego syna na ustach jego potomka, a twego wnuka!
Jan Piotr Bideux, szalony z gniewu, wydał okrzyk groźby,
Jednocześnie uderzył pięścią w stół tak silnie, że rulony rozpadły się w około, wydając dźwięki, które go jednak nie wzruszyły tym razem.
— Mego wnuka! Zawołał, grożąc pięścią żonie. Kadzę ci, nie powtarzaj po raz drugi tego słowa przy mnie, Ktarzyno; moja cierpliwość ma granice i wsunie ci je napowrót do gardła! Mój wnuk! Więc od dwóch miesięcy na to wyczerpuje siły, na to haruję dniem i nocą, na to stawiam na kartę życie własne; ażeby złotem swojem wzbogacić syna tej ladacznicy! Słuchaj że, Katarzyno, od dziś nic nie zmieni mego postanowienia, rozumiesz? Jeżeli twój syn, ten łotr, którego opłakujesz, powróciwszy do tego domu, przywiezie ze sobą zamiary, z jakiemi nas opuścił; jeżeli raz jeszcze spróbuje obstawać przy swojem na rzecz tej nędznej Piaffki, to...
Z nadludzkiem wysiłkiem, Katarzyna zerwała się na równe nogi i starała się zamknąć ręką swoją usta męża, ażeby przestał mówić. Ale Bideux cofnął się w tył i zawołał... — to wolę, ażeby go tu przyniesiono trupem!
Kolana drżącej kobiety ugięły się pod nią i padła na ziemię; ale raz jeszcze, załamując ręce z wyrazem zgrozy i przerażenia, zdołała zawołać:
— Nie, nie, nie mów tego, Bideux; po raz drugi już przywołujesz nieszczęście, które byłoby dla nas stokroć gorsze od śmierci! To nasze dziecko, Bideux! Nie możesz pragnąć śmierci naszego dziecięcia!
Zastukano do drzwi.
Była to służąca, przychodząca oznajmić, że nie zastała woźnicy, który prawdopodobnie poszedł na nocleg do Dreux, gdzie miał żonę.
W położeniu, w jakiem znajdował się kupiec, okoliczność ta mogła tylko gniew jego podwoić; odprawienie tego wasągu było konieczne; należało, ażeby przybył do Houdan przed nadejściem silnego oddziału, którego się tam spodziewano.
Klął, tupał nogami, rzucał garściami pieniądze rozrzucone po stole do szuflady biórka, nie zapomniawszy jej jednak zamknąć i schować klucz do kieszeni; poczem, zdecydowawszy się odwieźć zboże do Houdan osobiście, włożył płaszcz i kapelusz.
Wychodząc z izby, zatrzymał się przed żoną, ciągle siedzącą na podłodze z głową spoczywającą na ręku, wspartem o krzesło, i rzekł:
— Pomyśl o tem, com ci powiedział, Katarzyno, i pamiętaj, że to co powiem, to święte!
W kwadrans potem, gdy stuk oddalającego się ciężkiego wozu zatrząsł szybami w oknach, służąca poświeciwszy panu, wróciła do izby, i znalazła Katarzynę ciągle w tej samej pozycyi i omdlałą.
XXII GDZIE, JAK ZAZWYCZAJ, OPATRZNOŚĆ KAŻE POKUTOWAĆ NIEWINNEMU ZA GRZECH WINOWAJCY.
Była dziewiąta godzina rano, gdy Jan Piotr Bideux wraz z wozem przebywał pagórek, na którym leży miasteczko Houdan.
Jechał powoli; droga, w skutek odwilży i częstych przejazdów, była nader trudną do przebycia; niebo było chmurne i ponure; drobny deszcz zaciemniał jeszcze horyzont.
Kupiec w grubych butach i w dostatnim płaszczu znosił tę niepogodę z zupełną obojętnością; przewidywanie zysków, jakie miał dorzucić do swego skarbu, wystarczało mu do złagodzenia mroźnego deszczu, który mu bryzgał w oczy wraz z wiatrem.
Jechał na workach zboża, licząc, kombinując, budząc się niekiedy dla przyśpieszenia kroków swych ciężkich koni i dla obejrzenia wozu, którego wielkie koła, pokryte błotem aż po osie, piszczały po każdem stuknięciu o byle twardszą grudę.
Od czasu zainstalowania się Niemców, stare dobra hrabiów de Montfort, ongi tak opuszczone i milczące, przedstawiały obecnie miejscowość nader ruchliwą.
Namioty obozu stały po obu stronach miasta; przed niemi kilka plutonów Bawarczyków, w błyszczących kaskach odbywało mustrę, podczas gdy oficerowie w długich
czarnych płaszczach, z opuszczonemi i brzęczącemi szablami spacerowali, rozmawiając i paląc.
Już przy pierwszym domu ruch zwiększał się znacznie. Po szosie przechodziły już to oddziały prawidłowo uszykowane, idące na zmianę posterunków, już to pędził galopem jaki jeździec, huzar lub ułan ze sztafetą.
Przy domach żołnierze chodzili bezustannie; jedni w krótkich ubraniach, przeznaczeni specjalnie do pilnowania koni, drudzy wreszcie biegali po mieście w charakterze usługujących swym panom, wolni od służby w szeregach.
Właściwa ludność miejska, przeciwnie, prawie nie pokazywała się na ulicy; rzadko kiedy suknia kobieca albo sukmana wieśniaka zjawiła się wśród tej procesyi ciemnych mundurów.
Jan Piotr Bideux od dwóch miesięcy zanadto przyzwyczaił się do tego obrazu, ażeby miał nań zwracać uwagę; skierował swój wóz w stronę starego klasztoru, położonego na końcu ulicy Paryskiej, z którego rewolucya zrobiła folwark, zaś intendentura pruska przekształciła na skład swych prowjantów.
Zatrzymał konie przed bramą; żołnierze zdjęli ładunek, podczas gdy jeden z oficerów administracyi liczył worki.
Przy ukończeniu rachunku, ten ostatni wręczył mu kwit, mający służyć za czek, i kazał mu się udać do lejtenanta Petermanna, który miał mu wypłacić gotówkę, wzamian za ten papier.
Labo rozkaz ten był mu nader przyjemnym, Bideux rzuciwszy wzrokiem na wynędzniałe szkapy, pomyślał, że we własnym jego interesie będzie, jeżeli odłoży zlikwido
wanie pieniędzy na poźniej, a tymczasem zajmie się końmi; odprzągł je i odprowadził do oberży, zostawiwszy wóz na ulicy, za węgłem klasztoru.
Pozwolono mu na to, jako dostawcy, którego uważano za przyjaciela.
Gdy konie zostały uwiązane i do żłobów włożono im sieczkę i owies, Bideux powrócił do intendentury.
Tu powiedziano mu, że meinherr Petermann znajduje się w Wersalu i że powróci dopiero wieczorem.
Nie podobała mu się ta nowina, raz że miał zamiar wrócenia do Magny, jak tylko konie wypoczną, powtóre, że był zwolennikiem natychmiastowego załatwiania wszelkich rachunków.
Atoli, wmówił w siebie, że lepiej będzie dla koni, jeżeli dłużej postoją w oberży i że nie należało przecie niedowierzać tak dobremu klientowi jak Jego Wysokość Cesarz Wilhelm.
To też udał się na śniadanie.
Jak wszyscy ludzie jego fachu, kupiec tak skąpy u siebie, raczył, się dość obficie, stojąc w oberży.
Tego dnia, tem chętniej zadawalniał swoje łakomstwo, że mógł w ten sposób zapełnić czas i że dobry objad wynagrodzi mu smutną wieczerzę z dnia poprzedniego.
Było około czwartej, gdy wyszedłszy na ulicę, zauważył niezwykłą liczbę ludności francuzkiej, co go zdziwiło; grupy mężczyzn i kobiet stały przed domami; pewien niepokój widniał na wszystkich twarzach; rozmawiano ostrożnie, zniżając głos albo milknąc nagle, gdy przechodzili obojętni i na nic nie zwracający uwagi żołnierze pruscy, już to pojedyńczo, już to małemi oddziałami.
Gdy cudzoziemcy oddalili się, rozmowa przybierała dawne ożywienie.
Jan Piotr Bideux zapytał o powód tego wzburzenia.
Powiedziano mu, że Prusacy nie tylko czekają na oddział, dla którego zażądano odeń większej ilości owsa niż zazwyczaj, ale że oddział ten ma przyprowadzić ze sobą jeńców, wziętych do niewoli w ostatnich bitwach na zachodzie.
Tyle rodzin, w Houdan jak i gdzieindziej, drżało o swoich członków, o których tak dawno już nie miały żadnych wiadomości, że obawy interesowanych udzieliły się całemu miastu.
W około żon, matek, sióstr i przyjaciółek z bijącem! sercami, ciekawość sympatyczna tłumu, przybierała cechy przerażenia.
Dwa czy trzy oddziały już przybyły do Houdan; wszystkie szły przez ulicę Paryzką aż do placu, na którym po stosownych ceremonjach odprowadzono je na nocleg to tu, to owdzie.
To też publiczność stała po obu stronach tej ulicy.
Bideux był również między niemi, gdy nagle, usłyszawszy z prawej strony hałas, skierował się ku klasztorowi.
Wszyscy pobiegli w tę stronę i kupiec wraz z innemi.
Pomimo całego gniewu na syna, nie był jednak obojętny na los jego tak, jak to lubiał powtarzać.
Przez właściwość, wrodzoną egoistom, traktował on uczucie ojcowskie po swojemu.
Jeżeli od czasu do czasu myślał o Firminie, to zawsze tylko widział go, jak powracał uległy, skruszony i zarzekający się tego, co Jan Piotr nazywał szaleństwem.
Marzył tak nieraz na jawie, i z rozkoszą pieścił dwa urocze następstwa tej uległości ze strony syna: raz, że będzie miał znowu dziecko, które tak długo stanowiło jego dumę, powtóre zaś, że upokorzy swego wroga Klaudjusza Bordier, którego nienawidził do głębi serca.
Jak inni, Bideux pytał siebie, czy nie spotka czasami Firmina w liczbie jeńców; wcale nie gniewałby się za to, gdyby tak było, gdyż jak widzieliśmy, pragnął go, poczciwiec, wyprawić do Prus, gdzie pobyt Firmina mógłby go zupełnie wyleczyć z niedorzecznych miłostek.
To też puścił się cwałem w stronę, skąd pochodził hałas; ale pomimo że był w wieku dojrzałym, otyłość nie pozwoliła mu prześcignąć innych i przybył jednym z ostatnich.
Nie tylko oddział przeszedł, ale nadto odłączały go od niego nieprzebrane tłumy.
Co większa, mieszkańcy lękali się teraz rozmawiać z jeńcami, jak podczas poprzednich przemarszów, i wręczać im chleb i zapomogę pieniężną.
Czy to, że przeraziły ich złe nowiny z Paryża, czy że obawiali się tego tłumu i podniecenia umysłów, dość że żołnierze eskorty byli nieubłagani.
Gdy niektóre kobiety zdołały wejść w ich szeregi, zostały brutalnie odepchnięte; ułani skierowali swe konie w stronę tłumu, bijąc rękojeściami swych lanc w lewo i w prawo.
W skutek tego wynikła panika; wszyscy skryli się, a Jan piotr Bideux został uprowadzony przez tłuszczę; nareszcie, konwój przeszedł, grupy uformowały się znowu,
i tylko ulicznicy towarzyszyli żołnierzom, w przyzwoitej jednak odległości.
Jedna z kobiet, która zdołała dotrzeć aż do francuzów i uniknęła najazdu kawalerzystów, znajdowała się pośrodku tych grup.
Opowiadała, że udało jej się zamienić kilka słów z jednym z żołnierzy.
Jeńcy pochodzili z Normandyi i wyjechali rano z Anetu; w kilku miejscach znaleźli drogę zagrodzoną powalonem drzewem.
Podczas gdy eskorta zajmowała się oczyszczaniem drogi, trzech jeńców zdołało ukryć się w lesie; atoli jeden z nich został schwytany i rozstrzelany na miejscu, komendant oznajmił pozostałym, że każda ucieczka otrzyma taka, samą karę.
Nowina ta, wyjaśniająca surowość członków eskorty, wywołała mnóstwo komentarzy; Bideux nie wdawał się w żadne rozmowy z sąsiadami, ale natomiast zagadnął opowiadającą:
— Powiedźcież mi, matko, czy są rezerwiści pomiędzy jeńcami?
— Ach, widzę, że i wam idzie o nich tak samo jak i mnie — odparła kobieta, ocierając ręką zaczerwienione oczy: — to jest, że tak jak ja szukacie jednego, którego byście chcieli zobaczyć? A więc nie, ani wy ani ja nie zobaczymy swych dzieci! Widziałam tylko czerwone pantaliony. Właśnie chciałam się zapytać, czy prowadzą rezerwistów, gdy mię ten łotr prusak wyrżnął pięścią w głowę; ujrzałam trzydzieści sześć świeczek w oczach; nie przeszkodziło rai to jednak usłyszeć, jak mój żołnierzyk za
wołał: "Nic, wszyscy szeregowi!" Widać więc, że niema wśród nich ani mego ani waszego chłopca: trzeba czekać i trzeba płakać z niecierpliwości.
Biedna matka zaczęła łkać głośno, ale kupiec nie zawtórował jej bynajmniej; chciał mieć wiadomości, reszta go nie obchodziła.
Wedle zwyczaju, zapomniał niebawem o Firminie, o jeńcach i rozpaczy biednej kobiety, ażeby przypomnieć sobie, że miał odjechać tego wieczoru i że wielki czas udać się po pieniądze; to też, przecisnął się przez tłum i skierował się w stronę intendentury.
Peterman powrócił z Wersalu; ale w tej chwili zawezwano go do komendanta, i kupiec pomimo całej niecierpliwości, zmuszony był czekać.
Nie mógł on nie zauważyć, że w Houdan jego stosunki z niemcami były omawiane z równą surowością jak w Magny.
Pomimo całego przywiązania ludności wiejskiej do pieniędzy, pomimo całej pożądliwości, hańba takiego przedsiębiorstwa była powszechnie uznaną.
Obecność cudzoziemców powstrzymała wybuch tych uczuć, ale tłomaczył je chłód, z jakim traktowali kupcy jego dawni znajomi i spojrzenia rzucane nań z ukosa przez najodważniejszych.
Pomimo jednak, że Jan Piotr Bideux wcale nie dbał o opinję tych ludzi, miał jednak zasadę nie pogardzać nią o tyle, o ile mu na to pozwalały interesy pieniężne.
To też, uznał za niestosowne wystawanie podedrzwiami meinherra Petermanaa.
O czterdzieści kroków od tych drzwi znajdowała się wąziutka uliczka, przez którą można się było przedostać do ruin starego zamku hrabiów de Montfort.
Na samym rogu tej uliczki dostrzegł stary budynek z nieotynkowanemi ścianami, którego okna, pozbawione ram, były potłuczone do połowy i który zdawał się być niezamieszkanym.
Jak we wszystkich budowlach, służących do użytku wieśniaków, wchodziło się na podwórze przez szerokie wrota, z których została tylko jedna połowa, poszczypana i wsparta o ścianę.
Jan Piotr wszedł w bramę, siadł na jednym z dużych kamieni i było mu tem wygodniej, że pomimo zmroku, dzięki latarni zawieszonej przed drzwiami intendentury mógł ztąd widzieć przyjście tego, na którego oczekiwał.
Siedział tak już od godziny, a Peterman nie nadchodził; kupiec zastanawiał się, czy nie byłoby lepiej odłożyć zainkasowanie pieniędzy do dnia następnego i powrócić do Magny; wstał już, gdy wtem w uliczce, dotąd pustej, dały się słyszeć kroki, które zwróciły jego uwagę i zmusiły do ukrycia się w cieniu.
Dwóch ludzi, otulonych w płaszcze, z których jeden dźwigał spory worek a drugi niósł narzędzia na plecach, szło ku niemu.
Z początku zamierzał ukryć się, ażeby uniknąć ich wzroku, ale niezwykłość ich zachowania się zaostrzyła jego ciekawość.
Weszli w uliczkę, ale zamiast iść dalej, zatrzymali się i jeden z nich, przytuliwszy się do ściany, długo patrzał
w ulicę, z której przybyli, czy to w oczekiwaniu kogoś, czy to w obawie prześladowania.
Poczem nagle, zanim Bideux zdołał ukryć się więcej, przeszli przez bramę i znaleźli się na podwórzu, gdzie dywan ze słomy i szczątków sieczki tłumił ich kroki, gdzie ciemność była tak wielka, że zdawało się, iż znikli jak widma.
Jeszcze nie przyszedł do siebie ze zdziwienia, gdy dały się słyszeć nowe kroki; tymczasem schodzono ze schodków uliczki.
Kupiec miał czas wsunąć się pomiędzy drzwi i ścianę.
Dwaj ludzie, ubrani jak pierwsi, niżsi tylko, zatrzymali się przy opuszczonym domu.
Tak jak tamci, zanim przeszli wrota poświęcili kilka chwil na obejrzenie czy są bezpieczni.
Cisza na głównej ulicy i małej uliczce upewniła ich widocznie, gdyż zaczęli rozmawiać, a choć szeptem, jednak Jan Piotr Bideus mógł usłyszeć kilka słów z ich rozmowy.
— Żartujecie, ojcze Afryka, lękam się czy to głupstewko nie zaszkodzi wielkiej sprawie. Zawsze tak bywa, gdy się chce dwie pieczenie upiec przy jednym ogniu. Trzeba było raczej skorzystać z nocy dla dostania się do Chevreuse, gdzie naznaczoną jest schadzka.
— Pozwólcież mnie działać — odparł drugi — dyabeł by chyba się wmięszał w tę sprawę, gdybyśmy w takiej massie łudzi nie znaleźli pięciu lub sześciu drabów do dokonania wielkiego dzieła.
Drugi zaklął; ale szepty umilkły w oddaleniu i obaj ludzie znowu znikli w ciemnościach.
Jan Piotr Bideux przez jakiś czas nie ruszał się z miejsca swego schronienia, zdziwiony i zaintrygowany.
Głos drugiego z tych tajemniczych ludzi uderzył go dziwnie, zarówno jak i przydomek ojca Afryki, którym przezwał go towarzysz.
Pytał siebie, czy to czasem nie Klaudjusz Bordier, którego w Magny miano za umarłego, czy to nie jego właśnie widział wchodzącym do tej budowli, gdzie najwyraźniej knuł się spisek przeciwko wrogom ojczyzny.
Nieraz się zdarza, że nienawiść ruguje z sumienia najpodnioślejsze uczucia; dla tego też Bideux, widząc patryotyzm i poświęcenie sierżanta i zestawiając je z własnem postępowaniem tera bardziej jeszcze go znienawidził.
Zaczął się zastanawiać nad znaczeniem tych słów: "wielka sprawa, wielkie dzieło, " które wymówili spiskowcy; nie wątpił, że były one aluzyą do jakiegoś wielkiego przedsięwzięcia.
Jan Piotr Bideus zaczął przypuszczać, że może wypadek daje im możność spełnienia takiej pogróżki.
Niepokój jego był tak wielki, że na przebycie czterdziestu kroków do intendentury potrzebował przeszło dziesięciu minut czasu.
Jak ma postąpić? Czy ma opowiedzieć oficerowi pruskiemu to co widział, co słyszał?
Wszak w ten sposób uwolnił by się natychmiast od Klaudyusza Bordier, a takie następstwo denuncyacyi uśmiechało mu się tak dalece, że gdyby stary wiarus był sam jeden, nie wahałby się ani chwili.
Ale wszak sierżant znajdował się w towarzystwie bandy, której liczby nie znał, a zaaresztowanie której nie
obyłoby się bez rozgłosu: gdyby dowiedziano się o źródle denuncyacyi, opinia publiczna nie dałaby się przebłagać, byłaby to zdrada, nietylko hańbiąca tych, co ją popełniają, ale i sprowadzająca gromy na ich głowę.
Takie kombinacye zmęczyły Jana Piotra Bideux do tego stopnia, że czoło jego było pokryte potem w chwili gdy wchodził do intendentury, wahający się i niezdecydowany na tak łatwą zemstę nad wrogiem.
Oficer niemiecki zaoszczędził mu jednak hańby dorzucenia nowej zbrodni do swych występnych spekulacyj.
Zacny Peterman wrócił do domu w humorze takim, że wszelka litość" była mu obcą; odmówił przyjęcia dostawcy i kazał mu powiedzieć, ażeby przybył nazajutrz o świcie dla otrzymania wraz z należnością nowych obstalunków na owies, którego zachodziła nagląca potrzeba.
Jan Piotr Bideus powrócił do oberży dość zadowolony tą zwłoką, dającą mu możność namysłu, położył sięi zasnął marząc o zemście; nie zdając sobie jednak dokładnie sprawy, jak postąpi nazajutrz.
Około pierwszej po północy zbudził go niezwykły hałas; na ulicach słychać było szczęk broni, przyspieszone kroki i kilka dalekich wystrzałów.
Otworzył okno; ale ponieważ uczynił to właśnie w chwili, gdy przechodził patrol, dowódzca zmierzywszy doń fuzyą, kazał je zamknąć, co też Jan Piotr niezwłocznie uczynił.
Sprawdzenie jakiegoś starcia, w którem bezwątpienia brali udział tajemniczy goście odosobnionego domu, i w którem wróg jego mógł zostać zabitym, dodało mu odwagi do spokojniejszego przepędzenia nocy.
O szóstej zrana, gdy wyszedł z domu, stajenny, dosypując owsa jego koniom, opowiedział mu, że w nocy więźniowie mieli zamiar uciec przez podziemne przejście, wychodzące z pod okrągłej wieży, o którego istnieniu prusacy nie wiedzieli, niektórych schwytano i jak powiadają, rozstrzelano na miejscu; jednak kilku zdołało umknąć szczęśliwie.Żołnierze szperają po wszystkich domach, chcąc ich. odnaleźć, a komendant kazał ogłosić, że osoby, które dały im schronienie, będą rozstrzelane na równi z niemi.
Oficer intendentury, do którego handlarz owsa udał się podczas gdy chłopak stajenny zakładał konie do wozu stojącego za magazynem, wtajemniczył go w bliższe szczegóły nocnego zajścia.
Odliczywszy mu pieniądze i obstalowawszy massę worków owsa, co wywołało uśmiech na ustach kupca, zaproponował mu wypicie z nim kieliszka białego Avina, które już o tak rannej porze stało na jego biórku tuż przy kałamarzu.
Przy winie, rozmowa toczyła się o zajściu nocnem.
Wistocie, więźniowie uciekli przez podziemne przejście starego zamku; ale ucieczkę tę ułatwili im wolni strzelcy ukryci w mieście, którzy połączyli korytarz podziemny z więzieniem, gdzie zostali zamknięci żołnierze francuscy.
Dwóch z tych wolnych strzelców, o których zacny Petermann mówił: "To złodzieje, to łajdaki," zostało zabitych w starciu, jakie potem nastąpiło.
Ze zbiegów, nie wszystkich odnaleziono, ale nieba
wem musi to nastąpić, gdyż bea wątpienia ukrywają ich mieszkańcy.
— Dobra się nadarza okazya — mówił kalecząc francuzczyznę bez miłosierdzia Petermann — do pokazania tym nędznym mieszczuchom, jak się karze tych, co dodają otuchy powstańcom i idą ręka w rękę ze złoczyńcami. "
Opowiadanie to wyleczyło kupca z chęci zawiadomienia oficera o tem, czego był świadkiem wczorajszego wieczoru.
Wprawdzie nikt nie mógł mu zrobić zarzutu, że się spóźnił i że wcześniej władz pruskich o spisku nie zawiadomił.
Ale wiele by dał za to, ażeby się dowiedzieć, czy Klaudyusz Bordier był w liczbie tych dwóch wolnych strzelców, o których śmierci wspominał mu oficer.
Podczas gdy Petermann, który zapowiedział, że będzie mu towarzyszył do spichrza, dawał pewne rozkazy oficerom swego bióra, Jan Piotr Bideux poszedł naprzód.
Konie jego były już gotowe do odjazdu; stajenny oddał mu bat, który wsunął przez kołnierz za plecy.
Upewnił się, że zaprzęg był w dobrym stanie, że nic mu nie zamieniono, że węzły były mocne, poczem obszedł dokoła wóz dla przekonania się, czy nic już nie brakło.
Zaledwie skończył oględziny, przyszły mu na myśl worki, które ulokował w pudle przywiązanem łańcuchami u spodu wozu.
Nachylił się, ażeby się przekonać, czy nie są uszkodzone; ale, zanim palce jego zdążyły dotknąć płótna, cofnął nagle rękę i wstał bardzo blady, tłumiąc przestrach.
Przez szparę, pomiędzy workami, dostrzegł czerwone sukno spodni wojskowych; jednocześnie zauważył, że grubość worków była o wiele większą niż poprzednio; najwyraźniej ukrył się tu jeden z nocnych zbiegów.
Pierwsze wrażenie Jana Piotra Bideux było takie, że zawahał się, jak ma sobie postąpić.
Oczywiście, nie był on zbyt szlachetnym, ale też zanadto był pozytywnym na to, ażeby krzywdzić człowieka, nie zarabiając nic na tej operacyi.
I gdyby wspomnienie rozporządzenia komendanta pruskiego, głoszące, że ktokolwiek da schronienie zbiegowi zostanie rozstrzelanym, nie przyszło było mu na myśl, gdyby dokoła jego wozu nie stało ze dwunastu żołnierzy niemieckich, którzy, paląc, zrobili sobie rozrywkę, polegającą na przypatrywaniu się jego odjazdowi, najprawdopodobniej zaciąłby konie i ocaliłby tego nieszczęśliwego zarówno jak każdego innego.
Na nieszczęście, obecność tych ludzi i wspomnienie rozkazu komendanta zmieniły zły humor kupca w żywą irytacyę.
— Także przyszło mu do głowy? — szepnął do siebie. Mech się ukrywają, wszystko mi jedno, ale chować się pod moim wozem i to bez mego pozwolenia, o dziesięć kroków od posterunku żołnierzy ciekawych i rozdrażnionych, to trochę za wiele!... Rachował na swoją odwagę, do kroćset! Ale jeżeli odbędą rewizyę w Houdan, toć ich to nic nie kosztuje!... Wtedy i ja padnę ofiarą. Jeszcze czego ! Żebym miał ryzykować własną skórę dla jakiegoś nieznajomego.... Nigdy!...
Jan Piotr Bideux mruczał ciągle, upewniając samego siebie, że najpierwszym ze wszystkich obowiązków człowieka z głową, jest ten, żeby unikać niebezpieczeństwa nie przynoszącego zysku.
Atoli nie zdecydował się jeszcze, ale machinalnie zbliżył się do niemców, jak gdyby pragnąc odepchnąć od siebie pokusę do denuncyacyi; gdy stanął przy nich, spojrzał w ulicę i zauważył, że wcale nie mniej jest na niej ludzi, niż przed pół godziną.
Przechodnie szli w jedną i drugą stronę, a stajenny zajęty był rozmową z dwoma mieszkańcami.
Obecność tych ludzi powiększyła niepokój kupca.
— A przytem — mruczał dalej do siebie kupiec — ta hołota swęda się, jak za dobrych czasów. Sam djabeł staje mi na przeszkodzie. Niech powiem słówko, wnet wrzasną, żem szpieg, żem sprzedał tego hultaj a.
I tak już krzywo na mnie patrzą w całej okolicy; zabraknie może głazów do ukamienowania mnie potem. Dlaczege nie odjechałem w nocy, nie czekając na pieniądze? Dałżem sobie teraz. Niech piekło pochłonie nędznika, co się uczepił mego wozu i zmusza mnie do takiej walki!
Oficer administracyi przybył bardzo w porę, ażeby wyprowadzić Jana Piotra z kłopotu, który powoli przechodził już w drżenie.
Zbliżał się on krokiem wolnym, miarowym, z towarzyszeniem brzęku szabli, wleczonej po bruku, zostawiając za sobą kłęby dymu, wypuszczanego z ust co chwila.
Wręczył kupcowi papier, który trzymał w ręku, powtarzając mu, że wszystkie dostawy powinny być uskutecznione w ciągu bieżącego tygodnia.
Rozmawiający znajdowali się po lewej stronie wozu, licząc od ulicy, obróceni tyłem do trzech nieprzestających rozmawiać francuzów, i tak blizko siebie, że się dotykali wzajemnie.
Ta blizkość rozproszyła wszelkie obawy Jana Piotra; w przekonaniu, ie nikt go nie zobaczy, trącił zlekka swoim łokciem, łokieć oficera i jednocześnie ruszeniem głowy i mrugnięciem oka wskazał mu pudło pod wozem, stojącym opodal.
Niemiec rzucił raz tylko okiem i to mu wystarczyło.
Niema denuncyacya została zrozumianą.
Zresztą meinher, Petermann i kupiec byli jakby stworzeni do zrozumienia się wzajemnego.
Pierwszy zaczął upewniać towarzysza, robiąc odpowiednie ruchy, mające oznaczać, że może być spokojnym i że nie będzie skompromitowanym w oczach swych rodaków, odwrócił się nagle, jakby pod wpływem jakiegoś przypomnienia.
— Spodziewam się, że nie macie nikogo w waszym wozie, meinheer Bideux — zawołał głośno, swoją okropną, francuzczyzną — ale trzeba wóz zrewidować. Rozkaz majora jest dla mnie świętym. Wy, czy kto inny, meinher Bideux, wszyscy mogą ukrywać więźniów.
Co powiedziawszy, dał jakiś rozkaz żołnierzom po niemiecku.
Dwóch z nich weszło pod płótno, którym wasąg był przykryty, podczas gdy dwaj inni wyciągali z pudła, umieszczonego pod wozem, worek za workiem.
Jan Piotr Bideux odszedł parę kroków i stanął obok stajennego i dwóch jego towarzyszów; zdecydowany nie
patrzyć się na to, co się stać miało, zamienił z memi kilka wyrazów.
Powtarzał sobie w duchu, że sumienie ma czyste. Nic nie przyrzekał; nie jego przecie to wina, że zbieg obrał sobie tak niefortunne schronienie i że jeżeli nastąpi nieszczęście, to tenże dezenter sam siebie może tylko o to oskarżać.
Czyż nie było niepodobieństwem, ażeby go odkryto, gdyby nawet on, Bideux, nie zdradził jego obecności? Nie mogąc go uratować, czyż nie lepiej, że będzie jedna ofiara zamiast dwóch?
Pomimo, że myśli te były nader przekonywające, kupiec atoli, zazwyczaj tak spokojny, gdy szło o los innych, znajdował się w stanie trudnym do opisania.
Kilka sekund, w ciągu których trwała rewizya, wydały mu się wiekami.
Szelest worków, wyciąganych z pod woza budził dreszcze w całem jego ciele.
Serce biło mu tak gwałtownie, że tamowało mu oddech.
Myśl, że spotka wejrzenie człowieka, o którego obecności wiedział doskonale, ścinała mu krew w żyłach, gdyby śmiał, ukryłby twarz w dłoniach.
Nagle żołnierze wydali okrzyk tryumfu, z którym zmieszały się ich złorzeczenia i klątwy.
Mieszkańcy Houdanu zbliżyli się.
Kupiec stał w miejscu.
Przysiągł sam sobie, że nie będzie patrzył; ale wola jego nie należała do najsilniejszych i niezwyciężonych, ciekawość zmusiła go do odwrócenia głowy.
Ujrzał młodego żołnierza w mundurze rozpiętym; zabryzganym w błocie, szamoczącego się w rękach niemców; wyciągnęli go gwałtownie z pudła, poczem wlekli go po bruku ze zwykłą zaciekłością.
Dość było Janowi Piotrowi Bideux jednego rzutu oka, ażeby poznać żołnierza.
Bledszy od widma, z przerażonemi oczyma patrzył, nie widząc.
Usta drżące wydawały dźwięki głuche, dzikie, niewyraźne, coś jakgdyby ryk ranionego zwierza; wyciągał ramiona do więźnia, do własnego syna!...
Ale nogi, jakby przykute do miejsca, odmawiały mu posłuszeństwa i działać mógł tylko rękami.
— Ojcze mój, ojcze! Do mnie! Zawołał Firmin, który, spostrzegłszy kupca, robił nadludzkie wysiłki, ażeby się doń zbliżyć.
Przybiegło jeszcze kilku żołnierzy na pomoc kolegom i nieszczęśliwy napróżno starał się wyrwać z ich żelaznych kleszczy.
Jednak, dźwięk tego głosu wzruszył Jana Piotra; upadł na kolana, przyczołgał się do nóg oficera, i z załamanemi rękami zawołał przerażającym głosem:
— Łaski panie, łaski! To mój syn, mój syn! I to ja go zdradziłem!
Meinherr Petermann, silnie zajęty zapalaniem drugiego cygara od resztki pierwszego, wzruszył zlekka ramionami.
— Major zadecyduje, mój dobry przyjacielu — odparł z pewnem współczuciem: — mówiłem ci, razkaz to
świętość. Pójdę do majora i wstawię się za tobą, bo i ty jesteś więźniem....
— Wstań, wstań, ojcze; nie błaga się łaski u tych złoczyńców! — Zawołał Firmin, którego walka, jaką przebył przed chwilą, wprowadziła w stan niewypowiedzianego rozdrażnienia.
Petermann, wściekły, pogroził Firminowi pięścią, podczas gdy żołnierze, rzuciwszy się nań z gniewem, starali się, jedni podnieść go, drudzy wrzeszczeć coraz głośniej.
Pomimo ich liczby, pomimo razów, jakie od nich otrzymywał, dzielny młodzian nie chciał się poddać i iść dobrowolnie; to też wciąż zmuszeni byli ciągnąć go w kierunku starego zamku a pomimo że się oddalali, słychać było ciągle jego wykrzykniki:
— Powierzam ojcu moją żonę i moje dziecko; bądź dla nich litościwy, ażeby śmierć moja nie spadła na twoją głowę.
Poczem, znalazłszy się na końcu ulicy, wydal raz jeszcze okrzyk: Niech żyje Francya! stłumiony w połowie przez wrzaski żołnierzy, powtarzających nieustannie cyniczne ich:
— Kaput! kaput!
Nędzny Bideux klęczał na braku, z oczyma wlepionemi w węgieł domu, po za którym widział znikający oddział żołnierzy wraz z jego synem.
Oczy jego były suche, ale twarz okropnie zmieniona.
Zdawało się, że stracił świadomość tego, co się działo dokoła; zabrakło mu nawet głosu do nowych błagań swego dawnego przyjaciela, oficera administracyi; nie ruszał się z miejsca.
Na rozkaz oficera, dwóch żołnierzy podniosło go i podtrzymując za ramiona, odprowadzili go do tak zwanej przez niemców komendantury.
Za niemi, o kilka kroków, szedł Patermann, jaknajspokojniej paląc cygaro.
EPILOG.
Okazać się sprawiedliwym przystoi przedewszystkiem względem kolegów.
Jeżeli Niemcy często byli nieubłagani na punkcie patryotyzmu, musiemy przyznać im jednak, że umieli szlachetnie wynagradzać tych kilku zdrajców, których hańbiąca chciwość rzuciła do ich progów; kupcy i szpiegi byli traktowani przez nich z jednaką nienawiścią i pogardą.
Sprawa biednego Firmina została szybko załatwioną.
Ucieczki jeńców zdarzały się często: były karane bez żadnych względów, z całą surowością wojskową.
Zajście Houdańskie tem bardziej zagniewało komendantów pruskich, że wiedzieli oni o współdziałaniu nienawistnych sobie wolnych strzelców.
W istocie, oni to, rozkopawszy muł, nagromadzony w podziemiach zamkowych, o istnieniu których niemcy nie wiedzieli, dali możność żołnierzom zamkniętym w nizkiej sali starego zamku, umknąć niepostrzeżenie.
Według ogólnych zasad wojskowego sądu pruskiego, dość było skonstatować fakt ucieczki, ażeby zbieg został niezwłocznie skazany na śmierć.
Podczas krótkiego przeciągu czasu pomiędzy odczytaniem wyroku a egzekucyą, Firmin napisał dwa listy, jeden do matki, a drugi do Lorencyi.
Rozdrażnienie jego ustąpiło miejsca głębokiemu zgnębieniu; serce rozdzierało mu się na myśl, że już nie zobaczy tych tak drogich sobie istot i grube łzy mimowoli spływały mu po policzkach.
Atoli umarł, nie jak bohater wprawdzie, ale z większą pewnością siebie, aniżeli można byłoby spodziewać się po jego młodości i rozpaczy.
Wobec karabinierów pruskich przypomniał sobie mundur, jaki nosił i upadł, jak żołnierz, pod ciosem kul nieprzyjacielskich.
Winowajca otrzymał karę, można więc było okazać się litościwym dla jego mimowolnego wspólnika.
Major tembardziej gotów był okazać się pobłażliwym, że po opowiedzeniu mu tego, co zaszło, oficer administracyi oddał sprawiedliwość wielolicznym i ważnym usługom handlarza owsa dla armii Jego Wysokości Cesarza Wilhelma; rozkazał więc, ażeby Jana Piotra Bideux niezwłocznie wypuszczono na wolność.
Nie dość tego.
Ponieważ prawa wzajemne nie pozwoliły na wydanie ojcu syna żywego, zadecydował, ażeby mu wydać trupa!
Tylko, z tą pedanterją i rozwagą, właściwą wszystkim przedstawicielom władz niemieckich, postawił kilka
warunków przy tem świadectwie podniosłości swego ducha i uznania zasług kupca z Magny dla wojsk niemieckich.
Rozkazał, ażeby trupa umieszczono na wozie w nocy tak jednak, ażeby nikt z mieszkańców nie dostrzegł tego; nadto rozkazał, ażeby Jan Piotr niezwłocznie udał się w drogę i jechał całą noc, tak, iżby przededniem powrócił do domu, gdzie także nikt nie powinien wiedzieć o jego przybyciu z trupem.
Bideux słuchał i słyszał; ale mało zdawał sobie sprawy z tego, czego odeń żądano.
Słowa oficera były dlań prawie niezrozumiałe; myśli jakie zawierały w sobie, kołowały mu w mózgu, podobne do szelestu pszczół; gdy probował schwytać jedną z nich w przelocie, znikała mu.
Nie wiedział czy śpi czy marzy na jawie.
Major pożegnał go, zaleciwszy oficerowi administracyi, ażeby go zatrzymał w biórze i zabronił komunikować się z kimkolwiekbądź.
Petermann, który znajdował się właśnie w usposobieniu czułostkowatem, zaprowadził Jana Piotra do swego mieszkania, posadził go na krześle, otworzył flaszkę, napełnił dwie lampki i jął go pocieszać.
— No, mój drogi przyjacielu, — mówił — nie należy upadać na duchu. Cóż chcesz? Na wojnie, to jak na wojnie; dziś twój syn, jutro biedny Petermann. Wypijmy oto dobrego wina i zapomnij o swem nieszczęściu tak jak ja muszę zapomnieć o swem żołnierskiem przeznaczeniu.
Ale napróżno prusak silił się na wymowę; nic nie mogło wyprowadzić kupca ze stanu zgnębienia, w jakim się znajdował.
Pierwszy to raz prawdziwa boleść dotknęła tego egoistę i obaliła go jednym ciosem.
Major niemiecki dotrzymał obietnicy.
O ósmej wieczorem, przybył żołnierz do bióra intendentury i odprowadził Jana Piotra za miasto.
W odległości kilometra od ostatnich domów widać było na drodze światełko latarni, którą niemcy umieścili na wozie.
Czterech innych żołnierzy, którzy wasąg ten przyprowadzili i eskortowali, czekało, siedząc na kamieniach przy drodze.
Spostrzegłszy kupca wraz ze swym kolegą, jeden z nich wszedł na stopień wozu, zdjął latarnię i oświetlając jego wnętrze, wskazał w milczeniu na słomę, w której spoczywały zwłoki ludzkie; poczem, ująwszy lejce, wręczył je kupcowi; ale zanim mu oddał bat, uderzył nim konie z ogromnym zamachem i po chwili, cały ekwipaż ruszył w drogę, wraz naturalnie z Janem Piotrem, który szedł raczej za wozem, aniżeli nim kierował.
Szedł krokiem ciężkim i chwiejnym.
Oszołomienie, w jakiem znajdował się od dwunastu godzin, zaczynało pierzchać; widok wozu wywołał przed jego oczy całą straszną scenę poranną.
Widzenie się z komendantem pruskim, rozmowy Petermanna, wszystko, co zaszło, wszystko co było mówione w ciągu dnia tego, w którym zdało mu się, że dusza opuściła jego ciało, wszystko to kołowało mu w wyobraźni i oprzytomniło go na razie.
Pierwszem wrażeniem, jakiego doznał, było wrażenie przestrachu.
Latarnia, przyczepiona u przodu wasągu, rzucała jasną smugę, która oświetlała lewy bok bułanego konia, massywne koła i błoto na drodze, którą przebywano.
Jasność ta, tem ciemniejszą czyniła z pozoru tylną część wozu, pokrytą zielonem płótnem.
Gdy Bideux odwrócił się, i spojrzał w te czarną otchłań, zdawało mu się, że z jej głębi powstaje krwawe i poszarpane kulami widmo.
Zamknął konwulsyjnie oczy; włosy stanęły mu dębem na głowie i zimny pot wystąpił mu na czoło.
Szedł jednak dalej, starając się ochłonąć z szalonego przestrachu, jaki go ogarnął; napróżno, napróżno winę nieszczęścia chciał zwalić na fatalność — nic nie pomagało; dość było mu spojrzeć, i znowu chaos powstał w jego rozpalonej głowie.
Chmury, płynące po niebie i oświetlone blaskiem wschodzącego księżyca wydawały mu się grożącemi tytanami; jeszcze groźniejszemi zdały mu się drzewa, sterczące po obu stronach drogi; słyszał klątwy w świstach wiatru; w stuku kół po szosie zdawał się słyszeć skargi biednego trupa, tak bezlitośnie pozbawionego życia.
Wskutek niewypowiedzianego wzruszenia, zataczał się jak pijak; kolana drżące uginały się pod nim; konwulsyjne drgania poruszały mu wszystkie członki; zęby szczękały i zgrzytały, brakło mu tchu i palące iskry stawały mu w oczach.
A nadomiar złego, ani jednego domu, ani jednego podróżnego na tej odludnej drodze; nic, tylko chmury, tylko te ponure odgłosy, te widma, a po za nim ten trup, będący zwłokami jego jedynego dziecka!
Tak. straszne widziadła pozbawiły go mocy; wzrok stawał mu się coraz bardziej błędnym, lejce wyśliznęły mu się z rąk, nogi ugięły się i padł na drogę, wołając ledwie dosłyszanym głosem:
— Na pomoc! Na pomoc!
Uczucie świeżości zbudziło go po upływie pewnego czasu; otworzywszy oczy, ujrzał klęczącego przy sobie człowieka, który kropił mu twarz wodą, zaczerpniętą z parowu.
O kilka kroków, wóz stał, zatrzymany.
Ten, który go cucił, miał na głowie kapelusz o szerokich skrzydłach, tak że Bideux nie mógł rozpoznać jego rysów; ale gdy człowiek ten zapytał go o zdrowie, kupiec zadrżał i pomimo osłabienia, stanął na równe nogi.
— Klaudyusz Bordier! — zawołał z przestrachem.
— No tak, Klaudyusz Bordier. I cóż w tem dziwnego, panie Bideux?
Ten jednak nie słuchał: to pojawionie się wroga, były to znowu przerażające go widma, pod postacią istoty ludzkiej, od której nie mógł się spodziewać żadnej litości.
W pierwszej chwili chciał uciec, ale obawa przykuła go do ziemi; dla tego też upadł tylko na kolana przed wiarusem:
— Łaski, Bordier! — Zawołał błagalnym głosem: nie zabijajcie mnie, jam i tak bardzo nieszczęśliwy!
Wiarus powstał teraz:
— Zabijać pana, panie Bideux! — odparł głosem pogardliwym: gdybym taki miał zamiar wtedy, gdym pana zastał leżącym tu pod tym rowem, dość byłoby mi pchnąć pana nogą pod koła pańskiego wozu i wszystko by
łoby skończone. Nie! Nienawidzę pana, to prawda; nienawidzę pana za to złe, które uczyniłeś dla niego kraju i dla mnie samego; ale Klaudyusz Bordier, dowiedz się pan, nigdy nie zamordował leżącego na ziemi wroga. Kupiec schylił głowę.
— Do nieszczęścia jakie nastąpiło, i ja przyczyniłom się także, — mówił dalej wiarus z pewnym odcieniem bólu, — ja to bowiem doprowadziłem biednego chłopca do pańskiego wozu i ja ukryłem go pod workami,.. Niestety! Zdawało mi się, że nie mógł mieć lepszego nad to schronienia ?
Jan Piotr drżał, jak liść.... Obaj milczeli.
— Wreszcie — dodał wiarus po chwili, to coś pan uczynił, to już sprawa pomiędzy Bogiem a panem. Co do mnie, to dowiedziawszy się o tem, co zaszło w Houdan, powiedziałem sobie, że Obadwaj jesteśmy teraz w żałobie, pan po swoim synu, ja, po cnocie mojej córki; to też udałem się za panem, sądząc, że sam z tem ciałem w drodze, będziesz potrzebował pomocy.
Ta szlachetność swego starego wroga, bardziej zgnębiła Jana Piotra Bideux, aniżeli go wzruszyła, a upokorzenia jakiego doznała jego duma dokonało więcej, aniżeli dokonać mogła rozpacz.Łza stoczyła się z pod zaczerwienionych powiek kupca.
Po przełamaniu pierwszych lodów, nastąpił wybuch.
Pomimo właściwej sobie obojętności i nieczułości, ten człowiek, stawszy się napowrót wieśniakiem, wybuchnął strasznem łkaniem i przerażającemi jękami.
— Słusznie płaczecie — ozwał się Bordier, w którym ten objaw bólu obudził iskrę niejakiego współczucia dla
kupca — lubo nie był on bohaterem, w każdym razie był to zacny chłopak i dzielny żołnierz; poczciwiec, dowiódł tego. Ale należy myśleć o żywych, panie Bideux. Jak pan tak ja mamy w Magny biedne istoty, dla których cios ten będzie dotkliwszym niż dla nas; o nich to należy pomyśleć i jeżeli pan życzy sobie, możemy udać się w drogę. Na tę myśl Jan Piotr Bideux znowu zadrżał.
Po raz pierwszy przyszła mu na myśl jego żona, a matka trupa!
Ból tego człowieka był równie egoistycznym, jak i jego zachwyty.
Spróbował zbliżyć się do wozu, ale nie mógł postąpić ani kroku.
— Pan nie możesz iść pieszo, panie Bideux, rzekł Klaudjusz Bordier, podtrzymując go: usiądź pan na wozie.
— Nigdy! Nigdy ! Zawołał kupiec ze zgrozą. Wiarus wzruszył ramionami: mówił sobie, że gdyby
był na miejscu Jana Piotra znalazł by ulgę dla serca, będąc bliżej swego dziecka, dopóki go nie pochowają na wieki.
Ale nie nalegał; pomógł mu poprawić uprząż na koniach, ujął za lejce, zaciął konie, i wasąg pogrzebowy ruszył w kierunku Magny.
Pomimo wszelkich ostrożności, z jakiemi zawiadomiono panią Bideux o katastrofie, stan jej był zanadto groźny, ażeby mogła przetrwać cios tak straszny; dręczona przez hypertrotię, serca na którą cierpiała od lat kilku, skonała na wieść o śmierci jedynaka, wymawiając imię Firmina.
Połączeni przez śmierć, matka i syn pochowani zostali w jednym grobie.
Rozpacz Lorencyi karmiącej dziecko, była tak wielką, że zwątpiono o jej życiu; ale zaraz nazajutrz po powrocie wiarusa rezeszła się wieść o zawarciu pokoju.
Klaudyusz Bordier mógł zostać w domu i zaczął opiekować się córką z właściwą sobie starannością.
Niebawem, okoliczności tak się złożyły, że Piaffka mogła przeżyć swą rozpacz.
W kilka dni po pogrzebie rozeszła się wieść pod Magny, że pani Bideux zrobiła syna Lorencyi swoim spadkobiercą.
Wieść ta była uzasadnioną.
Wycieczki biednej kobiety do Dreux miały na celu złożenie u notaryusza testamentu, mocą którego zostawiała wszystko, co należało do niej, swemu synowi, a w razie jego śmierci, dziecku Lorencyi Bordier.
Otóż, ponieważ była zamężną bez uprzedniej intercyzy, cały majątek Bideux był wspólną własnością męża i żony. Tak więc nic więcej, jak tylko połowa majątku kupca spadła na wnuka jego wroga.
Gdy akt ten odczytano Janowi Piotrowi Bideux, który niezwłocznie winien był przystąpić do podziału swego mienia, wpadł on w taki gniew, że o mało nie postradał zmysłów.
Wściekły na to, co nazywał zdradą żony i zdecydowany procesować się do ostateczności, udał się natychmiast, do adwokata.
Ten ostatni zaczął mu przekładać, że testatorka zapi
sawszy tylko to, co było jej własnością, postąpiła prawnie, i proces stanowczo może być przegrany.
Przytem, nieomieszkał dodać, że władze zamierzają pociągnąć' do odpowiedzialności tych wszystkich, którzy prowadzili występny handel z wrogiem; że z drugiej strony, odmówiwszy, jako mer, wciągnięcia do aktu zeznania swoich podwładnych, popełnił nadużycie, za które grubo może odpokutować, że wskutek tego nie należało zbyt jawnie rzucać się w oczy przedstawicielom sądów krajowych.
Jan Piotr Bideux zanadto był rozsądnym, ażeby nie ocenić takiej rady.
To też uspokoił się i zadowolnił tylko usunięciem z inwentarza, co tylko mógł.
Była to jedna tylko kara za wszystkie jego występki; dała mu ona poznać, że już nie może liczyć na swoją gwiazdę przewodnią.
Atoli chciwość i zajęcia kupieckie, tem staranniejsze, że mu uszczuplono mienia, zanadto zabierały mu dużo czasu, ażeby miał się zajmować myślami o zmarłych.
W kilka miesięcy potem mówił z ciężkiem westchnieniem do swego powiernika Bedindina:
— Wielka to prawda, że nieszczęścia idą zawsze w parze. W ciągu trzech dni straciłem syna, żonę — i zawarto pokój! Obrzydliwy pokój, dzięki któremu straciłem conajmniej sto tysięcy franków niezawodnego zysku.
Lorencya, mogąc rozporządzać majątkiem syna aż do jego pełnoletności, stała się dobrą partja.
Jej "nieszczęście" nie przeszkadzało pewnemu dzierżawcy pojąć ją za żonę w dwa lata potem.
Jeden tylko Klaudyusz Bordier nie sprzeniewierzył się tym, którzy spali pod zieloną trawą.
Co niedziela, po mszy, udaje się do wnuka, prowadzi go na grób Firmina, i ukląkłszy przy nim, powtarza mu:
— Tu módl się chłopcze, jeśli chcesz, ażeby cię Bóg wysłuchał. Prawdziwi męczennicy, prawdziwi święci są ci, którzy oddali życie za dobro ukochanej ojczyzny, a nie zapominaj, że ojciec twój był jednym z tych właśnie!
KONIEC.